<<< Dane tekstu >>>
Autor Joseph Conrad
Tytuł Banita
Wydawca Kurjer Lwowski
Data wyd. 1913
Druk Drukarnia Polska
Miejsce wyd. Lwów
Tłumacz Wilhelmina Zyndram-Kościałkowska
Tytuł orygin. An Outcast of the Islands
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


CZĘŚĆ I.

I.

Gdy Willems rozminął się z elementarnymi przepisami uczciwości, żywił niezłomne postanowienie wrócić w ciasne może, nudne, monotonne, lecz bądź co bądź bezpieczne granice powszechnej cnoty. Zboczenie z ciasnej tej ścieżki pozostać miało epizodem, nawiasem, czemś mimo chętnem, nadającem się łacno zatrzeć, szybko zapomnieć, zapewne niedostrzedz w toku powszedniego życia. Pewien był, że potem tak jak przedtem, chadzać będzie w słońcu i dziennej jasności, napawać wonią kwiatów ze swego ogrodu i dymem kadzideł pochlebstw swych przyjaciół. Ani mu przez myśl przeszło, że naruszenie bogdaj wypadkowe etyki, zakłóca wszech rzeczy porządek. Pewien był, że potem tak jak przedtem, lekkiem sercem pomiatać będzie swą bladą — powiedzmy odrazu „żółtą“ żoną; obdarzać łaskawą obojętnością swe o mało mniej kolorowe niemowlę; tolerować wyniośle smagłego szwagra, lubującego się w jaskrawych krawatach i chełpiącego się powinowactwem z „białym“ czystej krwi tam gdzie ta czystość bywa tak problematyczną. Nie wyobrażał sobie, by czyn „wypadkowy“ mógł zaćmić dnia jasność i kolegów dobre o nim mniemanie; rozwiać woń kwiatów z jego ogrodu i zgasić mu ognisko domowe; zdmuchnąć, niby puch marny, poddańczość i pokorę jego nieco kolorowej żony, uśmiech głupkowaty bladego synka; odwrócić odeń czołobitność szwagra jego w jaskrawych krawatach, Leonarda da Souza, zachwiać dobre mniemanie kolegów oraz niezliczonych członków sławetnego, quasi portugalskiego rodu da Souza.
Podziw pełen uwielbienia, jakim go rodzina jego żony otaczała sprawiał mu niemałą rozrywkę. Pełną piersią oddychał w dymie kadzideł, utwierdzających go w przekonaniu absolutnej, przyrodzonej, że tak rzec można, wyższości. „Biały“, który raczył poślubić córkę, siostrę, synowicę rodziny Da Souza, musiał być człowiekiem pospolitym, a zaufany oficjalista biura Haudig et C-ie miał otwartą przed sobą nie lada karjerę. Członków rodu Da Souza nikt by nie zliczył. Mnożyli się w nieskończoności odmian i odcieni, zamieszkując bambusowe domy, otoczone zaniedbanemi skibami gruntów, w okolicach Makasaru. Willems trzymał się zdala od nich, nie mając złudzeń co do wartości pół tuzina brudnych, szczupłych obdartusów, oraz całego tuzina bab, rozpływających się w żółtym tłuszczu i czerwonych bawełnianych bluzach, lub młodszych kobiet, o czerwonych, lśniących warkoczach, powłóczystych spojrzeniach czarnych oczu i powłóczystszych jeszcze ruchach królujących w pełnym kurzu i rupieci domostwach. Dość, że karmił i odziewał większą część tych zwyrodniałych potomków bohaterskich portugalczyków, którzy wzamian czołem przed nim bili, wysławiając go na wsze tony. To go zadawalało. Nie wnikał w motywy tego zadowolenia, lecz wiedział, że dość mu zamknąć dłoń i kiesę, by wielbiciele jego marli głodem, odkąd bowiem Willems zstąpił śród nich i pojął Joannę, córkę ich, siostrę, kuzynkę, postradali resztki zdolności do jakiejbądź pracy, żyli z łaski zięcia, szwagra, kuzyna. Stanowiło to potęgę biuralisty Hudig et C-ie, a Willems lubował się w wielkości.
Nie brakło mu też innych przyjemności i rozrywek. Biegłym był graczem, lubił bilard i karty lubił. Poker rozpowszechnił w Makasarze pewien amerykanin, który zniknął również tajemniczo, jak się był zjawił, oprócz pokera pozostawując w djalekcie miejscowym przepis „coctailu“, przechowany po dziś dzień przez kuchtę chińczyka, w hotelu Sauda. Willems znał się na napojach, lecz znawstwem tem i biegłością w grze szczycił się o wiele mniej, niż zaufaniem szefa firmy Hudig et C-ie; o wiele też mniej jak znajomością i oceną samego siebie, czem nie przestawał się zajmować, odkąd się wspinał z powodzeniem, po szczeblach karjery. Wierzył w zdolności swe, w genjusz raczej, lubił się nim chwalić, wszem wobec i każdemu z osobna, wykładając długo i szeroko teorję powodzenia. Wykładał ją najchętniej, stojąc pod światłem lampy z bilardowym kijem w ręku, mierząc w bilardową kulę; wykładał za stołem, z kieliszkiem „coctailu“. Wykładem tym przerywał często zawiłości „pokera“, a wieczorem wracając pustą ulicą do domu, przypominał sobie zasady swej teorji wprowadzonej w życie. Tak! w życiu jak przy bilardzie wygrał partję! Wygrana rozwesela, odwagi dodaje... Pamiętał. Pierwszym kapitalnym interesem, powierzonym mu przez Hudiga, był zakup „pouces“. Potem opjum, proch, broń, tranzakcje z radą z Goak i innych, innych rzeczy wiele. Powodzenie wymaga uczciwości, w pewnej przynajmniej mierze. Brudzić się byle czem nie warto, a w handlu tyle jest dróg pośrednich! Oszustwem zowią to niektórzy: — słabi, lękliwi, niedołężni! Mądry, silny, zręczny w skrupuły się nie bawi. Władza i powodzenie rozbijają się o nie najczęściej... Willems mądry był, silny, zręczny.
Powtarzał to sobie poraz niewiadomo już który, wracając do domu w wieczór trzydziestej rocznicy swych urodzin, po wesoło i hucznie spędzonych chwilach. Może się nie dość przed partnerami przy bilardzie chwalił, lecz powetuje to sobie w domu: rozbudzi żonę, każe przygotować szklankę ponczu i... niech słucha...
Żonę... wzdrygnął się. Taka szpetna, mała, chuderlawa kobiecina z wyłupiastemi oczyma i smętnie zwisłemi końcami ust. Słuchać będzie w obojętnem, znudzonem milczeniu. Tak go teraz zwykła słuchać. Dawniej, na początku, próbowała wyłamać się, nie dać... Ale to było dawniej, teraz słuchała go cierpliwie, dopóty, dopóki nie powie jej „ruszaj spać czarnomoro!“ Teraz nic ją nie wzrusza, nie skarży się, nie płacze. Udało mu się obuzdać ją, tylko szpetna i głupia. Trzebaż było wleźć w jarzmo... Ha! małżeństwo to dogadzało szefowi: Hudig podarował mu dom, ogród, fermę, a rodzina Da Sousa ubóstwiała go niemal. Jeszcze lat kilka powodzenia, wprowadzi żonę w najbardziej zamknięte koła, do salonów samego wielkorządcy.
Myśl ta tak go ucieszyła, że aż wyrzucił w górę kapelusz, wołając:
— Hu-r-r-h-a!
Ochłonął, zawstydził się niewczesnej demonstracji, wsunął ręce głębiej w kieszenie i szedł dalej krokiem niepewnym jeszcze, lecz pełnym powagi.
W cieniu bo werandy, którą mijał, zamigotała mu iskierka cygara, który palił mr. Vinck, kasjer domu Hudig et Cie. Po werandzie przechadzała się miarowym krokiem pani kasjerowa.
— Willems wraca do domu podochocony — zauważył kasjer — zatacza się i wyrzuca w górę kapelusz.
— Ohydne stworzenie! — oburzyła się kasjerowa — bije, słyszałam, żonę.
— O! chyba nie! — odrzekł kasjer. Nie mógł sobie przedstawić kolegę, bijącego kobietę. Po co miał się uciekać do tak prymitywnych sposobów! Miał przecie inne środki do zastosowania do kobiet i do... wszelakich interesów. Zaufanie, jakiem obdarzył Willemsa szef, nie udzieliło się jak widać kasjerowi.
— Zaczyna być niebezpiecznym — myślał, rzucając niedopalone cygaro.
Tymczasem Willems snuł dalej nić błogich marzeń: droga w przyszłość roztaczała się przed nim gładka i coraz szersza, bez żadnych cieni i przeszkód. To, że zboczy na manowce — a zdawał sobie z tego jasno sprawę — było wypadkiem, epizodem, drobnostką, nie przeszkadzało kroczyć dalej utartą koleją. Zresztą nikt się o tem nie dowie, nie spostrzeże. Przywłaszczył sobie wprawdzie należące do szefa pieniądze, ale niepostrzeżenie, chwilowo, pod naciskiem potrzeb chwili bieżącej... Drobne zboczenie genjuszu da się szybko i łatwo naprawić, nikomu żadnej nie przyniesie ujmy, a już najmniej jemu samemu i jego ambitnym widokom.
Wspólnik Hudiga! czemu nie! Nie wiele kroków dzieliło go od tych szczytów, niewiele!
Przed bramą swego domu przystanął, wzmocnił się na nogach. Przyszłość była przed nim, czuł się bezpieczny, niewzruszony, jak tych gór pasmo na horyzoncie, głęboki, jak dno morza, a przezorny i cichy, jak grób...







II.

Morze, słone morze, wyjaławia wybrzeża lecz zachowuje w przedziwnej świeżości serca oddanych sobie synów, tych dawniejszej, wczorajszej doby, co z lat pacholęcych do grobu nie tknęli ksiąg innego żywota, zapatrzeni w wiekuistości kartę roztoczoną na oceanów przestworzu. Na kształt pięknej i skrupułami nie krępującej się kobiety, morze rozrzuca hojnie uśmiechy i grozy, wabi, odpycha, kapryśne, nieobliczalne, straszne i ponętne, przyzywa, czaruje, upaja, unosi w nieskończoność nadziei i nagle, piętrzy się, grozi, szaleje, pochłania. Czemże są jednak kaprysy i grozy morza wobec uroków tajemnicy, nieskończoności obietnic, któremi wabi, czaruje; wobec pieszczot, któremi kołysze, usypia. Mężowie silni duchem i muskułami, jak obry, z gołębią dziecięcą prostotą serca oddają mu się z uśmiechem na łaskę, niełaskę. Takiem było morze przed laty, gdy z falami jego walczyły do jaskółczych skrzydeł podobne żagle, a siłą muskułów i woli w rytm splecione wiosła, pruły spienione fale; zanim dymy kominów nie zaćmiły jasnych tafli oceanów, w których się niebo zwykło przeglądać. Inżynierowie i mechanicy odpędzili skrzydlate żagle, rozdarli opaskę tajemniczej piękności, wdzięki, które drżące dłonie kochanków pieściły z biciem serca poszły na rynek kupiecki i jeśli dawne morze było kapryśną, tajemniczą, okrutną, lecz rozkoszną kochanką, dzisiejsze przedzierzgnęło się w niewolnicę powolną i — nie mniej zdradliwą. Odarte z wielkości, tajemnicy, dziewictwa i uroków, pozostało niezgłębione jeszcze.
Tom Luigard, do dawniejszych marynarzy pokolenia należał. W pacholęcych leciech, na zawsze, nieodwołalne święcił z morzem śluby. Morze utoczyło mu potężne ramiona i muskuły ze stali: morze wypiastowało mu duszę i serce, wichrami spaliło czoło, głos rozdęło w wypukłej piersi, iskrę rozpaliło w głębokiem, lecz wobec słońca, jak wobec błyskawic, nie zmrużonem oku; morze wykołysało jego naiwne, otwarte serce i morze napoiło go tą wielką, niemądrą wiarą w samego siebie, nieograniczonem współczuciem dla wszystkiego, co żyje, pobłażaniem bez granic, surowością przytem pewną, wzgardą niebezpieczeństw, przeźroczystością zamiarów i prostotą w wyborze środków. Wypiastowawszy go sobie wedle ulubionej swej modły, morze poddało mu się, jak wierna kochanka, towarzyszka raczej niż niewolnica, służyło mu, pieściło go, wzbogacało z roku na rok i Luigard wierny morzu sercem całem, wieczyście zakochany w jego piękności, ufny w sojusz, nie tracąc lęku przed potęgą piastunki i kochanki, nabrał wobec potężnego żywiołu poufałej tkliwości dziecka lub rozkoszą pojonego kochanka. Wdzięczny był, sercem gorącem wdzięczny za królewskie dary; ufał wiernem sercem, znając jednak zdradliwą zmienność pani swych myśli.
Mały statek „Flash“, był narzędziem wzbogacenia się Luigarda. Nowy okręt i młody marynarz rozpoczęli razem karjerę w jednej z przystani w Australji, a nie wiele lat upłynęło i nie było przystani na wyspach Oceanu Spokojnego, od Palembangu do Ternate, od Ombawa do Palawanu, gdzieby nie znano kapitana Toma Luigarda i jego okrętu. Lubiano go za jego kupiecką uczciwość, za znaną hojność, bano się zrazu nieco gwałtownego charakteru, lecz przekonano się wprędce, że obawiać się niema czego, że wybuchy jego gniewu były jak piana morska, jako ona opadały, a porywczość nie była szkodliwszą od niejednych układnych uśmiechów i miodowych słówek. Powodzenie jego rosło szybko, a po pierwszej i pomyślnej utarczce z korsarzami, w obronie jachtu napadniętego przez nich w drodze do Karymaty, kapitan zasłużonego nabrał rozgłosu. Coraz nowe odkrywał źródła, coraz nowe rynki handlu, w odkrywaniu ich bardziej zamiłowany niż w zyskach, jakie stąd ciągnął. Postrach korsarzy, wilków morskich, ceniony był przez białych kolonistów i przez nadbrzeżne mnogie plemiona, zamieszkujące wyspy archipelagu Malajskiego. Obdarzony też został przez nich miejscową nazwą „Radży Laut“[1], co ma oznaczać „Król mórz“.
Nazwą zaszczytną cieszył się od lat już wielu, gdy Willems, pachole bosonogie, zbiegł z pomostu niemieckiego okrętu, obrzucając przekleństwy najbliższe swe otoczenie i z naiwną zuchwałością puścił się na obcych wybrzeży drogi. Przypadek chciał, że się kapitan Luigard znalazł w pobliżu. Noc była jasna, gwiaździsta, kapitan czekał na brzegu na łódź, co go do Tlacha dowieźć miała, gdy mu ciszę absolutnej, jak sądził, samotności, przerwał cichy, chłopięcy głosik.
— Pan jest kapitanem okrętu i anglikiem — pytał.
Luigard obrócił się zdziwiony; przed nim stał szczupły, bosonogi chłopak.
— A tyś kto taki? Skądżeś się tu wziął? — spytał.
Chłopak wskazał palcem oddalający się niemiecki okręt. Luigard zrozumiał w czem rzecz.
— Aha! — rzekł. Zbieg. Schowałeś się w zaroślach, prawda? Odpowiadaj że błaźnie tam jakiś. Nie wyrosłeś przecie z pod ziemi, by mię straszyć, co?
Chłopiec tłumaczył się, jak mógł, niezrozumiałą niemal angielszczyzną.
— Kto cię tam zrozumie! — zaklął kapitan — lecz jeśliś już z pomostu „Kosmopolity“ zbiegł, czemuż nie udasz się do swych rodaków. Pełno ich tu masz.
Chłopak zmieszał się.
— Okręt nasz — jąkał się — zawinie do Surabaju, wydali by mię.
— Tem lepiej!
— Tem gorzej — odciął się śmielej chłopak. — Niechcę wracać do domu, wolę tu pozostać... tu można dużo zarobić, a w domu bieda.
Luigard spojrzał nań bacznie.
— Takiś to ptaszek! Pieniędzy ci trzeba! ha! ha! I nie strach że ci tak samemu, na obcem wybrzeżu włóczyć się bez ojca, matki, djable ty mały!
Chłopiec obejrzał się, znać było po nim, że się jeno boi powrotu na „Kosmopolitę“. Luigard łagodniał.
— A wiele masz lat? — spytał.
— Siedemnaście.
— Jak na tyle, toś zuch! Głodnyś może, co?
— Głodny.
Hm! to chodź ze mną.
Chłopak usłuchał milcząc, wśliznął się pod maszt łodzi.
— Zna swoje miejsce — mruknął kapitan — sprytny! Dalej! — rzucił malajczykom, co się przegięli nad wiosłami.
Taki był początek karjery Willemsa.
Był on synem ubogiego okrętowego maklera w Roterdamie. Matki nie pamiętał. Sprytny, lecz leniwy, nie osobliwym był uczniem, a z braku dozoru w domu, włóczył się z pół tuzinem siostrzyczek i braciszków po placach i zaułkach rodzinnego miasta. Ojciec pił i późno wracał do domu. Willems ucieszył się zrazu bardzo, gdy go oddano na „Kosmopolitę“, wkrótce jednak, morze widziane z bliska i z masztów okrętu wydało mu się mniej słodkie od uprzednich swych obiecanek. Doświadczenie skłoniło go do ucieczki, przy pierwszem wylądowaniu. Marynarka nie pociągała go zresztą. Spostrzegł to niebawem Luigard i chciał odesłać chłopca przy pierwszej okazji do Amsterdamu, lecz na gorące jego prośby zaniechał tego zamiaru. Willems miał pismo czyste i foremne, prędko wyuczył się po angielsku, doskonałym był rachmistrzem. Z czasem zdolności handlowe rozwinęły się w nim i Luigard umieścił go u Hudig et Cie, z pewnym żalem, gdyż polubił swego protegowanego, był poniekąd nim dumny, odpowiadał za jego uczciwość. Zrazu nazywał go „sprytnym chłopcem“, potem „obiecującym i inteligentnym młodym człowiekiem“. W krótkim czasie Willems zyskał zaufanie swego szefa, użyty w kilku trudnych i zawiłych sprawach, z których wywiązał się wybornie. Wówczas pierwszy jego protektor: kapitan Luigard, zaczął mówić o nim jak o „niespolicie zdolnym chłopcu“, co go w znajomości handlu i miejscowych stosunków prześcignął. Willems zaś, z wysokości nowego swego stanowiska, począł niemal protekcjonalnie spoglądać na wilka morskiego, na swego protektora, którego zachowanie się, metody i zasady zdawały mu się nieco nazbyt „prymitywne“, chociaż skądinąd Willems żywił szacunek, jeśli nie dla „króla mórz“, to dla jego bogactw. Nazywał go w poufnych rozmowach „diabelnie szczęśliwym przedsiębiorcą“.
— Czyś odkrył wreszcie kopalnię, z której stary czerpie niewyczerpaną gumę? — pytał go czasem Hudig, a Willems nie odrywając oczu od ksiąg rachunkowych, odpowiadał:
— Jeszcze nie, staram się.
— Staraj się, staraj! — zachęcał go ironicznie szef. — Wątpię, czy ci się uda. Stary lis! Znam go od lat trzydziestu, na wszystkie brałem sposoby i niczegom się nie dowiedział.
Chwilę słychać było skrzypienie pióra po papierze.
— Ani go podejść, ani spoić — mruczał Hudig.
— Ani! — potwierdzał Willems, a po chwili pytał uniżenie:
— Jakie pan da na dziś zlecenia?
— Hum! udasz się do Ban Hin, będziesz obecny przy wypłacie i opakowaniu pieniędzy, które pocztowy statek zabierze do Ternate.
— Słucham.
— Jeśliby się statek spóźnił, jak to bywa, pieniądze zostaw w kasie do jutra...
— Słucham.
— ...I nie zapomnij o partji opium. Weźmiesz osobistą mą barkę i dziś jeszcze, z wieczora, przewieziesz z „Karoliny“ na statek arabski... tylko, proszę, nie zawracaj mi głowy żadnemi bajdami o worach i pudłach zatopionych „wypadkiem“.
— Słucham — powtórzył raz jeszcze podwładny, puszczając mimo uszu mrukliwe i obraźliwe słowa szefa, a ten ocierając czerwoną jedwabną chustką pot z niemniej czerwonej twarzy, dodał:
— A powiedz temu osłowi, że jeśli mi tu staranniej powietrza odświeżać nie będzie, wszyskie mu kości połamię.
Willems przymknął cicho za sobą, na zielono pomalowane drzwi biura. Hudig nastawił ucha. Słyszał jak wymyślał chłopcu, poczem zafrasowane, lecz odświeżone świeżemi powiewami czoło, spuścił nad swemi rachunkami. Willems, przechodząc, skłonił niedbale głową panu Vinck, którego biurko z kasą ogniotrwałą stało w przyległym pokoju. Mr. Vinck patrzał długo i niechętnie za jego biało odzianą postacią, oddalającą się śród nagromadzonych na werandzie pak i worów najrozmaitszej zawartości i objętości.







III.

Pokusa przechodziła odporność Willemsa: nadużył zaufania, którem się tak szczycił... Zgrał się był w karty, zawiodły go osobiste jakieś spekulacje, na które liczył, członkowie sławetnej rodziny Da Souza żebraniną swą ustawiczną, kiesę jego wycisnęli jak cytrynę, dość, że zanim się spostrzegł uległ... pokusie. Stało się to tak niepostrzeżenie, że zrazu sam sobie nie zdawał z tego jasnej sprawy, przywykł był bowiem radzić się w życiu własnej wygody i własnych zachcianek, oraz tych rozdziałów z kodeksu powodzenia, które zły duch pisał z myślą o krótkowidztwie ludzkiem i o zatwardziałości serca ludzkiego. Na chwilę, na krótką uczuł się wprawdzie wykolejonym, lecz po chwili stąpał obojętnie, ba! śmiało, po błocie, skoro nie widział na razie innej dogodniejszej ścieżki. Tak dotarł do trzydziestej rocznicy swych urodzin, pewien wygranej, pewien, że zmylił czujność wrogów, pewien też, że doścignął też życiowej zwrotnicy, na której łatwo mu będzie uniknąć cienia bogdaj posądzeń. Zapomniał o prawie, które wywołuje odpływy tak, jak i przypływem rządzi, a prawo to już nań czyhało.
W parę dni potem Mr. Vinck, słysząc trzaśnięcie drzwiami, spuścił głowę nad kręgami, chociaż od niejakiego czasu skwapliwem uchem łowił wybuchy głosów, dochodzące go z gabinetu szefa. Drzwi zamykały się z trzaskiem za Willemsem, który próg ich przestąpił był właśnie po raz ostatni, a przez całe pół godziny przedtem, gabinet Hudiga zwykle cichy, pełen był piekielnych wrzasków, ryku, rzekłbyś gryzących się z sobą bestji dzikich. Willems wychodząc, jednym rzutem oka objął ludzi, znajdujących się w pobliżu miejsc, w których spotkało go największe z upokorzeń. Widział wystraszone oczy posługacza, nieprzeniknione żółte czoła i skośne spojrzenia chińczyków, liczących kupki złota na ziemi; widział pana Vincka zaokrąglone ramiona, z których wystawały czerwone długie uszy. Widział rząd nizkich dachów, ciągnących się wzdłuż dziedzińca do bramy, za którą łatwiej mu będzie może oddychać; dostrzegł nawet kawał powroza rozciągniętego wszerz drogi, niby rozstawione nań sieci. Przekroczył wreszcie bramę, lecz i tu nie miał czem odetchnąć. Automatycznie skierował kroki we własne progi, tam przynajmniej...
Besztające słowa szefa nie przestawały mu dzwonić w uszach i gniew i oburzenie zastępowało piekące uczucie wstydu. Czuł się wściekłym na samego siebie. Trzeba było być głupcem, by się tak fatalnie przerachować! Sam siebie nie poznawał. Zawiodły go zdolności, na które tak bardzo liczył, o których nie wątpił. Podległ zmysłów zaćmieniu...
Tak, niewątpliwie, zdjęła go tajemnicza słabość i oto runęły, w proch się rozsypały, wszystkie jego nadzieje, zamysły, długich lat zabiegi. Co pocznie teraz?
Zanim zdołał, najsumaryczniej bogdaj, odpowiedzieć sobie na to pytanie, znalazł się w ogrodzie, u drzwi własnego domu, tego domu, który mu Hudig był podarował. Spojrzał nań błędnym wzrokiem, jak gdyby się dziwił, że nie runął, że stoi na miejscu: czysty, w porządku, w słońcu i śród kwiecia.
Dom to był mały, lecz zgrabnie zbudowany, otoczony cienistą galerją, po której lekkich bambusowych słupach pięły się pnące rośliny, zarzucając na wysoki, spiczasty dach festony liścia. Willems wstępował zwolna na dwanaście stopni schodów, wiodących na obszerną werandę. Przystawał na każdym stopniu... Musiał opowiedzieć żonie, co zaszło i to go przestraszało, sam zaś ten lęk, z którego niezwykłości doskonale sobie zdawał sprawę, był mu miarą zaszłych w nim samym i do koła niego zmian. Stał się innym: stracił, nie opuszczającą go niegdyś wiarę w siebie i w swą gwiazdę... Nie wiele snać dziś już ważył, skoro się własnej mógł bać żony.
A bał się tak dalece, że nie śmiał przekroczyć drzwi otwartych do jadalni i stał bezradny, oparty o mały stolik, na którym leżała rzucona kobieca robota. Siedząca tuż obok, na drągu czerwonoskrzydła papuga, widząc go zaczęła chrapliwym głosem powtarzać imię: „Johanny“. Wiatr poruszał firankami u okien, skrzypnęły gdzieś, przed natrętnem popołudniowem słońcem spuszczane żaluzje. Willems stał zamyślony, jak też żona przyjmie wiadomość i odnośne rozkazy. Nie obejdzie się bez łez i lamentów, lecz ulegnie mu pokornie, jak zwykle i dalej i zawsze pociągnie za sobą tę kulę, którą dobrowolnie do nóg swych przykuł. Straszne to. Nie mógł przecie opuścić kobiety i ją i dziecko na śmierć głodową skazać. Była to bądź co bądź żona, dziecko było Willemsa, zdolnego, pewną stopa zdobywającego sobie pozycję w świecie, a dziś bank... osz..
Zakrztusił się, prawdy w ciszy własnej świadomości w kształt słów przyoblec nie śmiał. Co mówić dziś będą o nim, przy bilardzie, zwykle przez niego bici partnerzy? Śmiać się będą trjumfująco lub współubolewać litościwie... Niektórzy, dłużni mu byli większe i mniejsze sumy... Nie dopominał się, dyskretnym był wierzycielem... jakże mało jest takich, których upadek bogdaj przyjaciela, nie raduje, nie wzbija w dumę?... Upadł, noga mu się pośliznęła a oni stoją... oni głupcy i marni...
Skinął wzgardliwie ręką z takim rozmachem, że aż papuga zatrzepotała skrzydły, wrzeszcząc przeraźliwie.
W tejże samej chwili ujrzał na werandę wychodzącą żonę. Spuścił oczy. Stali naprzeciw siebie rozdzieleni stołem do roboty, on w ponurem milczeniu, ona w czerwonej perkalowej sukni, związanej szafirową wstążką pod brodą, której barwa i zmięta pospolitość drażniły go zawsze. Zawszeż za sobą miał ciągnąć te zmięte, szpetne, pospolite łachmany, nie rozczesane, niedbale na niezgrabne, lękowate plecy, spadające warkocze. Patrzał na szczupłe, kościste ramiona, żółtą szyję, niezgrabne ręce żony, obejmujące niezręcznie uwieszone u jej piersi dziecko... Kula u nogi! Jarzmo, w które się wprzągł niebacznie...
Milczała, więc począł opowiadać jej rzecz całą pomału, od początku, ze szczególnym naciskiem na świetne początki kariery, co obecnie zawiodła. Ani na chwilę nie wątpił, że kobiecie tej dał pełnię szczęścia, w materjalnem zaspokojeniu jej potrzeb; ani na chwilę nie wątpił, że płacząca, bezradna i śmiertelnie nudna powlecze się za nim jednak chętnie po ciernistej drodze upokorzenia, pracy, walk, a pewność ta nie krzepiła go i nie pocieszała bynajmniej. Pojął ją, by dogodzić szefowi, osłonił aureolą swego powodzenia, zaszczycił, on „biały“ czystej rasy zaszczycił związkiem, którego świetność przewróciła głowy wszystkim członkom sławetnej, quasi portugalskiej rodzinie Da Souza. Nie okładał jej kijem, czegóż więcej żądać mogła? Przypominał jej to wszystko w krótkich, lecz dosadnych słowach. Ach! tak tępą była i tak niedomyślną! Obecnie położenie się zmienia. Zmuszeni są opuścić stanowisko, dom, ba! wyspę samą; udać się, niewiadomo gdzie, do jakiejś, drobnej angielskiej osady zapewne, by nowe tam rozpocząć życie, znaleźć ujście dla zdolności jego, Willemsa, który przecie do nieskończoności nie mógł pleśnieć w zatęchłej norze starego Hudiga.
— Masz Johanno pieniądze — kończył — które dziś rano wręczyłem ci do przechowania: potrzebować ich będziemy.
Skończył, powiedział, co miał powiedzieć. W życiu bywają więzy, których się nie targa, małżeńskie naprzykład, wiedział o tem, dał jej to uczuć dostatecznie, zaznaczył wspólność i solidarność interesów, we wspaniałomyślności swej gotów rzucić płaczącej parę słów zdawkowych pociech... Ale Johanna milczała.
— Cóż! — zawołał niecierpliwie — skamieniałaś, czy co? Czas nagli, musimy natychmiast...
Wzniósł wzrok na żonę i oniemiał.
Stała przed nim, wpatrzona weń swemi wielkiemi, zezowatemi oczyma, co mu się zdały większe i bardziej jeszcze niż kiedybądź zezowate. Mała, brudna twarzyczka śpiącego niemowlęcia przytulona była do obciągniętego czerwonym rękawem ramienia kobiety. Nic nie naruszało ciszy otoczonego ogrodem, w południowej drzemcze pogrążonego domostwa. Końce ust Johanny zwisły w złowrogim jakimś, nieznanym mu uśmiechu wzgardy i goryczy.
— O! Ty! wielki! sławny! — syknęła przez zaciśnięte zęby.
Świst kuli przelatującej u samego jego ucha nie zdziwił by go bardziej od tego zdławionego szeptu.
— Wielki! sławny! — powtarzała, patrząc niespokojnie w prawo, to w lewo, jak gdyby szukając, kędy ma uciec — sądzisz, że pójdę za tobą na głód i wygnanie? Niby mi moja mama i brat Leonard pozwolą na to teraz, gdy jesteś tem, czem jesteś: mniej niż niczem.
— Johanno! — krzyknął porywczo Willems.
— Ciszej! — odparła mu spokojnie. — To, co dziś słyszę nie dziwi mię bynajmniej. Spodziewałam się czegoś podobnego od dawna, odkąd cię poznałam. Przestałam się bać ciebie...
— Nie zbliżaj się do mnie! Precz! precz! — zawołała widząc, że wyciąga rękę. Cofała się z oczyma pełnemi strachu i gniewu. Co się jej stało, co? I ta nędzna przeciw niemu? Wszyscyż się nań sprzysięgli: Hudig, a teraz i ta, którą sobie świat zawiązał! Postąpił ku niej a był wściekły.
— Stój! ratujcie! — wrzasnęła w niebogłosy.
— Ciszej! szalona! — starał się krzyk jej i płacz rozbudzonego na jej ręku dziecka zgłuszyć Willems, wściekle bijąc pięścią w blaszany, biało polakierowany blat stolika.
Lecz już na werandę ze wszystkich drzwi i kątów domu wyglądały żółte, czarnookie twarze członków sławetnej, a dotąd służalczej wobec niego rodziny Da Souza. Za siostrą stanął Leonard, uzbrojony w łom żelazny.
— Nie waż się ruszyć jej — wołał. — Brutalem pan jesteś, panie Willems, my, biali, nie powinniśmy być takimi.
— Co? co? — pytał ze zdumienia osłupiały Willems. — Ty! biały? i ty przeciw mnie? Lokajstwo to zmysły straciło! — zawołał, wzruszył wzgardliwie ramionami, zwrócił się ku schodom. Łom żelazny wypadł ze szczękiem z drżących rąk butnego Leonarda. Willems zwrócił się do żony.
— Spisek uknułaś przeciw mnie — rzekł obojętnie — zgromadziłaś zawczasu całą swą zacną familię. Winszuję.
Postąpiła krokiem naprzód spokojna i śmiała, owszem wyzywająca.
— Tak! — mówiła — wezwałam brata i matkę, by mnie bronili przed twą gwałtownością... przybłędo jakiś!
— Nie „przybłędą“ zwałaś mię — odrzekł wzgardliwie — gdyś się przed ślubem, wieszała u mej szyi, u nóg mi pełzała...
— Wszelkich dokładałeś starań — odparła mu z tłumioną złością — by się po ślubie z moich wyswobodzić ramion. Bawiłeś się, hulałeś, zaniedbywałeś mię. W cóż się teraz obróciła ta twoja wielkość, znamienitość, którą karmiłeś mnie i moją rodzinę, od rana do nocy. W co? O żebraninie teraz żyć będę, z łaski, z jałmużny twego pryncypała, któregoś podszedł, zdradził, okradł. Tak! tak! okradł! wiem to! Przed godziną właśnie przysłał tu Leonarda, by mi to powiedział. Szczęściem dom do mnie należy. Zostanę w nim, a ty idź, gdzie cię oczy poniosą, idź zdychać z głodu...
— Dość! — przerwał jej z rozkazującym ruchem ręki.
Cofnęła się, wystraszona, tuląc do piersi płaczące niemowlę, opuściła się automatycznie na krzesło, kołysząc się na niem.
— Nie bój się, odchodzę — mówił chłodno Willems — odchodzę po raz pierwszy w życiu błogosławiąc ci, wdzięczen za odzyskaną swobodę. Kulą mi byłaś u nogi, zbrzydłaś mi więcej, niż wypowiedzieć to potrafię. Milczałem dopóki żyłem z tobą, teraz odchodzę i mogę wypowiedzieć się z całą szczerością; odchodzę szczęśliwy, żem się ciebie pozbył, pewien tego przynajmniej, że cię nie wspomnę nigdy. Przestałaś istnieć dla mnie. Dziękuję ci za to. Po raz pierwszy w życiu, z całego serca dziękuję.
Odchodził. U bramy ogrodu czyhał nań szwagier.
— Uspokój się pan panie Willems — mówił, drżąc na całem ciele i zniżając głos — uspokój się, nie unoś. My, „biali“, winniśmy przykład dawać otaczającym nas... tubylcom. Jestem, jak to pan wie, panie Willems, z dobrej, portugalskiej rodziny, a pan dziś...
— Co? jak? — spytał, zatrzymując się i spojrzeniem od stóp do głowy mierząc go Willems i już silna dłoń jego spoczywała na karku sławetnego członka portugalskiej rodziny Da Souza i Leonard zanim się spostrzegł, łbem leżał w pyle przydrożnym, u nóg swego szwagra.
Gdy oprzytomniał z gniewu, Willems był już po za miastem, a ziemia tętniała pod szybkiem, mocnem jego stąpaniem. Gdzie idzie? Wrócić wypada. Słońce zaszło i wieczorne spuszczały się cienie. Oprzytomniał a morze goryczy serce mu zalało. Wrócić, po co, do czego, do kogo? Nie był tem, czem był wczoraj, pozostał bez przeszłości, jak bez przyszłości, igraszką losu, upokorzeń, bezsilnego gniewu i żalu. Na ulicy, którą przechodził, zbudzony krokami jego pies zaszczekał, zawył, odpowiedział mu gdzieś drugi, miasto zdawało się w śnie pogrążone, lecz on, banita, wychodźca, gdzie i kiedy do snu głowę złoży? Gdzie, kiedy? Już się czuł śmiertelnie zmęczonym, a świat wydawał mu się tak niezmierzenie szerokim, tak bezmiernie pustym, szarym, ciemnym. Jakieś światełko zamigotało w dali. Była to przy końcu, wchodzącej w morze grobli, latarnia czerwona. Doszedł do niej, oparł się o barjerę, spoglądał w dal. Na horyzoncie rysowały się ciemne sylwetki dwóch na kotwicy stojących okrętów. Jeden krok dzielił go od głębi morskich... Krok jeden paniczny, co położyć może kres wszystkiemu. Czemu nie?... Był to zaiste krok najrozumniejszy, nieodwołalny, ostateczny. Po za nim cóż zostawało? Podziw niemądrych partnerów; stargane węzły rodzinne, w których — i teraz zeznawał to jasno — się dusił; pośliznięcie się fatalne, za które całą karjerą zwichniętą zapłacił... I oto wszystko usuwało się od niego, odpadało. Zdawał się odrywać od samego siebie, egoistycznych celów i uczuć, wychodzić z po za ciasnych, osobistych względów... Wszystko stawało mu się obcem, dalekiem...
Wspomnieniem zawrócił do dawno opuszczonej, precz, za morzami, za oceanami ojczyzny. W pamięci ujrzał tłoczące się domy wysokie, ulice wązkie, ponure, przechodniów o pochylonych, przygarbionych barkach i zwiędłą postać męża pracującego twardo na kawałek chleba dla oczekujących nań w pustej, brudnej izbie dzieci.
Miałże tam wrócić? Kogoż by zastał i pomiędzy nim samym i chłopakiem, co przed laty z tamtej wypłynął przystani, cóż wspólnego pozostać mogło? Fale życia przepłynęły odtąd szersze, burzliwsze od mórz i oceanów, które to wybrzeże jednej z wysp Malajskiego archipelagu dzielą od tamtego, ojczystego wybrzeża, na którem wznosi się Rotterdam. Przeszłość odległa minęła niepowrotnie. Włóczęga, uganiający się wyłącznie za fortuną zbywa się ojczyzny.
Wzdrygnął się. Jakże samotnym był na szerokim świecie, wobec nieznanych, grożących mu zewsząd, niebezpieczeństw. Jakże samotny, słaby, bezradny!
Opuściła go wiara w samego siebie, w swą gwiazdę, powodzenie, a wiara ta była mu jedyną ostoją, a powodzeniu sam tamę położył. Od głębin morza dzielił go krok jeden, skok...







IV.

— Mam cię wreszcie — rozległ się za nim głos ochrypły i silna dłoń kapitana Luigarda opuściła się na jego do skoku w morze podane już ramiona. Tym razem stary wilk morski zabiegł mu drogę, jak on Willems, pacholęciem będąc, zabiegł mu ją w którejś z mnogich przystani, archipelagu, a głos Luigarda orzeźwił go z samobójczych zamysłów. Strącił dłoń kapitana ze swych ramion, w mgnieniu pamięci wskrzesła mu chwila świetnie zapowiadającej się karjery. Rozgoryczenie swe zwrócił ku swemu pierwotnemu protektorowi.
— Z twojej to winy — zawołał — a teraz największą mi wyrządzisz łaskę, strącając w te głębie. Dłoń masz potężną, dopomóż u kresu, jakeś dopomógł u wnijścia w życie.
— Dłoń moja — odrzekł chłodno stary — zda się na coś lepszego i nie moja rzecz dostarczać strawy rekinom. Od samego rana szukałem cię po mieście i... a no! dowiedziałem się, co się święci. Powiem ci prosto: świętym nie jesteś i nie ma w tobie materjału na świętego. Fakt to i kamieniem na ciebie nie rzucę. Każdy upaść może, a dźwignąć się musi. No! nie wyrywaj mi się, jak krnąbrny na uczynku pochwycony przez nauczyciela sztubak. Musimy z sobą pomówić spokojnie, rozważnie.
Willems zwyciężony zimną krwią i siłą woli Luigarda, spuścił czoło i oparty o barjerę biegnącej w morze grobli, słuchał. Luigard opowiadał, co słyszał w mieście, czego się domyślał, co wywnioskował. Willemsa śledzili, szpiegowali kasjer Vinck i Leonard Da Souza. Podkupili podwładnych mu chińczyków, biegali z donosami do Hudiga, podkopali jego kredyt, nadużycia rozdęli, przedstawili w najczarniejszych barwach i niebywałych rozmiarach...
Vinck! dobrze! To rozumiał Willems, tego się mógł spodziewać... zazdrość podwładnego... ale Leonard...
— Buty mi lizał! — mówił Willems z goryczą.
— Właśnie! właśnie! — potakiwał Luigard — znamy takich i tych to warto rozdeptywać, gdy do stóp nam się ścielą, bo się mszczą potem za swe własne upodlenie.
— Karmiłem tę zgraję, pieniądze im dawałem, niczego nie skąpiłem — mówił Willems.
— Właśnie! właśnie — potwierdził Luigard — karm ich, pój, obdarzaj, a nienawidzieć cię i upokorzenia twego szukać będą. Zresztą, niema co mówić! Hudig grubsza od ciebie ryba! Tanim kosztem obciąć ją tem wygodnie, gdy się zdarzy sposobność.
— Co rozumiesz przez to, kapitanie — spytał Willems.
— Psy! psy! psy! — zagwizdał Luigard pomału — nie wmówisz we mnie ptaszku! żeś nie wiedział, żeniąc się z Johanną, czyją jest córką? Posądzałem cię nawet, żeś się dla dogodzenia jej ojcu tylko z tą żółtodzióbą ożenił.
Willems cofnął się:
— Słowo honoru! nie wiedziałem... potem dopiero domyśliłem się...
— W takim razie żal mi ciebie — zamruczał, fajkę z ust wyjmując kapitan. — Hm! hm! — pochrząkiwał. — Byłaż dobrą przynajmniej żoną?
— Doskonałą! — odrzekł Willems, patrząc w dal morską, a mroki skradły wzgardliwy i gorżki uśmiech, z jakim wykrztusił ironiczne słowo.
— O! — zdziwił się i jak gdyby uradował się Luigard — ho! to niema jeszcze nic straconego! Ale powiedz mi, czyś doprawdy był dość naiwny, by sądzić, że stary lis, Hudig swata ci kobietę i podarowuje dom piękny, dla twoich pięknych oczu?
— Służyłem mu przecie z pożytkiem dla niego, przez lata, jak to sam wiesz najlepiej kapitanie — odrzekł Willems, a w sercu wzbierała mu coraz większa gorycz. O zasługach swych, pożyteczności, niezbędności był tak głęboko przeświadczony, a tu nawet to powodzenie, w które tak wierzył, którem tak się szczycił, zawdzięczał nie własnym zasługom a pobocznym jakimś, upakarzającym względom. Tak! niedola, w którą popadł, ściągała osłony z pięciu ostatnich lat jego życia.
Po raz pierwszy spotkał Johannę w jeden z tych wiosennych poranków, gdzie kwiat każdy i każda młoda kobieta tchną i nęcą świeżością. Sąsiadką jego była, zamieszkiwała z matką i bratem w schludnym domku. Odwiedzał ich tylko od czasu do czasu ksiądz, pochodzenia jak się zdawało portugalskiego. Z Leonardem Willems spotkał się w mieście; pochlebiała mu usłużność młodzieńca, uwielbienie, jakiem go otoczył. Leonard opowiadał o swym „nieboszczyku“ ojcu, agencie rządowym w Koti, który zmarł na cholerę. Ofiara sumiennie spełnianego zawodu — mawiał. Zresztą Willems chwalił się tem, że niema przesądów i nie dba o krew mieszaną, o niepewność rasy. Przyjął zaproszenie Leonarda na werandę mieszkania jego matki, na kieliszek likieru. Johannę pamiętał w dniu tym w pół leżącą w hamaku wówczas nawet z potarganym warkoczem i w poplamionej, jaskrawej sukni. Nie miał czasu bawić się w zalecanki, lecz zapraszany wstępował coraz częściej do sąsiadki-wdowy, która za każdym razem krzykliwym głosem przywoływała Johannę, by „zabawiała dżentelmana od Hudig et Cie“, pozostawiając go sam na sam z córką. Potem przypomniał Willems sobie niespodziane odwiedziny księdza, przyjaciela rodziny Da Souza; jego obwisłe, żółte policzki, wązkie ramiona, czarne, błyszczące oczy, pojednawcze uśmiechy, napomknienia, których znaczenia na razie nie rozumiał. I przypomniał sobie spotkanie z księdzem na progu gabinetu szefa i niespodzianą zgoła ze starym Hudigiem rozmowę.
— Hm! — odchrząknął był raz z poza ksiąg rachunkowych, biurową przerywając pracę, stary Hudig. Hm! bywasz tam często, ustawicznie, zbyt często. Chyba że... a! tak! młody jesteś i pora by ci... Szanowna, ze wszech miar szacunku godna rodzina! Ojca... znałem dobrze, tak! hm! doskonale. Radziłbym, winszowałbym... z całego serca winszowałbym — hm! winszuję!
Tak to Willems dał się złapać! Trzebaż było być osłem! I nie domyślił się, jaki interes mógł mieć stary Hudig w swataniu mu Johanny, której „znał“ ojca! Brał to za życzliwość szczególną, za ocenienie swych niepospolitych zdolności. Jakże dumnym był z zaproszenia szefa „na wieś“, gdzie pod gościnnym jego dachem spotykał się na stopie równości towarzyskiej, z największemi miejscowemi znakomitościami. Jakże musiano drwić z niego za jego plecami, a Hudig tak mu na pozór serdecznie winszował szerokości jego rasowych poglądów, braku niemądrych przesądów!
Ha! wpadł w pułapkę, związał sobie ręce, zgubił siebie i swą przyszłość... I pomyśleć, że „lis“ przeklęty, Hudig ośmielił się nazwać go „złodziejem“. On to, Willems, został haniebnie oszukany, okradziony, odarty z czci, wiary, swobody, przyszłości...
— Puść mię, kapitanie — zgrzytnął przez zaciśnięte zęby — puść, zabiję starego lisa!
— Tego by jeszcze brakowało — zawołał Luigard, ściskając ramię swego byłego pupila — zwariowałeś! Teraz gdy cię mam, to już pewnie nie puszczę.
Ciągnął go za sobą gwałtownie. Stróż nocny opowiadał nazajutrz swym zwierzchnikom, że dwóch pijaków brało się w nocy za bary na grobli, a było to dwóch „białych“, jak zwykle pijanych, walczących nie na noże, sztylety, lecz pięści. Za co? Kto ich tam wie! Kto powie, za co się „biali“ biorą za bary? Czarni i kolorowi, to zawsze wiedzą o co im idzie, ale tamci...
W chwili, gdy Luigard poczynał wątpić, czy zdoła utrzymać dłużej wyrywającego mu się wściekle Willemsa, poczuł, że muskuły jego przeciwnika się odprężają. Udało mu się przyparć go do obmurowania. Obaj oddychali głośno i szybko.
— Nie duś mię — wykrztusił Willems. — Mów, co masz powiedzieć, kapitanie! słuchać cię będę cierpliwie.
— Tak to lubię — odparł, oddychając ciężko stary. — Co bo cię wprawia w tę wściekłość.
I rozpuściwszy wzrok po mrokach przysłaniających morze, zatrzymał go na sylwetkach, stojących na kotwicy okrętów, mówiąc:
— Za chwilę podpłynie po mnie moja barka, o świcie będziemy na pełnem morzu. Pomyśl i decyduj się.
— Zdecydowany jestem — odparł ponuro Willems, patrząc w dół, poza parapetem.
— Nie w tem rzecz — mówił chłodno, stanowczo Luigard — nie w tem. Gdym cię przygarnął, pamiętasz? bezdomnego, na dalekiem, obcem wybrzeżu, wziąłem na się poniekąd odpowiedzialność za ciebie. Przez cały szereg lat wystarczałeś sam sobie, lecz dziś...
Przerwał mu rytmiczny plusk wody bitej wiosłami. Barka, o której wspominał, nadpływała.
— Słuchaj — mówił w wielkim pośpiechu Luigard — niceś już nie winien Hudigowi. Rachunek uregulowałem przed zachodem słońca, zwróciłem mu straty, koszta, procenty, do ostatniego szeląga i teraz możesz śmiało wracać do żony, mówię ci możesz...
— Do niej! — oburzył się Willems.
— Zaszedłem był do waszego domu — ciągnął kapitan — w poszukiwaniu ciebie. Zastałem ją w rozpaczy. Wzruszyło to mnie niesłychanie. Biedaczka oskarżała siebie, że cię zgubiła i tak dalej. Błagała, bym cię odszukał, ratował...
Willems słuchał w osłupieniu. Ależ naiwny ten „wilk morski“, ale łatwowierny. Chociażby zresztą żal i łzy tej kobiety szczeremi były, tem gorzej. Krew mu się ścinała w żyłach na samą myśl wrócenia do małżeńskiego z nią jarzma. Niech na nią, na nią samą spada zerwanie łańcucha, węzłów, których świętość Willems szanował, lecz w które się dobrowolnie znów oddać nie chciał... Bądź co bądź, w imię tkwiących w nim zasad, przyjął by ją nawróconą, lecz kołatać do jej litości nie będzie... Zawahał się: wtajemniczyć, czy nie wtajemniczać kapitana Luigarda w przebieg domowej sceny, jaką miał ze swą żoną, w ostateczne swe upokorzenie? Odwagi mu zabrakło dla odsłonięcia ran tak wstydliwych, zjadliwych.
Barka przybiła do brzegu, Luigard przerwał ciężkie, obustronne milczenie.
— Zdawało mi się zawsze, — mówił wzdychając, — że ci brak serca, że ci łatwo odtrącać tych właśnie, co ci najwięcej okazują przywiązania. Chciałbym przemówić do tego co dobrem i szlachetnem zostało w twej duszy, zakląć cię, byś nie opuszczał tej kobiety.
— Nie jam ją opuścił — odparł szczerze i z przekonaniem Willems. — Nie ja. Wierną mi była i oddawałem jej kropka w kropkę com jej był winien... lecz wracać... pomiędzy ludzi, co wczoraj proch przedemną kapeluszami zmiatali a jutro traktować mię będą z lekceważeniem lub współczuciem, nie! lepiej, stokroć lepiej! iść na dno wody. Zresztą — widzę, że nie zdajesz sobie kapitanie, sprawy z tego jakie tam było i być może moje życie?
Tyle było szczerości w jego głosie, że Luigard westchnął.
— Trudno, — rzekł, — lecz czyjaż w tem wina?
— Kapitanie, — zawołał Willems szczęśliwą ruszony myślą, — jeśli mię pozostawisz na tem wybrzeżu, duszę mą weźmiesz na swą duszę.
Szerokim giestem wskazał uśpione, w mrokach nocnych czarnemi masami rysujące się miasto.
— Nie wrócę tam, za nic. Dla żony, czy nie dla żony, nie wrócę. Wepchnij mię raczej w nurty morza.
Wilk morski cofnął się.
— Nie próbuj straszyć mię, — rzekł rozważnie i surowo. Głos i słowa desperata poruszyły własne jego sumienie. Pokrywając wzruszenie próbował być ostrym, brutalnym.
— Najlepiejby było, — mówił, — nie przeszkadzać ci w wymierzeniu samemu sobie sprawiedliwości. Nie mieszałbym się w to co jest sprawą własnego twego sumienia, gdybym nie był poniekąd za ciebie odpowiedzialny.
— Pfuj, — splunął, — ani zrozumieć mogę twej głupiej, brudnej pychy.
Postąpił parę kroków naprzód i huknął na kołyszących się w łodzi wioślarzy.
— Zapalić mi lampę i podać ją tu natychmiast. Noc ciemna oczy wyżera.
Zanim spełniono jego rozkaz wyjął z kieszeni notatnik i niecierpliwie gryzł koniec ołówka mrucząc:
— Poradzę z tem sobie kiedyś, wszystko w swoim czasie... teraz pilniejszą mam robotę...
— Ho! — huknął niecierpliwie, — a nie poświecisz mi tu żółwiu ty jakiś. Czekam od godziny.
Światło mdłe lampy, na pustem, mrocznem wybrzeżu morza złagodziło odrazu zawodowy, że tak rzec można, wybuch jego gniewu i wrodzonej mu niecierpliwości. Szybko skreślił słów kilka na wydartej z notatnika kartce papieru.
— Zaniesiesz to do domu tego białego Tuan’a[2] mówił. Za pół godziny wyślę po ciebie barkę.
— Tego Tuan’a, — spytał murzyn świecąc w oczy Willems’owi.
— Niech cię porwą... a śpiesz mi. Wręcz samej pani.
Zwracając się zaś do Willems’a, — mówił spokojnie:
— Napisałem słówko do twej żony, żeby cię teraz nie czekała. Możesz odpłynąć ze mną tak jak stoisz. Biedna kobieta nie powinna się niepokoić. Dotrzymałem danego słowa i moja rzecz byście się coprędzej połączyli. Spuść się tylko na mnie.
Willems wzdrygnął się cały. Po chwili zapatrzony w bezbrzeżne morze uśmiechnął się.
— Niema się czego bać, — upewnił sam siebie w myśli, a głośno dodał:
— Polegam na tobie kapitanie.
Luigard wstępował już do łodzi świecąc sobie i towarzyszowi lampą, którą podnosił wysoko.
— Po raz to drugi, — uśmiechnął się, — biorę cię na mą odpowiedzialność, gotów jestem wyciągnąć z biedy, postawić na nogi. Po raz drugi, ale — zapamiętaj to sobie dobrze — ostatni. Różnica pomiędzy pierwszym a drugim razem ta tylko, żeś był wówczas bosy a dziś obuty jesteś w lakierki, niby londyński dandy! Lat czternaście, kawał życia! Jeśliś się przez czas ten zdobył jeno na lakierki, do nieosobliwych doszedłeś rezultatów.
— Widzisz, — ciągnął poprawiając coś w lampie, — skoszlawiałeś tak śród tych gryzipiórków, że sam sobie drogi utorować nie umiesz. Ot! rezultat życia na lądzie. Człek tak się wyuczy łgać, że potem sam siebie oszukuje.
— Pfi! jedno jest tylko miejsce dla porządnych i uczciwych ludzi, — ciągnął stając przy sterze i zdmuchując lampę, — jedno: morze! Ono was nie zadawalnia, za surowe, za ubogie dla was, mieszczuchów.
Willems usiadł przy nim. Przez chwil kilka słychać było tylko plusk wody, widać srebrzące się w mroku nocnym, pod uderzeniem wioseł fale.
— Widzę, — przerwał milczenie zbieg-banita, że wszystkie twoje, kapitanie, sympatje są dla mej żony. Dla niej współczucie! Miałżebyś mię za wybrańca losu?
— Nie, nie! — odrzekł Luigard z niezwykłą serdecznością. — Znam cię od twego pacholęctwa i niema co mówić o tem kto komu, jak i w jakiej mierze sprzyja. Zbyteczne. Młody jesteś, życie długie...
Westchnął.
— ...Niechże ci to co zaszło przynajmniej za naukę posłuży.
Położył dłoń szeroką i mocy pełną na ramieniu swego towarzysza. W milczeniu dopłynęli do okrętu.
Tu kapitan wydawszy załodze stosowne rozkazy, wiódł gościa na tyły, gdzie sam usiadł na jednym z dział, w które okręt był uzbrojony. Barka odpłynęła po wysłanego z listem wioślarza, tymczasem rozwijano żagle. Zwisały z masztów ciężkiemi fałdami w ciszy gwiaździstej i wilgotnej nocy. Na horyzoncie dniało.
— Być w pogotowiu i skorzystać z pierwszego powiewu wiatru, — zakomenderował kapitan, a pochylając się nad towarzyszem, który siedział ze spuszczoną głową, mówił:
— Zawiozę cię do Sambiru. Nie znasz tej miejscowości? Leży nad moją złotodajną ręką, o której ludzie mówią tak wiele a wiedzą tak mało. Znalazłem tam dopływ dla statku tej co mój oto „Flash“ objętości. Rzecz nie łatwa, zobaczysz. Wytłómaczę ci to, zrozumiesz, bo znasz morze... szkoda jeno żeś w jego służbie nie wytrwał. Twarda to służba lecz zacna, najzacniejsza. Tam gdzie płyniemy mam dom handlowy, placówkę. Almayer’a dopuściłem do spółki. Znasz Almayer’a z czasów gdy służył u Hudig’a. Dziś, na nowem stanowisku żyje sobie niby udzielny książę, jak królewiątko, radży całą gębą. Miejscowy Radży sprzyja mi, wszystkich ich mam w kieszeni i w ręku, posłusznych na me skinienie, gdyż we mnie mają jedynego na swój towar kupca i jedynego dostawcę. W miejscowości tej Almayer jest jedynym białym osadnikiem, ty będziesz drugim zanim wrócę z obecnej mej wyprawy, a potem zobaczym co się da zrobić. Nie bój się, dobrze ci tam będzie, jak w ulu, tylko miód zbierać! cała rzecz byś mej tajemnicy nie wydał. Ani mru, mru, gdy wrócisz do swoich. Rozumiesz, ani mru-mru. Polegam na tobie i więcej ci o tem powiem z czasem. Pfi, niewyczerpane, mówię ci, źródła gumy... nie wyczerpane! A jakie ratany[3].
Słuchając starego przyjaciela Willems ożywił się zrazu, lecz w prędce opuścił znów w ostatecznem zniechęceniu czoło. Przypomniał sobie jak dalece tajemnica kapitana Luigard’a zaciekawiała Hudig’a. Gdyby był mógł wówczas udzielić „szefowi“ upragnionych informacji! Wszystko przychodzi za późno, nie w porę.
— Tymczasem, — ciągnął Luigard, — tak, dla zabicia czasu, zanim wrócę z teraźniejszej mej wyprawy, będziesz pomocnikiem Almayer’a. Sprytny jesteś i przydasz się mu tam bardzo, ja zaś wrócę prędko, za jakie sześć, siedem tygodni.
Ponad ich głowami pierwszy wietrzyk poranny poruszał z cichym szelestem żagle, szyper stanął przed kapitanem.
— Wszystko gotowe, w jaką pan kapitan rozkaże kierować się stronę, — pytał?
Luigard obrzucił wzrokiem przybitą, niechętną, apatyczną postać siedzącego poniżej, na zwoju powrozów, swego towarzysza, zawahał się przez oka mgnienie a potem rzekł:
— Na północ i nie tracąc czasu, każdy powiew wiatru wart stos złota na tych ciężkich wodach.
Powstał z miejsca lecz stał zamyślony, milczący, z zadumy zbudził go dopiero bosy, cicho przed nim przesuwający się okrętowy chłopiec.
— Nastawić ster, — huknął głosem idącym z hukiem morza w zawody a z cienia wychyliła się twarz sternika nad oświeconą budką z kompasem. Ustawiono reje, okręt wypływał z przystani. Morze było spokojne, ledwie lekką marszczyło się falą, szemrząc tkliwym szeptem kochanki, nucąc kołysankę piastunki. W szepty te i kołysanki Luigard, oparty o barjerę pokładu, wsłuchiwał się z tkliwem rozmarzeniem w siwem oku. „Flash“ mijał jedyny pozostający w przystani na kotwicy okręt.
— Spójrz, — zwrócił się do siedzącego ciągle ze smutnie obwisłą głową Willems’a, — okręt ten należy do pewnego araba. „Biali“ nie poradzą sobie ze mną, chociażby nie wiem jak usiłowali podpatrzeć mą tajemnicę, ale ten syn pustyni, nieraz mi w drogę tak włazi, że żywi chyba nadzieję pobicia mię na głowę.
Zaśmiał się.
— Lecz nie uda mu się, dopóki żyję, — ciągnął. Widzisz, wyspie, z której czerpię skarby, dobrobytem się wypłacam i nie samym materialnym dobrobytem. Załatwiam tam zawilsze sprawy, rozstrzygam spory, staram się o pomyślny rozwój tubylców, widzę z radością jak się rozwijają, rosną w dobrobyt pod mem okiem i jestem tam panem nie mniej wszechwładnym jak wice-król Indji. Nie, nie dopuszczę do mych źródeł chytrych arabów, zatruliby mi tam — a nie mnie samemu tylko — powietrze! Nie dopuszczę, chociażbym to całem mem mieniem miał opłacić.
„Flash“ mijał stojący na kotwicy okręt, na którego pomoście zjawiła się postać w białe spowita burnusy, a głos donośny i dźwięczny zawołał:
— Czołem! przed Radży Lat’em:
— Czołem przed szeikiem Abdulla! — odkrzyknął z niemniejszą uprzejmością, chociaż z nietajonem zdziwieniem Luigard — królem mórz zwany, a zwracając się do swego towarzysza zauważył:
— Skąd mu się wzięła ta nagła uprzejmość? W tem coś jest? Mniejsza z tem! Uprzejmość jego tyle waży co i zuchwałość, pociskiem za mną leci... Mniejsza z tem. Moje są wód tych tropy, moje!
Obejrzał się w koło, okiem brał w posiadanie przestworza.







V.

