Bajeczka o Kominiarczyku (wyd. 1908)

>>> Dane tekstu >>>
Autor Mark Twain
Tytuł Bajeczka o Kominiarczyku
Wydawca Wł. Dyniewicz
Data wyd. 1908
Druk Wł. Dyniewicz
Miejsce wyd. Chicago
Tłumacz anonimowy
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
BAJECZKA
o
Kominiarczyku
(Napisał Mark Twain).
CHICAGO, ILL.,
Drukiem i Nakładem Wł. Dyniewicza.
1908.


Lato nastąpiło i upał najsilniejszy ludzi zmagał w okrutny sposób.
Wielu umierało na udar słoneczny, a w armii grasowała dysenterya, ta plaga wojskowości, na którą poradzić tak trudno. Lekarze byli w rozpaczy, leki ich bowiem i nauka — której zresztą niewiele posiadali — wydawały się zupełnie bezskutecznemi.
Wówczas cesarz zwołał najsłynniejszych doktorów, surową miał do nich przemowę i zapytał, dlaczego dają jego żołnierzom umierać? Czemże są właściwie, lekarzami, czy tylko po prostu mordercami? Na to, najstarszy i najpoważniejszy morderca — przepraszam, lekarz, chciałem powiedzieć, powstał i w te słowa się odezwał:
— Robiliśmy, co mogliśmy, najjaśniejszy panie, a że się nam nie udało, przyczyna tego prosta. Oto na tę chorobę niema lekarstwa. Tylko silny bardzo organizm może się jej oprzeć. Stary jestem i wiem o tem. Ani doktór, ani żadne lekarstwa pomódz na nią nie mogą, powtarzam to jeszcze raz. Czasami na pozór lekką ulgę przynoszą, ale w rzeczywistości większa z tego szkoda, niż pożytek.
Cesarz medycyny nie studyował, zbeształ więc tylko uczonych ostatniemi słowami i kazał im się wynosić z przed swego oblicza.
Kilka dni później sam jednak zachorował. Wiadomość o tem pobiegła z ust do ust i cały kraj w rozpacz pogrążyła.
Wszyscy mówili o tem strasznem nieszczęściu i mało były takich, których nadzieja nie opuściła. Sam cesarz zasmuconym był bardzo i powiedział:
— Niech się dzieje wola Boska! Poślijcie po morderców i niechże raz będzie temu koniec.
Przyszli wezwani, wzięli go za puls, kazali mu język pokazać i posławszy po domową apteczkę, wylali mu zawartość jego do gardła. Potem usiedli i czekali cierpliwie, nie płacono im bowiem za wizytę, lecz rocznie.


II.

Tommy miał 16 lat i był wesołym chłopakiem, ale nie należał do wyższego towarzystwa. Stanowisko jego było bowiem zbyt skromne, a zajęcie zbyt podłe. Był on tylko pomocnikiem swego ojca, który śmiecie wywoził i różne inne rzeczy. Najlepszy jego przyjaciel nazywał się Jimmy i był kominiarczykiem. Ten miał lat czternaście, dużo zręczności i dobrego serca i utrzymywał chorą matkę z tego, co mu przynosił niebezpieczny jego zawód.
W miesiąc po zachorowaniu cesarza spotkali się obaj przyjaciele o dziewiątej wieczorem. Tommy szedł na nocną robotę, to też nie miał na sobie odświętnego ubrania i nie bardzo przyjemną woń wydawał. Jimmy zaś wracał do domu po całodziennej pracy, miał szczotki na ramieniu, a torbę na sadzę przy boku, sam zaś był tak czarny, że tyko ożywione oczy widać było w jego twarzy.
Usiedli sobie na kamieniu i ucięli gawędkę; oczywiście o chorobie cesarza, bo był to temat, który naówczas cały naród zajmował. Jimmy miał wielki projekt w głowie.
— Słuchaj Tommy — rzekł — ja mogę wyleczyć najjaśniejszego pana; wiem, jak się to robi.
Tommy bardzo się zadziwił.
— Co? Ty??
— Tak, ja.
