Awantura (Kraszewski, 1885)/XV
Brak odpowiedniego argumentu w szablonie!
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Awantura |
Podtytuł | Powieść osnuta na plotce |
Pochodzenie | „Świt“, 1885, nr 44-66 |
Wydawca | Salomon Lewental |
Data wyd. | 1885 |
Druk | Salomon Lewental |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
W jednéj z piérwszych przechadzek po Saskim Ogrodzie senatorowa, sparta na ręku Olesi, spotkała Lutka, który pozdrowił, rumieniąc się, swą dobrą znajomą.
Zapytana o niego, Kurszanka opowiedziała, co wiedziała, i przypomniała grę jego w amatorskim teatrze, a choć się Olesi zdawało może, iż z sympatyą dla Pawłowicza się nie zdradzi, zbyt żywo i wiele mówiła o nim, ażeby to nie zwróciło uwagi opiekunki.
Lutek i z gry i z powierzchowności się jéj podobał, był on właśnie typem młodzieńca, jaki lubiła pani senatorowa.
— Gdy się jeszcze raz spotkamy — odezwała się do Olesi — przemów do niego i zaprezentuj mi. Pewna jestem, że się w tobie kocha.
Olesia poruszyła ramionami.
— Chłopak, choć mieszczanin, syn kupca, ale ma być majętny — rzekła — na coby mu się przydało wziąć taką ubogą, a w domach arystokratycznych wychowaną dziewczynę? Przytém to taki jeszcze młokos, że ja z mojemi piętnastu latami jestem od niego starszą. Matusia go wypieściła, a jak się kochają!
Senatorowa się zamyśliła.
— Mój Boże, nie mogłaś mi go pochwalić więcéj jak tém słowem. Miłość to dziś rzecz tak rzadka, że jéj nawet między rodzicami i dziećmi znaléźć trudno. Matka i on muszą być bardzo, bardzo poczciwi. Tém więcéj pragnę go poznać.
Jednego dnia, gdy Lutek się przesuwał, może nie bez myśli krążąc po Saskim Ogrodzie, Olesia go słowem przywitała i, gdy się zatrzymał, zaprezentowała go pani senatorowéj. Zaczęła się rozmowa, usiedli na poblizkiéj ławce.
Lutek, gdy się do niego zbliżyła, jeszcze się sympatyczniejszym wydał senatorowéj.
Mówiono o wszystkiém i o niczém, przypatrując się sobie wzajemnie. Olesia dnia tego była w usposobieniu szczególném, szczebiotliwa, wesoła, a że Ogród Saski i przechodzący dostarczali tematów, zabawiała swą opiekunkę, która czasem jéj klapsy dawała, gdy nadto się stawała złośliwą, ożywiała Lutka, i czas na ławeczce spędzony przeszedł jak błyskawica.
Gdy wstawać i rozejść się mieli, senatorowa zwróciła się do Lutka.
— Ponieważ, jako grzeczny kawaler, zechcesz mnie waćpan zapewne odwiedzić, a pod pozorem uszanowania dla staréj, zajrzéć w oczy temu trzpiotowi, odprowadźże nas do mieszkania na Nowy Świat, abyś wiedział, gdzie nas szukać.
Uszczęśliwiony Lutek naturalnie poszedł z niemi.
Za każdym razem, powracając do domu, zwykł się był spowiadać przed matusią, jeżeli mu się coś trafiło. Weszło to w zwyczaj, nie miał dla niéj tajemnic.
I teraz począł zaraz chwalić się znajomością zrobioną z senatorową Lubicką za pomocą Olesi, odprowadzeniem jéj do domu, zaproszeniem.
Trafiło się, iż Pawłowiczowa słyszała dawniéj o téj pani, wiedziała coś z jéj życia, przypomniała sobie i z kolei zaczęła Lutkowi o niéj stare opowiadać dzieje, malując ją z bardzo dobréj i oryginalnéj strony. Pawłowiczowa uważała to za szczęście i zaszczyt dla syna, iż taką zrobił znajomość, chociaż obawiała się zawsze Olesi.
Lutek, jéj zdaniem, nie powinien się był żenić zbyt zawczasu, a nie szukać żony w innéj sferze oprócz własnéj. Na majątek mógł nie zważać. Lecz o tak dalekich rzeczach, jak ożenienie, zwykle nie mówiono.
Dotąd całe wychowanie Lutka bardzo się wiodło szczęśliwie staruszce, cieszyła się nim, trochę czasem obawiała rozrzutności, trochę niepokoiła tém, że żadnego nie obrał powołania, ale miał dopiéro lat ośmnaście.
Martwiło go to samego, że sobie drogi nie umiał oznaczyć, że z jednéj się przerzucał na drugą, że w żadnéj pracy stale, długo wytrwać nie umiał. Postanowienia były najlepsze, ale fantazya nad nie silniejsza, a matka nie zmuszała do niczego.
Czasem żartem się go zapytywała:
— Co z ciebie będzie?
