<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Śniehotowie
Pochodzenie „Romans i Powieść”, 1881, nr 1–21
Wydawca Gracyan Unger
Data wyd. 1881
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VIII.

Przez całą zimę, rzeczy pozostały niemal niezmienione; pomiędzy braćmi z jednéj strony odgróżki, z drugiéj obojętna cierpliwość — naprężały stosunki. Im z pogardliwszym chłodem obchodził się z nim dziedzic Pobereża, tém Jan stawał się zajadliwszym. Jednakże, po rozważeniu stanu rzeczy, nie miał go o co prawnie zaczepić.
W Pobereżu sposobiło się ku wiośnie przebudowywanie dworu i wielkie jakieś ulepszenia w opuszczoném gospodarstwie. Na żądania Piętki, nowy nabywca odpowiedział datkiem rzuconym mu z łaski, kazawszy tylko sobie zupełne ze wszelkich pretensyi na przyszłość pokwitowanie podpisać. Piętka, za radą adwokata przyjął to, ale stał się najzajadliwszym nieprzyjacielem pana Andrzeja, — nie mogąc go już ssać dłużéj.
Jedynym dotąd skutkiem widocznym wypadku tego było, że panna Domicella, mimo nalegań starego konkurenta, wstrzymała ostateczne słowo. Zdawało się, że pochlebiała sobie, iż wdzięki jéj, na drugim uczynią wrażenie, wolałaby była Pobereże od Rozwadowa, a owe okute skrzynie, o których rozprawiano, może téż się do tego przyczyniały.
Tymczasem pan Andrzej po odwiedzinach pierwszych, choć go przez arędarzy dochodziły wieści, iż tam by go bardzo dobrze widziano, że się go spodziewano, nie pojechał więcéj do Myzy. Pan Jan bywał, nieznośnie się naprzykrzając, po dwa razy w tygodniu. Gdy półtora miesiąca tak upłynęło, pani Zębowska zaczęła na córkę nalegać, narzekać, prosić, przekonywać, dowodzić, że jéj się na wierzbie gruszek zachciało, że i tego straci i tamtego nie zyska i zmusiła niemal pannę Domicellę, że naśmiawszy się, upłakawszy, naostatek pierścionki zamieniła ze starym panem Janem...
Z niezmiernym pośpiechem rozpoczęto zimą przysposobienie dworu do wesela, które się miało odbyć w zapusty. Oczyszczano opuszczone domostwo, zwożono co brakło, chciano, o ile możność dozwalała — wystąpić.
Pan Jan, jakby odmłodniał, krzątał się niezmiernie. W istocie téż miał do czynienia wiele, bo panna Domicella, czując, że czyniła z siebie dla „starego grzyba”, jak mówiła otwarcie, ofiarę, wymagała od niego należącéj jéj kompensaty. Dyktowała jak dom być miał urządzony, co gdzie miéć w nim chciała, a gusta mając książęce i nie rachując się wcale z mężowską fortuną, narzucała mu ciężary ogromne. Syczał pan narzeczony cicho, obiecując sobie opłacić za to późniéj, gdy jéjmość już będzie w domu, ale — milczał i był posłuszny...
Panna Domicella z głową związaną, zła, gniewna, kwaśna, poiła zawczasu przyszłego małżonka octem i żółcią matrymonjalną.
Zbliżało się wesele. Pani Zębowska chciała je mieć huczne i zawiesiste, a nadewszystko ludne. Śniehota tak był zerwał powoli ze wszystkiemi stosunki — iż mu niezmiernie było trudném znaléźć przyjaciół. Krewni pani exkasyerowéj wprawdzie przybyć obiecywali licznie, a było ich dosyć na dworze Sapieżyńskim, których stopni pokrewieństwa i kolligacyi — dojść było trudno — lecz ze strony małżonka, liczba przyjaciół nader ograniczoną się znalazła...
