Na łożu leżał senny, czy zemdlony,
Młodzieniec blady śmiertelnie, skrwawiony.
Nad nim schylony siedział człowiek drugi
I leżącemu lodem skroń okładał
I patrzał pilnie, czy ten sen się długi
Przerwie — lecz życiem? śmiercią? darmo badał,
Bo oddech słaby bardzo, konający,
Nie wróżył, aby przebudził się śpiący.
W tem spostrzegł człek ów w rannym lekkie drgnienia,
Może przedśmiertne? i jakby westchnienia
Żywsze — zwolna się powieki otwarły
Ciężko, jak gdyby ołowie je parły
W dół — przymknęły się znowu, silnie ścisły,
Otwarły wreszcie, źrenice z nich błysły
Czarne i duże i ożył wpół zmarły. Powiódł do koła wpół przymgloném okiem,
Jakby się dziwił obecnym widokiem,
Jakby coś sobie chciał przypomnieć ... w lice
Czuwającego utopił źrenice,
Chciał coś rzec — w ustach zasnęły mu słowa,
Chciał głowę dźwignąć — lecz opadła głowa.
Jako tonący, który ręce obie
Wytęża z całém w nich siły skupieniem,
By chwycić deskę, która jest zbawieniem:
Tak on, co jeszcze dzierżył mocy w sobie,
Skupił ją, całą swą wolę natężył,
By dźwignąć głowę, kark gwałtem naprężył
I przełamawszy bezsilność grobową,
Wydobył z gardła ciche: »Ktoś jest?« — słowo. »Odpowiem późniéj, przyjdź tylko do siebie,
Podam ci wody, to orzeźwi ciebie«.
Życzliwą ręką napój mu podany
Wypił młodzieniec i znowu złamany
Wysiłkiem, czyli cierpienia wspomnieniem,
Które się nagle, zda się, odezwało,
Gdy się zwątlone pokrzepiło ciało
I duch wraz odżył z ciała ożywieniem;
Opadł na łoże i minął czas długi,
Za nim powieki otwarł po raz drugi. Tym jednak razem odetchnął głęboko,
Powieki rozwarł zwolna, lecz szeroko,
Wsparł się na ręce i w takie się słowa
Ozwał: »Niechaj cię Bóg w łasce zachowa,
Jeźli On jest tam na błękicie żywy?
Lecz jeśli twój los ma być tak straszliwy,
Jak mój był, lepiéj, stokroć lepiéj w tobie,
By twa kochanka chodziła w żałobie,
Jeśli masz jaką, tak, jak mą ja miałem
I jeśli kochasz tak, jak ja kochałem ... Nie znam cię — widzę, żeś dobrym człowiekiem,
Życieś mi wrócił — przysłonisz mię wiekiem
Trumnianém: za to będę ci wdzięczniejszy,
Niż za wrócone życie, choć trud mniejszy
Będzie dla ciebie ... Po coś ty mię cucił?
Po coś mi pamięć, po coś pamięć wrócił?!
Tyś mój zbawiciel? Nie! Tyś mój morderca! ...« Tu osłabiony zamilkł chwilę, potém
Znowu się ozwał: »Tyś mi tym powrotem
Do życia — śmierć dał ... Wiem, z dobrego serca
Tyś to uczynił — więc cię nie przeklinam —
Lecz weź mi pamięć, niechaj nie wspominam
Tych chwil okropnych ... Mówisz, bym milczał? Czuję w sobie siłę,
Czuję chęć dziwną rozkopać mogiłę,
Zobaczyć trupa méj boleści ... Duszę
Nęci wspominać przebyte katusze ...
Nie — jest mi dobrze, będę mówił jeszcze
Długo, chyba że śmierć mowę mi przetnie — Widzisz te krwawe na méj skroni deszcze,
Co tak purpurą ubrały ją świetnie?
Ha? W takiéj, w takiéj to krwawéj purpurze
Chodził ów tyran! ... Słuchaj człowieku, słuchaj méj powieści,
Nie bój się, serce nie pęknie z boleści
We mnie, jeżeli dotychczas nie pękło ...
Czemu ty patrzysz z twarzą tak wylękłą?
Słuchaj, co powiem ...
Widzisz te góry śnieżne i skaliste?
Chmury się falą na ich szczyty garną
I w chmurach stoją wpół jasne, wpół mgliste,
Tu lśniące śniegiem, a tam skałą czarną —
Czujesz woń sosen i jodeł? Tam była
Moja ojczyzna, tam ma droga żyła,
I tam jest mojéj kochanki mogiła ... Jeżeli skonam, zanieś moje zwłoki
Tam i grób wykop głęboki, głęboki —
Może, gdy ziemia przywali mnie wiele,
Pamięć się moja przygłuszy ciężarem ... Słuchaj człowieku, patrzaj na mnie śmiele,
Nie jestem zbrodniarz: krwią, ani pożarem
Jam się nie zmazał ... Pamiętam noc tę tak — bory szumiały,
Księżyc się niebem wlókł srebrny szerokiem,
A przy mnie był mój anioł — anioł biały
Z czystém, anielskiém tak, błękitném okiem ...
