Awantura (Kraszewski, 1885)/VII
Brak odpowiedniego argumentu w szablonie!
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Awantura |
Podtytuł | Powieść osnuta na plotce |
Pochodzenie | „Świt“, 1885, nr 44-66 |
Wydawca | Salomon Lewental |
Data wyd. | 1885 |
Druk | Salomon Lewental |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
We czwartek po Popielcu, z południa jakoś, ubierała się z pomocą Rozalii i młodszéj garderobianéj hrabina Idalia.
Od lat kilku każde ubieranie się podstarzałéj pani było niesłychanéj trudności zadaniem, po którego szczęśliwém czy nieszczęśliwém rozwiązaniu otyła Rozalia siadała, pot ocierając ze skroni, dysząc i mrucząc przekleństwa po cichu.
— Ubierać teraz hrabinę! — mówiła — jak Boga kocham, młócićbym wolała.
W niczém jéj dogodzić nie było podobna. Niekiedy, zupełnie już gotowa i ustrojona, zrzucała z siebie wszystko dla jakiegoś nagle dostrzeżonego szczegółu, który ją niecierpliwił. Naówczas darła na sobie suknie, tupała nogami, potrącała sługi, płakała, łajała, dostawała spazmów — szalała.
Strój każdy dla niéj był rzeczą niezmiernéj wagi i rozmysłu.
Miała swe teorye i zasady, które się rozciągały do najdrobniejszych nawet dodatków.
— Tyś głupia, nie jesteś w stanie zrozumiéć, ale dziś mi tak wiele zależy na tém, jak wyglądać będę... tak wiele.
— Jak Boga kocham — przerwała niestrwożona stara sługa — co to mówić! Pani, jak tylko co, zaraz roznerwowana, a z temi nerwami to i Święty Boże nie pomoże.
Strój wybrany był czarny, poważny, niezmiernie wykwintny, ale nie bijący w oczy. Szło o to, aby się pokazać hrabiną prawdziwą i nie zrujnowaną.
Twarz nawet naprzód została umiejętnie umalowaną, nie nadto młodo, niezbyt świeżo. Oczy miały być smutne, usta surowe.
Dokąd z tém licem i strojem miała się udać hrabina, było tajemnicą. Nie chciała brać ani swoich koni, powozu, ani służącego, nie pozwoliła, aby najęty przyszedł po nią do pałacu.
O wycieczce téj ani Strzelecki, ani, co dziwniéj, powiernik najpoufalszy, hrabia Witold, nic wiedziéć nie miał.
Od poniedziałku zapustnego stosunki z nim wcale się nie polepszyły. Dumny przyjaciel domu wymagał, aby go przeproszono, hrabina nie zdawała się wagi przywiązywać do pojednania. Rzeczy zostawały w zawieszeniu. Witold postanowił dotrzéć do głębi tajemnicy, ale potém chciał powoli rozstać się ze Strzeleckimi. Nie miał tu już co robić, i żadnych z nich sobie nie obiecywał korzyści.
Ubieranie się hrabiny, przeciągnięte dosyć długo, skończone zostało nareszcie. Rozalia wyszła, drzwiami trzaskając, a pani Strzelecka, obwinąwszy się szalem, pieszo wysunęła się z pałacu.
Wiedziała, gdzie na nią zamówiony czekać miał powóz, siadła do niego i kazała się wieźć do hotelu Europejskiego.
Tu czekać na nią miała karetka.
W hotelu od dni dziesiątka stali państwo Bartscy. Wiemy już, co ich do Warszawy sprowadziło.
Staruszkowie, dotknięci tak boleśnie stratą dzieci, byli oboje typem osobliwym małżeństwa, które, od lat blizko pięćdziesięciu żyjąc z sobą i kochając się nawet, ani jednego dnia bez żywéj, gwałtownéj kłótni nie przetrwało.
Czy charaktery ich były zarówno drażliwe, czy jedno drugiemu wszczepiło tę szorstkość i upór — dość, że państwo Bartscy spierali się o najmniejszą rzecz; ciągle dochodziło do łajania i słów nieprzyjemnych, ale nigdy te kłótnie żadnych następstw groźnych nie miały.
Panią tych placów boju wojny czterdziestoletniéj zawsze prawie była sama Bartska, kobieta dumna rodem, majątkiem, zarozumiała, a o mężu mająca wyobrażenie bardzo niepochlebne.
