Świetna partya
Dane tekstu | ||
Autor | ||
Tytuł | Świetna partya | |
Pochodzenie | „Biesiada Literacka“, 1894, nr 1 | |
Wydawca | Gracyan Unger | |
Data wyd. | 1894 | |
Miejsce wyd. | Warszawa | |
Źródło | Skany na Commons | |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI | |
| ||
Indeks stron |
Był czas, gdy to dziś wyelegantowane a opustoszałe Drezno, ściągało do siebie tłumy cudzoziemców. Raz wyrobiona sława trwa i utrzymuje się długo, a stolica Saksonii miała za sobą naprzód owe skarby sztuki — nieporównaną galeryę z Sykstyńską Madonną, gabinety — Grüne Gewölbe, potem uroczą Szwajcaryę saską w sąsiedztwie, na ostatek uzurpowaną reputacyę taniego i wygodnego życia.
Był czas, w istocie, gdy Drezno, pod względem sztuki, w Niemczech celowało swemi zbiorami, a nawet ruch artystyczny był tu dosyć żywy.
Co się tyczy Szwajcaryi, która nie ma najmniejszego podobieństwa do kraju tego nazwiska, a jest dosyć monotonną — mogła się ona podobać i można było spędzić w niej czas jakiś w lecie. Zdrowo być mogło i przyjemnie, ale tych malowniczych parowów nie należało Szwajcaryą nazywać.
Reszta przymiotów, Dreznu przyznawanych, należała do podań i plotek niczem nie usprawiedliwionych; raz jednak w obieg puszczone — utrzymywały się.
Zwolna dopiero i stopniowo przekonywać się zaczęto, że wiele w tem, co o Dreznie powiadano, było przesadzonego.
Okoliczności też zewnętrzne wpływały wiele na metamorfozę, jaka się tu dokonała. Berlin urósł do rozmiarów jednej z największych stolic europejskich, galerye jego i muzea stanęły na równi z drezdeńskiemi, artystyczne życie przeniosło się do Monachium, do Düsseldorfu, do Wiednia.
Drezno zaczęło być co raz droższem, bo wiele wydawało na przyozdabianie się, którem sądziło, iż siłę atrakcyjną odzyska, a magistrat nakładał z tego powodu co raz nowe podatki.
Cudzoziemców też pociągnięto do opłat, nawet od dochodów. Wszystko to życie czyniło ciężkiem, kosztownem i nie zbyt przytem wygodnem. Cudzoziemcy rozproszyli się, szukając sobie miejsc, w którychby czas mogli spędzić przyjemnie i nie drogo. Wiesbaden wzrósł kosztem Drezna.
Dziś prześliczne ogródki, wspaniałe i kunsztowne wodotryski, ogromne, szerokie, pałacami ostawione ulice, cały przepych, na jaki się tu zdobyto — nie pociągają już tak bardzo. Pustkami stoi miasto, a jeśli ściąga, to chyba oszczędnych inwalidów, urzędników i wojskowych, którym tu zaciszno i znośnie.
Wszystkie corsa, bale dworskie, zabawy, loterye w przepysznych ogrodach — nie mają już siły przyciągającej. Mimowoli narzuca się porównanie galeryi z berlińską, co raz się zbogacającą, bo co się tyczy glyptoteki Drezno ani może pomyśleć aby walczyć o lepszą z pergameńskiemi i olimpijskiemi zabytkami.
Tak w oczach naszych dokonała się zupełna metamorfoza.
Dzisiaj już nic a nic nie pociąga. Mieszkają ci, co muszą — dla przyjemności nikt.
Napływ cudzoziemców jest nieskończenie mniejszy w ogóle. Przybywają oni tu, aby miasto obejrzeć, bawią po hotelach czas krótki, ale nikt już prawie nie obiera Drezna za miejsce wytchnienia i spoczynku dłuższego.
Wcale inaczej wyglądało Drezno w tych czasach, gdy jeszcze było europejską willegiaturą upodobaną, ulubionem schronieniem, zasianem wspomnieniami.
Daleko mniej wytwornie i ozdobnie przedstawiały się naówczas place, ogródki i całe ulice, dziś wspaniale zabudowane — ale ruch i życie były wielkie.
