>>> Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł A toż nie bajka?
Pochodzenie Kurjer Codzienny. R. 24, 1888, nr 264÷266 i 268÷270
Wydawca Kurjer Codzienny
Data wyd. 1888
Druk Drukarnia Kurjera Codziennego
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


J. I. KRASZEWSKI.

A toż nie bajka?[1]


Dzióbek był takim sierotą, jakiego na świecie drugiego poszukać a nie znaleźć.
Ani nawet wiedział gdzie się rodził. Stara baba Łyga, która chodziła po żebraninie, znalazła go, jak sama mówiła, pod płotem, między łopuchem i pokrzywami. Zobaczywszy dziecko, obwinięte w strzępy jakieś, a kwilące głośno, pomyślała sobie, że z niem na ręku chodząc, prędzej ludzi do miłosierdzia pobudzi. Wzięła je tedy, i nosiła się z niem, może rok czy więcej. Baba stara była, położyła się spać na ziemi wilgotnej, zimnicy dostała i ta z niej ostatek życia wytrzęsła. Dziecko przy trupie leżało długo, nim ludzie babę i to biedactwo zobaczyli.
Ludu tam nagromadziło się siła, jak to zwykle bywa, gdy nieboszczyka znajdą, każdy musi popatrzeć, coś powiedzieć i poradzić. Pochować Łygę musieli, choć bez wielkich przyborów. Dół wykopano nie głęboki, deski zbito jako tako, piaskiem przysypali i zbyli się kłopotu, a z dzieckiem sprawa była trudniejsza.
Wyglądał Dzióbek blado, chorowito, oczy miał jakieś osowiałe, ludzi się bał i odpychał, nikt go wziąć nie chciał.
— A mnie to na co? — mówili ruszając ramionami, albo to ja swoich nie mam dzieci!
Drudzy prędzej odchodzili, aby ich nawet nie zaczepiano. Aż przyszedł dziad Sierpuchem zwany, na jedno oko ślepy, na drugie mało co widzący, schylił się nad dzieckiem, coś pomruczał, poszeptał, siadł, dumał, a wieczorem i jego i dziecka nie stało. Dzióbek od baby się dostał do dziada. Sierpuch miał już tak dużo lat, że się z niemi porachować nie umiał. Jak się go kto spytał, a zaczął liczyć, końca temu nie było, plunął potem i zawsze domawiał.
— Albo to tam można wiedzieć ile się przeżyło.
Chodził choć powoli a mocno, śpiewał pieśni takim głosem, że na odpuście jego tylko słychać było; a bywało jak się do misy i bułki chleba przysiądzie, niewiele co zostanie. Gdy mu się pić chciało, a nie było nic tylko woda, pół wiadra jak nic wyżłopał. Miał już tylko skórę i kości, a gdy na pogrzebie do bójki czasem przyszło, pięścią jak dał, obalił najmocniejszego i krew puścił.
I na takich mocarzy przecie przychodzi godzina. Sierpuch raz na jarmarku najadł się wieprzowiny, wody napił, wódką z pieprzem poprawił, poszedł pod płot wydychać... i nazajutrz go nie było. Dzióbek znowu został przy trupie, sakwach i pustym garnuszku, który dziad u pasa nosił.
Że to było w małej mieścinie, wzięli pachołkowie dziecko, na ratusz; chcieli co dopytać z niego, Dzióbek płakał i bił, kto się zbliżył do niego. W sakwach po Sierpuchu znalazło się grubo grosza, a no z tego pogrzeb i burmistrz i pachołkowie i grabarz jak zaczęli brać, rozebrali do szeląga. Został Dzióbkowi kij, wór i garnek, który stłukli, gdy dziada brali z pod płota.
Tu tylko była już mowa, gdzie sierotę odstawić? Nie okazało się ani śladu, do której wsi mógł należeć, wziął by go więc kto chciał, a nikt nie chciał. Przychodzili chłopca oglądać różni, nie podobał się nikomu. Tymczasem pachołkowie go na ratuszu karmili tem, czego sami i ich psy nie dojadły.