— Napisanem to było w jego przeznaczeń księdze, — mówił Babalatchi, dorzucając smolaków do ogniska, przy którem przykucnął skulony. Lakamba naprzeciw niego, leżał wsparty na ramieniu.
Napisanem było w księdze jego przeznaczeń, przed jego urodzeniem, że życie kończyć będzie w ciemnościach i stał się teraz podobny do człeka chodzącego omackiem, w nocy. Powieki ma szeroko rozwarte a widzieć nie może. Znałem go, znałem gdy miał niewolników i żon wiele i towaru i łodzie handlowe i wojenne łodzie. Hej! ja! znałem. Wojownikiem był wielkim i bohaterem, zanim Litościwy zgasił światło źrenic jego. Pielgrzymem był też i cnót miał wiele: waleczny! dłoń zawsze miał otwartą, rabuś słynny! Przez lat wiele, spragnionych krwi ludzi po morzach wodził, pierwszy w modlitwie i śród bitwy pierwszy. Stałem przed nim, gdy lica miał ku wschodowi zwrócone i przy nim byłem, gdy w pogodę cichą płynęły mnogich okrętów maszty. Szedłem za nim śród śpiących, których przebudzeniem śmierć była. Miecz jego szybki był jak piorun z nieba: zabijał zanim błysnął. Hai! Tuan! Było to w dniach gdy wodzem był i w dniach młodości mojej. Wówczas nie tyle co teraz zbrojnych okrętów pruło mórz fale, a do przystani, gdzie łodzie nasze zawinęły, po przez wzgórza, po przez lasu szczyty latały świszczące granaty, któż ośmieliłby się z bliska i odważnie nas mężnych ścigać.
Pokiwał smętnie głową i dorzucił drew do ogniska. Żywszy ogień oświecił jego ciemną, szeroką, płaską, ospowatą twarz, w której odwinięte grube wargi poplamione sokiem betelu, wyglądały jak krwawiąca rana. Płomię ognia odbiło się w jedynem jego oku, którego zdwojony blask zgasł szybko. Szybkim ruchem obnażonych po ramiona, ciemnych rąk, zgarnął żar, otarł powalane popiołem palce o narzuconą na ramiona, cały jego przeodziewek stanowiącą, płachtę. Splecionemi dłońmi opasał kolana i nisko spuścił głowę. Lakamba przeciągnął się nie zmieniając pozycji i nie odrywając oczu od ognia.
— Tak, — ciągnął Babalatchi głosem monotonnym snując przędzę swych myśli, — tak. Bogaty był i mocny a dziś z jałmużny żyje, stary, złamany, ślepy, samotny, z jedną tylko córką. Radży Patalolo ryżu mu z litości udziela a blada dziewczyna, własna córka jeść mu gotuje, gdyż ani jednej nie mają niewolnicy.
— Widziałem ją zdala, — zamruczał wzgardliwie Lakamba, — suka z białemi zębami, jak zwykle z Orany-Putih.
— Słusznie, słusznie, — szybko potakiwał Babalatchi, — lecz nie widziałeś ją Tuan! z bliska. Matka jej była ze wschodu, z plemienia Baghdadi i lica kryła zasłoną. Ta, nieboga, chodzić teraz musi śród nas jak nasze kobiety, z odkrytą twarzą, uboga jest bowiem, a ojciec ślepiec i któżby zresztą spojrzał na nią. Nie byłeś Tuan po tamtej stronie rzeki?
— Od dawna nie byłem. Jeśli tam kroki zwrócę..
— Tak! tak! wiadomo! — zagadał pojednawczo Babalatchi, — zato ja bywam, tam często w twoim Tuan interesie, patrzę, słucham. Wiem, wiem, że gdy wraz z tobą najdziemy na radży Patalolo obozowiska, pozostaniemy już tam panami na zawsze.
Lakamba podniósł się na ramieniu, ponuro wpatrując się w mówiącego.
— Dobrze to słyszeć raz, dwa, — rzekł, — lecz powtarzanie ciągle nudzi i nurzy, jak paplanina dzieci i kobiet.
— Nie raz, nie dwa, — odrzekł Babalatchi, — słuchałem wichrów podmuchu.
— Mądryś! Musiało to być dawno bo mię już nic nie zagrzewa w twych słowach. Czcze są...
— Niewdzięczność przez usta twe przemawia o! Tuan! — wybuchnął Babalatchi. Oparcie nasze w Mocnym, Jedynym, Mścicielu Krzywd...
— Dość! dość! — przerwał Lakamba, — wszak rozmawiamy z sobą przyjaźnie.
Babalatchi, siedząc ciągle skulony, mamrotał coś niezrozumiałego a potem ozwał się głośno.
— Odkąd radży Laut, wysadził w Sambirze drugiego białego, córka ślepca Omara el Badavi słucha nie mego już tylko głosu.
Lakamba zaśmiał się.
— Przywidziało ci się chyba, — rzekł niedowierzająco, — „biały“ nie raczyłby przemówić do córki żebraka, ślepca.
— Hai! mówię com na własne widział oczy.
— I cóżeś widział ty! jednooki! — zawołał wzgardliwie Lakamba.
— Widziałem, — mówił rozważnie tamten, — własnem widziałem okiem, obcego, białego przybysza przechadzającego się po ważkiej leśnej ścieżce, zanim słońce ranne osuszyło rosy. Słyszałem, na własne uszy, słyszałem dźwięk jego głosu, gdy słodko szeptał do ucha dziewczęciu o bladej twarzy i wielkich oczach. Kobieta to ciałem, lecz mąż duchem, nie zna wstydu lecz i strachu nie zna. I jej głos na własne słyszałem uszy...
Pokiwał głową i zamilkł z jedynem swem okiem wlepionem w zbity wał drzew na przeciwległym brzegu rzeki. Lakamba leżał milcząc, zadumany. Pod niemi rzeka, złotodajna rzeka Luigard’a, niedostępne dla innych źródło bogactwa szemrała z cichym pluskiem o bambusowe żerdzie, podtrzymujące platformę straży, przed którą czuwali.
Przed domem grunt zbiegał wzgórzem ogołoconem już z budulcowych pni, lecz pokrytem gęstą trawą i zaroślami, spalonemi długotrwałą suszą. Wąskie skiby ryżu opasane były z trzech stron, niby murem, dziewiczym lasem, z czwartej zbiegały ku rzece. Na wodach i lądzie nie było najlżejszego powiewu wiatru, lecz wysoko, ponad drzewami strzelającemi w niebo, unosiły się szybkie chmury, to przysłaniając to znów odsłaniając srebrny księżyc w pełni. Daleko, śród biegu rzeki tak spokojnej jak gdyby snem zdjętej, plusnęła od czasu do czasu ryba, cichym pluskiem przerywając głęboką ciszę.
Lakamba zdawał się drzemać, Babalatchi, siedząc przykucnięty, wzdychał opędzając obnażonemi ramionami od nagiego torsu roje moskitów, wznoszące się z poniżej płynącej wody ku czerwonym jasnościom ogniska. Miesiąc na niebie w cichej nocnej wędrówce doścignął szczytu horyzontu i przeglądając przez liście palmy ponad głową Lakamby, rzucał snop bladego światła na jego lica. Babalatchi dorzucił drew do ognia i rozbudził towarzysza.
Lakamba poziewał i wyciągał się, Babalatchi mówił zwolna, spokojnie, głosem podobnym do ciekącego po kamieniach strumienia, cichym i równym, któremu nic się jednak oprzeć nie da. Lakamba słuchał z wzrastającem zajęciem.
Obaj należeli do tych malajskich przedsiębiorczych awanturników, których nazwać można cyganami śród krajowców. Przed laty, zanim rządca miejscowy wybił się z pod władzy sułtana Koti, Lakamba zjawił się na wodach rzeki z dwoma niewielkiemi handlowemi statkami. Nie małego doznał zawodu zastawszy zarys organizacji pomiędzy osadnikami różnorodnymi, uznającemi spokojne rządy starego Patalolo. Nie stało mu dość polityki dla pokrycia tego zawodu. Podał się za mieszkańca wschodu, gdzie panowali „biali“ przybysze; twierdził, że należy do pobitych, lecz jest książęcego rodu. Istotnie miał pozór, a mnogie właściwości księcia-tułacza: zdawał się zgorzkniały, niespokojny, niewdzięczny, zazdrosny, do intryg gotów, pełen kłamstw, czczych obietnic, przechwałek i wykrętów. Uparty był lecz cała siła jego woli zużywała się w krótkotrwałych wybuchach wygórowanej ambicji. Roztropny, podejrzliwy Patalolo przyjął go chłodno. Ze zgodą jego czy bez zgody, Lakamba przywłaszczył sobie kawał gruntów wybrzeżnych o jakie czterdzieści mil od Sambiru. Grunta otoczył palisadą, zbudował tam sobie schronisko. Że miał z sobą równie butnych jak sam towarzyszy, stary Patalolo wolał nie sprzeciwiać mu się zbyt energicznie a Lakamba zaledwie się osiedlił, rozpoczął grę podstępną. On to dzwonił na porozumienie starego radży z sułtanem tylko nie udało mu się go zgubić i Patalolo z walki z dalekim i niemogącym go dosięgnąć wrogiem wyszedł zwycięzko. Odtąd przybysz kopał dołki pod starym, lecz i tu przeszkadzał mu Luigard, zjawiwszy się pewnego dnia na wodach rzeki, z dobrze uzbrojonym statkiem. Grożący palec „Króla mórz“ przykrócił jego wojownicze zamiary, nie przykróciwszy zdradzieckich instynktów i zamysłów. Mało bo kto odważyłby się stawić otwarcie czoło walecznemu kapitanowi i Lakamba, z pozorną rezygnacją, zeszedł do rzędu pół rolnika, pół kupca, wyczekując, za swą palisadą, dogodniejszej dla swych ambicji chwili. Wierny jednak roli książęcia i pretendenta nie przyznawał zwierzchności Patalolo, a posłańców jego domagających się podatku za przywłaszczoną ziemię, odprawiał z niczem. Patalolo, stosując się do roztropnych rad Luigard’a pozostawiał w spokoju niesfornego sąsiada i lennika, i ten śród żon swych i partyzantów wiódł życie wyczekujące, będące przywilejem wszystkich zapoznanych wielkości.
Lecz dnie mijały nie przynosząc wyczekiwanej zręczności; nadzieje słabły, sama ambicja przetrawiała się w szarym popiele powszedności i tylko Babalatchi umiał rozdmuchiwać, od czasu do czasu, jej iskry.
Babalatchi szukał w zapadłej krainie schronienia dla niepewnej na karku głowy. Był on włóczęgą morskim, rozbójnikiem, żyjącym z korsarstwa, napadów na bezbronne łodzie i tonące okręty. W chwilach wolnych od korsarstwa a może i przy rozkwicie tego rzemiosła zapędzał się na dalekie wybrzeża, poznał przepych Bombaju, podziwiał moc sułtana Markati, dobijał się nawet o zaszczyt i szczęście dotknięcia niegodnemi usty świętego węgła świętego miasta, wszędzie zbierając skrzętnie mądrość wielorakich doświadczeń, aż przystał na służbę Omara el Badavi. Odtąd oddał się wyłącznie dewocji, został pielgrzymem, chociaż niepiśmienny, nie zdolen był czytać Koranu i natchnionych słów Proroka. Mężny był w istocie, nieustraszony, mściwy, pełen nienawiści ku „białym“, tym zwłaszcza, co stawali na zawadzie rozbojom, gwałtom, handlom niewolnikami, podpalaniom okrętów, przewozowi kontrabandy i tym podobnym niegodnym prawego żeglarza, zajęciom.
Umiał on zresztą pozyskiwać łaski i zaufanie swych wodzów. Zwłaszcza Omar el Badavi, wódz korsarzy, któremu wiernie służył przez długie lata, okazywał mu szczególne łaski, a gdy po długiej karjerze udałych mordów i gwałtów, rabunku i rozboju, powodzenie wodza zachwianem zostało, Babalatchi nie opuścił go, stojąc mężnie wobec pękających pocisków na tonących okrętach, w płonących warowniach świadek śmierci towarzyszy, jęku kobiet, niemowląt płaczu, ruiny i zniszczenia wszystkiego co uważał za świętość, rozkosz i dostojeństwo życia. Ziemia pomiędzy zgliszczami krwią przesiąkła, mogiły „czarnych“ piętrzyły się, jęki rannych wypełniały zatrute wyziewami rozkładających się trupów powietrze a Babalatchi nieustraszony walczył by ocalić chociażby jedną łódź, deskę zbawienia w dniu sądu, dniu ostatecznym. W chwili wybuchu ostatniej rezerwy prochu udało mu się znaleźć w pobliżu w pół żywego i oślepłego wodza. Synowie Omara byli w boju, przy pokonanym, okaleczonym starcu, pozostała tylko córka Aïsza, nieustraszona tak jak jej bracia. Z pomocą wiernego Babalatchi, dociągnęła ojca do brzegu, do skrytej w zaroślach barki. Za nimi rozległy się strzały i gromy wybuchów, Aïsza podtrzymując krwią ociekłą głowę ojca, spojrzała śmiało w oczy staremu słudze. Nie! nie miał się czego bać, nie miał się za czem oglądać; wróg był w mieście, lecz miasto było w gruzach i nie było w nim nic, oprócz trupów poległych mężów i oszalałych ze strachu i rozpaczy kobiet; nic, oprócz ognia i dymu, trzasku walących się i płonących dachów i zagród.
Babalatchi, tamując dłonią płynącą mu z ramienia krew, westchnął.
— Silni są, — mówił, — i moc ich wielka, w walce z nimi zginąć musimy...
— Nie wszyscy jednak, nie wszyscy, — dodał przez zęby, wyciągając pięść krwawą ku opuszczanym brzegom.
Czas jakiś marzył o zemście bogów — a i ludzi — rozkoszy, lecz marzenia jego zostały rozwiane chłodnem przyjęciem sułtana Sulu, u którego szukał posiłków, a znalazł upokarzającą i skąpą gościnność. Aïsza leczyła okrutne rany ojca, a wierny Babalatchi zaskarbiał sobie łaski władcy i protektora, naszeptując mu projekty zaborcze, na które sułtan odpowiadał ponuro.
— Znam was, ludzi wschodu! Sączycie jady w ucho władców, zachęcacie nieść śmierć i pożogę, z których sami ciągnęlibyście korzyści, nam zostawiając trud i zemstę pobitych. Znam was! Odstąp!
Nie było rady. Tymczasem czasy się zmieniły i dnia pewnego zbliżyła się do wyspy hiszpańska fregata, żądając wydania Omara i jego towarzyszy. Babalatchi nie zdziwił się perspektywą zostania ofiarą politycznych knowań europejczyków, lecz od jasnego zdania sobie sprawy z położenia do pogodzenia się z niem było daleko. Natychmiast uplanował powtórną ucieczkę. Z bronią w ręku i nielicznymi towarzyszami, opanował łódź i wywiózł Omara i jego córkę. Dzieje tej śmiałej i krwawej ucieczki, pozostały w pamięci miejscowej ludności, pozostał żywy obraz nieustraszonej dziewczyny i wiernego sługi, unoszących śród strzałów i nocy, ślepca na nikłą łódź kołyszącą się na wzburzonych morskich falach. Towarzysze broni nowego Eneasza, polegli tak, jak niegdyś jego synowie; duchy ich z ciemności Erebu zdawały się pomagać śmiałej ucieczce wodza, i jeśli o całem tem zajściu wzgardliwie wzmiankują politycy zażywający wczasów w cieniu galerji rezydencji tego lub owego radży (wielkorządcy), żołnierze, straż trzymający w obszernych dziedzińcach, rozpowiadają sobie, przy ogniskach przyciszonym głosem, zaciskając pięści, z ponurem i tęsknem spojrzeniem w noc nieprzeniknioną i nieokreślną dal morza, o ucieczcze ślepego wodza, podziwiając bitnego niegdyś dziś nieszczęsnego, podziwiając nieustraszoną jego córkę, mądrego i przebiegłego sługę i tych co polegli i tych niewielu co przeżyli i na niepewnych wodach walczyli z nocą, burzą, pragnieniem i głodem.
Nie było jednak nic bohaterskiego w wylądowaniu Babalatchi, Omara i Aïszy w Sambirze. Przybyli na wielkiej łodzi, naładowanej kokosowemi orzechami jako właściciele prawni tejże łodzi i jej zawartości. Jakim sposobem Babalatchi, uwożący zbiegów na morskiej łódce nie większej niemal od łupiny kokosowego orzecha, został w ucieczce posiadaczem obszernej łodzi z pokaźnym ładunkiem, to pozostanie tajemnicą tych morskich dróg i szlaków, których nikt dotąd nie zbadał, przestworzy zwierciadlanych a wiecznie ruchomych, tajemnic pełnych. Odyssei swej nie opowiadał i, co prawda, nikt go o nią nie pytał. Była mowa tu i ówdzie o jakiejś zaginionej kupieckiej łodzi, a to co opowiadał Babalatchi, nie trafiało do przekonania przenikliwego bądź co bądź Patalolo. Na jego niedowierzające pytania Babalatchi wzruszał ramionami, dziwiąc się na poły pokornym, na poły drwiącym tonem, jak taki mądry i praktyczny Radży przypuszczać może jakiebądź gwałty i walki o zdobycz tam, gdzie była tylko młoda dziewczyna i dwóch starców, jeden ślepy, drugi jednooki? Czemu nie wierzyć raczej, że zalecane przez Proroka miłosierdzie, podtrzymuje tych, co łask Najwyższego są godni.
Patalolo niedowierzająco potrząsał głową. Wierzył w Proroka i w Najwyższego wierzył, lecz z miłosierdziem rozmijał się jakoś w ciągu długiego i przygód pełnego żywota, to też Babalatchi wolał gościnność sąsiedniego magnata Lakamba, którego łaski zaskarbiał, pozostawiając tymczasem Omara i jego córkę Aïszę pod opieką Patalolo. Łódź wyciągnięto na błotniste wybrzeże u złączenia się rozdwojeń Pantai. Moczyły ją deszcze, słońce paliło, aż się rozpadła na drzazgi, któremi w chłodne noce zasilano ogniska i tylko zapomniany maszt i przegniłych desek parę przypominały chytremu Babalatchi, że jest przybyszem, tułaczem...
Pozatem dobrze i swojsko mu było na dworze — jeśli to dworem nazwać można! — bogatego Lakamba. Wpływy się jego zwiększały z dnia na dzień, nawet śród niewiast. Posiadał iście tułaczą zdolność naginania się do okoliczności i przeróżnych środowisk. Doświadczenie nauczyło go skrywać lub zmieniać stosownie do okoliczności plany i zasady, a biegłości w tem pozazdrościć by mu mógł nie jeden mąż stanu. Skądinąd, nie brakło mu stanowczości i daru przekonywania. Owładnął słabą wolę i wahający się umysł Lakamba. Ten niezdolny chcieć i działać, umiał — jak innych wielu, tonąć w wieczystem, zgorzkniałem niezadowoleniu. Niezadowolenie to zasilać, nienawiść i zawiść niecić, do otrząśnięcia się z ciężących mu więzów zwierzchnictwa Patalolo ustawicznie zachęcać, zostało zadaniem nowego i sprytnego faworyta. Sam gwałtowny, nagiął się w potrzebie do cierpliwej przebiegłości, rozżarzając ambicje swego chlebodawcy i sprzymierzeńca. — W przewidywaniu ewentualności pozyskania dla swych celów, pomocy europejczyków, on, nienawiścią tchnący dla rasy białej, skłaniał protektora swego do zabiegów o ich łaski. Byle nie śpieszyć, wyczekiwać dogodnej chwili; uciekać się do łatwego pozbycia się przez truciznę starego Patalolo, gdyż dopóki w okolicy panuje zwierzchnictwo dotykalne Luigard’a, a zastępca i przedstawiciel jego handlowych interesów, Almayer rządzi z ramienia swego teścia, na nic się zda Lakambie pochwycenie steru, zajętego już przez „białych“ państewka.
Pozbycie się gwałtownemi środkami Luigard’a i Almayer’a nie było łatwe a nazbyt ryzykowne. Przedewszystkiem wypadało szukać możnych i obrotnych sprzymierzeńców, kogoś przychylnego — powiedzmy zainteresowanego — w zamysłach Lakamba i jednocześnie popartego przez niemieckie władze, możnego i bogatego kupca, któryby pobił na głowę starego Patalolo. Z takim sprzymierzyć sie, zyskać jego poparcie u władz w Batawji... Byle znaleźć odpowiedniego i skłonić go, schlebiając jego własnym interesom, do osiedlenia się w wyłącznie dziś przez Luigard’a opanowanym Sambirze. O „białym“ niema co i myśleć. Któż „białym“ zaufać może? Wyspę opanują, obsadzą swoimi i tyle. Szczęście, że są pomiędzy Arabami bogaci, zręczni, przedsiębiorcy. Zazdrość Luigard’a oddala ich od strzeżonych przezeń skarbów. Jednych trzyma strachem, nieświadomością drugich i najwięcej jest takich, co dla niepewnych zysków niechcą się narażać na mściwość nieustraszonego „króla mórz“, jak zowią tego „białego“ przedsiębiorczego awanturnika.
Tu Babalatchi, poczynał wyliczać z żalem wielkim godnych zaufania ludzi, których znał w młodości swej: nieustraszonych, mężnych, przedsiębiorczych, potężnych, bogatych, gotowych do najzuchwalszych przedsięwzięć. Niema ich! niema! pomarli, wyginęli... jeden pozostał chyba... i to niedaleko... Ten mógłby...
Tak i tem podobnie owładnął swego możnego chlebodawcę. Lakamba planom swego doradcy zarzucał powolność. W łaknięciu bogactw i władzy, niedaleko widzący panek, gotów był rzucić się w ręce każdego awanturnika a tu powstrzymywała go przezorność nowego doradcy. Z potęgą i zemstą Luigard’a nie było żartów. Wygrywa ten, kto umie czekać, a dogodną chwilę pochwycić potrafi... Byle rzecz zatrzymać w tajemnicy, przedsięwzięcia nie narażać, nazbyt nie ryzykować. Tymczasem Babalatchi badał miejscowe stosunki i grunt, opinję publiczną i prywatną, rozpowiadając wszem wobec i każdemu z osobna o swym niebawem odjeździe. Wieczorami, na najmniejszej z należących do swego protektora łodzi, puszczał się wzdłuż rzeki, tam, kędy stary, ślepy wódz Omar żył pod pieczą Patalolo, w ubóstwie lecz czczony niby świętość, na polanie śród dziewiczego lasu, w obrębie bambusowych płotów, ogradzających siedzibę radży. Poza plantacją bananów stały dwie niskie chaty w cieniu drzew owocowych, nad strumieniem spływającym w wielką rzekę. Chaty te Patalolo przeznaczył na mieszkanie dla pobitego wodza, którego ostentacyjna pobożność, sentencje mądre, niedola mężnie dźwigana, imponowały mu wielce. Często też władca Sambiru nawiedzał w południowych znojnych godzinach, ślepego Araba, który się też nie gniewał, gdy mu Babalatchi nocny mącił spoczynek. Aïsza, stojąc na progu jednej z chat widziała ojca siedzącego z przybyłym przed ogniskiem, płonącem w zagrodzie okalającej obie chaty.
Przypatrywała się rozmawiającym bacznie, chociaż słów ich słyszeć nie mogła. Nawet gdy starca zmógł sen, gość pozostawał długo jeszcze na miejscu, przykucnięty przy dogorywającym ognisku, w głębokiej pogrążony zadumie. Dziewczyna z uszanowaniem patrzała na mądrego i mężnego, którego przywykła od najwcześniejszego swego dzieciństwa widywać u boku swego rodzica. O czem marzył, co wspominał siedząc zamyślony w noc głęboką, na wygnania ziemi? Kto wie czy nie szukał wyjścia w lepszą, lecz o! jakże niepewną! przyszłość.
Przybycie do Sambiru Willems’a, Babalatchi powitał z trwogą. Nie byłaż to nowa przez nienawistnych „białych“ zajęta placówka? Z czasem uspokoił się. Wieczora pewnego spotkał Willems’a na ścieżce wiodącej do banany, ku mieszkaniu ślepego Araba i nie zdziwiło go, że się starzec ani domyśla o krążeniu obcego człowieka w pobliżu swego domostwa. Innym razem biały surdut europejczyka mignął mu pomiędzy zaroślami na przeciwległym brzegu strumienia. Dnia tego nie spuszczał z oczu Aïszę, gotującą jak zwykle ryż na wieczerzę. Odmówił zaproszeniu Omara, odszedł wcześniej i tegoż jeszcze wieczora, oświadczył zdumionemu Lakambie, że chwila dawno upragniona się zbliża, a na naglące zapytania wskazał ruchem głowy na krzątające się w pobliżu ogniska kobiety. Dopiero gdy osada usnęła powiódł magnata na brzeg rzeki, wsiadł z nim do czółna, które puścił z biegiem wody, płynąc śród łanów ryżu, ku zapomnianej jakiejś lepiance. Tu byli bezpieczni, w oddaleniu od ócz i uszu ludzkich a w potrzebie nocną swą wycieczkę mogli wytłómaczyć zasadzką na jelenie, w które miejscowość ta obfitowała. Tu Babalatchi odsłonił plan swój, dobrze obmyślany, zdziwionemu Lakambie. Willems, we własnej osobie, miał zostać narzędziem zniszczenia potęgi i wpływów Luigard’a.
— Znam ich, „białych“, — mówił połyskując w przezroczystym mroku nocy, jedynem okiem, — znam! Niewolnicy chuci swych, wszędzie i zawsze gotowi stawić moc swą, rozum, fortunę na szalę namiętności. — Przeznaczenie sług Proroka w ręku Wszechmocnego, lecz tych czcicieli bóstw wielorakich przeznaczenie w ręku kobiet, których zostają igraszką. Szaleńcami są z Wszechmocnego woli, z przyrodzenia są szaleńcami, straszni dla wrogów, lecz zawsze gotowi pożerać się między sobą. Znam ich, znam dobrze!
Wyciągnął się przed ogniem i zmrużył swe jedyne oko, śpiąc lub udając że zasypia. Lakamba czuwał zdziwiony, niedowierzający a rozrzażone węgle gasły jedne po drugich. Nad rzeką powstała mgła biaława, księżyc, w ostatniej kwadrze, wychylił się z poza drzew krwawy i przyćmiony, smętny jak tułacz wracający z długiej wędrówki, spragniony spoczynku na kochanki białem łonie.







VI.

— Pożycz mi fuzji, — mówił do Almayer’a Willems, po przez stół, na którym stała mętna lampa, i resztki spożytej wieczerzy. — Chciałbym dziś, o wschodzie księżyca, zapolować na sarny.
Almayer oparty łokciami o stół, z głową zwisłą na piersi, z wyciągniętemi nogami, nie odwracał ociężałych powiek od swych miękkich pantofli. Zaśmiał się nagle.
— Mógłbyś odpowiedzieć tak lub nie, bez tego drażniącego śmiechu, — zauważył ze źle tajonem niezadowoleniem Willems.
— Śmieję się, — odrzekł tamten, nie zmieniając pozycji i cedząc ociężale słowa, — gdyż nie wierzę ani słowa temu co opowiadasz. Nie oszukasz mię! Zresztą po co te ceremonje? Wiesz gdzie fuzja, możesz ją sobie brać czy nie brać! Sarny! jelenie! polowanie! Czy nie na gazelę raczej przesławny mój gościu? Na podobne polowanie mój panie łowczy, wypadałoby raczej zaopatrzyć się w jedwabne sieci i złote groty, a o te tu nie łatwo... Ostrzegam cię, nie tak łacno jak ci się zdaje, zwłaszcza spędzając dnie i wieczory śród krajowców... pięknego mam z wasana pomocnika!
— Pijesz nad miarę, — odrzekł chłodno Willems, — a głowę masz słabą. Mocną, o ile pamiętam z dawnych dni Makasfaru, nie była nigdy. Nad miarę pijesz, mówię ci Almayer!
— Piję swoje i za własne pieniądze, — odciął się ostro, ze złośliwem spojrzeniem Almayer.
Dwaj przedstawiciele rasy białej, doskonalszej, dwie pochodnie cywilizacji, zmierzyli się dzikim wzrokiem, niby dwa gotowe skoczyć ku sobie, rozjuszone brytany. Po chwili odwrócili wzrok od siebie, Almayer zsunął z nóg pantofle i odchodząc od stołu wyciągnął się w zawieszonym u pułapu werandy hamaku, a Willems, niezdecydowanym krokiem zeszedł z ganku, kierując się, przez dziedziniec, do kamiennej grobli, przy której stały dwie wielkie, szarpiące się na kotwicy masztowe łodzie i kilka uwiązanych do bambusowych żerdzi czółen. Wskoczył do najmniejszej z takim rozpędem, że o mało nie stracił równowagi. Po chwili dopiero, ująwszy wiosło, stał się panem biegu wody. Almayer podniósł się w hamaku i zawołał w ślad za odpływającym:
— Czy ci już fuzja niepotrzebna? — poczem opadł uśmiechając się do samego siebie a niebawem już chrapał. Willems zapatrzony przed siebie nie zwrócił uwagi na dolatujące go słowa.
Od trzech miesięcy był w Sambirze, pozostawiony tu przez Luigard’a w charakterze pomocnika Almayer’a, z którym bynajmniej nie sympatyzował. Służyli przedtem obaj w biurach Hudig’a i Almayer pamiętał wyniosłą łaskawość swego towarzysza, teraz zazdrościł mu nadto względów swego patrona i poniekąd teścia, gdyż Almayer ożenił się był z dziewczyną malajską, którą Luigard, w jednym ze swych impulsów wspaniałomyślności adoptował. Małżeństwo to nie przyniosło Almayer’owi domowego szczęścia, to też liczył na fortunę przybranego ojca swej żony, jako na należną sobie rekompensatę i zjawienie się Willems’a, któremu Luigard szczególną okazywał przychylność, przykrem mu było tembardziej, że stary „król mórz“ nie wtajemniczył zięcia w okoliczności towarzyszące przesiedleniu się swego protegowanego do Sambiru, ani o swych względem niego zamiarach na przyszłość.
Niechętny Almayer, z pozoru uprzejmie przyjął narzuconego sobie towarzysza, chłodnem zachowaniem się i nieufnością zrażał go, do pomagania mu w sprawach handlowych nie dopuścił i naprężone stosunki wprędce przedzierżgnęły się w otwartą, chociaż milczącą niechęć. Dnie i godziny wlokły się pomiędzy dwoma pionierami europejskiej kultury i handlu, długie, puste, ciężkie i Willems uginał się pod monotonną nudą tego życia, tęskniąc do dawniejszych zajęć, zwyczajów, powodzeń. Leniwym krokiem obchodził składy gutaperki, taranów i innych miejscowych produkcji, oraz ryżu i europejskiej tandety, przywiezionej do składów „Luigard et Cie“ w Sambirze. Milczący zasiadał do wspólnego z Almayerem stołu i czuł, że aczkolwiek nie lada obszary wyspy podlegały przewadze Almayera, nie znajdzie tam ujścia dla swych zdolności i energji. Nie widział dla siebie gruntu poza ciasną palisadą, a człek przyzwyczajony od lat wielu uważać się za niezbędnego, burzył się wobec chłodnej i wzgardliwie podkreślanej gościnności swego towarzysza, wobec przymusowej nieczynności, w jakiej go tenże stale utrzymywał i tej niechęci, co charakteryzuje „białych“ względem siebie, gdy ich los rzuci w osamotnione, jak kopalnie bogactw, dające się eksploatować kąty lądów zamieszkałych przez dzikie, lub za takie uchodzące plemiona.
Willems zgrzytał w bezsilnej wściekłości zębami, myśląc o życiu marnowanem u boku zawistnego, mściwego, pospolitego głupca. Szmer wód, szum liści w lesie, zdawały się wyrzucać mu jego bezczynność. Dokoła niego wszystko ruszało się, żyło, walczyło o bogactwo, o byt, lub chociażby jak dzikie, lub za takie uchodzące plemiona krajowców, o przedłużenie nędznej, lecz samodzielnej egzystencji, on sam tylko, on sam zdawał się wytrącony z biegu wszechrzeczy, spętany, z pożerającą go tęsknotą, z jadowitym, nieustannym żalem, głuchym, gniewnym buntem we wzburzonej duszy.
Większą część dnia trawił na bezcelowych po okolicy wędrówkach. Sambir, co miał zakwitnąć w bliskiej przyszłości, zaledwie się wyłaniał z ziejących zarazą bagnisk i trzęsawisk. Domostwa tłoczyły się na wybrzeżu rzeki, wsuwały się w nią bambusowymi palami i wystającymi platformami, pod którymi biegły i szemrały wody. Przez miasto jedna tylko wiodła droga, wązka i ciemna poza tyłami domów, po drugiej stronie obrzeżona lasem, którego tajemnicza gąszcz o parę kroków dalej, stawała się nie przeniknioną. Las następował na osadę, wabił przechodnia zdradziecką głębią, z którą mało kto ośmielał się zmierzać. Grunta w dostępnych bodaj miejscach niskie były, błotniste trzęsawiska, na których bawoły pasły się w znoju dni gorących. Na przechodzącego wązką ścieżką Willemsa spoglądali obojętnie i ospale rozciągnieni w cieniu drzew mężczyźni, kobiety przewodziły go długiem nieśmiałem spojrzeniem, dzieci pierzchały przed nim, wystraszone jego białą, rumianą twarzą, a ów przestrach dziatwy szczególnie upokarzał przechodnia, szukającego samotności. Skoro zapuszczał się w wytrzebione już części lasu, bawoły wytrzeszczały na niego pełne zagadkowego blasku ślepia lub rzucały się do gromadnej ucieczki, łamiąc i tratując młodsze latorośle drzew. Pewnego dnia zjawienie się jego spłoszyło całe stado, które uciekając i tłocząc się w obrzeżającej osadę ulicy, rozwaliło płoty, zgasiło ogniska, rozpędziło kobiety i dzieci, rozgniewało leniwych mężczyzn, zmuszonych zapędzać spłoszone bawoły kijami i wrzaskiem. Niewinny sprawca tego zamieszania zmuszony był schronić się za płoty obozowiska Almayera. Odtąd w przechadzkach swoich unikał obwodowej, granicę dziewiczych lasów stanowiącej ulicy, wolał puszczać czółno z biegiem Pantai lub walcząc z jej korytem, wdzierać się w głąb wyspy. Poznał brzegi obrosłe splątaną zielenią; przedzierał się pod gąszcza konarów splecionych niby sklepienia w podziemnych kryptach tumów; zatrzymywał się kędy wysmukłe palmy, z wyniosłych swych szczytów zdawały się spoglądać zdziwione wtargającemu w ich państwo śmiałkowi. Tu i tam dostrzegał ślady wytrzebionych czy wydeptanych ścieżek, zapuszczał się w nie, by się przekonać, że są bez wyjścia. Wracał do czółna z głuchem niezadowoleniem doznanego zawodu, wdychając powietrze wilgotne i gorące, woń bagna, rozmokłej ziemi, gnijących, powalonych pni drzew, wybujałej nad miarę roślinności, goniącej za nim, aż na wody rzeki. Chwytał w znużone ramiona wiosło, ku następnej kierował się polanie, by natrafić na tęż samą pustkę, lub nieprzeniknionych lasów ścianę.
Raz, wiosłując wzdłuż zagród okalających osadę Patalolo, przepłynąwszy wody ocienione parasolami szeleszczących palm, wyniośle wyprostowanych po obu brzegach dumnych setkami lat swoich, długo nie zakłóconą samotnością i ciszą, przyglądających się z wysokości swych szczytów krótkotrwałemu śmiałkowi, wdzierającemu się w rzucane przez nie cienie; ujrzał wijący się pomiędzy niemi strumień, czysty i cichy przy ujściu, którem spływał w rzekę. Wzdłuż strumienia biegła wydeptana ścieżka. Willems przybył do brzegu i puścił się skrętami ścieżki, na którą tu i ówdzie, przedzierając się przez splątane gałęzie drzew, złote promienie słońca padały przez wysokie trawy i miękkie, elastyczne mchy. Im dalej, tem się ścieżka zwężała śród splątanych konarów zielonej nawy, zdawała się ginąć, jak innych tyle, w nieprzebitym gąszczu. W tem przed smutnem okiem przechodnia, zamigotały białe i barwy oślepiające jak płatki słońca przedzierającego się przez gąszcz drzew, po których cienie zdają się ciemniejsze. Stanął zatrzymując dech w piersiach. Czy mu się zdało, czy słyszał szelest lekkich kroków? Obejrzał się. Wysokie trawy podnosiły się dopiero co potrącone lekką stopą, której ślady pozostawały jeszcze na srebrnych mchów kobiercu. Ktoś przebiegł tędy. Nie wiatru powiew, bo drzewa stały nieporuszone i trawy wysokie odprostowane stały znów ciche, jak zaklęte, w powietrzu stłumionem, gorącem...
Zagrzany ciekawością Willems, rozgarnął gąszcz splątanych wiciokrzewów, a przed oczami mignęły mu znów białe i kolorowe szaty i czarne, jak noc warkocze kobiety, niosącej na głowie bambusowe, wodą czystą strumienia wypełnione naczynie. Zatrzymała się, słysząc szelest jego kroków, odwróciła się. Willems przystanął też na chwilę, poczem minął ustępującą mu z drogi. Patrzał wprost przed się, tem niemniej nie uronił nic z wdzięcznego zjawiska. Kobieta odwróciła w bok głowę, co uwydatniało siłę i piękny kształt jej ramienia. Masą czarnych włosów starała się jak zasłoną przykryć dół twarzy. Mija ją szybko, sztywny, zahypnotyzowany niespodzianem a tak ponętnem zjawiskiem. Mijając, słyszał jej przyśpieszony oddech, czuł palące spojrzenie wpół przysłoniętych źrenic. Było w tem coś ciężkiego i przenikającego zarazem. Minął ją, lecz wrażenie zaciekawienia, nagle zbudzonego pożądania trwało, obejrzał się.
Wyprostowała się, podtrzymując wdzięcznym ruchem ręki ciężar na głowie, lecz gdy się obejrzał, stanęła znów jak wryta, z gotowością do skoku spłoszonej gazeli. Nad nią gałęzie drzew wiązały się w zielony słońcem i cieńmi przepojony namiot. Świetlane plamy zasypywały jej czarne, bujne, na plecy puszczone warkocze; kładły się złotemi krążkami na brwiach i gładkiem czole; zapalające iskry w szeroko teraz rozwartych i w stojącego na ścieżce mężczyznę, wpatrzonych źrenicach. Willems zapatrzył się oczarowany i przestraszony, poczuciem jakiejś nie dającej się naprawić omyłki, straty niepowetowanej; porażony tem dziwnem uczuciem co ma słodycz długo oczekiwanej pieszczoty i nagłość ogłuszającego gromu, podobne do zbudzenia się ze snu do świadomości nowych i już niezbytych pragnień, lęków, nadziei, zaparcia się siebie.
Posunęła krok naprzód i znów się zatrzymała. Powiew gorącego wiatru poruszył jej włosy, których zapach uderzył go w twarz odurzającem tchnieniem. Wciągnął w piersi powietrze głębokim oddechem, jak gotujący się do bitwy żołnierz, jak gotów w ramiona pochwycić ukochaną kobietę kochanek, tchnieniem czerpiąc siłę na śmierć lub namiętności burzę.
Kimże była? Skąd się tu wzięła? Oczarowany wzrok oderwał od lic jej i powiódł nim pytająco po otaczających ich drzewach, po skrawku rozciągniętych nad nimi szafirów. Podzwrotnikowa, rozrzutna w cieniu lasów przyroda, przytłaczała go swym ciężarem, wybujałością form i barw, blaskiem świeżości i wonności, pod któremi czają się jady śmiertelne. Tknęło go coś niby przeczucie nieuniknionego niebezpieczeństwa, nieuniknionego a ponętnego. Zdało mu się, że wzrokiem przebić zdoła opuszczające się z drzew niebotycznych, ciężkie jak skrzydła złowieszczych ptaków cienie, że przeniknie jakąś czarodziejską tajemnicę.
W grze świateł i cieni, stojąca przed nim kobieta, zdawała mu się niepochwytną a niedostępną, jak senne widziadło; zwodniczą i jasną; zamgloną, ponętną i odpychającą zarazem; istne wcielenie ducha tej ziemi tajemniczej, nieprzeniknionemi porosłej lasy, nurzającej się w mglistych horyzontach i falujących, niepochwytnych linjach. Zjawisko urocze, owiane przeźroczystą zasłoną, tkaną ze słonecznych, migotliwych promieni i równie niepochwytnych zielonkawych cieni.
Zbliżała się do niego. Stał wzruszony, zmięszany oczekiwaniem czegoś nieodzownego, z czego sobie, w pomieszaniu swem, sprawy zdać nie umiał. Ciszę przerwał obcy mu, a jednak własny głos jego:
— Ktoś ty? — pytał nieznajomą.
— Córką jestem ślepego Omara, wodza — odrzekła cichym, lecz pewnym głosem. — Tyś „biały“ kupiec, władca tej wyspy? — pytała.
— Tak — odrzekł, wstrzymując z wysiłkiem palące spojrzenie jej źrenic — białym jestem, lecz — dodał, jak gdyby mówił o kimś innym — banitą, nie kupcem i władcą, lecz z pośród rodaków moich wygnany.
Słuchała go cicha, nieporuszona: pod opadającemi na jej czoło kosmykami czarnych włosów, podobna do posągu złoconego o palących, żywych źrenicach. Przysłoniły je długie rzęsy powoli opadających powiek, a skośne, rzucone nieznajomemu spojrzenie miało ostrość i przenikliwość połyskliwej klingi. Wargi jej pełne i purpurowe zwarte były spokojnie, nozdrza delikatne i ruchome, wpół odwrócona głowa i ruch ramienia nadawały całej wdzięcznej postawie wygląd dzikiej i łatwo dającej się spłoszyć nieufności.
Cień przeniknął na czole przybysza. Rękę podniósł do ust, by powstrzymać cisnące się na nie słowa, pomimo to wyrwały mu się z mocą przekonania i nie dającego się powstrzymać uczucia:
— Piękna jesteś! — zawołał.
Obrzuciła szybkiem spojrzeniem jego ogorzałe i przy samych tylko włosach białe czoło, silne ramiona, wysoką, gibką postać i spuściła oczy. Nikły uśmiech przebiegł po jej purpurowych wargach, podobny błyskowi słońca z poza burzę niosącej chmury promyk, zwiastujący pogodę, a może gromy nowe?







VII.

Bywają w życiu chwile i okresy całe, co nie pozostawiają po sobie śladu, zapisując się w sercu samem — uczuć pieśnią. Ruchy, czyny, fakty nikną przysłonięte mgłą słoneczną, migotliwą, przenikającą w samą głąb naszego jestestwa, opromieniającą tę wpół jawę, pół marzenie, z którem się nosim, a które lada nic spłoszyć może. Lada nic, lub śmierć sama, a śmierć, w danej chwili, bywa przywilejem wybranych — nielicznych niestety.
Willems nie potrafiłby opowiedzieć ani przypomnieć sobie jak i kiedy rozłączył się dnia tego z Aïszą. Ocknął się ze snu czarodziejskiego, czerpiąc dłonią mętne wody rzeki i chłodząc niemi spieczone wargi. Czółno jego dościgło zagród Sambiru, a on się czuł we władzy mocy, której powolnym być musiał. Pierwszem uczuciem był bunt głuchy. Nie! nie wróci tam więcej! Zdziwiły go, gdy ujął wiosło, jasność dnia, nieba pogoda. Lasy zdawały mu się zieleńsze, niebo głębsze i wyższe, czuł w sobie wzmożone do nieskończoności siły, wstąpiły weń: ufność i wiara, zbudziła się w letarg popadła przedsiębiorczość; zdawało mu się, wodząc okiem po pniach olbrzymich, okalających rzekę, że jednem naprężeniem ramion, jednym zamachem dłoni, zwalić potrafi wiekowym burzom czoło stawiające olbrzymy. Czoło mu pałało, wszystkie pulsy tętniły, pił długiemi haustami mętną wodę rzeki, sam jej niesmak zdawał mu się ambrozją.
Późno już było, gdy wrócił do domu. Śmiałym krokiem przeszedł przez chropowaty ciemny dziedziniec, jasność miał w samym sobie, niepochwytną dla innych, własną, jak skarb najdroższy głęboko ukrytą. Mrukliwe powitanie Almayera było dlań zgrzytem, płoszącym wewnętrzną melodję myśli i uczuć. Zajął miejsce u stołu naprzeciw gospodarza, starając się rozmawiać swobodnie i wesoło, do czego towarzystwo zasępionego Almayera bynajmniej nie zachęcało, lecz po spożyciu obiadu i zapaleniu cygara popadł w zniechęcenie, uczuł wyczerpanie i jak gdyby żal nad jakąś wielką, niepowetowaną chociaż i nieokreśloną stratą. Światła słoneczne pogasły i w jego serce wtargnęły znów: gorycz, zniechęcenie, głuchy żal do samego siebie, swych losów, do świata całego. Chciałby miotać przekleństwa, złajać Almayera, ulżyć wewnętrznej, głuchej męce, wybuchem wściekłości, aktem brutalnym. Ze źle stłumioną złością patrzał z podełba na nieuprzejmego gospodarza, gdy ten, w milczeniu, zapewne planując jutrzejsze zajęcia, do których nie chciał dopuszczać narzuconego sobie przez teścia towarzysza, ćmił cygaro po cygarze. Wzgardliwa powściągliwość Almayera zdała mu się śmiertelną obrazą, krzywdą domagającą się pomsty. Gniewało go jego milczenie, tak jak innym razem gniewała i drażniła gadatliwość. Wprawdzie Almayer zdolen był pleść same głupstwa lub od głupstw nudniejsze komunały, czemu jednak dziś właśnie ust nie otwiera? Dwaj biali, przedstawiciele wyższej kultury, mierzyli się ponurem spojrzeniem i zawistnem okiem po przez dymy swych cygar i dzielący ich stół z resztkami jadła.
Rozeszli się wcześnie, lecz śród nocy Willems opuścił hamak, na którym nie mógł zasnąć i zszedł na dziedziniec. Dwóch stróżów drzemiących przy ognisku i nucących coś z cicha w przerwie drzemki, obejrzało się nie bez pewnego zdziwienia na „białego“. Wyminął ich, zginął w mroku nocy i znów wrócił w takiem zamyśleniu, jak gdyby ich zgoła nie widział. Długo chodził tam i nazad mrucząc coś z cicha i malajczycy uważali za roztropne uchylić się, zejść z drogi, rozdrażnionemu widocznie. Przypatrywali mu się z za węgła, dopóki wschodzące słońce nie zbudziło mieszkańców faktorii, którą zazdrośnie rządził Almayer, uchylając się od współrządów narzuconego sobie przez teścia, pomocnika.
Ten, skoro tylko mógł wymknąć się niepostrzeżenie, biegł ku rzecze, wskoczył w czółno, spiesząc do miejsc zaklętych, kędy wigilią spotkał córkę ślepego wodza. Wyszedłszy na brzeg strumienia legł na mchu wysokim, wyczekując jej przyjścia. Słońce przedzierając się przez drzew gęste listowie, złotemi płatkami zasypywało ziemię, złotemi strzały rozdzierało tu i ówdzie drzew cienie, ślizgało się po pniach prostych i niebotycznych, jak okrętów maszty, kipiało w wodzie, gubiąc się w gąszczu zieleni pod zbitych ljan i wiciokrzewów nieprzeniknionych siecią. Wysoko ponad najwyższemi drzewami, białawe obłoczki, do lekkich, rozwiewnych dymów podobne, mknęły po lazurze nieba. Powietrze przeszywały skrzydła motyli i lśniące pióra ptasząt, spadających z góry ze zdobyczą, trzepoczących się nad ziemią, w opalonym oparze, by wzbić się po chwili ku słońcu. Willems oddychał powietrzem, przesyconym wonią kwitnących w wysokich trawach kwiatów, zwiędłych liści, obumierającej ustawicznie, by się ustawicznie odmładzać przyrody. Na jej macierzystem wówczas nawet, gdy ukrytych zdrad pełnem łonie zapomniał o przeszłości i o przyszłości; zapomniał urazy, tryumfy, zawody, nadzieje, wyrachowania; wszystko, nawet poczucie mocy i samodzielności umilkło wobec półdrzemki pół jawy tych miejsc dzikich, samotnych, tej rozrzutności przyrody; wobec wspomnienia oczu Aïszy, dźwięku jej głosu, jej warg zagięcia, jej brwi zsuniętych i jej uśmiechu.
Nadeszła! czemu by nadejść nie miała? Był dla niej czemś nowem, nieznanem, dziwnem poniekąd. Wyższy, silniejszy, barczystszy od mężczyzn, których spotykała, przedstawiciel rasy nieznanej, zwycięzkiej.
Wraz z żywem jeszcze wspomnieniem wielkiego i tragicznego przewrotu w jej młodem życiu, zjawiał się jej jak coś wielkiego i zarazem strasznego, coś co miało pokonać trwogę, mogło pomścić krzywdę. Tak zwycięscy zwykli mówić takim głębokim, przekonywającym głosem; takiem śmiałem, jasnem, błękitnem spojrzeniem, chłodnem jak ostrze stali, zwykli ujarzmiać wrogów. I głos do wydawania krótkich rozkazów przywykły, dźwięczał pieszczotą u jej ucha; śmiałe spojrzenia zwracały się na nią z pokorną a gorącą prośbą. Mąż to był, mąż o jakim marzyła. Nie rozumiała wszystkiego, co jej mówił, lecz z tego, co zrozumiała, wywnioskowała, że możnym i znamienitym być musiał śród swoich, równie nieszczęśliwym jak mężnym i nieustraszonym, pokrzywdzonym, zapewne zemsty szukającym banitą. Posiadał dla niej urok nieznanej nowości, czegoś nagłego i przemożnego, istoty silnej, niebezpiecznej, zdolnej ujarzmiać i — być ujarzmioną. To ostatnie z iście kobiecą intuicyą wyczuła odrazu, od pierwszego zamienionego z nim spojrzenia. W miarę, jak dni mijały, stawała przed nim trzymając go spojrzeniem na wodzy i pierwsze uczucie lęku znikało. Coraz pewniejszą była swej zdobyczy. Czuła upojenie tryumfu, jakiejś ogromnej i ogromnie słodkiej dumy. Ujarzmiła istotę wyższą, której jarzmo lubem by jej i ponętnem było. U nóg jej leżał cichy i powolny ten biały mocarz, co wiedział z doświadczenia, jak ją spłoszyć łatwo lada śmielszym ruchem lub nawet spojrzeniem. Głos mu miękł w pieszczotliwe i błagalne przechodząc tony, oczu oderwać nie mógł od stojącej, opartej wdzięcznie o drzewo, osypanej słonecznych prążków strzałami, z opadającemi na czoło i ramiona czarnymi włosami, na które zwieszały się zieleń liści i przedziwnych storczyków kwiaty-motyle. Zdawała się kwieciem śród kwiecia, wyskokiem, duszą bujnej przyrody, zrodzoną z samych głębi cienia wykwitającą ku pełnemu słońcu.
Dzień każdy zbliżał ją o krok jeden ku niemu. Cierpliwie, z rozkoszą nęcił ją słowy i spojrzeniem, jednobrzmiącym a zawsze, skoro się powtarza nowym hymnem pochwał i pożądań, słowy staremi jak świat, co przetrwają dopóty, dopóki będą męskie usta do nucenia a kobiece ucho do wsłuchiwania się w tę melodję. Mówił jej i powtarzał, że jest piękną wśród pięknych, najpiękniejszą. Mówił i powtarzał, a mówiąc to i powtarzając wyrażał wszystko, co miał jej do powiedzenia, oczarowany znikającem raz w raz z jej twarzy niedowierzaniem, pogłębiającą się słodyczą jej spojrzenia, coraz ufniejszym uśmiechem ust, uśmiechem oczarowanego snem rozkosznym dziecka, upojonej tryumfem z budzącą się tkliwością kobiety.
I gdy był z nią, zapominał o bezczynności co jak rdza trawi. Jej uśmiech i spojrzenie zakrywały mu przeszłość i przyszłość, starczyły za wszystko, były wszystko rozświecającym słońcem. Wraz z jej zniknięciem słońce znikało, otaczały go nieprzeniknione ciemności, czuł się słabym, bezradnym, wykolejonym desperatem. On, co życie przeżył z jedną li tylko troską o karjerę, obojętny lub niedostępny wpływom kobiet poza sferą łacno dających się zadowolnić chuci, pełen wzgardy dla tych, co się im poddają, czuł się teraz igraszką spojrzenia na poły dzikiej dziewczyny. Gdzież się podziała jego męska duma, pewność siebie, przenikliwość, ufność w pokonanie największych bogdaj trudności, postanowienia odbudowania bądź co bądź zachwianej fortuny, pewność osiągnienia zamierzonych celów? Wszystko to znikło, wszystko! pozostało jeno serce wzburzone potężną, obezwładniającą namiętnością, na łasce i niełasce spojrzenia, uśmiechu, słówka nadziei czy gniewu dziewczęcia obcej rasy, przygodnie spotkanego na wygnania ziemi.
Gdy gorąco upragniona nadeszła chwila i pokonane, dumne dziewczę opuszczając się na kolana obok niego, na mchy gęste, ujęło dłoń jego ruchem pełnym kobiecej, granic nie znającej tkliwości, porwał się, jak człek ze snu zbudzony, nad którym runąć ma dach własnego jego domu. Rękę jej brutalnym ruchem odepchnął niby rozżarzone żelazo i z wbitym w ziemię wzrokiem siedział długo milczący, ponury, a tyle było w wyrazie jego twarzy grozy i niedowierzania, że Aïsza, aczkolwiek w głuszy pustynnej wyrosła, zrozumieć musiała, co się w duszy jego dzieje. Spojrzała mu w oczy ze smutkiem i powagą, przesuwając pieszczotliwie dłoń po jego włosach i czole, a gdy drgnął, ze snu ciężkiego, pod jej miękkiem dotknięciem zbudzony, znikła mu z oczu lekka i rozwiewna, pozostawiając po sobie podnoszące się za śladem stóp jej wysokie trawy i gamę srebrzystego śmiechu.
Wstał z miejsca, zataczając się jak pijany, jak człek wielkim przytłoczony ciężarem, kierując kroki ku rzece. Zwątpienia swe i rozkosze cofnął w samą głąb serca, w chwili jasnowidzenia postanawiając przykrócić całą tę sprawę. Puściwszy czółno z biegiem wody, patrzał na brzeg, jak gdyby się miał na zawsze pożegnać z lubem i pełnem słodkich wspomnień miejscem. Wszedł do zagrody Almayera pewnym, pełnym determinacji krokiem; wyraz twarzy miał surowy i skupiony, ruchy stanowcze, lecz spokojne. Znać było, że się opanował, że się czuł odpowiedzialnym stróżem jakiegoś niesfornego, łatwo mogącego umknąć więźnia.
Zasiadł naprzeciw Almayera do spożycia po raz ostatni, wespół z nim obiadu, z licem pochmurnem lecz spokojnem, z wewnętrzną trwogą czy mu się uda opanować samego siebie. Od czasu do czasu wpijał paznogcie w stół i zagryzał do krwi wargi, w gwałtownym przystępie rozpaczy, jak nad przepaścią stojący i kruchej gałęzi przytrzymujący się człowiek. Nagle poczuł rozprężenie muskułów, zanik woli. Coś się w nim przełamało, coś się w nim zapaliło. Musi się z nią widzieć, koniecznie dziś jeszcze. Gniewała go zwłoka, stracone zdala od niej chwile. Po co walczyć przeciw nieuniknionemu, dokonanemu! Z instynktownym jednak strachem cofał się, własnemu kłamiąc sercu, własnej namiętności, pragnąc, bądź co bądź, zostawić poza sobą otwartą jakąś furtkę, szukał pretekstu. Nie wydalał się dotąd z zagrody w nocy, niechciał obudzić złośliwych podejrzeń Almayera; wolał podejść go i dlatego prosił o pożyczenie fuzyi, wymyślił rzekomą zasadzkę myśliwską. Nie było w tem słowa prawdy i nie udało mu się okłamać Almayera. Mniejsza z tem. Czyż sam sobie nie kłamał codziennie, ustawicznie? Czyż każdy stosunek z kobietą nie pociągał za sobą sieci kłamstw i podejść? Odpowiedź Almayera przekonała go, że się nic w tajemnicy utrzymać nie da, chociażby w tak zapadłym, jak ten, kącie świata. Wartoż co bądź brać w rachubę oprócz umykających chwil... A gdyby umarł nagle, nie spotkawszy się z nią, nie przycisnąwszy do bijącego — ach! jak gwałtownie! serca?
Przeprowadzony szyderczym śmiechem Almayera wsiadł na czółno, łudząc się wiarą, że je potrafi zatrzymać, nazad zawrócić skoro mu się podoba. Dopłynie tam jeno, okiem obejrzy miejsce i drzewo, pod którym leżał, gdy przyklękła obok niego i dłoń mu ujęła. Wyskoczył na murawę w znanem sobie miejscu, z takim pośpiechem, że uronił powróz, którym miał czółno uwiązać do nadbrzeżnych krzaków. Pęd wody uniósł łódź lekką i pustą i oto Willems ujrzał się zależnym od sług Patalolo, do których legowisk droga wiodła około chaty Aïszy.
Szedł niechętnie, nie własną jakoby popychany mocą, zahypnotyzowany, wsłuchany w odgłosy przeznaczenia. Odgłosy to były niejasne, do szumu gwałtownego potoku podobne, próżno by się im teraz usiłował oprzeć. Czuł swą niemoc, burzył się przeciw niej instynktownie, zaciskając pięści.
Zimny pot występował mu na czoło, podobny był do skazańca słuchającego przez samego siebie podpisanego na się wyroku. Ku nocnemu zmrokiem obciągniętemu niebu, olbrzymie drzewa wznosiły czarne szczyty, a na czarnem tle nieba przepływały białawe, do zbłąkanych świateł miesiąca podobne obłoczki.. Pod stopami czuł wilgotną, warem dnia upalnego oblaną ziemię, do koła cicho było i głucho.
Obejrzał się gotów zawołać o pomoc. Cisza ta, głusza, nieruchomość drzew, cieni, nocy, tchnęły grozą. W cieniach o palącym, gorączkowym oddechu, czaiły się różnorodne potwory i niebezpieczeństwa. Legło ono nie tylko zewnątrz, lecz i w nim samym, w nim samym zwłaszcza. W myśli, w sercu, przed wyobraźnią i zmysłami miał ją tylko, ją samą, ponętną jak rozkosz zawrotną dziewczynę, obcego plemienia płonkę tajemniczą, ślepego, pokonanego wodza córkę. Miał chwilę przebłysku świadomości, daną najbardziej zaślepionym, krótką chwilę, w której raz jeszcze odczuł niebezpieczeństwo i czczość ślepych instynktów, którym się dał opanować. Zdjął go lęk, coś na kształt wstrętu: On „biały“, ambicji pełen, i który dotąd grzeszył li tylko brakiem zastanowienia, lekkomyślnością, we własną gwiazdę i własne siły samolubną ufnością! Kobieta ta ponętną była i piękną, prawda, lecz dziką, pozostała na łonie nieujarzmionej przyrody... Ha! rzecz cała miała mniej wagi, niż się zdenerwowanemu przymusową bezczynnością zdawać mogło. Ha! Czy jednak czasem Willems nie wszedł na drogę, na której bezpowrotnie zginie były wspólnik Hudiga. Co tam! Zawiódł się na samym sobie jak i na życiu; sam siebie nie poznawał, gotów poświęcić na poły dzikiej kobiecie sumienie, przyszłość, cywilizacji prawa, kultury nawyknienia, rasowe instynkty, wszystko. Nie zdawał sobie z tego jasnej sprawy, czuł się jednak zbity z toru, czuł, że leci w przepaść zawrotną, porwany potokiem rozszalałym, w noc ciemną... Zamykał oczy obojętny na zgubę, wolał ją od walki.







CZĘŚĆ II.

I.

Światło dnia upalnego zalało wyspę, a w gorących, oślepiających promieniach legła kraina cała. Żadne żyjące jestestwo nie odważało się narażać na śmiertelne, słoneczne groty. Słabły siły i wola, myśl wlokła się leniwie, pół senna w południowym znoju i same motyle nikłe na słonecznych zawieszone promieniach bujały nad kwiatami, pomiędzy olśniewającem niebem i spaloną upałem ziemią. Cisza w południe znojnego dnia byłaby zupełną, gdyby jej nie przerywał plusk wirów na zielone brzegi rzeki, szum wirów na podwodnych kamieniach, pląsy biegnącej ku morzom fali.
Almayer odprawił robotników na południowy odpoczynek, i niosąc na karku uśpione swe dziecię szukał schronienia w cieniu okalającej dom galerji. Dziecię położył na krześle, podparł wyciągniętemi z hamaku poduszkami i stał chwilę nad uśpionem, przypatrując mu się z czułością. Dziecko zmęczone i zgrzane, zbudziło się i spojrzało na ojca wpół sennem, zamglonem okiem. Podjął z ziemi odłamany liść palmy i zaczął nim powiewać nad główką dziecka. Dziewczynka uśmiechnęła się i zapadła w sen głęboki.
Almayer odszedł cicho, usiadł na bambusowym fotelu, oparł się o bambusową barjerę galerji i wzrok puścił po lśniącej się w słońcu wstędze rzeki. Stopniowo drzewa na przeciwległym brzegu oddalały się, malały mu w oczach, rozpływały. Przed znużonym jego wzrokiem rozciągały się same słońcem przepojone szafiry. Wkrótce i słońce znikło, pociemniało, wpadał w błogi stan pół omdlenia, spokoju. Parę razy jeszcze otworzył ciężkie powieki, zwarł je...
— Almayer!
Porwał się, wstrząsając cały.
— Co? gdzie? jak? — bełkotał, wychylając się za balaski; po chwili cofnął się nieco zdziwiony.
— Widmo, czy mara — szepnął obojętnie.
— Czy mogę wejść? — pytał przyciszony głos pod balkonem.
Almayer wychylił się znów, zniżonym lecz stanowczym mówiąc głosem:
— Ani się waż. Zbudziłbyś mi dziecko. Tylko co zasnęło. Zresztą nic ci nie mam do powiedzenia...
— Ale ja mam ci coś do powiedzenia — odparł głos za balkonem — i to coś niemałej wagi.
— Tak sądzisz?...
— Tak jest.
— Lubisz żartować — mówił po chwili milczenia obojętnie Almayer. — Zawsześ był, pamiętam! kpiarzem i niektórzy podziwiali twój dowcip. Nie jednego brałeś na kawał, ale nie mnie, nie mnie. Nigdy ci, panie Willems, nie wierzyłem na słowo.
— Nie przeczę, żeś przenikliwy, panie Almayer — odparł wzgardliwie, ze źle utajoną niecierpliwością Willems. — Wysłuchanie tego, co mam do powiedzenia przekona mię o tem jeszcze bardziej i możesz pożałować...
— Oj kpiarzu! kpiarzu! — zaśmiał się drzwi odsuwając Almayer. — Wejdź, bo dostaniesz porażenia słońcem na moim progu. Piekielnie gorąco! Wchodźże, lecz cicho, bo dziecko śpi.
Willems stał na progu galerji istne widmo tego, czem był niedawno jeszcze: spólnik najbogatszego na archipelagu malajskim kupca. Kurtę miał na sobie porwaną i zbrukaną, kapelusz zmięty, włosy nie strzyżone przylgnęły mu do oblanego potem czoła, spadały nierównemi kosmykami na oczy zapadłe lecz płonące gorączką, śród wychudłej twarzy, niby dogorywające węgle śród szarego popiołu. Broda obrosła zapadłe jego policzki. Wyciągnięta powitalnie ku gospodarzowi domu ręka drżała, a usta zaciskały się nad niewypowiedzianem jakimś cierpieniem. Bosy był i zdawał się chwiać na nogach ze zmęczenia.
Almayer obrzucił go niechętnem, krytycznem spojrzeniem. Nie wziął wyciągniętej do siebie ręki, która opadła wzdłuż wysokiej i barczystej, ale wychudzonej postaci przybysza.
— Przyszedłem — począł, czerpiąc ustami powietrze Willems.
— Widzę! — zauważył Almayer — i co prawda mógłbyś sobie zaoszczędzić trudu po całych pięciu tygodniach... tak jest pięciu, włóczęgi. Co prawda, nie czułem zgoła braku twego towarzystwa i nie tęskniłem za niem. Radziliśmy tu sobie niezgorzej...
— Słuchaj! powiem ci — przerwał mu przybyły.
— Ciszej! — syknął Almayer — obudzisz mi dziecko. Nie jesteś tu w lasach, śród dziczy, by się tak rozbijać. Powściągnij nabyte tam nawyknienia i pamiętaj, żeś w domu białego, cywilizowanego, obywatela.
Willems wzruszył ramiona.
— Przyszedłem — począł — gdyż idzie zarówno o ciebie, jak o mnie...
— By się odjeść — zaśmiał się Almayer. — Nie osobliwie snać cię karmiono śród nowych twych... jakżeby ich nazwać? nowych twych przyjaciół. Ślepy stary łotr, winien był przepadać za twem towarzystwem. Daruj, że go nazwałem właściwem mianem. Czy ci się zwierzał ze swych morskich sztuczek, rozbójnik stary? A ty sam, czyś tylko zabił, czyś i ograbił kogo w Makasarze?
— Kłamstwo! — oburzył się Willems. — Kłamstwo! pożyczałem, miałem oddać... łgarze są i łotry...
— Ciszej! — syknął znów Almayer, ruchem głowy wskazując uśpione dziecko. — Słyszałem, żeś się przekradł — ciągnął dalej złośliwie — i bałem się, by się to tu nie powtórzyło.
Willems po raz pierwszy spojrzał mu prosto w oczy.
— Och! — pośpieszył na spojrzenie to odpowiedzieć Almayer — nie mówię, nie twierdzę... owszem przyznaję, żem żadnych nie odkrył nadużyć...
— Ale — mówił po chwili żartobliwie — dziewkę tę to już skradłeś chyba, bo i czemże byś ją opłacił staremu łotrowi, ani też zwrócić mu ją możesz taką, jakąś wziął.
Śmiał się cynicznie.
— Milcz! — chłodno i wyniośle przerwał Willems, a było coś w jego tonie i spojrzeniu, co śmiech mroziło na wargach Almayera.
— Słuchaj mię — mówił Willems, przystępując krokiem bliżej. — Słuchaj, jeśli masz w piersi ludzką duszę! Słuchaj, bo cierpię strasznie i to dla ciebie...
— Dla mnie — rzekł, odzyskując zimną krew Almayer — śni ci się chyba.
— Nie wiesz — mówił spiesznie i istotnie jak w gorączce tamten. — Niema jej! uciekła przed dwoma dniami.
— Uciekła! doprawdy! — roześmiał się Almayer. — Prędko się tobą nasyciła, mój mądry, sprytny wspólniku!
Willems oparł się o kolumnę balkonu, wzrok puszczając po rzece. Zdawał się nie słyszeć ni słów, ni śmiechu zjadliwego.
— Życie moje z nią — mówił, jak we śnie, jak do samego siebie — niebem było i piekłem zarazem, lecz dopiero odkąd rzuciła mię, poznałem czem są piekielne katusze...
— Możesz wrócić do mego domu — uspokajał go Almayer. — Teść mój, Luigard, sprzyja ci snać, jeśli cię mojej powierzył opiece. Nikt cię z pod tego dachu nie wypędzał. Robiłeś, coś chciał, raczej podobało ci się nic nie robić. Wyniosłeś się dobrowolnie, bez meldunku, przepadałeś Bóg wie gdzie przez miesiące, tygodnie. Wracasz, jakeś wyszedł, nie proszony. Nie mam pretensji narzucać ci się z moją gościnnością, lecz wiem, com winien kapitanowi. Dom mój otworem ci stoi. Możesz wrócić.
— Wrócić i jej się wyrzec! — zawołał Willems. — Człowieku! czyś oszalał? Jej się wyrzec! Ona ma żyć, ruszać się, oddychać zdala odemnie! Ależ jam zazdrosny o wiatra powiew, o powietrze, którem oddycha, o źdźbła trawy, po których stąpa, o słońce, co ją oświeca... Pomyśl! dwa dni, całe dwa dni nie widziałem jej.
Może wybuch ten szczerości wzruszył Almayera, lecz wzruszenie pokrył pracowitem ziewaniem.
— Czemuś jej nie szukał — rzekł — zamiast mię zabawiać swą tragedią?
— Czemu?...
— Tak! czemu? Nie może być daleko, gdyż żadna łódź obca nie opuściła od dwóch tygodni przystani.
— Wiem to i wiem, gdzie się znajduje — wybuchnął Willems. — Znajduje się tuż, obok, w osadzie Lakamba.
— Phi! — uśmiechnął się Almayer. — Stary lis Patalolo nie doniósł mi — dodał po chwili namysłu — w tem coś tkwi. Wybór schroniska nie podoba ci się?
— Przeraża mię — odrzekł szczerze i śmiało Willems.
— Aha! rozumiem — mówił z ironicznem współczuciem Almayer. — Nie zgadza się z twem poczuciem honoru, byś ją aż tam ścigał. Szlachetny jesteś.
Chwilę trwało milczenie.
— Głupiś — syknął Willems — chciałbym cię zmiażdżyć.
— Nie boję się; nazbyt jesteś słaby. Wyglądasz, jak gdybyś umierał z głodu.
— Istotnie, w ustach nic nie miałem od dwóch dni, od więcej może, niepamiętam... Mniejsza z tem! Pali mię wewnątrz jak roztopione żelazo. Spójrz!
Odkręcił rękaw koszuli.
— Kąsałem siebie, by zgłuszyć ból, tamten — mówił, uderzając się pięścią w piersi.
— Po co te komedje — skrzywił się Almayer — nie wiem doprawdy, co teść mój dopatrzył w tobie. Tyleś wart, co...
— Milcz! — przerwał mu chłodno, przymykając zmęczone powieki Willems. — Tyś duszę za garść holenderskich dukatów zaprzedał.
— Nie tak tanio, jak ci się zdaje — odgryzł się zięć Luigarda — w każdym razie nie tak, jak ty, coś się dzikiej dziewce oddał za darmo, aż cię oszukała, aż krew ci wyssie, aż cię zabije i pożre. Znam je! miłość ich tyle warta, co nienawiść!
— Holenderskie dukaty — ciągnął po chwili zupełnie już spokojnie — rozumiesz przez to pieniądze mego teścia, kapitana Luigarda. Cobądź mu sprzedałem, targu sobie psuć nie dam. Nie dam się podejść nikomu, a tem mniej takiemu, kto nie wart końca butów kapitana Luigarda.
Unosił się, zachłysnął długo tłumioną zawiścią. Willems poczuł się silniejszym.
— Przybyłem tu pod opieką kapitana — rzekł — jako jego spólnik.
Almayer wzruszył ramiona.
— Tak — powtórzył Willems — żądam pracy, udziału w towarach i tego się domagam.
— Tyle tylko! — odparł Almayer i rozpinając surdut dorzucił:
— Mam się podzielić może domem, surdutem, butami. Co?
Ale Willems w innych pogrążony był myślach.
— Słusznem jest — mówił półgłosem, bezwiednie, myślom własnym odpowiadając — słusznie żądam udziału w korzyściach... Pozbyłbym się starego i tamtej...
Zamilkł, czoło mu się rozjaśniło jakiemś wewnętrznem błogiem widzeniem.
—... Moją byłaby, niepodzielnie moją. Wydarł bym ją jej krewnym, rasie, wszystkim! Uprowadził w niedostępne kraje, nagiął, złagodził, oświecił... Starczyłbym jej za świat cały...
Twarz mu się zmieniła, głosem kupca przystępującego do targu, ozwał się, zwracając się do Almayera.
— Nie o dar i nie o jałmużnę proszę. Żądam pożyczki, zwrócę do centa, z procentami zwrócę. W waszym handlu i interesach przeszkadzać wam nie będę. Wyzyskać mogę bogactwa miejscowe, których nie tknęliście jeszcze. Mam gotowe plany i pewien jestem przyzwolenia kapitana. O pożyczkę idzie, o prostą pożyczkę. Wszak się nie oddalę, gotów na każde stawić się wezwanie. Sam widzisz dobrze, że nic nie ryzykujesz...
— A! Kapitan przyzwoli! Kapitan potwierdzi i pochwali jeszcze może — wołał Almayer, pieniąc się na samą tę myśl.
— Widzisz — uspokajał go Willems — nie działam bez pewnej zasady, pewności. Słuszne są żądania moje.
— A niech cię dja...
— Almayer! słuchaj! pozycja twoja nie jest tu tak ugruntowaną, jak ci się zdaje. Zręczny współzawodnik zachwieje ją, ba! zniszczy, w przeciągu krótkich miesięcy. Grozi to zupełną ruiną. Zbyt długa nieobecność szefa, Luigarda, daje pochop niekorzystnych dlań przedsięwzięć. Słuchaj! nie zmarnowałem tak, jak ci się to zdaje, kilku ostatnich tygodni. Wyciągnąłem z nich więcej korzyści, niżbym wyciągnął gnuśniejąc obok ciebie. Wiele widziałem, coś nie coś słyszałem... Szczery będę. Czyniono mi propozycje... Przekonałem się, że jesteś tu strasznie osamotniony i że sam Patalolo...
— Czort z nim — splunął Almayer — jestem samowładnym panem miejsc tych...
— Czyż nie widzisz...
— Widzę, widzę! — wołał, zaperzając się rzekomy samowładca — masz mię za osła i tyle. Jaką wartość mogą mieć twoje tajemnicze ostrzeżenia? Czy ci się zdaje, że siedząc tu, jak na pokucie od lat tylu, nie wiem, co się gdzie święci? Łotrów tych, krajowców, djabłów nieprzymierzając, znam na wylot, stokroć lepiej, niż ich poznać mogłeś, chociażeś się z nimi bratał i swatał, przez tygodni kilka. Znane mi ich wykręty, podejścia, zdrady, lecz kpię z nich sobie. Myślisz może, żeś pierwszy odkrył tego tam, niech go piorun spali! araba, co tu podpływa rok rocznie, no... i nic nie wskórał. Handel jak był, tak i jest w mojem ręku.
— Co to, — mówił po chwili, — wyzwanie, co? Jeśli ma być wojna pomiędzy nami to twoim ptaszku kosztem. Innych nieprzyjaciół znam i sam się ich, bez niczyjej pomocy ustrzedz potrafię. Co do ciebie mógłbym cię rozdeptać jak padalca...
Almayer wpadał we wściekłość, podniesiony głos jego zbudził dziecko. Dziewczynka wzniosła głowę, przestraszyła się dziko wyglądającego nieznajomego, zakrzyczała. Almayer rzucił się do niej, wziął na ręce; idąc nastąpił na rzucony kapelusz Willems’a, strącił nogą na schody, wołając w zapamiętałym gniewie:
— Precz! precz! precz!
Willems usiłował przemówić.
— Precz! — wołał coraz zapamiętalej Almayer. Zbudziłeś mi, przestraszyłeś dziecko! Straszydle przeklęte! precz!
Willems cofał się machinalnie a Almayer kołysząc w ramionach swą córeczkę, uspakajał ją.
— Nie płacz! nie płacz dziecino! Odgonim stracha, wypędzim, zabronim wrócić. Nie wróci. Patrz już odchodzi! Przeląkł się tatusia! Odchodzi skąd przyszedł, do lasu, do dzikiego, do złych, podobnych sobie, do dzikich, czarnych ludzi.
I wznosząc w ramionach uspokojone dziecko po nad balustradą galerji ciągnął:
— O! O! odchodzi! nie wróci! Jeśli by wrócił, tatuś go zastrzeli, ot tak! pif! paf! Wypędź go, aniołku! wypędź: a kysz! a kysz!
Mała podniosła się, czepiając piąstką jasnej i gęstej czupryny ojca i rozbawiona, śmiejąc się po przez łzy, wygrażała drugą piąstką schodzącemu ze schodów Willems’owi, wołając piskliwym głosikiem:
— A kysz! a kysz! a kysz!







II.