Jeźli ją spotkasz, powiédz, że ja o niéj
Myślałem, zanim do grobu mnie rzucą ...
Ha! ha! Myśli się me zamglone kłócą —
Cień tylko, imię pozostało po niéj
I to wspomnienie — ha!
Już jej nie spotkasz; ona cicha leży
I śni o szczęściu, co naszém być mogło —
Mogło być! — Głupi, kto swéj sile wierzy!
Czyż przeznaczanie kogo z nas nie zmogło? — Pamiętam noc tę: do się przytuleni
Objęliśmy się miłości uściskiem —
W świetle księżyca srebrzystych promieni,
Ona się zdała nadziemskiém zjawiskiem,
Serce przy sercu, a przy ustach usta —
Myśl nasza była tak młoda, tak pusta,
Taka szczęśliwa! — za kilka tygodni
Myśmy się wiecznym węzłem spoić mieli,
Kochaliśmy się tak ... byliśmy godni
Siebie nawzajem i sami anieli
Tego nam szczęścia chyba zazdrościli,
Jakieśmy czuli w téj ostatniéj chwili
Naszego szczęścia ... Tam, nieopodal, na wysokiéj górze
Stoi zamczysko; warowne przedmurze
Jest do owego zamczyska przystępem.
Tam mieszkał tyran ten, co krwawym sępem
Spadł na tę moję ptaszynę przemiłą ...
Gdyby zeń ścierwo przeklęte nie gniło
W ziemi już — chciałbym zębami je kąsać
I krwawe strzępy w cztery strony świata,
Jako okropne przykłady roztrząsać,
Co być powinno z tyrana i kata!
A jeźli jeszcze za grobem duch żyje
Jeźli wraz z ciałem nie kona i gnije,
Niech go tak szarpie i tak żre wspomnienie,
Że aż się sami przerażą szatani!
Niech mu się w hydrę przemieni sumienie! —
Jeżeli mają sumienia — tyrani! ... A ona — ona już tam w niebo wzięta,
Jeźli jest niebo ... ha! myśl moja mniema,
Że albo Boga na tém niebie niéma,
Albo przez Boga ludzkość jest przeklęta! ... Noc była cicha: ona mi objęła
Szyję rękoma, głowa jéj spoczęła,
Jej jasnowłosa głowa na tém łonie
Dziś tak boleści pełném, wówczas szczęścia,
Po raz ostatni — lice jéj tak płonie —
Prawie ją widzę ... Swojego zamężcia
Chwili z tęsknotą taką wyglądała,
Bo była moją, sercem, duszą, ciałem —
Ona, jak Wolność Lud, tak mnie kochała,
Jak Lud Wolność, tak ja ją kochałem ... I kiedyśmy się objęciem spoili
I tylko z sobą i dla siebie żyli,
To nam się zdało, że jak świat obszerny,
Nikogo prócz nas nie było na świecie —
I tylko wiatr tam bywał nasz powierny
I tylko jodły i liliowe kwiecie,
I tylko fale jeziora tajemne
I niebo złote i obłoki ciemne ...
I jak zazwyczaj, już się księżyc mruży,
A słońce błękit i ziemię czerwieni
My jeszcze do się siedzim przytuleni —
I już się księżyc gdzieś w przestrzeni nurzy
I już gra słońce w dębowych koronach,
A ona jeszcze trzyma mnie w ramionach
I tak się do mnie przytula serdecznie
I tak całuje .., O! Bodajby wiecznie
Najokropniejsze darły go tortury!
Bodaj mu sępie wieczyście pazury
Szarpały serce to jego dyabelskie!
On z objęć moich wyrwał to anielskie,
To moje dziewczę, dla którego mało
Choćby dać życie mi się wydawało ...
O świcie jechał polować zwierzynę
Przez tę, co biegła mimo nas, drożynę
Tyran ów — zanim myśmy go spostrzegli
I nim ukryć się w gąszczach my pobiegli,
Zoczył nas, konia powstrzymał i wlepił
Oczy w kochanki mojej białe liczka
I wzrokiem lica jej się tak uczepił
Takim okropnym jakimś wzrokiem gada,
Że się spłoniła najpierw, jak różyczka,
A potém stała się, jako śnieg, blada
Pod tém spojrzeniem — on zaś ręką skinął
Na świtę, ruszył i z oczu nam zginął.
