Brak odpowiedniego argumentu w szablonie!

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Awantura
Podtytuł Powieść osnuta na plotce
Pochodzenie „Świt“, 1885, nr 44-66
Wydawca Salomon Lewental
Data wyd. 1885
Druk Salomon Lewental
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Hrabina Idalia, dowiedziawszy się o Bartskich po raz piérwszy, nie zważywszy następstw jeszcze, nieco rozgorączkowana, przyznała się przed mężem do całéj swéj przeszłości i wyjednała przebaczenie tém łatwiéj, że przyszłą zdobyczą, jaką sobie obiecywała, miała się z nim podzielić.
Ze zwykłą lekkomyślnością swoją hrabia Adaś, zawsze żyjący tylko dniem dzisiejszym, wkrótce zapomniał o wszystkiém.
Nie przywiązywał wagi, nie dawał wiary w to, ażeby starzy mieli coś poświęcić dla odzyskania wnuka.
A że podpieranie ruiny nieustanne, sprzedaże koni, ratowanie się lichwą, niesłychanie Strzeleckiego pochłaniały, niemal zapomniał o Bartskich, zdawszy ich zupełnie na żonę.
Parę razy zapytał ją:
— A cóż twoi Bartscy?
I otrzymywał odpowiedź:
— Nieznośni ludziska do ładu z nimi trafić niepodobna. Chcą, nie chcą.
Gdy układ nareszcie został zawarty, hrabina Idalia już się była porozumiała z Witoldem. Oboje tak sobie byli dogodni, tak im z sobą było dobrze, iż postanowili dzielić wspólne losy.
Strzelecki o bożym świecie nie wiedział, potrzeba go się było pozbyć. Godzili się na to oboje. Witold tylko nalegał:
Sans esclandre!
Hrabina także wrzawy i hałasu chciała uniknąć. Umówioném było, że ona wyjedzie naprzód do wód dla zdrowia. Celem miał być Wiesbaden, chociaż, mimo upałów, miała zamiar hrabina Idalia wprost jechać do Włoch i tymczasem gdzieś u brzegu morza zatrzymać się dla kąpieli, czekając na hrabiego Witolda.
Siedzieli jednego wieczora we troje po rozejściu się gości. Strzelecki sobie zapalił cygaro i wyciągnął się w fotelu, gdy hrabina wstała i, powolnym krokiem zbliżając się do niego, rzekła ostygłym głosem:
— Słuchajno, Adasiu...
— Droga moja — westchnął Strzelecki — wiész, że ja zawsze je suis tout oreilles, gdy do mnie mówić raczysz... Słucham.
Pocałował ją w dosyć obojętnie podaną mu rękę.
— Ja jadę do Wiesbadenu — odezwała się hrabina.
— A ja? — zapytał Adaś.
— No, ja nie wiem — mówiła daléj żona — naprzód dla mnie Wiesbaden est de toute necessité, a ty jesteś zdrów zupełnie.
— Ale, ba!
— Potrzeba uniknąć wydatków — kończyła hrabina — wiész, jak koło nas, z twojéj łaski, krucho. Ja się ograniczę nadzwyczaj skromnemi pokoikami, wezmę tylko Rozalię.
— A mnie nie?
— Nie.
Strzelecki zadumał się, czyby się to nie dało na jaką osobistą korzyść obrócić.
— Chcesz jechać do Wiesbadenu — począł po namyśle — ale w téj chwili, kochana Idalko, w kasie jest...
— Deficyt, wiem! — odparła żona z rezygnacyą.
Witold dodał cicho:
— Stan normalny.
— Z czemże pojedziesz? — zapytał Strzelecki.
— Chciałam się ciebie o to zapytać! — rozśmiała się Idalia.
— Gdyby Witold, który ma kredyt niewyczerpany, chciał nam dopomódz — wtrącił hrabia.
— Ja o to samo chciałem ciebie prosić, bo mi na mój katar żołądka nakazują Homburg — szepnął Witold szydersko. — Sprzedajesz konie; mówią, że ogromne wziąłeś pieniądze za nie...
Strzelecki się z krzesła porwał i aż podskoczył, rękę przeciągając po gardle.
— Ale byłem zadłużony po póty... Gdyby nie konie, ba! coby się stało, nie wiem.
— Widzisz, niewdzięczny — odezwał się Witold — wyrzucałeś mi, że ja cię na ten sport namówiłem, a gdyby nie on...
