Awantura (Kraszewski, 1885)/V
Brak odpowiedniego argumentu w szablonie!
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Awantura |
Podtytuł | Powieść osnuta na plotce |
Pochodzenie | „Świt“, 1885, nr 44-66 |
Wydawca | Salomon Lewental |
Data wyd. | 1885 |
Druk | Salomon Lewental |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Sypialnia hrabiny Idalii wystrojoną była i wycacaną z tą elegancyą błyszczącą, rzucającą się w oczy, niekoniecznie smakowną, która otaczała ją wszędzie. Wpatrując się bacznie w szczegóły, można było dostrzedz mnóztwo krzyczących dysonansów, dowodzących, że oryginalnych pomysłów nie miała piękna hrabina, ale naśladowała chciwie, cokolwiek gdzie nowego i uderzającego znajdowała. Musiała miéć wszystko to, co gdzieindziéj ją uderzyło, co było w modzie i kosztowne.
Pozbierane razem sprzęty te i cacka stanowiły całość jaskrawą, pstrą i niesmaczną, a właścicielka nie zdawała się czuć tego, byle pochwalić się mogła, iż miała to, cokolwiek podziwiano gdzieindziéj.
Świeciło, połyskiwało w téj sypialni wytwornéj, zapchanéj rzeczami niepotrzebnemi, a niewygodnéj. Obok elegancyi uderzał brak starania o czystość i porządek, nieład jakiś, obojętnie znoszony.
Ale czego tu nie było?
Wpół otwarte drzwiczki za kotarą z jedwabiów i koronek dawały dostrzedz maleńką łazienkę z wanną srebrną, lub przynajmniéj posrebrzaną. Ściany okrywało obicie kosztowne, udrapowane muślinami. Od stropu zwieszała się lampa bronzowa, pięknych kształtów, ale z bronzami innego stylu u komina wcale nie harmonizująca. Parawaniki i laki japońskie, biurko Boule, stół toaletowy z ozdobami z saskiéj porcelany, kanapki i nizkie siedzenia, gobelinami poobijane, ani barwą, ani kształtami nie godziły się z sobą.
W jednym kącie przepyszna, ogromna szafa gdańska, rzeźbiona, posępnie stała, jak przybysz nie wiedzący co począć z sobą.
Służba, otaczająca hrabinę, widocznie téż nie zbyt dbała o utrzymanie tu ładu. Mnóztwo rzeczy leżało od rana na ziemi, na łóżku, na taboretach, a nikt się o to nie troszczył. Sam stolik nawet toaletowy z mnóztwem poroztwieranych słoików, pudełeczek, flakoników, szklanek, szczoteczek od rana był nietknięty.
W sypialni, gdy weszła do niéj hrabina, światła nie zastawszy, musiała zadzwonić gwałtownie, powtórzyć ten sygnał i nierychło się doczekała otyłéj, zadychanéj służącéj, która dosyć zuchwale na czynione wymówki odpowiedziawszy, dopiéro teraz pospiesznie sprzątać zaczęła.
Hrabina siadła tymczasem w kątku na kanapie, sparła się na łokciu i głęboko zadumała. Pannie Rozalii, powiernicy pani, dosyć było jednego spojrzenia, aby odkryć okrutnie zły humor. Sprobowała go poufałemi kilku słowami rozpędzić, lecz się to nie udało.
— Prędzéj — odparła syczącym głosem pani — prędzéj, potrzebuję się rozebrać, ciśnie mnie wszystko.
— Bal był królewski — wtrąciła na pociechę Rozalia i otrzymała odpowiedź suchą:
— Prędzéj.
Skutkiem pośpiechu tego było, że służąca, wszystko gniotąc, zrzuciła w największym nieładzie do owéj olbrzymiéj szafy gdańskiéj, a sama zajęła się zaraz, zapaliwszy świece, rozbieraniem pani.
Dopomagała jéj zniecierpliwiona hrabina, bez żadnego względu na koronki i atłasy, na tkwiące w nich szpilki i spinki.
Zmarszczona okrutnie, nagle zestarzała twarz, pannie Rozalii tak wiele dawała do myślenia, że gadatliwość jéj zwykłą nawet pohamowała.
