Łzy (Szymański, 1906)

>>> Dane tekstu >>>
Autor Adam Szymański
Tytuł Łzy
Pochodzenie Świat R. I Nr. 15, 14 kwiecień 1906
Redaktor Stefan Krzywoszewski
Wydawca Tow. Akc. S. Orgelbranda Synów
Data wyd. 1906
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ŁZY.

SZKIC.


„Polały się łzy me czyste, rzęsiste,
Na me dzieciństwo sielskie, anielskie,
Na moją młodość górną i chmurną,
Na mój wiek męski, wiek klęski".
Mickiewicz.

Pokażcie mi bóle lub radości wasze, mówi mądrość wszystkich narodów — a pokażecie mi dusze swoje.
I mądrość powszechna, jak każde zbyt szerokie uogólnienie zjawisk zanadto złożonych, i myli się i jednocześnie jest wielce prawdziwą.
Te bóle i te radości, z których można poznać nie tylko głąb duszy, ale choćby wielkość cierpienia — są zwykle nie do okazania. — Jakże jednak często zato, gdy się udaje zobaczyć, ich wymowa jest przerażającą — wymowa bez słów jakichkolwiek!
Nawet nieme zwierzęta, jak owe kamienie biblijne, mówią wtedy...


Nie znam w naszej literaturze słów, któreby krócej i piękniej, niż czterowiersz wyżej wypisany, ból przenikający nieraz serce i najsilniejszego człowieka, wyrażały. Jest bowiem w tych słowach rzewnych, prostych i dźwięcznych ta szczególniejsza siła męska, którą kiedyś jedynie mężowie greccy, nie wstydzący się łez swoich, posiadali. — Jest siła przekonania o czystość swych uczuć, jest męskość, nie wstydząca się uczuć głębszych, jest wiara, że nasz ból odnajdzie w sercach ludzkich, nie szyderstwo bezduszne, ale oddźwięk szlachetny.
To też, jeżeli nie zawsze, to często, gdy mi płakać wypadało, przypominałem sobie słowa poety.
I jeżeli same łzy są ulgą w cierpieniu, są jak gdyby klapą bezpieczeństwa, ochraniającą organizm od ciężkiej katastrofy, prześliczny czterowiersz był mi często tym balsamem cudownym, który chłonąłem w siebie. — On mi nieraz koił pierś poranioną; on uspokajał, godził z nędzą istnienia!..
Jednakże?...
...Jednakże bywały wypadki, gdy balsam poezyi nie miał swej siły kojącej, a powtórzony nieopatrznie, byłby chyba, jak wszelakie słowo ludzkie, urąganiem z cierpienia...


W jeden z pięknych dni letnich obaj z moim synem małym wyszliśmy na przechadzkę, aby jak zwykle obejść część wyspy, na której mieszkaliśmy i na której latem jedynie tylko w pewnej jej części przechadzka podobna była możliwą.
Wyspa bowiem owa, otoczona wokół wielkiemi wodami Leny i Kirengi, wskutek wiatrów silnych, stale tu panujących, była w miejscach na prądy powietrzne szczególniej wystawionych, dość wolną od plagi, zatruwającej człowiekowi wszędzie nad Leną chwile lata krótkiego. Taką plagą są tu mirjady komarów i mszyc, im drobniejszych, tem straszniejszych, mirjadów, które poza wodami, okalającemi wyspę, na lądzie, tajgą bezbrzeżną okrytym, a nawet i na wyspie samej poza prądami zbawczych wiatrów, nie pozwalały kroku jednego uczynić.
Zaopatrzeni więc w gałęzie brzeziny, bez których nigdy się tu na najkrótszy spacer nier wychodzi, szliśmy obaj wesoło, rozkoszując się rzadką pięknością dnia ślicznego. Szliśmy samym brzegiem, aż do miejsca, w którem ponura i dzika Kirenga wlewa swe majestatyczne i zimne wody w niemniej zimną, ale bardziej majestatyczną Lenę.
Obraz połączenia dwóch rzek wielkich, pełnowodnych, na ponurem tle wysokich, skalistych brzegów, okrytych tajgą odwieczną, w blaskach dnia słonecznego, jest tak pięknym, ż siedziećby tam i napawać się widokiem można było zawsze, Bóg wie jak długo, ale wiatr już tu słabł znacznie, lasy były zbyt bliskie i roje komarów stawały się coraz gęstsze.


