<<< Dane tekstu >>>
Autor Mieczysław Piotrowski
Tytuł Złoty robak
Wydawca Czytelnik
Data wyd. 1968
Druk Drukarnia Wydawnicza w Krakowie
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Rotmistrz

Mijały lata, wciąż pracując fizycznie skończył studia filologiczne, był już magistrem, wciąż bez pracy, na strychu, teraz w nocy pracował jako dozorca w portowym magazynie nafty, za dnia spał na sienniku, zaczynał pisać Teorię, wciąż podziwiał zimno, blask, konstrukcję i wściekłość ludzi tego miasta. Polacy byli podobni do otoczenia. Więcej było nazwisk polskich, niż przyznawania się do nich.
Olśnienie mijało.
Nie lubił literatury romantycznej i tkliwej. Do szesnastego roku życia przeczytał wszystko. Nic już, co nowe, nie mogło go zaskoczyć. Zaczął od tego, że monstrualny nauczyciel, jeden z tych byłych niezdolnych uczniów, którzy za karę zostają w szkole na całe życie, rozłożył ręce i wydając mu ostatnią książkę z biblioteki szkolnej powiedział: „to wszystko”.
Wymógł na nim jeszcze, że polecił go do biblioteki urzędu skarbowego. Przestudiował nawet ustawy i okólniki. Była w nich prawda o smaku mydła, lecz i to także zaliczył sobie jako zdobycz wiedzy.
Potem dziesiątki godzin spędził przy stole biblioteki uniwersyteckiej i wyczerpał wszystkie działy aż po filozofię.
Zrobił notatki z tych fragmentów, które uważał za bezcenne. Literaturę światową miał już za sobą. Nie było w świecie nic takiego, o czym by nie wiedział, żadne piękno nie groziło mu śmiertelnym ostrzem, żaden system myślenia nie mógł zaprzeć oddechu i wprawić w rozpaczliwe olśnienie.
Poczuł się obżarty wszystkim, co najlepsze. Wydał się sobie człowiekiem światowym, który ma pojęcie o kuchni wszystkich kontynentów i zaczyna już grymasić. Coraz częściej wpadała mu do ręki brednia i w myśli policzkował autora, lżył i gardził. Teraz lubił nawet, wolał czytywać głupstwa, poddając się wtórnej satysfakcji jak przy rozpoznawaniu oleodruku. Przeżywał okres elegancji ducha i cichego wywyższenia. Nabrał spokoju. I zostałby w spokoju sam ze swą skromną osobą.
Gdyby nie obecność ludzi. Tracił przy nich spokój, w zetknięciu opanowywało go zniecierpliwienie. Obecność drugiego człowieka, ktokolwiek by to był, wywoływała w nim stan podgorączkowy.
Wywoływała chęć okazania życzliwości, co więcej, dotarcia do tego momentu, w którym następuje coś w rodzaju wewnętrznego drgnienia, załamania, ukazania prawdy, prostej, naiwnej, choćby żenującej, tej szczególnie, a nawet i tej, która świadczy, iż ktoś wyżej o sobie sądzi niż jest w istocie. Przyłapywał się na tym, próbował kontrolować, lecz zawsze silniejsze to było od rozsądku i kontrolowanej wiedzy o samym sobie. Ostatecznie stwierdził, że była to wrodzona inklinacja, rys natury. Najwcześniej Jak tylko mógł — wciąż odrzucając podejrzenie o naiwność — doszedł do przekonania, że jedyną wartością, jaką można zyskać w życiu, i jedyne, co rzeczywiste, to akt dobroci. Przyłapywał się więc na tej właściwości, która, gdyby źle rozumiana, mogłaby być ryzykowna i zagrażająca godności. Zawsze bowiem polegała na świadomym zabiegu. Ale przecież jak alkoholik, mimo wewnętrznej perswazji, za każdym razem popadał w tę samą sytuację, bez której nie wyobrażał sobie życia. Polegała na porywie, chęci zbliżenia się, zjednania, przekonania każdego o swej życzliwości. Tkwiła w tym gorączka i pośpiech. Tak jakby sekundy nie mógł wytrzymać, iż może być inaczej. Wydawało mu się, że jest w stanie zjednać każdego. I z góry już wiedział wszystko, przewidywał, chciał wiedzieć.
Pomimo opowiadań, w głębi ducha wdowę Frankowską uważał za małostkową, wyrachowaną, podłą — i darowywał jej to, i chwalił nadmiernie, w gruncie nie wierząc. Bo gruntem rzeczywistym, jakiego dotykał, była niewiara.
W tym duchu niewiary sądząc, sam by powiedział, że okazując życzliwość kupuje się ją u innych. Przyłapywał się więc wtórnie na uczuciu smutku i litości. Współczuł ludziom z ukrycia i jak gdyby przy pełnym słońcu. Współczuł za to, o czym nie wiedzieli, a czego on się domyślał, co trzeźwym spojrzeniem dostrzegał, o co na dnie swych myśli posądzał, a o czym oni zdawali się zapominać i czasem tylko zdradzali się wbrew swej woli. Za to ich lubił. Za słabość. I strach było pomyśleć: jeżeli słaby wywołuje życzliwość — silny, poza olśnieniem — jakie może powodować uczucie?