A długo jeszcze myśmy nieruchomie,
Jakby rażeni gromem, w miejscu stali;
I gdyby szatan był stanął widomie
Przed nami, jeszcze by nas tak nie strwożył,
Jako ów tyran w orszaku wasali. Na ziemim moją jedynę położył
I rzekłem do niéj, by jéj dać pociechy:
»Nie bój się — książe dobry pan ...« uśmiechy
Na twarz jéj bladą wybiegły różowe,
Podniosła we łzach oczy lazurowe,
A ja mówiłem: »Niech się uspokoją
Twoje oczęta i rosy pozbędą,
Bo pókim ja twój, a ty jesteś moją,
To cię szatani sami nie zdobędą!« ... Widzisz, wspomnienia te się tak w mózg tłoczą
I w usta — a dziw, że usta nie broczą
Od nich — tak krwawe ... Domostwa nasze były siebie zdala,
I łódkę moję codzień niosła fala
Ku jej domowi, kiedy dzień usycha,
A noc rozkwita czarna, senna, cicha.
I zawsze w nocy o jednej godzinie
Jeziorem szybko łódź z obojgiem płynie
Do lasu tego, kędy siedząc społem
Związani z sobą ręką, piersią, czołem
Piliśmy miłość z serc sobie nawzajem —
Las ten nazwaliśmy «przedgrzesznym rajem»
A w nim się przecież urodziło piekło
Dla nas, gdy tyran swą źrenicą wściekłą
Kochankę moję tam o świcie zoczył
I zdradną siecią swej żądzy otoczył. ... Kiedym wieczorem pod jej dom podpłynął,
Zawołał na nią — głos bez echa zginął,
Bo ona zawsze była mojem echem,
Odpowiadając mi srebrzystym śmiechem.
Dziś cisza — wołam raz drugi — daremnie —
Wołam raz trzeci — cisza! Co się we mnie
Działo podówczas, wypowiedzieć trudno!
Nagle mi fala jeziora przejrzysta
Stała się mętną w oczach, krwawą, brudną,
I ta opona niebieska, tak czysta,
Stała się pełną brudu; gwiazdy owe
Stały nie złote się, lecz purpurowe. ... Wybiegłem na brzeg i błądzę po lesie —
Wołam — głos echo puste, martwe niesie —
Biegnę do domu jej — zdala już słyszę
Płacze i jęki zmącające ciszę,
Wpadam — «Gdzie ona?» — Straszny być musiałem,
Bo mróz milczenia siadł na kole całem
Rodziny — «Gdzie jest?» krzyczę trwogą wściekły,
A gdy i teraz nic mi nie odrzekły
Niczyje usta, chwyciłem za ramię
Matkę i krzyczę: »Zginie, kto mi skłamie,
A nie powie mi prawdy, gdzie jest ona?«
Targnąłem starą silnie za ramiona,
A ona dławiąc się ciężkiemi łzami
Jękła: »Pod wieczór porwali ją zbiry....«
Puściłem matkę, w oczach mi się wiry
Tak zakręciły — wszystkimi nerwami
Targnęło mi coś! Czułem, jakby mózgi
Ktoś mi rozbijał kamieniem na druzgi —
I musiałem się aż oprzeć na sprzęty,
Tak krwawe w głowie uczułem zamęty
I w sercu krew, krew ....
Chciałem biec — niewiem dokąd, ani poco?
Ale tak kamień wyrzucony procą
Nie leci szybko, jako ja wypadłem
Z domu i łódki u brzegu dopadłem
I z dziką pasyą uderzyłem wiosły
W fale, a fale ciche mnie poniosły
Na środek wody. Tam padłem w dno łodzi
Nie wiem, jak długiem tam przebył godziny,
Tysiąc mi myśli strasznych w głowie chodzi:
Zda się, że słyszę głos mojej jedynej,
Jak mnie ku sobie woła, to znów w ciszy
Jej krzyk o pomoc wołający słyszy
Ucho.... I takem tam leżał bez ducha,
A wkoło była cisza straszna, głucha,
Niezamącona niczem, cisza grobu....
Prawda? Winienem był zaraz ją gonić,
Wpaść w zamek, z rąk ją tyrana wybronić?
Prawda? Lecz człowiek nie znajdzie sposobu
Od razu, gdy go wieść taka uderzy,
Której i niechce wierzyć i nie wierzy. —
Gdy piorun nagle blizko kogo runie,
To chwilę stoi ów wpierw osłupiały,
Zanim od miejsca ciosu się odsunie,
Zdrętwiony strachem — tak jam był zdrętwiały.
I nie wiedziałem, czy tak śnię straszliwie?
Czy to na jawie takie sny mię dręczą?
