>>> Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Bajka o Gacku
Podtytuł Dla starych i młodych dzieci
Pochodzenie „Kurjer Codzienny“, 1887, nr 130-132, 135-137
Redaktor Mieczysław Orgelbrand
Wydawca Hipolit Orgelbrand
Data wyd. 1887
Druk Drukarnia S. Orgelbranda i Synów
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


BAJKA O GACKU
dla starych i młodych dzieci.
PRZEZ
J. I. Kraszewskiego.[1]





Biedne to było chłopię ten Gacek!
Nie można wiedzieć nawet dla czego tak brzydko ludzie go nazwali — a chłopak był bardzo biedny.
W małej wiosczynie koło Prądnika, matuś jego w komornem mieszkała, wdową była i ubogą. Chodziła na cudzy zagon, zarabiając grosz w pocie czoła dla jedynaka.
Jednego też go na świecie miała, tego Gacka biednego, nikt nie wiedział, ani zkąd przyszła, ani kto mężem jej był, ani gdzie wprzódy żyła. Z zapłakanemi oczyma i dziecięciem na ręku, blada, zmizerowana, przybyła do wsi, jak o miłosierdzie w komorne się prosząc.
Musiała od chaty do chaty niemal całą wioskę przejść, nadaremnie. Gdzie przyszła tylko, gdy zobaczono dziecię na ręku, twarz jej bladą, cerę żółtą, każdy się wymawiał, że nie ma miejsca i w komorne nie przyjmuje.
— Jeszcze to, uchowaj Boże, rozchoruje się, a zemrze i biedy naprowadzi — szeptali gospodarze.
Całego mienia miała w prześcieradle zawiązanej trochę odzieży. Widać było po niej znękanie drogą, niedostatkiem i smutkiem ciężkim. Żadne się jej serce nie ulitowało, kobiety ruszały głowami, mężczyzni się oglądali, ramionami potrząsając, psy jak za żebraczką ujadały, odwrót jej przeprowadzając.
Już jej siły prawie ustawały, siadła pod płotem, położyła węzełek przy sobie, dziecko przytuliła — i płakała. Przechodził właśnie stary Grzegórz, co go nazywali we wsi Niezdarą — stanął i przypatrywać się jej począł. Biedna kobieta litość obudzała, a z twarzy jej widać było, że niegdyś musiała być bardzo śliczną i nie wiek ją zmienił, ale niedola. Rysy jeszcze miała piękne, a oczy wypłakane, twarz zżółkłą i usta zapadłe z boleści. Chłopak też na jej rękach wyglądał nędznie — ale spokojny siedział i tylko się jej za szyję trzymał.
Niezdara stanąwszy, spytał jej — dokąd idzie?
— Komornego szukam — odpowiedziała słabym głosem kobieta — odsłużyłabym i odrobiła, aby gdzie kątek i przytulisko!
Łzy jej mowę przerwały.
Niezdara, jak zawsze, prędki był do dobrego i do złego, nie wiele myśląc odezwał się:
— A chodźcie-no za mną! Zobaczymy, kąt się znaleźć może.
W istocie, chata była przestronna, ale Niezdara w niej nie sam, miał dwu synów żonatych, dwie synowe, co się ciągle z sobą kłóciły, ba i parobka jeszcze i kilkoro wnucząt...
Poprowadził za sobą komornicę, a doszedłszy do domu, kazał jej u płota przy wrotach zostać, póki ze swemi niepogada. W chacie pracowita kobieta bardzo by się była zdała, bo synowe przekomarzając się sobie, mało co robiły. Kłóciły się o mężów, o dzieci, o garnki, a obie rade były nie wiele robić.
Stary Niezdara, choć niby jeszcze gospodarzem był i ojciec synom, a no nie wiele mógł... nie słuchali go i wydziwiali nań... władza mu się z rąk wymykała; czem głośniej mówił: jam tu pan! tem mniej słuchać go chciano.
Kobieta stała u płota, a w chacie zrobił się harmider okrutny, aż strach ją wziął, że chciała by była precz iść — a no dokąd! Nie rychło wyszedł Niezdara i komornicę wprowadził. — Jak do tego doszedł, jemu i Bogu było wiadomo. Dosyć, że jej w alkierzu dano kątek i ot tak się życie nowe, a ciężkie poczęło. Spadła na biedną najtwardsza robota, stała się popychadłem w domu, zrobiła wszystko w milczeniu. Dzieciak nikomu w drogę nie właził, nawykły był sam godzinami siedzieć w kącie, na starej sukmanie i lada trzaskami się zabawiać, głosu z ust nie puszczając.
A no i z tem bieda była — bo dzieci gwałtem do zabawy go ciągnęły, a wyciągnąwszy tłukły go, biły i znęcały się... Gdy się chował do kąta, wydziwiano, gdy poszedł posłuszny, zawsze coś oberwał. Najczęściej więc chował się do alkierza na starą sukmanę i sam jeden sobie trzaski układał, budował z nich, lub naciągnąwszy nitki, udawał że gra na skrzypeczce. To była najmilsza jego zabawka.
Komornica milcząca, spokojna, zahukana, którą zrazu niechętnie widziano w chacie, po niejakim czasie stała się dla niej wszystkiem. Pracowała za dwie synowe, najmowała się jeszcze wolnym czasem i choć nikt jej tego nie przyznawał, prawą ręką była w gospodarstwie. A że zręczna była i twarz miała, na której nie wieśniaczej piękności ślady widoczne zostały, przezwali ją Łątką. To prawda, że przy grubej robocie, w biedzie, zawsze czysto była odziana i wyglądała daleko bardziej pańsko, niż gospodynie. Nic ona tam i w niedzielę na siebie osobliwego nie kładła, ale we wszystkiem jej było do tej smutnej twarzy...