— Ależ durniu jeden, najwięksi doktorowie tego nie potrafią.
— Wszystko jedno; a ja potrafię. Mogę go wyleczyć w piętnaście minut.
— Et, pleciesz! Po co takie głupstwa gadać?
— To nie głupstwa, a prawda.
Jimmy mówił tak poważnie, że Tommy zaczął mu trochę wierzyć.
— Widzę, że nie żartujesz, Jimmy? — rzekł. — Wszak nie żartujesz?
— Daję ci słowo, że mówię na seryo.
— No, to powiedz mi, czem go wykurujesz.
— Każę mu zjeść kawałek dojrzałego kawona.
Tommy wybuchnął śmiechem, ale widząc, że Jimmy czuje się tą wesołością dotknięty, uspokoił się prędko, i poklepał kolano przyjaciela, bez względu na sadzę.
— Nie gniewaj się Jimmy, — powiedział. — Już śmiać się nie będę. Ale widzisz wydało mi się to takiem śmiesznem, bo ile razy dysenterya w obozie wybuchnie, to zawsze doktorowie stawiają tablicę z napisem, że kogo przyłapią na jedzeniu kawona, ten zostanie obity, aż z nóg się zwali.
— Wiem o tem. Idyoty! — zawołał Jimmy ze łzami w oczach. — Tyle jest kawonów, że ani jeden żołnierz nie powinien był umrzeć.
— Ale Jimmy, skąd ci taki koncept na myśl przyszedł?
— To wcale nie koncept; to fakt. Czy znasz tego starego, siwego Zulusa? Otóż on od dawna leczy ludzi w ten sposób, i matka moja to widziała, i ja to widziałem. Trzeba tylko zjeść parę kawałków kawona, i bez względu na to, czy choroba świeża, czy zastarzała, człowiek wyleczyć się z niej musi.
— A to zabawne! Ale Jimmy, jeśli tak jest rzeczywiście, to trzeba powiedzieć o tem cesarzowi.
— Naturalnie. Moja matka kilku osobom już to mówiła, w nadziei, że dojdzie do cesarza. Ale to biedni ludzie, i nie bardzo mądrzy, nie wiedzą więc jak się do tego zabrać.
— Pewnie że nie wiedzą, — rzekł Tommy pogardliwie. — Ale ja to zrobię.
— Ty? Ty, nocny śmieciarz i kanalarz?! — I teraz Jimmy roześmiał się na całe gardło.
— Śmiej się ile chcesz, a ja to przecież zrobię, — zapewnił Tommy tak stanowczym tonem, że to Jimma zastanowiło.
— Czy ty znasz może cesarza? — zapytał z całą już powagą.
— Czy ja go znam? Co ty pleciesz! Naturalnie że nie.
— Więc jakże to zrobisz?
— W bardzo prosty sposób. Zgadnij! Jakbyś to zrobił, Jimmy?
— Napisałbym list. Nie przyszło mi to na myśl dotąd, ale ręczę, że takim jest twój projekt.
— Otóż wcale nie. Powiedzże mi, jakże list byś pisał?
— Przez pocztę oczywiście.
— Och! ty durniu jeden, co ty sobie myślisz? Toż, każdy idyota to samo robi! Na myśl ci to nie przyszło?
— No — nie.
— Byłoby ci to jednak na myśl przyszło, gdybyś nie był takim młodym i niedoświadczonym. Cóż, nietylko cesarza, ale nawet każdego poetę, czy aktora, zasypują listownemi radami, skoro zachoruje. Słuchaj Jimmy! każdej nocy wywozimy sześć wozów takich listów z wewnętrznego podwórza pałacowego. Ośmdziesiąt tysięcy listów w jedną noc! Czy sądzisz, że je kto czyta? Akurat! To samo stałoby się z twoim, jeśli go napiszesz — ale przypuszczam, iż nie zrobisz tego?
— Nie — westchnął Jimmy; nie martw się. Jest więcej niż jeden sposób obdarcia kota ze skóry, już ja się postaram, aby to do niego doszło.