— Ale on mnie zarznął...
— I uratował, więc kwita! — śmiał się Witold.
Strzeleckiego już to nudziło; spojrzał na żonę, która nie odchodziła.
— Cóż będzie z Wiesbadenem? — spytała.
Hrabia milczał dość długo.
— Jeżeli potrafisz dostać, lub coś sprzedać — rzekł — ale z koni został Drogman kulawy, więcéj nic.
— A ja czekać nie mogę — odparła syczącym głosem żona. — Nudzisz mnie.
Wśród panującego milczenia przeszła się po salonie. Stanęła znowu naprzeciw męża.
— Wiész Adasiu, że przy twojéj nieporadności można umrzéć, a tobie żadna szczęśliwa myśl nie przyjdzie...
Ruszyła ramionami.
— Będę musiała gdzieś na mój rachunek pożyczyć, bo jechać dla mnie, to kwestya życia.
— A! jeżeli możesz pożyczyć! — wykrzyknął mąż — à la bonne heure! Jedź. Ja może późniéj nadciągnę.
— Powiadam ci, że muszę! — potwierdziła hrabina.
Witold nogę na nogę założył i zwrócił się do Strzeleckiego.
— Gdybyś późniéj dostał pieniędzy, zawieziesz mnie do Homburga.
— Albo ty mnie — westchnął Strzelecki, który już w głowie układał kombinacye niemożliwe.
Rozeszli się tak potém, a hrabina kazała pakować rzeczy. Strzelecki był ślepy, nie widział nic, chociaż jawném było, że hrabina Idalia wybierała się tak z domu, jakby do niego nie miała powrócić. Sprzedawano wszystko, co tylko się dało spieniężyć, odprawiono służące, została tylko Rozalia powiernica. Z pokojów hrabiny najkosztowniejsze fraszki zniknęły.
Przywiązany do pana kamerdyner jednego dnia zrana, podając mu kawę, uczynił uwagę, że hrabina dziwnie się do podróży przygotowuje.
Strzelecki zbył go ruszeniem ramion. Nie mógł przypuszczać nawet, aby żona go porzuciła; wiedział, że nie miała nic, a o wykradzeniu jakiémś i romansie mowy być nie mogło.
Hrabina Idalia, uniknąwszy nawet pożegnania, znikła z Warszawy.
Strzelecki pozostał, Witold nic nie mówił o wyjeździe.
Nie troszcząc się o żonę, hrabia Adaś, dla którego miasto stawało się coraz trudniejszém, z kolei ulotnił się, wynosząc się na wieś, nawet bez wiadomości Witolda.
Z żoną nie mieli zwyczaju korespondować, tylko w interesach pieniężnych. Listów od hrabiny długo nie było, ale tém się Strzelecki nie kłopotał. Rad był milczeniu, gdyż pieniądze codzień stawały się trudniejszemi do zdobycia, a długi coraz dokuczliwszemi.
Nagle niespodzianka, list ze znaczkiem pocztowym włoskim, a na kopercie ręka żony. Pisała z Livorno.
— To kobieta czarownica! — zawołał Strzelecki, rozrywając kopertę. — Bez pieniędzy do Wiesbadenu i, nie odwołując się do mnie, dopłynąć do Livorno! Dokazuje cudów.
Zadumał się nieco.
— Gdyby mnie była zabrała z sobą!
Natychmiast jednak pomiarkował, że, wyjeżdżając, majątek bezbronny oddałby na łup wierzycielom. On jeden jeszcze opędzać się im umiał kłamstwami, wybiegami i z dnia na dzień wymyślanemi środeczkami odroczenia katastrofy, w nadziei, że jakieś cudowne zrządzenie Opatrzności powinno go ocalić nad przepaści brzegiem.
Wyjeżdżając z Warszawy, porzucił był w niéj hrabiego Witolda, niby zawsze wybierającego się jeszcze do Homburga. Razem prawie z listem hrabiny z Livorno nadeszła wiadomość ustna, że hrabia Witold wyprzedał się zupełnie z mebli, mieszkanie swoje odnajął jakiemuś Wołyniakowi a sam, jak powiadano, miał się zupełnie ekspatryować.
