>>> Dane tekstu >>>
Autor Maria Julia Zaleska
Tytuł Zosia w puszczy
Pochodzenie Skarbnica Milusińskich Nr 118
Wydawca Wydawnictwo Księgarni Popularnej
Data wyd. 1932
Druk Sz. Sikora
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
SKARBNICA MILUSIŃSKICH
pod redakcją S. NYRTYCA


M. ZALESKA
Zosia w puszczy
Ilustrowała
IRKA BRATKOWSKA
WYDAWNICTWO
KSIĘGARNI POPULARNEJ
W WARSZAWIE

Printed in Poland.
Druk. Sz. Sikora






W domu państwa Łabęckich panowało wielkie zamieszanie. Wszędzie stały spakowane kufry, zabite paki, leżały zawiniątka. Podłoga była zarzucona słomą i sianem, łóżka świeciły gołemi sprężynami siatek i niczem nieprzykrytymi materacami. W jednym z kątów pokoju widać było stół, na nim kołyska małej Musi, maszyna do szycia, otwarta podróżna torebka mamusi, pół grzebienia i wyszczerbione lusterko. Obok stołu na wysokiem dziecinnem krzesełku siedziała Musia; w jednej rączce trzymała słoiczek z wazeliną, w drugiej pół grzebyka. Grzebyk Musia wkładała do słoiczka z wazeliną, a potem starannie czesała swoją kędzierzawą główkę. Było gorąco, wazelina topniała szybko i spływała po czołku na nosek Musi, główka dziewczynki błyszczała od tłuszczu, jak zwierciadło, Musia nie zważała na nic. Rękawkiem sukienki co chwilę ocierała spływające krople wazeliny. Była to przepiękna, zajmująca zabawa!
W drugim końcu pokoju obok krzesełka, na którem leżał okrągły ścienny zegar, stał pucułowaty, okrągły i rumiany jak jabłuszko, starszy braciszek Musi, wielki urwis Kaziutek. Dzisiaj jednak, Kaziutek pomimo ogromnej okazji do psot był bardzo spokojny, bo oto przed chwilą mamusia poleciła Hani zdjąć zegar ze ściany, który teraz leży przed Kaziutkiem na krześle. Szczyt pragnień i pożądań Kaziutka, wielki zegar ścienny, który z dumą spoglądał na dzieci i basem wydzwaniał godziny, szepcząc do wtóru dzwonom tik-tak, tik-tak... ten piękny, dumny zegar, zszedł tak nisko. Wahadło Hania mu zdjęła. Zegar musiał być bardzo zagniewany z tego powodu, bo prędko, bardzo prędko, zdenerwowanym głosem powtarzał swoje tik tak, tik tak, tik tak. Kaziutek stał bardzo zdumiony, wskazujący paluszek włożył do buzi, jedną nóżkę wysunął naprzód, wypiął okrągły brzuszek, otworzył szeroko ździwione oczy i patrzał, patrzał... Ten jego przyjaciel, musi być bardzo mądry: w każdej porze dnia i nocy szept jego był inny, dostosowany do chwili. W dzień, przy śniadaniu, lub przy obiedzie zegar szeptał swoje tik tak niedbale — ot niby od niechcenia, ale niech tylko zmrok zapadnie, a dzieci usiądą przy kominku, zaraz głos zmienia. Na dworze huczy zawieja, mamusia czyta ciekawe powiastki, a zegar przytakuje tak, tak, tak... W nocy zaś, gdy Kaziutek czasem usnąć nie może, słyszy wyraźnie z drugiego pokoju, jak zegar, donośnie wydzwania tik-tak, tik-tak! Czego w tym dźwięku niema! I bajka o smoku, i o dzielnym rycerzu, co zaklętą ocalił królewnę, i o wilkołaku, co nocą po borze błądzi — Kaziutek mimowoli zamyka mocno oczęta, wtula główkę w poduszkę, naciąga kołdrę na siebie i stara się nie słuchać donośnego szeptu zegara.
I oto ten dziwny, tajemniczy, niedostępny, ponętny zegar jest teraz tak blisko. Kaziutek zbliża się powoli do zegara, otwiera drzwiczki, zagląda do środka. Na dole leży kluczyk. Kaziutek wie, jak trzeba postąpić, widział nieraz, jak czynił to tatuś, wkłada więc kluczyk do jednego z otworków i zaczyna kręcić. Zegar tak śmiesznie skrzeczy trrrr... trr... Kaziutkowi to bardzo się podoba, więc wciąż kręci i kręci. Wtem trzask, trrszsz... szszpsz... bęc! wrzasnął zegar. Kaziutek przerażony odskoczył. Do pokoju weszła mamusia.
