<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Śniehotowie
Pochodzenie „Romans i Powieść”, 1881, nr 1–21
Wydawca Gracyan Unger
Data wyd. 1881
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VI.

Ówczesny ksiądz proboszcz parafialnego kościoła w Bereźnicy, do którego należało Pobereże, był świątobliwym człowiekiem, lecz miał obyczaj swój własny spełniania obowiązków pasterza dusz. Od lat dwudziestu wieku, naprzód będąc wikaryuszem na parafji, potém dostawszy probostwo, najczęściéj przestając z budnikami i szlachtą ubogą, z którą był za pan brat, obcując tylko z ludem i ewangelią, wyrobił sobie poważne stanowisko, które wszędzie zajmował, choćby go i na książęcy dwór wezwano. Posiwiawszy, zestarzawszy, tém przystojniéj ojcowstwo swe duchowne polubił, stanem i wiekiem podnosząc się na stanowisko, po nad którem jednego widział — pana Boga.
Ubogo odziany, w zbrukanéj często sutannie, niepozorny, skulony, z apostolską prostotą, wchodził na pokoje możnych, nie dając się niczemu olśnieć, nikomu sobie zaimponować. Szanować go téż musiano, bo na życiu jego nie było plamy; bo był czystym i nieugiętym, a ewangelią którą głosił usty, nosił w sercu.
Zdało się poczciwemu księdzu Oderanowskiemu, iż w społeczeństwie, którego opieka mu była powierzoną, powinien był czuwać nad wszystkiém... Biegł więc proszony, czy nie, do każdego; odepchnięty ani się gniewał, ani zrażał, mówił słowa prawdy, znosił grubiaństwo z pokorą — i w spokoju ducha czekał, aż posiane wejdzie ziarno.
Ksiądz proboszcz postarzał już na téj ubogiéj parafji, nad którą nigdy innéj nie żądał i na najbogatszą by nie zamienił. Gdy mu czasem głód dokuczył, bo do tego przychodziło, przy staraniach o kościółek, cmentarz i ubogich, — bez ceremonji szedł do pierwszéj lepszéj chaty i siadał do nędznego stołu mieszczanina, lub budnika, w wesołym humorze... że go łaskawy Bóg krzyżykiem nawiedził...
Znano go z tego, że mu ofiarować wiele nie było można, bo rozdał natychmiast biedniejszym.
— A to pięknie, — mówił — to wy chcecie, żebym ja zapasy robił, jakbym w Opatrzność nie wierzył! Śliczny by był przykład dla drugich... Żebym ja w dostatkach opływał, apostołowie by się mnie wyparli, bo oni boso na ryby chodzili, a obłamkami się żywili!..
Sutannę sprawiał mu ktoś jeden co roku; drugi zaopatrywał po troszę spiżarnię; inny pilnował, żeby było czém w piecu palić... Koni póty stało na plebanii, póki któremu biedakowi nie zdechł ostatni.
Ksiądz Oderanowski z panem Śniehotą był nie dobrze. Kilka razy mu powiedziawszy słowa prawdy, pono raz za drzwi wyproszony, próbował wprawdzie nawracać zatwardziałego grzesznika — czekał cierpliwie, lecz dotąd bez skutku. Po śmierci najbliższych przyjeżdżał do Rozwadowa pocieszać; gdy Śniehota zaniemógł ciężko, chciał korzystać ze słabości, aby go skruszyć — nie potrafił jednak złamać twardego uporu człowieka...który wiary w sercu nie miał.
Nie zraziło go i to nawet, że go odepchnął w chorobie — nie pogniewał się. To człowiek zbłąkany, mówił — a no miłosierdzie Boże wielkie, przyjdzie chwila opamiętania... ja nie tracę nadziei...
Śniehota go unikał, proboszcz bynajmniéj. Owszem, witał go wesoło, rad był spotkać — i — czekał.
— Niech no — niech no! — Pan Bóg cierpliwy, bo wiekuisty, — szeptał cicho — nawróci się ta owieczka — nawróci — zobaczycie...
Utrapienie wielkie miał z tym nieszczęśliwym Piętką, który szalał niepohamowany, spowiadał się, płakał, księdza po rękach całował, a nazajutrz wpadłszy w towarzystwo takich szaleńców, jak sam, rozpoczynał na nowo dawne życie. Pomimo tego, żal było księdzu Oderanowskiemu, gdy się dowiedział, że Piętka majątek sprzedaje i wynosi się z okolicy. Nowy dziedzic Pobereża, na którego odwiedziny ksiądz czekał długo, nie pokazał się na probostwie.
