Złoty robak/Przed ciszą

<<< Dane tekstu >>>
Autor Mieczysław Piotrowski
Tytuł Złoty robak
Wydawca Czytelnik
Data wyd. 1968
Druk Drukarnia Wydawnicza w Krakowie
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Przed ciszą

Paweł poszukiwał, co by sprzedać. Poprosił Angelikę na strych i równocześnie zapowiedział rozmowę na temat, o którym już wspomniał. Poszła za nim po stromych schodach, zdziwiona, że tak nagle i że z taką gwałtowną stanowczością w głosie. Na strychu stała jakaś komódka z utrąconymi rogami. Rozeschła się i przysiadła. Paweł po raz ostatni zlustrował wnętrze.
— Co to takiego? — wskazał na komódkę.
— Też wybrałeś miejsce — pomyślała o czekającej ją rozmowie. — Komoda z mojego domu. Więc co? — patrzyła ze strachem. O co ci chodzi?
Przedstawił swój plan. Usiedli na jakichś skrzynkach. Paweł opukał im boki.
Okienka w wąskim dachu przeświecały niebem. Angelika popatrzyła w górę; nad głową było, czego jeszcze nigdy nie miała nad głową. Żebrowanie jak w dokach. Niebo tak wysokie jak dno morza.
— Plan? — nadszedł ten dzień, dom zaczynał się kończyć. — Postanowienie? Ach tak, mówiłeś już, myślałam, że zapomnisz. Nie wiem. Ty wiesz lepiej... Ja nie wiem. Musiałabym się zastanowić, poradzić...
— Tylko nie z ojcem.
— Tak dziwnie stawiasz sprawę. I tak nagle. Nie, nie, nie chcę, żebyś został niedokształcony, żebyś był nieukiem...
— Nie będę.
— Może coś się zmieni.
— Nic się nie zmieni.
Przedstawił dalszy ciąg planu. Dwa lata, wyzwolenie na czeladnika i już zarobki.
Przy okazji oddał pieniądze, które właśnie dostał za korepetycje. Zawsze oddawał co do grosza, miał to za punkt honoru i mówił, że na nic mu nie potrzeba.
Wzięła, zatrzymała w ręce. Siedziała pod najwyższym okienkiem dachu i wciąż to okienko pociągało jej oczy. Rozglądała się po kątach. Coraz bardziej zalękniona:
— Nie wiem. Nic nie wiem. Tak szybko chcesz odpowiedzi. Szybko? — zaryzykowała. — To powiem: nie. Gdybyś mi zostawił chwilę... Więc odchodzisz od nas — dziwiła się, wszystkiemu nie wierząc. — Odchodzisz... Potem...
— Chcę wiedzieć teraz.
Ten poważny dorosły człowiek, jej syn, siedział skosem prawie naprzeciw. W doczyszczonych, spękanych butach. Na które spadło teraz trochę miałkiego pyłu jak mleko.
Okręt na dachu skrzypiał, widać było stąd, jak był przyśrubowany na spojeniu środkowej krokwi. Wnętrze strychu wyglądało jak wydrążony kadłub okrętu, podzielony na klatki. Czterech lokatorów miało tu swe przegrody, za kratą na lewo leżała drewniana noga, brudna i schodzona.
— To jest decyzja raz na całe życie — powiedziała Angelika ostrzegawczo.
— Tak. I ja ją sam podejmę. Już rozmawiałem z moim dyrektorem.
— Aaaa... Jeżeli tak — wstała. Była roztrzęsiona. Bezwiednie załamała ręce:
— Poczekaj! — przytrzymała go za ramię. — Wiem.
Patrzył na nią spokojnie i czekał, co powie.
— Dobrze, żeś na ten temat zaczął rozmowę — powiedziała rzeczowo. — Bardzo dobrze. Kaucja, powiadasz. Co sprzedać? Potrzebne pieniądze... — Jedno co, pomyślał: pośrednio tak jakby zaczęła się godzić. — Rewolwer — powiedziała. — Ile może być wart? Dowiedz się, to byłby początek sumy. Bardzo bym tak chciała... zacząć to zbieranie pieniędzy.
Rozczarował się:
— Nie — powiedział. — Nic nie wart. I niech zostanie.
— Lepiej, żeby go nie było.
— To obojętne. Myślałem, że znalazłoby się coś w domu, o czym ty wiesz. Ale jeżeli nic nie ma. Będę próbował inaczej. Sprzedam moje słowo. Nie bardzo bym chciał, ale sprzedam.
— O czym myślisz?
— Pójdę i przekonam majstra. Zgodzi się, że zapłacę później, z pieniędzy już zarobionych. Jestem od tego — rzekł dumnie — aby przekonywać.
— Więc to ...nieodwołalnie? — zapytała, wciąż nie dowierzając.
— Tak.
Gdy schodzili, przystanęła na schodach i zaczęła dopytywać o szczegóły, co to za majster i jak to wszystko będzie wyglądało?
Zapytała, czy mogłaby z nim pójść do niego, żeby bodaj wiedzieć. Nie wyraził zgody.
Stali w połowie schodów, naprzeciw siebie. Bez potrzeby. Paweł odwrócił głowę.
Angelika płakała.




Tekst udostępniony jest na licencji Creative Commons Uznanie autorstwa 3.0 Polska.