Bartski, ogromny, niegdyś piękny bardzo mężczyzna, miał coś w postawie i ruchach wojskowego; szorstko się obchodził z ludźmi, ale złym człowiekiem nie był. Żonę żartobliwie nazywał: moja ty kochana jędzo.
Bartska wszystkiém usiłowała rządzić w domu, bez niéj nic się poruszyć nie miało prawa. Samowola męża karconą była bez litości.
Otyła, ciężka, z ciemnym zarostem na górnéj wardze, z czarnemi, wielkiemi oczyma, Bartska chodziła jak nadęta kwoczka, najczęściéj jedną ręką w bok podparta.
Strata drugiego syna tak boleśnie na oboje oddziałała, iż na czas jakiś nawet kłótnie i spory ze swéj dawnéj gwałtowności wiele uroniły. Bartska nauczyła się płakać, jak mówiła, mąż jéj nauczył się milczéć i stwardniał jak kamień.
Dnia tego właśnie baron Kresse wyszedł był od Bartskich, którzy zajmowali wspaniały apartament, złożony z salonu i dwóch sypialni; staruszkowie zabierali się rozejść, gdy służący, przybyły z nimi, przyniósł kopertę opieczętowaną i oddał ją samemu panu. Z formy jéj poznać było można, iż zawierała bilet wizytowy.
— Pani ta czeka, czy państwo ją przyjmą?
Stara Bartska wyrwała z rąk mężowi kopertę, potoczyła się pod okno i krzyknęła.
Na bilecie stało:
Jakiś czas starzy stali milczący w osłupieniu. Służący czekał, nie było czasu się kłócić, zresztą oboje byli przypadkiem jednego zdania — chcieli przyjąć. Spojrzeli sobie w oczy.
— Prosić! — odezwała się Bartska. — Siadaj waćpan w fotelu i nie wstawaj.
— Może oszukaństwo jakie — zamruczał stary. — Musi złożyć dowody, że jest nią w istocie.
Światła dosyć jeszcze było w salonie, gdy w otwartych drzwiach ukazała się majestatyczna postać hrabiny Idalii.
Takiéj synowéj z pewnością się nie spodziewali starzy państwo. Namarszczona groźnie jéjmość otwarła usta zdziwione, stary Bartski mimo zakazu powstał.
Imponująco wyglądała pani Ryszardowa. Wolnym krokiem zbliżyła się, nie okazując najmniejszego wzruszenia, ku starym i, nie czekając zaproszenia, aby usiadła, zajęła, po małym ukłonie, miejsce na fotelu przy dumnéj staruszce.
Sama rozpoczęła rozmowę.
— Dowiedziałam się o bytności państwa w Warszawie — rzekła — wiem i to, że poszukujecie wnuka, którego, jak i syna, wypieraliście się długo. Sądziłam, że obowiązkiem moim jest widziéć się z wami...
Po tych wszystkich potwarzach, jakiemi mnie obluzgano, ani się uniewinniać, ani godzić nie myślę. Idzie mi o los mojego syna...
Zamilkła, Bartski sapał ciężko, żona jego drżała ze wzruszenia.
Pani Ryszardowa ciągnęła daléj głosem, który starała się uczynić ostygłym.
— Dziecko mnie wiele ofiar kosztowało... dla niego poświęcić musiałam szczęście własne. Jestem dziś w położeniu niezależném, na stanowisku, w towarzystwie, które spotwarzonéj mojéj przeszłości kłam zadaje... nie zbywa mi na majątku...
— Chcesz nam waćpani oddać wnuka? — przerwała gwałtownie, bełkocząc pani Bartska, która dała znak mężowi, aby się nie odzywał.
— To zależy — zimno odparła Ryszardowa...
— Od czego?
— Od warunków.
— Biorąc go, zapewniamy mu spadek po nas — rzekła Bartska. — Czegoż można pragnąć więcéj?
— Tak, dla niego więcéj nic, ale dla mnie?
— Hę! — wtrącił Bartski — waćpani więc go chcesz nam sprzedać?
Hrabina ani drgnęła.
— Mylisz się pan — rzekła — chcę i potrzebuję powetować straty moje, które były znaczne... Mam teraz inne obowiązki...
Starzy, pochwyceni tak niespodzianie, badać się zaczęli oczyma; potrzebowali się naradzić.