Farsą nazywał system korepetycji. Z Frankowską miał cichą umowę. W zamian za komorne udzielał córkom lekcji. Jedna miała lat jedenaście, druga trzynaście, młodsza wyglądała na starszą. Godzinę i kwadrans przed służbą wkładał mundur, potworny czarny mundur ze złotymi guzikami, żółtym chrzęszczącym pasem, rakietnicą alarmową w kaburze, wielkości trąbki myśliwskiej, i gwizdkiem na plecionej żółtej tasiemce, z pętelką trójlistną trafiającą na wklęsłe ramię. Schodził dwa piętra niżej i on, który mógł być już docentem, za każdym razem robił na uczennicach wielkie wrażenie. Dwoje nieuków o białych oczach, kryształowych ząbkach, z niebieskimi wstążkami w rudych włosach, stawało przed nim na baczność — z szacunkiem dla nauki w mundurze — i rzecz nie do wiary! — pani Frankowska, inicjatorka tego podstępu, dumna ze swej metody — kto wie czy i ona także nie ulegała wspaniałości tego widoku. Do młodszej należało przygotowanie kolacji, którą zabierał potem na noc ze sobą. Gdy wchodził, kończyła smarowanie chleba margaryną i zakręcała półlitrową bańkę z ciepłą kawą zbożową.
Jeżeli nawet mógł być w ich pojęciu marszałkiem polnym, w jaki sposób tłumaczyły sobie fakt, iż marszałek wychodzi na noc w pole z bańką mleka?
Obawiał się tej młodszej, miewała błyski w oczach, ni to porywu serca, ni okrucieństwa, przestraszył się, gdy kiedyś wyszła za nim na schody i powiedziała, że chleb posmarowała nie margaryną, tylko masłem. Wiedział, że przestała wierzyć w mundur i że czekała na jego pierwsze potknięcie.
Opowiadał mu ktoś, że małego tygrysa można trzymać w mieszkaniu i przypomina kota. Unikać tylko należy mięsa i krwi. Nawet skaleczony palec wywołać może katastrofę. Nadchodzi jednak dzień, w którym tygrys wydaje pierwszy nieśmiały pomruk i któremu sam jak gdyby się dziwi. Wtedy czym prędzej trzeba się go pozbyć albo samemu uciekać z domu.
Wiedział, że to potknięcie musi nastąpić. Prowadził życie ciche i skromne. Lecz cisza i skromność niczego nie gwarantują — odwrotnie — w ciszy najchętniej lęgnie się katastrofa.
Jedyną jego przyjemnością, teatrem i widowiskiem — była ulica. I przechodnie: przyglądał im się, starał się odczytywać charaktery, zgadywać nawyki, stopień uczciwości, rodzaj szczęścia i nieszczęścia. Pewne twarze, postacie powtarzały się w pewnych godzinach, dniach, a nawet miesiącach. Wiedział na przykład, że wczesne godziny są najkorzystniejsze, bo ludzie nie zafałszowani jeszcze wzajemnymi zderzeniami. Wielu z nich miał jak gdyby w rejestrze, prenumeracie, zjawiali się prawie w tych samych miejscach, ci sami, patrzył, nie wiedzieli, porównywał ze stanem poprzednim, nieraz dostrzegał, iż ktoś zbiedniał, starał się wtedy dociec przyczyny, w myślach szedł za nim, widział jego dom, pleśń i zgryzotę. Były też postacie wielkie i wstrząsające, zjawiska, meteoryty, były i antypatyczne. Sprawiały satysfakcję, iż tak pysznie sądzą same o sobie, są tak radosne i bez litości koszą oczami zielone powietrze jak publiczny trawnik, zimne krople w oceanie. Rotmistrz należał do zjawisk codziennych, niewinnych, galopował na koniu, nie budził antypatii, był śmieszny, prędzej tragiczny w swej rozpaczliwej dumie, przyspieszonej nogami konia. Jego niewielka główka przecinała powietrze jak korek unoszony falą, podskakiwała w górę, jakby się wychylał, aby dojrzeć sokoła w chmurach, lewa ręka z pejczem zwisała nieruchomo, jakby obciążona walizą z odznaczeniami frontowymi.
Nieraz Benedykt miał ochotę rzucić mu z brzegu chodnika jakieś przyjazne słówko. Które już byłoby obrazą. I zanimby rotmistrz zdążył pojąć w galopie, byłby daleko. Słówko tymczasem by w nim pęczniało jak gałka chleba wrzucona do butelki araku. Oczywiście nie zrobił tego.