Staranne malatury twarzy balowéj potrzeba było zmywać teraz i oczyszczać.
Otyła, niezbyt zręczna panna Rozalia, która w innych zapewne usługach odznaczać się musiała, przy zdejmowaniu strojów nie bardzo się okazała wprawną, ale nie zważała na to hrabina.
Tyftykowy biały szlafroczek z jedwabnemi sznurami narzuciwszy na siebie, choć Rozalia do łóżka ją zapraszała, hrabina usiadła znowu i zadumała się głęboko. Sługa, milczącą dostawszy odprawę, wyszła.
Zaledwie była za progiem, gdy Idalia powstała i żywym krokiem, potrącając sprzęty, zapominając się, gdzie była, poczęła przechadzać się po sypialni. Oddechu w piersi jéj brakło, stawała, ręką je przyciskając. Gniew jakiś burzył ją i poruszał całą, zmarszczone brwi o natężonéj myśli świadczyły.
Godzina bardzo już była spóźnioną, ostatnie dźwięki muzyki, dochodzące słabo z sali balowéj, ustały, cisza coraz większa zalegała pałac, niedawno tak ożywiony wrzawą, a hrabina jeszcze o spoczynku nie myślała.
Z załamanemi rękami snuła się po pokoju, jak ptak uwięziony w klatce, bijący się o jéj ściany.
Coś tam dziać się musiało w téj duszy, w tém sercu, w umyśle kobiety, nie mogącéj wyrobić panowania nad sobą. Rozpaczliwém być musiało położenie, z którego nie widziała wyjścia.
Złamało ją w końcu znużenie, rzuciła się na łóżko, nie rozbierając, pochyliła głowę na poduszki i zasnęła. Dopalające się świece i blade lampy światełko padało na twarz straszliwie snem zmienioną.
Poznać było w niéj trudno téj królowéj balu, z takim majestatycznym spokojem przed kilkunastu godzinami prowadzącéj poloneza, promieniejącéj zwycięztwem.
Lice to we śnie nagle zbrzydło, zestarzało, okryło się zmarszczkami, a wyraz jego okrutny, dziki niemal, przerażał. Nie obudzała litości, ale wstręt chyba i obawę.
Sen, który znużoną zmorzył w końcu, nie przyniósł z sobą uspokojenia, rzucała się w nim, z ust wyrywały się wyrazy niezrozumiałe, coś jakby płacz bezsilnego gniewu i wyrzekania rozpaczy.
Gdy się to działo w sypialni hrabiny, Strzelecki, po zbyt obfitych kielichach szampana, już prawie o dniu białym, odprowadzony do wygodnego łóżka przez swojego osobistego kamerdynera, obwinięty kołdrami, zasnął snem sprawiedliwych i pijanych, głębokim, spokojnym, kamiennym, niekiedy tylko ciężkim przerywanym oddechem.
Po nad nim musiały krążyć same obrazy wesela i światłości, bo usta przez sen uśmiechały się czasami, a twarz mocno zarumieniona nie marszczyła się wcale. Ręka jedna, na kołdrze spoczywająca, wyciągała się, jakby do uścisków przyjaznéj dłoni.
Gdy nareszcie otwarłszy oczy, hrabia Adaś spostrzegł stojącego przy łożu swém kamerdynera Reszkana, który od lat wielu czuwał nad nim, powoli na starość składając sobie kapitał, i spytał, która była godzina, Reszkan z uśmiechem zwiastował drugą po południu. Hrabia zaledwie chciał wierzyć, ale i zegar na kominie i złoty repetier, który Reszkan dobył z kieszonki, przekonały go, iż w istocie minęło dobrze południe.
Zdala w pałacu słychać było znowu kołatanie tapicerów, którzy tak pospiesznie odrabiać musieli, co wczoraj dokończyli, jak niedawno dokonali swą pracę.
Hrabia odrzuciwszy proponowaną kawę, kazał sobie przynieść filiżankę mocnego bulionu i cytrynę. Wczorajszy doskonały szampan Montebello zostawił po sobie jeszcze niezatarte ślady — niesmak i gorycz na ustach. Głowę miał ciężką dobry Adaś, chociaż do dźwigania tego rodzaju brzemion przywykłą.