I czułem tylko, jak się po ogniwie
Ogniwo wpija jakiegoś łańcucha
Rozpalonego w głąb mojego ducha,
A te łańcuchy strasznym dźwiękiem brzęczą:
«Pomścij się! Zemsta!»
I nagle wszedłem w moje dawne siły,
Gdy mi łańcuchy te słowa wybiły,
I zerwałem się z dna łodzi, jak wściekły,
A łańcuchy się za mną brzęcząc wlekły:
«Pomścij się! Zemsta!» —
Gdy się z zmąconej zbytnio uczuć toni,
Najgwałtowniejsze uczucie wyłoni,
Zabije wszystkie inne: pierzchła żałość,
Została tylko okropna mi stałość
Zemsty, lecz zemsty takiej, tak piekielnej,
Jakiej nie doznał jeszcze nikt śmiertelny! ...
Chwyciłem wiosła, dobiłem do brzegu
I w jeszcze szybszym puściłem się biegu
Ku wiosce naszej — chęć zemsty mnie parła
I jeszcze silniej, niż boleść mnie żarła.
Dopadłem do wsi — a już było rano
I właśnie zboże na polach zbierano
I wszyscy mieli i sierpy i kosy.
Tam ja wydałem z piersi silne głosy,
A gdy zdumieni w koło się zebrali
I kiedym ujrzał błysk kos ich ze stali
Otucha we mnie wzmogła się — wszak to są
Druhowie moi, każdy zbrojny kosą —
Taka ich mnogość, a jedna wystarczy!
Niech tylko dadzą ją w te moje dłonie,
A ten pies podły wnet ducha wyzionie
I krwawym zębem więcej nie zawarczy! —
Krótkiemi słowy rzecz opowiedziałem,
Prosiłem, aby mścić się zemną biegli,
Może ratować jeszcze — lecz błagałem
Próżno i w krótce oni się rozbiegli
Krzycząc, że nie chcą nawet podejrzenia
Ściągać, iż mego słuchali bluźnienia
Przeciwko panu — podli niewolnicy!
Ilem miał tylko pogardy w źrenicy,
Pogardy ja im tam rzuciłem tyle;
Boleść i zemsta przygasły na chwilę
Pod owej strasznej pogardy strumieniem,
Jaką cisnąłem ja im tam spojrzeniem.
Byłem sam jeden; boleść, wzgarda, zemsta,
Jak jaka chmura dusząca i gęsta
Mózg mi obsiadła — patrzałem bez celu —
Bezwiednie — czułem, jak się kruszą siły —
Szczęśliwy — stałem pośród braci wielu,
W nieszczęściu — wszystkie serca opuściły....
A wszakżesz moja porwana kochanka To była krewna ich i ich ziemianka:
Hańba ta, chociaż padła na nią jedną,
Wszak była hańbą ludności powszedną!
A jednak psy te nie śmiały zaszczekać
Złowrogo, ale wolały poczekać,
Aż znowu który uczuje obrożę,
Aby ją przyjąć cicho i w pokorze! ... Byłem sam jeden — nagle w słońca błysku
Wzrok mój poleciał tam, tam, ku zamczysku;
I znowu boleść przymarła i wzgarda,
A zemsta wstała tak straszna, tak twarda,
Taka niezłomna, że choć czułem w sobie,
Iż cóż sam jeden temu władcy zrobię
Co miał tysiące straży — przecież nagle,
Jakbym u ramion z wichru poczuł żagle,
W takim okropnym poskoczyłem pędzie
Ku zamku, z myślą, niech już co chce, będzie
Niech już, jeżeli jej tam nie odbiję,
Pierwsza mnie lanca na wylot przeszyje....
I patrz, co to jest, gdy uczucie goni
Na zbyt potężne: ja nie wziąłem broni
Nawet ze sobą! Żołnierz stał u bramy
I chciał mi włócznią robić w drodze tamy,
Lecz jam, jak powódź na niego uderzył,
Odbiłem włócznię — i żołnierz już nieżył.
Wbiegłem w krużganki — ludzie mnie widzieli,
Lecz dziwny wyraz musiałem mieć w twarzy,
Bo żaden kroku się dostać nie waży
I wszyscy z drogi pierwsi mi pierzchnęli.
Nie wiem, gdzie lecę? Wszędzie mi się zdało,
Że widzę twarz jej, marmurową, białą,
Że widzę moją kochankę — shańbioną!
Boże! Jeżeli złote gwiazdy płoną
Z Twego rozkazu, jeśli jesteś w chmurze,
Toś Ty przyglądał się mojej torturze
I Ty milczałeś — niechaj zmażę grzechem
Duszę, lecz powiem: Tyś milczał z uśmiechem! —
Wreszcie mi drogę zabiegli żołnierze
I pochwycili mnie, jak dzikie zwierzę
I nie wiem ilu ja ich tam powalił,
Bo mnie szał zemsty wściekłej w mózgu palił,
A w sercu miałem krew, krew....