Bardzo też wszyscy ciekawi byli wiedzieć o jej dawnych losach, zkąd przyszła, gdzie żyła, jak się zwała. Pytano ją nieraz, potrząsała głową smutnie.
— Na co to tam zda się wiedzieć komu? mówiła i szła do alkierza, do swojego Gacka.
Dzieciak i ona, można powiedzieć, stanowili jakby jedną istotę, rozdartą na dwoje.
Gdy mogła spocząć, siedziała z nim matka, trzymając go na kolanach, i szeptali do siebie oboje godzinami całemi. Gacek tak rósł, jak matuś milczący, bojaźliwy, pokorny. Chłopię wyglądało mizernie, a od ludzi uciekało, jak tylko najrzało ich zdala. Czy w alkierzu, czy w ogrodzie pod płotem, Gacek albo z matką, lub sam najczęściej siadywał. Gdy podrósł z kawałka deszczułki zrobił sobie niby skrzypkę, naciągnął cztery sznureczki na nią i kijkiem po niej grał, a choć ona tonu żadnego wydać nie mogła, chłopię się tak przysłuchiwało, tak raźno i zamaszysto wywijało patykiem, jak gdyby istotnie skrzypkę miało.
Biedna macierz musiała bardzo pragnąć, prawdziwą skrzypkę kupić Gackowi, bo po nocach chodziła żąć, żeby jakie grosiwo uzbierać, ale tyle co na skrzypkę — trudno było. A potem, zkąd ją wziąć, gdzie jej szukać? Wiązała grosze, wiązała w koniec fartucha, liczyła i liczyła — zawsze taki mało było. W chacie ją wprawdzie karmiono i dawano przytułek, ale na bieliznę, odzież, chodaczki sobie i Gackowi zarabiać było trzeba.
Z początku ludzie się za komornicą ciekawili bardzo, próbowali dobyć z niej coś, potem jak się przekonali, że milczy uparcie, pokój jej dali, zostało przy tem że ją zwano Łątką, a dzieciaka Gackiem.
Stary Niezdara, który ją do chaty przyprowadził, w szczególnej też ją miał opiece. Synowe obie poczęły go nawet podejrzewać, aby tylko dziad sobie co nie myślał. Nie okazało się jednak nic, a Łątka też posłuszna i pracowita, do ludzi się nie garnęła i ludziom do siebie garnąć nie dawała.
Gacek już miał lat około dziesiątka, wyrósł, trochę się pokrzepił na lepszej strawie, a zawsze był tak dziki jak w początku. Siedział w alkierzu, albo pod płotem gdzie, lub w krzakach pod wygonem, sam jeden, do zabawy żadnej nie należał, na znęcania się i zaczepki nie odpowiadał i na trzasce grał.
Matka się jednego razu wyprosiła na jarmark do miasteczka, a że chłopca nigdy samego nie zostawiała, wzięła go z sobą.
Gdy wieczorem wrócili, Gacek pod połą skrzypeczkę niósł i starannie w alkierzu schował.
Oczy mu się śmiały i radowały. W chacie jednak i pomyśleć nie było można o graniu, musiał się z nią na pole, pod gruszę, lub w krzaki wynosić.
Dzieci skrzypkę wyszpiegowały, dużo z tego było gadania, po co głupia kobieta kupiła takie bałamuctwo, co go tylko do próżnowania wdroży. Dano ludziom gadać i wygadali się.
Gacek ze skrzypkami chodził i grał. Jak? Sam Pan Bóg wie, bo mu nikt nigdy nie pokazywał nic, nie uczył, musiał sam sobie dochodzić wszystkiego, a chyba od skowronków i słowików i szczygłów piosenki pochwytał. To pewna, że w jakie pół roku po kupieniu skrzypek, podsłuchali go, podkradłszy się pastuszkowie i strasznie głowami kręcili.
— A no, bestja gra — to gra!
Grał Gacek jak go Pan Bóg nauczył, dziwnie. Licho wie, jaka to była muzyka, do niczego niepodobna, niby płacz, niby stękanie, niby do nieba wołanie, jęki jakieś, pieśni żałościwe, a żeby najweselszy je począł słuchać, to mu poszło po sercu i zadumać się musiał.
Gacek jak tylko postrzegł, że go kto słuchał, wnet przestawał i skrzypki chował, a żeby go kto jak prosił, nie zagrał.
Szeptał cicho.
— Ja bo nie umiem.
Jednej pono matce, jak z nią poszedł w pole to grał.
Łątka przy nim siadała, zasłuchiwała się i płakała, a fartuchem łzy ocierała i chłopca całowała, przyciskając do siebie.
Tak się to tam żyło w chacie u Niezdary — połatawszy...
Tymczasem Łątka jakoś jesienią kaszlać zaczęła i pokaszliwała coraz mocniej. W nocy szczególniej jak ją pochwycił kaszel, musiała precz z chaty iść daleko, aby drugim do snu nie przeszkadzała. Gacek wówczas szedł za nią, bo bez niej być nie mógł.
Zimą jeszcze się jej pogorszyło, a na wiosnę postrzegli wszyscy, że zmizerowaną była strasznie i zadyszaną często tak, że gdy wodę z wiadrem przyniosła, na ławę padała, bo jej tchu brakło. Baby radziły lekarstwa różne, smarowano ją i pojono, ale gdy komu nie ma pomódz, to i ptasie mleko nie pomoże! Jakoś w marcu tak już zaniemogła Łątka, że obledz musiała. Gacek siedział w nogach i popłakiwał. O skrzypkach mowy już nie było.
Czuła nieszczęśliwa komornica, że nadchodziła wyzwolenia godzina, umierać by jej niczem było, ale jak Gacka sierotę porzucić! Wiedziała dobrze, że pędzać chłopca każdy potrafi, a zaopiekować się nim nikt nie zechce. Pewnie i te łzy, które jej niepokój wyciskał, chorobę pogorszyć musiały, miała się co dzień gorzej, karmiono ją już tylko z łaski, bo do żadnej roboty zwlec się nie mogła, nawet pierze drzeć jej ciężko było.
