Ania z Wyspy/Rozdział XLI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Lucy Maud Montgomery
Tytuł Ania z Wyspy
Wydawca A. Francuz
Data wyd. ok. 1930
Druk Drukarnia „Grafia“
Miejsce wyd. Łódź
Tłumacz Marceli Tarnowski
Tytuł orygin. Anne of the Island
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XLI.
Triumf miłości.

— Przyszedłem cię poprosić, abyśmy się dziś po południu przespacerowali, jak za dawnych lat, po lesie i pagórkach, gdzie snują się wonie wrześniowe, — rzekł Gilbert, ukazując się nagle przed domem Ani. — Może pójdziemy do ogrodu Heleny Gray?[1]
Ania, która siedziała na kamiennych schodkach, ze stosem lekkiej, zielonej tkaniny na kolanach, spojrzała na niego nieco blada.
— O, chciałabym bardzo, — rzekła wolno, — ale rzeczywiście nie mogę, Gilbercie. Idę dzisiaj wieczorem na ślub Alicji Penhallow. Muszę jeszcze wykończyć sobie tę suknię, a gdy będzie gotowa, będę już musiała pójść. Bardzo mi przykro. Chętniebym się z tobą przespacerowała.
— Więc może pójdziemy jutro po południu? — zapytał Gilbert, widocznie niezbyt rozczarowany.
— Owszem, chętnie.
— W takim razie pójdę teraz do domu, żeby zrobić to, co inaczej zrobiłbym jutro. Więc dzisiaj jest ślub Alicji Penhallow? Trzy śluby jednego lata, Aniu, — Fili, Alicji i Janki... Nigdy nie wybaczę Jance, że mnie nie zaprosiła na swój ślub.
— Nie możesz jej właściwie ganić, jeżeli sobie uświadomisz, jak okropne ilości krewnych musiała pospraszać. Dom ledwo ich wszystkich mógł pomieścić. Mnie zaproszono jedynie dzięki temu, że miałam szczęście być szkolną koleżanką Janki, — takie były przynajmniej pobudki Janki. Co do pani Andrews, to sądzę, że kierowała się, zapraszając mnie, jedynie pragnieniem zaimponowania mi przepychem Janki.
— Czy to prawda, że nosiła tyle brylantów, iż nie można było powiedzieć, gdzie się kończą brylanty a zaczyna Janka?
Ania roześmiała się.
— Rzeczywiście nosiła bardzo wiele klejnotów. Dzięki tym wszystkim brylantom, białemu jedwabiowi, tiulom, koronkom, różom i kwiatom pomarańczowym ładna mała Janka była prawie niewidoczna. Ale była bardzo szczęśliwa, podobnie jak pan Inglis i podobnie jak pani Andrews.
— Czy to tę suknię będziesz nosiła dzisiaj wieczorem? — zapytał Gilbert, wskazując na falbanki i wstawki na kolanach Ani.
— Tak. Czy nie jest ładna? A we włosach będę miała astry. Pełno ich tego lata w Lesie Duchów.
Gilbert ujrzał nagle w duchu Anię, w zielonej sukni z mnóstwem falbanek, jak stała z dziewiczem pochyleniem ramion i szyi i z białemi gwiazdami astrów, przeświecającemi przez jej rudawe loki. Wizja ta na chwilę pozbawiła go tchu. Ale odwrócił się szybko.
— Wstąpię po ciebie jutro. Wesołej zabawy dzisiaj wieczorem.