Rodziny bardzo zamożne, często złożone z osób kilku, ze służbą, naszym obyczajem liczną, zasiadały tu na całe lata, pod pozorem wychowywania dzieci, wydoskonalenia ich w talentach i t. p. Sława dwóch z kolei doktorów, Carusa i Waltera, sprowadzała też wielu pacyentów.
Na owej sławnej brühlowskiej terasie, która dziś ledwie dysze, co dzień się tłumy zbiegały na koncerta, a towarzystwo było wielce dystyngowane.
Z cudzoziemcami pieniędzy przypływało wiele i dobrobyt średniej klasy znacznie był lepszy niż dzisiaj.
Nadewszystko zaś cudzoziemcy nadawali miastu fizyognomię, której dziś nie ma. Wszyscy oni nawykli byli do wielkiego zbytku i elegancyi, potrzeby mieli wykwintniejsze, za tem szło, że i sklepy były obficiej zaopatrzone, i w ulicach więcej było postaci odznaczających się, i restauracye, kawiarnie, hotele obfitowały w zbytkowniejsze przedmioty.
Dziś wiele z tych magazynów, jak: Mejerów, Proelsa, są niemal w upadku. Dawniej całe wyprawy dla panien się zamawiały w Dreźnie, szczególniej bielizna. Niemcy robili majątki i weselili się z tego stanu rzeczy, po cichu śmiejąc się z tytułów hrabiowskich, któremi Polakom pod nos kadzili, chociaż doskonale wiedzieli, że one im się nie należały.
Piękne panny znajdowały tu często mężów — bardzo dobrego gatunku. W samej istocie kojarzyły się tu czasem związki szczęśliwe i, przynajmniej na pozór i na czas jakiś, świetne.
Rozumie się, że gdzie panna była na wydaniu, tam dom starał się zamożność okazać, aby dobrze uprzedzić pretendenta; młodzieniec także musiał stać w najlepszym hotelu i jeździć cwajszpennerem, ubierać się jak najwytworniej, i tracić pieniędzy dużo, choćby — lichwiarskie robiąc długi, co się najczęściej trafiało.
Oszukiwano się potroszę wzajemnie, ale gdzież jest inaczej?
Dzięki pozorom, młodzieniec pozwalał sobie zakochać się śmiertelnie, a dopiero, gdy się już wycofać nie mógł ani chciał, objawiano mu, że posag był bardzo skromny. Baczniejsi starali się o wczesne informacye. Tak samo i rodzice panien, nim dozwolili się zbliżyć paniczowi, zasięgali o nim wiadomości, ale często wszystko to zawodzi.
Matrymonialny ten ruch karnawałowy trwał tu dosyć długo; dawano bale, bawiono się doskonale, i któraś z panien wygrywała na tej loteryi — los przyszły.
Ciągnęło się to jeszcze, aż prawie do roku 1870, który i w Saksonii i w całych Niemczech zmienił znacznie położenie i stosunki.
Wypadek, o którym mówić mamy, nazwijmy to, z biedy i niedostatku innej, właściwszej kwalifikacyi, wypadkiem — zaszedł pomiędzy dwiema datami skrajnemi. Roku nie mogę oznaczyć, bo już go dziś nie pamiętam.
Jednego poranku, gdym najmniej sobie życzył odwiedzin, oddano mi bilet z hrabiowską koroną, z nazwiskiem, które wcale jakoś do niej nie pasowało, i z naglącem żądaniem, aby... oddawca mógł się widzieć ze mną.
Siedziałem w szlafroku, nad książkami, i nie miałem wcale ochoty odrywać się od nich, zostałem jednak naleganiem zmuszony — wyjść do gościnnego pokoju.
Tu już czekał na mnie młodzik, ze szkiełkiem w oku, wyelegantowany, z twarzyczką bardzo niemiłego wyrazu, chociaż dosyć przystojną, który mi nasypał prędko mnóstwo komplimentów i ciągle się kręcąc, śmiejąc, pytając, nie czekając odpowiedzi, męczył mnie tak, złą francusczyzną i gorszą jeszcze polszczyzną, dobre pół godziny; skończył na tem, że życzył sobie abym... ułatwił mu zrobienie znajomości w tutejszem polskiem towarzystwie, gdyż przybył tu karnawał wesoło przepędzić.