Tchnienie jakieś przebiegło pod roziskrzonem niebem, drgnienie po drzemiących wodach, przeciąg powietrza przez otwarte gdzieś na północ wrota świata i zakołysały się drzew gałęzie, podniosły fale, zadrgały rozsypane w powietrzu, słoneczne iskry. W osadzie Lakamba, rozrzarzyły się przygasłe głownie, dymy wzbiły się ponad ognisko, wonie aromatycznych drzew wzmogły się, w cieniu opuszczonych ku ziemi gałęzi. Dzień się chylił ku wieczorowi, zaroiło się od ludzi; tu i ówdzie słyszeć się jeszcze dawało przeciągłe ziewanie; tu i ówdzie swawolne, młode wybuchały śmiechy, głośne nawoływania. Tu i tam formowały się grupy, zbliżały do rozżarzonych ogni. Starsi przykucnięci zawodzili długie, powolne, monotonne, z dnia na dzień powtarzające się gawędki, i rozwlekłe opowiadania, jakiemi zwykli sobie skracać przydługie wczasy ludy pierwotne i barbarzyńcy, którym rozmowy te i opowieści, starczyć muszą za wszystko; za widowiska, sztukę, naukę, historię, czyny, towarzyskie i rodzinne zebrania. Opowieści o odwadze i męstwie jednych, przebiegłości drugich; bywałych i niebywałych wypadkach; o tem co było, być mogło i będzie; o żywych i martwych; o walecznych; o pomście i o miłości.
Lakamba siedział przede drzwiami swego domu, w bambusowym fotelu, w cieniu gęstych liści, zaspany jeszcze i markotny. Przez wpół otwarte drzwi dochodził go z wnętrza domu, świegot kobiet zebranych dokoła warsztatów, na których się tkały i haftowały odświętne jego szaty. Po lewicy swej i prawicy miał siedzących na giętkich matach domowników, których urodzenie lub długoletnie zasługi dopuszczały do obcowania z nim. Jedni przecierali zaspane jeszcze oczy, drudzy grali w kości lub rozstawiali szachy, leżąc na brzuchach, podparci na lewym łokciu, z odwróconemi piętami. Nad nimi piętrzyły się pełne skupionej uwagi twarze widzów a brzeg platformy czy szerokiego i długiego ganku, ostawiony był rzędami sandałów, o barjerę zaś stały oparte piki i karabiny, których stal połyskiwała w słońcu.
Dwunastoletnie może pacholę, obsługujące magnata, siedziało skulone u stóp pana, trzymając otwarte srebrne pudełko. Lakamba wyjął z pudełka zielony liść, szczyptę kory specjalnej zwinął zręcznie i jakgdyby przypomniał coś sobie, zwrócił się leniwie pytając:
— Babalatchi?
— Babalatchi, — pobiegło przez szeregi obecnych, obiło się echem wewnątrz domu, rozbrzmiało rozśpiewane przez kobiet głosy, niby echo powtórzyło się kilkakrotnie w dali. Odpowiedź biegła powracającą falą, aż dobiegła do najbliżej wodza siedzącego staruszka. Babalatchi znajdował się u ślepego Omara.
Lakamba poruszył usty, staruszek zagłębił się w rozgrywającej się u stóp jego partji szachów i milczenie zaległo dziedziniec i ganek. Wódz zdawał się zamyślony, rozparty o poręcz krzesła, z rozstawionemi nogami, przymrużonemi, krwią nabiegłemi oczyma. Rzekłbyś, że go własnych myśli oślepia jasność.
Po południu Babalatchi wybrał się w odwiedziny do starego ślepca. Drażliwość byłego korsarza, zresztą może zręczne manipulacje Aïszy, zmuszały go do mnożenia i przedłużania wizyt u dawnego swego wodza, na co się aż uskarżała stara żona i zarazem niewolnica wspaniałomyślnie podarowana nowemu klientowi przez możnego patrona. Od dni trzech Babalatchi nie sypia nawet w domu, jak upewniała każdego, kto ją chciał słuchać. Ośmieliła się nawet napomknąć o tem, z wyrzutem, samemu wielkiemu Lakamba, który wiadomość tę przyjął jaknajobojętniej. Babalatchi istotnie z ciężkiem od dni kilku nosił się sercem, nie pewny powodzenia swych zabiegów. I tego popołudnia szedł wolnym krokiem, obojętny jak zwykle na to co go otacza, aż doścignął najdalszych granic osady, miejsc gdzie Lakamba przygotował dom z tarcic dla Omara i Aïszy, na wypadek jeśliby się udało namówić ich do opuszczenia dotychczasowego protektora. Jedyna stąd droga do rzeki wiodła przez główny dziedziniec rezydencji magnata, pełen zwykle straży i zbrojnych ludzi. Poza zagrodami ciągnął się tylko wązki pasek skib ryżowych, dalej cisnęły się drzewa lasu zbitym szeregiem, przez który kule nawet nie łatwo by się przebiły. Lecz Babalatchi znał w żywopłocie ukrytą furtkę. Popchnął ją i znalazł się na ubitej jak tok platformie. Na środku wznosiło się olbrzymie, umyślnie snać tu, przy wyrąbywaniu lasu pozostawione drzewo, żerdziami podparte, tworząc nad zagrodą parasol z gęstej tkaniny konarów i liści. Naprzeciw drzewa stało parę, do wymagań ślepego mieszkańca przystosowanych namiotów. Pomiędzy pniem a głównym namiotem garść węgli żarzyła się wśród popiołów. Nad ustawionym nad niemi trójnogiem pochylała się warząca strawy niewiasta, uboga, powinowata Lakamby, przydana do usług Aïszy.
Babalatchi obrzucił dziedziniec jednem swem okiem, rzucając jednocześnie krótkie pytanie kobiecie. Milcząc wskazała mu namiot, u którego uchylonej zasłony błąkały się promienie słońca.
— O; tuan Omar! Wodzu możny! — zawołał przybysz nie przekraczając progu.
Wewnątrz namiotu dał się słyszeć kaszel, szemranie do cichej skargi, do mrukliwego gniewu podobne. Ośmielony Babalatchi uchylił zasłony i po chwili wywiódł ostrożnie, z kobiecą niemal pieczołowitością, ślepego, obu dłońmi o ramiona jego wspierającego się starca. Posadził go na ławie pod drzewem. Starzec oparł się o pień olbrzymi. Rzadkie promienie słońca przedzierały się przez ciemne listowie sklepienia, skupiając się na białej szacie i białym turbanie wychudłego, siedzącego nieruchomie, z wygasłemi źrenicami Omara.
— Czy się już słońce skłania ku zachodowi, — pytał bezdźwięcznym głosem?
— Bliskie jest zachodu, — odrzekł Babalatchi stojący przed nim w pełnej uszanowania postawie.
— Gdzież jestem, — pytał z wyrzutem ślepiec, — czemu uprowadzono mię z miejsc, do których przywykłem? Przyzwyczajenie zastępuje wzrok tym, co go utracą, jest tem, czem wzrok dla widzących. Słońce mówisz chyli się do zachodu, a ja przez dzień cały, dzień długi, nie słyszałem szelestu jej kroków. Obcej, starej kobiety ręka podała mi strawę rano i w południe.
Czemu? Gdzie jest Aïsza?
— Blisko stąd, — rzekł cicho Babalatchi.
— A tamten, — spytał ożywiając się, lecz i głos jednocześnie zniżając Omar. — Gdzie jest? Nie tu? nie tu, — dodał obracając w lewo i w prawo głowę, jak gdyby wygasłym wzrokiem chciał przebić nieprzeniknione ciemności.
— Niema go tu teraz, — rzekł uspakajająco Babalatchi. — Wróci wkrótce.
— Wróci, mówisz? O! przebiegły! chytry! Czy tylko wróci? Przekląłem go trzykrotnie! Niech przeklęty będzie.
— Jest nim niewątpliwie! — uspakajał miotającego się starca Babalatchi, — a jednak, — dodał, — wróci i to zapewne niebawem.
— O! chytry! przebiegły! sam stokroć przeklęty! zdradzasz mię, ty, któregom wywyższył, coś prochem był pod możną stopą moją! Zdradzasz mię! kłamiesz!
— Wierniem walczył u twego wodzu boku, — spokojnie odrzekł Babalatchi.
— Pocóż ma tu wracać, — gniewał się Omar. — By zatruwać powietrze, którem oddycham, urągać mej niedoli, kraść mi serce i ciało mej dziewki? Wiesz przecie, że jest krwią krwi mojej i sercem serca mego! a tak niewzruszona i twarda jak podwodne skały, o które się najmocniejsze rozbijają okręty.
Nagle gniew jego opadł i ciągnął żałośliwie.
— Głodny byłem i nikt mię nie nakarmił; pragnąłem, nie było komu napoić mię; wołałem, nikt mi nie odpowiedział. Niedba o mnie, zaniedbuje mię! Synowie moi polegli, a jej serce pożarł pies niewierny. Czemuś mu pokazał drogę w mojej niedoli ciemne progi?
— Sam ją znalazł o! wodzu mężnych! — odrzekł ze smutkiem Babalatchi — w mojej dłoni jeno splątane nici zguby wrogów, naszej pomsty i wielkości pasmo i jeśli mię Wszechmocny nie oślepia, skończyły się dni naszej niedoli, głodu, upokorzeń; czeka nas sława, wolność, bogactwo.
— Czeka! czeka! — kiwał głową ślepiec, — przedemną rozwarta mogiła!
— Nikt nie policzył dni swoich i nikt przeznaczenia nie ubieży, — szepnął zamyślony doradca.
— Byle nie wracał, — poruszył się niespokojnie na ławie siedzący starzec, — byle nie wracał.
— Przeznaczenia swego nie ubieży, powtórzył z mocą Babalatchi. — Wróci, gdyż tak zapisano w Księdze Przeznaczeń, a wrogowie nasi na miazgę zgnieceni być muszą. O! wodzu! wodzu! ci dwaj „biali“ pożrą się tu wzajemnie!
— Zdaje ci się, że to ujrzysz, lecz ja... — jęknął Omar.
— Prawda, — spuścił głowę jednooki, — nad życiem twem o wodzu! zapanowały ciemności.
— Mylisz się! — uniósł się stary! — palą mię ognie, całego objęły płomienie. Pamiętasz onego ostatniego dnia płomienie? W oczach, na które nocy zasłona opadła, stoją mi po raz ostatni widziane rzeczy — trupy poległych towarzyszy broni, synów mych trupy blade! Jam przeżył to wszystko, wrogom na pośmiewisko, ślepe narzędzie w ręku chytrego sługi!...
— Wodzem i panem jesteś, jak i byłeś, — upewniał go z pokorą w głosie Babalatchi. — Tyś mądry i mądrość twoja natchnie cię, gdy będziesz mówił z Saïdem Abdulla, gdy się ten tu zjawi. Ja, sługa powolny o panie! doradca wierny, com lat tyle walczył u boku twego; czemże jestem? prochem marnym, lecz oko nie widzi, licho słyszy i dlatego ośmielam się słabemi zdolnościami memi wspierać twą mądrość. Saïd Abdulla przybyć może tej jeszcze nocy, a rzecz trzymaną być winna w najściślejszej tajemnicy, gdyż inaczej „biały“ pan miejsc tych dowie się i zamysły nasze zniszczy. Lakamba otrzymał glejt bezpieczeństwa dla swego gościa; Saïd Abdulla dziś tu będzie, okręt jego zarzucił kotwicę u ujścia rzeki.
Mówił ze spuszczonem w dół okiem i nie dostrzegł zbliżającej się cicho Aïszy, tak cicho, że i ślepy Omar szelestu lekkich jej kroków nie słyszał. Stanąwszy przed rozmawiającemi wpatrzyła się w nich wystraszonym wzrokiem, z wpół rozwartemi wargami, gotowa słowa swe dorzucić do narady, lecz ją powstrzymał wymowny i energiczny ruch ręki jednookiego dworaka.
— Aj! wa! — mówił gniewnie Omar — mam być echem słów twoich, chytry Babalatchi! doradzać im, swoim, by zawierzyli „białemu“? Stary jestem, ślepy! słaby! i mądrość moja zgasła...
— Zimno mi, — wstrząsł się po chwili i szeptem już niemal ciągnął:
— Słaby jestem, ślepy, a tamci, czarownic i szatana dzieci, przeklęte przeklętych siemię...
— Powiedzże mi przynajmniej, ty! wszystkowiedzący, — zwrócił się niecierpliwym ruchem do Babalatchi, ilu ich tu jest... „białych?“
— Dwóch, odrzekł szybko doradca, — i ci się wzajemnie zjedzą.
— A ilu ich jeszcze zostanie, zmartwychwstanie ilu, — pytał z gorzką ironją starzec?
Ale Babalatchi wpadał w ton proroczy, odpowiadając ogólnikami:
— Upadek wroga jest pociechą nieszczęsnego. I któż wrogów swoich zliczy?... Liczba ich w ręku Wszechmocnego, zapisana w Przeznaczeń Księdze! Nie dośćże ci, o wodzu! porażki i cierpień niektórych z nich zostać świadkiem?...
— Powiedzże mi przynajmniej, że obaj, obaj zginą, — wołał unosząc się wódz pokonany.
Aïsza wzniosła nagłym ruchem głowę, wstrzymał ją znów ruch ręki Babalatchi’ego.
— Zginą, obaj zginać muszą, — rzekł spokojnie nie spuszczając oka z twarzy Aïszy, — śmierć w przeznaczeniu każdego leży.
— O! chcę śmierci natychmiastowej, chcę dotknąć stygnących twarzy konających, zanim je wola Allaha ostatniem tchnieniem zmrozi! — wołał starzec w uniesieniu.
— Jeśli zapisano tak w twoich wodzu i ich Przeznaczeń Księdze. Allah jest wielki i wielki prorok Jego!
Porwał starca paroksyzm kaszlu, trząsł nim i targał, a gdy minął, Omar oparł się wycieńczony o pień drzewa.
— Sam jestem, sam, opuszczony, — skarżył się rzewnie, urywanym głosem, chwytając rękoma drżącemi powietrze, którego brakło piersiom. Sam jestem. Nie widzę. Boję się obcych, nieznanych mi miejsc...
— Stoję u boku twego, — mówił Babalatchi z lekka dotykając jego ramienia. Stoję wierny od zarania dni, gdyśmy obaj młodzi byli i walczyli ramię o ramię, w jednym, wiernym szeregu.
— Byłyż dni takie, — zawołał z rozpaczą Omar. Wolałbym je zapomnieć! Sam pozostałem na świecie bez dziedzica sławy mej i miecza — z dziewką, co rodzica opuszcza dla psa niewiernego. Straszyła mię dłoń Najmiłościwszego! Biada mi! biada! hańba!
Kiwał się tam i nazad biadając nad swą dolą, poczem nagle i stosunkowo spokojnie spytał:
— Czy słońce już zaszło?
— Złoci wierzchołki najwyższych drzew, jakie dostrzedz mogę, — odrzekł Babalatchi.
— Godzina modlitwy, — rzekł starzec — powstając z miejsca i prostując się.
Babalatchi podparł go ramieniem i obaj odeszli ku namiotowi, z którego Babalatchi wyniósł dywan z wzorami z Koranu i rozciągnął w stronę miasta świętego, Mekki. Polał lustralną wodą, wyciągnięte przed się, drżące ręce starca, pomógł mu uklęknąć na cennym kobiercu, a gdy starzec wymawiał pierwsze zwrotki modlitwy wieczornej, zwracając oczodoły i wyciągnięte, drżące ręce ku idealnemu punktowi ziemskiego globu, gdzie wznosi się Mekka z proroka grobowcem, cofnął się ku Aïszy, stojącej jak wryta opodal.
Gdy się zmierzyli wzrokiem, nie dziewczyna a żołnierz na polu bitwy i w podstępach nieustraszony, opuścił jedyną swą powiekę. Aïsza szybkim i cichszym od wieczornego powiewu ruchem, położyła dłoń na jego ramieniu, drugą wskazując na tańczące pod gałęziami drzewa, skośne promienie zachodzącego słońca.
— Trzeci raz zachodzi, — mówiła ledwie dosłyszalnym szeptem, — i niema go? Oszukałeś mię nędzniku!
— Dotrzymałem słowa, — odrzekł równie cicho, skłaniając się przed nią z największem uszanowaniem Babalatchi. Dziś rano jeszcze Bulangi wypłynął po niego na najbliższej łodzi Lakamba. Obcy on nam jest i cudzy, lecz sprzymierzeniec i czuwać nad nim musimy. O trzeciej wysłałem drugą łódź. Wierz mi, o córko wielkiego Wodza, że ten, którego oczekujesz przybyć może skoro sam zechce. Byle zechciał.
— Niema go! — odparła zagryzając wargi, — czekałam go wczoraj, dziś czekam... jutro sama doń pójdę.
— Jeśli żyć będziesz, — mruknął sam do siebie Babalatchi, a głośniej dodał.
— Czyś o władzy swej i potędze swych wdzięków zwątpiła o hurysko samego proroka! Niewolnikiem jest twoim.
— Niewolnicy — odparła brwi zsuwając, — uciekają czasem i rzeczą pana i właściciela dogonić, ujarzmić.
— Chciałabyśże żyć dalej i umierać o żebraczym chlebie?
— Co mi tam! — załamała dłonie a z rozszerzonych jej czarnych źrenic, skry się posypały, zwiastunki burzy, błyskawice.
— Pst! upomniał ją jednooki, wskazując ruchem głowy modlącego się przed namiotem starca. Pomyśl dziewczyno! czy on sam żyć zdoła o żebraczym chlebie?
— Wielki jest i mężny — zawołała, — dlatego gardzi wami. Mąż to! mąż prawy. Jemu być wodzem!
— Wiesz co mówisz! — mówił Babalatchi powstrzymując wijący mu się na ustach uśmiech. Pamiętaj jednak dziewczyno o mężnem sercu, że chcąc go przytrzymać masz mu być jako morze u warg konającego z pragnienia. Ja ci to mówię, pamiętaj!
Powiedział to z siłą przekonania i zamilkł. Oboje milcząc, powieki trzymali spuszczone a w ciszy słychać było powtarzane przez modlącego się zwrotki Koranu. Ślepy Omar, wódz pokonany, chwalił Boga ojców swoich, mężnych i walecznych Boga! W dali, niby rój pszczół, brzęczały głosy wypełniające osadę. Gama ich podnosiła się to cichła przecięta tu i tam ostrą, od innych oddzielającą się nutą. Coś, gdzieś skrzypnęło, a że właśnie Aïsza odejść miała, Babalatchi przytrzymał ją.
— Poczekaj! — szepnął.
Przez otwartą w żywopłocie furtkę wchodził sam Lakamba, z obnażonym mieczem, skrzywionym na głowie turbanem, w rozpiętej kurcie, widocznie wzburzony. Odsapnął się zanim wykrztusił w gniewie:
— Przybył w łodzi Bulangi i napadł na mnie ze zwykłą tym białym psom wściekłością. Byłem w niebezpieczeństwie Babalatchi! Czyś słyszał kiedy coś podobnego! Plugawy zjadacz świńskiego mięsa, podniósł na mnie dłoń, wbiegł jak szalony do mego domu! Zaledwie go sześciu moich ludzi obezwładnić zdołało...
Wzrastająca wrzawa i zbliżające się krzyki: „Trzymać go! trzymać!... mierzyć w samo czoło“ — przerwały mowę magnata. Nagle wszystko ucichło i słychać tylko było głos Willems’a klnący po niemiecku, angielsku, malajsku.
— Słyszysz! — mówił drżącemi usty Lakamba, — słyszysz! Bluźni, a głos jego podobny głosowi szczekającego psa. Jak psa wściekłego zastrzelić go każę.
— Oszalałeś panie! — zawołał sprytny doradca, a zwracając się do Aïszy, sztywnej, jak zahypnotyzowanej, z rozwartemi szeroko źrenicami i usty, z rozdętemi nozdrzami, gotowej skoczyć po swą zdobycz, lub ściganego własną zasłonić piersią, posłusznej pomimo to dotknięciu dłoni wiernego sługi, rzekł jej z cicha:
— Trzy dni nie upłynęły... widzisz! wierny jestem danemu słowu, ale ostrzegam cię nieustraszona dziewczyno, ostrzegam: pamiętaj! Bądź jako morze cofające się od warg pragnieniem spalonych... jako morze!
Podobna wypuszczonej z napiętego łuku strzale, Aïsza rzuciła się ku furtce i znikła za nią. Lakamba i Babalatchi powiedli za nią wzrokiem. Za furtką wrzało, lecz wrzawę zgłuszył rozkazujący głos kobiecy:
— Puśćcie go! puśćcie!
Przycichło. Po chwili imię Aïszy, pokonanego lecz walecznego wodza, nieustraszonej córki, biegło z ust do ust. U podjętej zasłony namiotu jęczał, leżąc na ziemi Omar. Lakamba zwrócił się wzgardliwie tam skąd go dochodziły jęki i skargi, lecz Babalatchi ujął go pod ramię i wywiódł z zagrody pokonanego wodza.
Staruszka pochylona nad warzącą się przy ognisku wieczerzą, cofnęła się, chroniąc za pień olbrzymiego, parasol swych konarów nad zagrodą rozpinającego drzewa. Wrota główne dziedzińca rozwarły się ukazał się w nich Willems tulący do piersi Aïszę, z wyciągniętym przed siebie pistoletem. Wpadł i leciał jak wicher, minął ognisko, namioty, znikł w mroku z tarcic skleconego, wielkiego i pustego domu.
Teraz cisza grobowa padła na zagrodę, na ryżu wązkie skiby, na nieprzeniknionych lasów piętrzące się wały. Przed namiotem, na dywanie, z wzorami zapożyczonemi z Koranu, ślepiec leżał i ze zwróconem w niebo niewidzącem okiem, jęczał:
— Co to? Ratujcie! wstać mi pomóżcie... Kto w Allaha i w Proroka wierzy, ratujcie! — wołał.
Nawet stara, warząca u ogniska wieczerzę kobieta, wystraszonym wzrokiem wpatrzona w zawarte z trzaskiem, za Aïszą i nieznajomym, drzwi domu, nie zwracała uwagi na wołanie ślepego starca. Leżał jęcząc, wołając, nasłuchując czy nie nadchodzi kto z pomocą, a przekonawszy się, że niema nikogo, opuścił ramiona i cicho legł na kobiercu.
Gałązki drzewa poruszały się w wieczornym powiewie wiatru. Opadł liść suchy i leżał chwilę nieruchomy, wzmagającym się blaskiem rozżarzonych głowni oświecony, aż go porwał wzmagającego się wiatru powiew, porwał i uniósł w dal i w mrok.







III.

Od lat przeszło czterdziestu Abdulla chadzał wedle przepisów Koranu. Syn bogatego seida, Selima ben Sali, kupca z nad cieśnin Oceanu, już w siedemnastym roku życia, jako zastępca ojca i reprezentant znanej firmy, zjawił się na pokładzie okrętu wysłanego przez ojca dla ochrony udających się do Mekki i grobu Proroka, malajskich pielgrzymów. Żegluga parowa nie była wówczas tak rozpowszechnioną jak dziś, zwłaszcza na tamtych wodach. Podróż morska była długa, uciążliwa lecz i bardziej urozmaicona niż obecnie i oczy młodzieńca nie na jedno patrzały. W księdze przeznaczeń jego, długie i dalekie pielgrzymki zdawały się zapisane, a nic mu bardziej dogodzić nie mogło. Z dni też wczesnej młodości pozostały mu gorące wierzenia w sercu i powaga zewnętrznego wzięcia się.
Zwiedził Bombaj i Kalkutę, opłynął Perskie wody i przepływał niejednokrotnie przez zatokę Suezu, a gdy w dwudziestym siódmym roku życia stracił ojca, wprawną dłonią pochwycił pasma różnorodnych interesów, sieć obejmującą Archipelag od Sumatry do Nowej Gwinei, od Batawji do Palawanu. Wkrótce zdolności jego kupieckie i polityczne, niezłomna, z uporem granicząca wola, spryt, fortuna, postawiły go na czele kupców, któremi obsadził wyspy i wybrzeża. Tu miał brata, tam wuja, szwagra w Batawji, drugiego w Palembangu, tu znów bratanka, a wszystko to działało pod jego kierownictwem, zgodnie z jego interesami, starając się o coraz nowe zyski, w których udział mieli. Śmiało rzec można, że Seid Abdulla, syn możnego Selima ben Sali, sieć kupiecką zarzucił na Archipelag cały: kredytorem był książąt i możnowładców; przeważał w radach państw; dostarczał broni i amunicji, otrzymując w zamian prawo wyładowywania i zarzucania kotwicy w upatrzonych przez się miejscach; równie upragniony sprzymierzeniec jak groźny wróg, ceniony, szanowany dla bogactw swych, mądrości, dobrej rady, potężnego ramienia, znanej pobożności, a no — i szczęścia i towarzyszącego mu stale powodzenia.
Dumny z darów jakiemi go Wszechmocny, tak hojnie obsypał, w sercu wierzącem nosił głębokie i pokorne poddanie się wyrokom przeznaczenia. Dobroczynnym był i wspaniałomyślnym w duchu Koranu, a gdy przechodził od progu swego pałacu z kamieni w okolicy Penangu, do swych obszernych składów towarów w porcie, nie wyjmował rąk z kieszeni lub je chronił przed kornemi i wdzięcznemi pocałunkami swych hojnie obdarzanych współwyznawców, chylących mu się z prośbą lub dziękczynieniem do kolan. Piękny, smagły, w ruchach szlachetny i powolny, jak na prawego przystało Araba. Jego wysokie czoło, czarne, do skrzydeł jaskółczych podobne brwi, nos prosty, kształtny, ciemna skóra, rzeźbionych rysów regularność, ruchów i postawy wrodzona, nie dająca się nabyć szlachetność i wytworność, świadczyły o czystości rasy. Brodę nosił przystrzyżoną krótko i okrągło; ciemnych, aksamitnych, długorzęsnych oczu miękkie, pieszczotliwe spojrzenie, odskakiwało od wązkich warg zaciśniętych z bezlitosnym wyrazem, z całej twarzy i postawy wiały: godność i powaga. Miał niczem nie dającą się zbić wiarę w siebie i swą gwiazdę.
Wierny koczowniczym instynktom swej rasy, krótko i rzadko przebywał w rezydencyi swojej w Penangu, bogatszej i ozdobniejszej od pałaców książęcych. Właściciel mnogich okrętów i statków rozprószonych po mórz przestworzach, najchętniej przebywał na ich pokładach, a w każdym znaczniejszym porcie posiadał dom własny, wyczekujących go krewnych i oficjalistów, oczekujące go, w jedwabne chusty zawinięte rachunki i listy, oraz koperty ze sztemplami wszystkich części świata; księgi rachunkowe, ustne, nie dające się inaczej przesłać, najważniejsze zapewne ze wszystkich komunikaty. Inne, pozostawione przez przygodnych na pozór podróżnych, czekały nań w domu, a wieści bywały zawsze pomyślne, a zawsze i wszędzie otaczały go chorały: podziwu, wdzięczności, próśb pokornych.
Szczęśliwy był możny Abdulla! a szczęśliwość jego była tak wszechstronną i zupełną, że dobre i wspaniałomyślne urodzinom jego błogosławiące wróżki, opatrzyły go nawet w dar nad dary: pragnienia rzeczy niedościgłej, dając mu trudnego do pokonania wroga. Abdulla zazdrościł handlowych transakcji i politycznych, w sferze tychże transakcji, wpływów kapitanowi Luigard’owi. Prześcignąć go stało się jego manją, celem życia, namiętnością domagającą się, bądź co bądź, zadowolenia.
W ostatnich czasach dochodziły go ze Sambiru wieści, pod naciskiem których zdecydował się na walną wyprawę. Już przed paru laty odkrył ujście rzeki, u którego zarzucił obecnie kotwicę tam, gdzie Pantai biegu zwalniając wylewa się leniwie śród biegu piasków, raf podwodnych, w szerokie morze. Pewien był, że płynąc w górę rzeki natrafić można na nieznane bogactwa, lecz nie odważał się na tak ryzykowne przedsięwzięcie, gdyż należał do rasy przezornej w handlu i mniej ufającej wodom niż piaskom pustyni. Zresztą, nie znosił myśli, by mógł być wywiedzionym w pole przez Radży Laut, jak to miało już miejsce z wielu, którzy usiłowali podejść „Króla mórz“. W ostatnich czasach jednak, otrzymane z Sambiru wiadomości zbyt kuszący samego bogdaj Abdullę miały charakter.
Takim był ten, którego Lakamba i Babalatchi wyczekiwali w wieczór powrotu Willems’a do Aïszy. Babalatchi, który przez trzy doby męczył się niepewnością, jaki obrót wezmą jego intrygi, pewnym być mógł teraz uwikłania w swe sieci „białego“ i z lekkiem sercem przypatrywał się czynionym na dworze Lakamby przygotowaniom dla przyjęcia Abdulli. Od wybrzeża do samego domu magnata, leżały stosy smolnych, na pochodnie przeznaczonych gałęzi. Na dziedzińcu w półkole ustawiono bambusowe, kobiercami pokryte ławy. Lakamba postanowił przyjąć na świeżem powietrzu dostojnego gościa i upragnionego sojusznika, chcąc mu się przy tem ukazać w pełnem otoczeniu swych licznych domowników i podwładnych, odzianych w odświętne, białe sarongi zebrane dokoła ciemnych ramion kosztownemi spinkami, z bronią za pasem, z dzidami w dłoni, lub poukładanemi w kozły dokoła biesiadników. Dwa stosy smolnego drzewa płonęły u wnijścia nad sadzawką, a Babalatchi przechadzał się pomiędzy niemi, nadstawiając ucha na najdalsze i najlżejsze szmery. Miesiąca nie było na niebie, pomimo to noc była dość jasna, chociaż mgły osiadały gęste na brzegach Pantai.
Hasło jedno, drugie i zanim Babalatchi odpowiedział na nie, dwie lekkie łodzie przybiły do brzegu i wysiedli z nich najzamożniejsi z krajowców: Dawid Sahamin i Hamet Bahassoen, zaproszeni przez Lakamba. Noc się pogłębiała. Ognie płonęły pod czapkami czarnych dymów; Babalatchi wytężał słuch w dół rzeki... Wreszcie! Zwołał sługi, rozdał im pochodnie, rozstawił w szeregi, niby w szyku bojowym, nad którym na kształt rozpuszczonych chorągwi, powiewały dymy gęste.
Od brzegu biegło wołanie:
— Saïd Abdulla ben Selim przybywa!
Na co obeznany ze wschodnią etykietą Babalatchi odrzekł donośnym głosem:
— Chwała niech będzie Najwyższemu! Allah rozradował serca nasze.
Abdulla opuścił łódź wspierając się na jednookim. W krótkim przejściu na oświecony ogniami dziedziniec domu magnata, ciche z towarzyszącym zamienił słowa:
— Ktoś ty, — pytał?
— Babalatchi, sługa i towarzysz broni ślepego wodza, Omara. Klijent w domu Lakamba.
— Umiesz pisać?
— Słowa me do ciebie pisane były, o! rozdawco łask wszelakich!
Abdulla ze spokojną twarzą i zwykłą sobie godnością zbliżał się do półkola, w którem śród sług swych i domowników stał Lakamba. Ten powitawszy go oprowadzał dokoła dziedzińca. Babalatchi stanął za swym chlebodawcą, za Abdullem postępowało dwóch arabów, jak on odzianych od stóp do głowy w fałdy białych, sztywnych sukien spiętych od brody do pasa, na dwa rzędy drobnych, szczerozłotych guziczków. Zmarszczone rękawy zakończone były złotym galonem. Na głowie ogolonej miał on myckę koloru trawy, ze splecionej słomy. Na nagich, jak w złoconym bronzie utoczonych nogach, słomiane pantofle.
Na około prawej ręki miał okręcony, zwieszający się różaniec z ciężkich i wonnych drewnianych paciorków, które zaczął przesuwać w palcach, skoro zdjąwszy papuzie, usiadł na zaimprowizowanym z poduszek i kobierców dywanie.
Przenaczone dla dostojnego gościa i domowników Lakamba półkole, otwierało się na werandę domu, którą zapełniły do domostwa magnata należące, ściśle zakwefione kobiety. Wychylały się ciekawie po przez otaczającą galerję balustradę, by się lepiej przyjrzeć gościowi i niezwykle uroczystemu przyjęciu. Lakamba zamieniał z gościem do zwykłego ceremoniału należące grzeczności. Babalatchi przykucnął u nóg swego protektora.
Grzeczności były wyczerpane, Abdulla powiódł wzrokiem dokoła szukając wątku rozmowy, raczej łaskawem spojrzeniem zachęcając do niej milczącego dworaka. Ten, ożywił się, począł rozpowiadać wymownie i obrazowo historię Sambiru; zatarg pomiędzy obecnym władcą Patalolo i sułtanem z Koti: najście nowych osadników z Bugis pod wodzą Lakamba. Opowiadając powoływał się na świadectwo krajowców: Sahamin’a i Bahassoen’a, co ci jednozgodnie, kiwając głowami, potwierdzali:
Betul, betul. Tak jest, nie inaczej!
Zachęcony uwagą z jaką go słuchano Babalatchi opowiadał o akcji Luigard’a, której powodzenie polegało jedynie na wewnętrznych zamieszkach i niezgodzie. Teraz głos zniżył a dźwięczała w nim nuta nienawiści i żalu. Kimże był ten obcy przybysz by przywłaszczać sobie bogactwa wyspy i trzymać innych w szachu? Kto mu nadał prawa wielkorządcy? Porozumiał się z Patalolo, ufność jego zagarnął, robi z nim co mu się podoba, utrzymuje go w zatwardziałości serca, w usta jego wkłada ostre i kłamliwe słowa, dłoń mu uzbraja. Niewierny! ujął w twarde ręce rządy nad wiernymi, obuzdał starego słabego Patalolo, w zamian za kopalnię bogactwa, jaką owładnął, narzuca krajowcom liche i jakie mu się spodoba towary; rozporządza kredytem; nieobrachowane ciągnie zyski; rok rocznie ciężkie zdejmuje haracze...
— Tak! tak! tak! — twierdzili jednocześnie Sahamin i Bahassoen.
Babalatchi podziękował im wzrokiem i zwracając się do Abdulli zawołał:
— Słyszysz! świadectwo to sprawiedliwych. O! opiekunie i obrońco pokrzywdzonych! Cośmy począć mieli? Człek nie może obejść się bez handlu, a ten tylko kupiec znalazł do nas drogę i zagarnął wszystko.
Sahamin powstał z miejsca, wsparł się na lausie i mówił:
— Znudziło nas spłacanie tego cośmy winni „białemu“ co jest synem czy zięciem Radży Laut’a. Człowiek ten! Oby grób jego matki znieważonym został! Człowiek ten, nie zadawalnia się przywłaszczoną sobie nad nami władzą. Na życie nasze nastaje, handlowe stosunki ośmiela się zawiązywać z Djaksami, mieszkańcami lasów, do małp podobnymi, bo i tyle warci są, co małpy. Od nich kupuje guttahirattands[4], gdy my z głodu zdychamy. Nie dalej jak onegdaj idę doń i mówię: „Tuan Almayer“ — zmuszeni jesteśmy grzecznie przemawiać do „białych“, do pomiotu samego szatana! — „Tuan Almayer“, mówię, mu, to i to mam do sprzedania, kupuj, a on — psy białe pojęcia nie mają o tem jak przemawiać do nas trzeba! on, „Daoud, mówi, — najszczęśliwszy z ludzi“... Tak mówi, jak gdyby nie wiedział, że samem tem słowem niedolę sprowadzić może na głowę moją i głowy synów moich! „Daoud, mówi, masz szczęście, jeśli posiadasz coś na te złe czasy. Dostaw to co masz do faktorji a przyjmę a konto twej należności“. Tak mówi i klepie mię dłonią po ramieniu. Bogdajby go psa białego...
— Ubilibyśmy go od dawna, — jeślibyśmy mieli wodza i dobre za sobą plecy. Wodzem naszym zostań o Tuan Abdulla!
Abdulla nie uronił słowa; wargi jego poruszały się jednak w miarę jak przesuwał pomiędzy palcami paciorki różańca.
— Pomógłbym wam, — rzekł wreszcie z rozwagą, — jeśliby okręt mój, mógł wpłynąć w koryto rzeki.
— Wpłynie, — zapewnił Babalatchi, — jest tu „biały“ pewien...
— Wiem, — skinął dłonią Abdulla. — Chciałbym się widzieć z Omarem el Badavi i z onym „białym“, o którym pisałeś mi.
Babalatchi zerwał się na równe nogi, wszyscy powstali z miejsc; kobiety znikły szybko z galerji i z tłumnego zbiegowiska na dziedzińcu paru ludzi pośpieszyło zapalić u ognisk smolne łuczywa. Wysłano gońca do wodza Omara a czekając jego powrotu, Abdulla z cicha rozmawiał z Lakambą i z Babalatchi, Sahamin usiadł żując spokojnie liście betelu; Bahassoen, z mieczem w dłoni, rozparł się chełpliwie przed ogniem, wojowniczą postawą budząc podziw sług i domowników magnata. Posłaniec wrócił niebawem.
— Odpowiedź, — pytał Babalatchi?
— Tuan Omar wita Saïda Abdullę jako upragnionego w swych tułaczych progach gościa, — mówił uroczyście posłaniec.
Lakamba tymczasem opowiadał coś snać ciekawego Abdull’owi, gdyż ten słuchał go z widoczną ciekawością:
— Ludzi dostarczyć mogę, — mówił, — osiemdziesięciu w potrzebie, osiemdziesięciu i czternaście łodzi. Brak nam prochu...
— Haï — wtrącił Babalatchi, — obejdzie się bez potyczki. Powaga imienia Saïd Abdulla wystarczy. Samo jego zjawienie się...
— Proch by nie zawadził, — zauważył niedbale Arab — jeśli notabene okręt mój zdoła wpłynąć bezpiecznie w łożysko rzeki?
— Bezpieczeństwem okrętu wola twoja panie! — odrzekł z głębokim ukłonem Babalatchi. — Idźmy widzieć się z Omarem el Badavi i z tym tam, „białym“.
W przygasłem zwykle oku Lakamba, zapaliła się mętna iskra.
— Ostrożnie Tuan Abdulla, — zawołał, — ostrożnie. Zachowanie się tego plugawca jest niebezpieczne: wrzeszczy, pięść wznosi, bije...
— Nic ci o dawco dóbr wszelkich, nie grozi, — uśmiechnął się z pewnością siebie Babalatchi. — Głową mą odpowiadam.
Abdulla patrzał przez chwilę na obu mówiących. I po jego wargach wił się uśmiech. Po chwili zwrócił się ze zwykłą powagą do Babalatchi:
— Idziemy?
— Tędy, — mówił doradca, rozgarniając gałęzie i żywopłoty. — Za chwilę o władco i krzepicielu serc naszych! ujrzysz ślepego, walecznego wodza, Omara el Badavi i „białego“, którego spryt równa się diabelskiej sile jego zapalczywości.
Nieznacznem mrugnieniem oka powstrzymał, u wrót, Lakamba, za Abdullą wpuścił tylko dwóch jego przybocznych Arabów. Przez całą drogę mówił coś z cicha do Saïda, który nie spojrzał nań ani razu, lecz uśmiechał się z zadowoleniem.
— Zobaczysz panie! zobaczysz, — mówił. — Gdym go ujrzał w ręku tej, o której opowiadałem, pewien byłem wygranej, pewny, że zmięknie jak wosk, jak szlam na dnie rzeki. Zrazu odpowiadał mi dumnemi, obrażającemi słowy, jak przemawiać zwykli „biali“, psy niewierne! Jak jej odpowiadał, nie wiem... Wiem że wahał się, walczył z sobą. Znam ich. Jak stal twardzi i jak stal... giętcy. Namówiłem Omara, by z pod opieki Patalolo, przeniósł się, wraz z córką, pod opiekę Lakamba. „Biały“ wpadł w wściekłość, szalał poprostu, jak zgłodniała pantera, nie widząc dziewczyny przez dni trzy. Dziś, dziś właśnie przybył tu... Nie bój się panie! w dobrym on ręku: Aïsza zmiłowania nie zna.
— Tem lepiej — odparł sucho Arab.
— „Biały“ — ciągnął jednooki dyplomata — wprowadzi w rzekę okręt, a jeśli bój wyniknie... no! jeśli bój wyniknie i życie położyć wypadnie, on życie położy. Zaopatrzysz go jeno panie w broń, w krótką broń palną, co ma strzałów wiele...
— Dobrze — odrzekł zamyślony Arab.
— Przy tem — ciągnął doradca — trzeba będzie szeroko dłoń roztworzyć. „Biali“ są nienasyceni o! wspaniałomyślny! chciwość „białych“ granic nie zna, zwłaszcza, gdy w grę wchodzi kobieta, co duszy ludzkiej nie mając, nienasyconą jest świecideł i barwnych szmatek, któremi wdzięki swe potęgować pragnie.
— Potrafię wszelakie zadowolnić zachcianki — odrzekł wzgardliwie Abdulla — stać mię na to, lecz... — Zawahał się, przebierając długiemi palcami w swej brodzie.
— ...Lecz — ciągnął tak cichym szeptem, że Babalatchi bacznem uchem zaledwie słowa jego mógł pochwycić. — Omar jest synem wuja mego ojca, on i to co doń należy, wierzy w Koran, gdy ten... „biały“... jest niewiernym. Nie! nie przystoi to! nie przystoi! Niewierny nie może żyć w cieniu mego ramienia. Pies! Mógłżebym ścierpieć, by na oczach moich żył z kobietą tej samej co ja wiary? Mógłżebym to ścierpieć?
Zaczerpnął wązkiemi wargami powietrze i nie zmieniając głosu spytał:
— Cóż poczniem z nim, gdy wydobędziem zeń to, co nam potrzeba?
Stali teraz w cieniu, milczący, błądząc wzrokiem po zwieszających się nad nimi drzew konarach. Mogli jeszcze dostrzedz poza sobą Lakamba, rozmawiającego z Sahaminem. Mogli dojrzeć rysujące się na czerwonawem tle ognisk, ciemne postacie ludzi, przechadzających się po dziedzińcu rezydencji magnata. Z boku, z czarnego jak noc sama lasu, zawiało chłodem. Dreszcz przebiegł Araba i jednookiego malajczyka.
— Otwórz wrota i wnijdź pierwszy — rozkazał Abdulla. — Wierzę, że nie czyha tu żadna zdrada.
— Na głowę mą, żadna — zaklął Babalatchi, podnosząc drewnianą kołatkę. Uspokoił się, jak ten, co pije świeżą wodę po długich dniach palącego pragnienia.
Popchnął drzwi i znów się zwrócił do Abdulli.
— W wielu, wielu rzeczach i razach — rzekł z pełnem znaczenia mrugnięciem jedynej swej powieki — „biały“ pożytecznym być może.
— O ułomności ludzka. O pokuszenie! — westchnął pobożnie arab. — Moc moja w najwyższym! Mamże żywić własną dłonią do nieskończoności psa niewiernego?
— Dopóki potrzebny będzie — szepnął Baba-[5] westchnął pobożnie Arab. — Moc moja w najwyższego i jedno twe, o rozdawco dóbr wszelakich, słowo wystarczy, gdy...
Dalszy szept usłużnego doradcy zgłuszyły suche uderzenia paciorek, przesuwanych szybko w palcach pobożnego wyznawcy Allaha i jego Proroka.







IV.

Babalatchi dowiódł Araba do namiotu Omara, słuchał zamiany słów powitalnych i spostrzegłszy zdziwione tą poufałością spojrzenia towarzyszących Abdullowi Arabów, uchylił się tak jak i oni. Czynił to niechętnie, chociaż zdawał sobie jasno sprawę z niemożności kontrolowania rozmowy. Zbliżył się do ogniska skąd słyszał głosy, słów nie mogąc rozróżnić. Abdulla mówił głosem głębokim, z monotonną powagą, od której odskakiwały tem ostrzej skargi starca. To tylko mógł pochwycić głęboko od czasu do czasu wzdychający Babalatchi. Abdulla obudził w nim zaufanie. Od razu zapomniał, że Arab ma wiele, zbyt wiele może decyzji. Może mu ona nie dopisze do końca?... Cień zwątpienia zaćmił na chwilę świetne nadzieje polityka.
Posłyszał kroki na werandzie domu z tarcic: Willems schodził ze schodów. Na jasnem tle rozwartych do oświeconego domu drzwi zarysowała się postać niewieścia.
Aïsza zeszła z ganku i znikła w mrokach a Babalatchi gubił się w domysłach, gdzie poszła, gdy go z zamyślenia zbudził twardy głos Willems’a pytaniem:
— Gdzież Abdulla?
Wskazał dłonią na namiot skąd się głosy podnosiły i przycichały; rzucił na Willems’a skośne spojrzenie.
— Roznieć ogień — rozkazał Willems — chcę cię mieć na oku.
Babalatchi rzucił na węgle wiązkę suchych gałęzi, nie spuszczając też z oka „białego“, a gdy się odprostował, mimowolnym ruchem upewnił się czy ma broń za pasem. Usiłował być uprzejmym.
— Zdrów jesteś chwała Wszechmocnemu! — rzekł.
— Zdrów! — odpowiedział Willems tak gromkim głosem, że malajczyk drgnął cały. Obie, silne dłonie europejczyka opadły na jego ramiona. Babalatchi skurczył drobną postać, lecz zachował pogodny wygląd twarzy, gdy Willems, spróbowawszy na nim swej mocy, wypuścił go z żelaznych kleszczy i odwróciwszy się zaczął się grzać przy ogniu:
— Tse! tse! — syknął z podziwem Babalatchi — co za siła! co za moc! Człowiek tak silny góry przenosić może...
A że mu odwrócony odeń plecami Willems nie odpowiadał, po chwili milczenia zagadnął znów.
— Tuan! po co się gniewasz na mnie, nie ufasz mi? Nie dałemże ci dowodów przyjaźni? Schroniłem ją we własnym domu, bo, Tuan! dom ten moim jest domem, na moje prośby wybudowany został przez możnego i wspaniałomyślnego Lakamba. Odstąpię ci go chętnie. Zamieszkaj tu z nią. Ha! kto zgadnie co jest w sercu kobiety i jeszcze takiej jak ona kobiety! Nagle zapragnęła ujść od Patalolo. Czemu? po co? Nie mnie pytać, jam sługa jej ojca, ze sług najwierniejszy i tylko rzec mogłem: „Jasności oczu moich, serca mego słodyczy! dom mój, w osadzie Lakamby, na twoje usługi“. Cóż innego począć miałem?
— Powiem ci jedno — odrzekł wyniośle, pozycji nie zmieniając Willems — jeśli ją raz jeszcze zdejmie chętka podróżowania lub przenoszenia się z miejsca na miejsce, ty mi za to odpowiesz. Kark ci łotrze skręcę i tyle.
— W sercu przepełnionem namiętnością — począł łagodnie Babalatchi — niema miejsca na sprawiedliwość. Zabić mię Panie możesz, wola twoja. Sam wiesz przecie najlepiej czego jej brak, czego żąda. Ta, jak kobieta każda, żąda świetności i bogactw, do których prawo jej dają piękność, urodzenie, wszystko. Tyś panie banitą, przez własną brać skrzywdzony. Ona wie o tem, lecz wie jednocześnie, żeś silny, mężny, odważny, mąż prawy, jak trzeba i — pozwól Tuan! że ci to powiem: wiek mój, doświadczenie nauczyło mię, że najlepsi, najodważniejsi mężowie słabną w ręku kobiety! Leży to w przeznaczeniu najsilniejszych i najmężniejszych. Pomyśl Tuan! córka wodza! przystałoż jej żyć w niewoli, w nędzy, karmić się jałmużny gorzkim chlebem? Poddaj się o panie przeznaczeniu twemu, gdyż inaczej...
— Co inaczej! — przerwał mu wyniośle Willems.
— Umknąć ci może — skończył łagodnie Babalatchi.
Willems odwrócił się od ognia tak nagłym ruchem, że się jednooki cofnął, twarz zasłaniając dłonią, jak przed razem.
— Tem gorzej ty na tem wyjdziesz, bo twoja to będzie robota — krzyknął, zgrzytając zębami Willems.
— Haï! — ozwał się z mroków poza rozświeconą przez ognisko linją głos jednookiego. — Słyszałem, słyszałem: ucieknie, a ja głową nałożę! Niech i tak będzie. Nie wróci ci to jej. Tuan! pomyśl! Jeśli mi zależy na tem byś żył bez niej, życiem to odpłacę, lecz swego dopnę.
Tym razem Willems cofnął się, jak się cofa zbyt śmiały podróżnik, czujący, że mu się nagle grunt z pod stóp usuwa. Babalatchi postąpił krokiem naprzód i znalazł się znów w kręgu światła. Jednem swem okiem patrzał wprost w twarz białego.
— Grozisz mi — syknął przez zaciśnięte zęby Willems?
— Ja mam ci grozić Tuan! — mówił z lekką ironją w łagodnym, przyciszonym głosie malajczyk — nie ja groziłem śmiercią, kości i karku łamaniem, nie ja... Na ustach moich miody życiodajnych obietnic. O życiu! o jego słodyczach, o tem co samo ma w niem jakąś cenę, mówiłem. O długiem, szczęśliwem, rozkosznem życiu, mogącem zostać udziałem twym o! Tuan!
Przed nim płonął ogień rozpraszając w wąskim kręgu nasuwające się ciemności. Teraz milczeli, każdy w swych myślach pogrążony, każdy czuł wagę chwili obecnej. Fatalizm, któremu hołdował malajczyk, nie chronił go od niepokoju o przyszłości. Fatalizm nie zmniejsza lęku i niepokoju: zrodzony ze strachu przegranej, wygranej nie zapewnia, a chociaż wiemy, że losy nasze są dziełem rąk naszych, wiemy zarazem jak często ręce nasze są słabe i nieudolne i jak zaradzić temu nie możemy. Babalatchi jedynem swem okiem, spoglądając z podełba na milczącego towarzysza, uśmiechał się w duchu nad łatwością obuzdania „białego“ siłacza. Zostanie on sternikiem Abdulli, ofiarą do złożenia na ołtarzu gniewu i zemsty potężnego Luigard’a, narzędziem zniszczenia Almayer’a. Ileż na raz wyciągnąć zeń można korzyści! Oj! biali! biali! Szaleńcy, siły i mocy pełni, których siłę i moc unicestwić tak łacno. Bądź co bądź Babalatchi nienawidził ich za tę właśnie moc ich i siłę, którą opanować i zniszczyć tak łatwo...
Tymczasem Willems mierzył wystraszonem okiem przepaść, w którą się staczał. On! przedstawiciel rasy białej, której był kością kości, krwią krwi, popadł w sidła „kolorowych“ barbarzyńców, któremi gardził, których się brzydził, a teraz oto igraszką ich jest i narzędziem. Miał dla nich wzgardę, nienawiść odmiennej krwi, etyki, umysłu, odmiennych zdolności, obyczajów, środowisk, ale Aïsza... Rzeczy podobne słyszał, opowiadano mu o kobietach... lecz żeby to się mogła przytrafić jemu... Ha! otrząść się z tego nie mógł, nie widział wyjścia, ratunku, zbawienia. Wina to opatrzności, co mu odmawia sił do otrząśnięcia się z trujących wyziewów namiętności. Almayer’a też wina. Ostrzegał go, ten ostrzeżenie odepchnął, naigrawał się zeń, śmiertelnie obraził, bo czegóż chciał, co usiłował zdobyć banita? Pracę, na początek grosza nieco, możności wyrwania Aïszy z barbarzyńskiego środowiska, przywiązania jej do siebie węzłami potężnej cywilizacji, którą on właśnie reprezentował, podtrzymywał, rozszerzał. To, i to jeno skłoniło go do przezwyciężenia wstrętów obrażonej miłości do Almayer’a. Ten nie zrozumiał go, nie wysłuchał, wyszydził, obraził...
I wnikając w samą głąb serca swego, poznawał z rozpaczą, że ma rację jednooki Malajczyk. Żyć on bez Aïszy nie potrafi. Było w tem coś strasznego i słodkiego zarazem. Przypominał sobie wszystko, od pierwszej chwili spotkania, w lesie, nad ruczajem, postać jej migającą w cieniu to w słońcu, twarz, włosy, spojrzenia, uśmiechy, słowa. Tak, była to dzika kobieta, innej rasy, odmiennego środowiska, bez kultury, której on hołdował, lecz czuł, że bez niej, bez niej właśnie, żyć nie może. Przekonały go o tem aż nadto trzy dni rozłąki i ostatnie, u boku jej spędzone godzin kilka. Tak! Jeśli nie może stąd ją uprowadzić, musi tu z nią pozostać.
Myśl ta przyniosła mu chwilowe ukojenie. Po co walczyć z tem co zwalczonem być nie może. Poddał się upajającej władzy kochanki, niechże tak i będzie. O nic więcej niedbał, niczego się nie bał, niczego, byle jej nie utracić. W napięciu uczucia i wspomnień wyciągnął przed się mimowoli ramiona, mimowoli wołając:
Aïsza!
Blisko snać była, gdyż zjawiła się w rozlanem przez ognisko świetlanem kole. Do stanu owinięta w gęste zwoje białej, jedwabnej, lekkiej tkaniny, której jeden koniec zarzucony na głowę, aż po brwi sobole opadał, drugi przeciągnięty od ramienia zakrywał dół twarzy. Ze zwojów osłaniającej ją białej tkaniny świeciły czarne, żarzące się jak gwiazdy oczy.
Willems cofnął się przed szczelnie zakwefioną, ździwiony, zraniony, bezradny. Ekswspólnik Hudig et C-ie, miał pewne ustalone pojęcia o tem co wypada a co nie uchodzi. W wyobrażeniach tych i pojęciach, zwykł był szukać wewnętrznego poniekąd schroniska przed zalewającem go barbarzyństwem otoczenia, w które popadł, któremu się poddał. Aïsza! Aïsza, w przebraniu tem podobną była do trzeciorzędnej, ogródkowej w Europie aktorki, a ubiór ten przywdziała gwoli przybycia dostojnego, gdyż z tej co ona rasy pochodzącego gościa. Wszak wyraźnie zabronił jej noszenia kwefu, nie usłuchała go. W tak małej nawet rzeczy nie usłuchała. Czy potrafi kiedy zaszczepić w niej własne zasady i wyobrażenia; do swoich nagiąć obyczajów i przyzwyczajeń? Nie! nie potrafi! zawsze mu się wymknie, wyśliznie; do tego, do czego nawykła wróci... Zmienić jej nie zdoła. Obecnie miał tego próbkę. Pomiędzy nimi była przepaść, której namiętność nie wypełni. Uderzyła go nagle oczywistość jak mało co mają z sobą wspólnego: ani myśli, ani wyobrażeń, wspomnień, ani może nawet uczuć. Wszak niezdolną była zrozumieć wahań się jego, wstrętów, rozpaczy, motywów, któremi się kierował a teraz otwarte, harde nieposłuszeństwo... I powiedzieć, że dzikie kobiety na powolne niewolnice są stworzone... I pomyśleć, że on bez niej nie potrafi...
Silny i śmiały mężczyzna, pod którego dłonią drżał przed chwilą Babalatchi, uczuł w sercu ból, jaki tylko słabi uczuć mogą. Drobny fakt nałożenia przez Aïszę zasłony, wbrew jego żądaniu, podziałał nań jak odkrycie wielkiego i nieuniknionego niebezpieczeństwa, dał mu miarę poniżenia w jakie popadł, zostając niewolnikiem namiętności, niezdolny utrzymać władzy, wolę swą poprzeć. Wola, energia, sumienie, wszystko nikło w pożądaniu ponętnej kobiety. Nie zdawał wprawdzie sobie z motywów jasnej sprawy, nie miał po temu dość zimnej krwi, czuł tylko, że się coś w nim złamało niepowrotnie. Instynkt zachowawczy, ostrzegający, pozostał żywy, zaostrzony, nie odpowiadała wola namiętnością skrępowana, namiętnością tem opłakańszą, że nie ślepą, jak ją zwykle mianują ogólnikowo rzeczy te traktujący psychologowie. Porażkę swą czuł Willems, zdawała mu się niesłuszną, tajemniczo groźną i — nieuniknioną. Z burzą uczuć i sumienia wpatrzył się w zjawisko otulonej we wschodnie zasłony kochanki. Doświadczał wściekłości człowieka spoliczkowanego i niezdolnego pomścić swej krzywdy. Nagle wybuchnął śmiechem gorzkim, podobnym do bezsilnego zgrzytu.
I w tej właśnie chwili, stojący naprzeciw niego, po drugiej stronie ogniska Babalatchi, zawołał:
— Tuan Abdulla się zbliża!







V.

Już z progu namiotu Omara Arab spostrzegł Willems’a. Spodziewał się ujrzeć „białego“, lecz nie wiedział, że nim jest ten właśnie, znany mu oddawna spólnik kupieckiego domu Hudig et C-ie, w którym Willems tak wybitne zajmował stanowisko, zarządzając w imieniu szefa faktorją i ciesząc się pełnem jego zaufaniem.
Tylko niełaski w jaką popadł Willems, jako też przyczyn, Abdulla, jak innych wielu, świadom nie był, gdyż rzecz całą, ze względów na stosunki rodzinne szefa, trzymano w faktorji w tajemnicy tak dalece, że wielu w Madagaskarze oczekiwało powrotu Willems’a z dnia na dzień, z dalekiej jakiejś podróży, przedsięwziętej zapewne w celach konfidencjonalnych. Widząc go na tem tle niespodzianem, Arab zawahał się na progu namiotu Omara. Spodziewał się spotkania z jakimś wielkim morskim, żeglarzem obrażonym na króla mórz, jak zwano Luigard’a, z człowiekiem bez czci i wiary, twardym lecz z którym poradziłby sobie łacno. Tymczasem miał się zmierzyć z kimś mającym rozgłos niezwykłego sprytu, niezwykłej znajomości handlu i miejscowych warunków. Jakim sposobem Willems tu popadł? Abdulla opanował zdumienie i pełen godności zbliżywszy się do Willems’a, powitał go uprzejmym skinieniem dłoni.
— Znamy się oddawna, tuan Abdulla — przemówił Wiilems, udając swobodną obojętność.
— Nie jednej dopełniliśmy razem transakcji — odrzekł zwolna Arab — daleko stąd i w odmiennych warunkach.
— Nie przeszkadza to — odparł chłodno Willems, — byśmy tu i w odmiennych warunkach, dokonywać nowych transakcji nie mieli.
— Prawda — potwierdził Arab — miejsca nic nie znaczą, interesy wymagają tylko wzajemnej szczerości i prawości.
— Słusznie tuan! — odrzekł Willems — podstęp obcy mi i gotów jestem powiedzieć ci, jak i dla czego zastajesz mię tu.
— Nie pytam — pośpieszył upewnić go Arab — podróże uczą żyć, podróże uczą zwyciężać! Podróżujesz jak widzę i z tem większem wrócisz do domu doświadczeniem.
— Do domu wracać nie zamierzam — odparł chłodno Wiilems. — Zerwałem z przeszłością, rodziną... braci nie znam. Niesprawiedliwość zrywa węzły solidarności.
Abdulla wzniósł łuki brwi czarnych szkicując nieokreślony ruch dłonią. Dotąd nie zwrócił był uwagi na Aïszę, stojącą w pobliżu. Teraz przemówiła, witając, uprzejmem, z pod fałd zasłony przyciszonem słowem, znamienitego gościa i krewnego. Arab obrzucił ją szybkiem jak błyskawica spojrzeniem, spuszczając natychmiast powieki, jak tego wymaga wschodnich ludów etykieta. Aïsza wyciągnęła do niego dłoń pokrytą fałdami jedwabi, uścisnął ją raz i drugi, poczem zwrócił się do Willems’a. Kobieta zmierzyła dwóch naprzeciw siebie stojących mężów badawczym wzrokiem, poczem cofnęła się, rozpłynęła w cieniu.
— Wiem co cię tu sprowadza, tuan Abdulla — mówił Willems i ukazując ruchem głowy Babalatchi’ego dodał:
— Ten mię objaśnił. Rzecz nie łatwa i ryzykowna.
— Allah wyrówna trudności i odwróci niebezpieczeństwo — ozwał się w cieniu głęboki głos Babalatchi’ego, który jednak uczuł się zmięszany zwróconem na się badawczem spojrzeniem książęcia kupców arabskich i europejczyka. Obaj oddalili się od ogniska i półgłosem odbywali narady, chodząc wzdłuż zagrody. Babalatchi nadstawiał ucha, rzadkie mogąc pochwycić słowa, gdy wynurzając się z cieni mijali ognisko, oświeceni przez nie chwilowo.
Willems mówił:
— Za młodu pływałem z nim po wielu wodach i wielu bieg poznałem...
— Wiedza jest najlepszą przewodniczką — odpowiedział Arab, poczem oddalające się głosy ginęły w mroku.
Babalatchi oparł się o pień olbrzymiego drzewa. I on teraz rozpływał się w mrokach a zajął pozycję dogodną, dozwalającą śledzić bacznie za przechadzającymi się wzdłuż zagrody. Przechodzili czasem tak blisko niego, że musiał powstrzymywać oddech, by się nie zdradzić. Abdulla, średniego zaledwie wzrostu, szczupły, prosty, z podniesioną głową i opuszczonemi ramiony, przesuwający machinalnie w palcach paciorki różańca, których słabe dzwonienie wtórowało przyciszonym słowom rozmawiających; Willems wysoki, barczysty, wyglądający tem wyższy i barczystszy obok swego szczupłego towarzysza, postępujący krokiem śmiałym lecz nierównym, z pochylonem czołem, giestykulujący wielkiemi rękoma, których moc wypróbowały ramiona Babalatchi’ego. Przechodzili koło niego z dziesięć razy i mógł się im przypatrzeć do woli. Od czasu do czasu przystawali: Willems mówił żywo, szybko, Abdulla słuchał uważnie, nieruchomy, potakując od czasu do czasu lekkim skinieniem głowy, zgadzał się snać na czynione sobie propozycje, przyjmował do wiadomości czynione sobie uwagi. Tu i ówdzie wpadało w czujne ucho Babalatchi’ego słowo zaostrzające jego ciekawość. Mijali go właśnie i Willems mówił:
— Suma wypłaconą mi zostanie skoro zjawię się na pokładzie. Mieć ją muszę.
Odpowiedzi Araba dosłyszeć Babalatchi nie mógł, a gdy w powrotnym kierunku przechodzili znów w pobliżu, słyszał jak Willems mówił:
— Życie moje w twem ręku, Said Abdulla. — Łódź co mię dostawi na twój okręt, uwiezie umówioną sumę dla Omara. Miejże ją przygotowaną w opieczętowanym worku.
Oddalili się lecz wprędce przystanęli jeden naprzeciw drugiego: Willems zdawał się wzburzony, wymachiwał ramionami, tupał nawet niecierpliwie nogą; Abdulla zaledwie poruszał wargami. Nagle Babalatchi ujrzał jak europejczyk porwał dłoń Araba wstrząsając nią kilkakrotnie. Odetchnął pełną piersią. Targ był dobity, konferencja skończona. Zbliżył się do rozmawiających. Już się Willems opanował, wyniosły i obojętny na pozór. Babalatchi utkwił niecierpliwe, pytające spojrzenie w nieprzenikliwej spokojnej twarzy Araba. Ten mówił:
— Odchodzę i czekać cię będę tuan Willems, do drugiego zajścia słońca, na pokładzie mego okrętu. Wiem, że na słowo twe liczyć mogę.
— Jedno mam słowo — odparł Willems.
Abdulla, przeprowadzony przez Babalatchi’ego zwrócił się ku wyjściu, Willems pozostał przy ognisku.
— Wszystko układa się pomyślnie — mówił do towarzyszącego mu malajczyka, oddalający się Arab. Zgodził się.
— Kiedy — pytał przyśpieszonym szeptem malajczyk?
— Za dwa dni. Obiecałem wszystko, czego żądał. Dotrzymam wiele.
— Dłoń masz szeroką, o! najwspaniałomyślniejszy z pośród sług Proroka! — zawołał jednooki — i nie pominiesz pokornego sługi, co cię tu wezwał, pewien obfitej zdobyczy. Przekonałeś się o prawdzie pisma mego. W ręku Aïszy, córki ślepego Omara, „biały“ ten silny, jest jako wosk rozgrzany, giętki.
Abdulla uczynił nieokreślony ruch dłoni.
— Bądź co bądź — mówił zwolna — bezpiecznym pozostać musi, jak gdyby był jednym z nas, dopóty, dopóki...
— Dopóki? — ośmielił się mu przerwać, w niecierpliwości swej miarę tracąc, sługus.
— Dopóki mi się spodoba — odrzekł chłodno Abdulla. — Co zaś do Omara...
Zaciął się, zawahał, a potem dodał bardzo cicho:
— Stary jest, bardzo stary.
— Haï! tak! — odrzekł nagle zasmucony Babalatchi — stary i bardzo słaby...
— Nalegał bym go uwolnił od tego „białego“ — mówił spokojnie Abdulla. — Chciałby go mieć trupem.
— Niecierpliwy, gdyż czuje bliskość własnego końca — westchnął Babalatchi.
— Omar — mówił Abdulla — zamieszka zemną gdy... Mniejsza z tem — machnął dłonią. Tymczasem, pamiętaj, „biały“ ma być bezpieczny jak źrenica oka twego.
— Przykryłeś go mocą ramienia swego panie! — rzekł solennie Babalatchi — to wystarcza.
Stali u bram dziedzińca. Babalatchi przykładając rękę do czoła, ust i piersi, cofał się z uszanowaniem. Abdulla przeszedł.
Na obszernym dziedzińcu domostwa Lakamby wszystko się ożywiło. Gospodarz domu śpieszył naprzeciw gościa, pytające spojrzenie rzucając na postępującego za nim, swego doradcę? Babalatchi uspokoił chlebodawcę, lekkiem mrugnięciem jedynej swej źrenicy. Uspokojony Lakamba pytał gościa czy życzy sobie przyjąć pod dachem jego skromny posiłek czy też odpocząć, gdyż dom jego, słudzy, przyjaciele, wszystko było na usługi Said Abdulla ben Selima. Ten przyciskając dłoń gospodarza domu do piersi, upewniał go przyciszonym głosem, że z natury i przyzwyczajeń jest ascetą, mało zażywa pokarmu i wczasu, pewien jest, że towarzysze jego i słudzy ugoszczeni zostali, że pilno mu wracać. Lakamba wypowiedział żal swój: zmieniono przy czółnie wioślarzy; łódź popłynęła szybko i równo z biegiem wody.
Nad brzegiem ruszały się szybko cienie ludzi; rozlegały rozkazy, nawoływania. Wzdłuż rzeki rozpalały się ognie, skry i dymy sypały pochodnie i przy czerwonem ich świetle Babalatchi oznajmił, że wszystko do odjazdu dostojnego gościa w pogotowiu.
W czerwonych łunach i czarnego dymu chmurach stał Abdulla, odziany od stóp do głowy w fałdy białych szat, żegnając uprzejmie gospodarza domu i nowych, a już ukochanych sprzymierzeńców. Powtarzał to po raz niewiadomo już który, wstępując pod błękitny baldachim rozciągnięty nad przeznaczoną dlań, najokazalszą łodzią. Wioślarze podjęli wiosła. Dalej! Nie! ciszej! Said Abdulla ma jeszcze słów kilka do zamienienia z dostojnym Lakamba i jego jednookim, sprytnym doradcą: Zanim słońce trzeciego dnia wstanie, okręt jego pruć będzie łono tej rzeki. Lakamba i Babalatchi powątpiewać o tem nie powinni, gdyż wielki jest Allah i pod skrzydłem mocy Jego, Abdulla ben Selim, nie zaznał jeszcze w zamysłach swych zawodu. Wszyscy oni zresztą w Wszechmogącego ręku: Lakamba z domownikami swymi, Babalatchi mądry i sprytny, on Abdulla ben Selim, najwierniejszy z wiernych wyznawców Proroka i ten „biały“, ziarno piasku na rozsypanych archipelagu wyspach, co spoczywa teraz u ogniska ongi potężnego, dziś pokonanego i ślepego wodza Omara, przyciskając do piersi jego córkę...
Tymczasem łódź pomknęła unosząc przedsiębiorczego kupca ku przystani, gdzie u ujścia rzeki, okręt jego stał na kotwicy.

∗                    ∗
Lakamba, Sahamin, Bahassoen, pozostali na brzegu. Milczenie przerwały pochwały dwóch ostatnich, dla odpływającego, a ożywione przez Abdullę, nadzieje wylewały się coraz śmielsze. Ile to nabuduje i uzbroi łodzi. Już Sahamin obliczał ile i jakie przedsięwziąć zdoła ekspedycje w głąb wyspy, do jakich obrotów służyć mogą nieprzeliczone kapitały Saida Abdully, jak się na nich szybko można wzbogacić. Tymczasem układał sobie w duszy, że raz jeszcze, jutro, uda się do Almayera, by wyzyskać ile się da ostatnie chwile jego władzy i nałapać jak najwięcej towaru na kredyt. Sahamin wiedział, jak wiele zręcznem pochlebstwem zdziałać można. Gardził „psem niewiernym“, „białym pomiotem szatana“, „czarownicy synem“, lecz czemuż by go nie miał wyzyskać i to w przeddzień ekonomicznego i politycznego przewrotu, co odrazu zmieni postać stosunków i z ksiąg rachunkowych — jeśliby ocalały! — wydrze listy należności. Myślami tymi nie dzielił się z towarzyszami swymi i sprzymierzeńcami, pełen starczej ostrożności. Kto zliczył kapitały Abdulli? Roztropniej zbadać w tej mierze gospodarza domu, co rzeczy tych świadom być może, lecz i Lakamba był zamyślony, małomówny, przymykał krwią nabiegłe oczy, wlókł się leniwie i ociężale z powrotem do domu. Bahassoen posiadał natomiast entuzjazm i wylanie młodości. Usta mu się nie zamykały... Handel! co za świetne perspektywy! Byle nie zawiodły! Ha! ha! Nienawistni „biali“ odarci zostaną z bogactw i znaczenia! Ha! ha!

Zapalał się, głos podnosił, obnażonym mieczem groził niewidzialnym wrogom, paplał o walce, wojnie, zwycięstwie, chwalił się swych przodków sławą i walecznością.
Babalatchi milczał i zwalniając kroku pozostawał poza nimi, wzgardliwem spojrzeniem obrzucając przyjaciół i sojuszników swego protektora, do których powagi i świadectwa odwoływał się niedawno. Nie zdawał się być tak pewnym wygranej jak tamci i niezwykł zdobycz liczyć przed bojem. Nadto miał doświadczenie, a bystrość nie dozwalała mu spocząć nawet wobec najświetniejszych zapowiedzi. Odłączył się od towarzystwa i poszedł rozmyślać, kierując kroki wzdłuż rzeki, na której źwierciadle odbijały się drżące na firmamencie gwiazdy. Minął zagrodę Omara, pogrążył się w mroki leśne. Od strony żywopłotu podpatrywał. U dogasającego ogniska majaczyły dwa cienie: mężczyzny i kobiety. Widok ich pobudził go do zanucenia pieśni, lub czegoś, co pieśnią bez rymu i rytmu być miało, improwizacji, nie bez celu, umyślnie zapewne bezładnej. Monotonnym głosem zanucił o jakichś rozbitych okrętach, o bracie zabijającym brata za — haust wody. Straszliwą baśń bez początku i końca, raczej oderwaną od straszliwej baśni zwrotkę, którą powtarzał raz i drugi, podnosząc głos, płosząc śpiące na skibach ryżu ptaszki i te co się na bliskich, niebotycznych gnieździły drzewach. W gąszczu liści zatrzepotały zbudzonych skrzydła; ozwały się urywane i przeciągłe gwizdy i świsty. Cienie siedzących przy ogniu postaci poruszyły się: ten co się zdawał kobiecym znikł, a improwizację spóźnionego piewcy przerwał kaszel ochrypły, starczy. Babalatchi odszedł tak cicho, jak przyszedł, szukając i dla siebie, jeśli nie snu, to spoczynku.







VI.