Związany, tłumem zbirów otoczony,
Z zawiązanemi usty, bym nie wołał,
Stałem tak zbity, niewolą spodlony.
A nie wiem, ktoby wypowiedzieć zdołał,
Jak mi tam serce targała okropnie
Myśl, że sam może popsułem me dzieło,
Żem działał na zbyt szybko, nieroztropnie —
Mnóstwo mi planów do myśli płynęło
Już nadaremnych, a każdy się zdawał
Tak łatwy, prosty, prawie się poddawał
Sam ... A nic takiej nie budzi rozpaczy,
Kiedy cię jakie nieszczęście opadło,
Jak myśl, że wszystko mogło być inaczej
I że na zawsze już wszystko przepadło
Z twej własnej winy....
I niewiem czego więcej we mnie było:
Bolu, czy żalu, czy żądzy wściekłej
Zemsty? Wiem że mi serce młotem biło,
Jak żar gorącym — godziny się wlekły
Długie okropnie — ja łańcuchem spięty
Stałem od ludzi i Boga przeklęty.
Za co? Za miłość! Za to, że kochałem!
Boże! Tyś miłość wszczepił w nasze serca,
Tyś miłość zrobił naszem szczęściem całem,
Sam Ty, Okrutny, przemocny szyderca! —
Wzięto mnie wreszcie z tamtąd, wprowadzono
Do wielkiej sali, co lśniła się złotem:
Tam pod purpury i złota oponą,
Jak pod kapiącym krwią jasnym namiotem
Stał — ów szatański pies....
Wszystko zaległo milczeniem głębokiem:
Mierzyliśmy się długo, długo okiem,
A przecież, przecież, choć jam ludu synem,
A on był władcą po nad całym gminem,
Gdy oko moje o jego uderzy
I nienawiści w nie wyrzuci jady
I całą żądzą zemsty je przemierzy,
Nie dostał kroku i cofnął się blady.
A przecież on był w złocie i szkarłacie,
A ja w podartej, prostej, chłopskiej szacie;
A przecież za nim tysiączne dziryty,
A jam był jeden, pokrwawiony, zbity,
A przecież jego i władza i mściwość,
A moja była tylko — sprawiedliwość....
Pokrył zmieszanie książęcą powagą,
Zbliżył się ku mnie z tyrańską odwagą,
Bom był związany, a przy nim tuż stały
Draby zbrojone w włócznie i kindżały
I tak się ozwał: »Twoja ukochana
Jest u mnie — władcy twojego i pana.
Widzisz, co złota i drogich kamieni
W moim pałacu? To wszystko jest dla niej,
Będzie książęcą kochanką ...« Szatani!
Kiedy wspominam te słowa, tak targa
Coś strasznie w sercu — wściekłość krwią je szarga!... On mówił dalej: »U mnie tu zostanie,
Będzie dzieliła moje panowanie,
A chciałżebyś ty sam popsuć jej szczęście?
Daszże jej tyle i srebra i złota?
Cóż ty masz więcej, jak tylko dwie pięście?
I cóż ją z tobą czeka? Znój, robota
I nędza! Cóż ty dasz jej nędzny chłopie?
A ja ją w srebrze i złocie utopię!«
Zmilknął i patrzał na mnie pełen pychy,
A jam stał przed nim milczący i cichy,
Bom miał związane usta, tylko wzroki
Me nań ciskały trucizny potoki.... On mówił dalej: »Chciałbyś ją z mych szponów
Wyrwać? Tak cenisz ty majestat tronów,
Co uświęcone są Bożą opieką?
A zresztą probuj, a wnet cię powleką
Na pal i skonasz w okrutnej torturze
I pójdziesz skarżyć Panu Bogu w górze —
Prawda? Ha! ha! ha!« — Zaśmiał się przeklęty,
A ja milczałem łańcuchami spięty,
On mówił daléj szydząc: »Cóż kochanku?
Żal ci, że ona nie chodzi już w wianku?
A czemużeś go tak niedbale chronił?
A któż go zerwać ci samemu bronił?
Miałeś dość czasu,chłopie głupi, ciemny!
Dziś już za późno i gniew nadaremny,
A zresztą ona chętnie mi uległa
I do łożnicy mojéj sama legła ...« Sam nie wiem, co się w téj chwili mi stało,
I niewiem, zkąd się tyle sił nabrało,
Ale gdym targnął się — choć kości jękły —
więzy mi wszystkie od razu rozpękły
I wykrzyknąłem rwąc się na tyrana:
»Kłamiesz psie podły! Bękarcie szatana!
Hańbę jej w krwi twéj utopię tygrysie!
Ujrzysz, jak we mnie lud shańbiony mści się!