Bartski piérwszy zamruczał:
— Potrzebujemy rozważyć przecie... Jakież pani dziś nosisz nazwisko i jakie złożysz nam dowody, że byłaś w istocie naszą synową?
Na to pytanie nieprzygotowana, zmieszała się nieco hrabina, ale to trwało krótką chwilę.
— Jakie dziś noszę nazwisko, to do państwa nie należy — odparła dumnie. — Papiery po mężu, metryka mojego syna zaświadczą o mnie i o nim.
Bartski się szydersko zaśmiał.
— Do czegoż ta tajemnica? — spytał.
Hrabina Idalia, mająca w tém rachuby swoje, powstała z krzesła, okazując oburzenie.
— Jeśli się moje warunki nie podobają, żegnam państwa.
Ruszyła się krokiem, nie myśląc odchodzić. Bartski postąpił za nią.
— Żądamy czasu do namysłu — rzekł. — Musimy wiedziéć, gdzie jéj szukać mamy.
— Sama się zgłoszę — szepnęła Idalia.
Stara Bartska z ciężkością się podniosła z fotelu.
— Przecież i wnuka tego widziéć potrzebujemy... Któż wié, jak został wychowany...
Wtém niecierpliwszy Bartski zagadnął żywo:
— Co waćpani chcesz miéć dla siebie?
Hrabina milczała zadumana. Wszystko to z jéj strony było tylko próbą i chętką wywiedzenia się bliższego, jak dalece starzy pożądali i gotowi byli wnuka opłacać.
— Kosztuje mnie wiele łez i utrapień, nie licząc potwarzy — odezwała się. — Wszystko to żadném się nie opłaci złotem, ale chcę miéć to, com dla niego straciła... Państwo jesteście bogaci, ja mam interesa i obowiązki... pół miliona złotych nie będzie za wiele.
Ani słowa nie odpowiedzieli starzy. Na twarzy jéjmości malowała się pogarda, na wargach snuł się wyraz — awanturnica! Mąż jéj stał z oczyma wlepionemi w ziemię.
— Za trzy dni w téj saméj porze zgłoszę się do nich — zakończyła Idalia i, lekko skłoniwszy się obojgu, na co jéj nie odpowiedzieli, wyszła, nie oglądając się już za siebie.
Bartska padła na fotel mrucząc:
— Niespodzianka!
Nie zaprzeczał mąż, który stał jeszcze pod wrażeniem téj wizyty osobliwéj, dziwnéj, niepokojącéj.
Oboje zarówno pragnęli wnuka odzyskać, gotowi byli do ofiar, ale teraz, gdy możność odebrania go nagle się zjawiała przed niemi, rodziły się wątpliwości.
Kobietę, któréj wprzódy nigdy nie widzieli, a teraz do czynienia z nią mieli, wyobrażali sobie cale inaczéj, ubogą, upadłą, znękaną. Przed niemi zjawiała się arystokratyczna postać, traktująca z niemi na stopie równości.
W tém było coś zagadkowego, niepokojącego, zniechęcającego niemal. Ani mąż, ani żona, zatopieni w myślach, długo mówić nic nie mogli.
— Pół miliona! — zamruczał pod nosem stary pan Waleryan.
— Jéjmość wygląda bardzo na te, co tracą miliony — dodała staruszka — a dziećmi gotowe frymarczyć. Taż sama zawsze awanturnica! Biedny Ryszard...
— Ale zkądże się ona tak nagle zjawiła! — bąknął stary.
Milczeli.
— Najgorsze ze wszystkiego, iż się jakąś tajemnicą okrywa — zawołała staruszka. — Potrzeba ostrożności wielkiéj.
W życiu państwa Waleryanostwa moment ten był zupełnie wyjątkowym. Po raz piérwszy od niepamiętnych czasów nie mieli do sporu i kłótni z sobą najmniejszéj ochoty. Dumna jéjmość potrzebowała pomocy męża, stary pan Waleryan czuł, że się bez żony nie obejdzie. Połączonemi siłami działać było potrzeba.
Skutek, jaki wywarły odwiedziny hrabiny na nich, był tak osobliwy, tak dla nich dziwny, że w początku, nie poznając sami siebie, patrzyli tylko jedno na drugie, nie śmiejąc ust otworzyć i uroczystego przerwać milczenia.