W końcu stara znowu, Paczosnycha, bezdzietna baba, mająca chatynkę za wsią, zabrała Dzióbka z sobą. U niej się już i gadać lepiej i chodzić nauczył. Baba uchodziła za czarownicę, żyła sama jedna, zamykała się w chacie i tylko oknem z ludźmi gadała, chodziła zamawiać, leczyć, babić — a czasem, jacyś ludzie z wielkiemi worami przychodzili u niej nocować i odchodzili przededniem. Wory pod siano chowano na strychu, na wyżkach. Z tymi ludźmi Paczosnycha zawsze coś szeptała po cichu, a nim ich z chaty wypuściła, wprzódy sama wyszła i obejrzała się do koła.
Nędza była w chacie wielka, jadła dwa razy ledwie w tydzień się warzyło. Całego majątku była stara miotła, wiecheć, kociuba, tłuk od stępy, kilka garnków i chudy kot, który w dzień sypiał, a w nocy gdzieś na polowanie chadzał. Z tym kotem Paczosnycha gadała czasem, a z Dzióbkiem nigdy. Miała taki już układ, że gdy czego od niego chciała, poczynała od tego, że w kark waliła, dwa, trzy razy i dopiero zakrzyczała, co miał robić. — Spał Dzióbek za piecem albo pod ławą, a gdy Paczosnychy nie było, chaty pilnował.
Koszul miał naówczas dwie, jednę z dziurami, a drugą łataną, obie po pięty; oprócz tego sukmankę jeszcze po dziadzie i na lato i zimę słomiany kapelusz podarty, z dziurą na wierzchu...
Jednego dnia zastukano do chaty, Paczosnycha wyjrzała oknem i kądziel jej na ziemię padła.
Nie chciała otwierać, a tu we drzwi bili a bili pachołki miejskie. Tymczasem baba się wdrapała na wyżki po coś, a drzwi wyłamano, poczęto jej po całej chacie szukać nadaremnie i dopiero na odchodnem, któryś się domyślił na wyżki wleźć, zkąd babę za włosy siwe wyciągnęli krzyczącą, a z nią dwa wory. Poprowadzili ją gdzieś na ratusz, a Dzióbek z kotem zostali sami. Kot miauczał, Dzióbek się niemal radował. Został sam panem na całą chatę, wiedział gdzie była mąka, gdzie słonina, gdzie sadło, i drzwi zaparłszy, najadł się za wszystkie czasy. Kotowi nie tylko nic nie dał, ale zbliżającego się parę razy łyżką po łbie stuknął i rozśmiał się, bo mu to było przyjemnem.
Nazajutrz nikt się nie zjawił, trzeciego dnia także, zapasy jadła wychodziły, Dzióbek leżał wygodnie i coś tam sobie myślał, ale sam dobrze nie wiedział co... Kot miauczał coraz straszniej, a z chaty się wygnać nie dawał. W nocy naprzód do drzwi, potem do okna się dobijać zaczęto. Dzióbek się zląkł i przycupnął. Słyszał jak drzwi trzeszczały, i ludzie jacyś weszli do chaty, — wołając Paczosnychy, a jeden z nich mówił: chyba zdechła, wiedźma stara!
Zaświecili ognia, zaczęli szukać po kątach i jeden z nich dobył Dzióbka, który się trząsł ze strachu.
Było bo czego, chłop, który go za włosy z pod ławy wyciągnął do pułapu sięgał głową, zarosły był, brodaty, czarny jak bies...
Gdy Dzióbek płakać zaczął i krzyczeć, na uspokojenie dwa razy go tak palnął w kark, że w chłopcu dusza zamarła.
Było ich wszystkich trzech, stali nad Dzióbkiem, pytali, męczyli, póki nie dobyli, co się z Paczosnychą stało. Jeden zaraz na wyżki wlazł i wrócił z doniesieniem, że nic nie było. Zabrali się tedy co rychlej napowrót, a ogromny chłop, którego drudzy Kudrawcem zwali, namyśliwszy się, Dzióbka przed sobą popędził.
Noc była, choć oczy wykol, a i zimny deszcz jesienny popruszał. Za wsią ludzie ci puścili się manowcami do lasu, pędząc ciągle Dzióbka z sobą, który padał, szlochał, a wlec się musiał. Z pola weszli do puszczy, potem puszczą ciągnęli w gąszcze, jeden kamień jakiś odwalił i zaczęli złazić w dół... W dole czarno było, Dzióbek się wzdragał, pchnęli go, aż nosem zarył w ziemię, i gdy go podnieśli znowu, siedział już na słomie, sam nie wiedział gdzie. Dopiero zaczęli ogień niecić i Dzióbek zobaczył, że się znajdował w jamie wykopanej w glinie, w której kilka barłogów leżało, kupy odzieży i pałki i siekiery, a broń różna.