Skoro Abdulla opuścił zagrodę Omara, Aïsza zbliżyła się do Willemsa. Nie zwracał na nią uwagi, zanim nie dotknęła lekko jego ramienia. Wówczas zwrócił się ku niej gniewnie, zerwał z jej twarzy zasłonę, cisnął o ziemię, zdeptał, w napadzie wściekłości. Patrzała na to ze spokojnym, na poły wyzywającym, na poły ciekawości pełnym uśmiechem, z jakim dzieci przypatrywać się zwykły skomplikowanym, mechanicznym zabawkom. Popuściwszy wodze uniesieniu Willems uspokoił się i stał chwil kilka ponury, z zaciśniętemi wargami i wlepionym w ziemię wzrokiem, lecz pod dotknięciem jej dłoni miękł stopniowo i wargi mu zadrgały. Po chwili obrócił się, pochwycił ją w ramiona, do piersi przytulił nagłym, gorącym uściskiem. Równie nagle odepchnął ją. Zachwiała się na nogach, lecz się roześmiała.
— Szaleńcze! A cóżbyś powiedział, gdybyś mię udusił? Ściskałeś mię z taką mocą, żem dech utraciła — zawołała.
— A żyć pragniesz, by znów uciec odemnie — spytał ja miękko. — Powiedz! powiedz Aïszo.
Przystąpiła do niego, spoglądając nań z boku, z pod opadłych na czoło włosów. Oczarowany wpatrywał się w piękną, świeżą, zalotną.
— Co mam powiedzieć temu, co całe trzy dni ani się o mnie zatroszczył? — odpowiadała wymijająco, wymachując ręką przed oczami kochanka, lecz gdy rękę jej pochwycić usiłował, wymknęła mu się.
— Przemocą mię nie dostaniesz — śmiała się perliście — wróciłam, bom sama tego chciała. Nie rusz się! nie dotykaj mię! o zły, niegrzeczny chłopcze!
Zbliżała się doń coraz bliżej — on stał nieporuszony. Teraz wspięła się na końce palców, by doścignąć potężnego jego ramienia, wdzięcznym ruchem strzęsła z czoła włosy, co falą spłynęły na jej ramiona i podnosząc twarz zatopiła w jego smutnych oczach wzrok tkliwy, błagalny, pokorny i rozkazujący zarazem, słodkich obietnic pełen. Wzrokiem tym piła całą duszę, całe serce kochanka, z jego rozszerzonych, jak w hypnozie źrenic. W oczach Willemsa gasł przebłysk świadomości, oburzenia, żalu. Muskuły twarzy rozciągały mu się w jakiejś zawrotnej błogości, w której tonęły uprzednie gniewy, żale, rozpacze, wahania, sumienia wyrzuty, wszystko. Stał, bojąc się spłoszyć ją lada ruchem i tylko szeptał cicho, miękko, błagalnie:
— Bliżej Aïszo! Aïszo moja!
Leniwym ruchem rzuciła mu ramiona na szyję. Opuściła głowę na jego piersi. Ciężkie włosy jej hebanową kaskadą spadały mu na ręce. Pod ich pieszczotą stał wyprostowany, nieporuszony, niby jeden z odwiecznych otaczających go pni, płonącem okiem wpatrzony w linje jej szyi, karku, ramion. Wzniosła głowę, wspięła się wyżej na palce ruchem rozpieszczonej kotki, otarła policzek o jego brodę. Westchnął. Wzniosła wzrok ku niebu.
— Północ blisko — mówiła — spędzimy resztę nocy przy ogniu. Dobrze tu. Opowiesz mi wszystko: słowa coś mówił i słowa coś słyszał od Abdulli. Słuchając głosu twego, zapomnę o tych trzech, minionych dniach... Widzisz, jakam dobra. Powiedz mi, że dobrą jestem.
— Dobrą jesteś — odrzekł sennym, zmęczonym głosem.
Zerwała się jak ptak, pobiegła do domu z tarcic, po chwili wróciła, niosąc na głowie zwój najcieńszych mat. Willems dorzucił suchych gałęzi do ogniska. Przykucnęła ruchem zwinnym i wdzięku pełnym, on się rozciągnął u nóg jej, oparł głowę o jej kolana, czuł dotknięcie jej ręki na czole, palce jej przesuwały się pomiędzy jego włosami i czuł, jak go bierze w wyłączne i absolutne posiadanie. Wpatrzony w nią przez ciężkie, senne powieki, szepnął:
— Chciałbym umrzeć teraz.
Nie były to czcze słowa, był to szczery i głęboki wyraz jego uczuć. W jej wielkich, czarnych oczach, nie znalazł żadnej odpowiedzi. Słowa jego nie obiły się o jej serce, przeszły, jak powiew wiatru, jak przechodzące po niebie obłoczki. Pomimo rozwiniętego kobiecego instynktu, nie zmierzyła głębi słów tych, nie odczuła nawet, co w nich było miłości, szału, tęsknoty za ukojeniem, które ona, ona sama dać mogła. Nie domyślała się, że ci, co padają ofiarą tak niezmierzonej, wszystko absorbującej miłości, chwilowe upojenie okupują mąk piekłem.
Z brwiami ściągniętemi, snując myśl własną, spytała go:
— Opowiedz mi wszystko. Chcę znać każde zamienione z Abdullem słowo.
Opowiadać, co? jak? Pytanie jej rozbudziło uśpione dotknięciem jej ręki sumienie. Padł pomiędzy nich cień rozdźwięku. Czuł, że się stacza do przepaści, nie mogąc się zatrzymać, lecz upadku swego mierzył głębie. W poczuciu tem było tyleż goryczy, co upojenia, tyle buntu, co biernej rezygnacji. Wstydził się sam przed sobą wewnętrznego tego zamętu. Zresztą, co tam? Skąd wahania? Poco myśleć i mówić o tem, co było postanowione... Skrupuły są dla naiwnych. Rzeczą każdego rozsądnego człowieka zapewnić sobie szczęście, tak i tem, co mu się do szczęścia niezbędnem zdaje. Ażali ślubował Luigardowi dochowanie tajemnicy, ażali go „król mórz“ o to prosił? Miałaż troska o interesy materialne bogatego przedsiębiorcy, ważyć na szali szczęścia Willemsa?
Szczęścia?... A jeśli by się mylił i na fałszywej był drodze? Ha! dotąd i zanim owładnęły go te nowe uczucia, pragnienia, w fortunie, w znaczeniu, w pieniądzach widział szczyt szczęścia, a teraz...
Niecierpliwe, naglące pytania Aïszy, przerwały mu tok ponurych myśli, powstałych z rozterki tego, co się sumieniem zowie, gdy z zasad się rodzi, a w słabem sercu Willemsa nawyknieniem raczej było. Wzniósł wzrok na nią i opowiadał jej z cicha. Słuchała pochylona nad nim, uważnie pijąc wzrokiem z ust jego ulatujące słowa. Dobiegające do cichego ustronia, zgiełki ludnej i niezwykłemi wypadkami dnia tego, podnieconej osady, konały w dali, w nocnego spoczynku zapadając ciszę. Ktoś zanucił gardłową piosenkę, przeciągając ostatnie nuty zwrotki. Willems dźwignął się, jak ostrogą tknięty, ale Aïsza położyła mu dłoń na ustach, nasłuchując uważnie. Chrapliwy kaszel przerwał bezładną melopeę. W gąszcz leśny wpadły oddalających się kroków szelesty i nad pobliską rzeką, nad szeregiem zagród, nad wąskim pasem pól ryżowych, nad głębokim, daleko precz, łono wyspy zarastającym lasem, legła cisza głucha, straszna, bardziej ciężka do zniesienia od gwaru bogdaj potyczki. Cisza ta nieznośną zdawać się musiała Willemsowi, gdyż strącił z warg swych dłoń Aïszy, pytając podniesionym głosem i z gorączkowym pośpiechem:
— Kto śpiewał?
— Albo ja wiem — odrzekła. — Słyszałeś liści szelest? Odszedł. A teraz przyrzec mi, zaprzysięgnij się na to, co ci jest świętem, że nie wrócisz do swoich... nie opuścisz mię.
— Obiecałem ci to już — odrzekł. — Mówiłem, że swoich nie mam, żeś mi wszystkiem.
— Powtórz, powtórz jeszcze, lubię to słyszeć, słuchać bym chciała od nocy do rana i znów od rana do nocy, dziś, jutro, pojutrze, zawsze. O! nie wiesz, jak się boję białych kobiet o bezwstydnem spojrzeniu, które twarzy swych nie zasłaniają. Czy piękne są? — spytała po chwili.
— Albo ja wiem — odrzekł — bywają piękne, lecz zapomniałem o tem.
— Zapomniałeś? Powiedz, czyś i o mnie zapomniał przez te trzy śmiertelnie długie, puste dni, coś spędził zdala odemnie? Niedobry! Czemuś się rozgniewał, gdy ci tam, nad strumieniem, nad naszym! wspomniałam o Abdullu i... o wszystkiem? Ha! wiem! pewnieś wspomniał wówczas sobie kogoś z ziemi, z której przybyłeś? Nie zapieraj się! Kłamałbyś! Wy, biali, umiecie tyle słów fałszywych i na sercu waszem polegać nie można. Wiem to. słyszałam... a jednak...
Spojrzała mu w głąb oczu palącemi jak noc upalna źrenicami.
— ...A jednak — ciągnęła miękko — coś zmusza mię wierzyć ci, gdy mówisz, że mię kochasz. Wierzę i boję się zarazem i drżę...
Porywała go jej płomienna gwałtowność. Twarz jej nachylił ku swym ustom:
— Z tobą jestem — szeptał — wróciłem! Bez ciebie żyć nie potrafię i nie ja to, Aïszo, lecz tyś uciekła odemnie...
— Boś mię nie słuchał, zły! fałszywy biały człowieku. Gdy dopomożesz Abdullowi pobić radży Lauta, najmocniejszego śród białych, pozostanę z tobą zawsze i bać się nie będę niczego.
— Musisz mi wierzyć — mówił — gdy cię zapewniam, że nie kochałem nigdy żadnej kobiety, nie pozostawiłem poza sobą nic, coby warte było żalu, nic, oprócz wrogów gromady.
— Opowiedz, skąd przybyłeś — nalegała. — Opowiedz o ziemi „białych“, poza szerokiem morzem. Stamtąd idą na nas burze, zdrady i nieszczęścia. A tyś mię chciał tam z sobą uprowadzić? Szaleńcze! Dlatego to uciekłam i skryłam się i nie wróciłabym nigdy...
— Nigdy — przerwał jej — nigdy już nie poproszę cię, byś tam poszła za mną... i sam nie wrócę...
— Więc naprawdę żadna tam cię nie czeka kobieta?
— Żadna.
Usta jej szukały ust jego, oślepiały go spadające nań fale ciężkich, wonnemi olejkami przesyconych jej włosów.
— Tyś mię nauczył — szeptała przymykając oczy — kochać, jak kochają tam u was, szatana córki...
Zamilkł. Całowała go i przesuwała palce pomiędzy jego włosami. Leżał cichy i byłby ukojonym, gdyby mu słodyczy jej pieszczot nie truło widmo niejasne, dobrze jednak znanej postaci, co mu się zdawała oddalać od niego, zapadać gdzieś w głąb nieprzeniknionych lasów. Chciałby ją czemprędzej stracić z oczu, a od oddalającej się, malejącej w oddali, oderwać pamięci nie mógł. Czyjaż to była postać tak niejasna, a tak mu dobrze znana. Czyja? — Ach! jego własna. On to...
Wstrząsnął się, strącając z siebie zmorę. Musiał się zdrzemnąć, leżąc na matach miękkich, pod drzewem. Pozostawał jednak nadal pod pognębiającem wrażeniem snu chwilowego i na jawie dalej widział samego siebie, raz wraz zmniejszającego się, raz wraz oddalającego się w dal tajemniczą, ciemną, nieokreślną, o której to tylko wiedział, że jest bez wyjścia. Serce biło mu gwałtownie, jednocześnie oburzał się sam na siebie, za chorobliwą wrażliwość. Nerwy miał rozstrojone, przebiegały go długie, zimne, gorączkowe dreszcze. Spostrzegła to Aïsza i przytuliła jego głowę do swych piersi. To go uspokoiło. Leżał cicho w nocnej, w pustynnej ciszy.
— Czyś bardzo zmęczona — spytał kochankę szeptem, bojąc się spłoszyć błogie ukojenie.
— Śpij! — odrzekła mu miękko. — Czuwam nad tobą.
Spoczywał w rytm serca jej wsłuchany. Dźwięk jego równy, mocny, uspokajał go, wróżył lepszą przyszłość. Wahania i niepokoje, trwogi, żale, wyrzuty sumienia nie byłyż wytworem wyobraźni.. Zresztą zażegnać ją łatwo wobec rzeczywistości jaką jest żywe, pulsujące rytmicznie, ogniem miłości ogrzane kobiece serce. Cierpienia, upokorzenia, zawiedzione nadzieje, skruszone ambicje, wszystko to należało do przeszłości, nikło bez śladu, wobec tego bijącego kobiecego serca, na które skłonił znużoną głowę i wsparł się... jak na opoce... raczej jak na miękkiej, przepływnej, rozbujałej fali...
Zbudził się. Znów się zdrzemnąć musiał. Coś nieprzemożnego skłoniło go zwrócić oczy ku namiotowi Omara. Coś bo tam zaszeleściało, zamajaczyło w mrokach. Na czerwone zasłony u wnijścia padały z dołu blaski ogniska, z góry spuszczały się ciemności nieprzeniknione, zagadkowe, zasadzek pełne. Wpół senna fantazja Willemsa zaczęła zaludniać je niepochwytnemi, w potworne zmieniającemi się linjami i kształtami, do których zaliczyć chyba trzeba było głowę wynurzającą się z mroków, dymów, blasków, bez tułowia, jak odeń odciętą, poruszającą się jednak zwolna, samorzutnie... twarz chudą, pergaminowo żółtą, o opuszczonych, sinych powiekach, z długą białą brodą... Wszystko to, jak w powietrzu zawieszone, nad wydzielającym się z ziemi i podścieliska traw białym oparem, pełzło cicho... cichutko.
W ohydną zmorę Willems wpatrywał się z niemocą zdumienia i nie dającej się odeprzeć trwogi. Zmora zbliżała się i śród mgły snującej się nad ziemią Willems dostrzegał tułów, czołgający się na czworakach, ostrożnie, ciszej od piersi węża. Żółtą bladość twarzy kościstej, nie rozświeconej błyskiem żywych źrenic, podnosiły błyski trzymanego w zębach ostrza stali... Głowa to była Omara... Sen czy jawa... Ach! mniejsza z tem! Niezbyty ciężar obezwładniał Willemsa, czoło i ucho tulił do łona Aïszy i dobrze mu z tem było. Tracił świadomość snu czy jawy. Czuwały nad nim gwiaździste spojrzenia kochanki... błogo pogrążać się w toń zapomnienia znaną palaczom opjum i... kochankom.
Zapomnienie nie długo trwało, Willems otworzył znów oczy i głowę, i tułów, i twarz, o której wcale już nie myślał ujrzał blisko, bliziutko siebie, lecz odwróconą nieco, jak skamieniałą w nasłuchiwaniu niepochwytnych szmerów.
Teraz oprócz żółtą jak pergamin skórą pociągniętej twarzy, o wystających, kościstych policzkach, zapadłych skroniach, odartej z włosów czaszce, zgasłych oczodołach i długiej białej brodzie, widział wysunięte naprzód ku niemu kościste kolano i trupie ramię. Profil całej postaci rysował się wyraźną czarną sylwetką na złotawo-czerwonem tle ogniska.
— Co też strzeliło do głowy staremu — myślał Willems — czołgać się tak po nocy? Ha! zapewne chęć rozgrzania przy ogniu stygnących członków.
Willems wpatrzył się ciekawie w twarz straszliwą i niemą, jak zamknięta księga. Omar dźwignął się pomału, ostrożnie, pozostając w klęczącej pozycji. Wyraźnie połyskiwało ostrze trzymanego w zębach sztyletu. Coś targnęło Willemsa w samem jego wnętrzu, lecz chociaż czuł, że serce w nim zamiera, ani drgnął w objęciu Aïszy. Wiedział dobrze, że się to śmierć zbliża. Rozumiał teraz, co kierowało pełzaniem ślepca: nienawiść do „białego“ i do tej miłości, jaką ku niemu zapałała jego córka. Nieustraszony, nieubłagany niegdyś korsarz, w ostatnim krwawym czynie zamarzył zamknąć swe życie, szukając rozkoszy zemsty, słodszej nad miłość, nad bogactwa i władzę, słodszej temu, kto się upoi krzywd i upokorzeń goryczą.
Willems skamieniał zgrozą zdjęty. Pełzło to ku niemu przeznaczenie jego, jak przeznaczenie ślepe, nieubłagane. Przymknął oczy, słyszał bicie serca Aïszy. Zdejmował go strach, co paraliżuje, pozbawia ruchu i głosu bezbronną ofiarę. Gdyby i chciał krzyknąć, nie mógłby. Nie był to lęk śmierci. Willems nieraz, śmiało patrzał jej w oczy. Nie strach przed „końcem“. Wiedział, że to nie koniec, że słowo jedno, krzyk, ruch jeden, skok, unicestwią zamiary ślepego starca, którego dłoń, omackiem, ostrożnie szukała jego serca... cios miał być ostateczny. Był to strach czegoś potwornego i nieznanego sobie, niedostępnego u źródła przyczyn, niedającego się pochwycić w rozwoju uczuć, pochodzącego od ludzi, rządzącego ludźmi, o których ocierał się wprawdzie zbliska, lecz których lekceważył, gardząc nimi, a których wnętrza odsłaniały mu się dopiero w całej swej zagadkowej nagości. Nie śmierć go przerażała, przerażały objawy życia obce, nieznane. Jakże je opanuje, on, co nic i nikogo, ani nawet samego siebie opanować nie umiał?
Uczuł na swej piersi dotknięcie palca tak lekkie, jak dotknięcie matki śpiącego dziecięcia, tak zimne jak śmierci samej. Omar podnosił prawą ręką sztylet, lewą rozchylając omackiem, ostrożnie kaftan na jego piersiach, twarz miał odwróconą, obojętną na to, co miał spełnić, a widzieć nie mógł.
Willems, ostatecznym wysiłkiem woli i świadomości, podjął wzrok na Aïszę. Siedziała nieporuszona, lecz oczy miała szeroko rozwarte, a ramiona jego krępowała coraz silniejszym, w zwiększającem się naprężeniu, aż konwulsyjnem uściskiem. Willems wzdrygnął się pełen goryczy. Więc i... ta!.. czyha na jego życie! Żal mu było pokładanej w nią ufności. Co? obezwładnić go usiłuje... serce jej miota się tak gwałtownie, jak gdyby wyskoczyć z piersi miało... ucichło... już bicia jego nie słyszy... uszło w noc ciemną i na straszliwem pustkowiu, na przeklętej przekleństw, obcej, bezlitosnej ziemi, pozostawiło go opuszczonym, samotnym, bezbronnym...
Zepchnięta nagłym ruchem z jej kolan głowa jego opadła ciężko na ziemię. Nie podniósł czoła, poco... nie dość, że widział... Co tam! Wszystko mu było obojętne. Powietrze przedarł krzyk śmiertelnej trwogi, nastąpił jęk i głuche mruczenie i szarpanie się walczących, powalonych razem na ziemię. Willems porwał się, Aïsza powaliwszy ojca usiłowała wyrwać mu z rąk sztylet, śmierci narzędzie. Zwróciła się ku kochankowi, wołając stłumionym głosem:
— Ani kroku! Nie zbliżaj się!
Przykuł go do ziemi sam ochrypły dźwięk jej głosu. Aïsza bała się jego gwałtowności, lecz jemu się zdawało, że chce się sama pomścić na ślepym starcu. Po przez mgłę krwawą patrzał na szamotanie się dwóch potwornych istot w ciemnościach nocy. Czuł do Aïszy wstręt i nieskończoną wdzięczność, gotów jednocześnie biedz ku niej i uciekać. Tymczasem stał jak przykuty do miejsca, czekając końca toczącej się w ciemnościach ohydnej walki. Po chwili ujrzał ją dźwigającą z wysiłkiem silnych młodością ramion, zwisłe ciało starca. Zniknęła wraz z nim za zasłoną szałasu. Po długiej, śmiertelnie długiej chwili, usłyszał głos jej. Mówiła szybko, wzburzona. Odpowiedzi ciche były, słabe, do jęku podobne.
— Nie, nie, nigdy — brzmiał twardo głos Aïszy. Zdawało się, że ją starzec ostatniem tchnieniem błaga o ostateczną jakąś łaskę.
— Nigdy! — odpowiadała mu stanowczo — raczej we własnem zatopię sercu.
Cisza. Zasłona namiotu zaszeleściała, na progu stanęła Aïsza. Poza nią rozległy się coraz głośniejsze wołania i przekleństwa, aż się zerwały w głuchym jęku. Z jedną ręką skrytą w fałdach sukni, drugą wzniesioną i wyciągniętą przed siebie ruchem, nakazującym milczenie, stała naprzeciw Willemsa, oświecona blaskiem ogniska, z burzą w rozszerzonych źrenicach, burzą na zaciśniętych wargach. Gdy skargi i przekleństwa zcichły w namiocie, postąpiła krok naprzód, ręka jej opadła, a usta rozwarły się cichą skargą:
— Biada nam! biada tym, co „biali“ nie są!
Wzniosła na Europejczyka wzrok nieskończenie smutny, wystraszony. Willems otrząsł się z osłupienia.
— Aïszo! — zawołał, lecz głos mu się złamał na razie. — Aïszo! — ciągnął — widzisz! nie możesz tu dłużej pozostać! Zaufaj mi, pójdź za mną. Oddalim się stąd daleko.
Gdzie? o to banita w tej chwili nie pytał, uniesiony namiętnością, nienawiścią dla ras niższych, wzgardą dla czarno- i czerwonoskórych, których serca czarniejsze są, bardziej tajemnicze i niedostępne od najczarniejszej nocy. Gdzie miał, gdzie mógł ujść!? Mniejsza z tem. Czuł z nieprzepartą mocą, że od tych przeklętych i przeklinających ujść musi, że nie może pozostać śród nich dłużej; ujść musi i uprowadzić Aïszę, bez której życie nie byłoby mu życiem. Mogłaż się wahać, mogłaż pozostać śród morderców plugawych? Są na świecie zaczarowane, głuche ustronia, gdzie mogliby żyć spokojnie... Jak, gdzie? Mniejsza z tem! Miłość, nienawiść, wzgarda, chęć wyrwania się z wstrętnego środowiska, silniejsze były od logiki, od faktów, od wszystkiego.
O parę kroków przed nim, na rubieży blasków, rzucanych przez ognisko i nieprzeniknionych ciemności nocy, stała Aïsza, naprzód podana, z jedną ręką, skrytą w fałdach sukni, z drugą wyciągniętą przed się, jak dla odparcia lub pochwycenia głuchych słów jego, brzmiących niepowstrzymaną namiętnością, groźbą czegoś nieznanego, nienawiścią, wzgardą, źle hamowaną niecierpliwością. Oczy się jej roztwierały coraz szerzej, jak gdyby się wczytywała w otwartą nagle przeznaczeń księgę, wnikała w słów znaczenie, patrzała na chwiejące się podstawy gmachu wzniesionego przez jej miłość, mierzyła wiarołomstwo kochanka. Przypominały się jej dni — ach! jakże bliskie! Tam nad ruczajem! Inaczej przemawiał wówczas, żebrząc spojrzenia jej, uśmiechu, powolny na ręki skinienie, brwi niedostrzeżone drgnięcie, cały w niej zatopiony. Wówczas w sercu Jego, w pamięci, w myśli nie było miejsca na nic coby nie było nią, nią samą... Nie było rodziny, ni ojczyzny, ni rasy, nic zgoła. Skąd ta teraz zmiana? Nie mogła przecie zeszpetnieć, ani postarzeć z dnia na dzień? Było to tak niedawno... Zdumioną była, upokorzoną się czuła i czuła rosnący w sercu gniew głuchy. Patrzała ponurym wzrokiem w cudzoziemca, w męża odmiennej rasy, co same nieszczęścia przynosi z sobą im, ludziom ras innych. Zamiast zapomnieć o wszystkiem, o samym sobie w jej ramionach, tęsknił do swoich, do krajów zamieszkałych przez tych „białych“, co opanowują każdą piędź ziemi, której stopa ich dotknie. Podbili mórz przestworza, obcy miłosierdziu i prawdzie, własną zaślepieni siłą. Oj! mocni są, mocni! Prawda! Mogłaż ona, wodza córka, pójść za nim na obcą, na wygnania ziemię, znosić razy chłodnych, wzgardliwych spojrzeń, w fałszywych sercach nie znajdując oparcia? Pójść za nim i tam go stracić, bo że straci, o tem nie wątpiła ani przez chwilę.
Nigdy! przenigdy! Szaleńcem trzeba było być by o tem zamarzyć. Nigdy! Lecz i on sam odejść nie powinien. Panem był jej, prawda! lecz i niewolnikiem. Z nią winien żyć lub umierać. Miała prawo do jego miłości i miłość ta brzmiała, nawet w szalonych tych jego słowach. Rzeczą jej, Aïszy, wznieść pomiędzy nim a bracią jego, do której tęskni, której ją, Aïszę, poświęcić gotów, nieprzemożone zapory i dlatego winien tu pozostać. Nietylko pozostać, lecz dotrzymać danego Abdullowi zobowiązania... Wówczas Aïsza pewną go będzie...
— Ujdźmy! — mówił do niej gorącym szeptem. — Z tobą Aïszo! dla ciebie zwalczę wszystkie przeszkody, wszystkim i wszystkiemu czoło stawię. Albo też, słuchaj! Jutro razem będziemy na pokładzie okrętu Abdulli. Razem będziemy i będę mógł może... jeśliby okręt wypadkiem miał tu pozostać, opanujem łódź jaką w zamieszaniu, zbiegniem... Byle deska, jedna deska ratunku! Wszak się nie boisz morza? Dla mnie w niem zbawienie!
Zbliżał się do niej z wyciągniętemi ramionami, mówiąc szybko, bezładnie. Ona się cofała pomału, nie spuszczając oczu utkwionych w jego twarzy, ważąc w myśli znaczenie każdego jego słowa, intonacji każdej. Cofała się stopniowo pogrążając w nieprzeniknione blaskiem ognia ciemności nocy, które ją pochłaniały; w niepochwytny, zaledwie bielejący cień zamieniając. Postępował za nią krok za krokiem, aż się sam znalazł w zamkniętem nocy kole, pod olbrzymiego drzewa nieprzeniknionemi konarami. Zatrzymali się jedno naprzeciw drugiego. Wygnaniec lasów, olbrzym, pozostawiony w odosobnieniu swej wielkości, zapomniany przez lata i stulecia, co tę dokoła niego wytrzebiły pustkę, niszcząc brać jego i młodsze ścinając latorośle; z wierzchołka swej samotności wstrząsał koroną splątanych gałęzi, nad tą parą pigmejów, stojącą pod jego pniem potężnym. W osamotnieniu swej wielkości natrząsał się ze słabych a burzą targanych. A może tylko wstrząsał czoło nad przepaścią dwóch serc ludzkich bijących tak gwałtownie, wobec gwiazd na niebie, których świetlanych korowodów nic zakłócić i zmienić nie mogło.
— Aïszo! — zadrgał w ciemności głos Willems‘a, ostatniem, namiętnem i jak namiętność potężnem, pierś ludzką rozsadzającem zaklęciem. Zadrgał i umilkł bez echa. Tylko liście drzewa szemrały wysoko, tylko zatrzepotały zbudzonych w gnieździe ptaków skrzydła. Nie widział już jej, słyszał tylko w pobliżu jej przyśpieszony oddech, a dalej niewyraźne, tem groźniejsze, że ciemnością nocy zgłuszone i pokryte mruczenie. Wsłuchał się oddech tamując w piersi.
— Słyszysz — mówiła cicho, bardzo cicho Aïsza. — Słyszysz! przeklina mię za to, żem cię pokochała. Cóż mi dała miłość twoja? Walkę i trwogę, cierpienie i rodzicielskie przekleństwo, cięższe od piasków pustyni, jeśli by te zgarnąć i niemi jedną pierś ludzką przysypać. Słyszysz. I ty pragniesz wyrwać mnie stąd i unieść tam gdzie zwiędnę nieznanemi skołatana wichry i ciebie stracę, ciebie coś mem życiem, tchnieniem...
— Nie zbliżaj się — krzyknęła gwałtownie, poczuwszy w ciemności ciepło wyciągających się ku niej ramion. — Nie zbliżaj się i ani słowa więcej. Weź to i... śpij w spokoju.
Coś mignęło w ciemnościach, coś z dźwiękiem metalu padło poza nim na ziemię. Obejrzał się. Przy żarzących się jeszcze węglach leżał sztylet bez pochwy, wązki, zakrzywiony, podobny do czegoś co żyło niedawno, a teraz legło martwe. Pochylił się i podjął dar jej z cichem ukojeniem żebraka na pustyni, podejmującego rzuconą sobie jałmużnę. Byłoż to odpowiedzią na wrzące jego słowa? Nie byłoż raczej obelgą, klingą o ostrzu zatrutem, lecz złamanem. Popatrzał przez chwilę w osłupieniu na dziwaczny przedmiot, opuścił obojętnie na ziemię, zwrócił się... Przed sobą miał noc, noc nieprzeniknioną, w której mu znikła z oczu, w którą wsiąkła.
Wyciągnął przed się jak ślepiec ramiona.
— Aïszo! Aïszo! — zawołał.
Wołanie jego zginęło w nocnych cieniach i głuszy. O! gdyby tylko mógł ją pochwycić w ramiona. Zmiękłaby w jego objęciach, uwierzałaby w miłość gorącą, zakląłby niedowierzania jej, trwogi, nakłonił do swych zamysłów.
— Aïszo!
Cicho, pusto.
Po chwili coś zamajaczyło w ciemnościach. Doszły go dźwięki od strony żywopłotu i zagrody Lakamby. Rzucił się w tę stronę, lecz usłyszał tylko wrót klapnięcie i przyśpieszony szept:
— Prędzej! prędzej!
Wstrząsnął zaryglowane wrota.
— Aïszo! Aïszo! — wołał. Nie odchodź! Posłuchaj. Wróć! Zrobię co zechcesz, jak zechcesz, cały Sambir rzucę na pastwę płomieni, krew niech je gasi! Wszyscy i wszystko niech ginie! byleś wróciła Aïszo! Aïszo moja. Czy słyszysz! Wróć!
Poza wrotami słyszał kobiece przyciszone śmiechy.
— To powiedziano dobrze, bardzo dobrze, jak przystoi... — śmiały się, obce, nieznane głosy.
Ponad niewyraźne szmery, wybił się czysty głos Aïszy:
— Śpij w spokoju! Spocznij! Boję się ciebie, wzburzony jesteś... lecz gdy wrócisz z Saidem Abdullą, wielki będziesz i mocny, wówczas zabierzesz mię z sobą i miłość moja wiekuistą będzie... na życie! na śmierć!
Po tamtej stronie wrót, liczne oddalały się kroki. Darmo by wstrząsał z grubych dylów zbitą bramę. Cofnął się urażony w godności swej i miłości, klnąc tę kobietę tak dziką a tak powabną, nieuchwytną, a władającą wszechwładnie nim i jego zmysłami, klnąc ją, siebie, ziemię, niebo, zatrute powietrze, którem oddychał, czary co nań padły. Klął wszystkich i wszystko, miotając się pod cicho nad głową swą splecionemi gałęźmi olbrzymiego drzewa. Miotał się jak szalony, płosząc sen ptaków w ich gniazdach, a noc biegła głucha, ciemna, nieprzenikniona...







CZĘŚĆ III.

I.

— Byle co: psa, kota, byle co nakarmić, odchuchać — wołał Almayer biegając wzdłuż i wszerz werandy. Pewien jestem ojcze! że gdybyś spotkał zbiedzonego tygrysa, podałbyś mu jeść, nie bacząc, że cię samego pożre, lub że zmuszony będziesz puścić mu w łeb kulę. Pal je! ofiary twego miłosierdzia i współczucia! Same żmije i padalce wślizgają się w twe łaski. Przeklęty niech będzie dzień, w którymś go spotkał, przeklęty...
— Dość już, dość, wystarczy! — mruknął pod wąsem Luigard, a Almayer, wymiotawszy wściekłość, stanął uspokojony i zaczerpnął powietrza.
— Ach! — mówił odsapując. Zawsze tak bywało! stare to bajki. Pamiętam! A jak tam było z tym zdychającym z głodu psem coś go dobrotliwie sam przyniósł na pokład? Wściekł się nazajutrz i o mało ciebie samego nie pokąsał. Co? może nie tak? Porwał rękaw najpiękniejszego twego serang‘a i sam pomagałeś nam potem wiązać go liną od kotwicy. Co? Może nie tak? Aha! a jakeś umyślił zboczyć z drogi by nieść pomoc Chińczykom, których łodzie rozbiły się pod Formozą. Dobrześ wyszedł na tem? We dwie doby potem wszystkich miałeś na swych piętach — rybaków, nie rybaków, złodziei, rozbójników, żółtych diabłów i sam z góry wiedziałeś co warte te rozbitki i sam ich później ścigać musiałeś, narażając własnych ludzi i własne życie. A gdybyś w tych przeklętych, jak ołów ciężkich, żółtych wodach utonął? Piękny zrobiłbym interes obarczony tą twoją adoptowaną córką. Zawsze ojcze tracisz z pamięci coś winien sobie a i mnie poniekąd. Jeśli ją wziąłem, to jedynie dlatego, żeś mi obiecał wzbogacić mnie. Co? możeś nie obiecał, nie raz, a sto razy? Ratować! Kogo? Chińczyków, małpy te żółte! Wstyd o tem pomyśleć.
Ludzkość! etyka! Piękna mi ludzkość, piękna etyka! Ot! tychże samych, pewnie więcej wywieszano, niż połowę, a wszyscy warci byli szubienicy.
— Gadaj zdrów — mruczał Luigard mnąc nieco nerwowo cygaro i spoglądając wpół gniewnie, wpół drwiąco na biegającego w kółko po galerji swego zięcia, tak jak pasterz spoglądający na rozbrykane, ulubione jagnię. Czuł jednak pewną słuszność w czynionych sobie wymówkach; coś mu widocznie dolegało. Almayer przystanął przed nim, z założonemi na piersiach rękoma, wahając się na nogach z boku na bok.
— Pomyśleć! — mówił — że mógłbym zgnić w tej dziurze i nikt by mię nie wyciągnął. Ale co było, teraz gorzej: teraz zrujnowani jesteśmy, doszczętnie zrujnowani. Biedna! biedna moja mała Nina!
Przysunął krzesło, usiadł na nim naprzeciw starego „króla mórz“, jak zwano kapitana Luigard‘a, wpatrując się weń wyłupiastemi oczyma. Luigard obmacał niezliczone kieszenie swego białego ubrania, wyłonił pudełko zapałek, ogryzł cygaro, zapalił, zaciągnął się i z poza kłębów dymu spoglądając na zafrasowanego zięcia, mówił spokojnie:
— Jeślibyś tyle razy co ja był w opałach, spokojniej byś te rzeczy przyjmował. Nie po raz pierwszy bankrutuję, a nic mi się jeszcze złego nie stało, jak to widzisz.
— Widzę, widzę — pomrukiwał z tropu zbity Almayer. — Lecz gdybyś ojcze, zamiast dziś, zjawił się był przed miesiącem inny by obrót rzeczy wzięły. Co potem, że cię tu dziś widzę?
— Pleciesz jak pijana baba — ścisnął ramionami kapitan, wstał z miejsca i wychylając się za barjerę galerji, wzrok puścił po wijącej się wstędze rzeki, po murem stojących, niebotycznych lasach. Po długiej dopiero chwili, zwrócił się do swego w Sambirze zastępcy, mówiąc spokojnie:
— Dziwnie tu dziś cicho i spokojnie.
Almayer podniósł głowę.
— A! ojciec dostrzegł wreszcie! — zawołał. Tak jest, a nie inaczej kapitanie! Miesiąc temu galerja faktorji pełną byłaby śpieszących powitać cię z czołobitnością tych — pal ich! — krajowców. I przedemną czołem bito miesiąc temu, a teraz... Zmieniły się czasy i nie moja w tem wina! Piwa nawarzył ten twój ojcze faworyt, benjaminek, łotr od wszystkich łotrów gorszy. Lala! niema co mówić! Przyłączył się do przeklętych obdartusów, stanął na ich czele! Ot! jak się udał faworyt, benjaminek, gagatek.
— Zuch bo zuch! — mruknął pod siwym wąsem Luigard.
Almayer podskoczył na krześle.
— Piękny mi zuch! I ty to ojcze mówisz — zawołał!
— No! no! nie wściekaj się, bo to nie pomoże. Siedź spokojnie i opowiadaj jak było, od początku do końca. Naprowadził ich, mówisz?
— Ależ bez wątpienia, on był duszą całej wyprawy, sternikiem okrętów Abdulli. On wszystko obmyślił, ułożył, dowiódł gdzie trzeba przeklętego Araba.
— Kiedy? jak? mów zwięźle, bez zbytecznych, krasomówczych zwrotów.
— Było to — począł z rezygnacją Almayer — szesnastego... tak szesnastego dobiegły mię pierwsze wieści o nadpłynięciu okrętu Abdulli. Na razie niechciało mi się w to wierzyć. Dzień następny potwierdził aż nadto hiobowe wieści. W osadzie Lakamby odbyła się walna narada z udziałem wszystkich tych obdartusów: był Sahamin, był i Bahassoen, wszyscy nasi dłużnicy tam byli. Osiemnastego okręt przepływał tędy... można go było widzieć z tej galerji. Jak raz sześć tygodni temu.
— I wszystko to z dnia na dzień, bez niczego coby wzbudziło podejrzenia? I nikt cię nie ostrzegł, niczegoś się nie domyślał, niceś nie słyszał — dziwił się kapitan?
— Mało com słyszał — zawołał Almayer — miałem za wymysły to com słyszał. Wszyscy oni tu łgarze.
— Zawsze można odróżnić prawdę od blagi, to co możebne od tego co niemożebne — zauważył Luigard.
Almayer poruszył się na krześle.
— Łotr ten — mówił — zjawił się tu dnia pewnego, o południu... tak! o południu, a wyglądał jak gdyby go samo piekło wylało.
Luigard wyjął z ust cygaro; z pół rozwartemi wargami słuchał ciekawie.
— Tak — ciągnął Almayer nie odrywając oczu od własnych butów. Wyglądał jak piekieł wysłaniec i tak jak gdyby ze śmiertelnej powstał choroby. Musiał mieć gorączkę. Tamto lewe wybrzeże rzeki bagniste i niezdrowe; Europejczycy wytrzymać tam nie mogą. Samo powietrze nad tą przeklętą rzeką...
Zdawało się, że się zamyślił nad sanitarnemi warunkami lewego wybrzeża.
— I cóż dalej — naglił Luigard — przybył mówisz?
— ...Nie struło go jednak doszczętnie. Rogatą ma łotr ten duszę — ciągnął Almayer. Wrócił niby nic, ze zwykłą sobie arogancją, wyzywający: groził mi, wymyślał, lecz nie było w tem nic określonego. Usiłował omotać mię, nastraszyć. Wyobraź sobie ojcze mnie. Wątpię byś mógł pochwalić coś podobnego? Gdybym przypuszczał co zajdzie, większą bym na paplaninę łotra tego zwracał uwagę. Trzasnąłem za nim drzwiami, bo czym mógł przypuszczać, że się zwąchał z tą zgrają bydląt, albo że potrafił przeniknąć drogi, które sam ojcze uznawałeś za nieprzeniknione. Przeniknąć i za przewodnika służyć przeklętemu Arabowi, bo bez tego djabła Abdulli sam bym przecie wszystkiemu tu podołał. Ale Abdulla! wiesz ojcze! zbrojny ma okręt, dwanaście kartaczownic, ze trzydziestu uzbrojonych od stóp do głów ludzi: wszyscy z Sumatry, z Delf, z Aten, gotowi walczyć do upadłego dzień i noc.
— Ależ wiem to doskonale — przerwał potok słów Luigard.
— Zapewne, zapewne — prawił dalej Almayer — ...wszystko to płynęło tędy, pod moim, że tak rzec można nosem. Z galerji tej doskonale widzieć mogłem sternika, jegomość pana Willems‘a, a obok niego pół djabła: Abdullę. I ona tam była, wraz z nimi. Wyłowili ją słyszę poniżej, przepływając wzdłuż osady Lakamba, gdzie Willems miotał się słyszę, jak wściekły i wręcz oświadczył, że jeśli mu jej natychmiast nie wydadzą, nie ruszy krokiem dalej, w łeb sobie palnie, do wody skoczy i niech tam sobie robią co chcą. Nie było rady, wysłano łódź po nią, przybyła na pokład i tu dopiero odegrała się komedja jakiej w Sambirze nie widziano, odkąd lądy te — bagna raczej — wyłoniły się z Oceanu. Padła przed nim na kolana, czołgała się u nóg jego, płakała, bredziła jak w gorączce, przepraszała. Za co? A Bóg ich tam raczy wiedzieć. O niczem innem niema mowy w Sambirze. Opowiadał mi to Ali, Ali wysłany bywa zwykle na zwiady. Ludność miejscowa Willems‘a i tę wiedźmę uważają za coś w rodzaju czarnoksiężnika i czarownicy. I jej ojciec jest magiem, czy tam czemś podobnem. Mieszkają na skraju osady Lakamby, on, ona i stara jakaś kobieta. Czczą ich tam, a może tylko raczej boją się. On gwałtownik, ta znów, jego tylko zna, z nim mówi, nie opuszcza go ani na chwilę. Roje dziwów rozpowiadają o nich! Z tego com słyszał, wnioskuję, że i Lakamba i Abdulla mają go dość. Inni znów twierdzą, że ma odpłynąć na „Lord of the Isler“ — tak się zwie okręt Araba — w charakterze handlowego agenta. Bądź co bądź musi wpierw wyprowadzić stąd okręt, tak jak wwiódł. Arab nie poradzi z tem sam.
Luigard słuchający dotąd z uwagą rozwlekłego i bezładnego opowiadania Almayer‘a, zaczął się przechadzać mierzonym krokiem po galerji. Almayer wodził za nim wzrokiem. Twarz kapitana zdradzała frasunek.
— I mówisz, że był tu u ciebie, przedtem — spytał targając nieco nerwowo siwą swą brodę?
— Tak, był. Opowiadałem już o tem — odparł Almayer. Przychodził z żądaniem pieniędzy, towaru, wszystkiego. A jak się stawiał! Chciał, mówił, na własną rękę handel zaprowadzić, na co strąciłem mu tylko kapelusz z bezczelnego czoła i tak się to skończyło. Mogłemże przypuszczać, jaki obrót weźmie ta sprawa? Że naprowadzi tu tego pół djabła? Z krajowcami to bym sobie odrazu poradził, mając zapewnioną pomoc starego Patalolo.
— Patalolo! właśnie — mruknął Luigard — czyś się z nim porozumiewał?
— A jakże. Dwunastego, na cztery dni przed zjawieniem się okrętu Abdulli, upewniał mnie, że mi tu wszyscy sprzyjają, a wyglądał jak sowa. Radził nie nakłaniać ucha do obiegających Sambir plotek. Musiało to się odnosić do jednego z mieszkańców nadmorskich, który ostrzegł mię o zbliżaniu się nieznanego okrętu, z czem właśnie udałem się był do starego Patalolo. Żadnej do słów moich nie przywiązywał wagi: „Nie, nie, nie“, powtarzał jak papuga, z dziobem poczerniałym betelem. Myślałem, że chory jest, tak się trząsł i tak widocznie chciał się mię pozbyć. Aha! Nazajutrz, jak raz nazajutrz, ów jednooki zbój, co wisi przy polach Lakamba, a wisieć winien na szubienicy — ten... ten... Babalatchi, czy jak go tam! zjawił się u mnie, przypadkiem niby, niby to przechodząc tędy, wstąpił na dziedziniec faktorji, pogawędzić o tem, o owem, pytał jak prędko, ojcze, jesteś oczekiwany i wygadywał na „wściekłego“, jak go nazywał, „białego“ włóczącego się za córką ślepego Omara, a którego i pan jego Omar i on radziby się jak najprędzej pozbyć. Powiedziałem mu krótko i otwarcie, że jegomość ten bynajmniej nie jest moim przyjacielem, że nie odpowiadam zań wcale i jeśli im dokucza, wyrzucić go mogą. Odszedł kłaniając się głęboko, zapewniając o swoim i pana swego szacunku, wyglądał wcale przyzwoicie i anim się wówczas domyślał, że przyszedł tu na zwiady i tajne narady z obsługującymi faktorję krajowcami, pal ich...
— Dość — ciągnął Almayer — że aż ośmiu odrazu zabrakło przy wieczornym przeglądzie. Nie było co żartować; nie przelewki myślę sobie, ale jak to opuścić faktorję. Wiesz przecie ojcze, jaka moja żona? Dziecka nie mogłem brać z sobą, było za późno, więc wysłałem posłańca do starego osła Patalolo, wzywając go na naradę, gdyż obiegające wieści były istotnie zatrważające...
Luigard przystanął przed opowiadającym, a ten ciągnął z coraz większem ożywieniem:
— Wysłałem, jak zwykle, Alego, a Ali wróciwszy mówi: „Radży pozdrawia białego swego przyjaciela, lecz posłania nie rozumie“. Nie rozumie! i tyle! Ani słowa więcej Ali od niego wyciągnąć nie zdołał, ani słowa. Przyrządził hamak, przyniósł poduszki i dopiero wówczas mówi, że siedziba Patalolo zdała mu się opustoszałą, ognie pogaszono, a w ciemnościach słychać wyrzekania i płacz kobiet...
— Ładne rzeczy, myślę sobie, i aż mię całego mrowie przeszło. Ali odszedł, a mnie sen odbiegł. Leżę i słucham: tu strzały, tam strzały, a w kotły biją, jak gdyby dwadzieścia na raz odprawiało się weselisk. Było już po północy...
Almayer wydął wargi, powiedział wszystko co miał do powiedzenia; Luigard stał głęboko zamyślony. Dwa błękitne bąki wtargnęły na galerję brzęcząc głośno. Luigard odgonił ich kapeluszem. Almayer uchylił w bok głowę, bąki rozbrzęczały się głośniej, a brzęczenie to w ciszy poranku podobne było do dolatujących zdala dźwięków orkiestry. Wyleciały po chwili pozostawiając rozmawiających w spokoju.
— Niema ich wreszcie, odleciały — westchnął jak gdyby z piersi zbył ciężaru, Luigard.
— Pal ich! — oburzył się Almayer — uchronić się przed niemi niepodobna. Wybrzeże pełne much, bąków, komarów, a tną! Tydzień temu Nina została ukąszoną i chorowała całe trzy dni. Biedna moja, mała Nina! I po co to plugastwo istnieje?







II.

Długą chwilę nic nie naruszało ciszy poranku i błękitnej pogody nieba. Almayer przesunął krzesło i oparł się obu łokciami na stole, Luigard spokojnym krokiem mierzył galerję. Odchrząknął.
— Aha! — rozpoczął dalszy ciąg opowiadania Almayer. — Pewien jestem, że nocy tej nikt oka w faktorji nie zmrużył. Podszedłem do zakrętu, skąd mogłem dojrzeć rozpalone pod palmami ogniska, a gdym wracał w mroki tej galerji, strach mię zdjął taki, żem wyjął Ninę z jej kolebki i położył ją w mym hamaku. Zwariowałbym gdyby nie dziecko. Pomyśl, byłem opuszczony, bezbronny, a o tobie ojcze nie miałem żadnej wieści od tygodni, miesięcy. Nie wiedziałem czy żyjesz jeszcze. Patalolo opuszczał mię, słudzy z faktorji zbiegli, a ci co pozostali wyszczerzali gdzieś w ciemnościach gotowe mnie rwać, kąsać zęby, lada chwila gotowi dom podpalić, by tem weselsze puścić fajerwerki. Wziąłem rewolwer i położyłem tu, na stole. Zdala dochodziły wycia opętańców, a dziecko, mała moja luba Nina spała tak słodko, spokojnie, jak gdyby pod anioła skrzydłem, w niebieskie wsłuchana kołysanki...
— Biedne! niewinne dziecko! — westchnął. — Wiedziałem aż nadto dobrze, że nocy tej nie było w Sambirze władzy czynnej, zdolnej powstrzymać rokosz. Psy zajadłe, dobrodziejstw bez liku nie pomne, gotowe były obskoczyć faktorję. A i śmierć głodowa za pasem. Przed trzema miesiącami rozdałem z magazynu ostatnie zapasy ryżu, na kredyt. Obdartusy te wszystko stąd wyciągali na kredyt. Nieraz już zwracałem na to twą ojcze, uwagę. Niema w Sambirze żywej duszy, coby nie żyła kredytem w faktorji Luigard et Co, dzięki twej ojcze powolności i — pozwól mi powiedzieć — nie zbyt szczęśliwie zastosowanej tu polityce. Bez nas pozdychaliby dawno z głodu i to byłoby najlepiej, a politykę najlepiej utrzymują nabite fuzje i rewolwery.
— Miałeś je ojcze! — huknął Luigard tak, jak huknąć umieją rozhukane bałwany morskie uciszający kapitanowie okrętów. Czuć było, że się wyczerpała jego cierpliwość. Od chwil kilku mierzył galerję tak szybkim krokiem, jak miotający się lew w klatce. Ciężkie jego pięty podniosły tumany kurzu, Almayer zakrztusił się.
— Miałem dwadzieścia — odparł śmiało — ale ani jednego palca do pociągnięcia cyngla.
Luigard opadł ciężko na krzesło, jedną ręką wsparł się o stół, drugą zarzucił za poręcz krzesła. Kurz tymczasem opadł i słońce, bez przesłon, zalało galerję; Almayer zajął się spuszczaniem trzcinowych rolet, zawieszonych pomiędzy kolumnami galerji.
— Ha! — zauważył kapitan — dzień będzie upalny i dobrze robisz spuszczając rolety. Po co mamy się smażyć na patelni.
Almayer, spuściwszy rolety, spojrzał leniwie na stół co się uginał pod pięścią kapitana.
Zupełnie już spokojnie mówił:
— Z brzaskiem dnia udałem się do Patalolo. Wziąłem z sobą dziecko, nie było przy kim zostawić. Zastałem bramę zaryglowaną, trzeba było okrążyć zagrodę i wejść furtką, od strony lasu. Zastałem starego leżącego na ziemi, okiennice pozamykane, na wszystko com mówił, odpowiadał jękiem. Tylem się tylko dowiedział, żeś ty ojcze zapewne już w życiu, że Lakamba wszystkich wystrzela pistoletami dostarczonemi przez Abdulę. Naturalnie, on Patalolo, zabitym być nie chce, a że ma dość złości i niewdzięczności ludzkiej, woli przedsięwziąć pielgrzymkę. Stary jest i pobożności swej uczynić zadość pragnie. Pragnie też umrzeć w Mece, jak to prawowiernemu przystoi. Abdulla sam prawowierny, więc mu to ułatwi. Wymyślał potem na Lakamba, przeklinał go — a ciebie ojcze mniej więcej, gdyż kto, jeśli nie ty przeszkodził mu prosić o flagę niemiecką, pod której osłoną żyłby spokojnie, a teraz Bóg wie, gdzie przepadłeś i nie bronisz go, nie wspierasz. Płakał skarżąc się na ciebie.
— Gdym mu powiedział — ciągnął Almayer — że posiada przecie cztery działa, któreś mu zeszłego roku podarował, ze swej strony posiadam zapas prochu i razem możemy stawić opór Lakambie, zakrzyczał mię: „biali“ same mu przynosili nieszczęścia! zdrajcy są, a on, Patalolo, dzieci nie ma, nie ma komu przekazać władzy i dostojeństw, stary, słaby wybierze się w pielgrzymkę do Meki i tyle. Meki i pielgrzymki sam Allah i jego Prorok nie wybiliby mu z głowy!
— Wnoszę — ciągnął Almayer — że stary orangutan dawno zwąchał co się święci, milczał ze strachu, a i dlatego, że wcale nie dbał, co się stanie z faktorią, ze mną, ani z tobą, ojcze. Takiegoś to w nim miał przyjaciela. A głaskałeś go!... No! przyznać trzeba, żeś szczęśliwy w wyborze swych faworytów...
Luigard walnął kułakiem w stół z taką mocą, że aż deski zatrzeszczały. Almayer podskoczył na krześle i opadł bezradnie, patrząc na pęknięty blat stołu.
— Już — rzekł — nie mierzysz ojcze swej siły. Już po stole! Jedyny to był, jaki mi się udało ochronić od mej żony. Cóż robić, zmuszony będę jadać przykucnięty do ziemi, jak psy i krajowcy.
Luigard roześmiał się.
— Przestańże chłopcze zrzędzić jak baba — zawołał wesoło, a potem dodał spokojnie:
— Gdyby się „Flash“ nie rozbił, stawiłbym się tu w porę, przed kilku miesiącami i uniknęlibyśmy istotnie niepotrzebnych strat i komplikacji. Teraz stało się i wyrzekanie nie pomoże. Musimy się zebrać Kacprze, w kupę, by wrócić do porządku...
— Co? — zawołał zdumiony Almayer — wojować z Abdullą? Pomyśl ojcze.
— Wojować nie wojować — wzruszył ramionami Luigard. — Boję się, że sprawa ta istotnie przepadła. I cóż stąd? Ze skóry ich arab obedrze, zgniecie, zmiażdży, znam go! Eh! gdybym miał mój okręt „Flash“, próbowałbym może siły, by uratować biedaków. Lecz po nim już, po moim sokole! Pływałeś przecie ze mną i wiesz, jaki to był okręt: solidny, zwinny, milszy mi od rodzonej żony, jeślibym miał takową. Zżyłem się z nim, zrosłem. Pomyśl tyle lat wspólnego, niczem nie zakłóconego pożycia, a teraz...
Westchnął głęboko, szczerze.
— ...biedne, rozbite jego deski, sterczą na rafach. Djabli to mnie ponieśli na południe, o pół mili wyżej prześliznęlibyśmy się, jak po oliwie. Każdy przypuszczam co działa, zrobić musi w życiu głupstwo jakieś kapitalne i zapłacić za nie drogo... Nie mylą się ci tylko, co przedsięwziąć cobądź nie są w stanie.
Westchnął z oczami wpartemi w ziemię, Almayer zawrzał gniewem.
— Bez serca jesteś ojcze! — zawołał — żal ci tych desek, a ani dbasz, że lekkomyślnością twą, przedsiębiorczością, zuchwalstwem swem nieposkromionem, straciłeś okręt, zrujnowałeś mnie. Co tam mnie, zrujnowałeś biedną, moją małą Ninę! Co poczniem teraz z sobą, co poczniem? Po co mi było gnić w tej dziurze? Uczyniłeś mię swym wspólnikiem, a teraz, gdy wszystko przepadło opłakujesz okręt, jak kochanek kochankę. Sam go naraziłeś i stary był, dawnoś mówił, że nic nie wart. Opłakujesz okręt, a tu idzie o krocie, o miliony, co się nam tu, w przeklętym Sambirze, z rąk wymknęły dzięki temu opętańcowi, Willemsowi.
— Pozostaw go mnie — rzekł Luigard surowo — co zaś do tych kroci, miljonów... Handel Kacprze, jest handlem: raz płaci, raz traci, a troskę o fortunę i swą przyszłość mnie też możesz pozostawić. Czy masz czem naładować „schooner“[6], co mię tu przywiózł?
— Magazyny pełne „rattanu“[7]. Jest też tam jeszcze około osiemnaście ton „guttahu“[8]. Ostatnie to pono nasze zapasy — westchnął Almayer.
— Bądź co bądź nie było rabunku — zauważył kapitan — nic nie straciłeś. Czegóż piszczysz?
Almayer porwał się i opadł na krzesło. Porwał się za piersi, trochę białej piany zjawiło mu się w kątach ust. Luigard porwał pustą karafkę. Szczęściem po chwili Almayer zdał się odzyskiwać przytomność.
— Co to? jaki to atak? — pytał zaniepokojony kapitan. — Przestraszyłeś mię... tak nagle...
Almayer podniósł się, wciągnął w piersi powietrze, czoło miał potem zlane, włosy przylepiały mu się do skroni.
— Zniewaga! djabelska zniewaga! — powtarzał.
Luigard postawił pustą karafkę na stole. Almayer niepewnym jeszcze głosem mówił:
— Na samą myśl o tem od zmysłów odchodzę. Mówiłem, że zatrzymał okręt araba naprzeciw naszej przystani, przy przeciwległym brzegu, przed samą rezydencją Patalolo. Okręt tak był otoczony łodziami i czółnami, że wyglądał stąd, jak gdyby siadł na tratwach. Nie brakło ani jednej z tutejszych. Przez lunetę mogem rozróżniać każdego ze stojących na pokładzie: widziałem Abdullę, Lakambę, Willemsa, każdego. I ten gałgan, pochlebca, wydrwigrosz, Lahamiu stawił się do apelu. Gadali, rozprawiali, aż spuścili łódkę, do której wskoczył jakiś arab i popłynął wprost do małej przystani przed rezydencją Patalolo. Wyglądało, jak gdyby nie przyjęto tam pana posła, nie wpuszczono go po prostu. Przypatrywałem się ciekawie całej tej komedji przez lunetę. Na dziobie okrętu ruch wielki: Willems, inni i ta córka Omara...
Almayer otarł pot z czoła, zdawało się, że go coś znów w gardle dusi, lecz się opanował:
— Wtem — ciągnął — huk! trzask! poleciał pocisk w same wrota domu starego Patalolo. Jeden, drugi i wrota stanęły otworem. Zadowoleni zasiedli do śniadania. Abdulla z nimi, na pierwszem miejscu. Willems pozostał na uboczu, nastawiwszy lunetę na tę moją galerię, tak żeśmy się oko w oko spotkali i... wytrzymać nie mogłem — kończył, zachłysnąwszy się — pogroziłem mu pięścią, jak wypadało.
— Mądrze i zręcznie — uśmiechnął się wzgardliwie kapitan. — Nie mogąc zwojować — lżyć! po rycersku! niema co mówić!
Almayer machnął lekceważąco dłonią.
— Po rycersku, czy nie po rycersku, swojem zrobił. Wypuścił z rąk lunetę i pewien byłem, że padnie tu strzał, jak we wrota Patalolo, więc co tchu pobiegłem po leżącą w magazynach flagę. Żadnej nie miałem obrony. Oprócz Alego w całej faktorji trzech pozostało: starych i kulawych, niezdolnych do połączenia się z tamtą zgrają. Tak byłem wściekły, że sam z gołemi rękoma, rzuciłbym się... Rzuciłbym się, gdyby nie wzgląd na dziecko, na małą moją, drogą Ninę! Co tu począć z dzieckiem, co począć? Wysłać w górę rzeki wraz z matką? Mogłem że ją powierzyć mej żonie? Postanowiłem tedy zachować się jak najspokojniej, tylko wzbraniać wylądowania tu komubądź: brzegi te są prywatną własnością, posiadamy zaprzysiężone świadectwo starego łgarza: Patalolo. Ranek był pogodny. Po biesiadzie rozeszli się. Około trzeciej utrapieniec ten, Sahamin, podpływa tu. Wychodzę na jego spotkanie, z fuzją na ramieniu i wzbraniam mu wylądować, a ten składa mi uprzejme pozdrowienie w imieniu Seïda Abdulli, który — mówi — pragnąłby porozmawiać ze mną w pewnych sprawach, i zaprasza mnie na pokład swego statku. Tego jeszcze brakowało! Abdulla — mówię mu — niech napisze, jeśli ma do mnie interes. Odpowiem mu. Poza tem każdy, ktobądź wylądować tu spróbuje, kulą w łeb dostanie. Krótko i węzłowato. Stary lis wzniósł ręce w górę, biorąc zapewne nieba na świadków tego, co słyszał i odpłynął, jak przypłynął. W godzinę może potem, patrzę, a od flotylli nową się ódl oddziela: Willems we własnej osobie i wiedzie oddział na rezydencję Patalolo. Strzałów nie słychać. Wytoczyli na brzeg działa, coś ojcze zeszłego roku podarował temu durniowi. Paszcze zieją wprost na faktorję. Około piątej Willems wrócił na pokład okrętu. Na tyłach stał Abdulla, gadali coś z sobą, arab nieporuszony jak bałwan z kamienia, tamten wymachując rękoma, tłómacząc coś, pokazując tu, tam, najczęściej na faktorję. Ostatecznie, o zachodzie słońca, podjęli kotwicę i odpłynęli wyżej, ot tam, gdzie się zbiegają dwa ramiona rzeki... przez lunetę widzieć stąd można.
Luigard skłonił głową.
— Tegoż wieczora, jak słyszałem — ciągnął Luigard — Abdulli stopa dotknęła po raz pierwszy lądu naszej wyspy. Przygotowano mu wspaniałe przyjęcie w zagrodzie Sahamina, gdzie go już czekał stary Patalolo i przed ogniskiem zasiadł po lewicy araba. Walną złożyli naradę. Ali, któregom wysłał na zwiady, mówił, że Patalolo wyglądał na przywleczonego tam po woli niewoli. Około północy wszystko musiało już być postanowione, omówione, bo stary wrócił do swej na poły rozwalonej rezydencji, odprowadzany przez kilkanaście łodzi, na których płonęły kagańce. Pokazało się, że błagał araba, aby go wziął na swój pokład i wylądował w Penangu, skąd zamierza udać się do Meki. Stary dureń! Ani przez chwilę, pewien tego jestem, nie stawił oporu, wszystko to komedią być musiało. Zaraz nazajutrz zjawił się na pokładzie „Lord of the Toles“, z trzema babami i pół tuzinem zgrzybiałych, jak on sam sług. Przyjęto go z wojskowemi honorami. Dziwię się tylko rozrzutności araba, co nie żałował prochu na salutowanie tego zdechlaka! Siedzi dotąd na okręcie. Czy dotrze kiedy do Meki, Bóg raczy wiedzieć! Dobra po nim objął Lakamba, a wydał mu weksel płatny w Penangu, w biurach Abdulli. Głupi, jeśli myśli, że żyw dojedzie. Almayer uśmiechnął się złośliwie i ciągnął:
— Nie było spokoju nocy tej. Ustawicznie słychać było plusk wioseł. Kto mógł, korzystał z zamieszania, władza była zawieszoną. Całą noc przesiedziałem na tym samym oto krześle, rewolwer mając pod ręką. Nie wesołe czuwanie! Wszędzie wrzało, lecz nikt nie został zabity, poturbowano tylko tego i owego. Z brzaskiem dnia zatknęli flagę, tam, naprzeciw, gdzie ma stanąć pałac Abdulli. Willems komenderował, oparty o główny maszt, tamta była tuż przy nim. Wynieśli krzesło, posadzili przy nim Patalolo, Lakamba stanął po jego prawicy, na brzegu zaroiło się, wyległ cały Sambir: baby, niewolnicy, dzieci, wszyscy. Patalolo przemówił, oznajmił wszem wobec i każdemu z osobna, że się wybiera na pielgrzymkę, chce stare kości w świętem złożyć mieście i dziękuje Najwyższemu, że mu dozwala spełnić to najgorętsze z jego życzeń. Rządy na czas nieobecności swej, składa w ręce mądrego, przezornego Lakamby. Ten znów odpowiadał z udaną skromnością, że się nie czuje godzien takiego zaszczytu i wątpi, czy słabe jego ramiona udźwigną ciężar rządów? Pal ich! starych komediantów! Stary nalegał. O małom boków nie zerwał ze śmiechu. Wyobraź sobie ojcze, ofiarę, błagającą łupieżcę o ograbienie jej. Wyobrażam sobie, jak steroryzowany radży drżał na całem ciele. Potem on, Willems, przemawiał do zebranej zgrai, upewniając, że Patalolo, w wędrówce swej do Meki, zboczy do Batawji, by zjednać dla Sambiru protekcję białego wielkorządcy. „Ja — mówił o sobie — jako „Orang Blanda“ i przyjaciel wasz wywieszam flagę bezpieczeństwa“. Mówiąc to, wiązał do masztu niemiecką flagę.
— Sporządzili ją snać w nocy — ciągnął wzgardliwie Almayer — z jakichś bawełnianych szmat. Ali opowiadał, że w zebranej rzeszy przeważało zdumienie i milczenie i tylko Lakamba głos podnosząc oznajmił, że ktokolwiek dnia tego będzie tamtędy przechodził, ma składać pokłon przed tym emblematem władzy i bezpieczeństwa.
— Palże ich — zaklął szczerze oburzony Luigard. — Abdulla uważany bywa za poddanego Anglji.
— Abdulla — prawił Almayer — ani się pokazał i nawet statek pozostał w oddali, a pomiędzy nim a brzegiem, gdzie się to działo, przeciągnęli sznur graniczny. Ali widział to na własne oczy. Dowcipnie, co? I wilk cały i koza syta. Gdy zebrani ochłonęli ze zdumienia, powstały szmery. Babason klął i wymyślał na Lakamba, aż go ktoś z zauszników tego ostatniego w pysk trzasnął, kładąc tamę opozycji. Patalolo odszedł, a miejsce jego zajął na honorowem krześle, pod nowo wywieszoną flagą, Lakamba. Wszyscy się dokoła niego cisnęli, kto z czołobitnością, kto z prostej ciekawości, w tem... — Almayer mrugnął okiem.
— ...kobieta ta, co nie odstępuje Willemsa, podniosła głos. Ali twierdzi, że podobną była do rozwścieczonej hyjeny, ale on ją porwał za ramiona i o ziemię cisnął.
— Nikt nie wie — ciągnął Almayer — o co właściwie poszło. Ali sądzi, że o tę tam właśnie flagę. Dość, że czuły Willems wywlókł ją za włosy, wepchnął do czółna, odwiózł na okręt araba. Po tem zajściu Lahamiu pierwszy salutował flagę, a za nim inni.
Almayer opowiadanie swe zawiesił, Luigard przeciągnął się na krześle.
— I cóż dalej? — spytał.
— Dalej — począł ponuro Almayer — stała się rzecz, przechodząca wszystko, co sobie w najbujniejszej wyobraźni przedstawić można. Zniewaga! piekielna zniewaga!







III.

