[76]ŚMIERĆ MIEJSKA.
Utarło się śród ludzi mniemanie, że wygląda ona, jak szkielet czyli kościotrup. Zbielałe piszczele i czaszka z wyszczerzonym pyskiem: oto jej zjawa pono. (Długie ręce, przyciskające kosę do ziejącej pustką klatki torsu, układają się wtedy z humorem w pozę wstydliwej Venus Medycejskiej).
W tej postaci widziałem ją raz jeden tylko: pod okrągłym stolikiem kawiarnianych śpiochów. Ci niedołężni, astmatyczni złośliwcy, scherlali ślepcy, pogrążeni w zadymioną, rozstękaną atmosferę, której kolor graniczył już z bólem głowy, te śpiochy i szczochy, schylone nad mętną wystygłą herbatą, cała ta załzawiona i kaszląca brać z godną zastanowienia nonszalancją szurgała pod stołem staremi nogami; każdy nieostrożny ruch mógł przecież tę rozchichotaną kostuchę zamienić w kupę kości; rozsypałaby się z chrzęstem, żałośnie.
Raz jeden tylko, powtarzam, widziałem ją w tej postaci. A chcę właśnie powiedzieć, że ma ona, chytra, najrozmaitsze maski, z których jedna najbardziej mnie zastanowiła.
[77] W duszne rozpalone dnie wlecze się ulicą i sapie. Jest to wtedy tłusta, rozlazła baba, skwarna Śmierć Miejska, z czerwoną, jak piwonja, błyszczącą twarzą. Poznaję ją natychmiast po rybich oczach i ociężałych ruchach nóg w rudych pończochach.
Więcej nic o niej nie wiem, gdyż nie od ważyłbym się jej śledzić. Przechodzę zwykle szybko, z udaną obojętnością, nie oglądam się. Wiem jednak, że ona przystaje wtedy, odwraca się powoli i długo patrzy za mną bezmyślnie-kobiecym wzrokiem.
Ulice zaś są prawie puste, wymiecione skwarem.