Dali mu chleba ze słoniną jeść, pokazali w kącie garść słomy, światło zgasili i spać się pokładli.
Dzióbek zasnął; wszystko mu już było jedno, gdzie jest, skoro go słoniną karmiono.
Nad ranem poczęli ludzie wstawać, zostawili go samego i poszli. Gdy powrócili czegoś im było raźno i śmieli się, przynieśli z sobą odzież, worek groszy, kilka pierścieni, i ręce umyli, bo czemś czerwonem mieli powalane. Dzióbkowi sobie posługiwać kazali.
W tej jamie z ludźmi, co się nad nim znęcali, przesiedział kilka miesiący. Puszczali go czasem trochę na wiatr, jak mówili, jeden go miał na oku, żeby nie umknął, potem zamykali znowu. Garnki pomywał, słał im barłogi, flaszki przynosił, ogień rozpalał. Czarny z brodą go lubił dosyć, kości mu dawał ogryzać po sobie. Już dobrze wiosna była, gdy jednego razu zamiast trzech, wrócił tylko brodaty do jamy, pokrwawiony, pobity, ledwie się wlokąc, coprędzej skrył się, na barłóg położył. Stękał noc całą i jęczał, nad ranem krzyknął strasznie i umilkł.
Cały dzień się potem nie ruszał. Cały też dzień nie przyszedł nikt... A Dzióbek siedział, czekał, przybliżył się posłuchać jak śpi Kudrawiec, pomacał mu czoło, było zimne jak lód, domyślił się, że zmarł...
Głód dokuczał, poszukał sobie jadła, a drugiego dnia wydobył się z jamy; niewiedział gdzie iść, a juści musiał ztąd iść precz, bo już tu nie było co robić...
Wrócił jeszcze raz pod ziemię, zabrał co chciał, odzież sobie jakąś dostał, nogi poobwiązywał, i poszedł puszczą...
Idzie, idzie długo — coraz gęstsza puszcza, coraz ciemniejszy bór, ani drogi, ani śladu ludzkiego, aż patrzy, pod drzewem, pod kłodą leży ogromna bestja kudłata i jęczy...
Nigdy jeszcze jak żyw takiego stworzenia nie widział, zbliżył się, żeby mu się przypatrzeć. Była to ogromna niedźwiedzica czarna, a miała nogę zgruchotaną i już dni kilka za żerem chodzić nie mogła, prawie zdychała. Gdy się do niej zbliżył Dzióbek, otworzyła oczy, pokazała zęby, ale jej łeb opadł zaraz.
Dzióbek, który widział w jamie, jak Kudrawiec i inni obwiązywali sobie pokaleczone ręce i nogi, zlitował się nad niedźwiedzicą, siadł koło niej, koszuli sobie kawał oddarł, nogę jej powoli wziął i łachmanem zawiązał. Niedźwiedzica się nie broniła, bo i sił już nie miała. Dzióbek pomyślał sobie — a to — by jej wody dać, czy co?... Oddarł kawał kory brzozowej, poszedł zaczerpnąć trochę wody i do mordy jej przystawił. Otwarła oczy trochę i poczęła chłeptać, napiła się i tchnęła parę razy. Orzeźwiała i patrzała na Dzióbka, jakby mu się dziwowała.
Pomyślał sobie Dzióbek, a jakby jej dać jeść?...
Natarł chleba na rękę i podsunął pod mordę, niedźwiedzica jeść zaczęła i jadła, patrzała na niego wciąż i dziwowała się. Dzióbek się śmiał... Zabawnie mu było, taką straszną bestją się opiekować.
Nie poszedł już nawet dalej, przysiadł przy tej samej kłodzie. Niedźwiedzica, koło której została kora, co nią wodę nosił Dzióbek, zaczęła ją wąchać — domyślił się jej jeszcze wody przynieść i raz i drugi, tak że w końcu i głowę podniosła. Chciał ją pogłaskać. Kłapnęła trochę zębami, ale dała mu pokój. Jęczała tylko. Powąchała nogę skaleczoną i płachty, którym się dziwić zdała i położyła się odpoczywać. Dzióbek też położył się niedaleko, myśląc:
— Co to z tego będzie?