— Niéma co — rzekł jednego dnia ksiądz Oderanowski — wypada mi pychę zrzucić z serca i pierwszy krok zrobić.
Wózeczkiem swym rozbitym i końmi dosyć zmizerowanemi, bo w nieustannym były rozjeździe, proboszcz wyruszył jednego poobiedzia do Szczuki. Wiedział, że się on rzadko bardzo z domu oddala. Oprócz Ozorowicza i Aarona mało tu kto bywał; zdziwił się więc gospodarz, gdy wózek zobaczył, a w chwilę potém ubożuchnego staruszka, który przygarbiony, z uśmieszkiem, ręce zacierając, wszedł do pokoju z chrześcijańskiém pozdrowieniem.
— Było to moim obowiązkiem — odezwał się — duszyczko moja droga, nawiedzić nowego parafianina... Jestem proboszcz tutejszy...
Szczuka zmięszany nieco, wybąknął coś pod nosem i podał mu krzesło. Staruszek miał wzrok osłabiony, począł się przypatrywać gospodarzowi, i milczący usiadł, jeszcze chuchając w przemarzłe dłonie. Ks. Oderanowski ciepła już potrzebował, a kożuszynę miał starą i rękawiczki podarte.
— Nie spostrzegłem cię jakoś, duszyczko moja droga, w kościółku dotąd... ale oczy mam słabe... więc i zaturbowałem się o was...
Szczuka dziękował.
— No, jakże, jesteście kontenci z nabytku? A pewnie! mówił ksiądz, czemuż nie — człowiekowi byle z Bogiem, wszędzie być dobrze może. Nasze Polesie, choć go ludzie obgadują, śliczny kraj, — chleba tyle, aby z głodu nie umrzéć, a nic nadto, aby rogi nie rosły... Lasy piękne, wody dosyć — czego chciéć! czego chciéć!
Szczuka milczał ciągle...
— A do kościółka, duszyczko droga... zapraszam... zapraszam... Kościołeczek mamy maleńki, ale schludny, modlić się w nim, Chryste miłosierny, jak dobrze, jak miło! nie wierzycie... Mamy ołtarz N. Panny Maryi łaskami słynący i św. Antoniego, odpustów dwa, przez Stolicę Apostolską udzielonych... Czegoż chciéć! czego chciéć, duszyczko droga...
Zatrzymał się księżyna, mówiąc, jakby odpowiedzi wyglądał i czekał; gospodarz milczał uparcie. W téj chwili, gdy mu się ksiądz przypatrywał bacznie, promień słoneczny, padł na twarz Szczuki i ks. Oderanowski zamilkł — jakby zmięszany... Przetarł oczy...
— Choć to ciekawość grzeszna... dodał bojaźliwie, ale mi za złe nie weźmiecie, duszyczko droga, gdy was spytam — z kąd wy jesteście, bo to się po świecie różnych Szczuków znało wiele.
Słaby wzrok proboszcza, który się coraz bliżéj przysuwał do gospodarza, nie dawał mu w zupełności rozpoznać rysów jego; zwłaszcza, że Szczuka twarz odwracał i trzymać się ją starał w cieniu.
— Myśmy z... Brzeskiego, — rzekł cicho i krótko gospodarz.
— Osobliwsza rzecz — dodał proboszcz, tu nasi Śniehotowie, a jak dziś to już jeden tylko, rodzą się ze Szczuczanki... i — osobliwsza rzecz, duszyczko droga, wy, macie jakby familijne rysy...
To mówiąc, ksiądz wstał i — choć mały a słaby, chwyciwszy niecierpliwie Szczukę za obie ręce zwrócił go twarzą ku sobie.
— Ty jesteś Andrzej Śniehota! — zawołał — albo mnie oczy mylą, pamięć zawodzi... czy w głowie się pomięszało! Ty jesteś Andruszka, któregom ja chłopakiem widywał i opłakał, ja cię katechizmu uczyłem!
— Na miłość Bożą — cicho — mój ojcze — zawołał, rzucając mu się do rąk i całując je ze wzruszeniem mniemany Szczuka — ale — jakże mogłeś mnie poznać po latach tylu?...
— Albo ja wiem! miłosierdzie Boże... ach! coś mnie tknęło!