Bartski kręcił wąs i poprawiał włosy, jéjmość, podparta w bok, z wargami wydętemi, z brwią najeżoną, patrzała na ziemię.
Ona, co nigdy prawie nie wzdychała, odetchnęła ciężko, obracając się do męża i głosem niezwyczajnie łagodnym rzekła:
— Mój Waleryanie, co my tu poczniemy? Jużeśmy się nie spodziewali. Wnuk więc żyje, możemy go miéć, zapłaciwszy téj awanturnicy, bo choć wygląda na bardzo dystyngowaną, jest pewnie taką, jaką była. Natura się nie zmienia.
Waleryan ramionami poruszał.
— Sam nie wiem — mruknął — i pragnę i boję się. Bezwstydna matka frymarczy dzieckiem, jak dawniéj sobą. Jakie to tam mogło być wychowanie pod jéj kierunkiem! Chłopiec ma lat ośmnaście... na co patrzał, czém oddychał! Można-ż teraz z niego zrobić człowieka uczciwego i statecznego? — to wielkie pytanie.
Nuż, zamiast pociechy, kupimy sobie zmartwienie nowe i zgorszenie.
Moja dobrodziejko — dokończył — ledwiebym ze strachu nie gotów...
Nie dokończył, żona przerwała wprawdzie zaprzeczeniem, ale z niepraktykowaną łagodnością.
— Mój Waleryanie, ależ to krew tego naszego Ryszardka się sponiewiera! Mój Boże, gdyby choć spróbować go ocalić.
Możnaby oddać jakiemu poważnemu człowiekowi, wyprawić w podróż, otoczyć... ja sama nie wiem, jak i ty... ale to krew nasza... Krew nasza!
Załamała ręce nabrzękłe. Bartski chodził żywo po salonie, nic nie mówiąc. Stanął naprzeciw żony.
— Może nas chce oszukać — zawołał. — Prawdziwa matka nie wyrzekłaby się dziecka dla półmiliona, a my musimy wymagać od niéj, aby wszelkie z nim zerwała stosunki.
— To się rozumié! — potwierdziła zdziwionemu powolnością mężowi staruszka. — Kogo się tu poradzić?
Obojgu przyszedł na myśl baron Kresse. Ale rozumny człowiek ten nie miał dzieci, brakło mu poczucia tego przywiązania do rodziny, które się na jéj tylko łonie rozwija.
Wypadek sam zgłoszenia się do nich od tak dawna zatraconéj pani Ryszardowéj, jéj powierzchowność, podane warunki, wszystko to razem nawet daleko pewniejszym siebie, jak Bartscy, mogło zawrócić głowę i zrodzić niepokój. Wyjątkowe zupełnie położenie musiało być środkami téż niezwyczajnemi otoczone, aby nie przerodziło się w coś jeszcze poczwarniejszego. Potrzeba było ostrożności, przebiegłości, rozwagi. Chociaż starzy państwo Waleryanostwo majątek mieli bardzo znaczny, i dla nich wymaganie pół miliona stanowiło część fortuny nie do lekceważenia.
Bartski po namyśle szepnął żonie, pewien, że mu się, bądź co bądź, sprzeciwi:
— Wolałbym ją dożywotnią pensyą kontentować, na dobrach zabezpieczoną, niż oddawać kapitał. Mielibyśmy ją zawsze w ręku.
Dziwna rzecz! pani Bartska nie stanęła w opozycyi, skinęła głową na znak zgody.
Bartski osłupiał!
— A zechceż ona to przyjąć? — szepnęła.
Oboje starzy, zamiast uczuć radość ze znalezienia wnuka, dziwnie posmutnieli. Siedli ze spuszczonemi głowami w salonie, ani myśląc się kłócić z sobą, ani chcąc się rozejść i rozłączyć.
W Warszawie, oprócz barona Kresse, nie mieli prawie znajomych i przyjaciół, nie było się więc zwrócić do kogo. Sami w sobie szukać musieli ratunku.
Bartska, która była na swój sposób pobożną aż do zabobonności, pomyślała, że patron rzeczy zgubionych, Święty Antoni, mógłby przyjść jéj w pomoc natchnieniem, i ofiarowała się nazajutrz rano na mszę do Padewskiego il Santo. W takich rozpaczliwych razach cóż dziwnego, że człowiek szuka sprzymierzeńców w świecie duchów, w siłach nieznanych, gdy niepewny siebie, kierunku sobie nadać nie umié, aby nie narazić przyszłości.