On, całując ją po rękach, śmiejąc się, przyznawał do grzechu:
— Lękam się wyjść na próżniaka.
Nie próżnował w istocie, owszem potrzebował zajęcia, zawsze coś robił, ale nie było w tém ciągu i wytrwałości.
Może Pawłowiczowéj najmiléjby go było widziéć kupcem, aby nie wyszedł z téj sfery, w któréj ona czuła się w domu, lecz stanowczo do handlu nie miał Lutek zmysłu. Wszystko w nim zapowiadało artystę, a dotąd żadne studya nie przygotowywały go do tego.
Na fortepianie był dyletantem. W kraju téż jeszcze, w czasie, o którym mowa, ani miłość, ani uprawa sztuki nie były tak rozwinięte, jak dzisiaj.
Literatem Lutek, rozmiłowany w poezyi, wcale być nie myślał, deklamował, ale się do tworzenia nie porywał. Pawłowiczowa chętnieby go widziała czémś wielkiém, sławném, odznaczającém się, znakomitém, lecz przedewszystkiém szło jéj o to, aby Lutek był szczęśliwy i poczciwy.
Po téj burzy chwilowéj, jaką w duszy jego obudziło spotkanie z własną, wyrodną matką, nastąpiło uspokojenie i cisza.
Mógł się nazwać szczęśliwym, był o tyle swobodnym, o ile tylko człowiek być może, matka przepadała za nim, odgadując jego życzenia. Olesia patrzała okiem przyjazném. Nie pochlebiał sobie, ażeby go kochała, ale pewien był, że wstrętu nie miała do niego. Posługiwała się nim, nie zrywała stosunków, owszem, można było dostrzedz, że się starała je zachować.
Senatorowa uważała go niemal za domownika, zapraszała na obiady we troje i radziła mu przychodzić wieczorami.
— Dla młodego, jak waćpan, stosunki towarzyskie i znajomości zawsze są przydatne na przyszłość. Nie potrzeba ich zaniedbywać. U mnie masz zręczność poznania osób poważnych. Choć, dzięki Bogu, jak słyszałam, służyć nie będziesz potrzebował i masz majątek, zawsze ludzie się na coś przydać mogą. Przychodź waćpan, nie żenuj się, nie zrujnujesz mnie.
Śmiała się pani Lubicka.
Oprócz przyjemności, jaką miał z widywania u niéj Olesi, bo więcéj dla niéj pewnie niż dla innych znajomości tu przychodził, Lutek przypadkiem znalazł w tym domu wskazówkę, która zdawała się o jego powołaniu rozstrzygać.
Dla senatorowéj wielkiém zadaniem tych ostatków życia było miéć jakieś zajęcie. Swatała, godziła, pomagała, opiekowała się ludźmi, zatrudniała dobroczynnością i ochronkami, ale wszystko to jéj nie starczyło.
Za życia męża dwa razy z nim była we Włoszech, a że lubiła i dawniéj sztukę, po zwiedzeniu galeryi Florenckich, Rzymu, muzeum w Neapolu i t. p., naczytawszy się o tém wiele, poznawszy artystów znakomitych, Lubicka namiętnie się zaczęła zajmować sztuką, szczególniéj malarstwem.
Najmilsi jéj byli goście, co to jéj upodobanie podzielali. Na stolikach leżały zawsze przepyszne wydania galeryi, z zakładkami przy tych obrazach, które senatorowa szczególniéj upodobała.
Smak miała wykształcony, ale sąd oryginalny. Można było zaręczyć, że arcydzieło, które vox populi uznawał za najwspanialszy utwór sztuki, Lubicka będzie krytykować i szukać w niém stron słabych, a natomiast odkrywała nadzwyczajne piękności tam, gdzie ich nikt dotąd nie widział.
Myliła się często w piérwszych, ale drugie odkrywała szczęśliwie.
Lutek, który wogóle miał zmysł piękna nie każdemu dany, słuchał, patrzał, uczył się, w końcu rozbudziło to w nim miłość sztuki.
Rysować się uczył, ale nie miał wprawy. Robił karykatury, które tylko Pawłowiczowa zbierała i do szufladek chowała.
Dopiéro u senatorowéj dowiedział się Lutek, że malarstwo było ars longa, że można się czuć było do niego powołanym, a, nie ucząc się, nie zostać artystą.
Dlaczegoby nie miał zostać wielkim malarzem? pytał siebie Lutek. Mógł nauczycieli, wzory łatwo dostać, pojechać do akademii nawet.
Uśmiechało mu się to, ale oprócz sławy, oprócz dogodzenia wewnętrznemu pożądaniu, malarstwo nie prowadziło do niczego, zwłaszcza w kraju. Do imienia malarza przywiązane było pojęcie niemal rzemieślnika. W towarzystwie on nie miał miejsca.
Gdy się raz o tém wieczorem zgadało, a Lutek powiedział jakąś herezyę o losie artystów, senatorowa go wywiodła z błędu. Wcale inne było położenie wielkich artystów za granicą, którzy dobijali się i stanowisk, i majątku, znaczenia i sławy.