Ci, z którymi od dawna nie żył, jak Piętka z żoną, Sikora, Zawadzki, Pohoryło, zostali zaproszeni półgębkiem... Z dalszych okolic także, ludzie zapomnieni, do których umyślnie jeździł Śniehota, przybyć obiecywali...
Ślub naturalnie miał dawać proboszcz nasz staruszek, a że mu niesłychanie zgoda na sercu leżała, pod pozorem examinu przedślubnego, pojechał do Myzy, gdzie rzadko bardzo gościł. Znał te panie z kościoła i konfesyonału, lecz gdy one nawykłe do księży perfumowanych, jakoś kwaśno go przyjmowały, z ukosa poglądając na wyszarzaną sutannę — dał im pokój.
Pomimo tego na tydzień przed uroczystością, po ostatniéj zapowiedzi, wózek proboszcza zatoczył się przed dworem w Myzie. Już przez okno panna Domicella go poznała i sama nie mając ochoty nudzić się (jak mówiła) z prostym księdzem, nie umiejącym po francuzku, wysłała matkę do niego...
Przyjęto go, jak się przyjmuje natręta, którego grzeczność nie dozwala odepchnąć... wyszła Zębowska napuszona, roztargniona, z góry spoglądając na księżynę, który na to bynajmniéj nie zważał.
Ona go traktowała jako coś niższego, on ją jako owieczkę, która z drogi się zbłąkała.
Po wstępnych kilku słowach, ksiądz przystąpił do rzeczy.
— Jest moim obowiązkiem kapłańskim — odezwał się, korzystać z każdéj okoliczności, by między mojémi parafianami zgodę krzewić i miłość braterską... W. pani dobrodziejce wiadomo, że Śniehotowie z sobą są, jak pies z kotem...
— Mój księżuniu — przerwała Zębowska — co tam o tém mówić, kiedy przyszły mój zięć, pan Jan, powiada, że to samozwaniec...
— Jako żywo — odparł ksiądz — on go nie widział od dziecka. Byłoby świętém dziełem, dobréj wróżby dla przyszłéj żony pana Jana, aby na mężu swym zgodę wymogła...
— A! dajże nam z tém święty pokój! — ofuknęła Zębowska — także ci się zachciało, żebyśmy my... wdawały się w te za wikłane sprawy — a co to do nas należy?...
— Pan Bóg by błogosławił — duszycz... rozpoczął ksiądz; chciał powiedziéć wedle zwyczaju: duszyczko droga, ale mars na twarzy jéjmości usta mu zamknął. Pan Bóg by błogosławił — poprawił się... i westchnął.
Zębowska chodziła po pokoju, złotem piórkiem dłubiąc w zębach, i naśladując ruchy księżnéj pani, a na księdza prawie nie zwracając uwagi. Proboszcz umilkł.
Gospodyni ciągle używała przechadzki zamyślona, na ostatek stanęła przed proboszczem.
— Gdzie to słychana rzecz — mój księżuniu — rzekła — żeby się duchowieństwo w takie sprawy wdawało? Pozwól bo sobie jegomość powiedziéć, że to jest niestosowne... Ja księdza przy ołtarzu i w zakrystyi znam, ale żeby mi miał rady dawać...
Ruszyła ramionami, staruszek podniósł głowę, posłuchał z uwagą, litościwym wyrazem twarz mu się dziwnie ubłogosławiła. Milczał... lecz ruszył się do wstania.
— Ja moje owieczki — rzekł powolnie i łagodnie — znam u ołtarza i wszędzie, gdzie się spotkam z niemi, bo nigdy kapłanem i księdzem być nie przestaję. Powiedziałem, co mi kazało sumienie... a zatém, gdy się to wydaje niewłaściwém i — zbyteczném — niechże będzie pochwalony Jezus Chrystus.