Jadła już nie na długo starczyć mogło, z puszczy trzeba było koniecznie wychodzić. Jagód i grzybów nie wiele było w puszczy, ale te co się znalazły spożywał tymczasem, z niedźwiedzicą razem. W kilka dni chora jejmość i Dzióbek byli w dobrej dosyć przyjaźni. Nie pokazywała mu zębów, i chciała go już lizać, ale Dzióbek językowi jej nie dowierzał...
Myślał już pozostać z nią na gospodarstwie w lesie, bo mu nie było pilno do ludzi, gdy jednego rana, posłyszał psów szczekanie. Niedźwiedzica już trochę żwawsza, zerwała się i poczęła uchodzić żywo, tak, że Dzióbek jej dogonić nie mógł... Znikła mu z oczu.
On też uciekać myślał, gdy szczekanie się zbliżyło, psy go opadły i gdyby na kłodę nie wskoczył, a kija nie porwał, były by go może rozerwały, bo im niedźwiedzicą śmierdział.
Tuż za psami nadbiegło dwóch ludzi, a zobaczywszy barłóg świeży po niedźwiedzicy, na kłodzie chłopca, stanęli osłupieli; nie rychło dopiero jeden zagadać się, drugi zbliżyć odważył do Dzióbka.
Dopytać się od niego trudno było, zkąd się wziął i co robił, i jak dzikie stworzenie na postronek chłopca wzięli i poprowadzili. Na łące wśród puszczy jakiegoś wielkiego państwa siedziała krągiem kupa. Gdy ludzie nadeszli, zamiast zwierzyny prowadząc Dzióbka, zerwali się wszyscy patrzeć na to dziwo.
Myśliwi byli jacyś wąsaci, krzykliwi, zamaszyści, strasznie. Wziąwszy chłopca między siebie poczęli go męczyć, aby gadał, grozili, prosili, męczyli, a Dzióbek trzy po trzy im ni to ni owo poplótł. Zrozumieć go było trudno...
Skończyło się, że go na smyczy poprowadzono z polowania do dworu... a tu znowu dziwowisko, zbiegli się wszyscy na dzikiego chłopca patrzeć, potem rada w radę, co z nim zrobić. Dali go do kuchni na pomywacza. Jemu to było wszystko jedno, aby nie głodnym był...
Od czasu do czasu prowadzono go pod ganek na pokaz, jako dzikiego chłopca, którego niedźwiedzica wychowała. Obchodzono się z nim srogo, bo w nim też jakby pół niedźwiedzia widziano. Między ludźmi Dzióbek począł rozumu trochę nabierać, ale miłości dla ludzi nie miał, wolał zwierzęta.
Wszyscy to wychowaniu niedźwiedzicy przypisywali, że do stworzeń niemych miał szczególny pociąg i miłość. Ze psami podwórzowemi przyjaźń była stateczna i komitywa osobliwsza. Siadał między niemi i królował; każdemu kość z pyska mógł odebrać, rozkazywał, karcił i miał władzę taką, że skinienia jego słuchały. Gdy miał z kuchni wylewać pomyje, a świsnął na swych przyjaciół, lecieli zewsząd, rozbijając się, bo wiedzieli, że cebrzyk na nich czeka.
Tak samo był Dzióbek ze ptactwem podwórzowem, z końmi i ze wszelkiem stworzeniem, co się tam przy dworze kręciło.
Przezwano go sobaczym pastuchem, czem się nie obrażał wcale, choć drugiby za obelgę to wziął; znano go we dworze pod tem nazwiskiem.
Tymczasem rósł Dzióbek, zasmolony, brudny, poniewierany, milczący, ani zły, ani dobry, ale bojaźliwy i nieufny...
W tym samym wieku co on we dworze był panicz.
Ale między pańskiem dzieckiem, a psim pastuchem, przepaść cała. Panicz się mu przypatrywał zdala, a on paniczowi... Czasem jaśnie wielmożne dziecko pokazało mu język albo figę, co Dzióbek brał z dobrej strony i śmiał się...
Jednego razu panicz się bawił na trawie w dziedzińcu, gdy nagle zaczęto wołać:
— Pies! wściekły pies!