— A pani? — zapytał Reszkana.
— Także cierpiąca po wczorajszém zmęczeniu — rzekł kamerdyner. — Nie wychodziła jeszcze z pokoju swego.
— A hrabia Witold? — dodał Strzelecki.
— Nie było go jeszcze.
Na tém skończyły się zapytania. Hrabia, wypiwszy bulion, zaczął się ubierać spiesznie i wyszedł do żony.
Chociaż lata znacznie już w nim ostudziły dawną miłość namiętną dla pięknéj Idalii, władza jéj nad małżonkiem pozostała nienaruszoną, wzrosła może, starannie i umiejętnie pielęgnowana, ustępstwy naprzemian i surowością. Sztukę rządzenia, zastosowaną do natury rządzonego, hrabina doprowadziła do wysokiego stopnia doskonałości. Panowała nad mężem, który nie próbował się jéj nawet opierać; nad hrabią Witoldem przewagi téj uzyskać nie mogła i więcej mu ulegać, niż rozkazywać musiała.
Gdy hrabia, ostrożnie drzwi uchyliwszy, wszedł do sypialni żony, zastał ją w niéj wśród wczorajszego jeszcze nieładu, siedzącą w kątku nad nawpół wypróżnioną filiżanką czarnéj kawy.
Wyglądała mizernie, strasznie, nie postarawszy się o odmłodzenie twarzy, i hrabia, który ją rzadko widywał w podobnym stanie, z trwogą idąc do ucałowania z niechęcią podanéj rączki, szepnął, czy nie potrzeba było doktora.
— Dajże ty mi pokój ze swoim doktorem — odparła kwaśno hrabina. — Nie jestem chorą. Mam wielkie zmartwienie.
Strzelecki stanął przerażony. Wedle jego pojęcia, wielkie zmartwienie mogło być tylko znacznym długiem, o który się upominano, a nie było go czém zapłacić.
Nie miał już ani grosza po balu, ani najmniejszéj nadziei pozyskania kredytu. Nie śmiał dopytywać żony, stał przed nią jak skazany winowajca.
Hrabina Idalia milczała zasępiona.
Po cichu Strzelecki, któremu nogi drżały, przysiadł na małym taborecie. Żona zdawała się przygotowywać do zwierzenia, na które musiał czekać cierpliwie.
Po chwili wstała z kanapki, przeszła się parę razy po pokoju, przejrzała w zwierciadle, westchnienie wyrwało się z piersi, stanęła przed mężem, chciała już rozpocząć mówić, gdy myśl jakaś niespokojna naprzód ją popędziła drzwi sypialni obejrzéć. Podsłuchy były tu rzeczą zwyczajną.
— Mój Adasiu — odezwała się w końcu, usiłując panować nad sobą żona — mój Adasiu...
Zawahała się, wstęp był tak niezwyczajnie łagodny, iż Strzelecki czegoś okropnego zaczynał się obawiać.
— Mój Adasiu — powtórzyła — jestem zmuszoną po długich latach pożycia z tobą, po milczeniu, które było nam obojgu potrzebném, dla mnie konieczném, wyznać ci wreszcie tajemnicę... dłużéj już ukrywać jéj nie mogę...
— Tajemnicę! — wykrzyknął przelękły hrabia — tajemnicę! Jakąż ty, moja Idalko, dla mnie miéć możesz tajemnicę?
Hrabina padła na kanapę i po chwili powoli, zimno mówić zaczęła:
— Rozważ, proszę cię. Niéma wątpliwości, że jesteśmy zrujnowani. Na dawnéj stopie żyć niepodobieństwo, znijść z niéj, okropna dla nas obojga. Gdyby się znalazł środek uratowania się, gdyby wyszukanie go było w mocy mojéj, a kosztowało nieco miłości własnéj... cóż ty na to?
Strzelecki nie zdawał się rozumiéć.
Nie odpowiadając, czekał na dalsze objaśnienia; twarz tylko skrzywiła się i pobladła. Dla sybaryty tego, który ocaleniu się od cierpienia gotów był wszystko poświęcić, zapowiedź ofiary, trwoga nieokreślona, straszniejsze może były nad ofiarę samą.