Ania spoglądała za nim, gdy odchodził, i westchnęła. Gilbert był uprzejmy — bardzo uprzejmy — o wiele za uprzejmy. Po powrocie do zdrowia przychodził na Zielone Wzgórze bardzo często, a z dawnego ich koleżeństwa powróciło wiele. Ale Ani już to nie wystarczało. Róża miłości zaćmiewała blask pąków przyjaźni i tłumiła ich woń. A przytem Ania poczęła teraz wątpić, czy Gilbert czuł jeszcze dla niej coś prócz przyjaźni. W zwykłem świetle powszedniego dnia blakło jej promienne wspomnienie owego czarującego poranka. Nawiedziła ją trwoga, że nigdy już nie zdoła naprawić swego błędu. Ostatecznie było przecież bardzo prawdopodobne, że Gilbert kochał Krystynę. Może nawet był z nią już zaręczony. Ania usiłowała usunąć ze swego serca wszystkie te wątpliwości i zadowolnić się przyszłością, w której praca i ambicja musiałyby zastąpić miłość. Mogła spełniać dobrą, jeśli nie wręcz szlachetną pracę jako nauczycielka. A powodzenie, jakie spotykało teraz jej małe szkice w pewnem wydawnictwie, rokowało jej pomyślne nadzieje w kierunku spełnienia jej marzeń literackich. Ale... ale... Ania podniosła zieloną suknię i westchnęła znowu.
Gdy Gilbert przyszedł następnego popołudnia, Ania czekała na niego, świeża jak jutrzenka i piękna jak gwiazda po wszystkich radościach ubiegłego wieczora. Nosiła zieloną suknię, nie tę, którą włożyła na ślub, lecz starą, którą Gilbert lubił szczególnie, o czem jej kiedyś powiedział w Redmondzie. Zielony ton podnosił bogatą barwę jej włosów, blask szarych oczu i liljową biel skóry. Gilbert, który przyglądał się jej zboku, gdy szli cienistą ścieżką leśną, pomyślał, że nigdy nie wyglądała tak czarująco. Ania, która od czasu do czasu zerkała także na Gilberta zukosa, myślała, jak on się po chorobie postarzał. Miało się wrażenie, jakby chłopięcość pozostawił na zawsze za sobą.
Dzień był piękny i droga była piękna. Ania żałowała niemal, gdy przybyli do ogrodu Heleny Gray i usiedli na starej ławeczce. Ale i tutaj było pięknie, tak pięknie, jak owego minionego dnia czarownej majówki, gdy Diana, Janka i Priscilla odkryły to miejsce.
— Myślę, — rzekła Ania miękko, — że, „kraj, w którym spełniają się marzenia“, znajduje się tam wdole, wśród tych błękitnych oparów nad małą dolinką.
— Czy masz jakieś niespełnione marzenia, Aniu? — zapytał Gilbert.
Coś w jego głosie — coś, czego nie słyszała od owego strasznego wieczora w ogrodzie „Ustronia Patty“ wprawiło serce Ani w gwałtowne drżenie. Ale odpowiedziała swobodnie.
— Naturalnie, każdy je ma. Nie zadowolnilibyśmy się nawet tem, gdyby wszystkie nasze marzenia były spełnione. Bylibyśmy niejako martwi, gdybyśmy już nie mieli o czem marzyć.
Ale Gilbert nie dał się w ten sposób zbić z tropu.
— Ja mam jedno marzenie — rzekł wolno. — Marzę je nieustannie, chociaż wydaje mi się często, że nie może się ono nigdy spełnić. Marzę o domu z kominkiem, kotem i psem, o krokach przyjaciół i o tobie.
Ania chciała mówić, ale nie znajdowała słów. Szczęście spłynęło na nią jak fala. Przerażało ją niemal.
— Przed dwoma laty zadałem ci pewne pytanie, Aniu. Gdybym je dzisiaj powtórzył, czy dałabyś mi inną odpowiedź?
Ania ciągle jeszcze nie mogła mówić. Ale podniosła wzrok, w którym połyskiwał zachwyt miłosny, i przez chwilę spoglądała w jego oczy. Gilbertowi nie trzeba było innej odpowiedzi.
Aż do zmroku wałęsali się po starym ogrodzie. Tak wiele mieli do mówienia i wspominania — o rzeczach mówionych, słyszanych i myślanych, odczuwanych i źle rozumianych.
— Myślałam, że kochasz Krystynę Stuart, — rzekła Ania z wyrzutem, jakby nie dała Gilbertowi najmniejszego powodu do przypuszczenia, że ona kochała Roya Gardnera.