— Mój Boże! — co się tu dzieje? Kaziu, co robisz przy zegarze, pewno zepsułeś. No tak, naturalnie, sprężyna przekręcona. Utrapienie z tym chłopcem. Poczekaj, da ci tatuś!
— Musiu, a ty co robisz? Bój się Boga, do czego jesteś podobna?
— Zosiu, Zosiu, gdzie jesteś? Prosiłam cię, żebyś zaopiekowała się rodzeństwem. Widzisz, że mamusia jest zajęta. Taka duża z ciebie dziewczynka, a żadnej niema pomocy.
— Bo mamusiu, musiałam moje córeczki przyszykować do podróży.
— Właśnie, wiecznie jesteś zajęta swoimi lalkami, a dzieci niema komu pilnować.
— Ależ mateńko, musiałam przecie im wytłomaczyć, że tatuś dostał posadę nadleśnego w puszczy białowieskiej i że będziemy mieszkać w wielkim lesie.
Ale mamusia już nie słuchała, co mówiła Zosia, wzięła Musię na ręce i zaniosła do kuchni aby ją umyć.
Zosia stała strapiona. Cóż ona winna, że Musia dobrała się do wazeliny, a Kaziutek zepsuł zegarek. Czyż taka nieduża dziewczynka może upilnować dwoje dzieci, skoro mamusia jest starsza i często mówi, że nie może już z dziećmi dać sobie rady.
Ach, żeby już prędzej jechać — tam, w puszczy, wszystko będzie inaczej.
Nadeszła wreszcie upragniona chwila, spakowano resztę rzeczy, zajechały furmanki, dzieci wsiadły z tatusiem i mamusią do powoziku i pojechano do Kosowa, skąd trzeba było jechać jeszcze kilka godzin koleją do Białowieży.
W Kosowie tatuś wykupił bilety, nadszedł pociąg, tragarze załadowali rzeczy, rodzice wsiedli z dziećmi do przedziału drugiej klasy, konduktor gwizdnął i pociąg ruszył, ciężko sapiąc.
Kaziutek z Zosią usadowili się koło okna i jakiś czas wyglądali spokojnie, po paru godzinach znudziło to ich jednak. Krajobraz był dość jednostajny — lasy i łąki porosłe wysoką trawą. Ogromne obszary łąk były częstokroć na ogromnej przestrzeni zalane wodą.
— Tatusiu, a co to jest puszcza? — pytała Zosia.
— Jest to wielki obszar lasu, w którym znajduje się gruby zwierz. W Polsce słynne były: puszcza Niepołomicka w Krakowskiem, Białowieska, oraz Kampinowska i Łomżyńska na Mazowszu, Kozienicka w Sandomierskim.
— A czy Białowieska puszcza jest wielka?
— O, tak. Jest to olbrzymi, niemal pierwotny las, który obejmuje 22 mile kwadratowe powierzchni, kryje się tam mnóstwo zwierza i ptactwa dzikiego, do niedawna żyło tu jeszcze około 500 żubrów. Podczas wojny wyginęły jednak wszystkie.
— Więc teraz niema żubrów na świecie.
— Są jeszcze w nieznacznej ilości w zwierzyńcach, a w odmiennej rasie żyją na Kaukazie.
Natomiast w gęstwinach puszczy gnieżdżą się dzisiaj jeszcze łosie, sarny, jelenie, borsuki, dziki i niedźwiedzie. Rosną tu drzewa olbrzymy, zarówno liściaste jak i iglaste, a są miejsca tak gęsto zarosłe, że omal zupełnie przez ludzi niezbadane dokładnie. O takim lesie powiedział poeta.

„Któż zbadał puszcz litewskich przepastne krainy

Aż do samego środka, do jądra gęstwiny?
Rybak ledwie u brzegu nawiedza dno morza;
Myśliwiec krąży koło puszcz litewskich łoża,
Zna je ledwie po wierzchu, ich postać ich lice,
Lecz obce mu ich wnętrze, serca tajemnice.
Wieść tylko albo bajka wie, co się w nich dzieje[1].