Psi pastuszek, który się nie lękał żadnego psa, wyleciał z kuchni z rożnem w ręku. Wściekłe psisko już się miało rzucić na panicza bezbronnego, gdy Dzióbek rożen mu wpakował w gardło i przebił. Ludzie z kijmi dopadli i domordowali.
Sama pani, która z ganku patrzała, natychmiast kazała go pomywaczce przyprowadzić do siebie. Przyszedł Dzióbek winowajca, jak stał, boso, brudny, nieuczesany. Pani i pan naradzali się nad wynagrodzeniem chłopca, który paniczowi życie ocalił. Po długich naradach, oddano go do dyrektora do miasteczka.
Dyrektor, który miał rodzaj szkółki prywatnej, zwał się Poręba, dawano mu tytuł bakałarza, chodził w kapocie długiej, z głową podgoloną, z wąsem podstrzyżonym, chłopców powierzonych mu ćwiczył literalnie, bo więcej z dyscypliną się znali niż z książką. A ponieważ ogród warzywny miał obszerny, po całych dniach młodzież do pracy się wdrażała na jego zagonach. Tembardziej eks-pomywacz, kuchta, psi pastuch, musiał za innych się wysługiwać.
Poręba nazywał go po imieniu. — Ty wisus! — często kręcił go za ucho, grzmocił w plecy, a w ekstra-ordynaryjnych razach dyscypliną okładał. Ponieważ postępu w nauce, przy pleniu i kopaniu w ogrodzie, wielkiego być nie mogło, składano to na słabe zdolności młodzieńca.
Dzióbek wyrósł na cienki badyl. Chudy był, twarz miał pociągłą, ręce duże, kości grube, a choć piękny, uchowaj Boże, nie był, ludziom też wstrętliwym się nie widział. I owszem lgnęli do niego.
Szczególniej u towarzyszów męczeństwa miłość miał wielką, gdyż na swoją twardą skórę brał ochotnie plagi cudze i przyznawał się do win cudzych, nie przywiązując zbytniej wagi do dziesięciu a nawet piętnastu razów.
Z nauką zaś było tak, że gdy się czytać i pisać nauczył, najczęściej czasu urzędowej lekcji patyki strugał, a potem się zaszywszy w kąt z książką sam się licho wie, czego uczył. U Poręby na strychu była skrzynia niezamykana, w której od dawna myszy gniazda sobie słały, pełna książek. Dzióbek je wyciągał i ślęczał nad niemi. W początku nie rozumiał nic, potem mało, dalej trochę, w końcu i wcale sporo, jak na takiego biedaka.
Poręba jeżeli go nie nazywał wisusem, to go zwał — osłem. Ustalonem było zdanie, iż z niego nic a nic być nie może. Raz duchowny jakiś, prałat, odwiedzał szkółkę, przyszło do rodzaju egzaminu. Księdza wzrost piękny Dzióbka uderzył, zadał mu pytanie, ale dosyć trudne.
Poręba zrobił minę taką desperacką, że się uczniowie tuląc pod ławki śmiać poczęli. Tymczasem głosem czystym, śmiało Dzióbek odpowiedź dał — wyśmienitą. Poręba osłupiał...
Prałat ucieszony, dalej egzaminował. Stał się cud... Dzióbek się ani razu nie zaciął i takie rzeczy powiadał, że nauczyciel za głowę się brał, nie wiedząc i pojąć nie mogąc zkąd się ich u licha nauczył.
Prałat złożył powinszowanie panu Porębie. Dzióbka obdarzył obrazkiem i pojechał. Ale na tem nie koniec, bakałarz zły był, ledwie dyszał. Natychmiast powołano winowajcę.
— A to tak! — krzyknął Poręba — taki to uczeń z waszeci! Jak ze mną to gadać nie raczysz, a potajemnie, nurkiem smokczesz sobie po kątach naukę, durnia udając... Tego ja nie zniosę, nie zniosę.
Dzióbek stał i patrzył się na końce podartych butów, nie odpowiadając. Poręba się wyzłościł, wyprychał, złagodniał i zrobił później korepetytorem — ale nie zmienił swojego zdania, że to jest człowiek ponury i niebezpieczny. O! o!
Przyczyniło się i to do opinji niedobrej o Dzióbku, że miał konszachty ze zwierzętami, wróble karmił, hodował łasice, miał dwie zielone jaszczurki, które pod pachą nosił i z myszami się znał zapanbrat.