Ledwie się go potrafiłem pozbyć, zaręczając mu, że sam mam niewiele znajomości i że do towarzystw nie uczęszczam, a byłbym mu bardzo niedołężnym przewodnikiem.
Odetchnąłem, gdym się go pozbył. W parę dni potem, na ulicy, łapie mnie.
— Widzi pan, chociaż nie byłeś łaskaw mi pomódz, już porobiłem znajomości. Byłem u państwa E., P., P., Z. i innych.
Śmiał się mówiąc to i kazał mi admirować nader wytworne ubranie. Znał już w istocie towarzystwo drezdeńskie lepiej niż ja. Posłyszałem o nim mówiących jednych z przekąsem, innych jako o dosyć zabawnym chłopaku. Tytuł i powierzchowność kazały się domyślać, że był majętny. Stał nie w hotelu ale w prywatnem mieszkaniu, na dosyć pańską skalę urządzonem.
Niezmiernie ruchawy, czynny, biegający, usłużny, wścibski, narzucał się wszystkim, ale bawił też swoją gorączkową żywością i niezamąconym niczem dobrym humorem.
Pomiędzy innemi paniami, które na karnawał tegoroczny zjechały do Drezna, znajdowała się, z Galicyi, także hrabina... z córką... Typy to były w swoim rodzaju szczególne. Wielkie pretensye do państwa, do znajdowania się wszędzie gdziekolwiek znakomitości bywały; gorączkowy jakiś niepokój, potrzeba popisywania się z sobą, a przytem przesadzona duma, niesmaczna, gruba, podrobiona dystynkcya, drażliwość niesłychana, obrażająca się najmniejszą rzeczą — czyniły te panie wcale niepożądanemi w towarzystwach. Matka, jeszcze mająca pewne pretensye do resztek młodości, chuda, gadatliwa, słusznego wzrostu, mrużąca oczami, krzywiąca się na wszystko; córka, odmłodzona jej kopia, z ładną dosyć twarzyczką, ale kwaśna i nieprzystępna. Obie elegantki bez smaku.
Pomimo, że się starano bronić od nich i niezbyt zbliżać, panie te przebojem wzięły domy, a z obawy nieprzyjemności musiano je znosić, zapraszać i żyć z niemi. Mama w dodatku rościła sobie prawa do odgrywania pewnej roli, do dawania tonu. Zabierała zawsze starannie jedno z pierwszych miejsc, mówiła wiele i decydowała stanowczo.
Mój młodziutki hrabia Seweryn, jak tylko zetknął się z tą hrabiną, uwiązł w jej sidłach i poszedł w jej usługi.
Nie czynił z tego tajemnicy.
Hrabina też nie oglądała się wcale na to, co mówić będą. Był u niej codziennym gościem, siadywał przy pannie Idzie godzinami, i sadził się na ranne ubrania coraz wytworniejsze.
Ponieważ nikt inny jakoś do panny Idy się nie zbliżał, hr. Seweryn pozostał bardzo wyraziście przy niej, jak gdyby zdeklarowanym pretendentem.
Jednego wieczora, gdym był zmuszony ziewać w pośród tańcujących, dopóki nie wybiła godzina, w którejby się przyzwoicie wycofać można, hrabina mama przyszła usiąść przy mnie.
Nagle schyliła mi się do ucha.
— Proszę pana, jak się mu hrabia Seweryn podoba?
Byłem w położeniu nadzwyczaj przykrem.
— Prawie go nie znam — odparłem.
— Ale jakie na panu czyni wrażenie?
Rozśmiałem się, zamiast odpowiedzi.
— Ja go bardzo lubię — dodała hrabina — il est franchement jeune... wesół, żywy. Pan nie znasz jego stosunków familijnych?
— Nie znam ani rodziny, ani jego.
— Ale ma być z Królestwa?
— Nie wiem.
— Pan masz tam znajomych; gdybyś pan był tak grzeczny i chciał zasięgnąć informacyj?