Nadszedł kwiecień, taki jak to on u nas zwykle bywa, godzina słońca, a dnie pluchy i chłodu. Łątce się pogorszyło. Gdy słonko zaświeciło, zwlokła się czasem za ogród z synem, siedziała pod płotem i dyszała.
Jednego dnia — już jej bardzo coś źle było.
Kobiety w chacie po cichu szeptały, że krew wypluwała, kręciły głowami i mówiły, że do Świątek nie dożyje. Ona sama już i dnia nie była pewną. Wieczorem, że było ciepło, poszła z synkiem pod wiśniowy sadek i siedziała, wzięła go za głowę i poczęła jęczeć boleśnie.
— Dziecino ty moja, dziecino — mówiła — ja muszę iść od ciebie, ty sam, jak palec, zostaniesz na świecie. A! gdybym mogła, zabrałabym cię z sobą. Tam byś pokój miał, a między ludźmi złymi, niedola cię czeka — niedola.
Pomilczała chwilkę i spytała:
— Cóż ty, biedna sieroto, poczniesz bezemnie? co?
Gacek nie wiedział, ani co ma począć, ni co odpowiedzieć.
I znów łzy jej mowę przerwały.
— Słuchaj ty mój biedny, jedyny, mówiła matka — słuchaj, co ci powiem, bo to może i ostatnie słowa.
Jak mnie do trumny włożą, na mogiłki zaniosą i piaskiem przysypią, a będzie ci na świecie źle, a nie uznasz, co robić z sobą, przyjdźże ty na mogiłę do mnie, usiądź na niej ze skrzypkami i graj. Ja w mogile posłyszę, ja przemówię z mogiły do ciebie. A nie będę ja mogła, Bóg mi da jakiego posła, co za mnie słowo przyniesie...
I tak mu mówiła i tak go prosiła, że Gacek jej przyrzekł, iż ze skrzypką na mogiłę chodzić będzie.
Nad rankiem, zakaszlała mocno Łątka, chwyciła się z pościeli. Gacek się porwał ku niej, ścisnęła go za głowinę, krzyknęła i padła... A nie wstała już więcej. Przyszły z rana baby, była zimną, w chacie wielki gwar powstał, a Gacka od zwłok trzeba było gwałtem odrywać.
Już się poczynali spierać, kto ją pochowa, kto za pogrzeb zapłaci? Kto trumienkę sprawi — gdy kobiety przeglądając chusty węzełek znalazły, w którym na wszystko starczyło i na sosnowe deski, z których trumienkę zbić miano i dla księdza i dla organisty, nawet dla tego, co dół kopał na mogiłkach.
Za życia jeszcze mówiła Niezdarze, że po groszu zbiera na to, żeby po śmierci jej nie przeklinano, iż ją daremnie pochowają; nie było zresztą nic, krom bielizny trocha, a na palcu kobiety pierścionek był z oczkiem, który z palca zdjęto i chłopcu oddano.
Nazajutrz odwiedli ją przystojnie na mogiłki. Ludu prawda nie było wiele, babek kilka, gospodarz stary, dwie synowe i kilkoro dzieci. Gacek na trumnie się położywszy, szedł płacząc, a gdy ją zasypano piaskiem, legł na niej, chcąc tu pozostać, aż go gwałtem do chaty zabrać musiano.
Nazajutrz do dnia chłopak na mogile siedział — ale skrzypki mu w głowie nie były. Położył się na ziemi i wołał: matulu! Z mogiły nic nie odpowiadało...
Dzień wiosenny był — muchy, pszczoły i osy brzęczały do koła, latały żółte motyle, świegotały ptaszki, w polu bydło porykiwało, na łąkach rżały konie, świat się tak sobie weselił, jakby nikt nie umarł i nikt nie płakał...
Gacek głodny cały dzień tak przeleżał, wieczorem stary Niezdara przyszedł po niego i do chaty zawiódł, aby z głodu nie marł... Z chłopakiem bo ciężko było — ani wykrzyczeć z niego nic, ani wybić, ani wyprosić, jak osłupiały chodził i wołał: matulu!
A już by się też był zdał czy na pastuszka, czy na poganiacza do pługa, czy do innej gospodarskiej roboty. Smaku w nim do niczego nie było. Już te skrzypki, a skrzypki w głowie.
Ludzie się aż gniewali, mówiąc, że to marnie przepaść musi — karmili go jeszcze z łaski i kąta mu pozwalali, ale się to prędko skończyć miało.
— Co ma darmo chleb jeść! wołała jedna synowa — niech se i z temi skrzypkami w świat goni!
Niezdara go trochę obraniał, w końcu go zahukano. Wieczora jednego starszy syn we drzwiach stanąwszy, kazał mu precz iść, a chleba darmo nie jeść... Gacek swój węzełek z komory wyniósł i na mogiłki wprost...
Późno już było, — poszedł z węzełkiem na matczyn grób, siadł, dobył skrzypki i grać począł. Naokoło cichuteńko było, bo do wsi dosyć daleko, bydło już dawno pozaganiano, wszyscy do chat popowracali, sam więc został jeden z temi wróblami, które popłoszył. Grał, grał, aż mu palce podrętwiały i skrzypki z rąk wypadły. Ucho przyłożył do mogiły, nie słychać nic.
Siadł i czekał...
W tem patrzy na młodej brzózce, co nieopodal rosły, przyleciał ptak i siadł z gałęzią się kołysze, a patrzy mu w oczy, jakby do niego chciał zagadać.
— Matulu! zawołał po cichu...
Czy mu się przywidziało, czy w istocie było, ptak z gałęzi odzywa się do niego.
— Idź do miasta ze skrzypkami... a za rok wróć tu z niemi...
— A jakże ja rok ten przeżyję? matulu.