I ksiądz ściskał odzyskanego, syna marnotrawnego... — Co się z tobą działo! gdzieś ty przepadł! miły Boże, lat tyle! lat tyle, duszyczko droga... mów...
Po męzkiéj twarzy pana Andrzeja łzy ciekły. Posadził księdza w krześle i swoje ku niemu przysunął.
— Chcesz ojcze spowiedzi! powiem ci wszystko, przygód wiele w życiu nie było, ale bólu dużo.
— Mów, mów, duszyczko droga... dziwne zrządzenie Boże... I ty znowu na ojcowiźnie...
— Znaliście ojca naszego, — mówił pan Andrzéj — człowiek był zacny i dobry, ale słaby... Nie wiém czemu, od kolebki mnie nie lubił, a Jana kochał miłością, któraby na dwu starczyła. Jan się popsuł pieszczotami.
Gdy matki naszéj nie stało — ja w domu musiałem wszystko znosić, co tylko ojcu podobało się i bratu narzucić na mnie, ja byłem winien wszystkiemu, ja przeszkodą, ja zawadą, ja niepokojem domowym... ja nieprzyjacielem. — Cierpiałem, Jan nienawidził mnie, bom mu często był do złego zaporą, i wyrzutem sumienia. Pytany przez surowego nad miarę ojca, mówiłem prawdę, a kłamstwo Jana brało górę nad nią. Karano mnie za niego... znęcano się nademną. Raz, miesiąc cały skazany na chléb i wodę, za słowo, które mi się przeciwko bratu wyrwało, zachorowałem ciężko... nikt mi w chorobie szklanki wody nie podał, oprócz litościwéj dziewczyny, Hanny, któréj życiem może był winien.. Byliśmy młodzi oba — Hanna była, jak anioł, piękna i nad swój stan rozumna... Podobała się Janowi... jam jéj od niego bronił. Raz, odpierając napaść, zgniotłem brata i w gniewie dałem mu naukę ciężką... Ojciec, do którego poszedł na skargę, kazał mi iść precz i więcéj się na oczy nie pokazywać...
Trzy dni błądziłem około dworu, usiłując go przeprosić, pełzałem mu po nogach, ale Jan chory domagał się kary i wypędzenia, ojciec się zmiękczyć nie dawał — musiałem iść, gdzie oczy poniosą. We dworze zakazano mi dać łyżki strawy... pod największą karą... Ludzie litościwi wynosili chléb ukradkiem, — w ostatku — cóż robić było? wyrzec się wszystkiego i zostać sierotą i włóczęgą.
Jakże wam tu opisać ten życia początek? Ciężkie przechodziłem próby... Zaciągnęłem się do wojska... choroba i niemoc wygnała mnie z niego, miłosierdzie ludzkie nie dało zginąć. — Odzyskawszy siły, poszedłem na rolę i gospodarstwo cudze. Trochę umiejętności i zdolności, pomogło mi, żem się wygrzebał... Handlować zacząłem końmi, od dwóch począwszy, a na stach kończąc... To mi dało grosz, wziąłem dzierżawę na Rusi... Na przemiany gospodarząc i konie z Turecczyzny wodząc, jeżdżąc po Krymie, nieraz do Konstantynopola, gdy mi dosyć szczęście służyło, a Bóg ratował w niebezpieczeństwach, dorobiłem się powoli... grosza... Bywało się i na Siczy i u Ordy i za Bałkanami z kupcami... i dużo po szerokim świecie. Pasły się tabuny moje na dzikich polach... a chodziłem z niemi na jarmarki ukraińskie. Grosz się mnożył — co potém? nie miły mi był, bo szczęścia nie mógł przynieść z sobą. Im bardziéj starzałem, tém więcéj dojmowała tęsknica, tém głos po nocach odzywał się uparciéj, abym na swoje śmiecia umierać powracał.
Wiedziałem, że mnie wydziedziczył ojciec, że brat żył i ręka go Boża karała, że w kraju żywéj duszy nie było, coby mnie pamiętała i zatęskniła po mnie, a ja tęskniłem za krajem, za ziemią, za powietrzem... dusiłem się obcym — dławiłem chlebem wygnania... Sprzedałem w końcu wszystko i puściłem do — domu... Choć domum nie miał... Los chciał, że mi się tu okupić przyszło...
— A téż nie opatrzność Boża? — przerwał ksiądz, który płakał w czasie opowiadania, — a toż nie łaska Jego!
