<<< Dane tekstu >>>
Autor Mieczysław Piotrowski
Tytuł Złoty robak
Wydawca Czytelnik
Data wyd. 1968
Druk Drukarnia Wydawnicza w Krakowie
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Adres

Prawie o tym nie było mowy, lecz od roku Angelika zaczęła po cichu chorować. Zaatakował ją reumatyzm, śmiała się z siebie, że jest za delikatna, wychowana w „suchej bibliotece”. Tutejsze mury przesiąknięte były odwieczną wilgocią rzeki i oparami chmielu, mieszkali w beczce, jesienią w niektórych miejscach na tynku ukazywała się grzybowa rosa, żółtawa i zielonawa, kąty czerniały. Zatruwało się powietrze smakiem surowej ryby; tylko nie dopatrzeć, a byłyby wodorosty. Angelika wycierała ściany suchymi wiórami. Zła była na siebie, że ma tak chłonne kości, jakby z pianki morskiej, ze szkieletu jeżowca. Śmiała się z laski, o której będzie musiała chodzić. To nic, lecz to, że ból nie lubi zachowywać dyskrecji. Trzy razy po dwa dni leżała już w łóżku i pilnowała, aby nie był wzywany lekarz. Za trzecim razem nie mogła wstać. Było to w przeddzień wielkiego prania. Równocześnie w okresie wyjazdu Wereszczyńskiego. Wereszczyński, gdy tylko dowiedział się o jej kłopotach, polecił praczkę. Jak zawsze w formie zdecydowanej konieczności. I z takim naciskiem, jakby mu na tym specjalnie zależało. Miała to być kobieta godna zaufania, uczciwa, tania i potrzebująca zarobku. Tego dnia gdy wyjeżdżał i żegnał, jeszcze przed obiadem zostawił jej adres. Była to środa, bardzo więc prosił, żeby odnieść bieliznę tego samego dnia po południu, a nie w czwartek, bo w czwartek jest niemożliwe z powodu praczki tej nieobecności. Więc tylko w środę — zapamiętał to Paweł. Miał pieniądze z korepetycji, postanowił ulżyć Angelice. Nawet jej nie mówiąc. Gdy była nad rzeką, spakował bieliznę i poszedł z tłumokiem bocznymi skrótami.
Ulica była odległa, najpierw szło się wzdłuż kanału, potem dzielnicą starych wozowni, magazynów i domków z przybudówkami jak kolonie czarnych grzybów. Na tyłach był ten dom, czynszowa kamieniczka, niezdrowo rumiana i przydymiona. Z drugiej strony była już rzeka. Schodziło się do niej karkołomnymi zejściami wśród beczek po smole.
Na piętrze otwarła drzwi stara kobieta, uważna, jakby zadzwonił zbrodniarz. Uśmiechnęła się, gdy usłyszała nazwisko osoby polecającej. Była szarosiwa i żółtawodziobata, schludna jak zakonnica. Podsunęła krzesło i nazwała Pawła kawalerem. Odebrała tłumok, schyliła się nad podłogą i przeliczyła. Potem wszystko z pamięci spisała na kartce i jeszcze przepisała na drugą kartkę dla Pawła. Pisząc umieściła się skromnie w drugim rogu stołu.
Żegnając popatrzyła na Pawła poczciwym okiem. Na kredensie, w zamszowej ramce, stała fotografia bladej dziewczynki w stroju do komunii. Dziewczynka miała długą twarz, ciężkie, rtęciowe oczy, nie domknięte powieki lalki. W białej godowej szacie spała snem porcelanowym wśród połyskliwych filiżanek. Przyszło mu do głowy, że pewno już nie żyje.
Czasem w nowym miejscu coś uderzy, nie wiadomo co. Lecz i nie wiadomo, czy temu uderzeniu nie należy poświęcić chwili uwagi. Co w tym być mogło, Paweł nie wiedział. Ale zapomniał kartki, tej dla niego spisanej, i na drugi dzień w czwartek nagle postanowił pójść po tę kartkę. Nie wiedział nawet, po co była mu potrzebna. Wiedział tylko, że chce być w tym domu raz jeszcze.
Zadzwonił do drzwi. Ktoś był i nie otwierał. Otwarła ta sama staruszka. Zdumiona, prawie przestraszona:
— Kartka? Kawaler się fatygował?
Paweł wszedł nie proszony. Było tak samo, lecz jakby inaczej. Nie podsunęła mu krzesła, usiadł. Stół był nakryty do kolacji.
— Koniecznie? — zapytała, odwracając się do wysuniętej szuflady kredensu, w którym widocznie chowała papiery.
— Tak, tak, proszę — usiadł i siedział.