— Opowiedz-że, gdyż wyobraźnia moja nic sobie nie przedstawia — zauważył kapitan, przerywając milczenie.
Almayer westchnął kilkakrotnie.
— Nie dziwię się temu — począł. — Otóż wysłuchawszy wszystko, co mi powróciwszy ze zwiadów Ali opowiedział, uspokoiłem się nieco. Kto wie, myślę, sprawy te skończą się może lepiej, niż się zdawało, nie będzie rokoszu. Istotnie po południu nasi wrócili i niby nic do zwykłej stanęli roboty. Nie będzie rokoszu, myślę, i około piątej idę nad groblę z dzieckiem, z małą moją, świeżego powietrza spragnioną Niną, wtem słyszę huk. Wsłuchuję się: strzały nie strzały, a tu Ali nadbiega, wołając: „Panie! oddaj mi dziecko! zanosi się na bunt w faktorji!“ Oddałem mu Ninę, sam wróciłem po rewolwer, przechodząc przez kuchenny dziedziniec. Spojrzę, aż tu dziewki uciekają z kuchennej budy, a poza wyschłym, osadę ogradzającym rowem tłum, którego pierwej, po przez zarośla dojrzeć nie mogłem. Tłum rozwścieczony, widocznie ścigają kogoś. Aż tu Jeni-Eng, osiadły tu przed paru laty chińczyk...
— Znam go — przerwał Luigard — był pasażerem pierwszej klasy na moim statku.
— A prawda! zapomniałem. Otóż chińczyk wyskakuje z zarośli i bieży wprost na mnie. Jego to ścigają, gdyż nie chciał złożyć czołobitnego ukłonu pod wywieszoną flagą. Jest, mówi, anglikiem i cudzych znaków uznawać nie myśli. Z piętnastu zauszników Lakamba ściga go, jak charty zająca. Co tu robić? Niech bierze jedną z moich łodzi, a wiosłując dobrze, umknie. Ani chce słuchać o tem anglikiem jest i tyle! „My biali — mówi — wyobraź sobie ojcze tak zuchwałe porównanie, miał na myśli siebie i mnie — ulegać bydłu temu nie możemy, mówi. Myśmy władcy mórz i wysp“. Widzę, że mu gniew zmysły pomięszał, lecz, że tłum poza rowem przycichł, użyczę, myślę, schronienia chińczykowi. Wtem słyszę głos własny Willemsa. Mówi po angielsku, więc widocznie do mnie: „Wpuść, mówi, tylko czterech naszych, by ujęli chińczyka“. Nie odpowiadam i każę chińczykowi milczeć, lecz w rzeczy samej porywa mię wściekłość. „Ostrożnie Almayer“ — woła tamten — „zgraja rozwścieczona, powstrzymać nie zdołam“. Tego było już zanadto. Łżesz, łgarzu! — wrzasnę, a tu chińczyk, co podkręcił już spodnie drapnąć gotów, jak nie wyrwie mi z rąk rewolwer, jak nie rzuci się w stronę krzaków, jak nie sypnie gradem strzałów. Jęk, pisk, ugodził snać jednego, drugiego. Zanim mrugnąć zdołałem, już nas otoczyli, powalili mię na ziemię, porwali chińczyka. Jak tu się bronić. Oczy i gęba pełne piasku, na grzbiecie czterech co najmniej drabów, w których szponach ducha bym wyzionął, gdyby ich nie powstrzymał głos Willemsa. Rozkazywał odstąpić odemnie, lecz trzymać mię na wodzy. Wiedli mię, jak barana na rzeź, na werandę własnego mego domu. Obejrzałem się, Alego z dzieckiem nie było, więc się uspokoiłem.
Spazm jednak wykrzywiał twarz opowiadającego, kapitan przysunął się bliżej z krzesłem, Almayer otarł pot występujący mu na czoło, na samo wspomnienie strasznej przed tygodniami kilku przeżytej chwili.
— Willems — mówił — ściągnął zawieszony śród kolumn galerji, własny mój hamak. Z tej oto szuflady, bo wiedział, gdzie leżą, wyjął iglice i grube nici, któremi się Nina zwykła była bawić, kazał owinąć mię całego w hamak, sposzyć od stóp do głowy, jak gdybym martwym już był ciałem. Wymyślałem mu co wlazło, ani dbał, a tamci śmieli się, tarzali ze śmiechu i brudnemi łapskami zatykali mi nos i usta. Omałom się nie udusił, a ci przeklęci szyli i szyli, a Willems sam im to jak najgrubsze zawlekał iglice. Gdy mię całego obszyli, cofnął się zadowolony, a będąca obok niego kobieta — (musiała snać nastąpić zgoda między niemi), plasnęła w dłonie, śmiejąc się i tańcząc dokoła mnie, jak gdybym był powalonym bałwanem lub paką towaru. Na werandzie tłum; wszyscy się śmieli w głos; każdy chciał mię widzieć, każdy urągał... Żem się nie wściekł, że mię żółć nie zalała. Teraz jeszcze, gdy wspomnę o tem...
Surowa twarz kapitana wyrażała szczere oburzenie i współczucie, lecz nie znalazł słów na wyrażenie swych uczuć i Almayer z twarzą ukrytą w dłoniach, zgłuszonym mówił głosem:
— Posadzili mię w tym, oto bujającym fotelu, przywiązali, do reszty krępując władzę i ruchy. Willems wydawał rozkazy. Babalachti, ten jednooki murzyn, czuwał nad ich spełnieniem i tylko ta djablica nie odstępowała mię ani na krok, przedrzeźniając, łamane wyprawiając sztuki, a z taką nienawiścią w palących źrenicach, jak gdybym był jej śmiertelnym wrogiem, a ja ją przecie po raz pierwszy widziałem. Przerywała sobie od czasu do czasu zabawę, by się mu rzucać na szyję, gdy przechodził, a on uśmiechał się z pobłażliwem zadowoleniem. Poty śmiertelne spływały mi z czoła, przysłaniały wzrok, lecz widziałem, jak mu się bezwstydnie wiesza na szyi i pyta, wdzięcząc się; „Czym piękniejsza od białych kobiet?“ I słyszałem, jak go pytała, wskazując mię rzutem głowy, po przez ramię: „Możebyś go już zabił?“
— O małom nie zemdlał, a gdym otworzył oczy, djablicy nie było. Musiał ją wysłać do mojej żony, chowającej się gdzieś w najciaśniejszych, za kuchnią, kątach. Willems, patrząc na mnie z góry, twardo mówił: „Włos ci z głowy nie spadnie — mówił — i uważaj proszę, że flaga, którąś wywiesił uszanowaną została. Powiesz to kapitanowi Luigardowi, a i to także, że pierwsze strzały padły stąd, żem ostrzegał...
— Łżesz! — plunąłem mu w oczy! Wstrząsł się, widząc mię tak nieustraszonym. „Stąd pierwsze padły strzały“, powtórzył. Własność prywatna — dodał — własność kapitana Luigarda musi być uszanowaną, o wspólników zaś jego nie dbam, a pan, panie Almayer nie zapomnisz dnia dzisiejszego, chociażbyś żył lat sto i tysiąc nie zapomnisz i to mi wystarcza. Z magazynów kazałem zabrać tylko proch i naboje. Prawdę mówiąc, brzegi te cieszą się protektoratem Niderlandów i są rozkazy, zabraniające trzymania tu broni. Gdzie klucz od małego magazynu?
— Widząc, że mu nie odpowiadam, rzekł: „Pańska, panie Almayer wina, jeśli użyjemy przemocy i wszelakie szkody na pańską spadają odpowiedzialność“. Poczem przywoławszy jednookiego, rozkazał mu odbić zamek w biurku i wyszukać żądanych kluczy. Ale zanim rozkaz został spełniony, djablica czarnomorda, dostała klucze od mojej żony. Spychali do rzeki beczki i tony, osiemdziesiąt trzy! wszystkie. Wszystko, niby bezcenny piasek szło na dno rzeczki, aż się ludzie jego oburzali i Babalachti ośmielił się zrobić uwagę, ganiąc takie marnotrawstwo, lecz mu nakazał milczenie i absolutne posłuszeństwo.
— Przyznać muszę — westchnął Almayer — że umiał im rozkazywać i wyglądał, jak wódz nieustraszony. Gdy beczki i tony, co do jednej, zatopione zostały, wrócił na galerję.
— „Córeczkę pańską, panie Almayer — mówił — wierny Ali schował w krzaki. Naturalnie, żeśmy ich stamtąd wypłoszyli. Córeczka pańska jest bardzo pojętna. Skoro mię ujrzała, zatrzepotała rączętami, wołając: „a kysz! a kysz!“ odkąd nauczono ją tu tak na mnie wołać, okoliczności się zmieniły i teraz wierny Ali zatykał jej jak mógł usta, a jam podziwiał dowcip dziecka. Psujesz ją pan, panie Almayer, rozpieszczasz i kto wie, czy to wam obojgu na dobre wyjdzie“.
— Chciałem skoczyć mu do gardła i oczy mu wydrzeć, a on śmiał się z bezsilnego mego gniewu i mówił:
— Nabojów do pańskiego rewolweru zabieram połowę, gdyż przypadają do mego, a nabojów mi brak. Drugą połowę panu zostawiam, jakoteż potrzebny każdemu dżentelmanowi rewolwer.
— Łotrze! gałganie! — wołałem za nim, a on odchodził, w pół ująwszy swą djablicę. Odchodząc wydawał na prawo, na lewo rozkazy. Po pięciu minutach nie było żywej duszy na galerji, na dziedzińcu, w obrębie faktorji. Nadszedł Ali, uwolnił mię z więzów i płótno, w które zaszyli mię, przeciął. Od tej chwili nikt tu nie wtargnął. Ofiarowałem sześćdziesiąt dolarów rannemu przy napadzie, przyjęte zostały z wdzięcznością. Chińczyka uwolniono nazajutrz. Przysłał mi sześć pak opjum z wyrazami wdzięczności i roztropnie odtąd siedzi w domu.
Przy końcu opowiadania Almayer dźwignął spuszczone na dłonie czoło, spoglądał teraz na bambusowe wiązanie sufitu. Luigard siedział rozpostarty, z wyciągniętemi potężnemi nogami. Spuszczone żaluzje i brzęczenie muchy gdzieś na wtargającem przez nie promieniu słońca potęgowały wrażenie ciszy i zupełnego spokoju, w zacisznym od reszty świata niby zakątku kuli ziemskiej. Na zewnątrz wszystko było słońcem i pogodą. Dolatywały nas urwane nawoływania z rzeki; skrzypnęła gdzieś naciągana lina: świerszcz gdzieś zastrzygał. Luigard podniósł się ociężałe z miejsca, podniósł spuszczoną żaluzję, wzrok puścił po połyskliwej w słońcu wstędze rzeki. Z brzegu, gdzie podpłynął mały dwumasztowiec, dało się słyszeć wołanie:
— Serang! Podajcie linę z dziedzińca magazynów, skorupa morza ugrzęzła na mieliźnie! — wołano.
Słyszeć można było monotonny śpiew wioślarzy, zamianę głośnych słów: Daj! Dawaj! Tu! jest. Potem wszystko zamilkło w jasnem słońcu, wznoszącem się szybko nad zalaną niemą krainą. Luigard opadł na krzesło, Almayer łokciem wsparty o stół patrzał ku rzece:
— Co się zowie cacko, ten mały dwumasztowy statek — zauważył leniwie. — Nabyłeś go kapitanie?
— Nie — odparł Luigard. — Po rozbiciu „Flasha“ dopłynęliśmy do Palembangu na własnych łodziach. Tam łupinę tę nająłem na sześć miesięcy, od młodego Forda. Chciał on użyć na lądzie wakacji, a na statku, którego kierownictwo objąłem, zostawił mi całą swą rodzinę: baby i pisklęta. Musiałem udać się najprzód do Singapore, gdzie miałem „Flash“ zaasekurowany, wstąpiłem potem do Madagaskaru. Droga długa była, uciążliwa, wiatry nie służyły, słowem nie wiodło mi się, a ze starym Hudigem długo poradzić sobie nie mogłem.
— A! Hudig! — ziewnął Almayer. — O cóż wam szło?
— O... — Luigard zakrztusił się — o... kobietę.
Almayer podniósł brwi, obrzucił teścia w pół sennem, lecz ciekawem spojrzeniem. Kapitan kręcił wąsy, zwijał na palce siwą brodę, a z poza szczeliny opuszczonych powiek, jego małe zaczerwienione oczy, nawykłe badać głębie i przestworza mórz, wytrzymywać oślepiające powodzie blasków i nieprzebite nocy ciemności, spoglądały na zięcia z czemś podobnem do zalęknienia. Almayer uśmiechnął się pobłażliwie.
— Osobliwość! coś znalazł osobliwego pod dachem Hudiga? Ach, niepoprawny don Żuanie!
— Co? — ofuknął kapitan. — Szło o żonę przyjaciela... to jest znajomego...
Almayer skinął z uśmiechem dłonią.
— O żonę kogoś — ciągnął Luigard — kogo znałem, zanim mię tu żywcem zagrzebano. W każdym razie żona czy nie żona, kobieta z otoczenia starego osła Hudiga, osobliwszej nie przedstawia wartości i winszuję raczej małżonkowi, jeśli się jej tak czy owak pozbył.
Roześmiał się, przypomniały mu się różne sprawki, plotki różne z błogiej epoki, gdy nie był jeszcze „żywcem zagrzebany“ w piekielnym Sambirze.
Ale kapitan brwi marszczył.
— Nie pleć koszałek opałek. Idzie o żonę Willemsa.
Almayer podskoczył na krześle, rozbudzony, zdumiony.
— Co? Jak? Czyją?
— Willemsa — powtórzył z naciskiem Luigard. — Nie jesteś głuchy, a mówię głośno i wyraźnie. Słowo było dane i nic przecie nie wiedziałem, co tu zaszło...
— Aha! rozumiem! — splasnął dłonie Almayer. — Zwyczajem swym dałeś jej pieniężny zasiłek bez względu na poniesione straty, rozbicie cennego okrętu i czekającą cię tu ruinę.
— Pieniędzy nie dałem — odparł ostro Luigard — chociaż własnością moją wolno mi rozporządzać się tak, jak mi się spodoba.
Almayer zagryzł wargi.
— Pieniędzy nie dałem — ciągnął Luigard — lecz... — Znów się zająknął i obejrzał po za siebie z pewnem zakłopotaniem:
— ...Przywiozłem ją tu — skończył ciszej.
— Tu! — wrzasnął Almayer, zrywając się z miejsca tak gwałtownie, że krzesło, na którem siedział, runęło na ziemię. — Tu! tu!
Luigard najspokojniej kiwnął głową.
— A tu, tu — powtarzał potakująco.
— Na honor! nie rozumiem — mówił, nie mogąc przyjść do siebie Almayer. — Po co nam, tu, żona... Willemsa?
— ...I dziecko — dokończył kapitan, nowe zapalając cygaro — mały, ot! taki chłopak. Matka i dziecko wylądowują właśnie, gdyż pozostawiłem ich na dwumasztowcu, sam, dla pośpiechu dopłynąłem łódką.
Almayer z podełba, z niedowierzaniem, popatrzał na opiekuna swego, co się „ojcem“ pozwalał nazywać; podjął krzesło, usiadł i pogwizdując, odwrócił się obojętnie od kapitana; ten zaś mówił spokojnie:
— Willems miał zatarg ze swym szefem. Mniejsza z tem, o co im poszło. Nie moja to rzecz, a tembardziej nie twoja, Kacprze! Moją rzeczą naprawić, co się da naprawić. Obiecałem i dotrzymałem. Poszło nie łatwo, jak to już mówiłem. Stary Hudig wściekły był na nią za to, że chciała połączyć się z mężem. Wiesz! Jest ona niby jego córką. Zawszem mało ważył etyczne i społeczne zasady starego szachraja. Przekonałem go wreszcie, że nic na tem nie straci, skoro ja, Luigard, za... byłego jego przedstawiciela zaręczę i z biedy, w którą tenże popadł, wyciągnę. A że Hudig postarzał i potrzebuje pomocnika, dałem mu Eraiga, starego kamrata. Nie po jednych wodach pływaliśmy razem za młodu. Co ty na to?
— Bądź co bądź — ciągnął Luigard, nie doczekawszy się odpowiedzi, — wywiozłem ją na mą odpowiedzialność i... bez błogosławieństwa Hudiga, co się odgrażał, że jej z powrotem nie przyjmie. Postąpiła, przyznać trzeba! jak przystało dobrej i wiernej żonie. Mąż przedewszystkiem! A tu... — podrapał się kapitan w głowę z pewnem zakłopotaniem.
— A tu — podjął ze zjadliwym uśmiechem Almayer — czuły małżonek umknął. Przysłużyłeś mu się ojcze! Cha! cha! cha!
Ale kapitanowi nie było do śmiechu.
— W djable ciasny wlazłem przesmyk — mruczał.
— Odeszlij babę do stu djabłów — doradzał, śmiejąc się Almayer.
— To mi rada! — oburzył się kapitan. — Nie po tom ją przecie przywiózł, opieki i wsparcia Hudiga pozbawił...
— Ha! ułoży się to jakoś — dodał — tymczasem tu pozostanie.
— Tu! w moim domu? — krzyknął Almayer.
— Dom ten i do mnie należy, jeśli się nie mylę — odparł sucho kapitan. — Dość zbytecznych rozpraw. Tak chcę i tak być musi.
— O! — mruknął ugodliwie Almayer — jeśli ojciec każe... w takim przemawia tonie...
— Bywasz bo Kacprze — odparł łagodnie już kapitan — nieznośny. Zostaw mi przynajmniej tyle czasu, bym się mógł jako tako obrócić, rozejrzeć. Nie mogę jej przecie trzymać wyczekującą na statku. Muszę coś powiedzieć, obiecać! Hm! Co? Ot naprzykład, że popłynął za interesami w górę rzeki i wróci nie dziś, to jutro... albo pojutrze. Doskonale! Powiem to jej, a ty chłopcze, utrzymuj ją w tem przekonaniu. Tymczasem...
— ...Przywiodę wszystko do należytego porządku, skończył po chwili namysłu i dodał, zwracając się z rozkazującym gestem do zięcia:
— Spełnij, co ci mówię, jeśli ci miła zgoda ze mną.
— Czy mi miła! — westchnął Almayer — bylem ci mógł ojcze dogodzić. Wiem, że nie mam lepszego przyjaciela i opiekuna tylko... Na honor! zrozumieć cię często kapitanie nie mogę.
Kapitan roześmiał się, potem westchnął głęboko, przymknął powieki, skłonił na poręcz krzesła głowę. W słonecznem świetle, słońcem spalona twarz jego, wyglądała postarzała. Almayer wpatrzył się weń uważnie, z głuchym niepokojem.
— Zmęczony jestem — mówił łagodnie Luigard — wyczerpany. Tyle nocy na pokładzie cudzego, nieznanego mi statku! Jak ptak na gałęzi, bez gniazda...
— Przekąsiłbym co może — rzekł po chwili — bo i głód czuć zaczynam.
Almayer klasnął w dłonie, a że się nikt z głębi domu nie wychylał, biegł sam do kuchni, gdy za czerwoną, opuszczoną u wnijścia firanką dał się słyszeć piskliwy głosik:
— Nieś mnie na galerię, natychmiast. Chce mi się na galerję — wołało dziecko, na co przyciszony pokorny głos męski odpowiadał coś basem.
— Daj mi ją tu! — zawołał kapitan.
— Urosła! wypiękniała! — upewniał z uśmiechem, w pół drogi zatrzymany Almayer.
Z pod czerwonej firanki wychyliła się postać negra z dzieckiem w ramionach. Dziewczynka jedną rączką trzymała się karku murzyna, drugą starała się objąć, do wązkich swych przyciskając piersi, dojrzałe, wielkie, jak jej głowa jabłko. Gorsowa, czerwona sukienka zwisła z jej szczupłych i chudych ramion, gęste, czarne włosy opadały dokoła bladej, oliwkowej barwy twarzy, rozświeconej parą ogromnych, czarnych, jak na dziecko dziwnie smutnych i zamyślonych oczu. Na widok dziecka, twarze obu, wiodących na werandzie burzliwą rozmowę mężczyzn wypogodziły się nagle, a dziewczynka ujrzawszy kapitana, zatrzepotała z radości rączkami i nóżkami, wyrywając się ku niemu, przyczem wypuściła wielkie swe jabłko. Kapitan wyciągnął ramiona, maleństwo zatopiło rączkę w siwej jego brodzie, śmiejąc się i brykając nóżkami.
— Nie tak mocno, mała! — upominał ją, śmiejąc się kapitan.
— Podejm moje jabłko, o królu mórz! — wołała zadowolona. — Prędzej, prędzej radży, tam, pod stołem. Wielu zabiłeś ludzi? Kapitanem jesteś? Ali mówi, żeś mocny i masz okręt i wojujesz na morzu. Żeś wielki i silny, żeś bogaty, ot tak bogaty.
Patrzała na starego wielkiemi, pełnemi tajemniczej zadumy, czarnemi oczyma.
— Skąd się jej bierze — dziwił się Luigard, schylając się po jabłko.
— Zmuszony jestem — westchnął Almayer — pozostawiać ją na ręku sług. Boi się matki i żadnego jej szczęściem nie okazuje przywiązania. Ładna, co? Kropla w kroplę do mnie podobna, co?
Teraz kapitan postawił dziecko na stole i wraz z uśmiechniętym tkliwie Almayerem oglądał ją na wsze strony, niby cenną porcelanową figurkę.
— O! — podziwiał szczerze — kokietka w każdym calu. Nie bój się mała! Zrobim z ciebie pierwszą w Australji damę i najbogatszą dziedziczkę.
— Mało szans po tym krachu — westchnął żałośnie Almayer.
— Gadaj zdrów — zaśmiał się stary, biorąc dziecko na ręce. — Mam pewne plany... słuchaj.
I z dzieckiem na ręku, targającem go drobnemi piąstkami za wąsy i brodę, chodząc wzdłuż galerji, plany swe zaczął rozwijać przed słuchającym go uważnie wspólnikiem. Zobaczy się z Abdullem, z Lakambą, dojdą do porozumienia. Bez niego mało co tu zyskać kto potrafi, lecz do spółki z nim... Przerwał mu ogłuszający świst. O mało dziecka z rąk nie wypuścił. Mała Nina dostrzegłszy zawieszoną na łańcuszku u jego szyji gwizdawkę, spróbowała jej nad samem jego uchem. Roześmiał się i opowiadał dalej. Liczyć się przecie z nim muszą. Któż to lepiej wiedzieć może, jak Almayer. Przyjmą go do spółki. Tyle ma doświadczenia! Z niecierpliwością... Ale — tu głos zniżył i przystanął — dawny handel niczem w porównaniu z perspektywą eksploatowania kopalni złota. Jest go poddostatkiem na wyspie. Pewien był tego. Wiedział, gdzie szukać. Robota niebezpieczna, lecz powodzenie niezawodne. Zrazu muszą to wszystko utrzymać w tajemnicy, a potem pomyślą o zawiązaniu eksploacyjnej kampanii w Batawji, czy w Anglji. Raczej w Anglji. Rzecz pewna i niezawodna. Nie miałże racji, on, Luigard, zowiąc to małe, szyji swej uczepione kociątko, najbogatszą w Australji dziedziczką? Co tam Australja! na obu półkulach, we wszystkich częściach świata. Na żywe ujrzą oczy... On, Luigard, może nie doczeka rezultatów niechybnych, bo się czuje nieco zmęczonym i kopę lat ma za pasem, ale Almayer...
Tymczasem „najbogatsza na obu półkulach dziedziczka“ ani się zapewne domyślając, jak świetna czeka ją przyszłość, zawołała:
— Radżi Laut! Słuchajże królu mórz!
— Co chcesz kobiecina?
— Nie jestem żadna „kobiecina“, jestem papy córeczka i „Anak-Putih“, białe, piękne dziecko. Wszyscy biali są mi braćmi, a tu — wydęła wzgardliwie małe usta — nie mam sobie równych. Mówi to papa i Ali mówi, bo Ali, tak jak papa rozumny i wie wszystko, wszystko.
Almayer rozpływał się, uśmiechnięty, ze łzami w oku.
— Jaka mądra, pojętna, sprytna.
— Nie jestem królem — mówił z łagodnym uśmiechem Luigard — jestem sługa białego dziecka. Co rozkażesz biała panienko?
Dziewczynka plasnęła w dłonie.
— Chcę mieć dom duży, duży! z wieżą na dachu, a potem z wieżą na wieży, taki, jak te, co za morzem zamieszkują równi mi, „biali“, wysoki, wysoki!
— Jaka mądra, wszystko pamięta — podziwiał małą szczebiotkę jej ojciec i dodał:
— Pamięta domki, coś jej z kart stawiał za ostatniej tu twej bytności, ojcze!
Mówiąc to z trzaskiem roztwierał szuflady, szukając talji starych kart, któremi za ostatniej bytności Luigarda, grał z nim w bezika. Gra ta nudziła do innych hazardów nawykłego Almayera, lecz była ulubioną rozrywką nieustraszonego i przedsiębiorczego kapitana. Chiński bezik zachwycał go, jak wszelaki produkt chińskiego genjusza, który w niemałem miał poważaniu.
Posadził na kolanach dziewczynkę, wybrał najmniej podarte, chociaż niemiłosiernie brudne karty i zestawiając jedne z drugiemi, mówił:
— Zbudujemy, zbudujemy pałac, perełko moja, zbudujemy jeden! Ha! ha! wywrócił się! nic to! zbudujemy drugi, wyższy...
Budował ostrożnie, dziecko oczu od rąk jego i kart nie odrywało. Stojący za nimi Almayer dech powstrzymywał, a budowniczy, trzymając na kolanach dziewczynkę i przystawiając kartę do karty, mówił równo, pomału:
— Wiem, co o tem trzymać... byłem przecie w Kalifornji... i chociażem nie wiele za młodu tam zarobił... nauczyłem się nie mało. Zresztą trzeba być ślepym...
— Pst! — przerwał, uchylając paluszki dziecka — zepsujesz, wywrócisz, a my tu tymczasem na tych dwóch domach, zbudujem trzeci, wyższy. Mówię ci, Kasprze! złota, jak piasku, byle brać. Nabierzem, ile się nam spodoba i czmychniemy sobie do Europy. Mała królewskie będzie miała wiano. Wychować ją trzeba starannie. W Devonshire, skąd rodem jestem, pod Tagumouth, był frant, co wybudował sobie pałac obszerny, jak Windsor. Ludzie mówili, że był korsarzem i wzbogacił się na morzu rozbojami... Małym byłem wówczas, chłopcem okrętowym, więc w baśń tę wierzyłem...
— Wyżej, jeszcze wyżej, pod sam sufit — nalegała dziewczynka.
— Bądźże cierpliwą — upominał, całując ją w czoło, kapitan. Jeszcze jedno piętro jeszcze jedno.
Gmach z kart rósł, dziewczynka aż westchnęła z podziwu i...
— Klap! — zawołał Almayer. Budowa runęła, Luigard uczuł się na chwilę jakby zawiedziony w nadzieji, dziecko się rozpłakało.
— Bierzże ją sobie — wołał stary wilk morski, strząsając płaczącą z kolan — wrzeszczy, jak gdyby ją tu kto skrzywdził.
A gdy Almayer unosił płaczącą, Luigard cisnął o stół karty i zaklął z cicha:
— Pal go! Willemsa! Spłatał mi figla! Wywinę się i z tego. Wywinę.
A opadając na krzesło, ziewając i przymykając powieki, dodał:
— Djabelnie jestem zmęczony.



IV.

Świadomie czy nieświadomie, ludzie pewni stałości swych przekonań i przedsięwzięć, zwykli dążyć bez wahania do upatrzonego celu, przez cnotę, czy przez zbrodnię bogdaj. Idą wprost przed się, drogą wytkniętą, ogrodzoną skłonnościami wrodzonemi, przesądami, wstręty i sympatjami. Jeśli przystaną na chwilę i po przez bariery bezpieczeństwa rzucą okiem na dalsze horyzonty, szczyty, szkopuły i trzęsawiska, ciemne puszcze i jałowe pustynie, po których inni stąpają z trudem, potykając się o stosy ofiarne, o pobielałe kości poprzedników, co na tych drogach padli, nie dościgłszy celu, — odwracają się ze wzgardą od nich pewni własnej wyższości. Pewni siebie, pewni, że zbłądzić nie mogą, idą dalej śmiało, wytrwale, wiarą tą podtrzymywani, aż ugrzęzną przy jakiejś nieprzewidzianej przeszkodzie, rozbiją się o niedostrzeżoną skałę i w chwili, w której doścignąć mieli celu upatrzonego zasłużonej nagrody wytrwania, zdrowego optymizmu, bez którego ludzkość niezdolna była posunąć się o krok naprzód — w chwili tej kładną się w nieznaną, najczęściej bezimienną mogiłę.
Wahanie obcem było Luigardowi. Zresztą mógłże się kiedy wahać? Handel szedł mu zawsze jak najpomyślniej, morskie udawały się wyprawy, zyskał rozgłos, fortunę. Świat, w onych ciasnych granicach, w których każdy świat swój zamyka, szanował go i podziwiał. Sam był prosty, więc mu się wszystko zdawało prostem; czuł się silnym, więc mu się wszystko zdawało łatwem. Czytał mało, mało się z książek uczył, otwartą księgą, na której biegle czytał, była przyroda, dalekie podróże, różnobarwni ludzie i odmienne krajobrazy, różnorodny handel i śmiałe przedsiębiorstwa. Śród wspomnień z zarania życia, zachował obraz słoneczny wiejskiej szkółki, do której uczęszczał, oraz jakiegoś czarno odzianego kaznodzieji, spotkanego śród rybaków i żeglarzy, niestrudzonego i niczem nie dającego się zrazić misjonarza: „mądrego, jak w doświadczeniu posiwiały sternik“ — mawiał o nim z najgłębszem uznaniem — „do każdej pracy, nawet do naciągania liny gotów przyłożyć dłoni“.
W świat wszedł z prostem sercem, gotów też do wszystkiego przyłożyć ręki, niewybredny w gustach ani w słowach, odrazu rozkochany w powołującem go morzu, ufny, pewien, że mu w zamian całego życia odpłaci bogactwy. Majtek, komendant łodzi, kapitan, wreszcie właściciel okrętu, zdobył kapitał, powagę niebywałą, przezwany mórz królem „Radży Laut“, widział ziszczone najśmielsze swe marzenia. W doświadczenie swe wierzył, a i w szczęśliwą gwiazdę poniekąd także. Wiedział, że w życiu, jak ze statkiem na morzu, dwie są drogi: dobra i zła, a rozum i doświadczenie dane sternikowi, by wybrać potrafił. Mądry okręt życia dobrą prowadzi drogą, tamtą, zawsze mniej więcej krętą, pozostawiając cymbałom, głupcom, niezdarom i tym podobnym. Zresztą nie gniewało go ani głupstwo, ani niezdarność, ani nawet niegodziwość lub łotrowstwo innych; gniewały rzeczy, których nie mógł zrozumieć. Dla słabości ludzkich — a granice ich rozszerzał do nieskończoności — samo miał pobłażanie, zaprawione dobrą dozą wzgardy. Siebie uważał za równie mądrego, jak szczęśliwego, gdyż inaczej czyżby mu się tak wiodło. Czuł w sobie pociąg do prostowania dróg krzywych i serc krętych, omyłek ludzi i losu, to też w cudze sprawy mieszał się chętnie ze spokojem i pewnością siebie majtka, który spostrzegłszy niedostrzeżone przez kapitana niebezpieczeństwo, na własną rękę i odpowiedzialność ratowałby zagrożoną załogę okrętu. „Życie nauczyło mię wielu rzeczy — mawiał w podobnych razach — a najlepiej radzić potrafi ten, co sam w przeróżnych bywał przygodach“. Słuchano go też chętnie i przyjmowano radę lub pomoc, któremi chętniej jeszcze służył. Nie wypuszczać z pod blizszej lub dalszej opieki tych, nad kim raz ją rozciągnął, było zasadą kapitana.
Pływał po morzach, wylądowywał tu i tam, w nierównych odstępach czasu, głośny, zadowolony, pełen ciekawych anegdot i pożytecznych wiadomości, administrator, rozjemca tam pojednawczy, ówdzie groźny, wszędzie mile witany, kapitan Luigard, był w swoim czasie, najpopularniejszą na wodach Oceanu Spokojnego osobistością.
Teraz, po raz pierwszy zaznał niepowodzenia. Po raz pierwszy zachwiała się w nim wiara w siebie i w swą gwiazdę. Strata ulubionego okrętu, którego szczątki sterczały na skałach południowych cieśnin, dotknęła go żywo, a to, czego się dowiedział dotarłszy nareszcie do Sambiru, pocieszyć go nie mogło. Przed laty, przed wielu, party przedsiębiorczością i awanturniczością wrodzoną, nie bez trudu, odkrył ujście rzeki, zbadał jej koryto, baczny na pochwycone od krajowców szczegóły. Sambir był wówczas nową osadą malajczyków. Luigard z odkryciem swem nie pochwalił się przed nikim, nowy rynek przywozu i wywozu zmonopolizował, zapewne w widokach materialnych korzyści, ale też przez uczucia humanitarne. Dobrze przyjęty przez Patalolo, został jego doradcą, w potrzebie skarbnikiem i kredytorem, istotnym władcą na wyspie.. Zapadły ten kącik na Oceanie Spokojnym ukochał, zamarzył o jego szczęśliwości i jeśliby coś wiedział o Arkadji, Arkadją przezwałby Sambir. Ze zwykłym sobie uporem wyobraził sobie, że tylko on, Luigard, wie najlepiej, czego krajowcom potrzeba i on sam do ich szczęśliwości po woli lub i wbrew ich woli, przyczynić się może i musi. Istotnie, wprowadzony przezeń handel, zamiana towarów i produktów, zrodziły dobrobyt i zapewniły wyspie długotrwały pokój.
Dumnym był Luigard ze swego dzieła i z rokiem każdym szczerzej przywiązywał się do ziem i ludzi, do biegu rzeki, której bagniste brzegi znały jego „Flasha“ wysmukłe kształty. „Flash“, posuwając się coraz wyżej, osuszał wązki pas ziemi, trzebił nieprzejrzyste lasy, na którym mnożyły się osady, dowoził żywność ogłodzonym mieszkańcom, ryż na zasiewy. Stojąc na pokładzie swego statku Luigard dokonywał handlowych transakcji, udzielał wskazówek, oglądał zasiewy, prorokował o zbiorach i znał z imienia i wyglądu każdego niemal z różnobarwnych osadników, wysypujących się na platformy swych domów, wzniesione na palach, wzdłuż rzeki, na wieść o zjawieniu się kapitana. Lasów nadbrzeżnych cień i ciszę, gorące powietrza wyziewy, ciężkie, brunatne rzeki wody, krajobraz z bronzu rzec można zaśniedziałego i szmaragdów, w których lada promień słońca tęczę rozpalał, wązkie przesmyki i wężowe szlaki rzeki, szelesty palm olbrzymich, zapachy świeżo poruszonej ziemi i kwiatów bajecznych, kwitnących i więdnących w cieplarnianej wilgoci miejsc tych, nawet czyhającą z poza pni olbrzymich śmierć, z jej gorączkowym oddechem, nawet stada małp, przeskakujących z gałęzi na gałąź, z jednego brzegu na drugi, przedrzeźniających dojrzanych na pokładzie ludzi i wzajem przez nich wyśmiewanych, wszystko to, co tu żyło było miłem Luigardowi. Zdawać się mogło, że żywi pewną tkliwość dla samych aligatorów, roztwierających paszcze z pogardliwą nienawiścią na widok statku, mącącego spokój ich państwa. „Tak wielkich niema nigdzie“ — powtarzał z dumą właściciela racjonalnie prowadzonej stajni, obory lub owczarni. „Dwa razy większe od tych, co ich macie tu, w Palembaugu. Największego człowieka połkną niby nic. Pyszne żarłoki! Pyszne bestje!“ — mawiał.
Gdy tak opowiadał śmiech jego głośny i szczery rozlegał się brzmiącą gamą po werandach domów Europejczyków, Arabów, metysów, po kawiarniach i przy bilardach. Mężczyźni w kolorowych trykotach, opierali się o kije bilardowe i obcierając spocone czoła, uśmiechali się, mówiąc:
— Rozpowiada o swej bajecznej rzece.
Rzeka, jego rzeka, zaciekawiała wszystkich, tem bardziej, że o korzyściach, jakie mu przynosiła mało kto dokładnie wiedział, a dostępu do niej nikt dotąd nie miał. Na przesadne domysły kapitan zwykł był odpowiadać drwinami, a otaczająca przedsięwzięcie jego tajemniczość bawiła go nieskończenie, była najpewniej ważnym czynnikiem w zadowoleniu, jakie czerpał w powodzeniu. I oto, tajemnica ta zgwałconą została, magiczna zasłona przedartą, dziewiczne łono Sambiru obnażone, na łup pierwszemu lepszemu oddane. „Jego“ rzeka przestała być wyłączną jego własnością, kochanką...
Po rozmowie z Almayerem udał się na swój dwumasztowiec, wysłał żonę Willemsa z dzieckiem na brzeg, sam zaś zamknął się w kajucie, do której nikt nie miał wstępu. Nie przyjął nawet Almayera, który się w ciągu dnia parę razy stawił. Mówił, że jest chory. Istotnie czuł się niezdrów, lecz zwłaszcza szukał przed samym sobą ekskuzy na bezczynność. Potrzebował pomyśleć. Zły był na samego siebie i na Willemsa, za to co zrobił i za to, co nie zrobił. Łotr nie był kompletnym łotrem. Plan obmyślił doskonale, wykonał poniżej najpobłażliwszej krytyki. Mógł przecie zarznąć, czy zastrzelić Almayera, od którego silniejszy jest i tysiąc razy sprytniejszy, mógł faktorję z dymem puścić i Sambirem... owładnąć! Byłoby o czem mówić, lecz teraz... Podejść Luigarda w tak ordynarny sposób, wygląda to na lekceważenie i to oburzało kapitana. To i to także, że nie mógł pochwycić motywów, któremi się Willems powodował, ani pochwyconych powiązać. Zawsze coś pozostawało niejasnem, niedocieczonem, coś co i słuszną zemstę trzymało w zawieszeniu. Najprostszą byłoby rzeczą łeb roztrzaskać łotrowi. Ale jak? w tem sęk. A jeśli umknie lub stawi opór, co byłoby rzeczą naturalną, jeśliby zdawał sobie sprawę z doniosłości wyrządzonej szkody i krzywdy. Ale gdzie tam! Lekkoduch ten nie poczuwa się chyba do niczego, skoro wystosował list do kapitana, w którym mu pisze, że chce i potrzebuje się z nim widzieć. Po co? W tem sęk. To już wytłumaczyć trudno. Bezczelność, czy co? Nowych zdrad knowanie? Co z tem począć, co? Stary wilk morski bił się z myślami, zamknięty w swej ciasnej kajucie, tarł ręką czoło i nic wymyśleć nie mógł.
Od czterech dni nie opuszczał kajuty, nie widywał nikogo, lecz otrzymał dwa listy i oba z Sambiru. Jeden, o którym była mowa powyżej, od Willemsa, domagającego się, na zmiętej ćwiartce papieru, bezładnem pismem, spotkania, drugi, wymuskany, na pysznym kartonie, owinięty w grecką, jedwabną, zieloną chustkę, ze złotą frendzlą od Abdulli. Pierwszy, niezrozumiały w swym lakonizmie: „Potrzebuję się widzieć z tobą, kapitanie! Nie boję się niczego. Czyżbyś się bał?“ i podpisany literą „W“. Przeczytawszy to, kapitan list podarł na drobne kawałki, lecz zanim wiatr uniósł na wodę porwane, gniew opadł zastąpiony dziwnem uczuciem, które zniewoliło starego żeglarza zebrać z ziemi szmaty podartego listu i złożyć je starannie, przyciskając futerałem chronometru. Co do listu Araba, odczytał go raz i drugi, lecz chociaż wrzał gniewem, starannie złożył i schował do kieszeni. Lecz i tu gniew ostygł szybko, ustępując miejsce zagadkowemu uśmiechowi: „Okręt płynie dopóki wiosłujem“ — zwykł był mawiać, a wiosła któż z rąk wypuści zanim dobije do przystani. Za trzeźwy był jednak, by nie zdawać sobie sprawy z tego, że na razie został pobity — ale na razie. Gdy czwartego wreszcie dnia przyjął Almayera, pokazał pięknie odkaligrafowany list Araba. Almayer w milczeniu list przeczytał i milcząc zwrócił kapitanowi. Obaj stali na pokładzie wpatrzeni w koła i kółka, tworzące się na powierzchni wody przez ukryte pod nią wiry. Po długiej dopiero chwili Almayer nie podnosząc oczu, rzekł:
— List wcale przyzwoity. Snać Abdulla dość go ma, skoro ci go kapitanie tak chętnie odstępuje. Co zamyślasz ojcze począć?
Luigard odchrząknął, strącił z białego rękawa osiadły tam wypadkiem pyłek, nasrożył brwi, zdawał się stanowczo na coś zdecydowanym. Raz jeszcze odchrząknął.
— Pal ich... jeśli wiem — rzekł wreszcie widocznie zafrasowany.
— Potrzeba jednak — począł Almayer, lecz kapitan przerwał mu porywczo:
— Co za pośpiech, nic nie nagli.
A potem dodał rozważnie:
— Nie uniknie przecie i mam go na łasce swej i niełasce...
— Na łaski to chyba nie zasłużył — uśmiechnął się złośliwie Almayer — a z Abdulli stylowych esów i floresów wygląda jasno, jak na dłoni: „Pomóż mi zbyć z rąk tego „białego“, a porozumiemy się łacno“.
— Tak sądzisz? — rzekł wzgardliwie kapitan.
— Mniej więcej. To jest, Arab myśli o podziale zysków i o handlowej spółce do czasu, aż mu się uda wszystko zagarnąć.
Almayer wzniósł wzrok, a widząc strasznie zmienioną twarz Luigarda, zawołał:
— Co ci ojcze? Istotnie chory jesteś.
— Zmęczony tylko — odpowiedział kapitan.
— Ho! ho! — dodał odchrząkując — przetrwam jeszcze nie jedną burzę.
— Winieneś się ojcze szanować — upominał Almayer i wraz spytał:
— A z arabem jakże będzie? Przyjmiesz jego zaproszenie?
— Nie wiem jeszcze. W każdym razie nie teraz, teraz czasu nie mam — rzekł Luigard niecierpliwie.
— Chciałbym kapitanie, byś się na coś stanowczego zdecydował — mówił Almayer. — Baba ta i jej bachor, domyślasz się, ojcze, o kim mowa? jest mi w domu wielką zawalidrogą. Baba piszczy dzień cały, bachor podarł się wczoraj z moją Niną. Biedna! Ma, ot taką szramę na twarzy, od pazurów tego djablęcia. Dziecko dzikie, jak i jego ojciec! A ta, płacze, zawodzi, jak gdyby było po kim! To płacze, to znów się wścieka i komu? Mnie wymyśla! Lgnie, jak smoła a gdzie on, a kiedy wróci, a pocom go wysłał, jak gdybym to ja go wysłał! A gdy jej daję wymijające odpowiedzi, oskarża mię o brak serca, narażenie życia ukochanego jej Piotrusia, wyzyskiwanie jego pracy, zdolności i tak dalej i tak dalej. Zuchwalstwo posuwa do gróźb: skarżyć mnie będzie, otworzy kapitanowi oczy na me bezeceństwo!
— Jak gdybym to ja kogo okradł, ograbił — ciągnął z gorzką ironją Almayer — zdradził, sprzedał przyjaciela i dobroczyńcę. I ja to mam znosić? Doprawdy dom mój stał się szpitalem dla wariatek, a ta poczwara wygląda tak szpetnie, że człek by i nie splunął na nią. Do oczu skacze, jak suka wściekła. Moja to się przynajmniej wyniosła od ostatnich kwasów, wiesz jakich... Mieszka sama, na brzegu rzeki, ale tej żony Willemsa to już mam za wiele. Łazi, wszystkich o wszystko wypytuje. Jeśli się dowie prawdy, nie moja chyba będzie wina. Rwie się po za faktorji granice. Musiałem dziś rano stanowczo objawić jej, że są nieprzekraczalne. „Niegodziwcze“ — wygrażała mi pięścią. — „Niegodziwcze, czyhasz na moją, jak na jego zgubę“. — Ja! czyham na podobną poczwarę! Sam jej widok odjął mi apetyt, czuję, że zachoruję...
Cisnął na pomost pokładu kapelusz, palce z iście desperackim giestem zanurzył w czuprynie.
— Cierpliwości Kacprze! — pocieszał go z nieudałem współczuciem Luigard — jeszcze dni kilka. Czas szybko leci.
— Leci! — westchnął Almayer — ale podobne dni przeżywając człek starzeje się za młodu. Jak to się i kiedy skończy? Abdulla stawia propozycję jasno. Uwolń go od natręta i zgódź się być mu w tutejszych sprawach sternikiem a podział zysków zapewniony, na razie przynajmniej. Zgódźże się ojcze! na warunki Araba i zamknij oczy na to, co się stanie z tamtym...
— Albo — dodał po chwili z błyskiem dzikiej nienawiści w oczach — zostaw mi go, a dam sobie z nim radę.
— Szkoda nań prochu! — odparł obojętnie i cicho, jak gdyby na własne odpowiadał myśli, Luigard.
— Tak myślisz! — wybuchnął Almayer. — Łatwo to mówić temu, co nie był w wór, nakształt bałwana lub kupy szmat, zaszyty i postawiony na urągowisko zgraji dzikich bestji i tej, tej...
Zachłysnął się.
— ...najdzikszej. W oczy ludziom spojrzeć się nie ośmielę, dopóki łotr ten żyje. Ale dam, dam sobie z nim radę.
— Wątpię, byś dał — zauważył chłodno Luigard.
— Może się go zlęknę? Co? — zawołał Almayer.
— Uchowaj Boże! Tego nie przypuszczam, gdyż znam cię, Kacprze, i nie odwadze twej powątpiewam, ale o... ot! o głowie.
— Dziękuję — zawołał z goryczą Almayer. — Możesz mi wprost, jeśli chcesz powiedzieć, żem głupi, pozwalam.
— Mógłbym, gdybym chciał i bez twego pozwolenia — odmruknął kapitan i chodząc wzdłuż pokładu mruczał:
— Przedelikacony! o lada nic się obraża.
Podjął tu i ówdzie, jakieś strzępy od lin, rzucił przez barierkę, wzruszał ramiona, Almayer zatrzymał go.
— Naturalnie, poczniesz z nim sobie kapitanie, jak ci się podoba — mówił — wiem nie od dziś, że rad niczyich nie słuchasz. Pozwól mi jednak powiedzieć sobie, że ani ze zdrowym rozsądkiem ani z uczciwością samą nie zgadza się łotra tego z rąk wypuścić. Jeśli się zań nie weźmiesz, nie przestanie szkodzić sobie i innym. Sam się o tem wkrótce przekonasz. Pomyśl o tem dobrze, kapitanie, że nim dasz się unieść swej...
— No! no! — ciągnął — milczę, nic już więcej nie powiem! Pora mi zresztą do domu. Nina obudzi się wkrótce, a i roboty nawał. Dziś jeszcze zaczniemy ładować „schooner“. Ostatni to nasz ładunek.
Westchnął.
— Wszystko upakowane — jeślibym ci kapitanie był potrzebny, wywieś proszę znak jaki na głównym maszcie, dojrzę i przybędę. Gdy ściemnieje, dwa strzały ślepym nabojem wystarczą.
Miał odchodzić, lecz się zatrzymał przy wiodącej do łodzi drabinie ze sznurów.
— Możebyś ojcze zjadł w domu obiad? Żywić się na wodzie dzień po dniu niezdrowo — mówił.
Luigard nie odpowiadał. Uprzednie słowa Almayera stawiły mu przed wyobraźnią Willemsa, błąkającego się pomiędzy pobliskiemi wyspami i naruszającego panujący tam pogodny spokój podniecaniem waśni i nienawiści, zdrad, grabieży. Serce mu się ściskało. Almayer, nie doczekawszy się odpowiedzi, schodził w dół ku łodzi. Już sam czubek jego włosów dawał się dostrzedz za barjerą:
— Kacprze! Hej! chłopcze, poczekaj chwilę — zawołał kapitan.
Almayer skinieniem ręki powstrzymał podnoszącego wiosła wioślarza, łódka wahała się pod bombiastym bokiem okrętu. Luigard przechylił się po przez barjerę.
— Kacprze! — wołał — potrzebuję porządnej łodzi i czterech wioślarzy.
— Czy przysłać natychmiast? — spytał Almayer.
— Odczepże linę! — wrzasnął kapitan na siedzącego w łódce z Almayerem, majtka. — Gapą jesteś. Ludziska ci nigdy się niczego nie nauczą! Zasłużyłeś na dobrą kąpiel i w smole bym cię chętnie po uszy zanurzył.
— Nie, Kacprze! — ciągnął łagodnie po chwili — nie zaraz. Słońce nazbyt nas nęka i głowa mię boli... a interesy lubią rozwagę. O zachodzie przyślesz łódź, czterech wioślarzy i fotel, ten, wiesz, z poduszkami, wyszywany na kanwie, bym miał na czemś usiąść. Słyszysz.
— Słyszę! — zawołał pokrzepiony na duchu Almayer. — Natychmiast poślę Alego, by się wystarał jak najlepszego sternika. Mój zbiegł. Wioślarzy wybiorę śród najlepszych z pozostałych w faktorji. Co jeszcze każesz, ojcze?
— Nic już, nic, chłopcze. Pilnuj jeno, by się znów nie spóźnili.
— Przypilnuję. Sądzę, że i pytać nie trzeba, gdzie się kapitanie wybierasz? Będziesz się widział z Arabem i ja...
— Ależ ani mi dziś w głowie twój Arab — zawołał kapitan. — Bywaj zdrów.
Łódź oddaliła się, kapitan ruchem ręki odpowiedział na pożegnalny ukłon Almayera, obmacał kieszenie, wyjął list Araba, odczytał uważnie, każde ważąc słowo, raz i drugi, zmiął pomału w olbrzymiej dłoni — uśmiechając się na zgrzyt grubego brystolu tak, jak gdyby pod potężnymi palcami chrupało gardło samego Abdulli — skręcił starannie w piłkę i cisnął w wodę, wirom na igraszkę. Prąd wody uniósł ślicznie odkaligrafowany list Araba, precz, ku morskim przestworzom i głębiom.







CZĘŚĆ IV.

I.

Noc była bardzo ciemna. Po raz pierwszy od wielu miesięcy wschodnie wybrzeże spoczywało pod gęstych chmur zasłoną. Zaczęły się gromadzić popołudniu, a wraz z zachodem słońca opuściły się szare i sine, pełne grozy, na niebotycznych drzew szczyty, na oddalonych na horyzoncie gór łańcuchy. Ciemności legły pod drzew konarami. Deszcz błogosławiony wisiał w powietrzu. Chmur groźne gromady ciężarne były gromem i błyskawicą. Coś huczało głośno w oddali.
Babalatchi wychylił się z czerwonych i dymnych blasków ogniska, płonącego pod bambusowym szałasem i mrużąc jedyne swe oko, starał się przebić ciemności, gromadzące się nad cichą zagrodą Lakamby. Wytężając wzrok mógł dostrzedz cienie drzew, zarysowane na tle mroku, opuszczonych domostw, klombów i zarośli na brzegu, oraz nieprzebitego wału lasu i nocy, stanowiącego tło krajobrazu. Przeszedł ostrożnie opustoszały dziedziniec ongi magnackiej rezydencji, wsłuchał się w dobiegające od rzeki odgłosy: plusk wody kotłującej na wirach, szumu gałęzi lasu, gorące, niby zduszone oddechy upalnego, nocnego powietrza, trzepoty skrzydeł nocnego ptactwa.
Stał twarzą zwrócony do rzeki, bo zdawało mu się, że wązki ten przesmyk posiada więcej powietrza, wyobraża przestrzeń, lecz po krótkiej chwili westchnął głęboko i głowę opuścił na piersi. Wody biegły obojętnie na radość i żale, walki i porażki mieszkańców wybrzeży; wody ciężkie i bez osłony nocy brunatne, gotowe nieść czy to przyjaciół, czy wrogów, pomoc czy zgubę, życie czy śmierć, szybkie wody rzeki, co mogła być zarówno wybawieniem i więzieniem, schroniskiem i mogiłą.
Takie i tym podobne myśli obsiadły ponure czoło Babaltchi‘ego, gdy wzrok puszczał po biegu Pantei. Dziki polityk zapomniał o świeżych tryumfach swych knowań, w pogłębiającej atmosferze tej nocy głębokiej, grobowo cichej, burzą brzemiennej. Noc wczorajszą spędził u wezgłowia konającego Omara i myśl miał pełną grozy ostatnich chwil ostatniej walki z ubiegającem życiem korsarza, powołanego przed sąd, na którym skryć się nie dadzą żadne zbrodnie, ni winy. Barbarzyński mąż stanu czuł w tej chwili gorycz osamotnienia nie mniej żywo, jak to czuć mogą przeczuleni cywilizacją synowie Zachodu. W pół nagi, żując liście betelu, stał na skraju olbrzymiego lasu, nad ciemnymi nurtami las ten przerzynającej rzeki, smutny, ponury i gniewny, bezsilny, swej bezsilności świadom, a gdyby jego obwisłe wargi uroniły jęk bólu, jęk byłby równie głęboki, potężny jak najsubtelniejszego filozofa lub poety, a obił by się o szczyty drzew wyższe od kominów domów i sklepień świątyń w krajach ludnych i cywilizowanych.
Po chwili szpetna twarz jednookiego negra w wyrazie bólu, szczerego żalu i olbrzymiej tęsknoty, była znów przebiegłą tylko i zagadkową, zwierciadłem wiernem wirów jego duszy, planów ciemnych i zabobonów, zwierciadłem rasy. Noc, jakkolwiek głucha, nie bywa nigdy dość cichą i spokojną dla nadsłuchującego ustawicznie ucha i Babalatchi usłyszał w niej coś, po nad zwykły plusk wody, zwykłe gałęzi szelesty. Ostrożnie zwracał głowę w lewo, w prawo, drżąc ze strachu, by się nie rozdarły mroków zasłony, ukazując mu widmo zmarłego wodza, gdyż słyszał, słyszał coraz wyraźniej, głos jakiś... głos skarżącego się i rozgniewanego ducha. Słuchał... cisza była zupełna. Uspokojony miał odejść do swego szałasu, gdy znów usłyszał tym razem głos wyraźny i ludzki kaszel od strony rzeki. Przystanął, pochylił się, przebiłby, gdyby mógł, jedyną swą źrenicą mroki nocne i mgły, któremi łożysko rzeki zasnute było, ale nic dostrzedz nie mógł, chociaż rozmawiający blizko już być musieli, gdyż słyszał słowa:
— Nic nie widzę, Ali! Czy to tu? — pytał głos jeden.
— Tu Tuan! — odpowiadał głos drugi. — Wiosłem dotykam brzegu, możemy przybić.
— Nie! Mógłbyś uderzyć o pień jaki. Musimy być ostrożni. Płyńmy dalej. Tu chyba nikt nie mieszka, tak tu ciemno i głucho! W osadzie Lakamby musi być sporo domostw. Co?
— O! sporo! bardzo wiele... lecz dziwne! światła dojrzeć dziś nie można.
— Ani ja — huknął głos pierwszy tak gdzieś blizko, że Babalatchi drgnął i mimowoli obrócił się ku rozwartym drzwiom swego szałasu, który stał tuż, lecz osłonięty drzewami. Babalatchi skombinował, że przybysze żarzącego się w nim ognia dostrzedz nie mogli. Miałże się odezwać? Zanim rozstrzygnął to pytanie, ozwał się znów głos pierwszy:
— Cicho, ciemno! płyńmy chyba Ali dalej!
Wiosła plusnęły w wodzie i jednocześnie Ali zawołał:
— Świeci się! Ot tam! Wiem już Tuan, gdzie mam przybić do brzegu.
Parę silniejszych uderzeń wioseł i przybyli.
— Zawołaj! — mówił tuż już obok murzyna głos głęboki, po którego dźwięku Babalatchi poznał „białego“. — Zawołaj! Nie wszyscy może jeszcze śpią jak zabici.
Rozległy się przeciągłe, nosowe, gardlane nawoływania. Babalatchi cofnął się jak kot cicho w głąb dziedzińca i stąd, niby dopiero co zbudzony, odkrzyknął:
— Kto tam! czego chcecie?
— Kto? Biały — krzyknął z brzegu Luigard. — Czyż zabrakło w osadzie bogatego Lakamby pochodni dla rozproszenia ciemności przy wylądowaniu gościa?
— Niema tu pochodni ani ludzi — odparł Babalatchi — zostałem sam.
— Sam! — odrzekł niedowierzająco kapitan. — Ktoś taki?
— Sługa w domu Lakamby — odpowiedział murzyn. — Niech Tuan Putih[9] wylądować raczy. Tu... oto moja ręka.
— Ciemno jak w piekle — mruczał wyskakując na brzeg Luigard. — Mówisz, że sam tu jesteś — spytał głośno murzyna.
— Sam, jak wróbel na dachu — odrzekł Babalatchi. — Jeszcze coś mówiłeś, Tuan? Daruj! nie rozumiem twej mowy.
— Spodziewałem się zastać tu... Lecz gdzież się oni zaprzepaścili?
— Mniejsza z tem gdzie — odparł ponuro Babalatchi. — Jeśliś chciał widzieć panie kogo z mej braci, ostatni odszedł wczoraj w daleką, niepowrotną drogę. Sam pozostałem, a jutro odejdę.
— Przybyłem widzieć się z białym. Czy i tego niema? — pytał, mimowoli głos zniżając i ostrożnie stąpając, Luigard.
— Z białym o zimnych, twardych jak stal oczach — mruczał Babalatchi — o twardej, żelaznej dłoni, lecz o sercu słabem i szału pełnem? Mężnym jest jednak.
Stali na progu bambusowego szałasu, co służył za mieszkanie murzynowi. W ostatnich blaskach żarzących się węgli mogli się sobie przypatrzeć.
— Znajdę go tu? — pytał Luigard.
Babalatchi nie śpieszył z odpowiedzią.
— Niema go tu, lecz jest niedaleko — rzekł. — Spocznij Tuan pod mym dachem. Jest ryż i ryba, jest woda świeża, nie z rzeki o zatrutem łożysku, lecz czysta, źródlana.
— Nie jestem głodny — rzekł kapitan — i czasu nie mam do stracenia. Prowadź mię tam, gdzie się znajduje „biały“, którego widzieć muszę.
— Mamy noc długą przed sobą — mówił łagodnie murzyn — i wiele innych jeszcze nocy i dni szeregi całe! Po co śpieszyć, o Radży Laut. Życie długie, bardzo długie i śmierć się nieraz ociąga...
— Znasz mię? — przerwał mu Luigard.
— Aj! wa! — odrzekł Babalatchi, schylając się nizko i podsuwając do wygasającego ogniska ławę. — Aj! wa! wiele lat ubiegło odkąd poznałem lica twe i dłoń. Zapomniałeś panie! lecz ja pamiętam. Tylu jest mnie podobnych, lecz jeden jest tylko król mórz, „Radży Laut“.
Skinieniem dłoni zapraszał Luigard‘a pod bambusowy dach swój. Bambusowe deski gięły się pod ciężką stopą kapitana, który się rozglądał ciekawie po szałasie, kędy mroki walczyły z blaskami gasnącego ogniska i dymnem, w kącie pod stropem, zatkniętem łuczywem palmowego drzewa. Przy ognisku leżały wpół zwinięte maty, dalej stała skrzynia jakaś, kąty ginęły w mroku, tylko przy nierównych błyskach żarzących się węgli i dymnej pochodni połyskiwała fuzja, szarzały sieci i liny. Nad otworem w dachu rozciągało się jak całun czarne niebo. Powietrze pełne było dymu, wilgoci, zapachu suszonych ryb, smażeniny jakiejś, ziół aromatycznych i stęchłych, tak gęste, że się Luigard porwał za głowę, przysiadłszy na ławie.
Babalatchi tymczasem myszkował po kątach. Zdało się kapitanowi, że w mrokach słyszy szepty jakieś, że majaczą postacie... Nie ruszając się z miejsca, ujrzał kobietę na samym skraju blasków, co się natychmiast cofnęła w dalsze mroki. Babalatchi wrócił i siadając na wpół rozwiniętych matach, u stóp swego gościa, mówił:
— Zbudziłem moje kobiety. Oto ryż i ryba.
— Przyjacielu — odrzekł chłodno kapitan — gdy mi się zdarza być u Lakamby, lub u którego z jego dworzan, jeść mi się i pić nigdy nie chce. Nigdy! Rozumiesz?
— Tse! tse! tse! — potrząsł głową Babalatchi — jak możesz wymówić tak twarde i niesprawiedliwe słowa o panie!
— Mówię co myślę — rzekł niedbale Luigard, równie niedbałym ruchem ręki ujmując wiszącą na ścianie fuzję, której się zaczął przypatrywać uważnie, próbując kurka, przyglądając się lufie.
— Dobra marka — mówił obojętnie — stara zresztą.
— Haï! — zawołał ożywiając się Babalatchi — służy mi od mojej młodości. Kopa lat! Nabyłem ją od kupca z takim wielkim brzuchem i grubszym nawet od twego, Tuan, głosem. Odważny też był... Zwołał do koła siebie, gdyśmy go obstąpili, towarzyszy i strzelił, z tej właśnie fuzji, raz, ale raz jeden tylko...
Babalatchi głos zawiesił, zaśmiał się z cicha i ciągnął przyciszonym, rozmarzonym głosem, tonąc we wspomnieniach młodości:
— Raz jeden, jedyny. Nas było czterdziestu i o pierwszych brzaskach pochmurnego poranku podeszliśmy cicho, niby cienie, łódź tamtą. Zanim słońce, ot tyle, na cal, wzniosło się i zarumieniło morze od wschodu, było już po wszystkiem i ryby miały poranku tego obfite śniadanie.
— Widzę — kiwnął głową Luigard — nie robiliście wiele hałasu.
Mówiąc to opuścił pomiędzy kolana fuzję tak mocno, że się aż szałas na bambusowych swych podporach zatrząsł. Kapitan założył ramiona, fuzję przycisnął do piersi.
— Strzelba dobra — mówił, uśmiechając się Babalatchi. — Celna i niesie daleko, dalej, niż ten...
Końcem palca dotknął niepostrzeżenie wysuwający się z kieszeni kapitana rewolwer.
— Precz z łapami — zawołał Luigard ostro lecz ze śmiechem, nadając wszystkiemu ton żartobliwy.
Babalatchi uchylił się też z uśmiechem i dobrodusznem kiwaniem głowy.
Przez chwilę w zadymionym szałasie panowała zupełna cisza. Luigard z odrzuconą w tył głową z pod spuszczonych powiek nie spuszczał z oczu murzyna, co siedząc u stóp jego, rysował palcem w wygasłych popiołach znaki jakieś i hieroglify. Na dziedzińcu Ali z wioślarzami rozpalili ogień i gwarzyli wesoło.
— I cóż — przerwał milczenie Luigard — cóż ten nasz „biały“?
Babalatchi oczu nie odrywał od popiołów, na których zdawał się palcem kreślić wyroczne słowa.
— A! prawda, „biały“ — mówił zwolna, jak gdyby coś sobie przypominał — ten czy inny...
— Tuan! — ozwał się głośniej, podnosząc głowę. — Tuan! Żeglarzem jesteś?
— Wiesz o tem przecież, więc czemu pytasz? — zniżył głos Luigard.
— Żeglarz, mórz dziecko i piastun, jak i my — mówił głęboko zamyślony Babalatchi. — Orang Laut prawy! Nie taki jak tamci „biali“.
— Owszem — przerwał mu sucho Luigard — kropka w kropkę taki sam. Nie lubię długich i zbytecznych rozpraw, przybyłem, by się widzieć z białym, co był z Lakambą przeciw Patalolo, co jest mym przyjacielem, jak to musisz wiedzieć oddawna. Pokaż mi gdzie mieszka, zaprowadź do niego, chcę z nim pomówić.
— Tylko pomówić, o Tuan! Noc długa, a śmierć bywa szybka! sam to wiesz, nie od dziś żyjesz, śmierci śmiało w oczy patrzyłeś nie raz, lecz i innych nie szczędziłeś. Nie szczędziłeś moich... Przed wielu, wielu laty, spotkaliśmy się... obaj uzbrojeni. Nie przypominasz sobie? Było to w Karymata, daleko stąd. Nie przypominasz sobie?
— Jakże chcesz, kochanku — odrzekł zupełnie szczerze i serjo Luigard — bym mógł pamiętać każdego spotkanego na tylu tak różnorodnych drogach, włóczęgo?
— Haï, haï! — mówił w zamyśleniu, z tropu nie zbity murzyn — więc wszystko to złudzeniem było? Złotem połyskiwało w słonecznej pogodzie, a po burzy pianą brudną spłynęło.
— Może! może! — mruczał Luigard, płacąc mimowolną drwinę wspomnieniom potrąconym przez słowa murzyna.
Tak długo żył śród malajczyków, że przestała go niecierpliwić ich kręta, powolna metoda rozwijania myśli, a nocy tej w szczególnem sam był usposobieniu, gotów jeśli nie słuchać tego co murzyn mówi, to przynajmniej nie przeszkadzać mu. Wiedział, że Babalatchi ma mu coś do powiedzenia, że się nosi z ukrytą myślą, którą może w rozmowie słówkiem jakiem zdradzić, rzucając światło na to, co w postępowaniu Willems‘a zdawało się kapitanowi ciemnem, zagadkowem. Pragnął potępić i pomścić zdradę na zasadzie nie gniewu i osobistych żalów, lecz sprawiedliwości, samej sprawiedliwości za występek, domagający się zadośćuczynienia. Zresztą on, on sam, kapitan Luigard, a nie kto inny, sprawiedliwość wymierzyć był winien. Tylko się zastanawiać nad tem teraz nie chciał. A jemu, jak murzynowi, noc zdawała się dość długa na to, co zajść miało.
Co? mniejsza z tem. Coś nieuniknionego, a jeszcze nieokreślonego, natychmiastowego, a o czem nie warto myśleć. A jemu, pod wpływem mrocznego szałasu, słów Babalatchi i monotonnego, przyciszonego, jak śpiew piastunki przeciągłego jego głosu, nieruchomej postaci, zaczęły się z najgłębszych zakątków pamięci wyłaniać dawno zapomniane chwile, ludzie, sprawy. Myśli kapitana podobne były do chwiejącego się na kotwicy okrętu, potrącanego daleką falą Carimata! Ileż rozkoszy i walk ile!
Ślepy traf zrządził przed laty, przed wielu, że się spotkał z mrącym z głodu zbiegiem holenderskiego okrętu. Chłopak pewny był siebie, sprytny, śmiały, wesół, na wszystko gotów, byle sobie drogę przez życie utorować; podobał mu się. Kapitan polubił go za same jego wady, których dobre dostrzegał strony, polubił, zawsze mu chętnie pomagał i pomagać winien... do końca.
Skrzywił się pod wpływem poczucia odpowiedzialności walczącego z czemś innem. Sędzia i wykonawca sprawiedliwości, siedział ze zwisłą głową, zaciśniętemi wargami i nieznośnym na sercu ciężarem, a noc ciemna zdawała się oddech czaić, wyczekując wyroku i jego spełnienia dłonią mocną i zwykle szybką, teraz obwisłą, odrętwiałą.







II.