Przed wieczorem panna Rozalia musiała rozbierać swą panią, napróżno usiłując z niéj odgadnąć, jakim ta wycieczka jéj tajemnicza uwieńczoną była skutkiem.
Hrabina Idalia powróciła milcząca, z zakąszonemi wargami, zadumana, układając w głowie ogłoszenie do gazet dla wynalezienia syna.
Krótkie jéj odwiedziny u Bartskich nie wiele wprawdzie ją nauczyły, ale instynktowo czuła, że starzy wnuka, gdyby się znalazł, choć najdroższą ceną okupią.
Wizyta u nich była dla niéj próbą. Teraz pozostawało zadanie odszukania Maksa, aby go módz sprzedać Bartskim.
Hrabina Idalia pochlebiała sobie, iż ogłoszenie, o którém myślała, niezawodnie pomyślne za sobą pociągnie następstwa. Nie przypuszczała, ażeby dziecię nie żyło. Obietnica nagrody, w oczach takiéj kobiety, jak ona, dostateczną była, aby synaczek się znalazł.
Nie pojmowała nigdy ani takiéj miłości dziecka, jaką mieli Pawłowiczowie, ani żadnéj bezinteresownéj czułości. A dla niéj to, co w jéj sercu nie istniało, jakby nie było na świecie. Komedyantka we wszystkich widziała doskonałych artystów.
Wieczorem w salonie Strzelecki, zdaleka się żonie przypatrując i usiłując odgadnąć, co ją tak nadzwyczajnie czyniło zamyśloną i posępną, trafił na myśl szczęśliwą, że zapewne jakaś sprzeczka i nieporozumienie z hrabią Witoldem było wszystkiego przyczyną.
Postanowił więc nazajutrz przebłagać go koniecznie i do stóp żony przyprowadzić.
Ale z Witoldem łatwo nie było iść o lepszą, a nikomu trudniéj nad niedołężnego, miękkiego hrabiego Adasia.
Strzelecki wpadł do niego nazajutrz zrana, znalazł go w domu, niewyspanym po długiéj nocnéj szulerce, zimnym, i napróżno uściskami i prośbami coś z niego dobyć się starał.
— Nic mi nie jest — rzekł mu kwaśno Witold — ale nie wiem co u licha stało się twojéj żonie na balu, a na mnie skrupiło.
Zamiast wdzięczności, dała mi odprawę niegrzeczną, do któréj ani byłem przygotowanym, anim na nią zasłużył. Nie widzę więc potrzeby ulegania kaprysowi.
— No, ale przyjdź do nas, porozumiemy się — rzekł Strzelecki. — Ona dotąd chodzi jak struta, jestem pewny, że czuje swą winę.
Witold ruszył ramionami i okazać się starał, że go to mało obchodziło.
Strzelecki, usiłując mu się przymilić, słodki, czuły, serdeczny, przesiedział tu godzinę i powrócił z niczém.
Rozterka ta pomiędzy hrabiną Idalią a Witoldem, jedynym przyjacielem, któremu zwierzać się mogła i który jéj zapatrywanie się na świat podzielał, dolegała osamotnionéj. Z przeszłości tajemniczéj Witold więcéj się domyślał, niż wiedział. W teraźniejszéj niepewności swéj, jak postąpić należało, mógł on jéj być bardzo użytecznym. Gotową była z pewnemi korrekturami przyznać mu się nawet do całéj swéj przeszłości.
Pomocnik ten, choć nic nigdy nie robił darmo, nie był do pogardzenia. Miał on w świecie tak przeróżne stosunki, w sobie tyle przebiegłości i zręczności, że się mógł stać nadzwyczaj pożytecznym sprzymierzeńcem.
Po namyśle więc, tegoż dnia hrabina Idalia siadła, aby napisać bilecik do przyjaciela, który poczynał się od wyrazów (pisała zawsze po francuzku): Ne me boudez pas.
Liścik był smutny, zagadkowy, a razem czuły i przepraszający. Odebrawszy go, hrabia stał nad nim długo. Nie miał przywiązania do hrabiny, bo w życiu nie kochał nikogo oprócz siebie, ale nałogiem się dla niego stało obcowanie z istotą, równie jak on zepsutą, przed którą z niczém się taić nie potrzebował.