Pan Andrzéj zamilkł.
— Cóż myślicie! — mówił ks. Oderanowski daléj. — Kryjecie się z nazwiskiem... Możesz to tak trwać? godzi się to? na co się to wreszcie przydało?
— Nie chcę brata nabawić trwogą i niepokojem — począł Andrzéj, — dziwujcie się, wierzcie lub nie, ten brat zabił mnie i znękał — przecie zemsty dlań w sercu nie mam — bratem mi jest... Ani go niesławą okrywać, ani mu udręczenia dodawać nie chcę... Do nazwiska matki mam prawo, jak do ojcowskiego.
— Ale z czystém czołem i sumieniem, — przerwał proboszcz — po co się fałszem okrywać? Co to pomoże? na co się to zda, duszo moja droga? Powiem prawdę! stań, jako widmo przed obliczem jego — może się zatwardziały upamięta... Prosta droga najlepsza...
Nie rychło odpowiedź na to otrzymał proboszcz, bo Andrzéj się zamyślił głęboko.
— Ojcze mój, — rzekł — powiem ci stan méj duszy. Pokoju pragnę, nie walki. Przebaczyłem bratu i wszystkim, Bóg mi dał na swą ziemię powrócić, czyż mi więcéj trzeba? Na co się dobijać więcéj. Ojciec mnie wydziedziczył z mienia, więc i z imienia... szanuję wolę jego, choć był w błędzie... Wróciłem do majątku pracą... starość niech sobie płynie tu w ciszy... nie chcę więcéj...
Tu się nieco zająknął gospodarz.
— Niepotrzebna ciekawość mnie poprowadziła do Myzy, gdziem słyszał o Jana konkurach. Nieszczęśliwy człek brzytwy się chwyta, chcąc żenić znowu...
Proboszcz głową pokiwał.
— Po co mu ożenienie? — rzekł, — gdy o trumnie prędzéj by myśléć trzeba... A tu jeszcze dziewczyna roztrzepana, Boże odpuść — i juściż, jeśli zań pójdzie, to chyba dla Rozwadowa... Ale z matką ani gadać... Obie umieją po francuzku; zda się im, że rozumniejsze przeto od nas. Z mojéj brudnéj sutanny się śmieją... jam dla nich prostaczek...
Szła tedy rozmowa daléj, a księżyna pytał i płakał i ściskał „duszyczkę drogą...” pracując nad nią tak skutecznie, iż w końcu skłonił pana Andrzeja, aby się z nazwiskiem i osobą swą nie taił.
— Co się tyczy Jana... słuchaj waćpan, duszyczko droga, — dodał, do odjazdu się zbierając — Janowi o was ja sam oznajmię — i — od tego zaczniemy...
— Rób, co chcesz, mój ojcze — odparł Andrzéj, — spokoju pragnę, więcéj nic...
Wieczór już był, gdy ks. Oderanowski z Pobereża ruszył, a że droga szła mimo Rozwadowa, nic chcąc odkładać, co raz miał na sercu — zajechał mrokiem do dworu. Tu, dyspozycya znać była taka, żeby księdza nie przyjmowano. Wyszedł przeciw niemu sługa, popatrzał i mruknął, że pana niéma...
— Duszyczko droga nie kłam — odezwał się proboszcz, — wiem, że jest, bom się w karczmie i koło stodoły dowiadywał; powiedz panu, że proboszcz przybył z interesem pilnym.
Sługa chciał się tłumaczyć jeszcze, gdy drzwi od gościnnego pokoju się otworzyły i pan Jan Śniehota głowę przez nie wystawiwszy, począł wołać:
— Chory jestem, nie przyjmuję, przepraszam...
— Duszyczko droga, kiedyś chory, to ci ksiądz równie, jak doktor potrzebny, a ja nie przybyłem tu nudzić cię, ale ci powinszować. Mam interesa... interes tak pilny i tak ważny... że sam byś żałował, gdybyś mnie posłuchać nie chciał...
— A toż co znowu? cóż to za napaść!
Ksiądz nie słuchając nic, zbliżył się do drzwi, a pan Jan musiał mu je otworzyć. Uśmiechnięta twarz ks. Oderanowskiego, coś wesołego wróżyła, gospodarz tém chmurniéj go przyjął. Nie prosił nawet siedziéć, stał w pośrodku...
— Cóż tam za gardłowa sprawa!