Tymczasem pociąg zatrzymał się.
Tatuś wyjrzał przez okno.
— Ach, to już Białowieża! Wysiadajcie, prędko, prędko.
Wszedł tragarz, zabrał walizki. Na dworze zapadł już zmrok. Tatuś usadowił dzieci na wygodnej bryczce i rzekł do woźnicy.
— Proszę jechać do nadleśnictwa w Stoczku. Ja zaś odbiorę resztę bagażu.
Dalej dzieci nic już nie pamiętały. Były ogromnie senne i zmęczone przeżytemi wrażeniami. To też po przybyciu na miejsce zaraz usnęły.
Kiedy Zosia obudziła się nazajutrz, słonko już było wysoko i natrętne jego promienie przedostawały się przez firanki do pokoju.
Zosia wstała z posłania na podłodze i cichutko na paluszkach, żeby nie budzić mamusi i rodzeństwa, zbliżyła się do okna. Odchyliła firanki i omal nie krzyknęła ze zdumienia. Przed oknem roztaczał się przecudny las. Takiego Zosia jeszcze nie widziała.
Dziewczynka opuściła firankę i wróciła do posłania.
Obok posłania leżała na krzesełku sukienka a na podłodze stały buciki. Nie upłynęło pięciu minut, i Zosia była ubrana. Cicho, na paluszkach szła teraz do drzwi, prowadzących do sąsiedniego pokoju. Tu zdumienie Zosi jeszcze bardziej wzrosło. Obydwa okna tego pokoju wychodziły również na las.
Dziewczynka wyszła z mieszkania i rozejrzała się wokoło. Dom stał w lesie, otoczony ze wszystkich stron pięknemi brzozami, dalej rosły olbrzymie sosny.
Koło ogrodzenia stał tatuś i rozmawiał z mężczyzną, który trzymał w ręku siekierę, a przez plecy miał przerzucony gruby sznur.
— Tatusiu, jak tu ładnie.
— Ach, wstałaś już, dziecko?
— Tak tateczku, ubrałam się cichutko, żeby nie budzić mamusi i wyszłam zobaczyć, jak wygląda puszcza.
— No, właściwie, tu mamy tylko początek puszczy, który nie daje jeszcze pojęcia, ani o obrazie, ani o potędze tego lasu. Jeśli chcesz, możesz pójść ze mną na zrębowisko — zobaczysz kawał lasu.
Zosia zgodziła się z radością. Pan Łabęcki pożegnał drwala, z którym rozmawiał i poszedł z Zosią dość wygodną dróżką leśną.
Zosia rozglądała się wkoło. Las pachniał świeżą zielenią, tysiące ptaszków wesoło świergotało na drzewach, przelatując z gałązki na gałązkę. Drobne kropelki rosy błyszczały na trawie i listkach, mieniąc się na słońcu różnorodnemi barwami tęczy.
Wtem do uszu idących doleciały głuche uderzenia.
— Tatusiu, co to?
— Zaraz zobaczysz, to mowiąc, pan Łabęcki zboczył na wąską ścieżkę i wyszedł na dość obszerną łączkę, na której kilkunastu łudzi z siekierami w ręku uwijało się obok zrąbanych olbrzymów leśnych.
— Ach, tateczku, co ci ludzie robią.
— To są drwale, rąbią drzewo.
— Ależ jak można niszczyć takie piękne drzewa! To tak wygląda, jakby umarł ktoś młody i zdrów.
— Tak dziecko, widok to smutny, bardzo ładnie go opisał Gomulicki w wierszu „Pod toporem“

„O biedne drzewa! Już wam o wieczorze
Nie będzie śpiewał słowik, ani rano.
Kędyś w handlarskim ponurym kantorze,
Wyrok zagłady na was podpisano.

I nikt przyszłości waszej nie odgadnie,
Bo każdą rzeczą los kapryśnie ciska;
Jedne z was człowiek przyozdobi ładnie,
I będzie trumna z nich, albo kołyska.
............
Smutny jest widok cmentarnych zagonów,
Kiedy nad niemi płynie księżyc złoty,
Smutna jest wstęga błękitna wagonów,
Gdy nam zabiera najdroższe istoty,

Ale smutniejszym od nich i przeklętym
Jest obraz pustki po lesie wyciętym...