Oprócz tego był ciekawy, „quelle mouche” mogła ukąsić wśród świetnego balu kobietę, któréj próżność tylko i interes zadrażnione być mogły.
Łatwo więc odgadnąć było skutek listu. Hrabia Witold sam osobiście przyniósł odpowiedź, zapominając urazy, śmiejąc się, choć nieco sztywny.
Strzelecki miał tego wieczora dwu młodych gości z prowincyi, którym spodziewał się sprzedać dwa wyścigowe bieguny, zajęty więc był nimi, i okłamywał ich, sam nie wiedząc, czy prawdę mówi, czy kłamie. Witold i gospodyni domu mieli więc czas i swobodę do otwartego pomówienia z sobą. Hrabina Idalia rozpoczęła od skruchy, od wzywania w pomoc przyjaźni.
Usiedli na kozetce w szarym kątku.
— Jestem zmuszona, cher ami — rzekła — i tą najsmutniejszą, czarną cząstką życia mojego podzielić się z tobą, którą wstyd i wstręt dotąd osłaniał. Nie byłabym jéj taiła, ale mnie ona boli jak niezagojona rana, a ran nikt nie pokazuje chętnie.
Wiész o tém, że byłam wdową, wychodząc za Adasia, ale mój piérwszy mąż wcale się nie nazywał de Bellecourt...
Witold zwrócił się ku niéj ciekawie.
Zaczynało go to żywo obchodzić.
Hrabina spuściła oczy.
— Słuchaj — rzekła — musiało się o uszy twoje obić kiedy nazwisko Ryszarda Bartskiego?
— Znałem go osobiście! — wykrzyknął zdumiony Witold — wygrał raz u mnie tysiąc rubli, ale karty były znaczone... Byłażbyś tą...
— Osławioną Ryszardową Bartską — obojętnie wtrąciła hrabina. — Tak jest... Rozumié się, iż to zachowasz...
Witold ramionami poruszył.
— Zawsze w twojéj przeszłości domyślałem się jakiegoś skrytego dramatu — rzekł — chodziło o tytuł tylko. Continuez.
— Słyszałeś może, iż Bartska była zmuszoną wyrzec się synka, i porzucić dziecię, które do nowego małżeństwa było zawadą.
— O tém nie wiem — rzekł, nie okazując zdziwienia Witold — ale cóżeś z nim zrobiła?
Idalia pomyślała chwilkę, jak ma ubrać i czy ma ten wypadek ubierać. Z Witoldem mogła być prawie szczerą.
— Rzecz bardzo prosta — odpowiedziała zimno. — Chodziłam naówczas codzień dla widywania się z Adasiem do Ogrodu Krasińskich. Chłopiec bawił się w głębi. Dwoje jakichś staruszków, zapewne coś mieszczańskiego, zajęli się dzieckiem i poczęli je pieścić. Nie wiem ich nazwiska. (Tu westchnęła). Jednego wieczora powierzyłam im chłopca, a sama wyjechałam ze Strzeleckim za granicę. Odtąd nie wiem co się z nim stało.
— Jakby rozdział z nieosobliwego starego romansu! — rozśmiał się hrabia Witold. — Cóż tedy? Znalazł się utracony?
— A! właśniebym go pragnęła najgoręcéj odszukać — zawołała Idalia. — Bartscy starzy, rodzice Ryszarda, wyrzekli się syna i wnuka, wydziedziczyli ich, mnie znać nie chcieli. Tymczasem umarł im bezdzietnie syn drugi, nie mają nikogo, szukają wnuka, gotowiby do największych ofiar, a są ludzie milionowi.
— To nie ulega wątpliwości — wtrącił żywo, coraz więcéj okazując zajęcia hrabia Witold. — Znam z odgłosu fortunę ich, która należy do najpiękniejszych posiadłości terytoryalnych w kraju.
Idalia wzruszyła ramionami.
— Potrzebuję tego syna odnaléźć — dodała — choćby go przyszło...
— Skomponować — dorzucił nagle Witold, śmiejąc się.
Zamyślił się nagle i potarł czoło.
Hrabina ciągnęła daléj:
— Wśród balu samego od barona Kresse dowiedziałam się nagle, jak piorunem rażona, że starzy Bartscy są w Warszawie, że gonią za tym wnukiem, wystaw sobie moje wzruszenie. Właśnie w téj chwili przyszedłeś, gdym jeszcze nie mogła zapanować nad sobą.