Na stole były dwa nakrycia, przyrzucone w pośpiechu serwetką. Dymiło spod serwety gorące jadło, widać było brzeg półmiska z jakimś mięsem i ogórki na talerzyku. Porcelana taka, jaką powinna mieć spracowana służąca. Mieszkanie bogatsze i porządniejsze od mieszkania rodziców. Nie objęta obrusem stała salaterka z czymś podobnym do sosu.
Po co ja to stwierdzam? — dziwił się Paweł.
Lecz postanowił nie wyjść bez tej kartki.
Teraz sobie przypomniał patrząc na jej plecy, że poprzednim razem coś go w niej uderzyło, coś, co nie było mu obce ani też miłe. Tak! Mogła mieć lat pięćdziesiąt, była tęga, zasznurowana: to, co się nazywa — stara kobieta, ale jeszcze i jeszcze. Zgroza, kim mógł być ten drugi?
Ręce jej trzęsły się nad otwartą szufladą, nie mogła znaleźć.
— Kawalerze, po co? — zapytała z poczciwą rozpaczą. — Ja liczyłam, ja zapisałam, dwie kartki muszą być tutaj.
— Jak muszą, to są.
— Tak, tak, są na pewno. Nic u mnie nie ginie.
— Właśnie. Tylko jedna. Jest mi potrzebna.
Wróciła do szukania. Otwarła drugą szufladę. Były w niej męskie kołnierzyki.
Patrzył przed siebie. Było okno, pod oknem zydel, na zydlu poduszeczka do klęczenia przy oknie, w oczekiwaniu, na prawo drzwi, solidne, ciężkie, w politurze. Zamknięte. Dalej rzeźbiona czarna komoda, na niej lampa z abażurem, pod abażurem, jeśli się nie mylił, męskie spinki połączone łańcuszkiem. Ktoś takie nosił. Obejrzał pokój wokoło, w głębi była wnęka, tam nie sięgał wzrokiem. I w dalszym ciągu rozglądając się, nie wiedział, czego szuka.
Znów odwróciła się do niego:
— Wszystko będzie oddane w porządku, tak jak było przyniesione. Nie mogę znaleźć.
Rozłożył ręce, nic na to nie mógł poradzić.
Gdy zwracała się do niego z tym ostatnim zdaniem, znów usłyszał, czy zobaczył, czy dostrzegł w geście — który wykonała ruchem ręki na zewnątrz od siebie branym — odkrył coś znajomego. Lecz może nie w samym geście, już wiedział, w grymasie twarzy, która miała coś gotowego dla ludzi, jak potrawa z kotła. Twarz jej przyjmowała i oddawała — odbijała jakąś rzeczywistość, która została naniesiona, i przez to w reprodukcji nie pasowała do postaci. Tak daleko już pomyślał, że mógł się zupełnie pomylić. Lecz nie bał się tego pomyślenia.
Tknęło go i pomyślał: jeśli „tak”, to jestem genialny! Byłoby to dość nieprawdopodobne... A może równocześnie inne przesłanki naprowadziły go w myślach na to samo miejsce. Spojrzał na zamknięte drzwi. Mógł tam ktoś przez dziurkę od klucza patrzeć i zrobiło mu się dość straszno.
Na krótką chwilę. Ponownie olśniła go myśl:
Wereszczyński miał wczoraj, w środę, wyjechać, dziś jest czwartek. I jest tutaj!
Z tą myślą popatrzył prosto w dziurkę od klucza. Był pewny, że jego spojrzenie było tam widziane, że w tej samej chwili ktoś sobie na niego patrzy. Przy kredensie widział plecy staruszki. Były podobne do pleców Wereszczyńskiego. Mógł to i on w spódnicy szukać tej jakiejś niepotrzebnej kartki. Wiedział, że jeśli się mylił, był głupcem. Ale miał jakąś ochotę zostać okrutnym głupcem, który za dużo myśli, w poprzek czyichś tajnych zamiarów — jakich? — w poprzek całej gęstwiny spraw niewiadomych. Teraz już wiedział, w Wereszczyńskim krył się jakiś ciąg przeszłości, i on, Paweł — dlaczego? — był jednym z supełków tego sznura, który się ciągnął — niebagatelnym — choć dlaczego właśnie on?...
Siedział na krzesełku i patrzył.
— Dosyć! — powiedział. — Szkoda, że tak łatwo tutaj ginie.
Gdy to powiedział, wydało mu się, że tam, w tym drugim pokoju, coś stuknęło. Spojrzał na drzwi i przez drzewo widział skulonego Wereszczyńskiego, który czeka, podsłuchuje i czai się z wściekłością.
A po jego wyjściu prawdopodobnie rozprawi się ze staruchą, że wpuściła intruza, mimo że „czwartek”, mimo że miał być już w drodze do „słodkiej Francji”.




Tekst udostępniony jest na licencji Creative Commons Uznanie autorstwa 3.0 Polska.