— Bóg przeżywi! Bóg przeżywi! zawołał ptaszek, furknął i odleciał.
Nocka już nadchodziła, Gackowi nie było strach zostać na mogiłkach, bo przy matce. Podłożył sobie sukmankę pod głowę, na grobie się przytulił i zasnął. Sam nie wiedział, jak mu nocka przeszła, gdy się zbudził, słońce już było wstało i świeciło raźno, przypomniał sobie wczorajszego ptaszka, mogiłę pocałował, skrzypki pod sukmankę schował i ku miastu się skierował.
Ku miastu, ku Krakowu, choć tam nigdy, przenigdy nie bywał, a mało co o niem i słyszał... Ale go tam coś ciągnęło... miał jakieś groszy kilka by chleba kupić i soli, szczawiu sobie surowego narwał na łące, wodą popił.
Idzie, idzie, ludzi pyta, mówią mu, że już do miasta niedaleko. W tem nadarzył mu się staruszek. Szedł i on sobie drogą, o kiju, sakwy na plecach, siwe długie włosy z głowy mu spadały, twarz miał białą, oczy blade niebieskie i słodki jakiś uśmiech na ustach. Popatrzał na chłopię i zagadnął.
— A dokąd to Bóg prowadzi?
Głos miał taki, że Gacek co się ludzi bał, a nie łatwo w rozmowę wdawał, podszedł zaraz ku niemu, popatrzał mu w oczy, i w rękę pocałował. Tak go była matula uczyła żeby starych szanował, więc choć starowina wyglądał na żebraka, poszanował go Gacek. A że go i strach tak jakoś brał o to miasto, wyspowiadał mu się biedak ze wszystkiego, i jak matulę utracił, i jak mu ptak do miasta kazał od niej — i co to go tam czeka.
Stary słuchał z uśmieszkiem jakimś dziwacznym, po głowie go pogładził.
— Bóg miłosierny, rzekł — na pierwszą nockę znajdziesz u mnie schronienie — a potem — coś się wyszuka.
Szli tedy razem, a Gacek się w duchu dziwował, że biedny żebrak miał własny kąt, którym się mógł podzielić. Staremu nogi pobrzękłe i poobwiązywane łachmanami prędko iść nie dawały; siedli pod łozami odpocząć.
Zobaczył stary skrzypki...
— A no, zagraj, rzekł — zagraj tak, jak byś to sam sobie, albo matuli grał...
Dziwna się rzecz stała, że Gacek co nigdy ludziom nie grał, wstydził się i sromał, dziadunia tego nic się nie uląkł, dobył skrzypki, podstroił i spuściwszy oczy, nie patrząc w świat, grać począł.
Tego dnia mu się grało jakoś jak nigdy, zdawało się, że same skrzypki grają — dziwował się sam sobie, twarz się paliła, ręce drżały, serce biło, a struny gadały jak żywe.
Gdy przestał, pot mu ciekł z czoła, obejrzał się, dziaduś płakał — a nie rzekł ani słowa... tylko
— Czas do miasta! — czas!
Szli tedy razem znowu, aż tu się i miasto pokazywać zaczęło, aż strach!... Kościoły z wieżami, mury, dachy, domostwa ogromne i już zdala głos dzwonów dolatywał, a gwar gdyby z ula ogromnego. Na gościńcu przewijali się ludzie, wozy, konni, bydło, wozy, kolebki pańskie — tak że musieli skrajem iść po nad rowem, gęsiego, bo inaczej minąć się było trudno. W jarmarku w miasteczku nigdy tak ludno i gwarno nie bywało. Gacek by pewnie wrócił tak się uląkł tego tłumu, gdyby go dziaduś nie wiódł z sobą, a ciągle nań nie oglądał.
Co się do niego uśmiechnął, to mu serce urastało. Aż i w bramę murowaną weszli, a tu już ani się przecisnąć chyba. Dalej ulica długa, długa co jej końca nie widać nawet, a w niej też kręcą się ludziska, jakby na gwałt dzwoniono, a spieszy się to wszystko, a przegania, a popycha. Nad głowami słychać dzwony, ciągle biją, to grubo, to cienko, jak by się sprzeczały z sobą — bum! bum!
Dziaduś tu był jak w domu — wchodząc tylko we wrotach kołnierz od opończy podniósł jakby twarz chciał zakryć i pod kamienicami szedł, a na Gacka się oglądał.
Przeszli jedną ulicę, potem drugą, zawrócili w trzecią. Gacek pomyślał, jakby mi wracać było trzeba, już bym nie trafił? Aż dziaduś u drzwi ogromnego domu stanął, kijem zastukał w nie, otwarto mu i wszedł...
Za wrotami zaraz stał mężczyzna podżyły, otyły i wesołej twarzy, który się dziadkowi pokłonił, ten mu coś na ucho szepnął i pokazał chłopaka. Sam potem głową mu skinął i zniknął. Gacek zostawszy sam z obcym człowiekiem nie wiedział już co pocznie, gdy ten ozwał się poczciwym, grubym głosem.
— Idź no za mną — nocleg jak należy będziesz miał...
Mówiąc to uśmiechał się i wiódł go za sobą w dziedziniec; tu weszli na schodki, otyły człek do porządnej izby zawiódł Gacka i rzekł mu:
— Rozgość że się tu, masz łóżko, strawę ci przyniosą, Panu Bogu podziękuj i używaj.
Izba była taka, jakiej chłopak w życiu nie widział, obszerna, widna, obrazkami świętemi pozawieszana, łóżko w niej, choć w nim króla położyć, albo i dwu tak szerokie. Dzbanek polewany i pisany w kącie z wodą, piec zielony lśniący... ławy, stołki, stół, czyste i śliczne. Gacek w kąt węzełek rzuciwszy, naprzód Panu Bogu i matuli podziękował, wyciągnął się potem i nie wiele myśląc — że na łóżku nie śmiał — na ławie się trochę położył.