— To jest paskudna natura — mówił Poręba — Kto jego wie, czarownik może! Niewiadomego pochodzenia, z wilkołaków gotów być, albo co!...
Po ukończeniu studjów u pana Poręby, gdy do jaśnie wielmożnych pojechał dziękować Dzióbek, właśnie panicz z dyrektorem nadjechał był na ferje.
Chłopiec mu się podobał — zażądał go z sobą zabrać; pojechali razem do szkoły.
Dzióbek teraz, jak sobie przypomniał swoje dzieje dawne, wydawało mu się wszystko snem... A co jeszcze dalej mogło być?!... Osobliwa rzecz, tak, jak plagi od Poręby, tak brał życie, ani do niego wagi nie przywiązując, ani się niem ciesząc, ani się go bojąc. W duszę jego zajrzawszy widać było jakby spektatora, który na teatrum siadł i czeka co mu zagrają. Nikomu się nigdy nie spowiadał z tego, co przebył; a pytano go, mówił śmiejąc się, że go niedźwiedzica wychowała.
W szkołach tak się uczył jak u Poręby. Na ławie był roztargniony, w domu pilny, nikt nie wiedział ni co umie ani do czego zdolny. Pierwszego roku jednak zrobił sobie tem dobrą sławę, że tonące w stawie dziecko uratował, rzuciwszy się za niem...
Aplaudowano. Przez rok ten milczał, przyszło do egzaminu, wyrwano go; zgasił wszystkich, i tak się popisał, że w paniczu wzbudził zazdrość okrutną. Dano mu do zrozumienia, że jużby, po tylu wyświadczonych dobrodziejstwach, mógł sobie sam na świecie zacząć dawać radę. Dzióbek posłyszawszy to, do nóg się jaśnie wielmożnemu pokłonił i... poszedł.
Ale co tu było robić?...
Wlókł się ulicą, gdy mieszczanka, której dziecko uratował, uboga kobieta, na drodze go spotkała.
— A dokądże to?
— Albo ja wiem!
— Na miły Bóg! cóż się to paniczowi stało?
— Nic, wyszedłem na swój chleb, i szukam gdzieby się pomieścić, a jak sobie nań zarobić.
— Ma pan mieszkanie?
— Nie mam...
— To do nas pan chodź; chałupa nie osobliwa, ale w alkierzu od biedy miejsce jest... Pociągnęła go za połę... Ino pan chodź...
Dzióbek poszedł śmiejąc się...
W chacie mu się stare dzieje przypomniały. Gospodarz był starszym nad kominiarzami, nie dostatnio żyli, a nie głodno; serca były najlepsze, alkierz ciasny, jadło proste bardzo. Dzióbek gęby niemiał popsutej...
Myślał co tu robić? Bakałarzować mu się nie chciało, do szkoły by jeszcze chodził, ale jak i o czem? Ferje dawały czas do namysłu, wolnym był jak ptak, i to coś znaczyło; stanu sobie nie chciał na lekko obierać, potrzebował się namyśleć. Myślał.
Z kominiarzem byli w najlepszej przyjaźni, a kominiarzowa, której dziecko uratował, mało go na rękach nie nosiła.
Po miasteczku sobie chodził, po okolicy, po lasach, co się roztaczały nie daleko i ot, tak czas ubiegał.
Co tam panicz ojcu powiedział do domu wróciwszy, odgadnąć łatwo. Skarżył się na niewdzięczność Dzióbka, przypisywał mu charakter chytry i podstępny, słowem oczerniono go, aby mu przystęp zamknąć do domu. Panicz, któremu życie ocalił, cierpieć go nie mógł... Mentor przy nim będący, nietylko to zdanie podzielał, lecz źle wróżył o przyszłości Dzióbka.
— Źle skończy! — powtarzał — źle skończy.
Tymczasem Dzióbkowi się trafiła kondycja... Polecono go za nauczyciela do bogatych chłopaków. Chleb to był nie miły, ale innego nie znalazł.
Szczególnem jakiemś usposobieniem, Dzióbek dzieci tak lubił prawie, jak zwierzęta. Do nowych swoich wychowańców przywiązał się jak do łasicy i wiewiórki, poświęcał się im cały. Nad książką jak nad książką, ale nad chłopcami w ich życiu, zabawach, pracował nieustannie i przywiązał ich do siebie.