— Cóż myślisz? — spytał Witold — kombinujmy!
— Najprzód pojechałam w sekrecie zobaczyć tych starych i przekonać się osobiście, ile na nich rachować można... Powtóre, ogłoszenie o dziecku wysłałam już do dzienników.
— A! więc to o niém tyle rozsiano plotek! — śmiejąc się, rzekł Witold. — Cóż daléj?
— Przed Bartskimi musiałam powiedziéć, że syna mam... a dotąd najmniejszego śladu... Jeżeli umarł...
Witold dumał.
— Ile on lat miałby dzisiaj? — spytał.
— Ośmnaście — rzekła cicho hrabina.
— Najgorszy wiek do udawania fałszywego Dymitra — począł Witold. — Młodzik w tym wieku nie potrafi nigdy dobrze żadnéj odegrać roli. W téj porze życia człowiek jest jeszcze sobą i nie potrafi zwlec skóry z siebie. To fatalne...
— A! fatalne! wiem o tém — szepnęła Idalia — ale się prawdziwy znaléźć może. Chłopak był zdrów, zahartowany, i nie powinien był umrzéć.
— Ale mógł zapaść gdzieś w jakiś kąt ciemny, z którego dobyć go będzie trudno, lub niepodobna — powoli wycedził hrabia.
Idalia mu przerwała.
— Byłam wczoraj u tych Bartskich. Nie wyglądają na milionerów, a oboje nieznośni... Zażądali odemnie warunków wyrzeczenia się zupełnego dziecka, bo mnie znać nie chcą... ani ja ich tak bardzo.
— Cóżeś odpowiedziała? — z zaostrzoną ciekawością odezwał się Witold.
— Że miałam wydatki, żem poniosła dla syna ofiary — poczęła hrabina. — Zażądałam tylko indemnizacyi i oznaczyłam ją na pół miliona złotych. Nie okazali nadzwyczajnego zdziwienia...
— Zaprezentowałaś się im jako Strzelecka?
Hrabina obie rączki podniosła, trzepiąc niemi, do góry.
— Ja? ale toby było fatalnym, fatalnym, fałszywym krokiem. Dotąd nie potrzebują wiedziéć, kim jestem, dosyć im tego, kim byłam.
Witold głową dał znak przyzwolenia i zadumał się.
— Pół miliona — rzekł, powolnie cedząc. — Gdyby się to powiodło, powinszowałbym wam... ale... w takim razie...
— O! w takim razie — śpiesznie dorzuciła Idalia — mon plan est tout fait. Muszę porzucić Strzeleckiego, usunę się gdzieś, nie wiem, za granicę może, postaram o urządzenie sobie jeżeli nie świetnéj, to znośnéj egzystencyi.
— Idzie o znalezienie syna — szepnął jakby sam do siebie Witold.
— Radź mi — wyciągając rękę ku niemu, odezwała się hrabina. — Możesz być pewnym wdzięczności mojéj.
Gdy to mówiła, towarzysz jéj, oparty o poręcz kanapki, już rachował. On i Idalia mogli gdzieś żyć bardzo przyzwoicie i mile, faisant ménage ensemble... naprzykład we Florencyi, w Rzymie, nawet w Paryżu. Warszawa już dla Witolda była wyczerpaną, on tu nadto był znanym.
Gotów był więc na wszelki wypadek posiłkować hrabinie.
— Strzelecki o całéj téj historyi wiedziéć nie powinien — dodał.
Idalia plasnęła w ręce rozpaczliwie.
— Nie potrzebniem mu się wygadała — rzekła — ale przyjął to obojętnie. Przeszkadzać mi nie będzie; gdy wszystko się powiedzie, nic łatwiejszego, jak pozbyć się Adasia...
Sentencyonalnie hrabia Witold dodał:
— A zbyć się go należy koniecznie. Zrujnowany, będzie nieznośną zawadą, jest do niczego. Dla jakiegoś bankiera, dorobkiewicza, może być jeszcze dobrym wcale na okaz pasożytem.