Wymówiłem się grzecznie od tej posługi. Łatwo było odgadnąć, na co hrabina potrzebowała bliższych wiadomości.
Wszyscy mówili o tem, że pan Seweryn starał się o hrabiankę, a że matka nie przeszkadzała, wnoszono, iż miał widoki pomyślne. Statystycy małżeństw, zawieranych pod wpływem karnawałów drezdeńskich, już na pewno zapisali w rubrykę hrabiankę Idę i Seweryna. Bystrzejsze oko jednakże mogło dostrzedz, iż stosunek ten, mający się zamknąć błogosławieństwem kapłana, właśnie zbliżając się ku rozwiązaniu, uległ jakiemuś wpływowi opóźniającemu.
Pan hr. Seweryn chodził roztargniony i zadumany, hrabina mama była kwaśniejszą i niecierpliwszą niż kiedy. Co się tyczy panny, to jak była kapryśną i chmurną w początkach, pozostała nią i teraz, bez najmniejszej zmiany.
Młodego pana nie widywałem prawie i nie miałem z nim żadnych stosunków, co nie przeszkadzało mu napisać do mnie list, proszący o krótkoterminową pożyczkę stu kilkudziesięciu talarów, z powodu, iż się mu posyłka z domu spóźniła. Odpisałem grzecznie, że nie jestem w możności służenia mu.
Prawie tego samego dnia, p. F. Z. na ucho mi szepnął, że hrabina mama udała się do niego listownie, żądając... kilkuset talarów, nimby jej nadeszły z domu. Mówiąc to był wielce zakłopotany biedny pan F., bo nie radby odmówił, ale finansowe położenie hrabiny wydawało mu się bardzo podejrzanem.
Wywdzięczyłem mu się poufnem zwierzeniem o Sewerynie. Było to w istocie dosyć zabawne.
Daleko praktyczniejszy niż ja, pan F. tegoż dnia wieczorem wiedział już na pewno, iż hrabina była zupełnie zrujnowaną i starała się wydać córkę tam, gdzie stan jej majątkowy znanym nie był.
Znalazł się ktoś zapewne, co zasilił kasę, gdyż wszystko zostało in statu quo.
Hrabia Seweryn też ze stopy życia dawnego nie schodził. Wszyscy się już rozjeżdżali na lato a hrabina i pretendent nie ruszali się jeszcze. Na twarzy mamy widać było niepokój i zniecierpliwienie. Nagle potem jakoś hrabina głośno zaczęła mówić o zaręczynach córki z hr. Sewerynem.
Niektórzy winszowali mu; przyjmował powinszowania skromnie a na twarzy, zamiast wyrazu szczęścia, widać było troskę i zakłopotanie. Hrabina przygotowywała się do wyjazdu, któremu tylko wyprawa stawała na przeszkodzie.
Na ostatek dowiedziałem się, że poczyniwszy wielkie zamówienia i z niemi, skłoniwszy kupców do cierpliwości, nie popłaciwszy licznych długów — wyjechała.
Hr. Seweryn pozostał, kręcił się dni kilka i nagle zniknął z domu z torebką podróżną, nie obrachowawszy się ani z gospodynią, ani z licznymi wierzycielami.
Powstała wrzawa i narzekanie okrutne. Poszkodowany jeden lichwiarz puścił się w pogoń.
Zapomniałem był zupełnie o tym epizodzie naszego żywota towarzyskiego w Saksonii, gdy wypadkiem dowiedziałem się, że hrabina na następną zimę zapowiedziała znowu swe przybycie.
W istocie, zjawiła się z hrabianką Idą, ale o zaręczynach, pretendencie, ślubie, weselu mowy nie było. Młodzieniec wpadł jak w wodę. Hrabina nie chciała się przyznać, że poszukiwania pilniejsze jak najdowodniej okazały w nim subiekta pewnego handlu w Warszawie, który, po matce kilkaset rubli odziedziczywszy, puścił się na łowy do Drezna.
Nie obrachował się biedak i skończył na niefortunnej próbie. Hrabina zaś z córką, po dwu karnawałach, napróżno spędzonych w Dreznie, przeniosła się do Wiednia, gdzie dalsze losy jej dla nas osłania tajemnica.
Ex uno disce omnes.