Krwi! Krwi twéj! Krwi! ...« Tu, jakby siły mu opowiadanie
Złamało, ciężko upadł na posłanie
I długo leżał nieruchomy, zbladły,
Dręczony wspomnień okropnych widziadły.
Wreszcie się ozwał: »Zdało mi się prawie,
Że on przedemną ubrany jaskrawie
Stoi ...« Znów zamilkł i znów rzekł po chwili: »Zbiry o ziemię gwałtem mnie rzucili,
I choć tam kilku z nich upadło trupem,
Znów mnie związano, postawiono słupem
Martwym, w około stanęli strażniki
Ku mojéj piersi wymierzając piki.
Ha! Gdybym wtenczas mógł mieć tyle siły,
Żeby raz jeszcze potargać te pęta,
Piersi by same się na ostrza wbiły
I krew na marmur z piersi wypryśnięta
O pomstę Bożą wołała by wieki —
Lecz Bóg był wtedy odemnie daleki —
A jeźli blizkim był ... Tyran ze strachu ochłonąwszy wrzasnął:
»Ujrzysz mą zemstę, ty psie!« — W dłonie klasnął,
Drzwi się otwarły — i ... Jezus Marya!
Wspomnienie chwili téj wciąż mię zabija,
A czemuż zabić już raz mnie nie zdoła? —
Przyprowadzono mojego anioła ...« Tu znowu zamilkł, krew z twarzy uciekła
Do reszty, trupia bladość ją powlekła.
Po chwili mówił: »Jak lilia podcięta,
Tak ona była, moja cudna, święta,
Tak blada strasznie ... Ha! Ta moja żona
Stała przedemną shańbiona! shańbiona!
O straszny Boże! O! ... Stała przedemną cicha i milcząca,
I zapłakana tak — i taka drżąca —
W hańbie, bladością okropną pokryta,
Ona — ta wolna niegdyś, ta kobieta
Dziś zamieniona w sukę! ...
A taka piękna i biała śmiertelnie ...
O gdzieście były wy zemsty piekielnie
Wtenczas, gdy Boga nie było nad nami ...
Podniosła na mnie oczy pełne łzami,
A potem na pierś opadła jéj głowa
I wymówiła tylko te dwa słowa:
»Jam twoja ...« potem runęła zemdlona,
A ja prosiłem Boga, niechaj skona,
Lecz nie wysłuchał Bóg ... Boleść szaloną na méj twarzy widząc,
Ozwał się znowu ten syn piekieł, szydząc:
»Ha! Widzisz, widzisz, jaka ona ładna,
Jaka wymowna i jaka układna?
Widzisz, jak z wdziękiem upadła i całe
Odkryła piersi twarde, krągłe, białe?
Ty je znasz dobrze — co?« — A co już daléj
Szczekał, ja nie wiem — zdało się, że wali
Cały się na mnie świat — hańba mię pali
Jeszcze w téj chwili ... Czemuż nie skonałem
Wówczas, nimem to ujrzał, co musiałem
Widzieć, gdy mi ją ... Zbiry porwali ją z ziemi zemdloną,
Odkryli całe jéj dziewicze łono,
I wszystkie zdarli z niéj nieszczęsnéj szaty
I rzucili ją na miękkie makaty,
Związali ręce jéj, a mnie podwójnie
Dali okowy, aby mógł spokojnie
Hańbić ją pies ten! ... Zamknąłem oczy, ale mi do ucha
Wbiegł krzyk i palnął mnie na kształt obucha
W skronie — spojrzałem — ona zbezwładniona,
Przez jego wstrętne trzymana ramiona
I w moich oczach przez niego hańbiona! —
O słuchaj człeku! Co ja wtenczas czułem,
To nie uczujesz ty przez żywot cały ...
Milczałem — piołun ze krwią w ustach żułem,
Nie chciałem patrzeć, a oczy patrzały.
Ha! Co ja czułem, to się nie da w słowie
Zamknąć — to szarpie w duszy, w sercu, w głowie,
To się krwią mówić da ...« Tu wycieńczony przerwał, milczał długo,
A krew mu z rany rzuciła się strugą.
Wreszcie ocknąwszy się, rzekł: »Przyjacielu,
Mnie już nie liczyć na ziemi chwil wielu,
Lecz chcę, byś poznał całe me cierpienie,
Jest w wspominaniu boleści ponęta,
Jakieś dla serca i duszy ulżenie ...
Życia mojego gałąź już uschnięta
I grób mnie czeka — wiesz, gdzie mnie masz cisnąć,
I wielkim, wielkim ciężarem przycisnąć ...
Wyprowadzono mnie z sali i w ciasnéj
Zamknięto celce, gdzie nigdy dzień jasny
Jeszcze nie doszedł, a okno więzienne
Tam wychodziło na zamku ogrody.