Żałowali go jedni, drudzy, szczególniéj bliższa rodzina, któréj nie był pociechą, radzi byli, pozbywając się, nieco zawsze kompromitującego ją kuzyna. Majętniejsi nawet, których łaską się utrzymywał w części, gotowi byli złożyć się dla niego na pensyę stałą, byleby nie powracał do kraju.
Przed ludźmi oni sami go bronili, ale między sobą nazywali go szulerem, awanturnikiem, czyniącym zakałę rodzinie. Nie mogło więc być nic dla nich milszego nad wygnanie go za granicę. Złożyć się chętnie ofiarowano na kilkanaście tysięcy złotych z warunkiem, aby nie powracał.
Rozumié się, że hrabia Witold z właściwym sobie cynizmem wyzyskał położenie, które znał doskonale i, jakeśmy mówili, z góry rachował na nie. Składało się wszystko najprzedziwniéj dla Idalii i dla niego, ale dla Strzeleckiego fatalnie.
Już to samo, że miał pozostać osamotniony, że musiał myśléć o sobie, przerażało go. Nie przypuszczał jeszcze zupełnego rozstania z żoną, ale list jéj dawał do myślenia. Odczytał go razy parę.
Idalia pisała:
„Zdrowie moje wymaga koniecznie zmiany klimatu, doktorowie mi Włochy zalecają. Wiem, że interesa twoje nie dozwolą ci zapewnić mi tu nawet najskromniejszego, ale wygodnego bytu. Ty sam musisz dla zawikłanych interesów w kraju pozostać. Szczęściem się tak składa, że ja tu wypadkiem odszukałam moich krewnych, których nie znałam, a ci mi chcą dopomódz.
Nie będę ci więc ciężarem, lub przynajmniéj jak najlżejszym. Przyślesz mi co będziesz mógł. Staraj się swoje majątkowe interesa ułożyć, życzę z serca, aby ci się to powiodło i t. d.”
List ten w początkach zmieszał Strzeleckiego, lecz było w jego charakterze i nawyknieniu zawsze szukać w każdym wypadku pociechy chwilowéj, wybiegu jakiegoś, troskę odkładającego na jutro. Potrafił sobie wytłómaczyć, iż to było prawdziwém szczęściem, że go żona od siebie oswobodziła.
Nastąpiła narada ze starym kamerdynerem Raszkanem, który wprawdzie dorabiał się niezależności z kieszeni swego pana, ale miał pewien rodzaj politowania i przywiązania do niego.
Raszkan radził zlikwidować długi, wejść w układy z wierzycielami, sprzedać pałac w Warszawie i, ograniczając się tém, co mogło pozostać, urządzić sobie wygodne życie na wsi. Zarazem stary sługa ofiarował się znaléźć człowieka, prawnika, plenipotenta, który mógł się podjąć wszystkiego i Strzeleckiego nieudolnego uwolnić od troski.
Hrabia Adaś myślał to powierzyć Witoldowi, ale kamerdyner, znający go, krzyknął, protestując.
Razem z tém dowiadywano się, że wyemigrował. Jak w całém życiu, tak teraz Strzelecki z lekkomyślnością niepojętą los swój zdał na kamerdynera i na człowieka, którego mu ten nastręczył.
Oddychał, bo miał być przez jakiś czas wolny, a na wygodne życie na wsi coś się zapasu znalazło.
Strzeleckiemu, gdy miał dobrego kucharza, łóżko dobrze posłane, wino, do którego przywykł, i bodaj Raszkana do gawędki, nic więcéj tak dalece nie było potrzeba.
Owdowienie to niespodziane czyniło go swobodniejszym, wydatki mógł zmniejszyć, a o śpieszeniu w pomoc hrabinie Idalii nie myślał.
— Po cóż, gdy znalazła familię, która jéj pomoże?
Dowiadując się potém, że i Witold pociągnął na południe, domyślił się, że tam pewnie z Idalią się spotka, ale nie obeszło go to wcale.
Namiętność dla pięknéj pani dawno była wystudzoną, a Strzelecki o kobietach w ogóle nie myślał, i były dla niego tylko wspomnieniami przeszłości, któremi czasem pochwalić się lubił.
Pan Bóg ulitował się nad bezbronnym, słabym i biednym hrabią Adasiem w chwili, gdy ani on, ani nikt nie mógł się tego spodziewać.
Rada Raszkana okazała się praktyczną i doskonałą, wynaleziony przez niego człowiek — zręcznym i stosunkowo uczciwym.