Aż tu drzwi się z hałasem otwierają, wchodzi gospodyni misę niosąc i chleb i ser.
Zobaczyła chłopca.
— Pożywaj zdrów! — Rozśmiała się i wyszła.
Gacek pobiegł do misy — mleko z kluskami, jakby dla królewicza! Chleb biały, ser świeży — jak w raju. Pomyślał sobie tylko, jak to może być, żeby starowina, dziaduś tyle mocy miał, a tak go mógł raczyć. Nie było o to kogo spytać. Tymczasem jadł, co wlazło, bo był wygłodzony, jadł i taki całej misce nie podołał. Mleko wypił, klusek dużo zostało — chleba też sporo...
Zmierzchało już dobrze w izbie, gdy znowu drzwi skrzyp, weszła gospodyni z ogarkiem — postawiła na stole.
— Jak się będziesz kłaść, zgaś że go...
Tuż za gospodynią wtoczył się znowu jakiś inny mężczyzna, słusznego wzrostu, wąs do góry, głowa podgolona, bardzo jakiś z pańska patrzący — na Gacka spojrzał i poklepał go po ramieniu.
— Pokaż no mi skrzypki swoje?
Uląkł się chłopiec i ręce złożył.
— A! zmiłujcie się! to skrzypki od matusi — to moje najdroższe.
— Nic się im nie stanie! — zawołał człek z wąsami. Co miał Gacek czynić, skrzypki dobył i pokazał. Ten w ręce je wziął, popatrzał z przodu, z tyłu, po strunach brzęknął, smyczka uchwycił, włożył je pod brodę i — kiedy nie zacznie grać — Gacek osłupiał.
Nigdy mu się i nie śniło, aby ze skrzypek takiego głosu mógł kto dobyć. Zdało mu się, że ktoś gra na jego żyłach, tak wszystkie drgały. Tylko, że tam ani płaczu, ani jęku nie było, a wielka swawola. Kłóciła się struna ze struną, ujadały z sobą, gadały, ząb za ząb odpowiadała jedna drugiej — a wszystko tak szybko, tak raźno, że uchem dogonić było trudno.
Struchlał Gacek...
Wtem człek z wąsami skrzypki mu dał w ręce i rzekł:
— Teraz ty graj!
Chciało się chłopcu uciekać.
Nie umiem — wołał, ręce składając — nie potrafię.
— A ja ci mówię, graj — tak, jakby ci matula kazała. Trzeba, byś grał... Siądź se na ziemi, jakbyś w polu był, oczy zamknij, a mnie jakby tu nie było...
Poklepał go po ramieniu.
Co chłopiec miał poczynić?
Wieczerza mu jakoś sił i śmiałości dodała, posłuchał. Tyłem się odwrócił, na ziemi siadł, oczy zamknął — i — grać począł.
Ale mu nie szło, musiał sobie matulę, całą swą biedę i życie przypomnieć, dopiero struny zadrgały i smyczek popłynął. A jak raz się rozegrał, tak już by był nie kończył.
Dopiero, gdy mu się łzy jak groch posypały, głową padł na podłogę i ustał.
Nie widział, co się działo z człowiekiem z czarnemi wąsami, nie słychać go było, aż poczuł po chwili, że go dwoje rąk silnych ujęło i ktoś do piersi cisnął.
A to był ten człowiek z wąsami, który go całował.
— Słuchaj no — rzekł mu. Tyś się do skrzypek rodził, ja cię będę uczył. Izbę ci tu i jadło dadzą darmo, a do mnie na naukę... pójdziesz.
Ze skrzypek to tam, prawda, doli sobie nie wygrasz, ale dusza się na nich wypłacze.
Gacek go w rękę pocałował — już mu było raźno.
— Gdzież ja was znajdę? spytał.
— Jutro ja sam po ciebie przyjdę — odparł człek z wąsami, a no trzeba, żebyś drogę sobie patrzył i wiedział, kędy iść, a wracać. Juści cię całe życie ludzie za rękę prowadzić nie będą — trzeba se samemu radzić.
To rzekłszy, poszedł, a Gacek postawszy chwilę, ogarek zagasił i na ławie się położył, boć na łóżku nie śmiał...
Rano chrapał jeszcze, gdy do drzwi zapukano, już mu gospodyni ciepłą zacierkę niosła; spojrzała na łóżko i w śmiech...
— A gdzieś ty spał, robaku?
— A na ławie.
Pogłaskała go po głowie.
— Toć łóżko dla ciebie, rzekła i rozśmiała się.
Nim wyszła, chłopak chcąc dziaduniowi podziękować, spytał o niego; gospodyni dziwną minę zrobiła, pokręciła głową.
— E! już go nie ma! a ja tam i niewiem, czy go zobaczycie... Kiedyś on się wam zjawi.
Tak się poczęło owo życie w mieście Gackowi.
Człek z czarnemi wąsami, co go na skrzypkach uczył, zwał się Bandysz, grał on i na organach w kościele.
W kilka dni — skrzypki skrzypkami, zaprowadził Gacka do szkoły i kazał mu się abecadła uczyć i pisania. W izbie, w której nocował chłopak, znalazł odzież i bieliznę. Nie wiedział komu dziękować i gospodyni mu powiedziała ze śmiechem:
— Podziękujcie panu Bogu i matuli.
I poszła.
Starego dziadunia, który go tu przyprowadził, ani widu było, ani słychu. Strasznie to Gackowi przykrem było.
Tymczasem z miastem się obywał, z pauprami poznawał, potroszę uczył, trochę grał, a że strawa była dostatnia i zdrowa, rósł strasznie. Ani go już poznać było! Chłopiec się zrobił gdyby jabłko, nie zbywało mu na niczem, tylko do matczynej mogiły tęsknił. Rok prawie upływał, gdy z wioski wywędrował, chciał koniecznie do matuli w odwiedziny.