Pani Zębowska, która się może spodziewała i gotowała do rozprawy innéj, a w niéj chciała swą edukacyą i wyższość okazać, zmięszała się nieco, widząc się tak summaryjnie odprawioną, kilka kroków postąpiła za staruszkiem, jakby chcąc go przeprosić, wstrzymała się w progu i dała wynijść i odjechać.
Zaledwie się wysunął, z bokówki wybiegła panna Domicella, nieubrana, z włosami rozpuszczonemi, w trzewikach przydeptanych, bo tak najlepiéj lubiła chodzić, gdy się nie stroiła do gości — i równie poruszona jak matka, z ruchem groźnym na drzwi wskazała.
— Także mi nauczyciel! pilnowałby swojego nosa! — zawołała gniewnie. Ale to tak tego starowinę zepsuli, że już sobie co chce pozwala... Żebyśmy my miały wdawać się w te rzeczy!...
Obie kobiéty zapérzyły się; miały na cały wieczór o czém rozprawiać. Usposobienie względém pana Andrzeja było najnieprzyjażniejsze i przez wpływ Jana i przez urazę ku niemu, iż położonym w nim nie odpowiedział nadziejom.
Nadszedł nareszcie dzień ślubu... w obu dworach raczéj — dzień sądny, niż radosny. Panna płakała i mdlała, stary małżonek się gniewał, wszystko się nie szykowało, gości wielu z różnych względów i powodów odmówiło... Wesele, które miało być huczne, obiecywało się być kwaśném. — Ponieważ proboszcz chciał i nie można było od niego wymagać, aby ślub dawał w domu, ogromna liczba ciekawych zebrała się w drewnianym kościółku Bereźnickim, aby widziéć niedobraną parę. Wiele osób co na weselu być odmówiło, kryło się po kątkach kościoła, aby zobaczyć Śniehotę, z trzecią żoną idącego do ślubu...
Rzadki téż to był wypadek tylokrotnie powtarzanego małżeństwa, a pobożniejsi ślub ten uważali za świętokradzki niemal i sprośny.
Spoglądano téż na pannę i matkę jéj z pewnym rodzajem politowania i niemal pogardy, że się dla mizernego grosza ważyły na związek z człowiekiem tak złéj sławy... i tak widocznie dotkniętym palcem Bożym. Kobiéty, jakby czuły, co się koło nich działo, wielką dumą i napuszeniem odpłacały tłumowi. Śniehota, nie mogąc być młodszym, starał się przynajmniéj wystąpić świetnie i przybrał się w najparadniejsze suknie, w najdroższe klejnoty swe.
Całe to wesele, które chciał przepyszném uczynić, było rodzajem desperackiego i nierozważnego urągania się losowi. Na odłużony już Rozwadów, pożyczono jeszcze, nabrano u lichwiarzy, bez nadziei i widoku oddania długów. Śniehota rachował może na kuferek pani Zębowskiéj, o którym różnie mówiono; zresztą niebardzo sobie zdawał sprawę z tego, co czynił... brnął po desperacku...
Od czasu przybycia Andrzeja do Pobereża, gorączka jakaś opanowała brata. Było widoczném, że odgrażając się na niego, unikał wszakże spotkania z nim. Nie bywał nawet w kościele, ani w miasteczku, aby się z nim nie zetknąć. Czasami oczy jego wylękłe, gdy się nierozpoznana zbliżała postać, zdawały ze strachem odgadywać w niéj tego brata...
Ale że Andrzéj téż nie szukał go, stało się, że się wcale nie widzieli. Do dworu w Pobereżu ten i ów, szczególniéj Ozorowicz, przywozili wszystkie plotki z sąsiedztwa. Był więc spokojny, jego mieszkaniec uwiadomionym o wszystkiém, o zaręczynach, o dniu wesela...
Na kilka godzin przed ślubem, gdy już mieszczaństwo Bereźnickie, szlachta okoliczna, budnicy — zapełniali prawie przystrojony kościółek, a ksiądz staruszek w zakrystyi się modlił, sposobiąc do błogosławieństwa, wóz węgierski zajechał do najlepszéj w rynku gospody i z niego wysiadł dorodny mężczyzna, pięknie strojny, w którym się raczéj domyślano, niż poznano Andrzeja Śniehotę.
