Złoty robak/Taniec na betonowym mostku

<<< Dane tekstu >>>
Autor Mieczysław Piotrowski
Tytuł Złoty robak
Wydawca Czytelnik
Data wyd. 1968
Druk Drukarnia Wydawnicza w Krakowie
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Taniec na betonowym mostku

Czasem urodzi się taki łagodny chłopczyk, niezdrowy, blady, wodnisty i o wyglądzie zewnętrznym, który ludzie zdrowi delikatnie nazywają nieszczególnym. Chłopczyk patrzy na ludzi z nieokreślonym lękiem, ludzie patrzą na niego z mdłym niepokojem. Lecz są i tacy, w których niepokój ten przemienia się od razu w tajemny odruch, aby do reszty podciąć te wątłe skrzydełka. Niezdrową tę tkliwość podbija on sam jeszcze swą nieustającą troską o istnienie. Krzyżują się w jego obecności podejrzane spojrzenia, czasem ktoś policzy mu ilość zjedzonych kromek chleba i wtedy na jego bladych wargach ukazuje się uśmiech zażenowania.
O tym „skrzydełku” Benedykt wiedział od dawna i o tej „tkliwości”. Był krępy, niewielkiego wzrostu, miał dużą głowę, zbyt dużą, wśród dużych jeszcze nadnaturalnych rozmiarów, i wielkie, blade, papierowe, podwiędłe uszy. Wiedział, że jeśli źródło światła będzie miał za sobą, w małżowinie ukaże się niejasny różowy obłoczek. Po raz pierwszy powiedziała mu o tym pewna ośmioletnia dziewczynka. W rok później dowiedział się, że umarła. Nie przywiązał do tego faktu ani cienia złej myśli, nie pomyślał o zemście losu nad złośliwą istotą. Dwie jego siostry bliźniaczki wcześniej umarły na gruźlicę. W odpowiedzi postanowił zostać poetą. Trzymał to w tajemnicy, i to miał być rodzaj zemsty nad losem.
Rodzice pochodzili z zaboru rosyjskiego, z pogranicznego miasteczka, położonego w trawie. Wśród bagien rozlanych w bezkresnej ciszy. Codziennie pod wieczór horyzontem przejeżdżał jeździec i trwał tak godzinę na niebie jak zjawisko atmosferyczne. Nic się tu nie działo. Pustymi ulicami latały motyle, i wszystko, gwoździe także, wyrabiano z drewna. Lasy podchodziły pod okna, okna bez szyb zabite były deskami, za oknem dzień i noc rżnął deski tartak. W niedzielę było tak cicho, że o zmierzchu można było uwierzyć w rosyjskiego Boga ze szklanką samogonu i ogórkiem w ręce.
Pijany ojciec mówił: kochać ludzi i brać, co się należy. Na górze jest zapisane.
Rok przesiedział w więzieniu. Matka popadła w zamroczenie graniczące z chorobą umysłową. Mówiono, że z powodu anielskiej cierpliwości.
Gdy ojciec wyszedł z więzienia, postanowił wziąć się do pracy. Stracił rękę w tartaku, wkrótce, bezręki, po pijanemu utonął w przerębli i ciała, co było wtedy najważniejsze, nie odnaleziono.
W rok później, nie odzyskując zdrowych zmysłów, umarła matka. Benedykt został sam, miał lat dziesięć.
W dniu pogrzebu zjawił się przyjaciel ojca, pijany. Współczując zwierzył Benedyktowi tragiczną, jak rzekł, tajemnicę. Według jego słów matka Benedykta była z pochodzenia Żydówką. Patrzył głupim wzrokiem. Miał zagrać na skrzypcach, ale zrezygnował. W słowach jego zabrzmiała struna. To wszystko: struna. Latały mu ręce, był zapijaczony ostatecznie, chciał wyrazić coś, co by oprzytomniło i zaważyło na chłopcu, a jego samego podniosło na duchu. Ściskał pod paltem pudło skrzypiec pozbawionych futerału. „Cześć jej pamięci. Tak oto — powiedział w prostocie ducha — ziemia sprzątnęła wszystko, co na niej wyrosło. Mówię to szczerze — bełkotał — bo jestem człowiekiem zwykłym i szczerym. A to, co ci powiedziałem — uścisnął dłoń Benedyktowi — zachowaj w tajemnicy aż do grobu.” Przygotowano stypę. Padał deszcz, wokół grobu krzątały się senne baby, zawinięte po oczy w szare i czarne chusty.
Benedykt powiedział przepraszam i oddalił się na bok. Myślano, że za potrzebą. Las był blisko, poszedł w stronę lasu. Ktoś go zawołał, nie zawrócił, szedł coraz dalej, słyszał nawołujące głosy, zaczął uciekać. Znał ścieżkę prowadzącą do zielonej granicy, poprzez którą zygzakiem przelatywały motyle.
Zbłądził, zastała go noc, przespał się w budzie z sianem dla jeleni, o świcie wstał, odnalazł graniczny strumień i przeszedł na drugą stronę do Prus Wschodnich. Nad rowem zerwał kwiatek powoju i schował do kieszeni na pamiątkę.