Jednego dnia, gdy sam się puścił trochę za miasto ku panieńskim górom, patrzy na gościńcu — aż tu dziaduś idzie.
Poskoczył do niego co tchu, bo się bał, aby mu gdzie nie zniknął.
— Ojcze mój, dobrodzieju! A żebym choć wam podziękował! Com się ja was naszukał.
Staruszek się uśmiechał, po głowie go gładząc.
— A dobrze ci? spytał.
— Jak w raju! jedno mi tylko dokucza i spać nie daje. — Matusin grób! matusin grób chciałbym odwiedzić i matuli zagrać na skrzypkach, — a tu, niewiedzieć kogo się prosić i jak to uczynić!
Dziaduś głową pokiwał.
— Dobre dziecko z ciebie... Drugi by w lepszym bycie o macierzy zabył. Mów jutro Bandyszowi, kiedy zechcesz iść — i ruszaj z Bogiem.
Staruszek do miasta powracał, Gacek go odprowadził. Nagadali się w drodze siła, bo dziaduś pytał, a chłopakowi gęba się nie zamykała. Gdy do miasta weszli, stary razem z nim do kamienicy wchodził, pożegnał go tu i zniknął.
Wiedział Gacek od czasu jak tu mieszkał, że dom był kasztelański — ale w domu tym, gospodarza nigdy nie było. Mówiono, że kędyś za morzami, za górami przebywał... A w kamienicy ludu różnego, niedołęgów szczególnie, mieszkało dużo.
Nim zagadnął Bandysza o pozwolenie wyjścia, już mu ten sam powiedział, że wędrować może, byle nie długo bawił, a prędko powracał. Gacek tedy ruszył ze skrzypkami, a choć mu w mieście dobrze było, gdy w pole wyszedł, gdy go wiatr owionął od łąk i lasów, a posłyszał ptaki i zobaczył wszystko co żywe, a wesołe na wsi sobie króluje, tak mu to duszy zagadało, aż oczy powilgotniały. Przypomniały się lata dawne. Tak i owak idąc drogą, pytając, spoczywając nad wieczorem, zbliżył się do wioski. Chciało mu się zajrzeć do chaty do Niezdary, ale pierwsza matka była. Na przełaj poleciał wprost do mogiłek.
Tu wszystko znalazł jak było, kilka żółtych grobów przyrosło, a świeże darniem się okryły. I matki jego już zieleniała, puściły się na niej macierzanki, dziewanny, kwiecie polne różne i tak otuliły, że ją syn tylko mógł znaleść. A w ziemię też dużo wklęsła. W roku przeszłym górowała nad innemi, teraz się z niemi zrównała. Na mogiłkach pusto było, cicho, słońce się schowało, księżyc wschodził.
Szedł Gacek, dobył skrzypek, zaczął grać i grał i łzy mu wciąż na skrzypkę padały. Nie rychło ustał, przyłożył ucho do ziemi — i zawołał — matulu! Nic nie słychać. Zawołał raz drugi i trzeci.
Spodziewał się ptaka na gałęzi, ale ptak nie przyleciał. W tem wiatr z pola powiał i tęskny głos piosenki doleciał go z daleka. Nucił ktoś, niewiadomo gdzie, czy w powietrzu, czy na ziemi, te słowa.
— Błogosław Boże... powracaj.
Jakby zwrotki piosenki, wyrazy się te powtórzyły ciszej, raz i drugi. Czy to matka mówiła, czy dolina nuciła, nie wiedział — ale gdy potem ucichło, ucałował mogiłę i poszedł do chaty Niezdary. Trzeba się było pokłonić im, choć go z chaty jak nicponia wygnali.
Wieczór był piękny, co wszystkich z chaty wywabia, na przyzbie siedzieli rzędem: Niezdara, dwie synowe, jeden syn i dzieci kupa.
Pies, który zwał się Kucy, bo miał ogon oberwany, zaszczekał nań zdaleka, pociągnął nosem, płot przesadził i dawajże się łasić do niego. Powstawali z przyzby wszyscy ciekawie, ale że Gacek był z miejska, czysto odziany, a wyrósł i wyładniał, nie poznali go. Dopiero gdy się zbliżył, aż Niezdara krzyknął.
— A to Gacek! licho by go nie brało.
Wszyscy też za nim:
— A to Gacek!
Bo i skrzypki z pod poły dojrzeli.
I jak go to niedawno pędzili precz, tak teraz nie wiedzieli, gdzie posadzić, zasypując pytaniami. Strasznie to im w nosy poszło, że był odziany czysto i zrobił się chłopak, nie przymierzając, paniczykowaty. Chcieli go zaraz karmić, a poić, ale za to im podziękował, bo pamiętał, jak go precz wypędzili. Już im to przebaczył dawno, tylko jeść teraz z niemi nie mógł...
Trzy po trzy coś im o sobie powiedział, że się w szkole uczy, że na skrzypkach gra, że mu na świecie dobrze i że są ludzie poczciwi, co ni chleba, ni słowa ubogiemu nie żałują...
Dziw był wielki, a stary Niezdara radował się prawdziwie.
Odprosił się Gacek do komory na noc, gdzie przy matce sypiał i gdzie ona umarła. Posłali mu świeżego siana, ale calutką nockę nie śpiąc, o matce przedumał. Tylko co mu się oczy zamknęły, patrzy matka przed nim stoi. Cała w bieli, jasna, śliczna, odmłodzona, uśmiechnięta, ręce nad nim rozwiodła, błogosławi... Chciałby był Gacek do nóg jej paść, a tu go sen tak skuł, że się ani ruszyć. Słyszy tylko nad sobą głos:
— Błogosław Boże! powracaj! Dziecko moje — jam duszą z tobą; jam ci anioła stróża wyprosiła — nie zapomnij o matki mogile... Bóg o tobie nie zapomni...