Babalatchi zamilkł. Luigard poruszył się na ławie, opuścił ramiona, podniósł głowę. Opowiadanie zaszłych w Sambirze w ostatnich czasach wypadków, z punktu widzenia krajowca i chytrego polityka, było bądź co bądź nicią przewodnią w labiryncie jego myśli i dowiodło go do węzła, gdzie się przeszłość plącze z naglącemi zagadnieniami teraźniejszości. Zarzuciwszy ramię na poręcz ławy, patrzył z góry na siedzącego u stóp swych murzyna, który zamilkł i skamieniał, jak poruszana sprężyną lalka, gdy napięte kółka, wydające dźwięki, odkręcą się, jak zegar co bić przestanie.
— I mówisz — pytał po długiej chwili rozważnego milczenia — żeście rokosz podjęli? Prędko tego pożałujecie! Abdulla podda was władzy Niemiec.
Babalatchi wzniósł dłoń.
— Są lasy — rzekł — a tymczasem krajem rządzi Lakamba. Powiedz panie, czy wielkie drzewa wiedzą kto niemi rządzi? Wschodzą, rosną, padają i tyle — wiedzą to tylko, że stać i paść muszą na gruncie, z którego wyrosły.
— Ha! — odparł chłodno Luigard — największe drzewo zwalone bywa toporem, a pamiętaj przyjacielu, że topory wyrabiane są ręką „białych“. Jeśli nie wiesz o tem, to się dowiesz pod twą niemiecką flagą.
— Aj! wa! — mówił Babalatchi pomału. — Aj! wa! Napisanem być gdzieś musi, że władza należy do białych, do tych, co mają delikatną skórę, lecz twarde i słabe serce. Bądź co bądź, im dalej pan, tem lżej niewolnikowi. Za blizkoś był nas, o! Tuan! głos twój słyszeliśmy ustawicznie. Nie tak teraz. Radży z Batawji mocny jest zapewne, lecz podejść i oszukać go łatwiej. Dobrze głos podnieść musi, byśmy go to usłyszeli, my zaś w potrzebie wołać będziemy wszyscy razem o pomoc i usłuchać nas będzie musiał, chociaż jest „białym“ tylko.
— Jeślim doradzał Patalolo — żywo wtrącił Luigard — to jak brat starszy młodszemu, niedoświadczonemu bratu, dobro wasze mając na celu.
— Tak zwykli mawiać „biali“ — wstrząsał murzyn głową. — Znam was! Tak zwykliście mawiać nabijając fuzję, obnażając miecze. „Masz uledz mi i zostać szczęśliwym, lub głowę połóż“, mówicie słabszym. Dziwniście doprawdy! Wierzycie w wasz tylko, w „białych“ rozum, w „białych“ cnotę, zasługę i wasze szczęście rozdzielać zawszeście gotowi tym, co je brać chcą czy nie chcą, tym, dla których jest ono niedolą. Siłą przewyższacie bestje dzikie, lecz mniej od zwierząt macie wyrozumienia i rozumu, bo sam tygrys dość ma gdy się naje, ale wy! I tygrys rozumie różnicę pomiędzy sobą a innego gatunku zwierzem, lecz wy nie rozumiecie różnic przyrodzonych pomiędzy ludźmi różnorodnych plemion i potrzeb ich i uczuć nie rozumiecie. Mądrzy i silni, własnej tylko nie znacie słabości.
Wyciągnął w górę ramiona, rozpędzając zawisłe nad głową dymy, dłońmi uderzył się w uda.
Luigard patrzył nań z nietajoną ciekawością.
— Apa! Ciszej! — mówił — kogoż tu zabiłem, połknąłem? Pokaż mi choć jednego, któregobym skrzywdził?
Babalatchi przygasł niby i z wyszukaną grzecznością odpowiedział:
— Ty panie to co innego. Morskim jesteś tak jak i my człowiekiem i dlatego serce moje otworzyć przed tobą mogłem. Raz, raz jeden tylko morze okazało się silniejszem od swego przyjaciela i króla...
— Słyszałeś i o tem? — spytał żywo Luigard.
— Haï! dobiegły wieści o rozbiciu twego Tuan okrętu. Byli tacy, co się tem ucieszyli, nie ja! Wiem żeś człowiek sprawiedliwy śród „białych“, co są wcielonymi szatanami.
— Trima Kasp. Dziękuję — rzekł kapitan z powagą.
Babalatchi uśmiechnął się, lecz nagle znów pochmurniał i żałosnym zawiódł głosem.
— Gdybyś Tuan przybył dniem wcześniej, widziałbyś śmierć jednego ze swych nieprzejednanych wrogów. Konał ubogi, pokonany, słaby, złamany, ślepy, nie pozostawiwszy syna, któremuby miecz swój mógł przekazać, czyny, mądrość, waleczność. Tak umierał tu wczoraj, samotny, z jednym tylko wiernym sługą u śmiertelnego łoża ten, co przed laty, przed wielu, walczył z tobą w Karymata. Rozkoszny miałbyś widok o panie!
— Bynajmniej — odparł spokojnie Luigard — widziałeś żem go dopiero sobie przypomniał, gdyś o nim mówił. Wy nas, „białych“, nie rozumiecie! Walczym, zwyciężamy i — zapominamy.
— Prawda, prawda! — mówił ze źle ukrytą ironją i goryczą murzyn. — Wy „biali“ w dumie waszej lekceważycie swych wrogów. Albo też tyle jest wspaniałomyślności w sercach waszych, że zapominacie o nich. Nie tak my... Lecz wyście wielcy i sprawiedliwi...
— Tylko — ciągnął z mięką intonacja głosu — czy mi się zdaje Tuan, czy się mylę, lecz pomiędzy sobą to już tak łacno wzajemnych uraz nie zapominacie. Czy się mylę o panie?
Luigard ścisnął nieznacznie ramiona, zaczął się przypatrywać uważnie lufie, leżącej na kolanach jego fuzji.
— Tak — ciągnął żałośnie murzyn — umarł w ubóstwie i poniewierce, samotny, w ciemność przed grobem ręką Wszechmocnego wtrącony. Byłem przy nim i dłoń jego trzymałem w mem ręku, aż ostatnie uroni tchnienie. I ona, ta, którą przeklął za „białego“, była z nami i z zakrytą twarzą płakała. „Biały“ chodził po dziedzińcu z hukiem i stukiem, jak zwykle. Zaglądał do namiotu i wykołupiał swoje jasne, zimne oczy, a jam się cieszył, że umierający jest ślepy. Tak! cieszyłem się, bo spojrzenia „białych“, z których zły duch wyziera, nieszczęście niosą żywym, przekleństwo konającym.
— Zły duch! hej! — pokiwał głową, niby czemś nowem rażony Luigard.
Babalatchi ciągnął dalej:
— O pierwszej godzinie poranku, on, tak słaby, że muchy sobie z czoła spędzić nie zdołał, siadł o własnych siłach, wołając głośno słowa, nie przeznaczone dla ucha śmiertelnych. Zawołał i opadł i widziałem, jak mężny wódz walecznych przeszedł do zgotowanej wiernym szczęśliwości. Z własnego szałasu przyniosłem najcieńsze, jakie miałem, białe płótno i grób kopać począłem.
Ona zawiodła głośne żale. „Biały“ stanął na progu i krzyczał, nogami tupał i gniewał się na nią, nie za to, że płakała rozpuściwszy włosy, lecz za to, że się za piersi szarpała i włosy rwała i krzyczała, jak przystoi kobiecie zmarłych opłakującej. Rozumiesz mię Tuan? Za to, za to właśnie, odciągnął ją od umarłego ojca, a jam patrzeć musiał na zmarłego wodza i na córkę jego, leżącą u nóg psa niewiernego, podejść pełnego. Patrzeć musiałem na lica „białego“, szare jak mgła jesiennego poranku, na jego oczy połyskliwe jak stal ponad głową córki Omara, co się tarzała u nóg psa wściekłego, niewolnika Abdulli, tego, co żyje i oddycha póki się Abdulli podoba. Potrzebowałem nadludzkiej woli, by pięść mą nad nią, nad nim powstrzymać... Wiedziałem, żeśmy pod flagą silnych, że Abdulla ma posłuch u nich i zabronił nam wdawać się z „białymi“... Musiałem słuchać Abdulli...
— Teraz rozumiem — zamruczał Luigard pod wąsem, a po malajsku dodał:
— Gniew miota tobą, Babalatchi.
— Nie Tuan — odparł murzyn łagodnie, opanowując uniesienie i wpadając w przybraną pokorę. — Kimże jestem by się gniewać? Czarnym, z tych, co pierzchali przed waszą potęgą. Sługa Omara, protegowany Lakamby, udzielam rady i zdolnościami memi służę za garść ryżu, nie ośmieliłbym się gniewem unosić przeciw „białemu“. Wyście „biali“ zagarnęli wszystko, ziemię i wody, moc rzutu i do gniewu prawo, nam pozostawiając przywilej odwoływania się do waszej, do „białych“, sprawiedliwości.
Rzekłszy to, Babalatchi stanął na progu swego szałasu, wciągając w piersi nocne, wilgotne powietrze.
Wróciwszy, stanął z założonemi rękoma przed siedzącym na ławie kapitanem. Smolne, za belkę wetknięte łuczywo, dogasało w gęstych dymach. Z przygasającego ogniska wybuchały coraz rzadsze płomienie. Czasem węgiel jaki, wyrzucony z trzaskiem, gasł poza progiem szałasu. Czasem skry sypały się kaskadą. Cienie wyłaziły z kątów coraz głębsze i coraz głębsze kładły się na zamyślone czoło kapitana. Opanowywała go niemoc jakaś i tylko nie mógł pozbyć się myśli o tym, co go oczekuje dniem i nocą... Kto go oczekuje? Dniem i nocą... Nie wesołe oczekiwanie w noce do tej podobne i w dnie... po wczorajszej nocy... A! niechże sobie czeka! Dość prędko się zobaczą, za prędko na to co ma zajść... Spotkają się. Na jak długo? Pięć minut, czy pięć sekund? Przemówią do siebie... Po co, czyż nie wystarczy spojrzenie jedno...
Wtem Babalatchi zaczął znów mówić z cicha. Luigard otrząsł się z zadumy, wyprostował.
— Wszystko wiesz teraz, Tuan! — mówił negr — Patalolo przeniósł się do Mekki, jeśli nie umrze zanim dojedzie. Abdulla na tamtym brzegu założył fundamenty swego pałacu. Omar... śród hurysek w raju, cieszy się widokiem Proroka. Ja z brzaskiem dnia, opuszczę to pustkowie, by być bliżej kłoniącego się ku mnie łaskawie ucha Lakamby. Nie jednemu już służyłem. Najlepszy z nich śpi w tej ziemi, w białe owinięty płótno, lecz bez znaku na grobie... Mylę się! jest na nim kupa gruzów i popiołów po spalonym namiocie wygnańca. Tak, Tuan! Brat twój „biały“ namiot podpalił, miotając przekleństwa na wszystko i wszystkich, na mnie, com ziemię równał na mego wodza mogile. Wygrażał mi, że mię żywcem spali jeśli nie pośpieszę z robotą. Haï! „Biali“ mądrzy są i szybko, szybko powzięte zamysły wykonywać umieją.
— Pal go! — zaklął Luigard, a po malajsku mówił szybko do Babatchi‘ego:
— Słuchaj! nie wszyscy tacy jak ten, tam... zgoła nie człowiek to... A! pal go! sam nie wiem już co...
— Haï, haï — jak najsłodszym głosem potakiwał Babalatchi, uśmiechając się grubemi wargami i pokazując czarne, gumą poklejone zęby — haï! prawda! Odmienny od ciebie panie, coś do nas podobny człowiek, mędrszy tylko i mocniejszy. Ale i tamten sprytny i chytry. O tobie panie mówi z wielkiem uszanowaniem, jak to jest we zwyczaju pomiędzy wami, „białymi“, gdy o „białych“ mówicie.
Luigard poruszył się żywo na ławie.
— Mówi, mówisz? co, jak mówi? — spytał.
— Po co powtarzać — zaprotestował Babalatchi — i co słowa jego ważyć mogą, skoro sam, panie, mówisz, że „biały“ ten nie jest człowiekiem. Szaleńcem jest, utrapieńcem. I po co ja, sługa, powtarzać mam to, co jeden „biały“ mówi o drugim „białym“? Ot! chwali się przed Abdullą, jak wiele, Tuan, skorzystał z mądrości twojej, przebywając z tobą. Inne słowa to mi i z pamięci uleciały...
Luigard machnął wzgardliwie ręką i usiadł na ławie.
— Odchodzę — mówił Babalatchi — niech „biały“ sam tu zostanie z duchem zmarłego i znieważonego przezeń wodza i z tą... na której serce swe oparł. „Biały“ nie dosłyszy i nie zrozumie głosu z mogiły, zmarłego nawoływań... Tuan! powiedz mi, powiedz, proszę, czy wy, „biali“, słyszycie, czy rozumiecie zmarłych głosy? czy słyszycie głosy niewidzialnych, pozagrobowe?
— Nie słyszymy — odrzekł z prostotą Luigard — gdyż niewidzialni przemawiać nie mogą.
Babalatchi splasnął w dłonie.
— Ależ się skarżą dźwiękiem bez słów — zawołał. — Albo słuch nas myli, albo inne są nasze uszy, lecz my, malajczycy, słyszymy dźwięki i głosy, kędy człowiek został pogrzebany. Dziś jeszcze słyszałem... O! nie chciałbym słyszeć raz drugi! Możem źle zrobił, gdy... Są rzeczy, których żałuję... i wódz umierał z ciężkim bardzo ciężkim bolem w sercu. Pomyliłem się może w wyrachowaniach... O! nie chciałbym znów słyszeć skarg i wyrzutów ust niewidzialnych. Odchodzę stąd, odchodzę. Niech się duch wodza skarży „białemu“, nie niepokoi „białego“, co nie zna ani miłości, ani lęku, ani zmiłowania, samą zna gwałtowność i wzgardę. Pomyliłem się! pomyliłem! Haï! Haï!
Stał z palcem na wargach, jakby dla powstrzymania wyrazu niewczesnych żalów i wyrzutów sumienia. Po chwili wzniósł wzrok i spostrzegłszy dopalające się łuczywo, przyniósł wiązankę smolaków, starannie ociosanych. Zapalił u dogasającej pochodni i wychylając się z dymnego wnętrza szałasu, zamaszystym rzutem ramienia rozżarzył w żywe płomię, którem zatoczył szerokie, ciemności dziedzińca na chwilę rozpraszające, koło. Z ręką przed się wyciągniętą, mówił:
— Tam „białego“ zagroda, tam! za tem olbrzymiem, ponad dziedzińcem konary swe opuszczającem, drzewem. Widzisz Tuan?
— Nic nie widzę — mówił, wychylając mu się przez ramię Luigard — nazbyt ciemno.
— Cierpliwości — doradzał Batalatchi — oczy twe Tuan, olśnione blaskiem zarzewia. Chwila, a przenikniesz ciemności. Ostrożnie z fuzją, panie, nabita.
— Panewka pusta — odparł kapitan — i do stu diabłów! o sto mil dokoła nie znaleźć... po cóż było ładować tę strzelbę?
— Mam krzesiwo — rzekł pomału murzyn — dostałem od bardzo pobożnego człowieka, co mieszka w Menang Kaban. Doskonałe. Odmówił nad niem modlitewne zaklęcia. Strzelba wierna i dalekonośna... Stąd trafi aż tam... gdzie „biały“ mieszka.
— No! no! Dajmy pokój strzelbie — mruknął kapitan. — Więc tam, gdzie coś majaczy w mroku, mieszkanie jego? — spytał.
— Tak Tuan! Mieszka tu z łaski i woli Abdulli dopóty, dopóki... Stąd wprost drzwi, które uchyla co rano, a wygląda wówczas, jak taki, co Jehumuna, księcia ciemności wiekuistych, widział w nocy na własne oczy.
Luigard wychylił się ciekawie za drzwi, ostrem spojrzeniem przenikając ciemności. Babalatchi dotknął jego ramienia.
— Cierpliwości Tuan! godzina jeszcze nie nadeszła. Rozednieje się niebawem, po nocy pochmurnej i bez gwiazd, poranek wstanie szary, bezsłoneczny, lecz światła będzie dosyć, by dojrzeć stąd celnem okiem tego, co się przechwala, że sam, ile jest tu wysep na wodach Oceanu Spokojnego, sam jeden potrafił podejść i wywieść w pole króla mórz!
Babalatchi poczuł pod dłonią swą drgnięcie ramienia kapitana, cofnął się, zaczął coś szukać w skrzyni, którą otworzył.
— W czem się tam gmerasz — ofuknął niecierpliwie kapitan. — Zamiast przerzucać rupiecie, poświeciłbyś mi.
— Świecić, Tuan? Światło dzienne niedalekie — odparł Babalatchi i porwawszy odtrąconą przez kapitana fuzję, zajrzał w jej lufę.
— Tymczasem — mówił, wychylając się za drzwi kapitan — ciemno jak w piekle.
— A jednak, Tuan — zauważył murzyn — siedziałbyś lepiej tam, gdzie cię dostrzedz nie można.
— Czemu? — zwrócił się porywczo Luigard.
— „Biały“, śpi wprawdzie — tłómaczył Babalatchi — lecz może się ocknąć, a chodzi zawsze uzbrojony.
— Uzbrojony!
— Ha! ma pistolet, ot taki, krótki, którym może dawać strzał po strzale, bez przerwy. Zupełnie taki jak twój, Tuan. Otrzymał go pewnie w podarku od seïda Abdully.
Luidgard słyszał co mówi Babalatchi, lecz pojęcie o śmiercionośnej broni w innem jak jego ręku, z trudnością wnikało mu do mózgu i nie mogło się za nic jakoś splątać z wyobrażeniem Willems‘a. Pochłaniała go zresztą myśl o tem, co poczytywał za swój obowiązek, pozostając zgoła obojętnym na to, co przedsięweźmie sam, co zrobi tamten, o którym myślał jak o skazanym wyrokiem nieomylnego sędziego przestępcy. Willems zdawał się mu cieniem, wspomnieniem, należącem do przeszłości, czemś, co było i przestało. Powziął postanowienie i było mu z tem tak, jak gdyby już je wykonał. W znużeniu jakie czuł, zamykał fatalny, niespodziany, ohydny epizod swego awanturniczego życia. Wszak to, co najgorsze, dokonane już zostało... Reszta... nieunikniony epilog... epilog jego...
Nie raz już przedtem wymierzał doraźnym i samowolnym sądem, sobie i innym, których za pokrzywdzonych uważał, sprawiedliwość. Od Honolulu, aż po Diego Suares, wszem wobec i każdemu z osobna wiadomem było, że kapitan Tom umie być przyjacielem, ale też umie być nieubłaganym wrogiem i biada temu, co na nieprzyjaźń jego zasłuży. Sam mawiał o sobie, że się czuje niezdolnym zdusić muchy, dopóki mu nie dokuczy, lecz niechno zabrzęczy mu nad uchem! Niema pono takiego, co żyjąc poza obrębem cywilizacji i jej praw ustalonych, nie zwichnąłby się w pojęciu wymiaru sprawiedliwości, nie przypisywał sobie samemu mniej więcej do tego prawa, to też kto zna serce ludzkie, nie zdziwi się szczególną etyką kapitana, przechwalającego się tem, że nie żałował ani jednego swego kroku. Na przedstawienia wszelakie odpowiadał w najlepszej wierze i z pewnem zdziwieniem:
— Nie macie pojęcia o tem! Zrobiłbym to powtórnie, jeśliby była tego potrzeba.
Takim jakim był, budził szacunek przyjaciół swych a nawet i wrogów, a każdy wiedział, że wyobrażenia jego i postanowienia są niewzruszone. Każdy ulegał też im z pewnym podziwem, w którym powodzenie niezwykłe „króla mórz“ coś ważyło. Nikt tylko nie widział go nigdy w takiem jak był w tej chwili usposobieniu. Najbardziej już dziwił się Luigard sam sobie, jakby się dziwił doskonały, z siodła bez widocznej przyczyny, wysadzony jeździec. Czuł się onieśmielony i wahający, unosił się gniewem, oburzał i miękł natychmiast. Potknął bo się o rzecz niesłychaną, której objąć i której przeniknąć nie mógł, której niesmak gorzki, krzywdę wołającą o pomstę, czuł swem prostem, sofizmatom obcem, rozeznaniem co prawe, a co nie prawe, co dozwolone, a co nieprzekraczalne.
Tylko, że wobec sytuacji zupełnie nowej, skomplikowanej i której wszystkich sprężyn pochwycić nie mógł, tracił pewność rzutu oka, kreślącego zawsze prostą i najbardziej szybką i radykalną linję postępowania. Śród wszystkich znanych mu przestępstw i zbrodni, niesubordynację poczytywał chyba za najcięższą. Dałby sobie jednak radę z niewiem już jakim rokoszaninem, umiał bowiem gromić, karać, mścić własną obrazę lub naruszenie tego, co prawem być mienił, lecz to był kazus jedyny, niesłychany, w sumieniu jego wywołujący tysiące wątpliwości. Gdyby djabeł we własnej postaci stanął przed nim, zadrwiłby sobie z niego, chwytając go za rogi, ale tu...
Po bezsennej nocy, strawionej w szałasie malajczyka na długiej z nim rozmowie, czuł się dziwnie znużony, stary, złamany niemal. Obmierzli mu ludzie, rzeczy, świat cały przyszłość a nawet i przeszłość. Czuł, że mu się wymyka z rąk ster... Czuł się głęboko dotknięty, nieszczęśliwy.
Tymczasem słabe brzaski wtargały w mroki nocne, rozpościerały coraz wyraźniejsze linje i zarysy. Szczegóły pozostawały niewidzialne w bladych brzaskach przedświtu, lecz się zarysowała linja czarnego lasu, z jakiemś wysuwającem się tu i ówdzie, niby na rekonesans wysłane straże, olbrzymiem drzewem palmowem wysokiem, u samej góry w parasol nieruchomych liści rozpiętem. Zarysowały się wyraźnie, naprzeciw otwartych drzwi szałasu murzyna, ściany jakiegoś budynku z wystającym okapem. W szałasie Babalatchi, co się zdawał dotąd niepochwytnym cieniem i był tylko głosem, zarysował się żywą, ludzką postacią wspartą na strzelbie i zaopatrzoną w pierzchające nocne mroki. Dzień wschodził, czyli podnosiły się mgły gęste i białe nad łożyskiem rzeki, zlewając się z nizkiemi, szaremi obłokami. Dzień wschodził blady, bezbarwny, niepewny, zdradliwy i... śmiertelnie smutny...
Babalatchi dotknął zlekka ramienia starego żeglarza, który wzniósł głowę pytająco. Wskazujący palec drugiej ręki murzyna zwrócony był w kierunku budynku z wystającym okapem.
— Tam mieszka — mówił — oto drzwi. Za chwilę stanie w nich rozczochrany, rozchlustany, z przekleństwem na wargach, bo takiem bywa jego przebudzenie. „Biały“ więc się miota w ustawicznym gniewie i nic go zadowolić nie może, nic, ani nawet sen uspokoić i ułagodzić go nie zdoła.
— Niebezpieczne to, niebezpieczne zwierzę — ciągnął dalej i objaśniał.
— Tam są drzwi. Siedząc na ławie, będziesz je miał panie wprost przed sobą... przed sobą i blisko...
— Widzę — odparł zgłuszonym głosem kapitan. — Rozumiem! ujrzę go skoro się przebudzi... rozumiem.
— Tak, właśnie... skoro się przebudzi... lecz on siedzącego na ławie tej dojrzeć nie może. Żadne cię, Tuan, nie dojrzy tu oko, a ja trzymać będę łódź mą w pogotowiu. Co do mnie, ubogi jestem sługa Lakamby i śpieszyć muszę do mojego pana, być przy nim gdy się ze snu ocknie, ubiedz Abdullę co moc ma... Kto wie czy nie większą od twojej, panie! Sam tu zostaniesz... i na długość strzału masz przed sobą tego, co się przyjacielem twoim być mienił, a zdradził cię podstępnie. Tak! on to! on! pies niewierny! namówił Abdullę do wywieszenia niemieckiej flagi. Lakamba ślepy był — szło mu o władzy pozór, a mnie oszukano. Ciebie jednak, Tuan, oszukano bardziej. Tem się on chełpi i chełpić nie przestanie nie tylko przed nami tubylcami, lecz i przed równymi sobie, przed „białymi“, jeśli na nich oko jego spocznie kiedy.
— Tu strzelba — mówił łagodnie i uprzejmie — tu, o obramowanie drzwi oparta. Czy mi pozwalasz odejść panie? Czy ci nie jestem już potrzebny? Strzelba nabita jak należy i na panewce jest krzesiwo, krzesiwo, nad którem modlitwy czytał mędrzec pobożny. Strzelba, co nie zawodzi nigdy.
Luigard stał jak skamieniały, zapatrzony w przeciwległy budynek. Pomiędzy nim a szałasem wzbił się, przerzynając mgły gęste, gołąb sinopióry, gruchaniem witając dzień wschodzący. Odpowiedziało mu gdzieś z brzegu lasów złowrogie krakanie zbudzonych wron i kruków. Nad ryżowem polem zerwało się stado trzepocących się, świergocących ptasząt. Zerwało, rozleciało na wsze strony, przycichło. Poza sobą, w głębi szałasu, Luigard słyszał szelesty kroków kobiet, opuszczających szałas. Gdzieś z dziedzińca doleciał go cichy, lecz bardzo wyraźny głos skarżący się na zimno. Poza szałasem było słychać pośpieszne tarcie ryżu. Od brzegu wzbił się głos wioślarza: „Rozdmuchaj, bracie, węgle“. Śpiewna, zaspana i leniwa odpowiedź: „Sam rozdmuchaj, o zziębły wieprzu!“ Babalatchi znów zakaszlał dyskretnie.
— Jak sądzisz, Tuan, czy mogę już odejść? — pytał. — Przywykłem spełniać rozkazy, nawet Abdulli, który mię jednak oszukał. Tuan! strzelba moja celna i dalekonośna, a pod panewką prochu podwójna miarka, w lufie trzy dobre kawałki ołowiu. A teraz, Tuan, czy odejść mogę?
Luigard patrzył na mówiącego zgasłem okiem chorego, co wita wschodzący dzień nowych cierpień.
W miarę, jak Babalatchi mówił, brwi mu się zsuwały i zmarszczki zbiegały na czole, a Babalatchi zmieszał się, z piorunującym spotkawszy się wzrokiem. Luigard zbliżył się doń i opuścił na jego ramię rękę ciężką jak młot żelazny.
— Co ci się zdaje ptaszku — mówił — żem tu przybył dla zasadzki, skrytobójstwa, morderstwa. Dobre to dla fagasów Abdulli, czy tam jakiegobądź innego Araba, szalbierza...
— Tuan — mówił przerażony aż do obudzenia się w nim szczerości, murzyn. — Cóż innego przywieść cię tu mogło? Zdradził cię, w uszy nasze, sług niegodnych, kładł uwłaczające tobie słowa. Mężem przecie jesteś, o panie! i jeśli nie zabić go jak psa niewiernego, nie pomścić się na nim, to niech Prorok skarze! Lecz nie wiem, po coś mógł tu przybyć? Szaleńcem chyba jestem ja, lub ty, panie!
Luigard patrzył nań pogardliwym lecz jasnym wzrokiem. Wracała mu zwykła pogoda myśli. Długie i zawiłe opowiadania murzyna wróciły mu utraconą równowagę. Było wreszcie coś, co mógł zrozumieć i ująć: jasne następstwo prostej przyczyny. Czuł się też pobłażliwie usposobionym dla chytrego a naiwnego dyplomaty, który go zrozumieć w pierwotnej swej koncepcji krzywdy i zemsty — był niezdolen.
— O! jednooki, chytry mądralu — mówił, kiwając głową. — Hej! nie mylę się chyba, żeś tu, w Sambirze, nawarzył piwa i że wszystko, co zaszło, przez ciebie było przygotowane, wywołane! Hej! czy się mylę, powiedz diabli kumie?
— Niech zginę z twej ręki, panie i mórz królu! — zaklął się żywo murzyn. — Znajdujesz się śród samych nieprzyjaciół, a największym ten twój panie, „biały“ brat, co się chełpi, że cię podszedł, w pole wyprowadził. Bez niego czemże byłby seïd Abdulla? Czem ja, sługa nędzny seïda, pana mego? Zabij mię, Tuan, jeśli nieprawdę mówię.
— Kim jesteś? — rzekł wzgardliwie Luigard — że się ośmielasz przyjacielem moim mianować, ty robaku nikczemny, grudko pyłu, którą jednem poruszeniem palca strącić mogę. Precz z przed oczu moich. Słyszysz! Lakar! prędzej! precz!
I zanim się Babalatchi obejrzał, już wyleciał wypchnięty potężną dłonią kapitana, z szałasu, potknął się na schodach i wywrócił na dziedzińcu. Rozpalający ogień wioślarze obejrzeli się obojętnie, kobiety zawiesiły żarna i rozbiegły się po kątach.
— Tędy, padalcze! — wskazał drogę na najwyższym stopniu schodach stojący Luigard, a wskazywał w stronę furtki, wiodącej na dziedziniec zajęty przez Willems‘a zagrody.
— Jeśli poszukujesz, o panie, śmierci — mówił, obojętnie powstając z ziemi i pył z siebie strząsając, murzyn — to tędy istotnie droga. Tu mieszka ten, co podkopał twój kredyt, przyśpieszył śmierć Omara, zatruł serce i krew jego córki, zmawiał się z Abdullą przeciw tobie, a teraz zmawia przeciw mnie, com jak jagnię niewinny. Pójdź tu panie! Zbliż się, a przekonasz się co to za wściekła bestja!
— Pójdę lub nie pójdę, jak mi się podoba i gdzie mi się podoba — mówił stanowczo Luigard. — Tymczasem, ptaszku, wynoś mi się do stu tysięcy i stu miljardów diabłów. Nie potrzebuję ani rad twych, ani usług nazbyt chętnych. Lądy wysp tych zatoną w morzu prędzej, niż ja, Radży Laut, zostanę narzędziem kogokolwiek z was, służyć, niby flaga, interesom i niecnym intrygom waszym! Słyszysz! nie tkniesz go dziś, a co z nim jutro będzie, obojętne mi jest. Mówię to ci, bom miłosierny.
— Nie tknę, nie tknę — powtarzał, kiwając głową, Babalatchi. — Jestem Abdulli sługą i jego podlegam rozkazom.
Odchodził. Przystanął znów jednak.
— Wielem się dziś rano nauczył — mówił — wy „biali“ jesteście równie okrutni dla przyjaciół waszych, jak nieubłagani dla wrogów. Mężów na świecie mało, ale szaleńców, na własną pracujących zgubę, wielu.
Odszedł w stronę rzeki i nie obejrzawszy się poza siebie ani razu, zniknął za pokrywającemi brzeg zaroślami. Luigard powiódł za nim okiem i klasnął na swych wioślarzy.
— Kończcie jeść ryż i bądźcie w pogotowiu — rozkazał.
— Ada Tuan! — odrzekł Ali, przykładając dłoń do piersi, ust i czoła. — Słuchamy.
Luigard popchnął furtkę oddzielającą dziedziniec mieszkania Babalatchi‘ego od przyległego domu i stanął. Poczuł powiew wiatru, co tchnął mu na czoło i zginął, poruszywszy liście i gałęzie palmowego drzewa. Pomimowoli, ulegając instynktowi żeglarza, spojrzał w górę. Po nad nim, pod kopułą chmur sinych, ciągnęły się obłoki to ciemniejsze, to jaśniejsze, rozpierzchłe, to znów w gromadę skłębione na stojący w głębi dziedzińca na wzniesieniu dom z tarcic, chmury opadały niby poszarpane strumienie, niby rozpuszczone włosy żałobę odsiadującej kobiety.







III.

— Baczność!
Wołanie to przyciszone, drżące, urwane, zdziwiło Luigard‘a bardziej niż jakie bądź ostrzeżenie. Dziedziniec zdawał się pusty. Wzrok kapitana natrafił tylko na pień wielkiego drzewa, na szczelnie zamknięte drzwi domu, na bambusowe zagrody, na zarośla i nieprzebitą ścianę lasu, odgradzającego cichą, jak wymarła osadę od reszty świata.
Zatrzymał się, mając pomiędzy sobą a drzwiami domu pień olbrzymiego drzewa. Rozejrzał się dokoła i spostrzegł przy jednym z podpierających gałęzie drzewa drągu kupę wygasłych węgli. Stojąca przy nich szczupła, zgarbiona, jak czarownica zgrzybiała kobieta, patrzyła na niego zgasłem, wystraszonem okiem. Za zbliżeniem się jego pierzchła, rozmyśliła się jednak, wróciła i opuszczając się na kolana na kupie węgli i popiołu, zaczęła rozdmuchiwać przygasłe węgle. Luigard popatrzył na nią obojętnie i spytał:
— Czemuś wołała kobieto? Kogo?
— Dostrzegłam, że ktoś wchodzi — odpowiedziała drżącym głosem, zmarszczoną twarz pochylając nad węglami — i ostrzegłam. Tak mi przykazano.
— Tak — powtórzyła — ona mi rozkazała.
— Czy słyszała twe wołanie? spytał obojętnie Luigard.
Zgarbione ramiona poruszyły się niezgrabnie pod narzuconą na nie płachtą; stara podniosła się stękając i mamrocząc coś znikła za gęstym płotem.
Luigard powiódł za nią okiem, słyszał skrzypnięcie drzwi, wychylił się z poza pnia wielkiego drzewa i ujrzał zstępującą ze stopni ganku młodą kobietę. I ta zatrzymała się z wysuniętą naprzód bosą stopą, nasłuchując, wielkiemi, lękiem rozszerzonemi źrenicami spoglądając w prawo, w lewo. Głowę miała odkrytą i warkocz długi czarnych włosów spływał w bezładzie na jej piersi, sina, długa i obszerna szata spadała z ramion jej do stóp głębokiemi fałdami, z których jedną zarzuciła na prawe, obnażone ramię. W pozie jej była lekkość wystraszonej, gotowej pierzchnąć gazeli i oczy miała do oczu gazeli podobne: wielkie, czarne, smutne. Drzwi domu cicho zamknęła za sobą i wyglądała, w szarej mgle porannej, jak zjawisko raczej, jak zabłąkany promień słońca.
Luigard wysunął się z poza zasłaniającego go pnia drzewa, młoda kobieta skamieniała rzekłbyś, źrenice jej tylko rozszerzyły się bardziej i palce rąk zacisnęły konwulsyjnie. Gdy zbliżył się i miał ją minąć, kierując się ku drzwiom domu, skoczyła jak pantera i rozkrzyżowała ramiona, zagradzając mu drogę. Wargi się jej rozwarły, lecz nie uroniły ani słowa. Luigard zatrzymał się na poły zmieszany, gniewny na poły, bądź co bądź ciekawy.
— Puść mię — rzekł po chwili — przyszedłem by się rozmówić z mężem. Czyżby się ukrywał?
Postąpiła krok naprzód, ramiona jej opadły, błagalnie teraz splecione dłonie dotykały omal piersi kapitana.
— Obcy mu lęk — mówiła cicho, bardzo cicho, odrzucając w tył głowę ruchem dumnym. — Ja to się lękam byś go nie zbudził. Śpi.
— Spał dość długo i... wyśpi się jeszcze — odrzekł Luigard, mimowolnie głos zniżając. — Przybyłem, by go obudzić. Powiedz mu to i zawołaj go tu, jeśli nie chcesz, bym sam wołał i zbudził go dobrze mu znanym głosem.
Mówiąc to zrobił ręką ruch, jak gdyby chciał ją ode drzwi uchylić, lecz ona klękła mu do stóp ruchem tak nagłym, że nawet nie spostrzegł jego wdzięku i tylko cofnął się mimowoli.
— Co robisz? podnieś się! — rozkazał stanowczo.
Podniosła się posłuszna, lecz stała niewzruszona, pokorna, a nieulękniona, lekka, jak gdyby pierzchnąć natychmiast miała, lecz z tak nieugiętą wolą w czarnych oczach, że Luigard zrozumiał odrazu, że go nie przepuści, dopóki jedno tchnienie pozostanie w jej, wzniesionych szybkim oddechem, piersiach.
— Odejdź — mówił twardo. — Jesteś córką wodza Omara i wiedzieć winnaś, że gdy mąż szuka męża o dnia brzasku, rzeczą niewiast milczeć i w bok się uchylać.
— Niewiast — mówiła z tłumioną w głosie, lecz z oczu jej bijącą gwałtownością. — Prawda, o Radży Laut, kobietą jestem, lecz nie znasz mego życia, ni serca. I ja słyszałam huk dział, widziałam pożogi i krwi bratniej potoki z krwią wrogów zmieszane; i nie bladłam, gdy kule świstały nad mą głową, gdy przy mnie padali bracia moi. Cicha byłam śród wrzawy wojennej i łzy nie uroniłam nad śmierci pokłosiem, wiernie bezsenne noce trawiąc na czuwaniu nad konającymi, rany krwawe opatrując.
— I morza znam rozhukane fale — mówiła, głos zniżając — znam burze i gromy. Na kolanach swych piastowałam głowy mrących z głodu i z pragnienia, w dłonie me ujmowałam wymykające się ze stygnących ich dłoni wiosła. Znam wszystko to, co ty sam znasz, o królu mórz! wodza, nieustraszonego, mężnego Omara jedyna córka, jego sierota i męstwa dziedziczka. Oto jakie było me życie, jak wyrosło mi w piersi serce. A tobie, panie?
Słowa jej i sposób mówienia, trzymały kapitana, pomimo jego woli, pod ich urokiem. Skończywszy, zaczerpnęła powietrza, a z oczu jej wielkich, czarnych, białą dokoła obwiedzionych obwódką, strzelała prawda z pod serca, takiej, jakiej sama przed sobą nie wyznała nigdy, serca pełnego uświadomienia sił swych w walce z losem. Chwilę milczała, a po chwili, stłumionym głosem, rzekła z goryczą:
— I oto ja klęczałam u nóg twoich, pełna błagania i drżąca lękiem.
— Tak — rzekł z powagą, we wzniesione ku sobie oczy jej patrząc, Luigard — widzę, że masz mężne serce, jakiem się nie każda męska pierś pochwali. Kobietą wszelako jesteś i Radży Laut nie ma ci nic do powiedzenia.
Pochyliła głowę, wsłuchując się uważnie w to, co jej mówi, a to co usłyszała, wydało się jej głuchem, dalekiem jak głos przeznaczenia. Nie ma jej nic do powiedzenia? Załamała dłonie, powiodła błędnem okiem dokoła, wzrok wzniosła w niebo szare i pochmurne, pokryte kirem żałoby po dniach pogodnych, dniach słonecznych, w których słuchała zaklęć miłosnych Willems‘a, dniach, co były świadkiem szczęścia jej i jego upadku. Luigard postąpił krokiem naprzód. Zbudziło to ją z pognębienia.
— Stój — zawołała gwałtownie. — Stój. Słyszałam! Mężowie lubią rozprawiać i przypominać sobie stoczone walki. Mówili, nieraz mówili, że głuchy na wrzawę boju, ucho skłaniasz łaskawie na głos kobiet i dzieci. Mówili to... patrz! jam kobieta...
Stała przed nim z założonemi na piersi rękoma i spuszczonemi powiekami, skamieniała, w spokojnem, na pozór, wyczekiwaniu wyroku, tylko jej piersi podnosiły się i opadały szybko, serce kołatało w nich, jak ptak pochwycony w sidła. W sidłach bo była rozpaczy.
— Biały jestem — z dumą mówił Luigard, patrząc na nią wzrokiem, w którym ciekawość ustępowała miejscu współczuciu — a ci, o których słyszałaś, zwykle prawdę mówią, gdy zasiędą wespół dokoła wieczerzy. Nie jestem głuchy na twe prośby. Słuchaj mię jednak dobrze i rozważ dobrze, zanim odpowiesz. Dla siebie nie bój się niczego. Nic ci się złego nie stanie. Sam cię odwiozę pod dach saïda Abdulli, wyznaje on tego samego co ty proroka i winien opiekę córce zmarłego wodza.. I to wiedz także, że nic nie zmieni postanowień moich względem tego, co śpi, lub się ukrywa w tym domu.
Przeszyła go spojrzeniem nie gniewu i nienawiści, jeno pożądania, namiętnego pożądania, by wniknąć w samą głąb myśli jego, pochwycić najlżejsze drganie serca, lęku, litości, wahania, w jego głosie czego bądź, co szalę na jej stronę przeważyć może. Losy jej spoczywały w dłoni biało odzianego, białego, obcego człowieka, mężczyzny jak każdy inny, tylko słuszniejszego, mocniejszego, siwowłosego, tajemniczego i nieprzeniknionego. Wcielenie przeznaczenia! Wcielenie dnia jutrzejszego i następującego i wszystkich dni, wszystkich lat jej życia, stojące przed nią w zamkniętej piersi tego cudzoziemca, co jednak choć wyższy, silniejszy od innych mężów, patrzy, słucha, mówi jak inni i jak inni przystępnym być musi prośbom, namowom, pochlebstwu, znudzeniu — lękom może. Byle wiedziała czem, jak doń trafić! Oddawna domyślała się, że coś grozi jej kochankowi. Zauważyła wzgardliwy i złowrogi chłód Abdulli, Babalatchi‘ego zżymanie się i niejasne, a ciągle powtarzane napomknienia o tem, że pora, wielka pora „białego“ opuścić, własnym pozostawić losom; że się zeń wydobyło wszystko, co się wydobyć dało; że zawiódł oczekiwania i zawadą jest tylko teraz; że za jego cenę można zapewnić sobie pokój i powodzenie.
A on sam, „biały“, do którego przylgnęła całą duszą, całą swą istotą? Przecież nie miała pod słońcem, jak świat szeroki i długi, nikogo więcej, nikogo. Lgnęła do niego z każdym dniem więcej, na życie całe, czując, że się on od niej z każdym dniem oddala.
Szła za nim ślepo, posłuszna, cierpliwa, wierna, a czuła, że się jej wymyka, że doścignąć go nie może i nawet u jego boku, w jego objęciach jest mu obcą, samotną, zbłąkaną w tych bezbrzeżnych lasach, niezdolną wybrnąć z ich gąszczy, krępowana wikliną niewidzialną, oślepiona migotliwych liści mnogością. Czuła się jak wędrowiec w nieznanej, pełnej zasadzek pustyni: jak więzień śród nie dających się pokonać ni zbadać bezlitośnych, głuchych mocy. Były biuralista biur Hudig et C-ie przedstawiał się jej wyobraźni tak dalekim i niepochwytnym, a do życia niezbędnym, jasnym, oślepiającym jak słońce samo, co ogrzewa i pali, użyźnia i wyjaławia, podnosi i z nóg zwala, upaja wonią i zarazą wieje. Wpatrzyła się weń oczarowana zarówno miłością, jak pociągana czarem niezbadanego niebezpieczeństwa. Zresztą samotnym był i on, ją jedną miał, a wyglądał nieraz tak, jak gdyby się czego lękał. Czego? Kogo? Któż go mógł przestraszyć? Chyba ten drugi „biały“ z siwą brodą, który tu stał teraz. Chyba! Słyszała o starcu tym nie raz, nie jedno słyszała, wiedziała, że najśmielsi drżeli przed nim. I silny był istotnie i niedościgły jakiś! Po co przybył? czego chce? Czy wydrzeć życie jej życiu? Czy uprowadzić go z sobą, a ją wepchnąć w mrok nocy bez końca, takiej, w której się nadzieja rozświtu nie uśmiecha, w mrok osamotnienia? „Nic nie zmieni postanowień moich względem tego co śpi, lub się ukrywa...“ mówił.
Jakież to były postanowienia? Czem jej, której starzec ten zapewniał bezpieczeństwo i opiekę współwiercy Abdulli, czem jej nieszczęsnej groziły tajemnicze te słowa? Zadrżała cała.
— Postanowień twych! — zawołała gwałtownie. — Ależ nic nie wiesz i muszę...
Przerwał jej, czując się wzruszony jej wzrokiem, jak gdyby mu się na wyrządzoną sobie krzywdę skarżyć miała.
— Aż nadto wiem — rzekł zaciskając wargi.
Przystąpiła do niego z podniesioną głową, obie dłonie położyła mu na ramionach, a stary, zdziwiony śmiałością jej, przymykał tylko to otwierał oczy, broniąc się ogarniającemu go współczuciu. Wzruszony był istotą tak śmiałą, a tak słabą, tak dziką, a tak tkliwą, tak nieustraszoną i na wszystko gotową w obronie „tamtego“, co stanęła, pewien był tego, pomiędzy nim, Luigardem i tamtym... łotrem.
— Co wiedzieć możesz — mówiła miękko, głosem z serca płynącej perswazji — jeśli ja, co go na krok jeden nie odstępuję ni w dzień ni w nocy, z oka nie spuszczam, widzę każde ust czy źrenic drgnienie, słyszę każde serca bicie, a to tylko widzę, tego słucham i poza tem o nic na ziemi i w niebie nie dbam, jeśli ja go, to życie moje! zrozumieć nie mogę. Ziemię i morze, słońce i noc zakrył mi sobą, a zrozumieć go nie mogę.
Luigard pod dotknięciem jej miękich lecz silnych dłoni, wspartych na jego ramionach, pod falą napływającego wzruszenia, stał wyprostowany, ręce zanurzywszy w kieszenie swego białego surduta. Oddech jej palący czuł na swej twarzy. Radby się jej pozbyć, boć się to wszystko nie zda na nic, lecz jakże ją odepchnąć?
A ona, wstrząsnąwszy głową, mówiła ze smutkiem:
— Był jednak czas, gdym go rozumiała i czytałam w sercu jego bieglej, niż w księdze Koranu. Wiedziałam wówczas co pomyśli, zanim pomyśleć zdołał, co zrobi, zanim przedsięwziął... Rozumiałam, czułam, trzymałam go... Wymknął mi się teraz...
— Wymknął? co? Niema go? — zawołał Luigard.
— Wymknął się — powtórzył z niedającą się opisać patetycznością — wymknął, pozostawiając samą...
Dłonie jej zsunęły się z ramion kapitana, opadły wzdłuż fałd obwijającej jej kibić szaty, stała śmiertelnie smutna, opuszczona, jak gdyby jej prymitywna, w pół dzika dusza doznała na raz objawienia całej pustki, całego chłodu, całej goryczy samotności, co goni za każdą żywą duszą od kolebki do grobu... a i dalej może.
— Rozumiem, — westchnął mimowoli Luigard, — odwrócił się od ciebie. Czegóż możesz jeszcze chcieć?
— Czego chcę — odparła cicho, lecz z mocą, — szukałam pomocy wszędzie i u wszystkich, przeciw ludziom, przeciw losom, jak gdyby losy przezwyciężyć było można? Wszystko mię zawiodło. Przyszedł, gdy samotna byłam i smutna. Przyszedł, szedł sam w rozterce z bracią swą samotny i smutny, skrzywdzony przez nieznanych mi ludzi, tam kędy mężowie nie mają serca i litości, a kobiety nie znają wstydu. Pierwszy śród swoich, wielki śród nas wygnaniec i możny...
Luigard wstrząsnął niedowierzająco głową, nie dała mu mówić, brwi ściągnęła:
— Słuchaj! — mówiła, — znam się na tem przecie, żyłam śród mężnych, w wodzów otoczeniu. Gdym go spotkała byłam córką pokonanego, ślepego nędzarza, a on mi mówił, żem od słońca jaśniejsza, świeższa od źródlanej wody strumienia, u któregośmy się spotkali, żem jako kwiat na pustyni rozkwitły...
Niespokojnym okiem pochwyciła cień w oku czy na ustach Luigarda i wybuchła taką rozpaczą, że się starzec cofnął, wznosząc obie ręce w górę z ojcowskim ruchem.
— Prawdę mówił, — wołała — wiem dobrze, że samą prawdę mówił. Są chwile, w których nawet wy, „biali“, prawdę mówicie, mówicie to, co czujecie. Patrzałam w jego zapatrzone we mnie jak w zorzę oczy i oczy jego kłamać nie mogły. Drżał zbliżając się do mnie. Drżał i płonął. Spójrzże sam na mnie o! królu mórz! Sam kiedyś młodym byłeś, spójrz i powiedz, czy mógł kłamać wobec piękności mojej.
Stała dumna młodością swą, świeżością, pięknością, wyzywająca, królewska, lecz nagle ruchem nieśmiałym i pokornym zwróciła się ku domostwu, lękliwy i tkliwy wzrok wlepiając w drzwi zamknięte.
Luigard spojrzał też w zamknięte podwoje; coś nakształt nieufności przemknęło w jego oczach:
— Jeśli i tym razem nie usłyszał twego głosu — to go tu niema, lub snem wieczności zasnął.
— Jest tu, szepnęła z pewnym niepokojem — jest, wszak od trzech dni czeka cię panie! Czeka dni, noce i ja z nim, wzroku nie spuszczając z jego twarzy, oczu, ust, starając się pochwycić błąkające się na wargach słowa, sam oddech jego. Chodzi wzdłuż rzeki, tam, nazad i mówi coś do siebie, lecz słów nie rozumiem, chociaż jak cień chodzę za nim. Obcym mi duchom, duchom swego snać plemienia skarży się z tego, co go boli... A coś go strasznie boleć musi. Do siebie mówi nie do mnie. Co go boli, co zamyśla? Czy się ciebie, panie! lęka, czy śmierci? Czego pragnie? Czego żałuje? Wszystko to w słowach jego być musi, lecz ja nie wiem... nie rozumiem. Mówię do niego, nie odpowiada, nie słucha. Jak cień idę za nim, w słuch zmieniona cała, może dźwięk jaki pochwycę? Nic! Słowa jego jak myśli daleko w obcej, nieznanej mi krainie... Gniewa się, odwraca odemnie, gdy go ręką dotknę, by zbudzić z zadumy, w którą wpada, a wówczas milczy i tylko oczy ma tak żałośne...
Sama wzniosła na kapitana najżałośniejsze ze spojrzeń. Oddychała ciężko walcząc ze swą boleścią.
— I tak dzień po dniu, noc po nocy — mówiła, załzawione oczy wbijając w ziemię. — Śledzę go, wsłuchując się w dźwięk jego głosu. Daremnie! Serce mi zamiera, jak gdyby śmierć stanęła pomiędzy nami, stanęła i porwała, poszarpała wszystko. Czasem mi się zdaje, że to ciebie, panie, on się boi i wówczas sama poznaję co to strach. Powiedz mi, Radży Laut, czyś doświadczał kiedy lęku, tego co słów nie zna, w ciszy i milczeniu się czai... z wiatrem spada, jak wiatr niepochwytny, a od którego ni skryć się, ni uciec nie można... ani zwyciężyć, jak się zwycięża w walce najsroższego bogdaj wroga?
Wzniosła oczy na Luigard’a, wzrokiem go pytała, a nie otrzymawszy odpowiedzi, załamała dłonie i ciągnęła:
— Wiem, że walczyć z wami nie będzie, nie podniesie na was ręki. Przedtem... dawniej... gdy uciekałam od niego, chcąc go ujarzmić, by dla mnie zapomniał o wszystkiem i o wszystkich, chcąc go raz na zawsze oderwać od „białych“, by moim wyłącznie pozostał, starałam się uzbroić go przeciw tobie... przeciw wam wszystkim... Ramię jego zawiodło mię, jak dziś zawodzi serce... I widzę teraz że to, do czego go zagrzewałam, zbudziło przeciw niemu nienawiść i zemstę, nie siejąc postrachu. Wszystko mię zawiodło, wszystko okłamało! Fałszem była jego moc, w którą wierzyłam, na którą liczyłam. Fałszem obietnice, któremi jego i mnie łudzono, fałszem nadzieje, które rozbudzano, mnie nieszczęsną za narzędzie chciwości swej i zaborczości używając. Fałszem, fałszem, wszyscy, wszystko!
Stłumiła wydzierający się jęk bólu.
— A dziś, panie — mówiła — kto pomiędzy tobą, coś mocny i wielki, a nim, co słaby, złamany, stargany, kto staje, kto się za niego ujmie? ja sama, słaba, zrozpaczona kobieta. Sama mu pozostałam jak świat długi, szeroki... a on mi nie powie co ma na sercu... ani mię chce słuchać!
Przystąpiła do Luigarda, skradając się nakształt lunatyczki, pragnącej zwierzyć się z jakąś wstydliwą, szpetną może tajemnicą; z jedną z tych dziwacznych czy potwornych myśli, co tylko powstać mogą w umyśle chorym, obłąkanym, niepochwytnej a niezbytej.
— On mi jest wszystkiem — szeptała, oglądając się trwożnie poza siebie — światłem mych źrenic, ust tchnieniem, on sercem serca mego. Siła go odstępuje, rozum postradał i ja... straciłam moc i władzę nad nim... Straciłam, ale odstąpić go nie mogę... Tylu ma wrogów, a mnie jedną, samą jedną! Panie! tyś wielki, sławny, mocny! Zostaw mi go! odejdź! Błagam cię, o litość wołam!
Głos jej zerwał się w łkaniu, podobnem do fali wzburzonego morza. W bólu jej, w namiętności było coś żywiołowego, nie dającego się opanować, głębokiego i ciemnego jak te podwodne wiry, zaledwie pianą zaznaczone na powierzchni morza.
Luigard był, a może tylko zdawał się niewzruszonym. Z wzrokiem utkwionym w zamknięte drzwi domu, walczył ze sprzecznemi uczuciami: wzgardy, litości, naruszającej granice etyki nieubłaganej dla wszystkiego, co się poza obręb rozumień naszych wymyka i z czem walczyć poczytujemy za święty obowiązek.
— Mam odejść — mówił rozważnie, nie odrywając oczu od zamkniętych drzwi, jak gdyby czekał stamtąd, z chwili na chwilę, rozwiązania sytuacji. — Czyż nie on sam mię powołał, czekał? Samaś to mówiła przed chwilą. To ty raczej odejść winnaś. Serce jego odwraca się od ciebie, wiesz to, przyznajesz, porzućże go, wróć do swoich.
Zatrzymał się, opuścił w ziemię oczy o zaczerwienionych powiekach i czyniąc gest strącenia drobnego pyłku dodał:
— Skończony!
Cofnęła się, skromnie ścisnęła dłońmi, które wzniosła w górę ruchem patetycznym, a gdy przemówiła, głos jej był cichy i przenikliwy:
— Powiedz raczej, by strumień nie biegł do rzeki i powiedz rzece, by nie biegła w morze. Mów głośno, krzycz, rozkazuj, a może cię usłuchają. Wątpię! Strumień wytrysnąć musi nawet ze skały i płynie przez doliny i przez wzgórza, żywiąc się krynic łzami. Nie odwrócisz go, o Radży Laut, nie odwrócisz od rzeki, w której zginąć musi.
Pomału, ostrożnie, niechętnie, niby popychana niewidzialną mocą, przystąpiła krokiem bliżej.
— Nie dbałam o mego własnego ojca — mówiła. — O ojca co umarł. Nie wiesz com uczyniła raczej...
— Daruję ci jego życie — przerwał jej Luigard.
Stali naprzeciw siebie, mierząc się wzrokiem: ona ukojona nagle, on zmieszany, z poczuciem porażki, chociaż, w rzeczy samej... miałże kiedy zamiar nastawać na życie Willems‘a? Chyba w pierwszej chwili gniewu, ale to już dawno minęło. Gorycz, wzgarda, zdumienie zabiły gniew, pozostawiając pragnienie wymiaru sprawiedliwości, samej sprawiedliwości. Niespodzianie spotkał się z istotą ludzką, z kobietą, która przyśpieszyła w nim kiełkowanie tego, co powinno było zajść pomiędzy nim a tamtym, bez żadnego pośrednictwa innych i to właśnie irytowało go. Dotąd żadna istota ludzka nie wiedziała nigdy z góry, co kapitan Luigard postanowi. Dowiedzą się po dokonanym fakcie, a teraz, wygadał się i to przed kim? Przed tą właśnie! Snać się postarzał, zmiękł dziś. Jutro będzie do niczego! Czemu zresztą nie dał się jej wypowiedzieć do końca? Przeląkł się tajemnicy jej zeznań i tego wewnętrznego głosu co mu mówił, że jeśli ta gotową była dopuścić się zbrodni dla tamtego i łotr ten dozwolił na to, winien jest kary... Życie za życie, oko za oko! Ale czy to aby powiedzieć chciała? Bądź co bądź powinna wiedzieć, że tacy jak Willems, na łaskę i zmiłowanie nie zasługują.
— Słuchaj — rzekł zwolna i z siłą. — Zrozumiej, że darowując ci jego życie, skazuję go na karę.
Drgnęła, szeroko rozwartemi źrenicami zdawała się wyrok zmiatać z warg jego, a choć dawno skończył mówić, stała nieporuszona. Z ciemnej i ciężkiej chmury ogromna, ciężka jak łza dawno powstrzymywana, kropla deszczu spadła pomiędzy nich z szelestem. Aïsza załamała dłonie, a w przyciszonych rozpaczą jej słowach było więcej przejmującego bólu, niż w rozdzierającym piersi i ucho ludzkie krzyku:
— Na karę? na jaką? Chcesz mi go odebrać, rozłączyć zemną? Ależ posłuchaj mię, ja to...
— Ah! — zawołał Luigard, który z oka nie spuszczał drzwi domu.
— Nie słuchaj! jej kapitanie — ozwał się za plecami Aïszy Willems, który stał na progu drzwi otwartych, ze spuszczonemi powiekami i obnażoną piersią. Rękoma wparł się w ramę drzwi i stał tak chwilę ponury i dziki. Po chwili schodził z ganku, a ciężkie jego kroki odbijały się echem w ciszy poranku, w głuchej, burzę zwiastującej ciszy.
Usłyszała go. Cień padł na jej czoło, słowa skonały na wpół rozwartych wargach, niedomówione padły na jej piersi, padły na rosy, na kamienie, na kwiaty, na ciernie, na to wszystko, co stanowi samo dno serca.







IV.

Poczuwszy grunt dziedzińca pod stopami, Willems wyprostował się, zesztywniał, a zbliżając się pomału do kapitana, patrzył nań tak, jak gdyby niezdolen był widzieć co bądź oprócz tych rysów znanych sobie, tej siwej głowy, od której oka oderwać nie mógł. Odkąd zszedł z tarcic wykładających ganek, ustał głos jego kroków i cisza objęła dziedziniec, spuszczając się z chmur czarnych, z nieruchomych, wyczekujących pierwszego podmuchu zbliżającego się huraganu. Po przez tę ciszę Willems szedł jak gdyby wzdętą piersią i zesztywniałem ramieniem pruł rozhukane, opanować się nie dające fale, aż się zatrzymał o pięć czy sześć kroków od stojącego jak wryty na miejscu kapitana. Zatrzymał się, gdyż poprostu nie zdolen był postąpić kroku dalej. Schodząc z ganku, miał zamiar poklepać starego przyjaciela, dawnym zwyczajem, po ramieniu, teraz kapitan wydał mu się wyższym niż był, silniejszym, nieprzystępnym. Zdawało mu się, że go widzi po raz pierwszy w życiu.
— Nie wierz... — począł i zająknął się, przełknął ślinę, podnosząc nieco brodę, co pozwalało patrzącemu nań kapitanowi zauważyć kość jego gardlaną, wystającą, trójgraniastą i spłaszczoną jak łeb węża.
Luigard stał nieruchomy na miejscu i wszystko w przyrodzie znieruchomiało.
— Well! — ozwał się Luigard, na jednem tem słowie zawieszając zawiązującą się rozmowę. Rękę trzymał w kieszeni na rewolwerze, pytając w duchu, jak i kiedy się skończy ostateczna ta rozmowa. Czy będzie dostateczną? Nie mógł znieść myśli, by śmierć zbyt łacny koniec położyła lękom, niepokojom, wyrzutom sumienia, wewnętrznej męce winowajcy. Miał go przed sobą, w oddaleniu śmiertelnego, niechybnego strzału; czuł się objęty gniewem niby dotknięciem rozpalonego żelaza, nie do ciała i piersi, lecz do samego serca, samej istoty swych uczuć.
Zaczerpnął ustami powietrza. Widział przed sobą odkrytą pierś winowajcy, wznoszącą się i opadającą w gwałtownym przypływie nieopanowanych wzruszeń. Tuż obok łono kobiety podnosiło się i opadało niemniej szybko pod zaciskającą się rozpaczliwie jej dłonią, a na tych troje, stojących naprzeciw siebie jak skamieniali i dyszących ciężko, spuszczały się z góry chmury groźne, a z dołu obejmowały ich mgły zdradliwe, zatrute wyziewy lasu i trzęsawisk, do oddechów śmierci podobne. Stali tak chwilę długą a jedyną, twardą jak skały śród morza, grożące rozbiciem, a nie zdolne dać schronienia, jedną z tych chwil wyrocznych, której głosem i wymową milczenie, w której myśli wirują i pulsują w skroniach, jak ptaki pochwycone w sidła.
Przez tę chwilę milczenia gniew wzbierał w piersi Luigarda, jak morze gdy wzbiera na burzę. Miał szum w uszach i zdawało mu się, że szum ten wzmagając się, czaszkę mu rozsadzi. Patrzył na tego... łotra, co mu śmiał stawić czoło, a teraz stał przed nim prosty, sztywny, z niezmrużonem okiem, tak pustem, jak gdyby czarna i nikczemna jego dusza opuściła szkielet, co nie miał jeszcze czasu runąć na ziemię. Na mgnienie oka miał wrażenie, że Willems‘a strach zabić musiał, lecz dojrzał mimowolnie mrugnięcie oka swego wroga i to go doprowadziło do wściekłości. Jakto śmiał oddychać jeszcze? Jednocześnie Luigard wypuścił z dłoni pistolet, gardząc narzędziem zemsty. Rosnący w nim gniew innego pragnął zadośćuczynienia: bez broni w ręku, czuł swe palce rwące się do tego dyszącego gardła, pięści, zaciskające się, by zgnieść to wytarte czoło.
Ogarniała go wściekłość, pierwotna, ślepa, żywiołowa. Chwilę wahał się, wyciągnął ręce z kieszeni, postąpił krok naprzód, gniew wrzący wybuchnął, oślepił go: nie widział już ani jego, ani kobiety, tylko czarną jakąś chwytającą go moc, nie słyszał nic, jeno urywane głosy, niby jęki mew na skałach oceanu; uczuł coś miękkiego, ciepłego pod dłonią... Miał je! miał to gardło przeklęte, kłamliwe. Tuż, tuż pod swą twarzą widział białka wyłażących na łeb oczu, pobladłe, rozwarte wargi i rzędy białych, mocnych zębów. Wybić je! Wtem zdało mu się, że z pod nóg gotowych deptać powalonego na ziemię wroga, porywa się stado mew: setki, tysiące ptaków, lekkich jak wiatru tchnienie, porywa go w sieci swych skrzydeł... Co do stu tysięcy... Rozmach jego prawego ramienia napotkał coś, co mu nie stawiło żadnego oporu... Poczuł się upokorzonym, zbitym z tropu. Roztworzył lewą dłoń, jak gdyby mu pilno było wyrzucić wypadkiem zduszony gad ohydny i cofnął się; otrzeźwiony ze wściekłości ujrzał Willemsa zakrywającego sobie twarz rękawem rozchlustanej na piersiach koszuli. Patrzał w zdumieniu. Takaż ich dzieliła przestrzeń? Przed chwilą zdawało mu się, że się zwarli pierś z piersią w druzgoczącym uścisku nienawiści. Teraz, nikczemnik! wymyka mu się, oporu nie stawi, nie broni się... Kundel! Gałgan!... Luigard był zdumiony i zasmucony zarazem, głębokim, nieświadomym smutkiem dziecka, któremu się z rąk wymknie zabawka.
— Będzieszże wieczyście oszustem! — wrzasnął rozżalony bardziej jeszcze, niż rozgniewany.
Nie było odpowiedzi, nie... Zamigotały oczy ponad białym rękawem, podjęte ramię opadało, na białym rękawie krwawiła się czerwona plama, krew spływała z czoła, z nosa, po piersiach. Kilka kropel wisiało na starganych kosmykach włosów, spadło na ziemię. Teraz sączyła się już strugą... Luigard patrzał na to wzrokiem osłupiałym, z głuchym żalem, zawstydzony... Także to się wymierza sprawiedliwość? Brała go szalona chętka przyskoczenia do Willems‘a, usłyszenia z ust jego krwawej obelgi, czegokolwiek, coby usprawiedliwiło brutalność tego nań napadu. Chciał się doń zbliżyć i teraz dopiero zdał sobie sprawę, że mu coś uwięziło nogi, coś objęło kolana. Kopnął nogą, lecz natychmiast uczuł znów u kolan swych więzy ciepłe, miękkie a silne, więzy ludzkich ramion. Opuścił wzrok gniewny i ujrzał u nóg swych kobietę, owiniętą w ciemno szafirowy łachman. Twarzy jej nie mógł dostrzedz, widział tylko czarne warkocze, z których nóg swych wyplątać nie mógł. Zerwać je mógł wprawdzie jednem energicznem wstrząśnieniem swych muskułów, jednem potrąceniem, lecz nie zdobył się na to, wołając tylko gniewnie:
— Puść mię! puść!
Ramiona kobiety oplatały go tem ciaśniejszym uściskiem. Starał się z nich wyswobodzić ostrożnie, zgrzytając zębami i szarpiąc się. Odepchnął ją, aż się potoczyła po ziemi.
— Ostrożnie kapitanie! ostrożnie, — zagrzmiał głos Willems‘a.
Luigard na dźwięk głosu tego wytrzeźwiał zupełnie. Znany mu był z dni dawnych, lepszych, słyszany nieraz w chwilach niebezpieczeństwa i w innych, gdy temperował wesołem, przyjacielskiem ostrzeżeniem, wybuchy temperamentu lub złego humoru kapitana. „Ostrożnie, ostrożnie kapitanie“, wołał nań często żywy, dowcipny ten chłopiec! Nie brakło rozumu i dowcipu temu Willems‘owi. Gdybyż był wytrwał, trzymał z nim... Luigard spojrzał niemal pogodnie na Willems‘a, wołając:
— Każ jej, by mię puściła.
Willems zawołał na kobietę. Ani drgnęła. Kapitan zaczynał się znów niecierpliwić, zdejmował go też lęk jakiś.
— Powiedz jej, powiedz, by odeszła — wołał — dość mam tego.
— Odejdzie — odparł spokojnie Willems. — Stoisz kapitanie na jej włosach i tem ją zatrzymujesz.
Luigard odskoczył w bok. Kobieta podniosła się, wpół zakrywając twarz dłońmi. Willems, trzymając się zawsze sztywno i wyniośle, zatoczył się na nogach. Kapitan obrzucił go gniewem, pełnem złości spojrzeniem.
— Co mi masz do powiedzenia? — spytał mrukliwie.
Willems usiłował zbliżyć się, lecz nie szło mu to łatwo; podnosił dłoń do twarzy i oczu, zdawał się mieć w dłoni przedmiot drobny, któremu przypatrywał się uważnie. Nagle opuścił to za zanadrze i zaczął machinalnie, sączącą się z ran krew, ocierać rękawem koszuli, na której, za każdem dotknięciem, występowały krwawe piętna. Twarz miał pobitą, obrzmiałą, jedno oko zapadłe.
— Pięknieś mię urządził, kapitanie — wyrzekł z trudem i wyrzutem.
— Ha! — rzekł z goryczą Luigard — cóż chcesz! lepsze miałem o tobie wyobrażenie.
— A ja o tobie — odparł Willems. — Czyż myślisz żem się nie mógł czy nie umiał pozbyć tego osła Almayer‘a i wszystko puścić z dymem, całą sprawę w zgliszczach zagrzebać? Nie chciałem.
— Nie śmiałeś, nie odważyłbyś się, łotrze! — krzyknął Luigard.
— Po co te grubijańskie słowa? — zauważył chłodno Willems.
Na dźwięk głośno i szybko zamienianych słów Aïsza powstała z ziemi, na której siedziała skulona, zbiedzona i stanęła tuż obok Willems‘a, okiem łowiąc na wargach drżących obce mężów nie zrozumiałe sobie słowa, z zapartym w piersiach oddechem wsłuchując się w dźwięk każdy, łowiąc spojrzeń zamianę i błyski.
Willems skinieniem dłoni zdawał się odpychać w przeszłość nieodzowną obelżywe słowa kapitana i ciągnął dalej obojętnie:
— Pobiłeś mnie, znieważyłeś!
— Ja! ciebie! — pienił się niemal, pięści zaciskając Luigard.
— Spokojniej, ostrożnie! — mówił z lodowym spokojem Willems. — Tak, ty, mnie! Mówiłem już że walkę odpycham, bronić się nie będę... Raz jeszcze powtarzam, że na co bądź się ważysz, ręki na ciebie kapitanie nie podniosę, palcem nie poruszę..
Mówił zwolna, kładąc nacisk na każde słowo, patrząc na Luigard‘a prawem okiem rozwartem szeroko nieruchomem spojrzeniem, mrugając krwawą szczeliną lewego oka. Stali tak naprzeciw siebie, ten smagły, szczupły, wysoki, znędzniały, oszpecony, tamten ogromny, ciężki, ponury. Willems ciągnął po chwili:
— Gdybym cię chciał kapitanie zgładzić, miałem cię w swej mocy. Długo, od chwil niemal gdyś się z nią — tu ruchem głowy wskazał Aïszę — wdał w rozmowę, stałem za drzwiami zaczajony, wyczekujący dogodnej chwili, by wyskoczyć jak tygrys na zdobycz, a strzelam, wiesz to dobrze kapitanie, strzelam celnie.
— Nie trafiłbyś tym razem i celność ręki i oka celność zawiodłyby cię — twierdził z mocą przekonania Luigard — chyba jest jeszcze pod niebem sprawiedliwość?
Słowo to w jego ustach, w tej chwili, zdziwiło jego samego. Gniew, którym pałał, opadł, opadła chęć zemsty, duma obrażona zmilkła, zmalały krzywdy co mu się zdawały niepowetowane, pozostawało tylko głuche uczucie żalu i poczucie czegoś, co podłem było, gorzkiem, straszliwem, zdawało się czyhać nań zawsząd, grozić mu, a czemu obronić się nie mógł, ani wywikłać, ani się odwrócić, zapomnieć. I po cóż się odwoływać do ludzkiej czy Boskiej sprawiedliwości? Patrzył na stojącego przed sobą człowieka wzrokiem tak upartym i smutnym, jak gdyby już go przejrzał na wskroś, jak gdyby ostatnie już zeń widział ulatujące tchnienie. Uleci i nie pozostawi nic, coby się ująć dało, ani wytłumaczyć wyroki Opatrzności, po co tyle fałszu, przewrotności, niegodziwości istnieć może, ruszać się, działać, śmiało ludziom w oczy spoglądać, przejść przez życie bezpiecznie i bezwstydnie. Czyż on sam, Luigard, nie winien się rumienić, że się spotyka jeszcze z wzrokiem podobnego... Kapitan poczuł się odpowiedzialnym za to i czuł jednocześnie, że jeśliby w tej chwili ziemia pod jego stopami zatrzęsła się w swych podstawach, rozpadła, znikła mu zgoła z przed oczu, nie zdziwiłoby go to.
Głos Willems‘a zbudził go z gorzkiej zadumy.
— Porządnym człowiekiem byłem zawsze, sam to wiesz kapitanie, skoroś tylekroć chwalił moją stateczność i uczciwe życie, jakie wiodłem. I to wiesz także, żem nie kradł, jak mię o to wrogowie moi pomawiają — pożyczyłem jeno. Interesy moje pieniężne nie szły tak dobrze, jak się zdawać komu mogło, zadłużyłem się. Przykro to mi było podwójnie: wobec ludzi, czyhających na mą zgubę, zazdroszczących mi powodzenia. Postawiłem krok fałszywy, zgoda! Fałszywy był to krok, omyłka... i tyle. Zapłaciłem za to, ciężko zapłaciłem.
Luigard słuchał z wlepionym w ziemię wzrokiem. Patrzył na bose, poszarpane stopy Willems‘a i powtórzył jak echo:
— Pomyłka! jeden krok fałszywy...
— Tak — ciągnął, ożywiając się Willems — porządnym byłem człowiekiem i na życiu mem i na młodości mej mniej chyba ciąży wybryków, niż na Hudig‘u, lub i na twojej, kapitanie! Piłem, grałem w karty, ale któż nie pije, w karty nie gra! Miałem zasady. Odkąd pamięcią sięgnę, miałem. Wiedziałem, że interes każdy jest interesem i podejść się nie dałem nigdy, a szaleńcami i łatwowiernymi głupcami gardziłem zawsze i szczerze. Jeśli który tracił na grze ze mną, jego to była a nie moja wina. Zasady tedy miałem. Co do kobiet, wiesz dobrze, kapitanie, jakem się zdala od tego zbytniego balastu trzymał. Gardziłem niemi szczerze, a i czasu do zajmowania się bzdurstwami temi nie miałem. Teraz zaś...
Odetchnął głębiej, otrząsł się jak od zmory.
— Nienawidzę ich! — wybuchnął.
Koniec czerwonego języka przeciągnął po spalonych wargach; machinalnie rękawem otarł krew krzepnącą na oszpeconym swym lewym policzku, prawa strona twarzy pozostawała kamiennie nieruchoma, a gdy mówił dalej, głos jego łamał się wewnętrznem, tłumionem wzruszeniem:
— Spytaj kapitanie, żonę moją, gdy ją zobaczysz, czy mam lub nie mam powodów do znienawidzenia jej? Niczem była, a dzięki mnie została panią de Willems. Spytaj ją, jak mi się za to wywdzięczyła? Spytaj — ale co tam! Odciągnąłeś mię kapitanie od morza, któreby wszystko zalało... przyciągnąłeś tu, jak wór śmieci i w głuszę tę przeklętą rzuciłeś bez określonej pracy, bez wspomnień co hartują, nadzieji co podtrzymuje, celu co drogę skraca i prostuje, na łasce i niełasce, zależnym od fantazyi błazna tego, Almayer‘a, co odrazu zdawał się mnie o coś posądzać, poniewierać mną w cynizmie swej głupoty i pyszałkowatości. Czułem, że mnie nienawidzi, o złe posądza zamiary, gdyż mi zazdrości okazanych przez ciebie, kapitanie, względów. Nie trudno zgadnąć co głupiec ten ma w myśli, przenicowałem go na wylot, a tego to mi już wybaczyć nie mógł. Osobliwszegoś sobie, kapitanie! obrał tu wspólnika i zastępcę. Osobliwie też dogląda interesów twoich, a mnie arogancją swą i zgoła nie skrytą niechęcią życie uczynił nieznośnem, do niewytrzymania. Tak mijały tygodnie, miesiące. Sądziłem, że umrę z bezczynności i nudy. Wówczas...
Przystąpił bliżej, a za nim Aïsza, jak nieoddzielny cień jego. Stanowili teraz zwartą grupę ludzi, stojących tak blizko siebie, że czuli pomiędzy sobą oddech gorący kobiety, której spojrzenia śmiertelnie smutne i obłąkane łowiły na ich ustach niezrozumiałe jej słowa, których wyroczną tajemnicę pochwycić chciała.







V.