Nie przybył tu wypadkiem, bo widać było, po piękném ubraniu, kołpaku, płaszczu z rysiami, butach czerwonych i dwóch dworzanach także strojnych i szarawarowych, że się na tę uroczystość gotował. Wysiadłszy przed gospodą — Andrzéj ze swymi przybocznymi poszedł zaraz ku kościółkowi. Zrobiono mu, gdy wchodził, nieco miejsca, zaczęto szeptać, oglądać się, stawać na palcach, aby go zobaczyć... lecz, że w kościele było pełno, musiał przy kropielnicy u słupa stanąć, bo daléj cisnąć się nie chciał.
Prawie w téjże chwili usłyszano klaskanie z bata i powozy państwa młodych ukazały się na gościńcu. Ruch się zrobił w kościółku, a choć organy milczały jeszcze, musiano dać sygnał kalikującemu, bo miechy sapać zaczęły. Organista zakasawszy poły, siadł z palcami nastawionemi, aby w chwili wnijścia palnąć huczną introdukcyą.
Ukazała się naprzód we drzwiach, cała w bieli, w zasłonie i wianku, krasą młodzieńczą ozdobna, panna młoda, z minką pogardliwą, brwiami zmarszczonemi, wargą wydętą... Za nią szedł w atłasach i aksamitach, głowa do góry, czapka na szabli, ze spinką brylantową pod szyją, żółto blady pan nie-młody, którego dwie drużki niedorosłe i zziębłe prowadziły. U kropielnicy należało wziąść święconéj wody i przeżegnać się. Śniehota się odwrócił, rękę wyciągnął, wzrok jego padł niespodzianie na stojącego poważnie u kropielnicy, nieznajomego mężczyznę — ręka opadła, trupia bladość okryła mu twarz... zdało się, iż zemdleje i runie, bo się zachwiał na nogach. Przestraszone drużki chwyciły go pod ręce, chcąc pociągnąć za sobą, lecz wzrok Jana utkwił w nieznajomym człowieku z taką siłą, z takiém natężeniem, oderwać się nie mogąc od niego — iż chwilę jakąś musiał się cały orszak cisnący do drzwi wtrzymać, zaczęto szeptać, nie wiedziano co robić... Panna młoda stała już u wielkiego ołtarza, a Śniehoty nie było... Wypadek ten zniecierpliwił ją, przestraszył, rozgniewał... Lecz organy huczały już, a Śniehota, opamiętawszy się, choć niepewnym krokiem, słaniając, zdążył z dróżkami do ołtarza.
W chwili spotkania się tych oczów, które kilkadziesiąt lat nie widziały się, a raz ostatni wrzące gniewem rozstały — w Janie widać było gniew prawie do wściekłości podniesiony, w Andrzeju spokój i przebaczenie, a bardziéj prośbę i błaganie, aby jemu przebaczono; choć on skrzywdzonym się mógł nazwać. — Nie zmięszał się wcale Andrzéj, zwrócił potém ku ołtarzowi, zadumał i zdawał modlić po cichu.
Ten krótki epizod nie uszedł oka przytomnych, w czasie ślubu opowiadano już o nim po cichu... Jan, który do ołtarza się spóźnił i ukarany został ostrém, mściwém niemal wejrzeniem przyszłéj żony, tak był jeszcze przejęty swą przygodą, którą za zasadzkę umyślną poczytywał, iż przy samym obrzędzie zapominał się, i ledwie sakramentalną umiał za kapłanem powtórzyć przysięgę. Ta postawa jego, któréj przyczynę nie wszyscy wiedzieli, uważaną była za złą wróżbę — matka płakała... pannie młodéj paliły się oczy... Proboszcz z obowiązku wystąpił z przemową, któréj mało kto słuchał... Oprócz tego, co się w niéj zwykło zawsze mieścić ogólnemi wyrazy, przypomniał pierwsze obowiązki chrześcijanina — miłość, zgodę, — spokój ducha, wzajemne uraz przebaczenie...