— Ach! Tommy, gdybyś mógł to uczynić, kochałbym cię za to przez całe życie.
— Bądź spokojny, i polegaj na mnie.
— Ano spuszczę się na ciebie, Tommy, bo ty tak dużo rzeczy wiesz. Ty nie jesteś taki, jak inni chłopcy; oni nigdy nic nie wiedzą. A jak ty to zrobisz, Tommy?
Tommy, bardzo kontent z komplementu, poprawił się na siedzeniu i powiedział:
— Znasz ty tego obdartusa, który myśli, że jest rzeźnikiem, dlatego, że roznosi w koszyku zgniłe wątroby i mięso dla kotów? Otóż najpierw jemu powiem.
Jimmy zmartwił się i rozczarował się srodze.
— Wstydziłbyś się Tommy — rzekł z wymówką. — Wiesz, jak bardzo mi na tem zależy, a kpisz sobie i żartujesz.
Tommy poklepał go przyjaźnie po plecach.
— Uspokój się Jimmy. Już ja wiem, co robię. Zobaczysz! Ten obdarty rzeźnik powie tej starej, co to sprzedaje kasztany pieczone na rogu — to jego największa przyjaciółka. Poproszę go o to. Ona zaś, na prośbę jego, powtórzy to swojej bogatej kuzynce, która ma owocarnię na rogu o dwie ulice dalej, a ta znów przyjacielowi swemu, który ma sklep z dziczyzną. On powie policyantowi a policyant swemu kapitanowi, a kapitan sędziemu, a sędzia szwagrowi swemu staroście, a starosta szeryfowi, a szeryf burmistrzowi, a burmistrz prezesowi rady, a prezes rady...
— Na Boga, Tommy! Ależ to cudowny plan! Skądże ci...
— Admirałowi, a admirał głównodowodzącemu, a głównodowodzący wielkiemu łowczemu, a wielki łowczy wielkiemu koniuszemu, a wielki koniuszy szembelanowi, a szembelan wielkiemu mistrzowi ceremonii, a wielki mistrz ceremonii ulubionemu paziowi, a paź uklęknie przed najjaśniejszym panem i szepnie mu to do ucha. Ot i już!
— Hurrah! Tommy. Pomysł to genialny. Skądże ci on przyszedł do głowy?
— Nie skacz, jak sroka, tylko siadaj i słuchaj to ci powiem parę słów mądrości — a nie zapomnij ich aż do śmierci.. Kto jest najlepszym twoim przyjacielem, przyjacielem, któremu nie umiałbyś niczego odmówić?
— Ty, Tommy. Wszakże wiesz o tem.
— Przypuśćmyż, że chcesz o wielką przysługę poprosić kociego rzeźnika. Nie znasz go i odesłałby cię do dyabła, bo to tego rodzaju człowiek. Ale jest on po tobie najlepszym moim przyjacielem i nogi by schodził, aby mi zrobić przyjemność. Co więc lepiej, czy żebyś ty go poprosił, by powiedział przekupce kasztanów o kawonowej kuracyi, czy żebym ja to za ciebie uczynił?
— Naturalnie, że żebyś ty to uczynił; ale nigdy by mi to na myśl nie przyszło. To cudowny pomysł!
— To jest filozofia. Tak się to nazywa, a wynika z następującego prawidła: każden człowiek, mały czy duży, ma przyjaciela, który kontent jest, gdy mu przysługę wyświadczyć może — kontent, tak aż do szpiku kości. I dla tego wszystko to jedno, skąd pochodzisz i dokąd dążysz. Chodzi tylko o to, abyś znalazł pierwszego przyjaciela. Rola twoja tu się kończy, bo on sam już znajdzie drugiego, a drugi trzeciego itd. przyjaciel za przyjacielem, jak ogniwo za ogniwem, aż uformuje się cały łańcuch.
— To prześliczna rzecz, Tommy!