U nas w Polsce magnaci czasem sobie dla pyszności pensyonowali drążkowych kasztelanów i zubożałe książątka na marszałków dworu; czemuby się i dziś dla Strzeleckiego nie miał znaléźć taki świeżo ozłocony panek, który żywić go będzie chętnie pasztetem, aby miał przyjemność odezwać się do niego przy gościach: Mój hrabio, przynieś mi, proszę, chustkę do nosa!
Ze śmiechem koncept ten nieosobliwy przyjęła Idalia.
— Najzabawniejsze to — dodała — że ten biedny Adaś nie może uwierzyć w swą ruinę, i roi mu się, że w podpartéj żyć jeszcze będzie.
— A jest to jedna z tych ruin — rzekł zimno Witold — które z dnia na dzień walą się w gruzy za najmniejszém jakiémś wstrząśnięciem. Biedny człowiek!
I przyjaciel z żoną, najdzielniejsi sprawcy téj ruiny, nad którą się tak litowali, poruszyli ramionami. Oni się nie czuli do winy, winowajcą był Adaś.
Raz jeszcze rączkę białą hrabina wyciągnęła ku przyjacielowi.
— Pomagaj mi — odezwała się — jesteś jedynym człowiekiem, na którego liczę.
— O ile tylko zdołam — szybko odpowiedział Witold — chociaż znalezienie chłopca w tych warunkach, jakie się tu stawią nam, nadzwyczaj trudne.
Zwrócił się myślą nagle uderzony do Idalii.
— Chłopiec nie był do ojca podobny? — zapytał.
— Jak dwie krople wody — radośnie i żywo natychmiast odparła matka. — Zapowiadał przynajmniéj tak niesłychane podobieństwo.
— Masz miniaturę ojca? — wtrącił Witold.
Zamyśliła się hrabina.
— Zmuszona zmienić nazwisko — rzekła — wszystkie te ostatki małżeństwa i Bartstwa musiałam ukryć. To szczęście, żem ich nie zniszczyła. Zdaje mi się, przypominam sobie, że w początkach, gdy się zakochał we mnie Ryszard, przywiózł mi w medalionie oprawną miniaturę, bardzo podobną, ale medalion posłużył późniéj... dla kogoś innego... a miniatura...
Hrabia śmiał się szydersko...
— A miniatura? — powtórzył.
— Mogłaby znaléźć się w papierach.
— Trzeba jéj poszukać, mogłaby nam służyć za wskazówkę, jeżeli chłopak jest w Warszawie.
To była piérwsza korzyść, wyciągnięta z zawartego z Witoldem przymierza.
Zgoda została przywróconą, a Strzelecki, niezmiernie nią uradowany, szczęśliwy, żonę po rękach, a przyjaciela po twarzy całował przez wieczór cały.
Nazajutrz powtórzyła się narada poufna z hrabią Witoldem, który już szukał środków wynalezienia zagubionego chłopaka. Obok tego, oboje, on i pani Idalia, układali już plany własne na przyszłość. Hrabia Witold gotów był towarzyszyć przyjaciółce do Florencyi, rzucając Warszawę; tytuł jego, nawet przy skromnéj stopie domu, zapewniał stosunki. Tryb życia w zamarłéj stolicy nie wymagał zbyt wielkich wydatków.
Hrabina Idalia, z resztkami, ocalonemi w gruzach Strzeleckich, spodziewała się miéć do rozporządzenia około trzydziestu kilku tysięcy złotych rocznie; hrabia Witold zaręczał, że dziesięć do piętnastu miał sobie przez rodzinę zapewnione. Składało to, razem wzięte, pięćdziesiąt tysięcy, które, zamienione na franki, były wystarczającemi na dom bardzo przyzwoity, z liberyą, sługami, a nawet ewentualnie jaką parą koni.
Potrzeba było posłuchać tych państwa, gdy po cichu w kątku obrachowywali już przyszłość, określali ją, malowali sobie, cieszyli się nią, zapomniawszy zupełnie o Strzeleckim.
Dla hrabiego Witolda, który był mistrzem w prowadzeniu gry i, najuczciwiéj grając, zawsze wygrywał (rachubą tylko na ludzkie namiętności), dom hrabiny był bardzo potrzebnym, aby kawalerski jego salonik na szulernię nie wyglądał. Dla Idalii opieka męzka była pożądaną, a z Witoldem znali się tak doskonale, że spółka w niczém zaciężyć im nie mogła.
Lecz żeby doprowadzić do skutku te marzenia, brakło jeszcze tak wiele!