Obu młodym małżonkom obrzęd wydał się wiekiem — ale, jak na świecie wszystko — skończył się i organ grał hymn wesela, a małżonkowie razem wychodzili ze świątyni. Śniehota znowu się miał zatrzymać u kropielnicy i trwoga a razem gniew całym wstrząsnęły. Zdala już rzucił okiem ku miejscu, gdzie stał ten, którego poznał po nienawiści, jaką dlań uczuł... — sądził, że go tam nie znajdzie. Nieznajomy stał na swém miejscu nieruchomy, spokojny, z obliczem jasném. Śniehota oczy spuścił, by go niewidziéć, i nie widział, ale czuł wejrzenie jego na sobie. Zrobiło mu się gorąco, słabo, krew zaszumiała w piersiach; czuł, jak mu prądami żarzącemi podstępowała do głowy, zalewała mózg, zamykała słuch, zasłaniała oczy, — muzyka kościelna zmieniła się we wrzawę straszliwą, w śmiech urągania, w świst szyderstwa... czuł, jak mu z dłoni wymykała się ręka żony — a potém, ciemności okryły wszystko — i nie słyszał nic, nie widział nic.
We drzwiach kościelnych tłum się ściskał, ratując pana młodego, który zachwiawszy się, padł u saméj kropielnicy na podłogę. Krzykiem rozległa się spokojna świątyńka wiejska, rzucili się bliżsi, chwytając omdlałego... panna młoda przerażona omało nie padła także, i ledwie przez matkę podtrzymana, chwyciwszy słup, potrafiła ustać na nogach. Śniehota był nieprzytomny i skostniały, wyniesiono go na podwórze, spodziewając się, iż otrzeźwi powietrze — lecz to nic nie pomogło... Musiano co najspieszniéj słać po cyrulika, który się szczęściem znalazł za cmentarzem i zaniesionemu na plebanją, natychmiast krew puścił.
Cały przybór do wesela, goście zebrani, wszystko się rozproszyło, nie wiedząc jeszcze, czy obrzęd poczęty radośnie, smutnie się nie zakończy. Nie było najmniejszego widoku, aby omdlały, a raczéj uderzony krwią Śniehota, mógł dnia tego gości przyjmować. — Ci więc, co do Rozwadowa jechać nie chcieli, rozeszli się po miasteczku, a chorego tymczasowo przeniesiono na jego żądanie, bo na plebanji zostać nie chciał, do domu najbliższego mieszczanina. Zębowska i żona, któréj obowiązkiem było nie odstępować męża, powlokły się gniewne i zrozpaczone za Śniehotą, — lecz, wszedłszy do dworku, Domicella, natychmiast osobny pokój sobie znalazła i w nim narzekać, płakać i przeklinać poczęła... Na męża ani patrzéć nie chciała... Małżeństwo pod okropną dla niéj zaczynało się wróżbą, a nieszczęście, co ją dotknęło, nie do łez ją, ale do gniewu, na samę siebie i na matkę pobudzało.
Tymczasem Śniehota leżał wprawdzie, odzyskawszy zmysły i mowę, ale osłabły tak, iż ani się poruszyć, ani głośniéj mógł przemówić. Widząc się osamotnionym, bo jeden tylko ksiądz był przy nim, rzucał oczyma, czy żony nie zobaczy, czy jéj wnijścia nie doczeka — napróżno... Matka ją namawiała, aby dla oczu ludzkich szła choć na chwilę; odpowiadała jéj, tupiąc nogami i strzepując rękoma, gniewna coraz bardziéj.