Napróżno jednak już kilkakrotnie wzywałem mego małego towarzysza do powrotu. Po długiej zimie tutejszej króciutkie lato jest dla dzieci takim rajem, o którym u nas chyba tylko dzieci największych nędzarzy, zmuszonych z braku wszelakiej odzieży przesiadywać całą zimę w zamknięciu, mogą mieć jakie takie pojęcie. Jakie takie tylko, gdyż i nasza zima łagodna, choć przelotnie, choć na krótko, nawet bosonogiego dzieciaka na świat boży wypuszcza, a przyroda cała nie zamiera tak głęboko, śnieg nie okrywa wszystkiego tak starannie swym całunem śmiertelnym.
To też radość dzieci z lata krótkiego jest tutaj nieopisaną. Dziwy przyrody są dla nich tak wielkie i tak nieznane! Każde źdźbło trawy, każdy kwiatuszek — tak piękne, tak cudowne! Nawet widok wód płynących jest dla nich niezwykłym, a kamyki, obficie przez potężne wody na brzegi wyrzucane, lśnią w źrenicach, rozbiegających się wśród tych skarbów zaczarowanych, bajecznych...
I mój więc syn mały nie tylko nie mógł być wyjątkiem, ale przeciwnie, słysząc w czasie długiej, nieskończonej zimy, ciągłe opowiadania o przyrodzie tej ziemi ojczystej, której mu widzieć los dotąd nie pozwolił, rwał się do cudów nieznanych z tem większą ciekawością, spotykał je z tem większym zachwytem. Próżnemi więc były wszystkie moje nawoływania.
Już wszystkie, jakie tylko posiadał, kieszenie wypełnione były „prześlicznymi“ kamykami, gałęź brzozowa była dawno porzucona, a obie rączyny z trudnością obejmowały pęki traw i kwiatów „coraz śliczniejszych“. A kamienisty brzeg lśnił coraz cudowniejszemi barwami, a puszysty zielony kobierzec, rozpostarty tuż za kamienistą ławą, nęcił coraz większemi dziwami. — Więc chłopczyna biegał, jak motyl, to rozgrzebując misternie poszlifowane kamyki, to tonąc wśród bujnej zieleni dziwnej roślinności tutejszej — bujnej i barwnej, bujniejszej i barwniejszej, niż u nas, ale zupełnie pozbawionej tych przedziwnych zapachów, które, działając już nie na zmysł widzenia, zda się, głębiej przenikają w istność naszą — ni to żywa dusza natury — łączą się i zlewają z naszą duszą.
A roślinność dalekiej Syberyi, nie wiem, czy to wskutek wielkiego kontrastu, gdy po długiej zimie oko, zmęczone oślepiającą białością śniegu, z rozkoszą spoczywa na barwach odmiennych, czy to wskutek niezwykle szybkiego wzrostu, posiada jakąś szczególniejszą, nieopisaną świeżość barw, z którą tylko najwcześniejsze, wiosenne barwy naszej roślinności mogą iść o lepsze.
Można więc sobie wyobrazić, jak pysznym jest tu widok niezmierzonych kobierców przeczystej, niepokalanej zieleni, gdy ją jeszcze barwy kwieciste ozdobią. Są to cuda prawdziwe.
Ale są to cuda zimne, bezduszne. I są one dziwnie do ludzi tutejszych podobne; ludzi silnych, wytrzymałych, przedsiębiorczych, rozumnych — ale zimnych, surowych, jakby pozbawionych najistotniejszej cechy człowieczeństwa — łagodnej, głębokiej duszy ludzkiej.


Cóż więc dziwnego, że zmęczony ciągłem opędzaniem siebie i malca swego od coraz natrętniejszej, coraz dokuczliwszej plagi powietrznej, w miarę gęstnienia rojów nieuchwytnych, coraz gwałtowniej spadać zacząłem z wyżyn obserwacyi piękna, przelotnie ujrzanego, w sferę rzeczywistości męczącej. Pomimo wszystkich mych wysiłków wielkie bąble na twarzyczce wesołej, radosnej, na rękach, ciągle zajętych i szyi dziecka zlewały się już w jedną całość, na którą patrzeć i obcemu byłoby przykro, a cóż dopiero ojcu. — Im więc bardziej rozbawiało się dziecko, tembardziej smutniałem, tem cięższe myśli opanowywać mnie zaczęły. Czy ujrzy on kiedy ziemię inną, czy też pozostanie nazawsze na tej ziemi surowej i może zaginie w niej na wieki, starty, zdeptany przez tę przyrodę okrutną, przez tych ludzi bezdusznych? Czy nie upodobni się wreszcie do swego środowiska strasznego?...
I choć krzepiłem się, jak mogłem i umiałem, coraz słabszą stawała się moja wola. I wtedy gdy zachwyt i radość dziecka doszły do szczytu i otoczone rojami komarów, opróżniając na nowo wszystkie swoje kieszenie, aby po długiem przebieraniu włożyć na miejsce „brzydszych“ nowe „ładniejsze“ kamyki, nie czuło i nie widziało ono obsiadających je rojów, ja coraz usilniej pracując nad spędzaniem zeń chmary krwiożerczej, poczułem wreszcie ból ostry, dotkliwy, i po twarzy popłynęły mi łzy gorące...