Nie należy się uśmiechać z tego wyrażenia, uczciwość bywa téż stosunkową.
Mąż ten, który był przeznaczonym do dokazania prawie cudu, zwał się Pragski. Bodźcem dla niego do podjęcia się interesów Strzeleckich była, nie chęć zarobku i wielkie zyski, ale ambicya. Chciał pokazać światu, że on potrafi ze zrozpaczonego położenia wyprowadzić okrzyczanego już za bankruta człowieka.
Pracowity, choć nie mający może nadzwyczajnych zdolności, a przynajmniéj nie błyszczący niemi na zewnątrz, Pragski był rozważny, powolny, głęboko roztrząsający każdą okoliczność, przewidujący ewentualności wszelkie. Nieco powolny, gdy się na krok stanowczy ważył, był swego pewny.
Raszkan go we własnych małych interesach znać się i cenić nauczył; podsunął go Strzeleckiemu.
Hrabiemu ten człowiek zamknięty, milczący, surowy, nigdy nic na pół nie pozostawiający, nie podobał się wcale. Znalazł go prostakiem i niewygodnym, bo skrupulatnym, docierającym zbytnio do głębi. Ale wszechmogący kamerdyner za niego ręczył.
Strzelecki wydał najnieograniczeńszą plenipotencyę.
Przez jakiś czas niecierpliwemu hrabiemu Adasiowi wydawało się, że o nim ów Pragski zapomniał zupełnie.
— No, a cóż ten twój Pragski? — zapytywał kamerdynera czasami.
— Niech się pan hrabia nie niecierpliwi, potrzeba czasu — mówił sługa, otulając niedołęgę. — Hrabia przez lat kilkadziesiąt siał nieład i wywracał wszystko do góry nogami, trzeba mu choć tyleż tygodni, aby się rozpatrzył. Pragski powiada, że to chaos. Hrabiego wszyscy oszukiwali i zarywali.
Po cichu, bez wiadomości Strzeleckiego, do którego Raszkan nie dopuszczał wierzycieli, rozpoczęto układy z nimi.
Powolność i zimna krew Pragskiego wyszły na dobre Strzeleckiemu. Nie ustępował on, stał twardo i umiał tak zastraszyć wierzycieli z jednéj strony, z drugiéj taką im dać nadzieję odzyskania zrozpaczonych należności przez układy dobrowolne, że wszyscy podpisali projektowaną umowę.
Pragski rozrzucone a odłużone dobra chciał sprzedać, dla hrabiego pozostawiając jedną z pomniejszych, ale bardzo miłych rezydencyi z pałacykiem i ogrodem.
Dzierżawa trzech folwarków, prawie czystych, miała hrabiemu Adasiowi zapewnić co najmniéj czystych złotych dwadzieścia tysięcy dochodu.
Było to niczém dla człowieka, który czasem dwakroć zjadał w ciągu roku, ale perspektywa nie umierania z głodu czyniła to dla Strzeleckiego dobrodziejstwem.
Obiecywał się ograniczyć. Obawiał się tylko, ażeby żona, dowiedziawszy się, że mu coś pozostało, nie dopomniała się o prawo zjedzenia téj resztki.
Pragski mógł się tym wypadkiem pochwalić jak cudem. W świecie już Strzeleckiego miano za żebraka.
Obawiano się zawczasu tego pasożyta, który mógł spaść na rodzinę.
Pragski zyskał imię i wziętość, a o to mu właśnie chodziło.
W Strzelczu, na pograniczu Galicyi, gdzie hrabia Adaś zmuszony był się zamknąć, zaopatrzono pałacyk w to wszystko, co się z Warszawy i innych rezydencyi dało pościągać. Miał więc piwnicę zaopatrzoną, dom ze staroświecka ale po pańsku umeblowany, koni kilka, powozów aż nadto, sprzętu do zbytku, i zrezygnowany był na pustelnię tę, dostawszy kucharza, który pod wskazówkami Raszkana gotował cale znośnie. Inspekta i ogród obiecywały nowalie. Sąsiedztwo Strzelcza było przyjemne, obowiązków nie czuł żadnych hrabia Adaś. Cóż więcéj starzejącemu się było potrzeba?
Miał nawet tyle, iż raz w rok mógł odwiedzić Warszawę i Stępkowskiego.