Na ferjach chłopaki go nie odstępowały, przywiązanie dzieci przeszło na rodziców. Wszyscy się w Dzióbku pokochali niezmiernie... A choć panicz, co mu dał odprawę, zdala puścił szmermela, wystawiając w nim niebezpiecznego człowieka, nikt nie uwierzył, zachwiać opinję o Dziobku nie było podobna.
Upłynął rok, dwa, trzy, rósł i ścieśnił się ten stosunek przyjazny, tak że bakałarz był jakby dzieckiem w domu.
A został jakim był, pokornym i cichym.
Trzeciego roku w miasteczku gdzie szkoły były, wybuchła choroba zaraźliwa na dzieci.
Przyszło wyjeżdżać, Dzióbek radził się wstrzymać. Zdania były podzielone, ojciec sobie lekceważył paplaninę o chorobie, matka milczała. Nauczyciel opierał się do ostatka. Wyjechali nareszcie, przybyli, i we dwa tygodnie chłopcy pomarli. Zwołani rodzice łzami obleli ich trumny, byli w rozpaczy. Dzióbek płakał. Nadeszła chwila rozstania, chciał ich pożegnać, oparli się oboje.
— Ty nam będziesz przypomnieniem ich i pociechą — rzekła matka — jedź z nami, spocznij u nas... Uczyń nam tę łaskę. Myśmy sieroty biedne.
Jakże się oprzeć było! Dzióbek pojechał. Miał tam zabawić miesiąc, dwa i wracać, aby coś sobie obmyśleć.
Wstrzymano go pół roku, potem drugie, potem rok jeszcze...
I ludzie mówili po cichu między sobą, że starzy bezdzietni państwo pewnie sobie Dzióbka wezmą za syna...
Musiano to już szeroko rozgłosić, bo się i krewni dowiedzieli a niepokoić zaczynali. Szło o majątek. Starzy państwo dopytywali swojego ulubieńca o pochodzenie, zbywał ich krótko tem, że był sierotą, o losach swoich dawnych niebardzo mówić lubił. A, jak to dawniej bywało, że kto po łacinie umiał i w kapocie chodził, za szlachcica go miano, jego też uszlachcono sobie, i wątpliwości nie było, że herb jakiś musiał mieć...
Krewni bezdzietnych państwa, widząc, że pono inaczej majątku nie uratują, przywieźli piękną pannę, aby z nią Dzióbka ożenić. Tym sposobem, majątek na córkę ich przechodził. Panienka ładna była, to prawda, ale zła i kapryśna. Dzióbka tak niecierpiała jak jej rodzice, lecz cóż robić miała! musiała mu się uśmiechać, aby majątku nie stracić.
Chłopak też, któremu dotąd ani los ani ludzie się bardzo nie uśmiechali, już może i marzył o tem ożenieniu i o szczęściu.
Tak stały rzeczy, gdy na zapusty wszyscy się wybrali do miasta: grano w niem teatr i niemcy z hecą przybyli.
Pojechali starzy państwo z Dzióbkiem, przybyła i piękna panna... Skrzypki stroiły się do tanów. Jednego wieczora nie było co robić, a stary pan dla rozrywki młodych rzekł:
— Pojedziemy na hecę.
Na środku rynku zbudowana była z tarcic buda ogromna, z ławami i siedzeniami podwyższonemi dla panów; łojowe świeczki jako tako oświetlały cyrk, w środku którego psy miały brać wilka, a potem niedźwiedzia ganiać.
Pociechy z tego jednak wielkiej nie było, bo wilk wystraszony zaszył się przed psami w kąt i do bitwy najmniejszej nie okazywał ochoty. Napróżno go kijmi ostremi wygonić chciano... Ogona ściągnąwszy siedział ledwie, kiedy niekiedy, zęby pokazując.
Gdy z tego pierwszego widowiska, jawnie i oczywiście już nic być nie mogło, zapędzono wilka do budy, a otworzono wrota niedźwiedziowi staremu, który się wywlókł powoli, położył i równie obojętnie na napaści psie spoglądał, jak jego poprzednik.
Stare to było widocznie stworzenie, znużone, biedne, a w dodatku na jedną nogę kulawe; gdy Dzióbek zobaczył je, żywo mu się owa niedźwiedzica w borze przypomniała.
Lecz miałażby to ona być!?...