Tam mnie zamknięto — i popadłem w senne
Marzenia: myślą do dawnéj swobody
Wróciłem, czułem przy sobie kochaną,
I czułem pierś jéj miłością wezbraną
I szczęściem, szczęściem ... Zdziwiony tylko byłem, czemu z łonem
Stała przedemną nagiem, obnażonem
Z szat ... Nagle zdało się, że ją odemnie
Porwano w jakieś krainy podziemnie
Że tam szatani siedzieli w purpurze
I że tam rosły śliczne, białe róże,
Lecz com wyciągnął rękę po z nich którą,
Krwi się w mych rękach zlewała purpurą,
Lub więdła zaraz — wiesz: co ten sen znaczył?
On dolę szczęścia ludzkiego tłómaczył. Nie wiem, jak spałem długo? Gdym się zbudził,
Księżyc już srebrnym mrozem kwiaty studził
I były blade. Z trudem się podniosłem,
A miałem ciężkość w głowie jakąś dziwną,
I jakąś taką głupotę naiwną,
Żem nie pamiętał prawie, co przeniosłem?
I nie wiedziałem dobrze, gdzie ja jestem?
Lecz gdym usłyszał, jak drzewa z szelestem
Liściem łopocą i jak gdzieś w krzewinie
Nucą słowiki, a śpiew w dali ginie,
Wszystko, com przeszedł, do razu odgadłem
I tak się nagle żółć we mnie wzburzyła
I tak krew mi się do głowy rzuciła,
Że na pół martwy na podłogę padłem.
I przeleżałem tam nie śpiąc do rana
Najstraszniejszemi dręczony zmorami.
A kiedy słońca tarcz krągła, rumiana
Tam ukazała się po za górami,
Znowum się dźwignął, oparł o framugi
I tak przestałem czas, nie wiem, jak długi,
Tak wyczerpany, że aż obojętny
I znów niczego w świecie nie pamiętny.
Aż nagle, nagle ujrzałem z daleka,
Zbliżającego się jakiegoś człeka,
A na ramieniu jego wsparta postać
Smukłością zdolna górskim jodłom sprostać.
A gdy cokolwiek ku mnie się zbliżyli
Poznałem — ona! Tak, wzrok mnie nie myli —
Ona oparta na jego ramieniu! ... Czy ty znasz, co jest w okropnem cierpieniu
Zdradzonej wiary? Jak się serce kruszy?
Nie masz na świecie straszniejszej katuszy,
Jak podeptane i wzgardą okryte
Serce przez sercu najdroższą kobietę.... Trucizna wzgardy we mnie się rozlała:
Ha! Ona uwieść się temu psu dała!
Dała się skusić złocistem mamidłem
I dobrowolnie ramieniem przebrzydłem
Daje się opleść temu szatanowi
I idzie tutaj, aby mnie więźniowi,
Com dla niej popadł w tę straszną niewolę,
Stokroć pomnożyć targające bole!
Więc, com miał siły, wrzasłem: »Bądź przeklętą!«
Ona się zdała tym krzykiem dotkniętą,
Podniosła głowę — i wraz nagłym wzrotem
Oswobodziła się z rąk, co ją splotem
Owiły, ręką sięgnęła ku pasu
I ani krzyknąć tyran nie miał czasu,
Nim mu z za pasa puginał wydarła
I przed oczyma mu tą stalą błysła
I całą siłą w pierś przeklętą wparła.
A krew z psa tego strumieniem wytrysła.
Runął i skonał, a ona ku wieży,
Gdziem był, z sztyletem krwią dymiącym bieży,
Staje pod oknem i woła: »Jam twoja!
A krew tyrana — to purpura moja!
Wychodź — uciekniem — chociaż mnie shańbiono,
Ty nie odepchniesz mnie przecież od siebie,
Bo ci przysięgam, że jak Bóg na niebie,
Tłumem strażników byłam otoczoną
I zabić siebie, nimby mnie zgwałcono
Nie mogłam ... Ty mnie nie potępisz — mężu!
Wiesz, żem niewinna. Uciekniem oboje
Zdala od świata — o tym krwawym wężu
Zapomnim. Spróbuj złamać kraty twoje —
Spiesz się — nim przyjdą« ... Chwyciła za kratę
Rękoma i wraz siliła się ze mną
Rozłamać pręty: krew wytrysła na te
Białe rączyny jej — lecz nadaremno
Usiłowaliśmy skruszyć.... Więc wysilona cofnęła się krokiem,
Spojrzała na mnie załzawionem okiem,
Patrzała długo i nic nie mówiła,
Ale w jej oczach taka żałość była,
Taki ból straszny! ...