Postanowił udawać niemowę i wypróbować tego sposobu przy najbliższej okazji. Dotarł do wsi, którą z początku wziął za wielkie miasto.
Na mostku stała dziewczyna w błękitnej sukni, błękitnych wstążkach i w białych pończochach. Wybór padł na nią. Obok dziewczyny stał dziwny pojazd. Miał dwa cienkie koła, połączone ze sobą romboidalną ramą, z cienkiej niebieskiej rury, i malutkim zębatym kółkiem, które zdawało się być centrum tego zegarkowego mechanizmu. U góry przymocowane było pomniejszone siodło końskie, chude jak grzbiet charta. Z przodu końce rur wyginały się w krowie rogi. Pojazd oparty był o białą balustradę mostku. Dziewczyna przykucnęła i utkwiła oczy w metalowej pajęczynie drutu, który zasnuwał wnętrze kółek.
Tak jak sobie umyślił, wyregulował twarz i nadał jej pusty wyraz głuchoniemego idioty. Podszedł zupełnie blisko, pochylił głowę równolegle do twarzy dziewczyny. Spojrzała; wtedy wykonał niemy gest, który miał oznaczać naiwne zdumienie i bezgraniczny podziw. Wcale się nie zdziwiła, zrozumiała od razu, że jest niemową, być może kretynem. Uśmiechnął się, roześmiała się, wstała z klęczek, ale widocznie, gdy popatrzyła, nie spodobał się jej, bo roziskrzyła się gwałtownie jak zwierzę podejrzane ze zbyt bliskiej odległości. Wzięła go palcami za uszy i odwróciła mu głowę wstecz, żeby sobie poszedł. Aby wyrazić to jaśniej, uderzyła go dłonią w plecy, a gdy obrażony warknął, wymierzyła mu kopniaka, lecz wcale nie mocno, jak gdyby z przyjaźni, chociaż obejrzała się, czy nikt nie widzi. Nie zdążył uciec, wtedy chwyciła za ręce, przyciągnęła do siebie i nagradzając krzywdę zaczęła tańczyć na mostku. Coraz szybciej, z coraz większym jak gdyby oddaniem tańcowi. Który od początku budził podejrzenia i przybierał na zapamiętaniu. Benedyktowi zdawało się, że głowa jego jak główka polnego maku będzie roztrzęsiona w drobne płatki i dmuchnięta w powietrze. Dreptał rozpaczliwie po śliskim betonie. Widząc jego rozpacz dodawała jeszcze obrotów i uszczęśliwiała go oczekując, że zwymiotuje ze szczęścia.
Zgubił buty. Śmiała się, zapamiętanie jej zaczęło przechodzić w dzikość, wyraz twarzy stał się słodkawy. Benedyktowi wydawało się teraz, że walczy już o swe życie. Odpychała go od siebie, nakazując pląsać na koniuszkach palców, potem przyciągała go do siebie, wtedy pędził w jej ramiona. A gdy się zderzył, odchylała głowę do tyłu. Wtedy jej uśmiechnięte słodkawe oczy topielicy pląsały nieprzytomnie po błękitnym niebie. Z niebieskich stawały się białe jak puste wnętrze muszli. Upojona sama sobą i łaską, jaką wyrządzała, zamierzała wytrząsnąć z niego duszyczkę i uświetnić nią jak dmuchawcem słoneczny poranek.
Wyrwał się z jej rąk, pozbierał buty, wcale nie protestowała.
Gdy uciekł, nie ścigała go, gdy po chwili odwrócił się, znów klęczała przy swym cudownym pojeździe, obojętna i niewinna zamierzonej zbrodni.
Dwie konstrukcje — rower i dziewczyna zaprzątnęły jego myśli aż do pierwszego domu.
Było tam pólko, przerażająco schludne, o ziemi jakby przeważonej miarką, przeliczonych kłosach, i murowany różowy dom.
Na pólku leżały konopie, suche, związał je w snopki. Skrupulatnie zebrał resztki z ziemi i z wiązką w ręce zapukał do drzwi domu.
W drzwiach stanął gospodarz otyły, posępny, z nożem w ręce. Miał wyraz twarzy większego idioty, niżby najśmielej w myślach projektował go sobie Benedykt. Zapytał Benedykta, kim jest?
Benedykt pokazał na migi, że jest niemy. Gospodarz wziął wiecheć konopi z jego rąk, spojrzał na pole, nastroszył się, zdumiał, uśmiechnął i uderzył Benedykta w ucho zwiniętą pięścią, przyjaźnie.
Benedykt pokazał na migi, że umie kosić, a gdy to gestami wyrażał, zaświtały mu w głowie dalsze myśli. Na wszelki wypadek rozpłakał się szczerze.
Gospodarz zamknął drzwi i naradził się z żoną. Drzwi się otwarły.
Była to para bezdennych poczciwców, w których trudno by uwierzyć, gdyby nie istnieli. Nie mieli dzieci. Zatrzymali Benedykta u siebie.