Cytowała mu tych, których znała.
Była to chwila, gdy u nas téż uczeń Verneta, Suchodolski, zyskiwał imię, obudzał ciekawość, gdy hrabia Z. malował chór Kapucynów, a hrabia Skarbek, choć ekonomista, zabawiał się malaturą.
— Właśnie taki niezależny młody chłopak, jak waćpan, mający majątek, nie potrzebujący o głodzie się dorabiać sławy, może łatwo zostać artystą. Jeżeli się okażą zdolności, czemużbyś nie miał nim być?
Lutek dumał. Senatorowa widziała to z innéj strony, ale Pawłowiczowa, znająca tylko pokojowych malarzy, przeżegnała się, słysząc od Lutka, że on mógłby chciéć być malarzem. Dla niéj było to zupełnie niepojętém.
Dobre dziecko, Lutek, nie chcąc matki martwić, a nie widząc w tém grzechu, potajemnie zaczął brać lekcye rysunków i rysować z gipsów naprzód. Wiedział już, iż musi długo rysować, że będzie miał potém do czynienia z naturą, a do malowania bardzo było daleko.
Senatorowa pożyczyła mu Winkelmana. On sam kupił sobie Vasarego. Nie przeszkadzało to słuchaniu lekcyi w uniwersytecie.
Ale gdy się to działo, a Lutek sobie winszował, że życie mu tak znowu płynęło szczęśliwie, zaszedł wypadek, który zatruł mu wszystko.
Pobożna Pawłowiczowa bardzo pilno uczęszczała na nabożeństwa różne, a nie dosyć w swoim wieku dbała o siebie. Powróciła raz z kościoła, przeziębiwszy się mocno, i zachorowała.
Wprawdzie pomoc doktora, starania Lutka, który na krok od niéj nie odstępował, wkrótce usunęły niebezpieczeństwo natychmiastowe, ale w późniejszych latach życia dosyć jest jednego takiego ciosu, aby stracić zdrowie i siły.
Staruszka prawie już wychodzić nie mogła z domu, kaszlała, straciła apetyt, nogi jéj zaczęły puchnąć, sama spostrzegła, że koniec się jéj zbliża. Żal jéj było Lutka porzucać, lecz z rezygnacyą chrześcijańską poddawała się woli bożéj i przygotowywała do śmierci.
Sama ona, rozmyślając o życiu swém, zażądała spowiedzi z niego ogólnéj, a przy niéj nie mogła pominąć tego, że cudze dziecię, wiedząc o tém, przywłaszczyła sobie, i że go nie oddała, gdy się matka rodzona upomniała o nie.
Kapłan, jakkolwiek z pobłażaniem sądził o tém przestępstwie, a surowo o wyrodnéj matce, nie mógł tego zataić, że zadośćuczynienie było obowiązkiem. Zażądał od Pawłowiczowéj, aby pisała do matki, wyznała jéj swoją winę i spełniła rodzaj restytucyi.
Ile łez to kosztowało staruszkę!
Ksiądz tłómaczył jéj napróżno, iż to bynajmniéj położenia zmienić nie miało, że Lutka, dochodzącego do lat, nikt jéj odebrać nie może, że miłości jego i serca nie postrada. Pawłowiczowa rozpaczała.
Lecz było to rzeczą sumienia, należało się przyznać do winy i Lutkowi przywrócić jego nazwisko.
Nie mogło się to stać bez zawiadomienia syna. Oburzył się naprzód, padł jéj do nóg, winę całą chciał brać na siebie; pobiegł potém do księdza. Kapłan był litościwy, ale ustąpić nie mógł. Z kłamstwem na ustach nie godziło się staruszce umierać. To, co się przywłaszczyło, należało powrócić.
Matka wyrodna wprawdzie sama się wyrzekła dziecka, ale późniéj odezwała się o nie, domagała go, było jéj własnością.
Wypadek ten, casus conscientiae, podziałał tak na Pawłowiczową, że zdrowie jéj bardzo się znacznie pogorszyło.
Lutek oświadczył stanowczo, że cokolwiek się stanie, on matki, która raz nie chciała go miéć i odrzuciła od siebie, znać nie będzie, ani za matkę uznawać.
— Może hrabina Strzelecka uważać mnie za dziecko swoje, ale ja jestem i będę tylko twoim synem, matusiu. Tobie ja winien jestem wszystko, cała moja miłość do ciebie należy.
Sprawa ta, któréj końca nie można było przewidziéć, trzymana była w tajemnicy. Od hrabiego Strzeleckiego dowiedziano się adresu żony, Pawłowiczowa napisała do niéj list. Lutek miał się przypisać, ale odmówił.
Hrabina Idalia była jeszcze w Livorno, gdzie ją napędził hrabia Witold i bardzo przyjemne porobił znajomości, gdy ją ta niespodzianka spotkała.