A jak tam na wsi?
Dane tekstu | |
Autor | |
Tytuł | A jak tam na wsi? |
Pochodzenie | Świat R. I Nr. 2, 10 stycznia 1906 |
Redaktor | Stefan Krzywoszewski |
Wydawca | Tow. Akc. S. Orgelbranda Synów |
Data wyd. | 1906 |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI |
Indeks stron |
Nie spiesząc się przybywała zima tegoroczna. Do tylu dokuczliwości, jakimi jesteśmy mordowani, nie chciała nam swoich dokuczliwości dorzucać zawcześnie i przez cały grudzień była jak pani łaskawa.
Zboża więc ślicznie porosły na wsi.
Śród szarych obszarów, lśniących ziemną nagością, poletka żytnie i pszeniczne leżały jak szmaragdami zasypane dywany o gęstem i jędrnem włosiu.
W niedzielę, która przegradzała święta Bożego narodzenia od wigilii słońce uczyniło przegląd pól i lasów. Miękkie powietrze nasyciło się złotym blaskiem, żywe niecierpliwości w ludziach budząc do wiosny.
— Wygląda jak w kwietniu już...
Niejeden głową na to kiwa:
— Co to jeszcze będzie do kwietnia...
Gospodarze łagodność grudniową zimy traktują z podejrzliwością:
— Mrozy w swoim czasie nie są nam straszne — powiadają — najgorzej gdy przyjdą wtedy właśnie kiedy pora im odchodzić.
Mogą się pocieszyć, że niezapóźno przyszły, bo w sam dzień Nowego Roku... Tylko, że to nie przesądza mrozów — najgorszych, bo kwietniowych.
∗
∗ ∗ |
Kowal z Przepadłej Wólki jest tęgim rzemieśnikiem. Zreperuje nie tylko żniwiarkę ale i maszynę do szycia wyleczy, gdy zachoruje. Chwali się, że jakby mu kto pokazał mało wiele, to by we dworze założył dzwonki elektryczne same.
W zimę roboty ma nie dużo. Więc czyta.
Lata raz na tydzień do cukrowni w Gruszkowie i tam mu gazet rozmaitych dają.
Jak się tak naczyta, naczyta to go pali żeby pogadać o rozmaitych różnościach, które teraz na świecie nastają.
Po drugiej stronie mieszka ogrodnik.
Ale ogrodnik jest filozof.
— Ja wiem jedno — powiada on do rozpalonego lekturą kowala — że przez pracy nie będziesz miał kołaczy. Jak nie przyprawisz, to ci się nie urodzi. Pieczone gołąbki same ci nie wpadną do gąbki.
Całkiem rozmowy nijakiej z ogrodnikiem nie ma.
Kowal więc wali do kredensu.
Lokaj bierze do ręki pismo, które kowalowi tyle ognia w żyły napuściło:
— Eh! „Gazeta Ludowa" — mówi ze skrzywieniem — to dla chłopów. Ja tu mam coś lepszego do czytania. „Tajemnicza ręka." Opisuje dom obłąkanych, gdzie zamknęli margrabiego. I wiecie kto go tam zamknął? Rodzoniutenieczka córka. Takie ci są czasem dzieci. Jak jeno skończę, to wam pożyczę.
Kowal dociera do samego dziedzica jednak.
— Proszę łaski pana ja myślę, że te socyalisty to oni dobrze chcą.
— Z czego to kowal wnosi?
— Mówili mi w cukrowni, że oni do tego idą, żeby wszystko było tańsze.
— A to jakim sposobem ma być wszystko tańsze, kiedy wszyscy każą sobie teraz więcej płacić?
Kowal wypuścił krótkie:
— Juści...
Wracając do domu doszedł do niespodziewanego w końcu wniosku:
— Eh! nie moja w tem głowa.