Nazwali krewnym wobec sąsiadów. Ukryli przed żandarmerią, wkrótce ujawnili nadając własne nazwisko.
Już pierwszego dnia odwdzięczył się i dogodził ich naiwności. Gospodarz bowiem uparł się, że go uleczy, że wydobędzie z niego głos i nauczy go mówić.
Stał się ten cud i Benedykt wydał pierwszy pomruk.
Sam się przestraszył, że cud jest w jego rękach i że za pośrednictwem cudu również gospodarz. Zaskoczenie i radość tego prostego człowieka były aż przykre. Zdumiewała go bezbrzeżna głupota tych ludzi.
Okazał im swą dobroć, byli szczęśliwi. Dawkując proces odzyskiwania mowy równocześnie pozwolił się uczyć niemieckiego.
Zapisano go do szkoły.
Aby wzmóc szczęście gospodarzy, opowiedział historię swego życia, nazywając się synem możnego pana. Nie wiedział, dlaczego to zrobił. Wywołał przerażenie. Więc zamilkł. Nie mówił już, że w szkole koledzy wyśmiewają jego akcent i próbują bić po zbyt dużej głowie. Nie mógł również powiedzieć, że jego zdaniem ludzie są tutaj rzetelni, bo wyzbyci fantazji, mieszają sprawiedliwość z okrucieństwem, mąkę pszenną z trocinami i że wszelki objaw uczucia budzi w nich podejrzenie zamachu na pieniądze.
W kieszeni starego ubrania znalazł zaschły kwiatek. Był to biały kieliszek powoju, który zerwał przechodząc granicę jeszcze po tamtej stronie, stronie „Świętej Rosji”. Poczuł sentyment do ludzi nieobliczalnych i porywistych.
Do gimnazjum chodził w pobliskim miasteczku. Dowiedział się, że w dużych miastach mieszkają Polacy.
Raz jeszcze postanowił uciec. W tym czasie mimo woli okazał gospodarzom trochę lekceważenia. Wyczuli to niespodziewanie szybko, nagle usłyszał, że jest kłamcą. Dowiedział się, że w możnego pana nie wierzono nigdy.
Zdumiał się tej cierpliwości i przyspieszył ucieczkę.
Miał lat szesnaście. Wieczorem wskoczył do pociągu towarowego.
Miasto, w którym w nocy wysiadł, leżało nad rzeką, rzeka ujęta była w beton i dopiero z betonu wyrastały drzewa wzdłuż czarnych kanałów i śluz jak przy młynie. Sześć nocy spędził na bulwarze, ostatniej, gdy wczesnym rankiem przebudził się na ławce, chwycił go krwotok. Przestraszył się tego ohydztwa, przechylony przez białą poręcz ławki. Pod ławką i wokoło rosła trawa i posępne, strzępiaste, białe kwiaty, na moście dudniły kopyta zwalistego konia, rozwożącego mleko białym wozem z dzwonkiem jak sygnaturka. Dzwonek dzwonił, bał się, żeby nie stracić przytomności, dzwonienie stawało się coraz bardziej obrzydliwe. Nagle ktoś położył dłoń na jego ramieniu. Podniósł głowę, stała nad nim postać, którą w pierwszej chwili wziął za żołnierza w hełmie. Była to kobieta z książeczką do nabożeństwa, ujętą czarną rękawiczką.
„Pan umiera?” — zapytała.
Zerwał się, jakby chciał ją uderzyć.
„Pan pozwoli ze mną” — rzekła ponuro, nie zważając na jego odruch.
Poszedł.
„Gdy się jej przyjrzałem — opowiadał później — w szarej, stalowej sukni po szyję, rzeczywiście robiła wrażenie żołnierza rzymskiego, służbisty, tego, który przebił włócznią bok Chrystusa. Twarz jej, skuta, nie miała żadnego ludzkiego wyrazu. Zaprowadziła mnie na strych, dała siennik i miskę z wodą. Miałem tu być miesiąc, byłem lat kilkadziesiąt. Była wdową po jakimś wojskowym, właścicielką kamieniczki na Małym Rynku, nazywała się Frankowska. Zamiast komornego udzielałem korepetycji jej dwu córkom. Z okna mojej klitki widać było na dachu komin, który o świcie przybierał kształt płonącego amorka. Przez cały czas nie powiedziała do mnie więcej niż kilkadziesiąt zdań prostych. Była to jedna ze wspanialszych kobiet, jakie znałem; surowa, polubiłem ludzi surowych, sprawiedliwa aż do okrucieństwa, polubiłem okrucieństwo. Była bezwzględna, i dopiero na tej bezwzględności, nigdy tego nie zapomnę, zakwitał fiołkowy kwiat jej antyuśmiechu. Pomogła mi, dostałem pracę w porcie rzecznym, wszystko. Wszystko. Zdałem zaocznie maturę.”




Tekst udostępniony jest na licencji Creative Commons Uznanie autorstwa 3.0 Polska.