Willems odwrócił od niej głowę i wskazując na nią ledwie pochwytnem spojrzeniem, mówił przyciszonym głosem:
— Spójrz na tę i nie wierz ani słowa temu, co mówiła. Co? Żem usnął zmęczony wyczekiwaniem ciebie przez trzy dni i trzy noce; że spocząć muszę. Musiałem. Kazałem jej czuwać i wezwać mnie skoro się zjawisz. Nie wierz kapitanie i nie ufaj żadnej kobiecie! Nikt nigdy nie zgadnie, co się pod kobiecem kryje czołem, nikt nie zgadnie, nie przewidzi, jedno tylko wiadomo to, że kłamstwem wszystko, co z ust ich wychodzi. Żyją obok nas, dłoń w dłoni, kochają lub lgną ściślej od własnej naszej skóry, a zawsze, dla własnych jakichś, niedających się przeniknąć celów. Spójrz kapitanie na tę, tam! i spójrz na mnie! masz przed sobą jej piekielne dzieło. A teraz powiedz mi, co ci tu prawiła?
Głos jego zniżył się do szeptu. Luigard słuchał uważnie, z brodą w ręku, drugą dłonią podpierając łokieć, ze spuszczonemi powiekami. Nie podnosząc oczu zamruczał.
— Ha! jeśli chcesz wiedzieć, targowała się ze mną o twe życie, jak gdyby rzecz ta miała jakąbądź cenę i warto było o tem myśleć i mówić.
— A! — żachnął się Willems, — a od trzech dni spokoju mi nie dawała, bym ci odjął twoje! Obmyślała zasadzki, szukała miejsc, w których najłatwiej jej będzie zarzucić zdradliwe pęta na twe nogi, obalić tak, bym mógł łatwo powalonego ubić. Taka to... Słowo honoru...
— Twego honoru... — mruknął Luigard, lecz Willems nie zwracając na to uwagi, ciągnął:
— Fałszywa, okrutna, zdradziecka! Nie wierz kapitanie!.. Szukałem rozrywki, czegoś, coby mnie wybawiło od nudy i tęsknoty, od własnych mych myśli, w długiem jak wieczność wyczekiwaniu ciebie. Wówczas... spojrzyjże na nią! Wówczas opanowała mnie, jak gdybym już sam do siebie nie należał. Opanowała zupełnie, całkowicie, nie pozostawiając mi nic, na czem bym się mógł wesprzeć, nic, z czembym się mógł wymknąć, ja, biały, kulturalny, inteligentny europejczyk jej, dzikiej, nie mającej więcej rozumu od zwykłego zwierzęcia. Znalazła na mnie sposób i odrazu zrozumiała, że już po mnie! Dręczyła mnie, nałamywała jak igraszkę. Trwożyło mnie to, zdawałem sobie z tego doskonale sprawę, ale i z tego także, że się jej oprzeć nie potrafię i to, to zwłaszcza przerażało mnie bardziej niż cierpienie, niż upadek sam i jego następstwa. Straszne to!
Willems głos zawiesił, oddychając z trudnością. Luigard stał zasłuchany jak dziecko, któremu prawią czarodziejskie bajki. Aïsza przerwała chwilową ciszę namiętnem, niecierpliwem pytaniem.
— Co on mówi? co mówi?
Mężczyźni popatrzyli na nią, w jej pytające, niespokojne i śmiertelnie smutne oczy. Willems uczynił reką ruch, jak gdyby uchylić ją pragnął i ciągnął:
— Chciałem, usiłowałem coś przedsięwziąć, wydrzeć ją z jej środowiska, otoczenia, wpływów, zdradzieckich, knowań. Udałem się do Almayer‘a, głupca i aroganta. Wyśmiał mnie, wypędził. Wówczas zjawił się Abdulla, a ta tam uciekła ode mnie... Mniejsza z tem! Zabrała z sobą coś ze mnie samego, bez czego żyć nie mogłem, co odebrać bądź co bądź musiałem... samą istotę istoty mojej... Co do twoich, kapitanie, spraw, były one tylko kwestją czasu. Nie dziś to jutro, sam to wiedziałeś, nie ten, to ów, musiał wtargnąć tu w twe ślady. Nie mogłeś wiekuiście pozostać panem sytuacji, to też nie to com uczynił męczy mnie dziś i dręczy, lecz to, dlaczegom to uczynił. Obłęd czy słabość, którym uległem i uledz znów mogę...
— Nie zaszkodzi to już nikomu — rzekł chłodno Luigard — za to ręczę.
Willems popatrzył na niego chwilę jak gdyby go nie widział i słów groźby nie słyszał i ciągnął dalej:
— Walczyłem z nią, jak walczy dzień z zapadającą nocą. Podżegała do morderstwa, stale, natrętnie, namiętnie. Co jej po tem? I gdyby nie Abdulla co sprytny jest, nie wiem cobym począł, bo, mówię ci kapitanie, opanowała mnie jak zmora straszliwa, a tak słodka i upajająca, że niktby się z niej otrząść nie zdołał... Chciałem się otrząść ze zmory, zbudziłem w szponach dzikiej i zdradliwej... Nie! nie potrafisz nigdy, ani w przybliżeniu wyobrazić sobie, przez com przechodził. Ojciec jej tu do tego miejsca przyczołgał się, godząc na me życie... O mało nie zabiła go broniąc mnie. O! ta to się przed niczem cofnie walcząc o swą zdobycz... Nienawidzę jej. Nie wiem co myśli, co czuje. Jutro mego może zapragnie życia, a ja...
Obejrzał się jak wystraszony i szepnął drżącym głosem:
— Umierać nie chcę.
— Nie chcesz — powtórzył w zamyśleniu Luigard.
Willems wskazał palcem Aïszę.
— Patrz! zawsze tu, zawsze przy mnie, nieodstępna jak cień mój, wzrokiem, słuchem, podpatrująca, podsłuchująca. Patrz jakie ma wielkie, jak szeroko rozwarte oczy, rzekłbyś, że ich przymknąć nie może i nie wiem doprawdy, czy kiedybądź przymyka. Czuję jej spojrzenie na sobie gdy zasypiam i pewien jestem, że gdy spałem, oka ze mnie nie spuściła, a gdy się obudzę, widzę utkwione we mnie jej źrenice nieruchome. Krok w krok idą za mną niby oczy dozorcy więzienia, idą, śledzą zatrzymują się gdy przystanę, cierpliwe, pokorne, wyczekujące, najlżejsze me zapomnienie się, chwilę nieuwagi łowiąc, by rozpocząć swych czarów sztuki...
— Patrz kapitanie, spójrz tylko w te oczy! nic że w nich nie dostrzegasz? Jakie ogromne, groźne i puste! oczy dzikiej, przeklętej suki, oczy co mnie palą i ranią, pociągają i hańbią. Biały jestem i przysięgam ci kapitanie, że dłużej tu nie wytrzymam. Zrób ze mną co chcesz, lecz wyrwij mnie stąd. Biały jestem, w każdym calu biały!
Skrwawioną pięść wzniósł w górę głosząc z namiętnem przekonaniem o wyższości swej rasy i pochodzenia, dopominając się należnych mu przywilejów, z głową wzniesioną, piersią wydętą, odarty, oszarpany, poraniony, zeszpecony, patetyczny i komiczny zarazem, odpychający i budzący litość, silny jak szaleniec miotający się, a słaby i mały wobec malajskiej przyrody!
Luigard rzucał nań okiem z pod spuszczonych powiek. Aïsza stała z załamanemi dłońmi. W głębi dziedzińca stara niewolnica, podobna do zgrzybiałego cienia, wyprostowała się na chwilę, słysząc głos podniesiony Willems‘a i znów przykucnęła przy węglach. Głos Willems‘a, napełniwszy ciszę opuszczonej osady rozpacznem wołaniem, urwał się jak woda gwałtownie wylana. Echem odpowiedział mu grzmot daleki, pomruk burzy, gdy tymczasem niezliczone olbrzymie drzewa lasu pozostawały ciche, niewzruszone, obojętne na to, co się działo u stóp ich, na ziemi i na to, co ponad ich niebotycznymi wierzchołkami niosły kłębiące się, coraz niżej opadające czarne chmury. Luigard nadstawił ucha. Dolatywał szum rzeki, równy, smętny, zgłuszony, jak słyszane w śnie o przeszłości głosy.
W sercu i w głowie czuł pustkę, mglistość ciemną, osamotnienie jakieś i zarazem niepokój głuchy, co spocząć nie daje, ani się zażegnać, ani oddalić. Słowa, czyny, gniew, zemsta, sprawiedliwość i przebaczenie, wszystko zdawało mu się zarówno czcze, zbyteczne, nie warte wysiłku woli. Zdawało mu się, że mógł tu stać pod tą zbliżającą się burzą bezczynnie, do nieskończoności. Jakgdyby kto nań więzy narzucił, ciężkim go przygniótł kamieniem. Uchylił się nieco od Willems‘a i Aïszy, pozostawiwszy ich jedno obok drugiego i spoglądał na nich obojętnie. Zdawali mu się stać odeń nieskończenie daleko... krok, a znikną mu na zawsze z oczu, tak mali, jak te na rysunkach niektórych niknące w oddaleniu postacie, których każdy jednak szczegół, linję każdą rozeznać można. Otrząsł się ze świadomością własnej indywidualności. Tak! istotnie bo z wysoka patrzył na nich, z wysoka.
— Opanowany zostałeś przez szatana — rzekł pomału.
— Tak, — zgodził się ponuro Willems i patrząc na Aïszę, dodał:
— Czyż nie piękna?
— Słyszałem o podobnych rzeczach, — odparł wzgardliwie Luigard i zastanowiwszy się chwilę mówił z powagą:
— Niczego nie żałuję. Przygarnąłem cię niby zdychające z głodu kocię. Niczego nie żałuję. Abdulla, niewątpliwie Hudig i wielu innych zapewne czyhało na mój sekret, usiłując mnie ubiedz, lecz żebyś ty właśnie... Dla tamtych było to kwestją zysków, a zyski należą z prawa do tych, co je pochwycić potrafią, ale żebyś ty... Było to częścią mego serca... Stary ze mnie głupiec! Szaleniec!
Był nim zapewne. Dowodził to głos jego płynący z samej głębi jego potężnej piersi, lecz kto wie czy nie szaleństwo to właśnie, o jakie się oskarżał, czyniło tego prostego, twardego, o ciężkiej dłoni awanturnika tak bardzo odmiennym od zgraji awanturników nieskrupulatnych, skąpych, chciwych, wstępujących z lekkiem sercem w jego ślady.
Willems zawołał szybko:
— Zło nie we mnie było, kapitanie!
— W kimże do stu?.. — huknął Luigard. — We mnie może? Widziałeś bym szachrował, kradł, frymarczył czem bądź? Widziałeś, słyszałeś? Powiedz! Hej! no! powiedz! Piekło cię na mojej postawiło drodze... Mniejsza o to. Rzecz w tem, byś nadal nie mógł szkodzić.
Willems postąpił krok naprzód zaniepokojony.
Luigard mówił, kładąc nacisk na każde niemal słowo.
— Czegoś się spodziewał wzywając mnie tu? Czego? Znasz mnie, Luigarda! nie jeden miesiąc przeżyłeś ze mną, wiesz co ludzie o mnie mówią, myślą i wiesz jakim był twój postępek. Czegoś się mógł po tem po mnie spodziewać? Czego?
— Albo ja wiem — splasnął w dłonie Willems. Byłem samotny, tak strasznie samotny pomiędzy tą dziczą, na pastwę im wydany, a po spełnionym fakcie tak słaby i zrozpaczony, że wezwałbym na pomoc samego djabła, jeślibym pomyślał, że mi przyniesie ulgę i zło naprawi. Na świecie całym jak długi, szeroki, ciebie tylko miałem, ciebie samego! Sam wróg pożądany bywa w osamotnieniu; nienawiść lepsza od samotności, śmierć upragniona, więc się spodziewałem... Czegom się mógł spodziewać? Niczego, tego chyba, żem na coś czekał... czegoś, co mnie stąd wyrwie, uwolni od tych jej czarnych, ogromnych, smutnych i jak przepaść pustych oczu, od zguby mojej!
Roześmiał się gwałtownie, miwowoli, dziko, z goryczą nie wymówioną i pogardą samego siebie.
— Gdy pomyślę — mówił — jak nie dawno jeszcze zdawało mi się, że życie całe nie wystarczy mi na... A teraz sam jej widok przyprawia mię o szaleństwo. Jej to dzieło! jej! Szalałem i tyle. Teraz za każdem na nią spojrzeniem wszystko mi się przypomina i zdejmuje mnie strach śmiertelny na samą myśl, że mnie zmysły znów odstąpić mogą... I gdy pomyślę, że z całego mego życia, przeszłości całej, pracy, zdolności, nadzieji, została mi tylko ta kobieta i ty, kapitanie, ty, któregom śmiertelnie obraził...
Skrył twarz w dłoniach, a gdy je od niej odjął, znikły z niej resztki panowania nad sobą. Rozpacz doszła do obłędu. Złożył błagalnie dłonie.
— Gdzie chcesz... jak chcesz... wyspa bezludna... wszystko... byle nie tu. Przysięgam — mówił.
— Ciszej — krzyknął Luigard, czuł bowiem, że ogłuchł naraz najzupełniej.
A i widzieć było coraz trudniej. Światło poranne znikało stopniowo z dziedzińca, z wybrzeża, z rzeki. Mrok leśny wysuwał się coraz dalej, ogarniał wszystko pod czarnych jak noc obłoków skrzydła. Powietrze było duszne nie do wytrzymania. Luigard rozerwał na piersiach surdut, otarł z potu czoło, odsapnął parę razy i patrząc na Willems‘a, mówił pomału:
— Nie przysięgaj! Słowa twoje nie mają dla mnie żadnej wagi. Przyszłością twą i życiem mam prawo się rozporządzać. Słuchaj mię uważnie i uważaj siebie za moją własność, za mego więźnia...
Willems zesztywniał, wstrzymał oddech w piersiach.
— Pozostaniesz tu — ciągnął kapitan — nie wart jesteś wracać śród ludzi, bo kto zrozumie, co się w tobie kryje? Nie ja, w każdym razie. Pomyliłem się na tobie, zawiodłem i pozostajesz dla mnie zagadką. Muszę cię tu trzymać jak pod kloszem. Puszczony swobodnie śród niczego się nie domyślających ludzi, mógłbyś znów kłamać, szalbierzyć, zdradzać dla przypodobania się chociażby pierwszej lepszej dziewczynie. Mógłbym cię zastrzelić ale nie zastrzelę. Przebaczyć ci też nie mogę. By przebaczyć, trzeba czuć gniew, żal, wzgardę, co bądź, a ja nie czuję już ani gniewu, ani żalu, ani nawet wzgardy. Przestałeś być dla mnie Willems‘em, człowiekiem, któremu sprzyjałem, dopomagałem, którego tu... E!! co tam długo mówić, zgoła przestałeś być człowiekiem, którego się lubi lub nienawidzi, któremu się pomaga, lub na którym się mści... jesteś poprostu gorzkiem wspomnieniem, które zagrzebać trzeba... Hańbą mą jesteś!
Skończył i powiódł dokoła wzrokiem. Jakże ciemno było! Czy światło zgasło już zupełnie, bezpowrotnie? I odetchnąć niema czem. Znów szeroką dłonią starł kroplisty pot z czoła.
— Naturalnie — rzekł — moją rzeczą myśleć byś nie zdechł z głodu.
— Kapitanie Luigard! — ozwał się bezdźwięcznie Willems — nie możesz myśleć bym tu miał pozostać.
— He? słyszałeś kiedy bym powiedział coś wbrew mej myśli? Mówiłeś przed chwilą, że nie chcesz, nie możesz tu umrzeć. Zgoda, będziesz żył, chyba sam zmienisz zdanie.
Popatrzył w oczy Willems‘a z bardzo blizka i wstrząsnął głową.
— Sam tu jesteś, prawda — mówił — nikt cię nie wesprze, przestałeś być „białym“, ciemnym nie zostałeś, wspólnicy twoi myślą jeno o tem, jak się ciebie pozbyć, poświęcą cię mi chętnie, gdyż się ze mną liczyć jeszcze muszą. Pozostała ci ona tylko. — Tu Luigard głową wskazał Aïszę. — Wszystko coś zdziałał zdziałałeś sam, dopieroś to mówił — gwoli tej kobiety. Miejże ją sobie.
Willems porwał się za głowę, Aïsza podskoczyła do kapitana.
— Coś wyrzekł, o Radży Laut! — zawołała.
Powiew wiatru poruszył jej czarne włosy i nagle zaszumiały drzewa zbudzone ze swej nieruchomości pod czarnych chmur oponą, zaszumiały, porykując naraz wszystkimi konarami, słaniając wierzchołki tak, że las zdał się wznosić i opadać, jak hydrą porwane morskie fale.
W zwróconem na kobietę spojrzeniu Luigard‘a zamigotało współczucie.
— Rzekłem mu — mówił — że pozostanie tu na zawsze... z tobą.
Pod burzliwem, czarnem niebem trzy te stojące naprzeciw siebie ludzkie postacie zdawały się cieniem na tle mrocznem i bladem zarazem, Aïsza zwróciła się do Willems‘a, który stał jak wryty i zdawałby się skamieniały, gdyby nie rwał sobie włosów. Popatrzyła na niego chwilę, poczem, zwracając się do kapitana, zawołała gwałtownie:
— Kłamiesz! kłamiesz jak wszyscy „biali“ i dobrze, że cię Abdulla pobił... zniszczył...
Słowa z pod serca wypłynęły jej teraz pianą nienawiści na usta. Rada by je zmienić w zatrute strzały, w błyskawic węże, w huczące gdzieś daleko pioruny.
Willems opuścił ramiona, mruczał coś, w czem ucho kapitana pochwycić mogło ciche:
Very well!
Lecz Luigard nie zwracał na to uwagi i starając się dojrzeć Willems‘a w spowijających go bladych cieniach, ciągnął:
— Co do reszty świata, zamknięty on przed tobą i nikt mi nikczemności twej nie rzuci w oczy i nie będzie takiego, coby mógł naigrawać się ze mnie: „Oto łotr, którego Luigard wypiastował sobie“.
— Myślisz kapitanie, że się poddam wyrokom twoim, że pozostanę tu? — zawołał gwałtownie Willems.
— Tu, czy na rzece, czy w lasach — odparł chłodno Luigard — wyspa szeroka i długa. Możesz pływać piętnaście mil w dół rzeki, czterdzieści w górę, po jednej stronie spotkasz Almayer‘a, ocean po drugiej. Do wyboru.
Roześmiał się wesoło niemal i natychmiast dodał z powagą.
— Jest jeszcze droga...
— Jeśli duszy mej pragniesz, poddając mi myśl samobójstwa — zawołał Willems — to się mylisz. Będę żył! będę pokutował, uda mi się uciec stąd... byleś wziął tę kobietę... pokusę... grzech...
Długa błyskawica spadła gdzieś pomiędzy najwyższe drzewa, rozkwieciwszy ponury krajobraz. Rozległ się grom bliższy, ucichł, a Luigard mówił:
— Bez tej kobiety życie twe nicby już nie było warte i Abdulla nie bawiłby się dłużej w czcze ceremonie. Zresztą, czyż się ona da oderwać od ciebie? Miałeś czas ją poznać.
Odchodził, nie oglądając się za siebie, kierując się ku furtce w żywopłocie, lecz nie wątpił, że Willems postępuje za nim. Posłyszał też niebawem jego głos poza sobą, głos już spokojny i chłodny.
— Miała rację — mówił Willems — trzeba mi było cię zastrzelić, byłoby to stokroć lepiej.
— Jeszcze czas — odrzekł chłodno Luigard, nie przyśpieszając kroku. — Cóż? Widzisz, że i na to nie masz dość energji.
— Nie doprowadzaj mię do ostateczności, nie wyzywaj, kapitanie! — krzyknął Willems.
Luigard odwrócił się, Willems i Aïsza stali tuż przed nim. Nowa błyskawica rozdarła chmury i oświeciła ponure twarze bladem, migotliwem i oślepiającem światłem, rozległ się grom, od którego ziemia zadrżała, a po lesie poszły długie trzaski i echa.
— Wyzywać cię — zawołał kapitan — czyś na to zasłużył? Nie dbam o ciebie zgoła.
— Łatwo to mówić — rzekł Willems stłumionym głosem — gdy wiesz, że na świecie, na całym, nie mam przyjaciela.
— A czyja to wina? — spytał twardo Luigard.
Po ogłuszającym huku gromów głosy ich zdawały się przyciszone, słabe, nikłe, jak pigmejów głosy. Zamilkli, jak gdyby to zrozumieli wreszcie. Na brzegu wioślarze wyczekiwali kapitana, oparci na wiosłach i zapatrzeni w ciemne nurty rzeki. Ali przystąpił do Luigarda. Raportował.
— Babalatchi, ów jednooki, opuścił osadę wraz ze swemi kobietami. Zabrali z sobą wszystko: trzy ciężkie skrzynie.
A potem dodał:
— Burza. Deszcz będzie ulewny.
— Czy wszystko gotowe do powrotu? — spytał kapitan. — Wracamy.
— Aj! aj! — zdziwił się tylko głośno Ali.
Kapitan znał go oddawna, Ali był u niego sternikiem zanim dał go Almayerowi za dozorcę faktorji. Schodził teraz ku łodzi w przeświadczeniu, że wyższy od swych towarzyszy umie odpowiadać największemu z „białych“ żeglarzy.
— Nie zrozumiałeś mię od początku kapitanie — mówił Willems.
— Czy tak? Idzie o to, bym był zrozumiany — odparł Luigard, zbliżając się do łodzi. Łódź była długa i wązka. Podtrzymywany przez wioślarzy wstąpił w nią pomału, ostrożnie i opuścił się ciężko na postawiony pośrodku fotel. Spojrzał na stojące na brzegu postacie i w błyskawicy pochwycił niecierpliwe spojrzenie Aïszy, pragnącej tylko, by jak najprędzej odpłynął. Willems patrzył wprost przed siebie, poza rzekę, w las ciemny.
— Dalej Ali — zakomenderował kapitan.
Wiosła plasnęły po wodzie, barka się zachwiała.
— Spotkamy się jeszcze, kapitanie — zawołał z brzegu Willems niepewnym głosem.
— Nigdy! — odkrzyknął z błyskiem w oku Luigard.
— Musimy płynąć wzdłuż tamtego brzegu — zauważył doświadczony Ali i pochylając się ciężko na wiośle, zawołał na towarzyszy:
— Razem... równo...







VI.

Luigard obrócił się i patrzył poza siebie. Na brzegu, od którego odbił, Willems stał nieporuszony, a u stóp jego słaniała się Aïsza. Po chwili powstała i kapitan spostrzegł, że zdartą ze swych ramion ciemną szatą, którą umaczała snać w wodzie rzeki, zmywała skrzepłą na twarzy kochanka krew, czego Willems zdawał się nie czuć zgoła. Luigard rozparł się w fotelu, wyciągając zmęczone członki. Głowę oparł o poręcz, wiatr rozwiał mu siwą brodę, odpychając łódź od brzegu, na którym pozostawiał swego więźnia, tę jedyną w swem życiu plamę, którą pragnął skryć na zawsze.
Wzrok Willemsa mógł biedz jeszcze za łodzią, rysującą się mknącym cieniem na stalowej ciemni rzeki, na czarnej ścianie lesistego brzegu. Ha! odkąd pamięcią sięgał, pamiętał postać kapitana Luigarda, zawsze gotowego nieść mu pomoc, radę, przyjacielskie ostrzeżenie, zachęcającą pochwałę; postać wzbudzającą ufność mocą swą, pewnością siebie, prawością, serdecznością i prostotą, słabością samą tkliwego, pod pozorem nieugiętości, serca. Widząc go oddalającego się, Willems zrozumiał, jak bardzo był do niego przywiązany, jakie miejsce człowiek ten zajmował w życiu jego i w sercu, w nadziejach, we wspomnieniach. W walkach z losem i z samym sobą, z pokusami przeróżnemi, w upadku i wyrzutach sumienia, w ostatecznej rozpaczy, mimowoli polegał jeszcze na tym, który się teraz odeń odwrócił, odpływał.
Wołał za nim, krzyczał, chciał, by głos jego prześcignął szum rzeki i padające na nią groźniejsze poszumy lasu, syk burzy i gromu; by słowa z pod serca paść mogły do stóp odpływającego. Krzyczał, wołał! Daremnie! Ani go już mógł słyszeć. Kapitan Luigard nie wróci! nie wróci! Zamilkł, okiem goniąc biały cień na ciemnych wodach, co się zdawał bezdusznym, głuchym, okrutnym.
Burza, jak to bywa czasem, cichła na chwilę. W ciemnościach rzeka zdawała się wówczas gładką jak zwierciadło, po którem barka mknęła pod drzewami przeciwległego brzegu. Chmury kłębiły się, rozświecane oddalającemi się błyskawicami, grzmoty huczały ciszej, dalej, a Willems oczu oderwać nie mógł od oddalającej się łodzi. Płynęła nieodwołalnie w krainę wspomnień, ku mogiłom nieziszczonych, trupem ległych nadzieji.
Czuł na czole podmuch burzy, podobny do rozpalonego oddechu; czuł spadające krople ciężkiego jak ołów deszczu i widział wyciągniętą po tamtej stronie rzeki linję czarnych, słaniających się tu i tam drzew nad bladą poświatą wody. Kłęby chmur zmieniały kształty, lecz wisiały nad ziemią niezmiennie. Czasem wicher, do nowego zbierając się rozpędu, zawieszał podmuchy na chwilę, a w chwilowej ciszy na ziemi i na niebie huk grzmotu rozlegał się groźniejszy, przyciszony, przeciągły, podobny do mruczenia, rozgniewanego bóstwa. Cichł, nadbiegał nowy prąd wichru, wszystko drgało, wirowało w powietrzu, a łódź i rzeka i szeregi drzew na przeciwległym brzegu przestawały być pochwytne dla oka. Willems dreszczem zdjęty, oślepiony smugami deszczu, cofał się do zagrody, gdy zatrzymany został ulewą. Upusty chmur się rozwarły, woda, jak potok rwący, spadła mu na głowę, na ramiona, oddech tamując, kroki plącząc. Wicher targał nim na wsze strony, niby gałęzią złamaną. Zdjęła go trwoga. Woda strumieniem lała się z chmur, strumieniem spływała z pochyłości dziedzińca, oblewała go zewsząd, z twarzy zmywała zapiekłą krew, mieszała się z nią, huczała, pluskiem, niby nieustającym jękiem i płaczem, wypełniała powietrze.
Chciał biedz, uciekać, nie mógł. Ślizgał się na rozmokłym gruncie, zapadał w trzęsawisko, próżno pod wodą szukał drogi, potykał się. Przez smugi deszczu i wichru przedzierał się jak przez tłum zwarty, z rękoma wyciągniętemi przed się, głową spuszczoną, wtuloną w ramiona. Dawał krok naprzód, natychmiast odpychany w tył lub na bok, potykał się, zatrzymywał. Aïsza szła za nim krok w krok, zatrzymując się, gdy zbierał siły do dalszej walki z rozhukanymi żywiołami, słaniając się, starając się wraz z nim i za nim przebić przez deszcz, wicher, ciemności, do zalanego upustami z chmur domostwa. Nic się już rozróżnić nie dawało: ni rzeka od lądu, ni ziemia od chmur na niebie, ciemności opuściły się z ulewą i zalały jak ona drzewa, krzaki, domostwo, płoty.
Włosy im lgnęły do czoła i ramion, ciężkie jak z ołowiu przemokłe suknie, lgnęły do ciała, tamując ruchów swobodę. Brnęli przez deszcz i ciemność cierpliwie, błyskawicami zielonkawemi oślepiani, słysząc nieustanny huk grzmotów, trzask walących się drzew, świst i jęk wiatru, łzawe deszczu szlochanie, podobni do widm topielców, wyłaniających się z nurtów rzeki, by zwiedzić wodami potopu zalaną ziemię.
Na lewo drzewa zdawały się występować z ustawionego przed wiekami szeregu, czarne, jęcząc skargą ustawiczną, płacząc każdą miotaną wichrem gałęzią, każdym liściem drżącym. Na prawo, śród smug drzew, zarysowały się czarne ściany domu, z którego śpiczastego i twardego dachu woda spadała zbitą, ciężką kaskadą, rozbryzgując się na schodach i ganku. Przed progiem uformowało się małe jezioro, a gdy Willems chciał je przebyć, czuł pęd wody, jak w górskim potoku. Parę stopni zaniesionych mułem, sterczało nad wodą. Udało mu się wskoczyć na nie. Odetchnął. Był pod dachem.
Na progu wstrzymał go jęk cichy, urwana skarga. Obejrzał się i w błysku błyskawicy ujrzał przy ścianie kupę zmokłych gałganów. Była to stara niewolnica. Gdy się pochylił nad nią, poczuł na swych ramionach obejmujące go ręce. Aïsza! Zapomniał był o niej, najzupełniej zapomniał. Tuliła się do niego, jak gdyby chciała powstrzymać mającego jej umknąć i tak, jak gdyby przebłagać chciała. Wzdrygnął się i zesztywniał we wstręcie, żalu, głuchym buncie całej swej istoty, a ona tuliła się doń coraz bliżej, szukając ucieczki i pociechy, chroniąc się przed burzą, strachem, zmęczeniem, rozpaczą. Wszystko to wyczuwać się dawało w jej namiętnym, milczącym, ponurym uścisku. Całą siłę woli i miłości wlała w pragnienie zatrzymania go tak przy sobie... bądź co bądź... na zawsze.
Zrazu nie odepchnął jej, wpatrzył się w nią tylko, usiłując ręce jej rozwiązać na swej szyi, a gdy mu się to nie udało, strząsł się jak więzień rwący kajdany, porwał ją za ramiona i oddalając od siebie, lecz z rąk nie wypuszczając i pochylając ku niej twarz zlaną krwią i wodą, syknął przez zaciśnięte zęby;
— Twoje to dzieło, ty...
Nie zrozumiała go. Przemówił do niej we własnej swej mowie, w mowie tych „białych“, co nie znają ni wstydu, ni litości. Zrozumiała jeno, że się gniewa. Teraz gniewał się bezustannie i ustawicznie przemawiał w niezrozumiałym dla niej języku. Stała pokorna, cicha, cierpliwa. Czemże go rozbroić, jeśli nie tą bierną pokorą, nie tą cichą cierpliwością? Patrzyła na niego swemi wielkiemi, śmiertelnie smutnemi oczami. Wypuścił jej ręce z żelaznego uścisku.
— Nie wchodź tu — rzekł sucho. — Chcę być sam.
Wszedł do domu, pozostawiając drzwi otwarte.
Nie poruszyła się, zrozumiała jeśli nie słowa, to głos... głos nie podobny do tego, którym niedawno szeptał jej zaklęcia i miłosne przysięgi, tam, nad strumieniem, w lesie, gdy się nie gniewał nigdy, a uśmiechał zawsze... Oczu nie odrywała od ciemni drzwi otwartych, lecz wypuszczone z żelaznych uścisków jego ręce podniosła w górę, opuściła na głowę i rozplatając czarne, zmokłe warkocze, stała pochylona i zadumana, gorzką zadumą daremnych żalów.
Grzmoty oddalały się, cichły, deszcz ustawał, wicher przeniósł lub przedarł chmur całuny, bielało światło wstającego gdzieś poza chmurami świtania. Z głębi domu dolatywał ją jego oddech. Był tam sam, nie chciał jej. Cóż było w jego sercu, w myśli, w zamiarach? Co? Nie wiedziała, wiedziała jeno i czuła, że coś nieodwołalnego a odmiennego bardzo od tego, co było w dniach słonecznych nad ruczajem, w gaju...
Z pół otwartych ust jej uleciało westchnienie ciche, głębokie, pełne żalu i trwogi, tej trwogi, z jaką stajemy przed rzeczą nieznaną, a nieuniknioną, wobec osamotnienia i opuszczenia, w zwątpieniu, bez nadzieji. Z rąk wypuściła rozplecione warkocze i opadając powolnym ruchem na ziemię, skryła twarz w ich żałobnych obsłonach. Myślała o nim, o dniach słonecznych, nad ruczajem, w gaju... Siedziała na ziemi, u drzwi domu, w opuszczonej postawie płaczki, czuwającej u rozwartej mogiły.







CZĘŚĆ V.

I.

Almayer siedział na werandzie swego domu, wsparty łokciami na stole, patrząc z roztargnieniem przed się na młodą trawę porastającą na dziedzińcu, na wązką wybrzeżną groblę, u której stały uwiązane łodzie, a dalej wysoki dwumasztowiec Luigarda, podobny do macierzy śród rzecznej swej dziatwy. Patrzył na rzekę, w lasu gąszcz, pokrywający brzeg przeciwległy. Patrzył na to wszystko z obojętnością i wzgardą. Przedmioty te, w swej prozaicznej konkretności, zdawały mu się obrazującymi myśl śród nich powstałą, nieujętą a realną, niewidzialną a upartą, co majacząc przed nim niezbytą pokusą, przysłaniała rzeczy zewnętrzne.
Słońce kłoniło się ku zachodowi. W jego skośnych promieniach snuły się nitki białawe, wyżej pasma i kłębki mgliste. Na wschodzie, ponad czarnych lasów zwartą jak mur linją, kłębiły się chmury, nasuwały coraz bliżej pomału, cicho, jak gdyby ociągały się z zakłóceniem pogodnego i melancholijnego tego zachodu. W pobliżu domostwa, jak okiem sięgnąć, rzeka pustą była, z nieruchomemi u brzegu barkami, tylko prąd jej unosił ku ujściu olbrzymi pień złamanego drzewa, na który stojąca wzdłuż wybrzeża leśna brać zdawała się patrzeć z litością, witając pokonanego powiewem zielonych konarów.
Almayer z głową w obu dłoniach a łokciami na stole, siedział pełen wzgardy i nienawiści dla wszystkiego, co go otaczało: do rzeki, lasu, trzęsawisk i szafirowego nieba; do tego pnia, co spływał w morze, do morza, co tam, za lasami, połyskiwało, mieniło się złotem, rubinami, szmaragdami pod zachodzącem słońcem. Wszystko to było mu nienawistne; wszystko z dawien dawna, klął co rano, co wieczór, żałując życia, które tu marnował, a co mu miało lepszą i upragnioną opłacić przyszłość. Czuł to, co czuć musi sknera na widok skarbów, do których rości pretensję, a których doścignąć nie może.
Odsunął stół gestem niecierpliwym złego humoru, wychylił się za balustradę galerji, puszczając wzrok w dół i w górę rzeki, tej rzeki, której wody, zapewniłyby mu fortunę, gdyby...
— Pal go! — mruknął, a że sam był, powtórzył głośno:
— Bydlę!
Zwierciadło rzeki pociemniało, dwumasztowiec kołysał się na kotwicy wysmukły, wyniosły, istne cacko lekkości. Cienie wieczoru rozpełzły się śród zarośli, podnosiły w górę, dosięgały niemal szczytów drzew niebotycznych, na które z góry opuszczały się chmury. Nagle ostatnie pogasły blaski, słońce zapadło, kopuła nieba pociemniała, a śród chmur migotało zaledwie parę gwiazd, zapalając się, to gasnąc, w miarę przepływających nad ziemią obłoków.
Almayer był niespokojny. Ali nakrywał do stołu, a szczęk szkła lub sztućców drażnił go. Teraz Ali stanął na progu, a Almayer, pomimo pochłaniających myśli, nastawił ucha na dźwięk spodziewanych słów. Murzyn powiedział po angielsku, z prawdziwą precyzją:
— Wieczerza na stole.
— Dobrze — rzekł krótko Almayer, nie ruszając się z miejsca i nie zwracając się do stołu, na którym stała zapalona lampa. Gubił się w domysłach, gdzie się w tej chwili znajduje Luigard? Tam, wyżej, zapewne prowadzi rokowania z Abdullą.
Wróci za trzy dni, prędzej może. A wówczas wybije godzina, w której i dwumasztowiec podejmie kotwicę, a on tu znów pozostanie sam, on i... tamten. Co bo za dziwaczna myśl trzymać tu tamtego. Jak długo? Na zawsze! Ale co to jest zawsze? Rok czy lat dziesięć... może dwadzieścia? Co? Przez dwadzieścia lat karmić go, pilnować, może mu dogadzać? Sam kapitan Luigard mógł wymyśleć podobną kombinację! Dwadzieścia lat! Ale za dziesięć lat fortuna Luigarda nie tylko się obróci ku powodzeniu, lecz się podwoi i Almayer wróci do Batawji... ba! do Batawji! do Europy, do Anglji. Sam Luigard zechce pewnie wrócić do Anglji.. Co poczną wówczas z Willemsem? Jakże on będzie wyglądał za lat dziesięć? Źle zapewne, strasznie postarzeje. A niech go tam! Za lat dziesięć Nina będzie miała lat piętnaście i będzie niewątpliwie najbogatszą dziedziczką i najpiękniejszą panną na obu półkulach, a on sam, Almayer, wcale jeszcze nie stary...
Uśmiechnął się.
...Niestety i bogaty. Właściwie mówiąc i teraz Luigard posiada fortunę nie lada, której parę nieudałych interesów, ani strata starego pudła — starem pudłem był w oczach Almayera ulubiony okręt kapitana — nadwerężyć nie mogło. Pieniądz przyciąga pieniądz. Oho! Stary ma węch i skoro zapewnia, że są tu kopalnie złota, niech djabli porwą Abdullę z ratanem, z gumą. Tylko, po co wiązać się z tym Willemsem? Tak łatwo byłoby się go pozbyć!
— Wieczerza podana — powtórzył głośniej Ali.
Almayer powstał z miejsca, zasiadł do stołu, zaczął jeść szybko, machinalnie, snując nić uprzednich myśli.
...Niewątpliwie Luigard ma dobry węch... ano i szczęśliwą rękę... Jakże szybko znalazł nowe i stokroć lepsze wyjście z zachwianego zdradą Willemsa w Sambirze położenia. I jaką powagą cieszy się wszędzie, nawet między arabami, malajczykami. Nie żal módz podobnego człowieka zwać teściem... Gdyby kapitan miał połowę bogactwa, jakie mu opinia publiczna przypisuje...
Wypił szklankę wina i myślał dalej:
...Gdyby Willems był dowcipniejszy, zapobiegliwszy, dostałby niewątpliwie w swoim czasie przybraną córkę kapitana i cóżby się wówczas stało z nim, Almayerem?
— Pal go! zaklął głośno.
Ali stał u drzwi wyprostowany, z obojętną twarzą, śledząc ruchy Almayera, szklankę, butelkę.
... Kto kiedy zgadnie — myślał Almayer — co strzeli kapitanowi do głowy. Wszystkim wiadomo, że jednym strzałem trupem położył jednego ze swych rodaków, co i w połowie nie był tyle, co Willems winien. Nie szło mu nawet o pomszczenie własnej krzywdy, szło o jakieś tuziemcze bydlę, o pielgrzyma zabitego, czy ograbionego, co miał żonę i dzieci, jak śmiecia. A teraz... Przechwala się, że skazał swego gagatka na dożywotnie więzienie. Ciekawa rzecz, jak się spotkanie odbyło? Stary lis żywić musi jakieś względem swego „więźnia“ zamiary. A tu ta Johanna, gotowa wybłagać przebaczenie dla męża. Tegoby nie brakowało. Stary uparty w zawziętości, jak i w zamiłowaniach. Zawsze miał szczególną słabość do tego gałgana... Ha! kto wie, za rok, za miesiąc rozczuli się... Gdyby mu był kulę wpakował w łeb, jak na to zasłużył...
Almayer wypuścił z rąk łyżkę i aż podskoczył na krześle.
— W każdym razie — myślał — wydawać będzie sporo na tego swego „więźnia“ i jego śliczności rodzinę. Ależ bogactwo kapitana należy do Niny, Almayer dzielić się z niem z nikim nie myśli... a ten tam! gotów podejść kapitana, za nic ręczyć nie można. Odzyszcze łaski, ogada Almayera, nałże, wyszrubuje co się da i co będzie wówczas z Niną? Biedne dziecko! On, Almayer, jako ojciec, winien zapobiedz temu, oddalić za jakąbądź cenę niegodziwego intryganta. Ale jak? Luigard opozycji nie znosi... Zabić Willemsa... niepodobna. Rozgniewałoby to starego i mogłoby być gorzej jeszcze...
Dreszcze go przebiegły, krew uderzyła do głowy. Poruszył się niespokojnie na krześle, gwałtownie odsunął talerz.
Piękna perspektywa! Już w wyobraźni swej widział kapitana pogodzonego z Willemsem, odpływającego wraz z nim do Batawji... ba! do Europy, a on, Almayer, i jego mała, śliczna Nina, zostawieni w tej przeklętej dziurze. Na nic ofiary lat tylu, najlepszych lat życia, młodości, niezależności... Na nic uleganie kaprysom i fantazjom starego dziwaka, a że Luigard był dziwakiem bez serca i mózgu, wszystkim chyba wiadomo...
...I przyszłość Niny stracona! Na myśl tę uczuł taki ból w sercu, że wykrzywioną twarz skrył w dłoniach.
Ali patrzył na niego.
— Pan skończył? — spytał.
Almayer pogrążony w żalu nad losem swej córki, na samą myśl, że Nina nie będzie może najbogatszą dziedziczką na obu półkulach, obudził się z zadumy gorzkiej.
— Co? jak? co miałem skończyć? — spytał.
— Czy mam zbierać ze stołu? — mówił Ali.
— Zbierać — wybuchnął gniewem Almayer. — Idź do stu tysięcy ze zbieraniem, ze stołem, ze wszystkiem!
Odsunął się z krzesłem, opuścił ramiona, popadł znów w zadumę tak głęboką, że wszelki wyraz nawet troski, znikł z jego osłupiałej twarzy.
Ali zbierał ze stołu, opuścił niezgrabnie łyżkę, wylał sos na obrus i o mało nie rozbił karafki. Odchodził wreszcie, gdy Almayer zawołał za nim:
— Mój hamak! prędzej!
— Aha — mruknął niechętnie Ali, w którego głowie pomieścić się nie mogło, jak można jednocześnie wynosić do kuchni półmiski i rozwieszać pomiędzy słupami galerji hamak. — Ya-wa! Wszyscy „biali“ nie wiedzą, czego chcą. I to i tamto na raz, jak dzieci.
Uwagę i mruczenie zgłuszyło powolne kłapanie nagich pięt jego po posadzce w ciemnym korytarzu.
Almayer siedział nieporuszony w zaległej w domu ciszy, pogrążony w myślach, co mu jak młoty biły w skronie i w uszy. Zdawało się, że zesztywniał na krześle, siedząc z wyciągniętymi nogami, osłupiałym wzrokiem i obwisłą wargą. Kto powie, co pod podjętemi na czole jego brwiami przemknęło planów, zamysłów egoistycznych, nikczemnego lęku, zazdrości i tym podobnych samo dno duszy ludzkiej zalegających, częstokroć w ciągu całego życia nie zbudzonych, instynktów.
— Tak będzie najlepiej — wymówił wreszcie głośno.
Przeląkł się własnego głosu, porwał się z miejsca.
— Nie łatwo podejść Luigarda — myślał — ale spróbuję, muszę ryzykować... innego niema wyjścia. Powiem jej... zrozumie, choć głupia i szalona... Djabli mi ją tu przynieśli! A... jeśli się i to nie uda? Jeśli się wygada przed kapitanem? Baba ustawicznie językiem miele. Ha! wywinę się jakoś, Luigard mię nigdy nie pochwycił na kłamstwie, uwierzy temu, co powiem, zresztą, niema innej rady... niema.
Stał długo wpatrzony w posadzkę werandy. Stał, jak gdyby czekał, aż się wahadła myśli jego uspokoją, zatrzymają.
Po lewej ręce miał przed sobą, u końca biało pomalowanej ściany, w głębi galerji, drzwi zamknięte. Nad drzwiami czernił się nadpis: „Luigard et C.“ Prowadziły one do biura faktorji. Wnętrze domu, które Luigard kazał budować i meblować, wydając przybraną swą córkę za mąż, urządzone było z niesłychanym, jak na miejscowość tę zbytkiem i w kancelarii znajdowało się biurko, wysokie krzesło na śrubie, police i nawet kasa ogniotrwała, wszystko dla dogodzenia fantazji Almayera, uważającego sprzęty te za niezbędne w biurze powierzonej pieczy swej faktorji.
Luigard żartował z tego, lecz z niemałym trudem zebrał i kazał ustawić rzeczone sprzęty. Podziwiano je w Sambirze i przed pięciu laty ciekawi zalegli byli wybrzeża przy ich wyładowywaniu i przenoszeniu do domu wzniesionego przez króla mórz. Podziwiano, gubiono się w domysłach. Stół z szufladami i szufladkami, paki, stojące, w których najwyższy mężczyzna schować się może! Patrzcie! patrzcie! Na co to „białemu“ służyć będzie? Zbliżmy się i poprośmy o wynagrodzenie. Sam Radży Laut wyszedł na galerję i oto patrzcie, aż czterech ludzi dźwiga stosy ksiąg. Najstarszy w zgromadzeniu, co podróżował po wielu morzach, tłómaczył zebranym, że księgi te są czarodziejskiemi, dają „białemu“ wiedzę i siłę, ale i w złem ich utrzymują; służą im, dopóki żyją, a po śmierci — chwała bądź Allachowi! wiodą prosto do piekieł, na pastwę szatanowi i samemu Gehannum.
Gdy mu umeblowano wedle woli jego i wskazówek biuro, w którem zająć miał jedyne prezydialne krzesło, Almayer nie posiadał się z radości. Sprzęty reprezentowały te interesy, gwoli których zaprzedał się przedsiębiorczemu kapitanowi, żeniąc się z dziewczyną, którą Luigard, w jednym ze swych napadów wspaniałomyślności, adoptował za córkę. Almayer wiedział, że w sumiennem utrzymaniu ksiąg rachunkowych leży cała jego przyszłość i gotów był wywiązać się z zadania. Przekonał się niebawem, że położenie jego w Sambirze komplikowało się, wymagając czegoś więcej. Nie mógł przecie piórem, atramentem i stosami papieru, chociażby opatrzonego najskrupulatniejszą rubryką, wieść jak na pasku Patalolo, powstrzymywać natarczywość Sahamina, kontrolować butę Bahasfoena, dogadzać jednym, grozić drugim, a wszystkich w garści trzymać. Almayer klucza do tego nie znalazł w rachunkowych regestrach i niebawem stracił zaufanie do ich skuteczności. Biuro zostało zaniedbane. Zrazu, przy pierwszych napadach wściekłości jego żony, wracającej do pierwotnej dzikości, służyło mu za bezpieczne schronienie, potem gdy jedyne jego dziecko zaczęło go poznawać, szczebiotać i gdy się w nim rozwinęło ślepe do dziewczynki przywiązanie, w egoizmie wygórowanym, w jakim się wraz z ukochaną swą Niną odgrodził od reszty świata, czerpał odwagę i nauczył się wzgardliwej obojętno[ści] dla żony. Życie i otoczenie urządził tak, jak gdyby ta zgoła nie istniała. Gdy mu Luigard narzucił obecność Johanny w faktoryi, kazał wnieść dla niej łóżko do byłej kancelarji, jako najodleglejszego kąta domu. Usunięto na bok stół do pisania i półki z regestrami, a w pokoju rozgościła się nowo przybyła z dzieckiem swem i szczupłemi tobołkami. Wiodła tu żywot smętny, nudny, pusty, szarpany wyrzutami sumienia, żalem, nadzieją, gniewem. Żywot gnuśny i niechlujny śród kancelaryjnych szczątków, zapisanych papierów, walających się na półkach, prób przeróżnej tandety, walających się na podłodze, kurzu, pajęczyn. Na półkach rozwiesiła spódniczki swe, suszyła na nich różne dziecinne płachty. Łóżko źle zasłane stało wysunięte na środku, czekając aż się na nie znajdzie stosowniejsze miejsce. Na niem przeważnie przesiadywała Johanna z podwiniętemi nogami, popłakując, ogłupiałym wzrokiem przypatrując się swemu jedynakowi, któremu nie umiała nic odmówić i który dopadłszy do kałamarza, mazał atramentem rachunkowe księgi, fartuszki swe, ręce, nos i policzki. Przez przymknięte żaluzje wkradał się promień słonecznego światła: wczesnym rankiem sięgał w najdalszy kąt izby, obiegał ją dokoła, a za nim latały, kręciły się roje brzęczących much. Pod wieczór niedyskretne świetlane promienie igrały z rozwieszonemi na półkach spódniczkami i płachtami, natrząsając się z ich dziur i plam, aż ustępowały szybko nadbiegającym zmrokom. Z kolei noc nieprzenikniona spowijała izbę, zapylone kancelaryjne przybory i małego, atramentem wymazanego Ludwisia Willemsa. W ciszy słychać było skrzypienie starego łóżka, czasem popłakiwanie dziecka, częściej westchnienia Johanny, przypominającej sobie winy swe względem męża. Twardym bywał dla niej mąż, ten silny, jasnowłosy, płochy, lecz mężem jej był rozumnym, pięknym, a ona ulegając namowom głupich swych krewnych, postąpiła z nim tak szpetnie... Prawda, że namawiała ją do tego i jej własna kochana, biedna, opuszczona matka.
Pobyt Johanny pod jego dachem nudził i gniewał Almayera. Przypominał mu niebezpieczeństwo, którego groza spać mu nie dawała od pierwszej chwili zjawienia się Willemsa w Sambirze. Znając słabość serca Luigarda, nienawidził z góry każdego, kto do serca tego jakiebądź rości prawo, to też w miarę zmiany miejsc i sytuacji nienawidził wielu, pod takimi i owakimi pretekstami, w jakie się zazdrość o łaski kapitana zwykła była oblekać, lecz nikogo, nigdy bardziej od Willemsa. I teraz, po zdradzie, co się zdawała pozbawiać tego ostatniego na zawsze sympatji kapitana, Almayer nie uspokoił się bynajmniej, a widok Johanny podniecał jego niepokoje.
Widywał ją co prawda rzadko, nigdy w dziennej dobie, lecz o wieczornej, gdy niebo zachodziło opalonemi barwy, lub gdy się gwiazdy na ciemnych zapalały szafirach, dostrzegał jej szczupłą postać na ścieżce dziedzińca, lub na wybrzeżnej grobli. Parę razy, gdy na werandzie przy lampie wczytywał się w gazety z przed pół roku, przywiezione przez kapitana, słyszał skrzypienie schodów pod jej stopą. Wstępowała ostrożnie, powoli, niosąc w chudych ramionach swe dziecko, którego pulchne rączki, trzymające się ramion matki, mało co były mniejsze od rąk Johanny. Wówczas spostrzegając go, siedzącego z „North China Herald“ w ręku, stawała przed nim, obrzucając go natarczywemi naleganiami i płaczliwemi skargami. Próżno wyczekiwała codzień męża: kiedyż wróci? Pytania te kończyły się potokami łez, histerycznym krzykiem, wymysłami, gdyż oczywiście Almayer, sam Almayer winien był długiej, niczem nie dającej się wytłómaczyć nieobecności jej męża. Sceny te wybuchały, kiedy się Almayer najmniej ich spodziewał; napełniały wrzaskiem dom i faktorję całą, kończyły się klątwami i do grzmotu podobnem zatrzaśnięciem drzwi, za któremi późno w noc słychać było płacz nieutulony. Tego jednak wieczoru dom był cichy i nic nie przeszkadzało Almayerowi w układaniu planów i rozważaniu możebności ich następstw. Szło o to, czy Johanna okaże się sprytną, a Luigard łatwowiernym, czy Willems chwyci się możności ucieczki za jakąbądź cenę. Na szalę swych najgorętszych pragnień Almayer rzucał lęk, mogącego wyniknąć poróżnienia pomiędzy nim samym a Luigardem, co go posądzi może o udział w ucieczce swego „więźnia“. Że to podrażni kapitana, nie ulega wątpliwości, lecz aby się aż miał z zięciem i ojcem swej dziedziczki poróżnić o tych ludzi, skoro mu z oczu znikną... Jego „więzień“! co za dziwactwo! Wcześniej czy później Willems umknie. Wytworzona kaprysem kapitana sytuacja nie mogła trwać wieczyście. A i etyka szczególna: nie wolno zabić, lecz torturować wolno i to kogo: zbrodniarza, zdrajcę, co wytworzył tyle przykrości, ambarasów i był arogantem, jakich mało... w worku zaszyć pełnomocnika Luigarda! Almayer czuł, że w nim wzbiera gniew przeciw kapitanowi, czynił go odpowiedzialnym za wszystko, co przecierpiał i cierpi: za doznane obelgi, za dręczący go obecnie niepokój, za przymus, jaki musiał sobie zadać, by obmyśleć coś, co położy koniec romantycznym, dziecinnym wybrykom kapitana.
Ludzie dziecinnieją na starość, a bądź co bądź przedsiębiorczy kapitan młodym nie był...
— Pal go! — zaklął Almayer i dodał:
— Gdyby łotr ten nie żył, byłoby najlepiej.
Przeciągnął się, poskrubując frasobliwie głowę. W wyobraźni jego przedstawił się obraz przyszłości: jego własna osoba leżąca w łodzi, dobijającej do brzegu o jakie... a no! o piętnaście dajmy na to, yardów od miejsca zamieszkałego przez tego łotra, boć przecie gdzieś mieszkać musi a i żyć... Co za zbyteczny wydatek! Otóż w łodzi będą strzelby. Jeden z wioślarzy wystrzeli. Willems z zasadzki w krzakach odpowie, bo naturalnie będzie się miał na ostrożności. Wioślarz pokaże biały papier, kartę wzywającą Willemsa dla otrzymania ważnych wiadomości o Radży Laut. Willems zbliży się, on, Almayer, podniesie się, pociągnie przypadkiem za kurek i oto Willems w wodzie...
Scenę tę widział w wyobraźni swej tak żywo, że mu się zdawało, iż usłyszał strzał. To go rozbudziło z błogich rojeń. Westchnął. Ach! wszystko odbyłoby się tak gładko, szybko... Lecz cóżby na to powiedział kapitan?
Almayer westchnął. Projekt pyszny, niestety nie do wykonania. Ależ Willems nie powinien pozostać przy życiu. Zwącha się znów z Arabami, wpadnie na ślad kopalni i Bogu samemu wiadomo, co z tego wyniknie? Nina może jeszcze nie zostać najbogatszą dziedziczką na obu półkulach.
Lepiej...
Almayer zbliżył się do drzwi, ponad któremi czerniał napis: „Luigard et C.“, zapukał i jednocześnie odskoczył, jak gdyby przerażony tem, na co się ważył. Nie było odpowiedzi. Po chwili przytknął ucho do dziurki od klucza. Cicho, głucho... nie... coś jęczy, szlocha... aha! płacze!... pomyślał i uśmiechnął się. Zmysły postradała! jak dzień, tak noc beczy, odkąd usiłuje przygotować ją ostrożnie, o! bardzo delikatnie, oględnie, do wiadomości o śmierci męża. Luigard zdecydował, że Willems ma uchodzić za umarłego w mniemaniu Johanny...
— Jak raz — zamruczał Almayer — starczy sentymentalizm! Litość! Względy! Pal ją... Głucha chyba?
Zapukał mocniej, szepcąc uprzejmie:
— Ja to, mistress Willems! mam słówko do powiedzenia... Otrzymałem wiadomości... nader ważne...
— Co? — pytał głos przeciągły, płaczliwy.
— Wiadomości — powtórzył wyraźniej — od męża pani.
Posłyszał szurganie nóg, łóżka skrzypienie.
— Wiadomości! — wołała kobieta — idę, biegnę!
— Nie! nie! — protestował Almayer — narzuć na siebie szlafrok, mistress Willems, i wpuść mię na chwilę.
Słyszał, jak potrącała o sprzęty, tarła zapałki o zapalnicę, słyszał, jak mruczała:
— O Boże! wiadomości... od niego! o nim!... gdzież świeca? Znaleźć nie mogę... Nie odchodź pan! Na miłość Boską nie odchodź!
— Czekam, czekam — upewniał Almayer — rzecz ważna i konfid... i nagła.
— Idjotka — myślał, z dłonią już na klamce. — Gdy teraz głowę straci do reszty, nie zrozumie o co idzie i wszystko na nic!
— Proszę — zabrzmiał w kancelarji głos pomiędzy dwoma głębokiemi westchnieniami.
Wszedł i właśnie w tej chwili na galerji stanął Ali, niosąc poduszki i koce dla usłania w hamaku i tak był ździwiony widokiem drzwi kancelarji zamykających się za Almayerem, że wszystko upuścił na podłogę, potem stał w miejscu, nie śmiąc się poruszyć. Słyszał głos Almayera, rozmawiającego z tą nieznajomą kobietą. Kimże ona mogła być? Nie zastanawiał się wpierw nad tem, wystarczało mu, że obcą była „Sirani“ i szpetną. Teraz skrzywił się, pozbierał z ziemi koce i poduszki. Nie jego rzecz, co oni tam z sobą mówić mogą. Szpetna i przywiódł ją sam Radży Laut. Alego rzecz posłanie przygotować, faktorię obejść, przekonać się, czy wszystko w porządku... a potem samemu pójść spać.
Przeciągnął się, uśmiechnął do poduszek i koców, spróbował czołem, czy dość miękkie... Musiał się zdrzemnąć, gdyż zbudził go krzyk kobiecy, podniesiony do najwyższej nuty, a urwany tak nagle, jak gdyby mu sama śmierć koniec położyła. Ali odskoczył od poduszek, koców, hamaku i jednocześnie drzwi kancelarji otwarły się, wybiegł z nich Almayer i porwał karafkę z wodą. Mimo pośpiechu i nagłości ruchów, wracając do kancelarji zatrzymał się chwilkę, przechylił karafkę do ust, zapewne dla odświeżenia sobie gardła, poczem zamknął za sobą szczelnie drzwi kancelarji.
Ali, o mało że nie potrącony przez Almayera, który obecności jego nawet nie zauważył, ani drgnął. Aha, obca kobieta krzyknęła, płacze. Ciekawość, do której zresztą nie był zbyt skłonny, budząc się w nim, spłoszyła sen z powiek. Oczy utkwił w drzwi zamknięte. Co tam zaszło? Co się działo? Osobliwość! Stał z otwartemi ustami dopóki nie usłyszał klapnięcia klamki. W mgnieniu oka był przy balustradzie, wychylony na dziedziniec, zapatrzony w gwiazdy i ani drgnął, chociaż słyszał zbliżające się kroki Almayera za swymi plecami, posuwane krzesła.
— Ali! — zawołał Almayer.
Ponury był i zamyślony. Sługa, zbliżając się do stołu widział, jak wyciągnął zegarek z kieszeni. Zegarek szedł zwykle w czasie pobytu Luigarda w Sambirze i zwykle Almayer obiecywał sobie, że go odtąd stale nakręcać będzie, skoro jednak łódź, odwożąca Luigarda znikała na horyzoncie, zegarek, rzucony w szufladę stojącego na werandzie stołu, był zapomniany, a Almayer czas liczył na wschody i zachody słońca. W pożerającej go nudzie godziny nie miały żadnego praktycznego znaczenia, nie wpływały na gatunek gumy, ani na wielkość pni drzewa. Nic go nie zajmowało, żył bez pragnień i wstrząśnień nadzieją odległej, bardzo jeszcze dalekiej przyszłości.
Teraz spojrzał na zegarek. Było wpół do dziewiątej.
Ali, stojąc przed nim wyciągnięty, jak struna, czekał na rozkazy.
— Pójdź do osady — mówił Almayer — i powiedz Mahmatowi Banjer, że mam do pomówienia z nim. Ma się tu stawić natychmiast.
Ali zamruczał. Nie w smak mu były rozkazy Almayera. Banjer i jego dwaj bracia byli włóczęgami, zjawili się od niedawna w Sambirze i otrzymali od faktorji pozwolenie osiedlenia się na gruntach, należących do „Luigard et C-ie“. Ali przeciwny był faworyzowaniu przybłędów. Każdy dach miał wówczas wielką w Sambirze wartość i jeśli lepianka ta pustą była, Almayer mógł nieużytki oddać jemu, a nie jakimś tam niepewnym ludziom. Ali służył wiernie, a o tamtych różne chodziły gadki, ciążyło na nich podejrzenie, że przywłaszczyli sobie łódź, należącą do Hinopari. Hinopari zgrzybiałym był starcem, nie miał synów i łotrzy dokonali eksproprjacji, teroryzując go. Biedak nie śmiał się uskarżać, ale sprawa była głośną, tolerowanym skandalem, w jakie obfitują towarzystwa wybredniejsze i z pretensjami do wyższej kultury, niż zbiegowisko różnych włóczęgów rasy malajskiej na wyspie dzikiej Oceanu Spokojnego. Nie w samym Sambirze udaje się łotrom w ten lub inny sposób, przeprowadzać eksproprjację. Wszyscy o tem wiedzą i wszyscy im dłoń podają i to nie tylko wówczas, gdy są silniejsi.
Almayer, siedząc przy stole, myślał i dochodził do przekonania, że właśnie Banjer i jego bracia byli najodpowiedniejszymi dla przeprowadzenia genjalnego jego przedsięwzięcia. Morscy cyganie mogli zjawiać się, znikać, nie budząc żadnych podejrzeń. Luigard najpewniej już nie zwróci na nich uwagi.
Obcy, świeżo przybyli nie należeli do żadnej partji, nieświadomi wielu okoliczności.
— Mistress Willems — zawołał pozostawszy sam na werandzie — mistress Willems!
Nadbiegła szybko, stanęła po drugiej stronie stołu.
Almayer spojrzał na nią bokiem po przez stojącą pomiędzy niemi lampę. Płakała. Teraz łzy ciekły jej po twarzy, ciche, obfite, jak krople gęstego deszczu. Cichy spazm tłumionego łkania wstrząsał jej wązkie ramiona; twarz ocierała czerwoną bawełnianą chustką, którą na siebie zarzuciła, drugą ręką zbierając fałdy w pośpiechu narzuconego na się szlafroka.
— Uspokój się pani — doradzał Almayer.
Odpowiedziała głośniejszem łkaniem, obfitszych chociaż cichych łez potokiem.
— Zrozumiejże pani — mówił Almayer — że jeśli powiedziałem to, com powiedział, to przez przyjaźń, życzliwość... hm! z poczucia humanitarnego obowiązku.... Pani, mistress Willems, jako żona, wiedzieć winnaś, co mu grozi. Kapitan Luigard człek straszny, nieubłagany...
Zaniosła się rzewnym płaczem.
— Czy, aby... aby.. jest to prawdą? — szlochała.
— Słowo honoru! Klnę się na głowę Niny — mówił Almayer — powiedziałem teraz samą prawdę. Przedtem zmuszony byłem okłamywać panią. Kapitan Luigard wymagał tego, lecz nie mogłem dłużej... Pomyśl tylko, na co się narażam, jeśliby się dowiedział... Uczyniłem to przez życzliwość... Kochany Peter, mąż pani, mistress Willems, kolegą był moim w Makasarze.
— Co począć? co począć? — łamała ręce kobieta, wodząc dokoła obłąkanem okiem.
— Hm! naturalnie! niema innego wyjścia — mówił Almayer. — Musisz mu dopomódz do ucieczki. Śmiertelnie, mówię to pani, obraził Luigarda i ten go niechybnie zabije, zgubi.
— Okrutny! — łkała Johanna, kołysząc się z boku na bok.
— A tak! niema z nim żartów — twierdził Almayer — i czasu niema do stracenia... Czy mię aby pani dobrze rozumie, mistress Willems? Myśl o swym małżonku, o swym kochanym biednym Piotrusiu! A toż się ucieszy, widząc cię! Wrócisz mu życie, wolność!
Porwała się za głowę, zaczęła głośno płakać.
— O Najświętsza! Czy przebaczy mi nędznej grzesznicy, słabej, głupiej kobiecie, zbitej z tropu brzydkiemi radami złych ludzi. Obraziłam go! Jakże się teraz ośmielę stanąć przed nim? A jeśli odepchnie mię? O Najświętsza! o Chrystusowe rany!
Zawodziła coraz głośniej. Almayer porwał się z miejsca.
— Na Boga, ciszej — zawołał brutalnie — zbudzisz wrzaskiem swym dom cały... Ninę...
Przycichła. Almayer, patrząc na nią powątpiewał, czy znajdzie w niej chociażby tę szczyptę inteligencji, co mu się zdawała niezbędną do przeprowadzenia zamiaru.
— Klnę się na honor — mówił — że Willems znajduje się obecnie w takiem położeniu, że przyjmie mile samego djabła...
Przygryzł sobie wargi i ciągnął:
— ...Gdyby ten przybył doń z łodzią... ratunkową. Jeżeli masz pani jakie rachunki do załatwienia z mężem, na pomyślniejszą po temu chwilę nie trafisz nigdy.
Johanna zdawała się uspokajać nieco, słuchała go przynajmniej uważnie.
— Ja tu — mówił — sam działać nie mogę; interwencja moja zaszkodzićby raczej mogła, lecz radą, dobrą służę radą. Oto nadejdą za chwilę niejacy bracia Banjer... łatwo się będzie pani z nimi porozumieć, wszak sama jesteś z Makasaru? Ludzie ci mają łódź... szybkonośną, obszerną. Zawiozą cię, za pewną opłatą naturalnie! gdzie zechcesz. Powiesz im: „do zagrody nowego radży“ i dobiją, gdzie trzeba. Masz pani pieniądze?
Stała zasłuchana, lecz czy rozumiała, tego Almayer pewien nie był. Stała osłupiała niedolą swą, wyrzutami sumienia i ból szczery, olbrzymi, pozbawia ją ruchu, myśli, woli, a Almayerowi zdawało się to ostateczną głupotą.
— Czy słyszysz, mistress Willems? — zawołał, głos podnosząc. — Staraj się, proszę, zrozumieć! Czy masz pieniądze? Pieniądze, dolary, guldeny, co bądź, pieniądze? Cóż? Jakże?
Nie podnosząc oczu głosem słabym, wahającym się, jakgdyby ją to kosztowało ogromnego wysiłku woli, skupienia myśli, pamięci, rzekła:
— Dom został sprzedany... Mr. Hudig gniewał się bardzo...
Almayer zacisnął dłonie na stole, powstrzymując wybuch niecierpliwości. Brała go chętka oberwać jej uszy.
— No, tak, rozumiem! Sprzedany! Za pieniądze chyba? he? Komuż się dostały? he?
Podniosła obrzękłe płaczem powieki z wysiłkiem wielkim. Końce warg jej opadły żałośnie.
— Leonard, brat mój — mówiła — chce się żenić. I wuj Antonio także.. i Augustyna... taka uboga i kupę ma dzieci, tyle dzieci! I Ludwik, ten inżynier. On jeden nie wygadywał na mego męża. I kuzynka Marja. Ta krzyczała, wygadywała! Myślałam, że mi głowa pęknie! I kuzyn Salwator i stary Daniel da Souza, którzy... wszyscy brali, wszystkim się coś należało.
Wyliczanie niezliczonych członków rodziny da Souza, dzielących się otwartym spadkiem po szwagrze, synowcu, kuzynie, siostrzeńcu i tak dalej, trwałoby zapewne długo, gdyby Almayer nie przerwał niecierpliwie:
— Nie jestem ciekaw ich imion i zalet. Niech ich porwą... Widzę, że nic pani nie zostawili? Nic? nic?
— Mam dwieście dolarów i jeszcze z piętnaście — odpowiedziała Johanna wystraszonym głosem.
Almayer odetchnął swobodniej, uspokoił się i mówił uprzejmie:
— Wystarczy! No, niezbyt to wiele, ale wystarczy. Trzeba, żebyś się pani, mistress Willems, porozumiała z tymi ludźmi. Obecność moja zaszkodzićby tylko mogła. Trzeba będzie dać im zadatek, ale nie wielki... resztę obiecać. Dotarłszy do miejsca, znajdziesz pani radę i kierownictwo męża. Aha. Nie zapomnij powiedzieć mu, że kapitan Luigard u ujścia rzeki, na północy. Będziesz pamiętać? Na północy. Zresztą... kapitan Luigard już nie żyje.
Johanna drgnęła. Almayer ciągnął szybko:
— Dałbym pani pieniędzy, jeślibyś potrzebowała, słowo honoru, dałbym. Powiedz proszę mężowi, że ja to wysłałem panią do niego i powiedz także, by śpieszył, nie tracił czasu... A i to także, że się spotkamy kiedyś. Nie umrę spokojny, zanim się z nim nie spotkam... raz jeden, jedyny. W sercu go noszę... głęboko! i pomyśl na co się obecnie dla niego narażam?...
Johanna porwała jego rękę i do ust ją podniosła.
— Mistress Willems! co pani robi? — zawołał Almayer, ale ona potrzebowała dać ujście swej wdzięczności.
— Dobrym jesteś o panie! — wołała — dobrym, wspaniałomyślnym, szlachetnym! Co dzień, ale to co dzień modlić się będę za ciebie, modlić się do wszystkich świętych a kiedyś może...
— Niech się pani tem nie ambarasuje — wywijał się jak mógł Almayer. — Strzeż się kapitana, to główne. Szczęśliwy jestem, żem mógł... w tak smutnem położeniu... Proszę mi wierzyć...
Stali naprzeciw siebie. Pochylona twarz Johanny w żółtem świetle lampy, wyglądała jak zbrukana, stara, bardzo stara i pożółkła rzeźba z kości słoniowej. Almayer przypatrywał się jej z zadowoleniem.
— Jakie to niedołężne, szczupłe, słabe — myślał. — Dmuchnąć i po niej. Zrozumiała mię wreszcie chyba. Ale czy antrepryzę szczęśliwie doprowadzi do końca, w tem rzecz!
Gdzieś w głębi dziedzińca ozwał się gniewny głos Alego.
— Kto pozwolił zamykać bramę? — gderał. — To mi stróż! Głupcem jesteś i tyle. Wszak jeślim wyszedł, to znaczy, żem miał wrócić, a tu brama zamknięta.
— Uciekam — zawołał Almayer. — Ali wiedzie tego... tego człowieka. Bądź pani spokojną...
Na dziedzińcu rozległy się kroki nadchodzących, Almayer znikł w głębi domu.







II.

Przez pół godziny Almayer, pragnący zostawić Johannie dość czasu do omówienia wycieczki z wioślarzami, przechadzał się po faktorii tu i tam, zaglądając w różne zakątki, w które z dawien z dawna nie zaglądał i to, aby uniknąć spotkania z poszukującym go pracowicie Alim.
— Czy w wodę wpadł — mruczał Ali, przechodząc tuż obok Almayera, którego nie widział w ciemności. — Kazał mi iść po Mahmata, wracać z nim jak najprędzej, a sam znikł jak cień. Tfu!
Obejrzał się.
— Dobrze przynajmniej, że na galerji została ta, tam, baba. Mahmat nic przynajmniej nie ściągnie, a koce w hamaku i poduszki także... Oj! Oh! kiedy to człowiek odpocznie, zaśnie. Późno już.
— Panie! Panie! — wołał.
— Po co wrzeszczysz? — ozwał się Almayer, który był w pobliżu. — Możesz się położyć, jeśli ci się tak spać chce. Czy Mahmat przyszedł?
— Od godziny — odmruknął Ali — stoi na werandzie, chyba że się nie doczekał. „Biali“ zwykli kazać na siebie czekać.
Ale Almayer nie słuchał zdania sługi o „białych“, śpieszył na werandę. W pobliżu zaś Alego zjawił się stróż nocny, który zaczął mu opowiadać o czarodziejskiej, posiadanej przez „białych“, sztuce, stawania się niewidzialnymi. I gospodarz często nocą...
Ali przerwał mu wzgardliwie.
— Nie, nie każdy „biały“ posiada czarodziejskich sztuk tajemnicę. Taki Radży Laut to co innego. Ten mógłby stać się niewidzialnym, gdyby chciał nawet wśród bitwy, ale nie chciał. Ten może znajdować się w dwóch miejscach na raz. Ale co tam jakiś stróż nocny wiedzieć może o „białych“. Tyle, co dzikie prosię. Ya-wa!
Ali oddalił się, ziewając głośno.
Almayer wchodząc na stopnie, wiodące na galerię, posłyszał zatrzaśnięcie drzwi i na werandzie zastał Mahmata samego i skradającego się już pod hamak. Wstrzymało go wejście pana domu.
Malajczyk był wzrostu nizkiego, barczysty, ciemnoskóry, z dużemi, czerwonemi wargami, odkrywającemi dwa rzędy jak heban czarnych i błyszczących zębów. Oczy miał okrągłe, wykołupiaste, biegające, brwi ruchome.
— „Biały“ panie! — mówił z przesadną pokorą — wezwałeś mię, ty wielki i mocny, mnie maluczkiego i słabego. Wydaj mi rozkazy i pozwól odejść.
Almayer popatrzył bacznie na mówiącego. Używał go czasem, wraz z bracią jego, przy dostawach prowizji drwalom, ścinającym w głębi wyspy cenne drzewa. Postara się go wywieść w pole.
— Chciałbym cię wysłać — rzekł niedbale — z ładunkiem do Kawitanu. Po dolarze dziennie.
Malajczyk zdawał się wahać, namyślać. Almyer zbyt dobrze wiedział, z kim ma do czynienia. Mahmat z góry przygotowany był odmówić. Lepszą w widoku miał gratkę.
— Rzecz nie cierpiąca zwłoki — nalegał niby Almayer. Idzie o pośpiech. W ostateczności gotów jestem płacić po dwa dolary.
— Nie możemy, Tuan. Nie możemy.
— Czemu?
— Chyba za dni kilka. Teraz mamy co innego na widoku.
— Co, gdzie się wybieracie? — pytał obojętnie Almayer.
— Do pewnego, znanego nam miejsca — odpowiedział wymijająco, lecz głos podnosząc tak, by go i zdala słyszano.
Almayer udawał, że się gniewa.
— Tacyście to! Żyjecie na mojej ziemi, pod moją opieką, a gdy idzie o usługę i to dobrze...
Mahmat wzniósł czoło.
— Tuan — rzekł stanowczo — my, psy morskie, o kęs ziemi i kawał dachu mało dbamy. Łódź gruntem naszym, pokrowcem żagiel, a morze domem i ojczyzną. Pokój tobie panie! Odchodzę.
Odwrócił się, zszedł ze schodów, wołając stróża, by mu bramę otworzył. Zanim się takowa za nim zawarła, można było zaręczyć, iż Mahmat postanowił w duszy puścić z dymem fuktorję, jeśliby kiedy Almayer próbował wysiedlić go i jego braci.
— Hm — mruknął Almayer, wyjmując z szuflady cygaro z Jawy, dar Luigarda — mam się czem zasłonić. Sam Mahmat poświadczy, żem go dziś wieczorem chciał wysłać z ładunkiem do Kawitanu. Wybornie.
Przez chwilę zdawało się, że zapuka do drzwi kancelarji. Wyjął cygaro z ust, zapukał.
— Powodzenia, mistress Willems — mówił słodziutko. — Nie traćmy czasu. Przez zarośla trafisz łacno do brzegu... tylko cyt! Kwestia życia i śmierci! Pamiętaj pani, że ja o niczem, ale to o niczem nie wiem.
Posłyszał za drzwiami ruch jakiś, stuk wieka od skrzyni, westchnienie, ciche słowa, których pochwycić nie mógł. Odszedł, zsunął z nóg pantofle słomiane, otrząsł cygaro i ostrożnie, na palcach, wszedł do pokoju na lewo. Pokój to był obszerny. Na ziemi stała nocna lampka, zabłąkana tu z jakiemiś rupieciami z Europy. Wielkie cienie kładły się po kątach. Almayer wziął w rękę lampkę, kopcący knot utarł palcami. Przy zwiększonem świetle ukazały się leżące na ziemi na matach, szczelnie w różnobarwne płachty poowijane ludzkie postacie. Słudzy to byli. Na samym środku izby, pod białemi zasłonami, na kształt kunsztownego alabastrowego ołtarza, stała wytworna kolebka, jedyny przedmiot zbytku w tej pustej, obszernej izbie. Przy kolebce kiwała się tu i tam siedząca na nizkim stołeczku kobieta, nogą machinalnie poruszając kołyskę. Za wejściem Almayera zerwała się na równe nogi, roztwierając szeroko zaspane oczy.
Almayer przysłonił dłonią lampkę, pochylił się nad kołyską, w której spoczywała Nina, jego mała, ukochana Nina! krew krwi jego, atom ludzkości, co mu ludzkość całą przysłonił.
Gdy się zbliżał do niej, gdy patrzał na nią, czuł się orzeźwionym, skąpany w prądach niesłychanej czułości dla tej jedynej żywej, pochwytnej, słodkiej i lubej istoty, śród tylu gróz, brzydot, wstrętów życia. Na jego twarzy pochylonej nad śpiącem dziecięciem i oświetlonej żółtawym, migotliwym płomykiem lampy, odbiły się radość i nadzieja. Przyszłość uśmiechnęła mu się pełna łudzących obietnic. Czego by nie zrobił, na co by się nie ważył dla niej, dla swej Niny! Dym cygara otaczał głowę jego nimbem lekkim, a wpatrzony ekstatycznie w dziecko, podobny był do mistyka-fanatyka, czczącego bóstwo-dziecię, spoczywające na białym ołtarzu ze zmrużonemi powiekami, paląc kadzidła przed bożyszczem drobnem, kruchem, słabem i śpiącem.