— Istotnie duszyczko droga, gardłowa — rzekł ksiądz, prowadząc go ku oknu... Mam ci sekret do powiedzenia i nie lada...
— Naprzyklad...
Proboszcz nie proszony usiadł w krześle.. i spokojnie twarz począł ocierać...
— Duszyczko droga, rzekł — powiedz ty mnie — czy ci czasem kiedy na myśl twój starszy brat nie przychodzi?
Na wspomnienie to brata, zuchwały dotąd wyraz twarzy pana Jana, zmienił się okropnie, oczy zdawały mu się wyskakiwać z powiek, zadrżał...
Śniehota, który w pośrodku izby ciągle stał, wzrokiem obłąkanym rzucił do koła i upadł na krzesło najbliższe, milczący. Westchnienie mu się z piersi dobyło razem z przekleństwem...
— Samozwaniec jakiś, zawołał — Brat?? — rozśmiał się szydersko — my wiemy z pewnością i dowody znaleźć się na to powinny, że — umarł. — Tak! — powtórzył, wpatrując się w księdza oniemiałego — tak — to jakiś oszust, który sobie to imie przybrał, kto wié w jakim celu? może sądził, że ja umrę bezpotomnym, a on po mnie Rozwadów zagarnie...
Ksiądz wysłuchał wszystkiego cierpliwie.
— Mój panie Janie, duszyczko droga, odezwał się poważnie — to, co mówisz, podyktowała ci zła, niegodziwa niechęć dla brata. Przecież on się wcale ani ciśnie, ani chce przyznawać ci i narzucać — a ja sam, powiadam ci, poznałem go... nie mogę się mylić. Mimo lat tylu... głos, twarz, wszystko powiada, że on to sam jest! Powtarzam ci, żem go poznał...
— Gdzież jest ten oszust? — zapytał Jan, i owszem, chcę, żeby się jawnie stawił i prawnie mi dowiódł.
— Ale on od waćpana nie chce nic, nawet nazwiska... — zawołał ksiądz poruszony. Opamiętaj-że się... Gdybym ja był sam Andruszki nie poznał, na dziś dzień nikt by o nim nie wiedział...
Śniehota ręką machnął.
— Ja nie mam brata, nie znam brata, znać go nie chcę... Andrzéj zmarł, to oszust!
Ks. Oderanowski zasępił się.
— Czas-by było, duszyczko droga, i stare! krzywdy a grzechy spłakać i — gdy się sposobność nastręcza — naprawić, co się zrobiło złego. Człowiecze! Duszyczko droga! dosyć się nienawidziło, Pan Bóg kochać nakazuje...
Gospodarz przechadzać się zaczął po izbie niecierpliwie, głowę trąc i sapiąc.
— A dosyć-że tego, księże proboszczu, — zawołał — nie jestem dzieckiem... siwe włosy mam, guwernera nie potrzebuję, a za to, co robię, przed Panem Bogiem sam odpowiem... dajcież mi pokój...
Jeśli mi się tu oto ważyć będzie nazwiska mojego używać, pójdziemy do sądu. Nie pierwszy to przykład, że ktoś cudze imie przybrał i nauczywszy się, co ma gadać, udaje nieboszczyka...
Zresztą, mój dobrodzieju — ja brata nie chcę znać, ani prawdziwego, ani fałszywego. Kain, co na Abla podniósł rękę i co go dławił w pół śmierci, którego ojciec wyklął i precz wygnał z domu, bratem mi nigdy nie będzie.
To zapewne ów pan Szczuka... ma być Andrzejem? Łatwo się tego było domyśléć! miłe mieć będę sąsiedztwo...
Rozśmiał się — ale i jemu mojego nie winszuję. Dobrze, że wiem, co się święci; będę wiedział téż, jak mam postępować.
Ksiądz proboszcz widząc, że przytomność jego nietylko nie pomoże, lecz rozdrażnić by mogła, wstał milczący, począł dziurawe rękawiczki naciągać, chustkę wełnianą zawiązał około szyi, strzepnął czapkę uszatą, aby łacniéj na głowę weszła, i skierował się ku drzwiom.
— Niech będzie Chrystus pochwalony! — odezwał się w progu — i niech pokój zstąpi na was — a miłość na serce wasze...
Westchnął i nie przeprowadzony wyszedł na ganek, wywołując uśpionego woźnicę, który czekając nań, zdrzémnął się na koziołku...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.