Gilbert roześmiał się.
— Krystyna była zaręczona z kimś w swojem mieście rodzinnem. Wiedziałem o tem, a ona wiedziała, że ja o tem wiem. Gdy brat jej został promowany, powiedział mi, że siostra jego przyjedzie następnej zimy do Kingsportu studjować muzykę, i prosił mię, żebym się nią zaopiekował, ponieważ nie znała nikogo i będzie się czuła bardzo samotna. Spełniłem więc jego życzenie. A potem polubiłem Krystynę. Wiedziałem, że plotki uniwersyteckie uważały nas za zakochanych, ale nie obchodziło mnie to. Kiedy mi powiedziałaś, że nigdy mnie nie zdołasz pokochać, Aniu, nic mnie już więcej nie obchodziło. Nie istniała dla mnie, nie mogła dla mnie istnieć żadna inna kobieta prócz ciebie. Kochałem cię od owego dnia, gdy rzuciłaś mi w szkole tabliczkę na głowę.
— Nie rozumiem, jak mogłeś mnie kochać nadal, gdy byłam takim głuptasem, — rzekła Ania.
— Próbowałem przestać cię kochać, — rzekł Gilbert szczerze, — nie dlatego, że uważałem cię, jak powiadasz, za głuptasa, ale że byłem pewien, iż nie mam już nadziei, odkąd Gardner zjawił się na placu. Ale nie mogłem i nie potrafię ci powiedzieć, czem była dla mnie przez te dwa lata myśl, że go poślubisz. Co tydzień opowiadał mi ktoś, że zaręczyny twoje mają być lada chwila ogłoszone. Wierzyłem w to aż do owego błogosławionego dnia, gdy po gorączce podniosłem się znowu. Dostałem list od Fili Gordon, a raczej Fili Blake, która pisała mi, że między tobą a Royem istotnie nic nie było i radziła mi, „spróbować znowu“. Lekarz był zdumiony, jak szybko później powracałem do zdrowia.
Ania roześmiała się, potem przeszedł ją dreszcz.
— Nigdy nie zapomnę tej nocy, gdy myślałam, że umrzesz, kochanie. O, wiedziałam... wtedy wiedziałam i myślałam, że jest za późno.
— Ale nie było za późno, moje serce. O, Aniu, teraz wszystko jest znowu dobrze, prawda? Postanówmy uważać ten dzień za świętą rocznicę miłości i być mu zawsze wdzięcznymi za dar, który nam przyniósł.
— Jest to dzień narodzin naszego szczęścia, — rzekła Ania tkliwie. — Zawsze kochałam ten ogród Heleny Gray, a teraz będzie mi on droższy, niż kiedykolwiek.
— Ale muszę cię prosić, abyś długo jeszcze czekała na mnie, Aniu, — rzekł Gilbert ze smutkiem. — Trzy lata potrwa jeszcze, aż skończę medycynę. A i potem jeszcze nie będziemy mieli brylantów ani marmurowych pałaców.
Ania roześmiała się.
— Nie potrzeba mi brylantów ani marmurowych pałaców. Potrzeba mi tylko ciebie. Widzisz, że jestem pod tym względem tak samo bezwstydna jak Fila. Brylanty i marmury mogą być bardzo piękne, ale bez nich wyobraźnia ma większe pole. A co do czekania, to nic nie szkodzi. Będziemy szczęśliwi, czekając i pracując dla siebie wzajem — i marząc. O, marzenia będą teraz dla nas bardzo słodkie!
Gilbert przyciągnął ją do siebie i ucałował. Potem poszli razem w zmierzchu do domu, ukoronowani na króla i królową w królestwie miłości; szli po ścieżkach, wijących się wśród najpiękniejszych kwiatów, jakie kwitły kiedykolwiek na ziemi, poprzez łąki. na których igrał wiatr nadziei i wspomnień.

KONIEC.




  1. Patrz „Ania z Avonlea“. P. t.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Lucy Maud Montgomery i tłumacza: Marceli Tarnowski.