— A tak łatwa, jak a—b—c. Tylko, że nikt jej nie próbował, bo każdy jest durniem. Idzie taki bałwan do pierwszego lepszego obcego, albo pisze do niego list i dziwi się odmowie. A no, dobrze mu tak, kiedy taki głupi. Cesarz mnie nie zna, ale to nic nie szkodzi — zje on jutro swego kawona. Zobaczysz! Hi—hi — czekaj no! Idzie tam koci rzeźnik. Dopędzę go. Do widzenia, Jimmy.
Tommy dopędził rzeźnika.
— Słuchaj no, chcesz mi wyświadczyć przysługę?
— Czy chcę? Naturalnie! Gadaj co, a zaraz lecę!
— A więc idź i powiedz przekupce kasztanów, żeby wszystko rzuciła i zaraz poszła powiedzieć swej przyjaciółce, że cesarz powinien zjeść kawona, to wyzdrowieje. A niechaj prosi ją, by wiadomość tę puściła dalej.
W ten sposób dobra rada kominiarczyka ruszyła w drogę do cesarza.



III.

Następnego wieczora, około północy, stroskani doktorowie szeptali w pokoju najjaśniejszego pacyenta, albowiem cesarz bardzo źle się miał.
Nie mogli temu zaprzeczyć że czuł się coraz gorzej, ilekroć dali mu połknąć nową kolekcyę lekarstw. Chory leżał z zamkniętemi oczami i do kościotrupa podobny, a ulubiony jego paź wachlarzem spędzał z niego muchy i popłakiwał po cichu. Wtem chłopak usłyszał szelest jedwabnej portiery i ujrzał w drzwiach wielkiego mistrza ceremonii, który gwałtownie kiwał na niego. Zerwał się więc i na palcach pobiegł do swego ukochanego przyjaciela, wielkiego mistrza, ten zaś szepnął mu na ucho:
— Weź to mój miły i namów najjaśniejszego pana, aby raczył to zjeść. To go uratuje.
— Dobrze, moja w tem głowa, aby zjadł — odparł chłopak, biorąc talerz z dwoma kawałkami kawona.
Nazajutrz rano rozeszła się po całym kraju wieść, że cesarz wyzdrowiał i kazał powiesić swoich lekarzy. Cały naród cieszył się i radował i zaczęto robić przygotowywania do iluminacyi.
Po śniadaniu najjaśniejszy pan pogrążył się w zadumie. Czuł ogromną wdzięczność dla swego wybawiciela i rozmyślał nad tem, jakby go odpowiednio a wspaniale nagrodzić. Nareszcie ułożył cały plan i zawoławszy pazia, zapytał go, czy on to wynalazł ten sposób na dysenteryę.
Chłopak odpowiedział, że nie — dowiedział się o nim od wielkiego mistrza ceremonii.
I znów cesarz się zamyślił; wielki mistrz był hrabią; nada mu więc książęcy tytuł i wielkie posiadłości, należące do jednego z członków opozycyi. Ale przywołany wielki mistrz był uczciwym człowiekiem i na pytanie jego cesarskiej mości odpowiedział, że dowiedział się o lekarstwie od szambelana. Posłano więc po szambelana. Ten był wicehrabią, należało się go więc zrobić hrabią z dodatkiem pięknych włości, ale i on nagrody przyjąć nie chciał, powołując się do wielkiego koniuszego. Cesarz wymyślał coraz mniejsze nagrody, a stosownie do stanowiska zasłużonych, aż nareszcie mu to obrzydło i wezwał naczelnika policyi. Temu polecił wyśledzić doradcę cudownej kuracyi, aby go módz należycie wynagrodzić.
O dziewiątej wieczorem naczelnik policyi stawił się znowu w pałacu i oznajmił cesarzowi, że owym nadzwyczajnym lekarzem był kominiarczyk, zwany Jimmy.
— Poczciwe chłopczysko — zawołał najjaśniejszy pan z głębokiem uczuciem — ocalił mi życie i nie pożałuje tego!
I posłał mu parę własnych butów i to jedną z lepszych, wcale jeszcze nie podartych, ale że były na Jimmy za duże, więc dostał je stary Zulus i tak sprawiedliwości stało się zadość i wszystko jak najlepiej się zakończyło.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Samuel Langhorne Clemens i tłumacza: anonimowy.