— Więc czemu, tateczku nie zabronisz im niszczyć lasu?
— Ba, a z czegóż by budowano domy, okręty, robiono meble, statki wszelkie i t. d. Staramy się tak ciąć las, aby jaknajmniej go niszczyć. Tylko nieznaczna część lasu pada pod toporem. Poręby muszą być zasadzone młodemi drzewkami. Zanim ostatnia działka, przeznaczona do wyrąbania, zostanie wyciętą — pierwsza znowu pokryje się lasem.
W tej chwili ujrzał pan Łabęcki na polance synka gajowego, dziewięcioletniego Walka i przywołał go.
— Wstałeś już, Walku?
Chłopak uśmiechnął się.
— O, ja zawsze wstaję wcześnie, a dzisiaj zerwałem się wcześniej niż zwykle, bo o parę stajań stąd żerują sarny z małemi, chciałem zobaczyć, bo na żer wychodzą tylko wczesnym rankiem, lub gdy zmierzch zapada.
— No i widziałeś?
— Nie, bo się czegoś spłoszyły.
— Zaznajomcie się dzieci, rzekł pan Łabęcki, będziecie się spotykać, bo Walek mieszka blisko naszego domku.
Dzieci zaznajomiły się szybko i kiedy wracały do domu, były już w wielkiej przyjaźni.
— I ty Walku, doprawdy widziałeś sarny zbliska?
— O jej, ile razy! Ukryję się gdzie na drzewie i patrzę, jak skubią trawę.
— A mógłbyś mnie kiedy zabrać?
— Dlaczego nie, mogę przyjść dzisiaj wieczorem, ukryjemy się na wielkim dębie i zobaczysz wszystko.
No, pamiętaj.
Walek dotrzymał słowa.
Zjawił się pod wieczór i szepnął.
— No, jeśli chcesz, możemy pójść, tylko prędko, bo jak ściemni się, to nic nie zobaczymy.
Zosia zawachała się. Zapadał zmierzch, trochę było straszno w lesie i bała się, czy mamusia pozwoli.
— A prędko wrócimy?
— Czy ja wiem, może za pół godziny.
— Więc chodźmy.
Dzieci pobiegły do lasu. Walek pokazywał drogę. Po kilku minutach, zatrzymał się przed rozłożystym dębem.
— Tu się ukryjemy.
Zosia przy pomocy Walka z trudem, wdrapała się na jedną z gałęzi.
— Zaraz przyjdą, szeptał chłopiec. O, sarny są bardzo zmyślne i ostrożne, gdy się pasą, wciąż rozglądają się dokoła i strzygą uszyma. W dzień i w nocy odpoczywają, karmić się wychodzą pod wieczór i o świcie. Zwykle chodzą pojedyńczo, zimą tylko, zbierają się w liczniejsze stadka. Matka jest bardzo troskliwa, pilnuje i z narażeniem życia broni swe małe. Najzabawniejsze są małe koziołki. Gdy są jeszcze małe, wyrastają im różki, które na zimę giną, a na wiosnę znowu odrastają, ale są pojedyńcze, dopiero na drugą wiosnę odrastają różki już widlaste. Pięknie rozgałęzione rogi wyrastają samcowi dopiero w czwartym roku życia.
— Cicho! zdaje się idą.
Zosia wytężyła wzrok, serduszko jej biło mocno.
Po chwili z za drzew ukazała się grupka sarn. Na przodzie szła matka i rozglądała się niespokojnie, za nią postępowały dwie małe, prześliczne sarenki. Stadko przystanęło i zaczęło zajadać smacznie trawkę. Dzieci przypatrywały się im z zapartym oddechem. Wtem Walek gwizdnął. Sarny momentalnie rzuciły się do ucieczki, ale teraz małe biegły na przodzie, matka za nimi.
— Ach, jakiś niedobry Walku, pocoś je nastraszył? — mówiła Zosia z wyrzutem.
— Musimy wracać, zmierzch zapada, w domu mogą cię szukać.
W domu, istotnie mamusia zauważyła nieobecność Zosi i dziewczynka po powrocie otrzymała porządną burę za to, że bez pozwolenia mamusi wieczorem poszła do lasu, gdzie łatwo mógł ją spotkać jakiś wypadek.





  1. Adam Mickiewicz — Pan Tadeusz.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Maria Julia Zaleska.