I całkiem się uspokoił od tego. Wesoły się nawet zrobił. Rozdziawszy się w izbie zawołał:
— No, dalej do kupy. Będziemy śpiewali kolendy.
I beczącym głosem zaintonował z grubych kantyczek:
„Anioł pasterzom mówił...“
∗
∗ ∗ |
Przy płocie skleconym ze żerdzi, spotykają się sąsiedzi, Łukasz z Marcinem:
— Żytko świci się jak to złoto...
— Żeby tak Pan Bóg dał urodzaj choć bez pół taki jak latosi...
— A mnie się widzi, że tera to będzie całe siedem lat urodzaju.
— Bez co?
— Bo to na świecie tak je. Jak złe weźmie to trzyma i trzyma i morduje. A jak znowu dobre to bez miary, aż się człowiek przyzwyczai i myśli, że to zawsze tak powinno być i nieuszanuje co ma. Czy nie?
— Juści...
Spoglądają po polach.
— Zima w sam raz, ani za ciężka, ani za letka.
— Juści. Gadali ludzie, że przez Wólkę przeiżdżał onegdaj komisorz...
— Niby włościański?
— Niby włościański. I pedzioł, że tegoroczna zima to będzie bardzo letka po pierwszych śniegach...
— Tak pedział? To on musiał już zkądsik wymiarkować, że będziemy mieli długo tęgie mrozy...
∗
∗ ∗ |
We dworze.
Na wielkiem podwórzu, z jednej strony grabowym żywopłotem oparkanionym, z innych ścianami długich budynków gospodarczych zastawionym.
Syn rządcy, dziewięcioletnia osoba, tylko co wrócił z Warszawy, gdzie u babki do wstępnej klasy się przygotowywał. Kaziek.
Obiecuje sobie pokazać na wsi, jakto należy się teraz bawić na nowy sposób, — „po warszawsku..."
Zebrał on oto dzieci z folwarku i objął nad nimi komendę. Pomaga mu dwunastoletni bąk, syn ogrodnika, duży, mocny, gorliwy i ogromnie posłuszny chłopak. Jasiek. W Kaźku widzi on zbiór wszelkiej mądrości ludzkiej. W Warszawie się uczy Kaziek...
Kaziek staje przed gromadką bachorów i woła gromkim głosem:
— Towarzysze!
Jasiek aż podskakuje do góry z radości na to wezwanie. Inne bachory wyłupiły oczy i czekają co będzie.
— Towarzysze! Będziemy się bawić. Czy się zgadzacie?
Jasiek woła:
— Krzyczcie, że się zgadzamy!
Wrzask:
— Zgadzamy!
Kaziek zabiera znowu głos:
— Towarzysze! Będziemy się bawić w gapę! Czy się zgadzacie?
— Zgadzamy!
Ale ledwo krzyk milknie, Maniek, ośmioletni brat Kaźka, powiada:
— Ja się nie zgadzam.
Jasiek spogląda zdumiony to na Kaźka, to na Mańka, i w głowie mu się pomieścić nie może taka śmiałość.
Ale Kaziek groźnie mierzy Mańka oczyma.
I pyta:
— A dlaczego?!
Maniek spokojnie odpowiada:
— A bo ja chcę w palanta.
Długa chwila niezdecydowania.
Jasiek patrzy w oczy Kaźkowi i pyta wreszcie:
— Co zrobić?
Kaziek się decyduje:
— Trzeba mu dać kopsa!
Kops! Krzyk Mańka! Trochę płaczu. Parę chwil zamieszania.
Kaziek znowu stoi przed frontem.
— Towarzysze! Czy się zgadzacie grać w gapę?!
— Zgadzamy!
Nie ma opozycyi. Maniek sam pomaga wbić w ziemię kij, potrzebny do gapy. Czyni to nawet gorliwie. Kaziek jest dumny. Jasiek patrzy nań z rosnącą admiracyą.
Zaczyna się gra w gapę...
— No, kto pierwszy rzuca?!...