...Gdy jednak po chwili, nie dawszy zapewne zwykłej, natychmiastowej odpowiedzi na ciągłe szczebiotania, poczułem na sobie badawcze, zaniepokojone spojrzenie swego wraźliwego towarzysza, już mogłem ukryć stan, w którym tylko co się znajdowałem. Łzy były otarte, gałęź pracowała ze zdwojoną energją, a wewnątrz chłonąłem w siebie przedziwny balsam słów poety.
I chociaż wszystko to bardzo krótko trwało, przerwało jednak moje nawoływania do powrotu i zanim, zajęty swym stanem, zdążyłem całkowicie wrócić na ziemię i powtórzyć znowu swe wezwanie, dziecko, zaciekawione czemś nowem, czego ja jeszcze dostrzedz nie mogłem, popędziło brzegiem dalej i na teraz dalej, niż zwykle.
Nie bez uczucia głębszego wewnętrznego zadowolenia, żem nie zatruł swemu malutkiemu towarzyszowi wesela tak szczerego, skierowałem się za nim i wkrótce obaj staliśmy nad zjawiskiem, jakiego ani przedtem, ani potem już nigdy w życiu nie widziałem.


Na kamienistym brzegu Kirengi leżał koń, widocznie przywieziony tu i wyrzucony, koń znajdujący się w stanie tak okropnym, że jego właściciel nieludzki uznał oczywiście za wygodniejsze przywieść go i porzucić na brzegu, niż zabijać i zdejmować zeń skórę, nie przedstawiającą żadnej wartości.
Koń był stary i zbiedzony ponad wszelakie pojęcie.
Prawą tylną nogę miał złamaną, a całe ciało było okryte jakby jedną nieprzerwaną raną. Zupełnie starta pierś świeciła nie tylko „żywem“ mięsem, ale i kośćmi białemi; takież rany okrywały grzbiet i boki nieszczęśliwego zwierzęcia. Wszystko to zaś, razem wzięte, i rany, i ocalałe gdzieniegdzie cząstki zdrowsze, ujrzeliśmy nie odrazu, ale po spędzeniu całej szarej powłoki komarów, które ni to jedną ruchomą zasłoną okrywały leżącego — żywcem zjadając stworzenie bezbronne.
Tylna część ciała ze złamaną nogą leżała, ale przód wsparty na kolanach nóg dwojga, dźwigał się jeszcze ku górze, i głowa konia z wyciągniętą szyją nieruchomo sterczała nad tem ciałem, jeszcze widać czującem.
W pierwszej chwili, zanim nie spędziliśmy zeń rojów mszyc i komarów, nie mogłem zrozumieć, dlaczego ten wielki nędzarz, zda się, zupełnie wyczerpany, resztkami swych sił, a właściwie tym wysiłkiem końskim, o którym my, ludzie, nie mamy pojęcia, dźwiga nad sobą swą głowę zbiedzoną?
Charakterystyczne, nieprzyjemne, żałosne kwilenie, idące z jasnych przestrzeni podniebnych, rozwiązało zagadkę.
Wysoko, wysoko ponad nami olbrzymie sępy zataczały swe kręgi wspaniałe. Nieszczęśliwe stworzenie resztką sił chroniło się od oczekującej je przed śmiercią jeszcze jednej najstraszniejszej tortury: rozszarpania za życia dziobami i pazurami potworów powietrznych.
Ale dopiero, ochłonąwszy trochę, po spędzeniu zeń ostatnich rojów, ujrzeliśmy i pojęli głębię, znajdującego się przed nami cierpienia.
I już gotowi byliśmy zapłakać nad tem cierpieniem okrutnem, gdy ujrzeliśmy jeszcze i to, wobec czego nietylko słowa jakiekolwiek, ale nawet nasz płacz ludzki, byłby urągowiskiem nad tą niedolą bez miary.
...Po kościstej, długiej, jakby drewnianej twarzy konia powoli, powoli... toczyły się... jasne, perliste... wielkie... łzy...
...Koń płakał...

Adam Szymański.
Kraków w Marcu w 1906 r.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Adam Szymański.