Aż, gdy patrzy, postać jasna, gdyby obłok biały, rozlewa się, rozlewa, stała się mgłą, przejrzystą, jak opar podniosła się do góry i znikła...
Gacek się obudził, dzień już był, ludzie się w chacie krzątali; jedna synowa chleb miesiła, druga ogień rozkładała.
Pożegnał ich, za gospodę dziękując Gacek i poszedł na mogiłki raz jeszcze. Opeł z zielska mogiłę, rękami ją do koła obsypał, kamień wielki z pola przyniósł i w nogach położył; — pocałował.
— Bywaj, matulu, zdrowa.
I poszedł...
Same go nogi nazad wiodły... Idzie, idzie, na tem samem miejscu, kędy raz pierwszy dziadka spotkał, patrzy idzie on znowu. Tak sobie pomaleńku, nie śpiesząc, jakby się Gacka spodziewał, obejrzał i czeka. Radość była wielka... Siedli znów pod łozami odpoczywać. Dziaduś go pyta o wszystko, ten mu opowiada i jak głos słyszał i jak matulę widział we śnie.
— Tom już teraz ze wszystkiem szczęśliwy, kiedy i was widzę — rzekł chłopak — a dziękować wam mogę... A to was ani na oczy nie widać...
— Bo się muszę włóczyć po świecie — odparł stary — aż póki, aż póki...
I nie dokończył.
Szli znów razem do miasta, dziaduś go o wszystko pytał, i o skrzypki i o szkołę i o izbę i o strawę; Gacek się wszystkiem chwalił i cieszył. A było mu też na świecie dobrze, jak macoszynemu dziecięciu.
Do kamienicy razem wrócili, a w bramie, nim się chłopak obejrzał, starowiny nie było, jak w wodę wpadł. Dalej znowu szło życie tak samo i rok i drugi i trzeci i czwarty. Każdej wiosny szedł Gacek do matki, grał jej i płakał, to ją we śnie widując, to jakieś słysząc głosy, co go uczyły co miał czynić.
Na skrzypkach już grał, jak sam Bandysz, czytał po polsku i po łacinie, pisał też niezgorzej. Miał już lat około dwudziestu, gdy ostatniego roku wybrawszy się do matki na mogiłki, wracając dziadusia siwowłosego nie spotkał. Bardzo mu się zrobiło tęskno, bo myślał, że zmarł może, a nawet i grobu jego nie wiedział gdzie szukać, aby się na nim pomodlić.
Z takiemi myślami do kamienicy powrócił.
Odźwierny, co w bramie stał, gdy już miał iść do swej izby, odezwał się do niego:
— Hej! Gacek — tam na was na górze czekają!
I na schody wskazał.
Nie wiedział spełna chłopak, co to znaczyć miało.
— Idź-no — idź, drogę ci tam pokażą.
Szedł tedy na schody dalej aż do drzwi, kędy dwu stało w barwie sług i otwarli mu je, pokazując, aby na pokoje ciągnął.
Komnaty były ze staroświecka przybrane, ale bardzo wspaniale. Służby u każdych drzwi stało pełno i wciąż mu dalej postępować kazano. Na ostatek otwarły się ostatnie podwoje i Gacek w komnatę zajrzawszy, osłupiał...
W szerokiem krześle, ubrany od aksamitów i jedwabi siedział dziaduś, czytając coś w książce, a w ręku trzymając różaniec.
Poznał go zaraz, bo choć strój miał inny, to twarz mu została taż sama i uśmiech łagodny.
Zobaczywszy chłopca, ręce ku niemu wyciągnął.
— Chodź tu!
Gacek mu się do nóg rzucił.
— Co za cud! zawołał.
— Tak, cud, cud, łaski Bożej, iżem ja dożył końca mojej pokuty i z czystem sumieniem spocząć mogę — począł staruszek. Jestem ci ten sam żebrak, co cię raz pierwszy spotkał na drodze, bom zgrzeszywszy srodze, ofiarował się lat dziesięć chodzić po żebraninie i rękę wyciągać, i nie jeść ani pić tylko to, com sobie u ludzi wyprosił. Dobremi uczynkami starałem się Boga przebłagać; jałmużnym brał i dawał jałmużny. Takem i ciebie wziął dla tego, żeś matkę kochał i pamięci jej wiernym został. Wyrosłeś, nauczyłeś się coć było potrzeba — mów, czego chcesz, abym ci pomógł?
Gacek tak był zmięszany, iż oprócz podziękowania, nic rzec nie mógł, a woli nie chciał mieć, póki by się matki nie poradził.
Wierzył w to, iż duch macierzy wskaże mu przyszłą drogę.
Kasztelan dał mu czas, aby jeszcze szedł na mogiłę.
Dnia tego było w kamienicy przyjęcie wielkie, gości tłok, bo wszyscy, sądząc, że kasztelan z pielgrzymki powracał, witać go przychodzili.
Oprócz domowych, o pokucie jego nikt nie wiedział...
Stoły już do uczty zastawione były, gdy kasztelan znikł. Stali tedy wojewodowie, starostowie, hetmani, oczekując na gospodarza, gdy drzwi się otwarły i starzec wszedł w żebraczem swem odzieniu o kiju... Nikt nie rozumiał, co to znaczyć miało.
— Mili panowie, a bracia — odezwał się dziaduś — zgrzeszyłem był srodze i dałem zgorszenie wam, pokutę odprawić musiałem. W tej odzieży lat dziesięć o żebranym żyłem chlebie, wśród was, niewidziany. Dziś dopiero zrzucę łachmany te... proście za mnie Boga, aby mi przebaczył... Nie dość było pokuty, trzeba, by ona jawną się stała dla tego tu przed wami, w tej odzieży, która mi przebaczenie wyjedna, stoję.