Groza przyszłości zatruwała mu chwilę obecną.
Przemilczawszy trochę, hrabina Idalia smutno westchnęła i ciągnęła daléj:
— Miłość dla ciebie, mój Adasiu, uczyniła mnie zuchwałą, niemal występną.
Strzelecki pobladł.
— Wiesz, ile lat upłynęło od ślubu naszego, nie było śladu tego, co dokonałam dla ciebie, dziś jeszcze moglibyśmy zapomniéć o tém i nie odgrzebywać smutnéj przeszłości, ale ja nową ofiarą saméj siebie chcę uratować nas oboje.
Słowa żony tak niezrozumiale brzmiały w uszach Strzeleckiego, iż jeszcze na nie odpowiedziéć nie umiał. Zdumiony słuchał i czekał. Nie pojmował, co to być mogło.
Hrabina nie bez wysiłku, coraz ciszéj ciągnęła daléj:
— W twém przekonaniu — mówiła — żeniłeś się z wdową po pułkowniku de Bellecourt z domu Durską, nieprawdaż?
Strzelecki wstał z krzesła.
— Jakto! — zawołał — ty?
— Wszystko to było podrobione, zmyślone, sfałszowane dla miłości twojéj.
Długie milczenie zaległo sypialnię.
Strzelecki rękami objąwszy głowę, padł na krzesło. Twarz jego pobladła i pożółkła w jednéj chwili.
Hrabinie Idalii zaschło w ustach, poszła napić się wody, zajęła siedzenie bliższe męża i szeptać zaczęła, spocząwszy nieco.
— Nie byłam nigdy żoną pułkownika, imię moich rodziców jest inne. Słyszałeś wczoraj z ust barona Kresse historyę Ryszarda Bartskiego, potwarz rzuconą na jego żonę?
Strzelecki podniósł oczy obłąkane ku żonie.
— Jestem wdową po Bartskim — dodała hrabina.
— A dziecię twoje, ten syn? — zapytał niespokojnie hrabia, wpatrując się w żonę?
— Poświęciłam je dla ciebie, wyrzekłam się; nie wiem, gdzie się dziś znajduje, nie wiem nawet, czy żyje — mówiła daléj drżącym głosem hrabina.
Prawdopodobnie, zdrowy i silny chłopak, żyć musi — ciągnęła znowu — lecz nie wiem, gdzie go szukać, jakie przedsięwziąć środki... Bartscy potrzebują tego wnuka, gdybym im go oddała, rozumiesz to dobrze, iż nawzajem mogłabym się spodziewać pięknego wyposażenia... Któż wie? dom nasz dałoby się utrzymać, jeśli nie na dawnéj stopie, to przynajmniéj na znośnéj.
Strzeleckiemu to, co słyszał, nie mogło jeszcze pomieścić się w głowie. Zbyt ogromne ciągnęło to za sobą następstwa, do których wcale przygotowanym nie był, on, co łatwe tylko i bez trosk a zachodów rozumiał życie. Wrażenie, jakie w téj chwili go opanowało, najlepiéj porównać było można do tego, jakiegoby doznał człowiek nagle z wielkiéj wyżyny ciśnięty na ziemię, czujący się żywym, a nie wiedzący, ile mu całych kości pozostało.
— Idalko moja — przebąknął, cisnąc czoło — na miłość Boga, ja oszaleję...
Niewiadomo, jaki obrót daléj nadałaby była hrabina rozprawie téj z mężem, gdyby niespodzianie, nawykły wchodzić bez oznajmienia, nie otworzył drzwi hrabia Witold i nie stanął przed nimi z postawą zwycięzcy.
Po trudach balowych wypoczęty, świeży, rumiany, zdrów, wesół, zjawiał się tu równie zdumiony stanem, w jakim ich znajdował, jak oni jego drażniącą wesołością i chłodem.
Hrabina, zobaczywszy go, ściągnęła brwi, podeszła ku niemu, coś szepnęła na ucho, ale Witold z uśmiechem obojętnym zdawał się wcale nie myśléć o posłuszeństwie jéj rozkazom. Strzelecki, zwykle dla niego czuły, tym razem tak był przybity, że go nawet nie powitał.