Podjęła sztylet ze ziemi i rzekła:
»Tyrana tego pchnęłam wprawdzie w piekła,
Lecz ciebie wyrwać ztąd już nic nie może....
I choćbyś cudem wyszedł z tąd swobodny
Kiedyś, to wnet ci nałoży obroże
Następny tyran, poprzedniego godny,
Mszcząc się. Dla ciebie zbawienia już niema« ...
Sztylet rękami ujęła obiema
I wbiła w łono.... Czemuż nie padłem w tę okropną chwilę,
Gdy ta kochanka moja leżąc w pyle
I we krwi, jeszcze do mnie cicho szepła:
»Jam twa na wieki — a ta krew zakrzepła
Wkrótce, to moja książęca purpura ...
Umieram wolna gór i lasów córa,
Umieram twoja... Dla kogoż bym żyła,
Gdy ciebie więzi, choć żyjesz, mogiła?
Ni ja bez ciebie, ani ty bezemnie
Żyć nie możemy, a jednak wśród świata
Żyć razem chcielibyśmy nadaremnie ...
Tyś w więzach — a choć ja zgładziłam kata,
To już te więzy niewoli na tobie
Wiecznymi będą — wolność tylko w grobie....« Boleść mnie taka ogarnęła sroga,
Że kląłem siebie i ludzi i Boga!
Chciałem się zabić — nie miałem pod ręką
Nic, nic! Więc kraty zimne gryzłem szczęką
I darłem dłońmi, by dostać puginał
Co tkwił w jej piersi, lecz się nie rozginał
Pręt kuty z stali — więc rozpaczą zdjęty
Rozpędziłem się, com jeszcze miał mocy
I uderzyłem głową w mur przeklęty
I potem nie wiem już, co do tej nocy
Ze mną się działo....« Ów czuwający rzekł: »Precz cię rzucono,
Przypadkiem szedłem właśnie tamtą stroną,
Podjąłem ciebie i mija dwie doby,
Jako się krzątam koło twej choroby.«
Odparł mu ranny: »Gdybym w Boską wierzył
Dobroć, to błagałbym Go, aby dzierżył
Ciebie w Swej łasce ... Mnie już kończyć trzeba,
Nie dbam, czy pójdę do piekła, czy nieba,
Bylem się tylko z tą moją jedyną,
Z tą moją śliczną, anielską dziewczyną
Na wieki ciałem i duszą połączył ...«
Przerwał na chwilę, a potem tak kończył:
»Zanieś mnie w góry, a może kto tobie
Powie, gdzie ona leży pogrzebiona,
To grób mój wykop tuż, tuż przy jej grobie,
Niechaj śpi wiecznie ze mną moja żona ...«
A potem, jakby gorączką rozgrzany,
Urywał mowę i z ust toczył piany
Krzycząc: »Niech groby te zdala od świata
Będą, niech nigdy człek tam nie postoi
I niech zwłok naszych nogą nie przygniata
Podły niewolnik ten! Ja obok mojej
Spać chcę kochanki wolny — bo już w trumnie!
Zgnije wnet drzewo — ona przyjdzie ku mnie
I obejmie mię bielutkiem ramieniem
I przytuli mnie do swojego łona,
Do dziewiczego ... ha! nie — pohańbiona!
Nie chcę jej! Nie chcę!« — I z strasznem spojrzeniem
Zerwał się z łoża, lecz padł zaraz na nie
Wydając z piersi ciężkie oddéchanie,
Jakby już konał — i plątał się w słowach:
»Róże nam krwawe położysz przy głowach ...
Ona tuż przy mnie, bo ona niewinna ...
Lecz czemu naga, biała tak i zimna?
Kochasz mnie? Jam twój — tyś moja jedyna ...
Czemu krew broczy? Kto tu tak przeklina?
Kto Boga wzywa? ... Precz błogosławieństwo! ...«
Tu, jakby zgrzytem słowo mu zaszczękło
W ustach: »Boże Ty, jeźli jesteś żywy,
Tyś widział, jak ja byłem nieszczęśliwy —
Ludzie widzieli — Przekleństwo! Przekleństwo!« ...
Chwycił się za pierś — serce w nim rozpękło,
Skonał. — Człek podjął zimne jego zwłoki
I poszedł z niemi do jego ziemicy;
Tam grób shańbionej odnalazł dziewicy
I obok jemu wykopał głęboki.
A gdy zasypał go ziemią, boleśnie
Westchnął i rzekł tam: »Spoczywajcie we śnie
Wiecznymi spokojni, wolni i szczęśliwi,
Na wieki wieków wolni — bo nie żywi.« —
∗ ∗ ∗
Skończyłem powieść. Kto wynaleźć umie
Myśl główną, skrytą w bocznych myśli tłumie,
Ten treść tej mojej powieści zrozumie. —