Otoczyli wszyscy dziadusia, a on trochę popłakał, potem łachmany z niego zdjęto i do stołu zasiedli. Posadzono i Gacka na szarym końcu. Poważnie rozpoczęta uczta, wesoła się potem stała, gdy dziaduś swoje przygody opowiadać zaczął, a na niektórych z gości ukazywać — tyś mi dał halerza, nie poznawszy, tyś mi w kuchni jeść dać kazał i t. p. Tak opowiadając, wpadł dziaduś i na spotkanie z Gackiem, mówiąc, jak go ze skrzypeczką idącego na gościńcu napotkał i na ludzi wyprowadził. Wszyscy mu się pilno przypatrywać zaczęli, a kasztelan dodał:
— Żebyś nam dowiódł, iż darmo chleba nie jadłeś, weźmij skrzypce, a zagraj nam tak, jakoś mi niegdyś grał, gdyś mnie aż do łez pobudził.
Przed tak wielkiem towarzystwem sromał się Gacek, wymawiał, wypraszał, grać na żaden sposób nie chcąc, ale stary rozkazywać miał prawo i rzekł:
— Nie wstydź się, a graj!
Co było począć? Chłopak posłany, już mu też i skrzypce niósł, stanął więc posłuszny Gacek do popisu, choć mu ręce drżały. Izba była oświecona, osób pełno, oczy skierował w kąt — patrzy, matka stoi w bieli, z rękami na piersi założonemi, oczy w niego utopiła i macierzyńskiem wejrzeniem jakby siły mu i odwagi dodawać chciała. Zapomniał tedy o wszystkich i stanął tak, jakby dla jednej matki swej grać miał, na innych już nie zważając.
Kasztelan kazał mu się niedaleko od siebie ustawić, aby słyszał lepiej, tuż nieopodal przy nim siedział mężczyzna średniego wieku, nie młody już, z twarzą poważną, a posępną, bogato ubrany i wyglądający na wielkiego pana. Ten też oczy w Gacka wlepił nadzwyczaj ciekawie, a gdy ten zaczął grać, nie tyle gry jego słuchał, co mu się przypatrywał. Chłopak na palcu u ręki miał ów pierścionek, który matce umarłej zdjęto, a jemu oddano. Nigdy go on nie zrzucał, jako jedynej pamiątki po macierzy. Siedzący obok pan wlepiwszy oczy w ten pierścionek, był jakby przestraszony i widocznie poruszony, a nie swój... Pary razy pochylił się bliżej, jakby mu się chciał lepiej przypatrzeć. Trudno to powiedzieć, jak Gacek grał tego wieczora, bo i Bandysza nauka w tem była i przypomnienie pierwszych nauczycieli, co mu w polu w krzakach śpiewali. Grał od serca do serc, tak jakoś rzewnie, a boleśnie, że się wojewodowie i panowie nad kielichami popłakali. Każdemu z nich ta nigdy nie słyszana muzyka przypominała młodość jego, kościelne pieśni i pastusze, rycerskie śpiewy i domowe, w duszach im się tak robiło, jakby kto stare rozgarnąwszy popioły, niedogasłych dobywał żarów.
A gdy zmęczony Gacek, w końcu zemdlonemi oczyma matki już nie widząc, grać przestał i głowę spuścił, wszyscy jednym głosem zawołali:
— Tylko do kościoła gra się taka godzi... Panu Bogu na chwałę! ależ gra to gra!!
Kasztelan się uśmiechał z radości, w tem ów pan co się na pierścionek oglądał, wstał szybko, Gacka pochwycił i na bok go odwiódł. Wskazał mu na rękę i rzekł głosem drżącym.
— Zkąd ty to masz! — mów! zkąd to masz!
Niezrozumiał z początku chłopak, ale gdy mu na pierścionek wskazał, począł opowiadać o sobie i o matce... Blady i niemy słuchał go pan ów, aż z palca pierścionek ów zdjął, począł nań patrzeć i płakać. Gacek mu pokazał jeszcze krzyżyk, który matka na szyi jego zawiesiła. Nieznajomy w ręce uderzył i rzucił się ściskać go, a całować.
— Syn mój jesteś! zawołał, któregom opłakał! Ożeniłem się był z ubogą dziewczyną, której rodzice moi dla ubóstwa jej znać nie chcieli. Uciekła ona, aby mnie od prześladowania uwolnić, napróżnom jej szukał. Syn mój jesteś!
I za rękę go pochwyciwszy, przyprowadził do stołu, kędy wszyscy siedzieli.
— Panowie a bracia! zawołał, oto mnie szczęście wielkie spotkało, zatracone dziecię moje znajduję. Grajek ten synem jest moim!!!
Podnieśli się wszyscy i winszując i dziwując i rozpytując, jak to mogło być i poczem go poznał. Począł opowiadać ojciec, potem syn, a kasztelan kielich wielki przynieść kazał, aby zdrowie ich wypić... Co tam było radości, wesela i gwaru i jak do białego rana ucztowano, tego opowiadać nie będziemy.
O los Gacka już się nikt troszczyć nie potrzebował. Zabrał go zaraz ojciec z sobą, a nazajutrz z wielkim pocztem jechali do wioski na mogiłki, ojciec i syn, aby uklęknąć na grobie biednej kobiety, która sama cierpieć chciała, aby drugim dać spokój i szczęście. I modlili się długo, a ojciec natychmiast nad mogiłą kaplicę budować kazał piękną i drzewa zasadzić do koła, aby wieczna została pamiątka cichej niewiasty, co dopiero w grobie znalazła spoczynek.
Do kaplicy tej, póki życia swojego chodził raz na rok przynajmniej Gacek, i siadłszy na ławie nad grobem, matce od serca przygrywał...
Po tem ze sobą tam żonę i dziatki prowadził dopóki życia w miłości macierzy dotrwał wierny.








  1. Bajkę tę wyjmujemy z niewydanej dotychczas pracy J. I. Kraszewskiego „Zimą u komina“. (Własność firmy Gebethner i Wolff).





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.