— Od wczoraj — odezwał się Witold — pani moja tak mi jest niezrozumiałą, że jéj nie poznaję, ale cóż u licha zajść mogło, zmieniającego tak położenie i stosunki? Jesteśmy przecie dosyć staremi przyjaciołmi, znamy się nadto dobrze, abyśmy z sobą w ciuciubabkę grać potrzebowali.
Nie dając odpowiedziéć mężowi, hrabina odezwała się, zwracając się do przyjaciela:
— Proszę tylko o kilka godzin zwłoki, wszystko się późniéj wytłómaczy, zostaw nas samych.
Ton był tak nakazujący, iż hrabia Witold, naostatek obrażony tym brakiem zaufania, skłonił się bardzo ceremonialnie i, słowa nie mówiąc, wyszedł majestatycznie.
— Du grabuge! — szepnął, powracając przez salony. — Mniejsza o to, doskonały pretekst do rejterady, która była pożądaną. Mówią, że szczury opuszczają okręt, mający zatonąć; czas się ratować, ci ludzie pójdą niechybnie na dno. Byłbym może kilka miesięcy ich mógł utrzymać na powierzchni; ale sami się skazują. Ma foi, umywam ręce.
Z tą myślą hrabia Witold wyszedł z pałacu, skinął na dorożkę i, rozparłszy się w niéj, pojechał do panny S., prima balleriny, u któréj był w łaskach, czy ona u niego, rzecz nierozwiązana.
W sypialni znowu panowało milczenie. Hrabina zwilżyła wodą usta, Strzelecki włosy na głowie miął i rozrzucał.
— Wszystko to, co o przeszłości nieszczęśliwéj Bartskiéj dziś rozpowiadają — mówiła Idalia — bezkarnie na nią ciskając kamieniami, to są wierutne fałsze, mój Adasiu. Ryszard był nieznośnym mężem, cierpiała z nim i dla niego, nie mogąc go powstrzymać od rozpusty. Winę rzucono na mnie.
Jedyną, do któréj się przyznaje... ona i ja, mój Adasiu, to, że dla miłości twéj poświęciła dziecko. Z Bartską nigdybyś się w świecie ożenić nie mógł, z wdową bezdzietną po pułkowniku de Bellecourt mezalians był nie tak rażący.
A! — dodała, doskonale odgrywając komedyę — ile łez nieznanych nikomu wylałam za tém w chwili namiętności poświęconém dzieckiem! Co mnie to kosztowało!
Strzelecki poczynał się rozczulać.
— Cóżeś z niém zrobiła? — spytał.
— Nie wiem, czy ty przypominasz już dziś sobie nasze schadzki w Krasińskich Ogrodzie, mnie one do dziś dnia są przytomne. Widzę je, ciebie, siebie i tę bramę, w któréj oczekiwałam Adasia.
Nie wiem, czy naówczas uważałeś parę staruszków w głębi ogrodu, którym powierzałam zwykle dziecię. Zajmowali się niém z wielką troskliwością i miłością — w ich rękach je zostawiłam.
— Więc znaleźć bardzo łatwo — odparł Strzelecki.
— Nie wiem ich nazwiska nawet — szepnęła hrabina, tak jak oni nie znali mojego.
Hrabia poszarpnął włosy.
— Wszystko to brzmi jak bajki z tysiąca nocy! — zawołał.
Idalia rękę położyła mu na ramieniu.
— Cierpliwości — rzekła. — Pozwól mi próbować, ja może dziecko odszukam. Zdaje mi się, że dosyć będzie bezimiennego ogłoszenia w gazecie téj historyi, aby uczciwi opiekunowie zgłosili się z dzieckiem.
— A jeśli nie żyją?
— Chłopiec musi znać historyę swoją — dodała Idalia. — Być może, iż poszukiwania moje nie rychło będą uwieńczone skutkiem, ale nadziei nie tracę.
Podała rękę mężowi, który już zrezygnowany, sofizmami się uspokoiwszy, poczynał wyszukiwać dobrych stron téj awantury, aby na nich odpocząć miękko. Niéma przebieglejszego nad egoizm sofisty.