Antypatyczna — najbardziej — była postać wyjątkowa, prawdziwe zjawisko, które powtarzało się rzadko, raz mniej więcej na miesiąc, zawsze w okolicy mostu, przy słonecznej pogodzie, około południa. I zawsze gdy nadszedł jej czas, sekundę przedtem zdarzało się, że o niej pomyślał. Systemem ludzi z pomyślenia ukazywała się, mijała, znikała na cały miesiąc. W rejestrze miała swoją nazwę, nazwał ją Filigranową, może trochę pretensjonalnie, lecz płynęło to ze złych uczuć. Była wróżbą, zawsze nazajutrz musiało mu się przydarzyć coś nie najlepszego. Lecz w miarę miesięcy oczekiwał jej coraz bardziej. Bo tak jak każdego z tamtych można było zapamiętać, ta natychmiast po zniknięciu rozsypywała się w popiół. Było to jej właściwością. Za każdym razem próbował odczytać i dojść do tego szczegółu, który stanowił o jej istocie. Nie wiedział, dlaczego aż tak się fatygował, ale coraz to większą w myślach zakładał zasadzkę — iż odczyta wreszcie tajemnicę wrażenia i przyciągania.
Momentem obciążającym było jej bogactwo, była bogata, niewątpliwie, aż tak, że ubrana skromnie, nie było co do tego wątpliwości, że sztuczna biżuteria była prawdziwa i że w swej minimalnej dawce znaczyła więcej. Lat mogła mieć poniżej dwudziestu. Był to dorosły człowiek w pomniejszeniu, zimny, zręczny, nabity zręcznością jak sprężyna zegarka. Całe to zjawisko trwało nie więcej jak siedem sekund. Było irytujące w swej doskonałości. Jej ręce powodowały, że wszystkie inne były szczypcami do wyciągania ości z gardła, głowy czerepami, w których można zapalać świeczkę, a we wszystkich brzuchach bełtał sfermentowany zacier porannego jedzenia. Przesadzał. Lecz otóż to właśnie — wywoływała chęć do przesady. Chciałby, lecz oczywiście nigdy by tego nie powiedział, nawet gdyby cudem jakimś stanęła przed nim i wprost o to zapytała — chciałby jej powiedzieć, że sama chyba nie wie, co sobą oznacza?
— Tak! — rzekłby. — Sama pani nie wie. Przecież ten, kto nosi zegarek, niekoniecznie musi znać się na jego mechanizmie.
Właśnie to chciałby powiedzieć i zobaczyć jej zdumioną minę.
— Ach tak? — by zapytała. — Ach tak, ach tak. — Cóż więcej mogłaby powiedzieć.
— Tak — rzekłby. — Ma pani oczy zimnego opryszka. Ośmielam się to powiedzieć. Opryszka, którego niemiło by spotkać nad ranem w pustym miejscu, gdyby pani była mężczyzną.
— Ach tak? — by zapytała, prawdopodobnie już z gniewem.
A on ciągnąłby dalej:
— Jeżeli chodzi o moją skromną anonimową osobę, chciałbym, aby to jedno pani zapamiętała.
— Ach tak!
Nie przewidywał dla niej niczego innego prócz tego odezwania. I dodałby jeszcze:
— Proszę tylko pamiętać jedno, że ja to pani powiedziałem. Zwłaszcza kiedyś, gdy oczy pani będą wciąż zimne, ale już stracą siłę zatrzymywania myśli anonimowych przechodniów.
Była to żałosna brednia, wiedział, powtarzał ją sobie tak systematycznie, że siłą wyobrażenia odbył z nią kiedyś długi imagi-nacyjny spacer. Zdumiona była jego umiarkowaniem, inteligencją, a nawet roztargnieniem, o które specjalnie się postarał. To on pożegnał ją pośpiesznie i nie umówił się więcej.
Teraz, gdy mijały długie miesiące i wciąż był w tym samym miejscu, mógł już uzasadnić, z jakich powodów. Mianowicie, gdyby nawet mógł, to i tak nie chciałby jej poznać. Dlaczego?
Raz dlatego, że było to niemożliwe, drugi, że prawdopodobnie była zupełnie inna, niż się zapowiadała, po trzecie z powodu przezornej ochrony praw własnej zarozumiałości. W jaki sposób bowiem rzeczywistość ośmieliłaby się konkurować z jego o niej wyobrażeniem?
Lepiej, gdy wyobrażenie zostaje samo ze sobą, lepiej, gdy niezwykli ludzie nie realizują się nigdy, gdy nieznajomi nie zostają znajomymi, gdy rzeczywistość otoczona jest kontrolą ciemnej zasłony domysłu. Gdy domysł wypływa z nas samych, których jedynie jesteśmy pewni.
I dlatego jeszcze, że natura daje cechę domyślności i perfidii zjawiskom pustym w rzeczywistości i bez znaczenia. Sprawiłby mu przykrość każdy, kto by przytoczył z życia Filigranowej jakikolwiek fakt realny.
Dodatkowo jeszcze bał się rozczarowania. Wiedział, że każdego stać na jeden dzień pełnej osobowości. I że w tym jednym dniu cykl każdej osobowości się zamyka. Następny dzień jest tylko powtórzeniem tego, co było wczoraj. Proszę sprawdzić.




Tekst udostępniony jest na licencji Creative Commons Uznanie autorstwa 3.0 Polska.