W Rozwadowie czekano z ucztą napróżno, gdy chłopak konno przybiegł z wiadomością: iż pan od ślubu odchodząc, padł rażony, i niewiadomo, czy żyć będzie. Zębowska z córką, widząc iż jéj nie skłoni do powolności, — pożegnawszy Śniehotę i wytłumaczywszy mu, iż Domcia z przestrachu zasłabła, wyjechała z nią — do Myzy. Mocno nalegał mąż, aby do niego wprost się udały do Rozwadowa, lecz Domcia się oparła. Trzeba prawdę przyznać, iż z przyjaciół Śniehoty, kilku go nie opuściło, pozostali na wszelki ewent w miasteczku. Piętka wniósł, aby pójść do gospody, tam coś przetrącić i czém się zakropić. Było to w porządku rzeczy, bo każdy się na uczty weselne gotując, żołądek miał próżny, głód dolegał. U tak zwanego Dąbrowickiego znalazł się pewnie miód niczego wcale i śledzie. Napytano chléb razowy, obwarzanki i ogórki, usmażono jajecznicy, w któréj tylko parę jaj było nie pierwszéj świeżości i towarzystwo całe, gwarząc o okropnym wypadku, posiliło się, podpiło, a potém siana sobie kazawszy nasłać, legło spoczywać...
Następnego dnia dowiedziano się, że skutkiem energicznego charakteru Śniehoty, który nawet chorobę chwilowo zwyciężył, polepszenie było bardzo znaczne. Spodziewano się, iż za dni parę, choć osłabiony będzie mógł przejechać do Rozwadowa. Był już zupełnie przytomnym, wydawał rozkazy, do dnia wysłał do żony, dowiedziéć się o jéj zdrowie i usilnie prosić, by do niego przyjechała. W Myzie cała noc spłynęła na sprzeczce między matką a córką, która nad ranem doszła do takiego rozdrażnienia, iż jedna i druga zamknęły się w osobnych pokojach i nie chciały się widziéć na oczy. Domicella wyrzucała matce, że ją uczyniła nieszczęśliwą, matka dowodziła, że jéj wcale nie zmuszała i t. p.
Posłaniec z Bereźnicy ledwie się mógł dostukać do nich, bo po płaczu i gniewach, pospały się nad ranem. Odpisała po naradzie z córką Zębowska, że Domcia chora, ale jak tylko sił nabierze, przybędzie do Rozwadowa. Na siłach ciała wprawdzie Domci nie zbywało, bo na sobie całe ślubne ubranie w sztuki podarła, a atłas był gruby i mocny, — lecz z siłami ducha źle było w istocie. Rozprzężone były i rozbite... Cały dzień smutne, spłakane, chodziły po dworku, stękając i narzekając; ku wieczorowi dopiero wspólny interes, potrzeba wzajemnéj narady, zbliżyły córkę do matki. Z Bereźnicy przyszły pocieszające wiadomości, że pan Jan miał się lepiéj, i że pojutrze chce być w Rozwadowie, gdzie prosi, by żona czekała na niego. Nie opierała się już po namyśle jéjmość młoda, zmiarkowawszy, iż przecie objąć dom, do którego pewnych praw nabyła, miała obowiązek na wszelki wypadek. A nuż by zmarł Śniehota?...
Następny dzień spokojniéj rachowano możliwe ewentualności i postanowiono, bądź co bądź, nie zwlekać z tą podróżą. Jakoż zadysponowano konie i dwie panie siadły milczące, — aby się przenieść do Rozwadowa. Tu, nie było jeszcze Śniehoty; służba czekała; weszły rozglądając sic po pustce, a nikt się nie domyślił młodéj pani w progu powitać, według starodawnego zwyczaju, chlebem, solą i cukrem. Klucznica przypomniała sobie zapóźno ten obowiązek i nadbiegła z półmiskiem, gdy już obie kobiéty siedziały w bawialnéj izbie u komina, milczące, smutnie się rozglądając po domu, który, mimo przystrojenia, pustką czuć było.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.