Im więcej się w nią wpatrywał, tem mocniej był przekonanym, że tak być musiało, choć kto tam, między dwoma niedźwiedziami pozna, co są za jedne? Z niedźwiedziem tak się gospodarzowi hecy nie powiodło jak z wilkiem, a publika mocno nieukontentowana, poczęła nogami i kijmi stukając okazywać, iż widowisko ją zawiodło. Hałas się wszczął okrutny, a co gorzej, tarcice źle umocowane, na słabych podporach, runęły i publiczność z niemi sypnęła się na psy i niedźwiedzia.
Dzióbek który na przodzie stał, jeden z pierwszych się potoczył i tak nieszczęśliwie, że spadł prawie na nos niedźwiedziowi. Przestrach i krzyki były okrutne. Dzióbka miano już za zginionego, on sam podniósłszy się z ziemi, już miał uchodzić, gdy niedźwiedź nosem mocno pociągnąwszy, podsunął się ku niemu — i — o cudo, po nogach go lizać począł!...
Nadbiegł co prędzej właściciel owej srogiej bestji i ludzie, aby ratować Dzióbka, który wcale ratunku niepotrzebował. Była to taż sama stara niedźwiedzica, której on niegdyś nogę przewiązywał, napoił ją i nakarmił. Po tylu latach instynkt jej zbawcę pokazał...
Wierzcie nie wierzcie, ale tak było w istocie...
Ludzie, którzy na tę historję patrzyli, z podziwienia osłupieli, a gdy Dzióbek wypadł z innymi, biegli za nim jak za czarownikiem... Stary pan i piękna panna dopytywali się co to znaczyć miało, nie sposób już było robić tajemnicy z przeszłości. Młody człek był w takim humorze, że do domu przybywszy, — nie tając nic całą historję swoją od dziada i baby poczynając, wiernie opowiedział przy świadkach.
Niezmiernie się twarze słuchaczów poprzeciągały. Dowodną rzeczą było, iż Dzióbek żadnym by najmniejszym szlachcicem nie był — panna nosem kręciła, starzy państwo się popłakali. Juścić takiego przybłędy za syna sobie przyjąć nie mogli. Dzióbek który po twarzach patrzył spostrzegł co się święciło, i uśmiechnął się...
Wróciwszy do swej izdebki, powiedział sobie:
— Ocaliłem ci ja niedźwiedzicę od śmierci, a ona mnie dziś od niewoli i złego ożenku... teraz z nami kwita.
Wesoło to wziąwszy, nazajutrz starych państwa pożegnał, manatki swoje zabrał i puścił się sobie w świat na wędrówkę.
Co się z nim potem na świecie działo – niewiadomo, to pewna że w kilkanaście lat potem w bernardyńskim habicie, ojciec Pankracy, którego Dzióbkiem zwano, jeździł sobie wózkiem po kweście, a gdzie przybył to go i starzy i dzieci i psy nawet witały radośnie.
Poczciwy to był braciszek, zawsze wesół, serdeczny, przyjacielski, dla dzieci mający obrazki i orzechy i różne przysmaki, dla starych opowiadania ciekawe o dawnych czasach, dla psów nawet jakieś tłuste prezenta...
Baran prowodyr, który owce kwestowane wiódł przy bryczce, głos jego znał, jak niegdyś jaszczurki i łasice; dla wszystkich w ogóle stworzeń braciszek Dzióbek wielce był dobrym i przyjacielskim.
One też zdawały się czuć to i wiedzieć o tem, bo nigdy pies żaden na jego bury habit nie burknął... I ptaszki się go nawet nie obawiały. Głos miał jakiś taki że go niby wszelkie stworzenie rozumiało.
Ojciec Dzióbek dożył późnego wieku i na starość, całą historją swoją chętnie opowiadał. Gdy go dzieci otoczyły, a zaczęły naglić o bajkę — śmiał się i kończył zawsze własną swoją biografją... A potem zażywając tabaczki, dodawał z uśmiechem:
— Hę! a toż nie bajka?





  1. Rzecz tę wyjmujemy z niedrukowanego dotychczas nigdzie zbioru nowel i powiastek J. I. Kraszewskiego p. t. „Zimą u komina“. (Bajki dla młodych i starych dzieci), znajdującego się w posiadaniu Gebethnera i Wolffa.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.