Gdy Ali, zbudzony głośnem wołaniem otrząsł się ze snu i stanął na progu swego szałasu, ujrzał ponad czarną linją lasu świetlany rąbek, znak wschodzącego dnia. Przed szałasem stał Almayer i wymachując ćwiartką papieru, wołał niecierpliwie:
— Prędzej Ali! Prędzej!
Zajść musiało coś niezwykłego. Istotnie trzeba było jak najprędzej jak najlepszą łódź szykować i płynąć po króla mórz. Ali wzruszony, przestraszony nawet, próbował opozycji. I on w Sambirze nauczył się ociągać z pośpiechem.
— Jeśli idzie o pośpiech — prawił — trzeba wziąć jak najmniejszą, jak najlżejszą łódkę.
— Jak największą — komenderował Almayer, o którym można było przypuszczać, że zmysły postradał, tak wyglądał zmieszany. Zwołaj wioślarzy jak najzręczniejszych, najsilniejszych.
Ali pobiegł budzić ludzi. Zaspani, wychodzili na dziedziniec, poziewali, ociągali się: ten nie jadł jeszcze śniadania, tamten chciałby wypić, ów uskarżał się na ból głowy i kości, a tamten znów był zupełnie słaby. Rudla niepodobna było znaleźć, łódź, której używano tylko do połowu wielorybów, zardzewiała na łańcuchu. Ali napędzał, biegał i obstawał przy swojem.
— Niema dla pośpiechu jak łupiny orzechów — wołał, a łupinami zwał ulubione sobie, o jaskółczym locie, łódki.
Spuszczono wreszcie ciężką przez Almayera żądaną łódź, obsadzono głodną, niechętną, zaspaną załogą. Almayer z brzegu przypatrywał się wszystkiemu. Słońce już było wzeszło i dzień był pogodny. Pobiegł na chwilę do domu. Domownicy zdumieni byli zniknięciem w nocy obcej kobiety. Pozostawiła swój bagaż, lecz uwiozła z sobą dziecko. Almayer nie zamienił z nikim słowa, porwał rewolwer, zbiegł ku rzece, wskoczył do łódki i sam powiosłował ku stojącemu na kotwicy dwumasztowcowi. Płynął pomału, dopiero zbliżając się do okrętu, zaczął okazywać pośpiech.
— Załoga! — wołał — załoga!
Po przez barjerę, otaczającą pomost wychylił się cały rząd czarnych twarzy i kędzierzawych jak wełna czarnych czupryn.
— Panie? — pytano.
— Szyper! Wołać mi szypra! — krzyczał Almayer, robiąc wysiłki, by pochwycić rzuconą sobie linę.
Szyper wysunął głowę.
— Co pan rozkaże? — pytał.
— W imieniu kapitana Luigarda żądam ratunkowej łodzi. Kwestia życia lub śmierci.
Na szypra podziałała agitacja Almayera.
— Natychmiast — mówił — chłopcy, spuścić łódź ratunkową. Na tyłach. Niech pan wskoczy, panie Almayer. Majtkowie natychmiast gotowi będą.
Z pomostu zrzucano wiosła. Sternik zauważył:
— Jeśli grozi niebezpieczeństwo, mogę dodać pomoc. Sam gotów jestem...
— Tak! tak! — wołał, gorączkując się Almayer. — Proszę pana, panie Swan. I weź pan ze sobą rewolwer. Niema minuty do stracenia.
Pomimo naglenia do pośpiechu, sam siedział zatopiony w myślach i roztargniony, dopiero do siedzącego już naprzeciw szypra, odezwał się:
— Płyniemy?
Z pokładu wołano:
— Odczepiać łódź, odczepiać! Hej! ha!
— W czem rzecz? — spytał Almayera mr. Swan — pogoń, co?
— Tak — odrzekł Almayer z wzrokiem utkwionym w przestworza — za niebezpiecznym złoczyńcą.
— O! niezły ze mnie myśliwy — uśmiechnął się szyper, lecz surowy, zamyślony wyraz twarzy Almayera, odjął mu chętkę do dalszej rozmowy.
Minęła godzina. Czterech majtków u wioseł nachylało nad nurtem rzeki czarne, muskularne torsy, naprzemian szczerząc ku lazurom nieba czarne twarze i białka oczu. Łódź, popychana rytmicznym ruchem ich obnażonych hebanowych ramion, płynęła szybko.
Swan zauważył:
— Odpływ nam pomoże.
— Zawsze rzeka w dół bierzy — odparł zamyślony Almayer.
— Zapewne — odrzekł tamten — lecz chwila przypływu przyśpiesza bieg rzeki, z odpływem łatwiej iść w górę.
— Hm! — mruknął Almayer, a potem nagle:
— Pomiędzy temi tam wysepkami jest przesmyk. Skraca drogę o kopę węzłów, lecz przy nizkich wodach, w czasie suszy, płytkie to jak rynsztok. Możeby jednak spróbować?
— Przy odpływie? — odparł chłodno szyper. — Ale pan, panie Almayer, sam się możesz najlepiej rachować z czasem.
— Spróbowałbym — mówił Almayer, oglądając się za przesmykiem.
— Tam! — wskazał palcem wiosłującym.
Łódź zakręciła.
— Hm! nieco ciasno — zauważył Swan.
Istotnie było ciasno. Drzewa i krzaki wybrzeżne rzucały na wodę cień głęboki. Po przez gęste, zwieszające się, miejscami splątane u góry gałęzie i liście, słońce sypało złote prążki na czarną wód powierzchnię. Miejscami drzewa i zarośla tworzyły ponad przesmykiem zielone, pełne świergotu, szmerów, sklepienie. Olbrzymie drzewa, podmyte wodą, zdawały się runąć i drogę zabarykadować. Powietrze aż duszne było wonią kwiecia, liści, kory drzewa, gnijących w tym zielonkawym mroku, wypełnionym mgłą złotawą i trującemi wyziewami bagna, wód ciężkich, stojących, nie mających dość przestrzeni do wyparowania. Przesmyk kręty był, wężowaty, wiosła dotykały dna, czasem wyrzucały błoto. Zaczepiały o korzenie drzew.
Almayer oglądał się niespokojnie. Musiał się pomylić. Istotnie wywinąć się było trudno. Wiosła wlokły za sobą sploty traw wodnych. Majtkowie zaczynali oglądać się niespokojnie...
— Hallo! — zawołał któryś. — Woda umyka! Nie wydostaniemy się stąd.
— Nazad, nazad! — wołał Almayer.
— Hm! zauważył chłodno szyper — źle z nami, lecz byłbym zdania, by się przedzierać, prześlizgnąć z biegiem wody.
— Nie! nie! nie wybrniemy! Nazad! — wołał Almayer.
Łódź zawracając, utkwiła w mule i trawach. Stracono sporo czasu.
— Naprzód, naprzód! — wołał niespokojnie szyper, ale już było za późno, woda odpływała, łódź do połowy zanurzyła się w bagnie, wioślarze rzucili zgoła już niepotrzebne wiosła, skrzyżowali spokojnie na piersiach ramiona. Ha! nie było rady, trzeba czekać przypływu.
Swan zaklął przez zaciśnięte zęby, Almayer wypuścił ster z rąk.
— Wpadliśmy! To nieszczęście! — wołał.
Woda opadała, łódź literalnie osiadała na mieliźnie. Sternik przypatrywał się kałuży błota.
— Patrzcie! Przeklęty przesmyk wylewa się tam, jak wiadro pomyj.
Almayer podniósł opuszczoną głowę. To, co przy przypływie mogło uchodzić za strumień, wyglądało jak błotnista koleina pełna traw ślizkich, korzeni splątanych.
— Ha! — zaśmiał się z przymusem — niema rady! Wybrniemy stąd wieczorem chyba. Spóźniliśmy się, a... chciałem pośpieszyć, skracając sobie drogę.
— Zdarza się to czasem — rzekł obojętnie szyper — prześpimy dzień, gdyż, jak sądzę, zmuszeni będziemy obejść się bez śniadania i obiadu.
Almayer przeciągnął się na łodzi, czarni majtkowie pozwijali się w kłębki na jej dnie.
— Macie wakacje co się zowie — powiedział Swan.
Zasnęli, czy też skurczeni leżeli cicho, cierpliwie. Słońce wznosiło się coraz wyżej, lecz mrok zielonkawy panował nad ocienionym przesmykiem. Śród splątanych jak żebra gotyckiego sklepienia gałęzi, zwabione ciszą południa, zjawiły się stada małp.
Popisując się gimnastyczną zręcznością, kołysały się na gałęziach; dawały szalone, z brzegu na brzeg, skoki; bujały na ljanach zawieszone jedną, długą, aksamitną, łapą; przyglądały się łodzi, spuszczały się jak po jedwabnych sznurach z nadpowietrznych swych krużganków tak nizko, że wyciągnięciem długopalczastej łapy mogły dotknąć śpiących lub leżących cicho ludzi, potem z niczem nie umotywowanemi grymasami i wyszczerzaniem szczęk wydatnych, uciekały, biły się, drapały śród liściastych swych szlaków. Mały, barwny, blasku szafiru ptaszek nadleciał na słonecznym promieniu, połyskując nad łodzią niby płatek przepojonych słońcem lazurów południa. Jego małe, okrągłe, jak djamenty świecące oczka, zdawały się dziwić tej tak tu niezwykłej, a tak cichej i nieruchomej masie rzeczy. Zawisł nad łodzią, migocąc skrzydłami i sypiąc z nich żar iskier, potem wzbił się w górę z gwizdem, przeszywającym ciszę snu — do ciszy śmierci tak bardzo podobną.







III.

Z odpłynięciem Luigarda samotność zwarła się dokoła Willemsa, samotność ostatecznego opuszczenia, banicji, opadłych nadzieji. Cisza, w której napróżno rozlegałyby się krzyki rozpaczy, buntownicze, daremne wybuchy.
W sercu banity zapanowała też cisza dni beznadziejnych, wspomnień niezbytych. Wspomnień i żalów, bynajmniej wyrzutów sumienia, na uczucia te bowiem nie bywa miejsca w duszy ludzi przepojonych samopoczuciem swej wyższości, która pragnienia ich, przedsięwzięcia, omyłki same osłania nieprzeniknionym puklerzem fatalizmu.
Dni mijały równe i monotonne, w jasnych wschodach i melancholijnych zachodach słońca, znojnym upale południa i głębokim mroku nocy. Ile ich minęło: dwa, trzy czy więcej, Willems nie liczył, odkąd Luigard odpłynął, mrok nieprzenikniony zamroczył mu duszę. Wpół senny, apatyczny, błąkał się po dziedzińcach osamotniałej osady, śród szałasów rozbitych na palach nad rzeką, które z pustych drzwi zdawały się go podpatrywać, śledzić podejrzliwie, odpychać obcego sobie przybłędę tem wszystkiem, co śród ścian tych i pod stropami, dyszało kiedybądź innem życiem, inną duszą, tak głęboko, tak wyniośle gardzonych przez Willemsa, z miejsc tych wypartych tubylców. Ciężką stopą potrącał węgle wygasłych ognisk, podnosił tumany kurzu z białych popielisk, łamał łodygi traw wysokich i kielichy kwiecia dzikiego, któregoby nazwać nie potrafił, przechodził z miejsca na miejsce, tułacz apatyczny, niespokojny, w ciasnem kole zwarty pomiędzy wstęgą wody, a nieprzebytym murem lasu, a w sercu i myśli jego było jak w tych głuchych, opuszczonych ruderach, jak w tych lasach nieprzeniknionej głuszy, jak na tych wód migotliwych, nieuchwytnych połyskach.
Zdala śledziły go wygasłe źrenice starej niewolnicy i Aïszy wielkie, smutne oczy. Trzy te istoty, rzucone niby drzazgi rozbitych szczątków okrętu ludzkości na puste, dzikie wybrzeże istne rozbitki, wsłuchiwały się w przypływu i odpływu wód szmery, w samotności beznadziejną ciszę. W dwóch młodych piersiach wrzały nadto stłumione ognie namiętności, żalu, rozpaczy, obrzydzenia, miłości i wstrętów. Tych dwoje burza porwała, roztrzaskała, odejmując im wszystko, nawet rezygnację, tę ostateczną ułudę ostatecznej niemocy. Trzecia istota, zgrzybiały świadek ich doli, walk, cierpień, posiadała przynajmniej kamienną apatję starości, godząc się bez buntu na dokonane fakty. Coś się jej może marzyło jeszcze o długich dniach niewoli, o ostatnim swym władcy i o porwanych strzępach obecnej powszedniości, pomiędzy tymi dwojga.. Ot! zgrzybiały, omszały okaz starości, w której postać ludzka tak mało różni się od zgruchotanego, wykrzywionego, poczerniałego pnia drzewa.
Na bieg rzeki Willems zwracał wzrok chciwy więźnia uparcie wpatrzonego w drzwi więziennej celi, w jedyne ujście na swobodę. Godzinami całemi, nie zwracając na słońca żrące promienie, ani na mroku padające smugi, stał na brzegu. Wiatr rozwiewał jego włosy i pokrywające go łachmany; dreszcze przebiegały go nieraz w najgorętsze dnia chwile, ogniste obręcze ściskały czoło i skronie w chłodne nawet wieczory, a on osłupiałym wzrokiem, w którym paliła się gorączka, wpatrywał się w migotliwy, różnobarwnie mieniący się bieg wody, w odbite na jej zwierciadle odbitych drzew rzędy. Las, po przeciwległej stronie, stał zawsze niewzruszony, nieprzenikniony, tajemniczy, szczytami drzew sięgając ku gwiazdom, jak same te gwiazdy niedościgły, chociaż tak blizki. I po tej stronie wybiegał ku rzece gąszczą zarośli, splątanemi jak sklepienia konarami, prostemi, niewzruszonemi jak granitowe kolumny pniami, ludem znieruchomiałych przed wiekami wieków olbrzymów, obojętnych na rozgrywający się u nóg ich dramat ludzi-pigmejów. A śród pigmejów mrowiska Willems czyż nie był najmniejszym, najsłabszym od gromady nieodwołalnie odciętym ułamkiem? Ułamek ten jednak nie myślał, nie marzył, nie śnił, w krótkich i porwanych snach gorączkowych swych nocy o niczem innem, ino o ucieczce, a myślał głębiej, niż korzenie najwyższych drzew sięgnąć mogą, bardziej porywczo, niż skrzydła orłów wzbić się zdołają, z mocą, co wszystko zdruzgotać, wszystko przeniknąć winna, z siłą, co góry i lasy przenosić mocna, z gorącością, co ocean do dna wychylić i osuszyćby mogła, z głębokością i porywczością ludzkiego serca. Wieczysty rozdźwięk, wieczyste nad człowiekiem przekleństwo, a do dostojności ludzkiej jedyny szczebel i prawo jedyne.
Trzeba było coś począć, coś obmyśleć. Nie tak znów trudno związać tratwę, płyt puścić na rzeki koryto...
Willems widział już siebie obalającym stuletnich drzew maszty, spławiającym je ze strumieni biegiem, wiążącym ljanami od lin mocniejszemi. Widział morze zbałwanione, groźne, burzliwe. Mniejsza z tem! Morze, którego przestworza pruły dzioby okrętów i łodzie skrzydlate, które objeżdżały inne, od tych przeklętych, lądy, na których byli ludzie „biali“, jemu podobni, do których tęsknił, bez których żyć nie mógł, którzy go wyratują, wesprą, zrozumieją, ocenią; lądy, gdzie jest pożywienie, odzież, są mieszkalne domy i sprzęty, łóżka, pościel, widelce i łyżki, pojazdy, kawiarnie, a i kościoły przez porządnych uczęszczane ludzi. I on, Willems, będzie się w nich modlił. Przypomni sobie pacierze, jakich się wyuczył w dzieciństwie w rodzinnem swem mieście. O! wszystkie te niezbędne dodatki: potrzeby cywilizacje, kraje, kędy ludzie siadają na krzesłach, nie podwijając pod siebie nóg jak małpy, jadają na białych obrusach i porcelanowych talerzach; mają znajomych i towarzyszy, z którymi zamieniają ukłony i słowa — czcze bodaj, byle zrozumiałe, w rodzinnej mowie, co jest zasadniczem, rodzonem, elementarnem prawem ludzkiem, zupełnie takiem jak powietrze, światło, ciepło. Tam łatwo być dobrym, uprzejmym, pracować, wzbogacać się, palić cygara, robić sprawunki, kupować potrzebne rzeczy... buty przedewszystkiem, a i koszulę białą, czystą, świeżo upraną, żelazkiem dobrze wygładzoną. Tam życie, rozkosz...
I aby to osiągnąć, wystarczy ściąć drzew kilka. Kilka? Ależ jedno wystarczy! Słyszał o tem od tubylców. Tak! jedno wystarczyć może...
Porwał się z takiem rozmachem, jak gdyby najbliższe drzewo miał powalić. Porwał się, stanął jak wryty: miał w kieszeni zaledwie scyzoryk.
Rzucił się na ziemię; zmęczony był, wyczerpany tak, jak gdyby już istotnie zrąbał drzewo, związał tratwę, przepłynął rzekę i morze, zdobył fortunę. Znów mu się wzrok zapalił. Dostrzegł spływające z biegiem wody kłody... dopłynąć, dosiąść, uciec... byle uciec, mniejsza z tem, jak, gdzie, za jaką cenę... chociażby życia. Pożerało go łaknięcie swobody, ucieczki, a serce w nim zamierało.
Odwrócił głowę, skrył twarz w dłonie. Widziały mu się niezmierzone przestrzenie, horyzonty, lazury niebios i wód lazury, po których spływał kloc drzewa, z uczepionym u gałęzi widmem człowieka. Nie było okrętu, ni łodzi, ni lądu, była śmierć pewna, nieunikniona, powolna...
Jęknął głośno.
Śmierć! Za młody był... lepiej banicja, wygnanie, samotność, wszystko. Czy tylko naprawdę sam tu pozostał? Czyż nie czaiła się za nim śmierć nieodstępna? Wyglądała z za krzaków, pełzała w wysokich trawach, spuszczała się z chmur, powstawała z mgły — dzwoniła w rzece, wiała wiatru powiewem, zimną ręką sięgała po jego mózg, po serce. O niej tylko myślał, ją widział tak blizką siebie, że czuł jej mroźny odech na swych ustach; tak blizką, że chwilami wyciągał przed się ramiona, by odepchnąć ohydną. Zatruła mu życie, powietrze, którem oddychał, zaćmiła jutrznie różowe i złote słońca zachody, jasność dzienną i miesiąc srebrzysty. Widział ją, blado-zieloną, przeźroczyście kościstą, przesuwającą się pomiędzy wysokiemi pniami drzew, czołgającą się pod siecią wikliny; widział w liściach olbrzymich, grubych, wysuwających się jak palce ręki, gotowej uchwycić, zdusić w śmiertelnym uścisku...
A jednak świat oddychał życiem. Wszyscy ci, których znał kiedybądź i pamiętał, istnieli, oddychali, ruszali się. Widział ich niby w dalekiej perspektywie, umniejszonych, lecz wyraźnych, ciągnących długim, nie dającym się zatrzymać ni pochwycić korowodem. On sam pozostawał wyrzucony z obiegu, poza kołem ruchu, działania, otoczony wybujałością roślinną sfer podzwrotnikowych. Wybujałość ta przetrwa go, pokryje miejsce, gdzie on padnie. W głowie mu się mieszało: chciałby się oprzeć na czemś mocnem, czuł potrzebę dotykać, tulić do piersi to, co wiekuiście, lata i lat dziesiątki trwać będzie w słońcu, w rozkwicie, w woni. Rad by się tarzać po wilgotnej, słońcem rozgrzanej ziemi. Po co? Wszak umrzeć musi i legnie w ciepłej jej wilgoci, sztywny, zimny chłodem, co się rozgrzać nie daje, powoli, z materji przemianą wsiąkając w drzewa, co nad nim rozpościerają konary, w roje much brzęczących i barwnych motyli, a te tam inne, do samej ziemi przepadłe kohorty drobnych potworków pełzających, biegających na niezliczonych nóżkach, z rogami, trąbami, szczypcami... Wszystko to rzuci się nań, skoro tylko ścięty uściskiem śmierci legnie, rozszarpie go, rozniesie cząstkę po cząstce, atom po atomie... I nikt nie spostrzeże jego nieobecności, chociaż na zawsze zniknie z powierzchni ziemi, nikt po nim nie zapłacze, nie wspomni go...
Dziwactwo! Przywidzenie chorobliwe. Tak nie będzie, tak nic być nie może. Znajdzie wyjście, ratunek. Ktobądź się zjawi, nadejdzie, nadpłynie; ujrzy ludzką istotę, a on przemówi, opowie, zostanie wysłuchany, a nie, to siłą wymoże. Silny jest przecie... o! i jak mocny!
Dźwigał się w szalonych nadziei przystępie i znów stygł, upadał, włócząc się tak z miejsca na miejsce, dopóki, wyczerpany fizycznie zeznać musiał, że nawet fizycznem zmęczeniem duszy swej ukoić nie mógł. Mógłże zaznać chwili spoczynku w tem obszernem swem więzieniu — bez wyjścia. Dawał mu ją chyba sen ciężki, bez rojeń i wspomnień, sen ołowiany. Tęsknił za nim, jak za przerwą tortury.
Pasował się tak z sobą, cierpiał ustawiczną trawiony gorączką, pod ustawicznie utkwionym w sobie wzrokiem milczącej Aïszy. Dzieliła jego męki, zdumiona niemi, nie rozumiejąc ich, zraniona śmiertelnie jego chłodem, nie ukrywanym wstrętem, nienawiścią płonącą w oku, tajemnicą lodowego milczenia, groźbą rzadkich słów syczących gniewem, tych słów strasznych i od strzał zatrutych ostrzejszych, które „biali“ wypuszczają z kołczana swego serca, słów co ranią, ogłuszają, upokarzają. Czuła w samym jego głosie chęć zranienia, upokorzenia jej, co mu się oddała bez żadnych zastrzeżeń całkowicie, piękność swą, młodość, serce, wszystko co miała niosąc w ofierze jak bóstwu, przed którym korzyć się pragnęła. Jej, co mu chciała otworzyć drogę do bogactwa i władzy, podtrzymywać go i czuwać nad nim...
Wiekuiste, wiekuiście zawiedzione rojenia każdego niewieściego, prawdziwie kochającego serca. Z zetknięcia się z „białymi“, w ciągu krótkiego, lecz burzliwego życia, pozostało jej wrażenie ich wszechwładztwa i okrutnej mocy. W Willemsie znała uosobienie typu. Wszyscy zresztą „biali“ podobni byli, lecz tego serce pełne było goryczy względem swoich, a pożądania jej, to też w kobiecej swej prostocie zaroiła o wpływach i silniejszej nad zmysłowe upojenie spójni, o czemś nierozerwalnem, wiekuistem, nieskończenie tkliwem i słodkiem. W pierwszych już chwilach przerażał ją groźny poszept przeczuć wobec jego wahań się, oporu, niechęci, z kobiecego jednak serca zaślepieniem zgłuszyła przeczuć złowrogie poszepty, ufna w miłości głos i prawa, w swych wdzięków potęgę. Tak! przywiąże go do siebie nierozerwalnymi więzami, skoro się jej uda przeciąć słabe nici wiążące go jeszcze z przeszłością, z własną rasą. Nie rozumiała i zrozumieć nie mogła jego potrzeb i ideałów. Wiekuiste nieporozumienie pomiędzy kochankami, w które nie same „kolorowe“ niewiasty popadają. Aïsza na cokół miłości wzbiła bohatera wedle własnej modły: bojownika, wodza, autokratę gwałtownego, gotowego zdradzać sprzymierzeńców dla własnej korzyści, lub z miłości dla kobiety. Nie byłoż to naturalne? Willems był silny, musiał być wielkim, swoi go odepchnęli, mścić się na nich był winien. On i ona stali naprzeciw siebie rozdzieleni wysokim murem, o którym ona pojęcia nie miała, z innego wyrosła gruntu, pod odmiennem niebem. Śniły jej się wciąż jego ogniste, pożądaniem zapalone spojrzenia, drżące namiętnością ramiona, zaklęcia, tęsknoty. Sądziła, że to trwać będzie, trwać musi — wieczyście. Jemu się śniły bulwary i kawiarnie, interesy, gorączka rynków podaży i pokupu, złoto, wygody życia kulturalnego, lub które za kulturalne uchodzi. Ona kobieta, była igraszką własnego serca i miłości, co serce i życie kobiety wypełnia po same brzegi. On ślepem narzędziem nabytych nałogów, przesądów i tej nieograniczonej wiary w siebie i w nieprzekraczalne granice, jako też w ostateczną doskonałość własnej kultury.
W chwili nudy, osamotnienia, niesmaków przeróżnych, zjawiła mu się świeża, nowa, ponętna niepartym nowości urokiem i jednem dotknięciem swych gorących, miękkich dłoni, zniszczyła przyszłość, pozbawiła dostojeństwa rozumnego, cywilizowanego człowieka, wyrwała z naturalnego środowiska, popchnęła do niecnego czynu, co rozerwał przepaść dzielącą go od równych jemu, skazał go na męki osamotnienia w dzikiej głuszy. Mógłże to jej wybaczyć? Spojrzenia od niej odwracał, bojąc się zabić ją wzrokiem. Ręki wyciągnąć nie śmiał, by się nie zwarła nad nią zbrodniczo. A ona — oczu oderwać od niego nie mogła, patrzyła na niego, spojrzeniem wodziła za nim, wylękła, wyczekująca, cierpliwa, pokorna, błagalna.
W oczach jej wielkich, do niedawna promiennych, teraz śmiertelnie smutnych, był ból i jakgdyby zdziwienie niesłusznie skatowanego psa, ból zaczątkowej duszy, zdolnej odczuć cierpienie, nie zdolnej powziąć nadziei, ani się wznieść nad brutalną oczywistość faktów, ani się od nich oderwać, ani się przeciw nim opancerzyć, w poczuciu własnej godności. Rozumiała gniew, nienawiść rozumiała, nie zdolna rozumieć wspaniałomyślności i wybaczenia.
Przez pierwsze trzy dni po odpłynięciu Luigarda, Willems nie przemówił do Aïszy ani słowa. Milczenie to wolała od dźwięku wzgardy i nienawiści, w pomruku niezrozumiałych jego słów. Po wybuchach gwałtownego uniesienia nastąpiła reakcja apatji. Przez trzy dni Willems nie opuszczał niemal brzegu rzeki. Może bagniste to wybrzeże zdawało mu się blizkiem upragnionej swobody? Pozostawał tam do późna wpatrzony w odbicia zachodu w wodzie, co złocista zrazu, pokrywała się krwistemi, a potem rdzawemi plamami.
Jednego wieczoru pozostał nad brzegiem dłużej, nie zważając na mgliste opary, co go owinęły w szare zwoje. Przebiegające go dreszcze wróciły mu świadomość rzeczywistości; skierował kroki do domu. Aïsza podniosła się od ogniska, co się rozpalało pod gęstego jeszcze dymu czapką i zaszła mu drogę. W zmroku wyglądała na postać modlącej się ze złożonemi dłońmi kobiety. Zatrzymał się, spojrzał na nią. Tyle w postawie jej było nieszukanego wdzięku, a w zmroku oczy jej świeciły tak jasno... Odwrócił głowę i miał już wejść pod dach, lecz usłyszał stąpanie za sobą. Przeląkł się. Nie chciał pozostać z nią sam ani przez krótką chwilę w tym głuchym, ciemnym domu. Stanął we drzwiach.
— Pozwól mi wejść — mówiła łagodnie — chcę być z tobą, przy tobie. Gniewasz się? za co? Milczysz... Smutny jesteś? Pozwól, niech czuwam u twego boku. Wiesz dobrze, jak wiernie czuwać umiem, by ci nic snu nie zakłóciło... Pozwól! czekam od tak dawna na uśmiech, słowo... sił mi już nie staje czekać daremnie... Spójrz na mnie, przemów. Czy cię złe opanowały moce? Złe duchy gryzą twe serce i chcą pozbawić siły i odwagi, odebrać mi twą miłość. Odpędź je... pozwól, odpędzę, zaklnę... Zapomnij o tem co boli, złe serca i złych ludzi zapomnij twarze. Pamiętaj o dniu, w którym mię spotkałeś nad czystym w lesie strumieniem. Serce ty moje! miłości! życie!
Ciche jej drżące słowa zdawały się łez pełne, dźwięczały jak kołysanka, powołująca do spoczynku... Dokoła lasy, rzeka, wązki pas łąki, noc zapadająca, wszystko zdawało się słuchać głosu i słów miłości. Zamilkła — słuchała ich jeszcze cisza sama.
Willems obrócił się pomału, niechętnie, wyższej jakiejś niż własna wola ulegając sile. Stała z głową pochyloną, z twarzą skrytą w obu dłoniach. Wzrok Willemsa prześliznął się po niej, szukając przeźroczystości nocnego nieba. Wywierało ono wrażenie nieskończoności, zdawało się wyższe, a powiewy lekkie wiatru podobne były do gwiazd westchnień. Powietrze było świeże, wonne. Willems poczuł lęk samotności i po raz wtóry w życiu zeznał swą małość, słabość, chciał zawołać o pomoc, lecz któżby mu odpowiedział? Czuł niezwalczoną potrzebę wyciągnięcia ramion z prośbą o oparcie, sympatię, pociechę — ale do kogo? Nie miał nikogo na ziemi i pod niebem, nikogo prócz niej, Aïszy!
W sercu wezbrała mu litość, opadł gniew; żal do tej, której przypisywał swą niedolę, ustąpił pragnieniu pociechy, zapomnienia. Na mgnienie oka czuł się zdolnym zstąpić ze swego cokółu mniemanej wyższości, odtrącić ambicję, przesądy wyższej swej cywilizacji, przycisnąć tę wierną, kochającą, do serca, szczerze, tkliwie, jak brat siostrę, równy równą. Kto wie, znajdzie może przy niej zapomnienie. Czy nie za ciężką, w miarę winy, spotkała go kara? Nieba nie znały litości! Ha! litości! Wszak o nią nie prosił, nie szukał. W objęciach Aïszy znajdzie upojenie, pod wpływem którego zwichnął się... Miałże to opłacać męką całego życia? Czuł się już upojony subtelną wonią południowej nocy, był zrozpaczony samotnością, milczeniem, wspomnieniami. Najlepsze porywy jego istoty ciągnęły go ku tej niewieściej postaci, stojącej przed nim cicho, odwołującej się do praw swej wielkiej, zupełnej miłości...
Porwał ją w objęcia, przycisnął do serca. Zarzuciła mu ręce na szyję z urwanym okrzykiem radosnego zdziwienia. Tulił ją do siebie, czekał znanego sobie upojenia, szału, czuł, jak stygnie, zmęczony, nie zdolny oderwać się od pożerających go zgryzot. Garnęła się do niego drżąc z radości. Słyszał szmer słów pieszczotliwych, czuł twarz jej, oddech na swych piersiach. Mówiła mu o przeszłości, lepszej przyszłości znów pewna. Nie, nie wątpiła o nim, o jego miłości, nie wątpiła ani przez chwilę, nigdy. Nawet gdy się odwracał od niej, serce się jej rwało, krajało, lecz wiedziała, że oczy, co się od niej odwracają, błądzą po krainie wspomnień, po innej ziemi, po swojej. Ale teraz nie wróci już tam, nie wróci! Zapomni zimne twarze, twarde spojrzenia i dłonie, zimniejsze, twardsze serca „białych“, co już bracią jego nie są, co go skrzywdzili. Po co myśleć o nich, po co?
Słuchał jej szeptu z ciężkiem sercem. Sztywniał, cisnąc ją machinalnie do piersi. Zapomnieć tamtych „białych“! Świat pustką stał przed nim, był ogołoconym ze wszystkiego, ze swobody, zapomnienia, pociechy, nawet z tej palącej namiętności, której poświęcił wszystko. Ona szeptała mu o miłości, pokoju, pogodzie dni i lat długich, z wiarą w możność osiągnięcia i zapewnienia mu pokoju, pogody dni i lat długich aż do nieskończoności...
Stał sztywny, machinalnie trzymając ją w ostygłych ramionach, zapatrzony ponad jej pochyloną na swe piersi ufnie głową, w mroki zsuwające się na dziedziniec, w ciemną noc rozpostartą pod parasolem rozpiętego nad dziedzińcem olbrzymiego drzewa. I zdało mu się, że mroki te, cienie wyciągają się, zagarniają go, pochłaniają niby otchłań, w którą wcześniej czy później wpaść musi...
Wczesnym rankiem otworzył drzwi domu, słysząc poza sobą równy oddech śpiącej Aïszy. On oka przez noc całą nie zmrużył. Teraz ziewał, czuł się strasznie zmęczony, uprzednia ogarniała go apatia, zgrzybiałość nagła. Stojąc na wzniesionej ponad poziomem dziedzińca werandzie, patrzał w osłupieniu w cienie nocy, pierzchające za bambusowe płoty, pełzające jeszcze pod samotnem nad dziedzińcem rozpiętem drzewem. Dalej, na tle różowiejącego wschodu, ciemna knieja lasów, poza którą szumiało morze, spowitą była w białawej mgły opary. Patrzył przed się osłupiałym, obojętnym, zgasłym wzrokiem.
— Zginąłem! bezpowrotnie zginąłem — szepnął bezdzwięcznie.
Pochylił głowę na piersi tragicznym ruchem obojętnego znużenia i schodząc z werandy pogrążył się w porannych mgłach, szarpanych pierwszym powiewem wschodzącego dnia.







IV.

Podszedł pomału do rzeki, popatrzył na nią jak ze zwyczaju, zawrócił się i usiadł pod drzewem. Poza olbrzymim pniem stara niewolnica rozdmuchiwała węgle, stękając i dysząc znosiła i dorzucała szczepane drzazgi drzewa, suche liści i łodygi. Po chwili doleciał go dym wonny, poczuł głód i to mu się zdało nowem upokorzeniem, nową krzywdą tak wielką, że o mało nie rozpłakał się jak dziecko. Czuł się osłabionym, zjedzonym doszczętnie przez febrę. Podniósł rękę, drżała i chudą była jak kość wyschła, suchą pociągnięta skórą. Obejrzał sam siebie.
Wychudł jak szkielet. Luigard wierny swemu słowu, zaopatrzył go w żywność, ale w jaką, w ryż i suszone ryby — które mało kto z „białych“ znieść może. Gdyby choć przysłał trochę potrzebnego mu lekarstwa: chininy. Czy się temu staremu bykowi zdaje, że Willems, jak dzikie bestje, obejść się może bez lekarstwa?
Ciężką głowę oparł o pień drzewa i przymknął ociężałe powieki. Marzyło mu się, że jeśliby mógł dostać w ręce kapitana, z rozkoszą darłby z niego pasy. Była to myśl przelotna, instynktowa chętka zemsty, odwetu. W rzeczy samej nie miał już siły oburzać się, był złamany nawałem klęski. Podobnie jak innych wielu, nosił się niby z wszechświatem, a kataklizm zbił go z nóg i zbliżający się własny koniec przerażał go, paraliżując resztki woli, czyniąc niezdolnym do reakcji. Runął i zdawało mu się, że wszystko wraz z nim runąć musi. Otworzył szybko oczy, by w samym blasku wschodzącego słońca dopatrywać niebywałej jakiej grozy. Skurczył się, głowę wsunął w ramiona, nogi podwinął pod siebie, ręce założył na piersiach i drżąc cały, siedział nieruchomy pod gęstymi gałęziami olbrzymiego drzewa, poprzez które słońce obsypało go porwanemi nićmi złotych promieni. Pod ich deszczem wyglądał jak kupa łachmanów lub śmiecia i tylko rozszerzone gorączką oczy paliły się żywe w nieruchomej twarzy i postaci.
Oczy te biegały niespokojnie dokoła, lub zatrzymywały się w chorobliwem natężeniu na kilkunastu mrówkach, dążących wytrwale i śmiało pod wysokiej trawy tunelem, co się im zdawać mogły dłuższe i niebezpieczniejsze od puszczy i pustyni. I przemknęło mu w myśli: szukają tam ścierwa, resztek jakiegoś owadu, co życie postradał. Zdjął go lęk paniczny. Przymknął oczy. Śmierć, zawsze, wszędzie śmierć! Nie chciał widzieć mrówek, dzieła zniszczenia, nic widzieć nie chciał. Zdało mu się, że słyszy głosy jakieś. Zmysłów omamienie, dręczące zmory, bo któż mógł nadejść, kto przemówić? Zresztą, co mu tam, głosy czy nie głosy. Słuchać nie będzie, nie chce...
A jednak... nadbiegały od rzeki, wiatr je niósł, słabe zrazu, teraz wyraźne:
— Wrócim wkrótce! — dźwięczało w powietrzu, w jego mózgu raczej... Ach! tak go głowa boli...
Wrócim! Wracać mogą tylko ci, co przybyli. Nikt nie wraca... wraca paroksyzm gorączki, ot i tyle! Zwarł z całych sił powieki, zamknąłby słuch gdyby mógł...
Otworzył oczy. To ta stara czarownica okrążyła pień szeroki drzewa i stoi tuż przed nim. Ręką przysłoniła oczy i patrzy, patrzy na brzeg, gdzie dawniej przybijały łodzie. Dawniej!... Jakiego tam djabła czarownica chce wypatrzeć, jakie zło wywołać na pustym brzegu? O! odeszła do swych węgli, żarn... Teraz Willems niema przed oczami jej złowrogiej postaci...
Co to? Czy mu się śni, czy na brzegu ktoś stoi? Kobieta. Wyraźnie kobieta. Spódnica czerwona i dźwiga coś zawieszonego na szyi... Postać znana i dziwna zarazem...
Zaklął przez szczękające zęby. Źle z nim być musi, skoro widzi niebywałe rzeczy i to w świetle dziennem. Zmora!
Nie! Zmora nie bywa tak wyraźną, pochwytną. Kobieta zbliża się... Ah! Johanna, jego żona! Porwał się z miejsca i stanął jak wryty, jedną tylko miał myśl:
— Czego, do djabła, chcieć może?
Johanna przechodziła dziedziniec prędko, niosąc dziecko owinięte w białe prześcieradło, ściągnięte z łóżka w kancelarii faktorji. Słońce, padając na nią, zdawało się ją oślepiać, obce otoczenie dziwić i onieśmielać. Wystraszone spojrzenia rzucała w prawo i w lewo, szukając wszędzie męża. Przystąpiwszy bliżej dostrzegła szkielet stojący pod drzewem, wpatrzony w nią rozbłysłem okiem. Poznała męża, osłupiała.
Stali naprzeciw siebie niemi ze zdziwienia, z rozbudzonem wspomnieniem rzeczy odległych, dawnych, które się obojgu zdawały tak dawne i dalekie, że ginęły w zmierzchu czasu i przestrzeni. Oczy ich spotkały się, zmierzyły z niedowierzaniem. Patrzyli na siebie jak na senne widziadła.
Johanna pierwsza przystąpiła bliżej. Owinięte w prześcieradło dziecię złożyła na ławie. Mały Ludwiś, który przerażony nocną wodną jazdą, darł się noc całą, spał teraz spokojnie. Willems przeprowadzał wzrokiem każdy ruch Johanny. Obecność jej zdawała mu się bajeczną. Co ją tu przywiodło? Jak? Zjawienie się jej wchodziło w liczbę walących się na niego klęsk. Chory i osłabiony bał się brutalnej napaści. Gotowa skoczyć na niego z pazurami. Znał ją. Kiedyś, zanim ją ujarzmił, próbowała. Ah! przynajmniej miał to za sobą, że się jej pozbył na zawsze. Wróciła! Aha! Zapewne by przypatrzeć się jego konaniu.
Nagle Johanna przystąpiła i obejmując jego kolana, osunęła się na ziemię, płacząc cicho. Z roztargnieniem patrzył na nią. Czego chce? Nie miał sił spytać, odepchnąć ją, odejść. W ucho mu wpadło powtarzane przez nią, śród łkań, słowo:
— Przebacz! przebacz!
Więc to ją sprowadza... aż z tamtąd... z Makasaru? Nie sąż kobiety dziwaczkami?
Wtem oczy mu zapałały. Jeśli się tu znalazła, to przypłynęła... innego nie było dojścia. Łódź!
— Łódź! — zawołał dominującym głosem i porwał się z miejsca jak szalony, przeskoczył ją, porwał za ramiona i wstrząsł nią, ale ona zawisła mu na szyi, pokrywając wyhudłą twarz jego pocałunkami. Starał się oddalić ją od siebie, odwracał twarz, wywijał się od zbytnich całusów, myślał tylko o jednem: przybyła, więc jest łódź, ujście, zbawienie. Pasowali się z sobą. Willems wołał:
— Daj że pokój! słuchaj!
Spotkanie małżonków po długiej rozłące podobniejsze było do walki na pięści, niż do powitania. Ludwiś spał snem niewinności. Udało się wreszcie Willemsowi wyrwać z objęć czułej małżonki, żelaznym uściskiem ubezwładnił jej czepiające się jego szyi i karku ramiona. Ah! nic się nie zmieniła. Brudna, płaksiwa, głupia. Nie wzbudzała zaufania.
— Mów, jak tu przybyłaś? — krzyknął, nie miarkując głosu.
— W wielkiej łodzi... z trzema wioślarzami — jąkała się. — Wiem wszystko. Luigarda chwała Bogu niema! Przybyłam, by cię uwolnić... Almayer wszystko mi opowiedział...
— Almayer... łgarz! — odparł Willems. — Więc ty... powiedz jak?
Słów mu nie stawało. Patrzył wystraszony na żonę. Czy nie była czasem narzędziem w ręku jego wrogów? Czy nie chcą wciągnąć go w nową jaką kabałę?
Johanna rozpłakała się.
— Peter! Nie patrz tak na mnie — łkała. — Nie gniewaj się. Cóż złego zrobiłam? Przybyłam, by cię przeprosić, przebłagać... uwolnić... Luigard... niebepieczeństwo....
Willems drżał niecierpliwością, nadzieją, strachem.
— O Peter! — łkała — Peter! co ci jest? Chory jesteś, zmieniony...
Wstrząsł ją za ramiona tak gwałtownie, że zamilkła.
— Jak śmiesz — syczał. — Zdrów jestem, zupełnie zdrów. Gdzież łódź? Powiedzże mi wreszcie gdzie? Mów, mówże!
Wstrząsnął nią aż jęknęła:
— Boli mię...
Odepchnął ją. Stała drżąca, wpatrując się w niego uważnie. Chciała się znów zbliżyć, lecz powstrzymał ją, podejmując palec w górę. Cofnęła się, wzdychając. Willems ochłonął i przypatrywał się teraz żonie ze zwykłym krytycyzmem, tak jak gdyby patrzył na nią, ściągając rachunki z domowych wydatków.
Johanna widziała w tym powrocie do dawnych manjer zadatek przebaczenia. Opowiadała mu teraz szczegółowo wszystko, o swem przybyciu, planach Almayer‘a. Z potoku bezładnych słów jej Willems starał się pochwycić jaki taki ciąg wypadków, coś konkretnego. Rozumiał to tylko, że była łódź, duża łódź, taka, którą się i na morze puszcza... Ale jaką w tem wszystkiem rolę odgrywał Almayer? Czy go chciał wciągnąć w zasadzkę? Ha! i to lepsze od tego co tu ma. Johanna zapewniała, że ma pieniądze, a towarzyszący jej wioślarze i przewodnicy gotowi na wszystko.
— Gdzież są? — pytał.
— Niebawem przybędą — odpowiedziała. Wylądowali mnie tu, a sami oddalili się natychmiast. Ale niebawem przybędą... Mają tu gdzieś w pobliżu znajomych rybaków... tak mówili.
Gadała, płakała, śmiała się, znów płakała, błagając by przebaczył, zapomniał... Co ma przebaczać? Scenę na wyjezdnem, w Makasarze? Niby miał on czas i dość swobody, by myśleć o tem. Co mu do tego, co Johanna mówiła czy robiła przed pół rokiem, przez całe swe życie. Co go to obchodzić może? Teraźniejszość przywaliła go ciężarem ponad jego siły, wszystkie swe władze skupiał, by rozplątać przeszłości węzły tajemne i gdy ona płakała, całowała go po rękach, zaklinała na rany Chrystusowe, na dziecko, na swe wierne przywiązanie, by przebaczył jej, zapomniał, ufał, wierzył w jej miłość i wierność, on, nieruchomą źrenicą patrzył daleko, w przyszłość, w możność tryumfu nad wrogami, w zemsty upajające miraże...
Zdejmowała go szalona chętka puszczenie się w pląsy, głośnego, radosnego śmiechu. Nie mógł się powstrzymać i grożąc pięścią niewidzialnemu wrogowi, zawołał:
— Spotkamy się kapitanie Luigard! spotkamy się jeszcze, chociażeś w to nie wierzył.
— Za nic! nigdy! — złożyła błagalnie dłonie Johanna.
Obrzucił ją wzrokiem jakgdyby się ze snu budził. Skąd się tu wzięłaś? Zapomniał był o niej zupełnie. Obecność jej dziwiła go, lecz nie tak już boleśnie jak w chwili jej wylądowania. Owszem, czuł się raczej łaskawie usposobionym dla tej biernej kobieciny, której pomoc okazywała się tak skuteczną.
A tamta? Myśl się jego zwróciła ku tamtej. Byle się „tamtej“ wywinąć bez sceny — miał wspólny ze wszystkimi mężczyznami wstręt do scen... gdy się poczuwał do winy. — Z „tamtą“ żartów niema, może być niebezpieczną...
W chwili tej była mu Aïsza nienawistną. Czuł, że go gorycz tej nienawiści dusi.
— Poczekaj tu chwilę — rzekł do żony i zniknął poza drzewem.
Przy ogniu woda wrzała hałaśliwie w miedzianem naczyniu, z którego buchała para. Stara niewolnica z obłoków pary wychylała się obojętnie i zgrzybiała.
— Gdzie ona? — spytał ją cicho Wellems.
Stara ani spojrzała na pytającego, odpowiedziała natychmiast tak, jak gdyby na spodziewane zapytanie gotową miała odpowiedź.
— Przechodziła tędy — mówiła — gdyś drzemał pod drzewem, zanim nadpłynęła łódź i nieznajoma wysiadła z niej na nasz brzeg. Patrzyła na ciebie długo, a oczy jej świeciły jak gwiazdy... nie, jak słońce raczej, taka z nich biła jasność. Poszła tam, dalej, gdzie Lakamba miał ogrody z soczystemi i słodkiemi owocami, wówczas gdyśmy tu nie byli sami, gdy byli tu mężowie z bronią, wielu mężów pieśni i słów wiele...
Mogła mruczeć do nieskończoności, Willems był już po drugiej stronie olbrzymiego drzewa. Zbliżył się do żony, chciał jej coś powiedzieć. Próżno słów szukał, myśl miał zaprzątniętą tem tylko, jak uniknąć spotkania z Aïszą. Kto wie, może ranek cały spędzi w ogrodzie... zdarzało się to jej czasem... sądzi, że Willems śpi pod drzewem i śpieszyć nie będzie. Ale czemu ci wioślarze tak się opóźniają? Tak! wolał nie spotkać się ze spojrzeniem Aïszy. Czuł fizyczny strach jej wzroku. Coby jej zresztą mógł powiedzieć? jak wytłómaczyć? Jakby się Aïsza zachowała?... A! mniejsza z tem! Nic go tu już zatrzymać nie zdoła, nic! Urósł w siłę, w pewność siebie, w arogancję, w sercu jego nie było miejsca na litość, a tem mniej na wdzięczność, zresztą... wobec żony, prawnie poślubionej Johanny, wolał zachować pozory poprawności. Nie powinna niczego się domyśleć. Sam Almayer nie wspomniał o córce ślepego Omara przed mistress Willems...
Jeśliby się domyśliła, a najgłupsze kobiety bywają w podobnych razach dziwnie sprytne i domyślne, biada mi wówczas — myślał.
I myślał dalej, a myśli z niesłychaną szybkością i jasnością biegły po sobie, nie było bo czasu do stracenia.
— Gdyby nie syn — myślał — najlepiej byłoby pozbyć się obu, i tej i tamtej...
— Nie! nie! — zawstydził się sam przed sobą. — Ślub był formalny, zapisany w regestrach, zaprzysiężony przed ołtarzem... Święte węzły...
Spojrzał na żonę i po raz pierwszy w życiu uczuł coś nakształt wyrzutu sumienia, nasuniętego przez obraz przysięgi przed ołtarzem. Wyrzut sumienia, z którym etyka nie miała nic wspólnego. Nie, nie trzeba by się Johanna czegobądź domyśliła. Byle prędzej odpłynąć...
Obejrzał się.
Możnaż wszelako polegać na onych wioślarzach, właścicielach łodzi? Tubylcy i morskie włóczęgi, jak o nich kiedyś od samego Almayer‘a słyszał. Bądź co bądź rozsądniej wziąć ze sobą rewolwer, naboje.
Willems chciał biedz ku rzece i wołać wioślarzy. Zatrzymał się: a nuż Aïsza usłyszy, nadejdzie?
Tymczasem Johanna, widząc na twarzy męża i w jego ruchach wahanie, a z surowości jego spojrzenia wnosząc, że jej przebaczyć nie chce, uczepiła się obu dłońmi rękawa jego kurty, błagając pokornie przebaczenia, zmiażdżona przeczuciem swej winy, widokiem pana swego i męża, którego jej lekkomyślność, grzeszna powolność namowom złych ludzi — pod mianem tem rozumiała swych krewnych — naraziła na tyle tak niezasłużonych, chociaż zupełnie dla niej tajemniczych i niewytłómaczonych cierpień.
— Kochałam cię zawsze — mówiła. Gdybyś wiedział co mi o tobie opowiadali. Własna moja matka oskarżała cię, że... że... ale ja w to wierzyć nie mogłam i wypowiedzieć tego nie śmiem! Oskarżała, żeś mi był niewierny.
— Fałsz! kłamstwo wierutne! — zawołał z oburzeniem Willems.
— Wiem to! nie wątpliwie! Peter! bądź wspaniałomyślny. Pomyśl, com przecierpiała odkąd opuściłeś mię. Przeklinam sama siebie i tych oszczerców... Peter, spójrz na dziecko, na naszego synka. Patrz jak słodko śpi. Daruj mi! Nie miałam chwili spokoju zanim cię odnalazłam. W takim stanie... Powiedz, że mi przebaczasz, jedno słowo...
— A do stu... — zaklął niecierpliwie Willems, zapominając o wzbudzonych dopiero co wyrzutach sumienia i patrząc niespokojnie ku rzece. — Daj mi święty spokój. Gdzież się zadzieli ci twoi wioślarze? Czemu pozwoliłaś im się oddalić? Zawsześ głupia.
— O Peter! — szlochała Johanna — wiem, że mi twe serce przebaczyło, dawno, lecz powiedz słówko, jedno słówko.
— Tak, tak, mówię — mówił szybko i niecierpliwie natychmiast dodał:
— Gdzież się podzieli przeklęci ci wioślarze?
— Nie odchodź — czepiała się rękawa jego kurtki — nie pozostaw mię samej. Powiedz, co nam grozi? Boję się. Widzę, żeś niespokojny...
— Czy tylko sam tu jesteś? — dodała po chwili, podejrzliwem okiem strzelając na wsze strony.
— Także pytanie! — żachnął się niespokojnie spoglądając ku rzece, to znów poza zagrodę, zapewne w kierunku byłych ogrodów Lakamby.
— Puść mię — zawołał, strząsając z rękawa dłoń żony, gdyż w dali dojrzał trzy kędzierzawe głowy murzynów.
— Otóż oni! — zawołał wesoło, słysząc plusk wioseł. — Płyniemy! biegnę po rewolwer.
Biegł ku drzwiom domu, lecz musiał coś dostrzedz, gdyż spiesznie wrócił ku żonie, zmieszany bardzo.
— Weź dziecko — mówił prędko — wsiądź do łodzi i odpłyńcie w prawo... za zarośla. Prędzej. Zaraz tam nadbiegnę. Spieszże!
— Peter! — zawołała wystraszona Johanna — nie odchodź, nie zostawiaj mię samej. Boję się! Coś się stało.
— Idź — szeptał ze złością Willems — mówię, że nadejdę. Idźże, słyszysz?
— Nie! nie! nie! — upierała się przy swojem. — Nie na to cię odszukałam, by cię znów stracić. Co to?
Z poza domu dolatywał cichy śpiew. Willems porwał żonę za plecy.
— Idźże, gdy ci każę — syknął przez zaciśnięte zęby.
Ale Johanna tem mocniej do niego lgnęła. Wzniósł brwi i oczy w górę, jak gdyby przyzywał niebiosy na świadka szaleństwa głupiej tej kobiety. Śpiew wzmagał się i nagle ustał. Aïsza zbliżała się pomału, niosąc kwiaty i owoce.
Właśnie wychodziła z za węgła domu, kierując kroki pod rozpościerające nad dziedzińcem konary swe i cień drzewo. Słońce oświecało ją, dodając blasku bijącej od niej radości. Chcąc zapewne uświęcić dzień powrotu w swe ramiona kochanka, przywdziała świąteczne białe szaty. Słońce połyskiwało na złotych haftach odrzuconej w tył zasłony. Złota ze srebrem wstęga podtrzymywała w pasie i ramionach lekką szatę, odkrywającą jak w bronzie utoczone ramiona i piersi. Czarne warkocze, upięte były złotemi, bombiastemi szpilkami, ozdobione gorąco pąsowem kwieciem. Ustroiła się tak dla niego, dla rozkoszy oczu, w których pragnęła widzieć na zawsze odbitą swą postać. Zbliżała się pomału, z twarzą zatopioną w wiązance wonnych jaśminów, oczy przymknęła upojona ich wonią, a bardziej jeszcze zmartwychwstałą w piersiach nadzieją szczęśliwej przyszłości.
Zrazu, olśniona słońcem, nie mogła dojrzeć stojących w cieniu drzewa. Zsunęła ze stóp drewniane sandały na wysokich obcasach, ruchem gazeli szybko i cicho wbiegła na wiodące do domu schody. Willems popchnął żonę tam, gdzie pod drzewem cień był najgłębszy. W głowie mu się mieszało. Nie wiedział jak się z zadania wywiąże. Wbiegłszy do domu po rewolwer, odepchnie, ogłuszy, obezwładni tę strojną kobietę, pijącą woń kwiatów, które dla niego zrywała i pod jego rzucić miała stopy. Tak, będzie to szybkie, bezpieczne rozwiązanie sytuacji. Liczył bez Johanny. Ta go nie puszczała, a że się jej wyrwał, pozostawiając w jej zaciśniętych dłoniach szmat rękawa swej kurty, zaskoczyła go, chwytając go za plecy ze zręcznością kotki pewnej swej ofiary, tak gwałtownie, że o mało się na wznak nie przewrócił.
— Kobieta! co to za kobieta? — krzyczała, to piszczała na przemian, od zmysłów z zazdrości odchodząc. — Więc prawdę mówili wioślarze... Śmieli się ze mnie przez całą drogę, słyszałam, słyszałam! Mówili o kobiecie, o pięknej... Uszy zatykałam, wierzyć nie chciałam, nie mogłam. Więc to prawda? Mów natychmiast. Niegodziwcze, odpowiadaj kto ona?
Wyrywał się jej, trzymała go mocno dopóki kurta nie pękła. Zostawił ją w jej szponach, porwał się biedz dalej, zatrzymał się. Serce mu biło tak gwałtownie, że stracił oddech. Chciał coś mówić, nie mógł. Przed oczami latały mu czerwone ognie. Pochwycić pistolet, zastrzelić obie i tę i... tamtą.
Na mgnienie oka wszystko znieruchomiało, zastygło na rubieży, gdzie w czarną linję rzucanego na murawę przez drzewo cienia wkraczało słońce oślepiające. Przy wiodących do domu schodach, na drzewie pokrytem czerwonemi jagodami, fruwały stada drobnych ptasząt. Zerwały się, pierzchły w drgającem od ich skrzydeł powietrzu. Od rzeki zjawił się Mahmet z braćmi, wszyscy trzej uzbrojeni w błyszczące lance.
Aïsza, która wychodziła z domu, pozostawiwszy tam kwiaty, spostrzegłszy nieznanych i uzbrojonych ludzi, krzyknęła, cofnęła się. Po chwili wybiegła znów z rewolwerem Willemsa w ręku, gotowa bronić kochanka. Dla niej każda twarz ludzka, zakłócająca ich samotność była oznaką niebezpieczeństwa. Świat cały, w mniemaniu jej, był przepełniony wrogami tego, który był dla niej wszystkiem. Niebezpieczeństw zresztą i śmierci nie bała się. Byle umrzeć z nim razem. Tem lepiej.
Śmiałym rzutem oka obiegła dziedziniec dokoła. Zauważyła, że obcy ludzie, postąpiwszy parę kroków, przystanęli, opierając się na swych lancach; po chwili spostrzegła Willems‘a odwróconego do niej plecami i szamocącego się z kimś pod drzewem. Zawołała głośno i śmiało:
— Jestem! biegnę!
Biegła mu na pomoc; głos jej był donośny, ani zadrżał. Willems usłyszał aż nadto dobrze, popchnął żonę na ławę pod drzewem, na którą opadła, wywinął się ze swej kurty, rzucił jej na twarz, a przykładając usta do jej ucha, mówił dysząc:
— Po raz ostatni mówię ci: bierz dziecko i zmykaj.
— Nie, nie — upierała się zgłuszonym głosem. — Nie odejdę... Tamtej każ odejść! Nie chcę jej widzieć! każ jej odejść natychmiast!
— Szalona — syknął nad nią i zwrócił się ku Aïszy. Nie było rady.
Aïsza, która biegła zrazu z szybkością strzały, powstrzymała kroku. Na twarzy jej malowało się zdziwienie. Na krok przed nim zatrzymała się z pytaniem w oczach, w pół otwartych ustach. On stał przed nią obnażony do pasa, z pochyloną głową, ponury.
Nieco dalej Mahmat z braćmi zamieniał, uśmiechając się, ciche uwagi i domysły. Ta brązowa, piękna to córka ślepego Omara, walecznego wodza. „Biały“ rosły i silny, za dwóch waży. Nieosobliwy zrobili interes, trzeba będzie obciążyć łódź „białym“, trzema kobietami — bo pewnie i tę starą zechce wziąć ze sobą — i dzieckiem... No! zapłacą drożej. Każdy „biały“ ma dość pieniędzy...
Bracia, pokiwawszy głowami, odeszli do barki. Mahmat pozostał na straży, z ostrzem lancy połyskującem w słońcu ponad jego głową, ociężały, obojętny widz tego, co zajść miało.
Willems przemówił pierwszy ochrypłym głosem, wyciągając rękę przed siebie:
— Oddaj mi rewolwer.
Aïsza rewolwer schowała za plecy i skinieniem brwi wskazując obcych ludzi, drżącemi usty pomału i wyraźnie pytała:
— Swoi to ludzie?
Skłonił milcząco głową. Ona dłoń podniosła do czoła. Z wieńczących ją kwiatów kilka liści spadło na obnażone ramiona.
— Wiedziałeś, że przybędą? wezwałeś? — spytała cicho.
— Nie! — odrzekł energicznie Willems. — Sami tu przybyli, po mnie.
— Więc powiedz im by odpłynęli. Cóż być może między tymi przeklętymi i tobą... skoro życie moje w twojem spoczęło sercu — mówiła powoli.
Willems milczał. Stał ze spuszczoną głową, z wbitym w ziemię wzrokiem i jedną miał myśl tylko, odebrać od niej rewolwer, a potem...
Aïsza długo patrzyła na skurczoną, szlochającą, z zakrytą twarzą kobietę.
— Kto to? — spytała, podnosząc na Willems‘a oczy, z którychby nic nie wyczytał.
— Moja żona — odrzekł cicho, oczu nie podnosząc i dodał śmielej:
— Poślubiona wedle praw obowiązujących nas, białych, a które dane nam są od Boga.
— Prawa białych. Bóg białych — poruszyły się wzgardliwie ledwie dosłyszalnym szeptem usta Aïszy.
— Oddaj mi mój rewolwer — mówił rozkazująco Willems, nie śmiąc jednak zbliżyć się do niej i podjąć na nią rękę.
Zdawała się nie słyszeć. Mówiła pomału:
— Prawa, czy kłamstwa i oszustwa, jak wszystko co wasze?... Skąd wiedzieć mogę co prawda co kłamstwo? Ujrzawszy obcych, biegłam bronić ciebie, a tyś mi kłamał usty, spojrzeniem... Podłe, krzywe masz serce.
— Ah! — dodała nagle po chwili milczenia. — Tamta jest pierwszą... i ja mam być... niewolnicą?
— Będziesz czem ci się podoba — wybuchnął brutalnie Willems — odpływam.
Słowa te nie wywarły wrażenia, jakie wywrzeć winny były. Aïsza wzrok utkwiła w leżącem na ławie zawiniątku białem, poskoczyła ku niemu. Willems widział to, lecz skamieniały nie miał sił poruszyć się z miejsca, w głowie mu się mąciło.
Aïsza podniosła róg prześcieradła i cofnęła się z takim wyrazem twarzy, jak gdyby nadeptała padalca. Wpiła w śpiące dziecko wzrok przerażenia, zdumienia bez granic, a gdy po długiej chwili wyprostowała się i podniosła czoło, zdawało się, że cień fatalizmu padł na nią i owinął ją całunem, chociaż stała w bieli i w złocie i w słońca promieniach.
Willems stał też jak wryty, myśląc tylko o ucieczce, a jednocześnie czuł, że minuty są policzone, że nań woła coś tak nieodzownego, jak śmierć sama. Mniejsza z tem. Wszystko było mu obojętne, wszystko prócz wyzwolenia. Zapomniał żonę, dziecko, Hudig‘a, Luigard‘a, przeszłość i teraźniejszość, wszystko i wszystkich w rwącem pożądaniu przyszłości, nowego życia.
Aïsza mówiła cicho, pomału, skandując słowa jak płaczka lub błagająca, jak kapłanka w ofiary godzinę.
— Dziecię! dziecię! Czem zgrzeszyłam, by na taką zasłużyć karę, by podobną przeżyć boleść i hańbę? A tyś mi mówił, — zwróciła się królewskim ruchem do kochanka, — żeś żadnych poza sobą nie pozostawił węzłów, nic... Mówiłeś tak mając dziecię, rodzone dziecię i dziecięcia tego matkę. Szalona! wierzyłam i myślałam, że możesz moim zostać, i mnie danem będzie...
Głos się jej urwał na słowie, co zapewne było najświętszą nadzieją nowego życia, w które weszła. Marzyła — kobietą bo była! — że dziecięce ramiona wzniosą się pomiędzy nim a nią, odgonią złych wspomnień mary, przyszłości będą zadatkiem...
Szalona!
Wierzyła, że pierwszą była i jedyną... Kto zliczy ułudy kochającego kobiecego serca! W chwili, gdy ujrzała dziecię tamtej — uczuła rozwierającą się przed sobą przepaść czarną, zimną, niezmierzonego osamotnienia, piekielnej głuszy. Dal, w którą odejdzie sama, bez niego, bez oparcia, nadziei, wiary, pełną krzywd, bez ujścia.
Zbliżyła się do Johanny. Wrzał w niej gniew, zazdrość, nienawiść nieubłagana. Czuła się wobec tej nieznajomej skrzywdzoną, upokorzoną. Zerwała z jej twarzy zasłaniającą ją kurtę Willems‘a, wołając z wściekłością:
— Niechże spojrzę na tę, której nam być służebną i niewolnicą, Ya! wa! widzę cię. Ya! wa!
W krzyku jej było coś z rozdartej duszy, coś, co biło ponad drzewa wysokie ku niezmąconym szafirom nieba, ku słońcom jasnym. Spojrzawszy na skurczoną, spłakaną Johannę zamilkła. Uśmiech wzgardy przewił się po jej ustach.
— A! Sirani! — rzekła — z tamtych kobiet...
Johanna przyskoczyła urażona do męża.
— Broń mię Peter! — krzyczała — broń mię przed tą murzynką, poganką; winienieś stanąć w mojej obronie.
— Ciszej! nic ci nie grozi — syknął przez zaciśnięte zęby Willems.
Aïsza oboje objęła wzgardliwem spojrzeniem i składając dłonie wzniesione wysoko nad swą głową, na znak udanej pokory, mówiła drwiąco:
— Skłaniam się przed waszą wysokością, gotowa włosami proch zmiatać przed stopami waszemi. Pyłem jestem i tylko pyłem w oczach waszych.
Potem zwracając się do Willemsa rozkrzyżowała ręce, wołając z wyrzutem:
— Co zrobiłeś ze mną, w coś mię obrócił, przeklęty synu przeklętej matki? Zmienić mnie, wodza córkę, w niewolnicę... niewolnicy! Milcz, ani słowa! Nie truj mię jadem swej mowy. Gdybyż ta choć „białą“ była! ale z mieszańców, przez wszystkich wzgardzonego pokolenia. Sirani!
Wskazała palcem Johannę, cofnęła się o krok, roześmiała głośno, przeciągle.
— Każ jej milczeć, Peter! Każ milczeć — wołała Johanna. — Czarownica, poganka! Wybij ją, odpędź!
Willems spostrzegł rewolwer, który Aïsza rzuciła na ławę przy dziecku w pierwszej chwili bolesnego zdumienia. Wstąpiła weń otucha. Przemówił do żony po niemiecku, nie patrząc na nią:
— Sprzątnij mi natychmiast dziecko — mówił — i... mój, leżący tam, rewolwer. Zmykaj do łodzi, nie tracąc ani chwili. Rozprawię się tu z nią.
Aïsza przystąpiła bliżej i wpatrzona w Johannę, targając opasującą ją złotolitą wstęgę, mówiła śród wybuchów gorzkiego, szalonego śmiechu:
— Dla niej... dla niej.. matki tego co rozsławi imię twe, co chwałę twych czynów opowiadać będzie. Wszystko dla niej. Dla mnie nic... Bierz, bierz wszystko.
Rzucała na ziemię przed Johannę pas swój, bransolety, szpilki złote, wieńczące ją kwiaty, złotem haftowane zasłony przeźroczyste. Włosy jej rozpadły się, pokrywając czarnym płaszczem jej ramiona, obramiając twarz, z której biło obłąkanie.
— Wypędź ją, czarownicę przeklętą — wołała Johanna, czepiając się obu dłońmi ramienia męża.
— Spójrz — roześmiała się dziko Aïsza, palcem wskazując żonę Willemsa. — Patrz! ależ kobieta ta z Sirani plemienia, z mieszańców! Przelękła się mnie! W oczy mi spojrzeć nie śmie, za ciebie się chowa. Ach jaka szpetna!
Jeśli Johanna nie rozumiała słów, to rozumiała ton, spojrzenie, obelgę. Jak szalona podskoczyła do Aïszy, uderzyła ją w twarz, porwała dziecko, które zbudzone płakać zaczęło i wraz z niem pobiegła ku rzece, rzucając przeraźliwe krzyki, wzywając na pomoc niebo, piekło.
Willems, korzystając z zamieszania, manewrował tak, by niepostrzeżenie pochwycić rewolwer z ławy. Spostrzegła to Aïsza, podskoczyła jak pantera, odpychając go z nienacka na bok, rękę z pochwyconą bronią założyła za plecy.
— Nie! nie będziesz miał — wołała. — Idź za nią, za tamtą, naprzeciw wrogów, niebezpieczeństwa, śmierci, idź rozbrojony, z gołemi rękoma i słodkiemi, trującemi słowy, taki, jakiś stanął przedemną. Idź w lasy, na morza, na wody, wszędzie, gdzie śmierć czyha na ciebie...
Urwała. Wpół obnażony, wpół obłąkany Willems był tuż przed nią. Zdala dolatywały krzyki wołającej o pomoc Johanny. Słońce oślepiało Aïszę, padało na nią, na niego, na pusty kąt ziemi, gdzie tyle namiętności wrzało w śmiertelnych zapasach.
W to słoneczne rano nienawiść i zemsta były w powietrzu; antagonizm rasy, krwi, wieczystych nieporozumień pomiędzy mężczyzną i kobietą. — W niej miłość szalona zmieniła się w nienawiść do kochanka, urodzonego pod innem niebem, na ziemi fałszu i przemocy, do „białego“, niosącego z sobą zagładę i nieszczęście wszystkim nie „białym“. Zdawało się jej, że słyszy głos ojca, ślepego Omara, szepcący jej na ucho:
— Zabij, zabij go!
Widząc, że się poruszył, zakrzyczała:
— Nie zbliżaj się, bo zginiesz. Umykaj dopóki przy zmysłach jeszcze jestem...
Willems rzucił się, gotów walczyć, byle broń swą odzyskać. Nie śmiał uchodzić bez broni. Pomimo miotających nim sprzecznych a tak gwałtownych uczuć zauważył, że roznamiętniona o mierzeniu weń nie zdolna była myśleć. Chociażby i wystrzeliła, chybi. Trzymała rewolwer za wysoko, stanowczo za wysoko. Postąpił krok naprzód, widział lufę drżącą w jej wyciągniętem przed się na oślep ręku... Teraz lub nigdy, pomyślał.
Zgiął kolano, gotów do skoku co jej broń z rąk wytrąci.
Coś czerwonego zamigotało mu w oczach, coś ognistego zaślepiło, huk stłumiony ogłuszył. Coś go wstrzymało. Czuł, że rozdyma nozdrza, wdychając błękitny dymek, co mu słońce i jasność dzienną przysłonił na chwilę.
— Chybiła — pomyślał — pewien tego byłem. Chybiła.
Widział leżący na ziemi rewolwer i ją daleko, zmniejszoną do niemożliwości, wyciągającą przed się ręce. Teraz pora pochwycić rewolwer, podejmie go. Nigdy tak jak w tej chwili nie czuł radości życia, tryumfu, nadziei, nigdy mu słońce nie świeciło jaśniej... tylko w ustach poczuł słony, gorący niesmak, odkaszlnął... splunął...
Na Boga! Kto krzyknął: „umiera!“ Kto umiera? Mniejsza z tem, byle pochwycić broń... Ciemno... Czemu ciemno? Czy noc zapada?

W wiele, wiele lat potem, Almayer opowiadał przygodnemu podróżnemu z Europy o powstaniu buntowniczem Sambiru.
Podróżny Rumunem był, naturalistą w pogoni za rzadkimi okazami orchidei, które skupował za jakąbądź cenę w handlowych celach, a wszem wobec i każdemu z osobna w pierwszym kwadransie znajomości oświadczał zamiar pisania wyczerpującego dzieła o ziemiach podzwrotnikowych.
Po drodze spotkał Almayera. Człek to był z pewnem wychowaniem, lecz pił nadto. Dżyn i spirytus potrzebne mu były, jak utrzymywał, dla podtrzymania zdrowia. Przez wieczór cały, ciągnąc ze szklanicy, rozpowiadał Almayerowi o kawiarniach i skandalach europejskich stolic. Wzamian Almayer zanudzał go swem utyskiwaniem na socjalne i polityczne — nie mówiąc już o towarzyskich — stosunki Sambiru. Rozmawiali, siedząc na werandzie w faktorji przy stole, na którym paliła się lampa i stały do połowy wypróżnione butelki. Ćmy i nocne motyle, którym nie wystarczały bezpieczniejsze bądź co bądź blaski księżyca, wirowały nad lampą, dokoła lampy. Ginęły jedne roje, nadlatywały drugie. Almayer zarumieniony mówił:
— Nie widziałem tego wprawdzie na własne oczy. Byłem między młotem a kowadłem z powodu ojca... to jest teścia... chcę mówić kapitana Luigarda, dziwacznej, nie dającej się wyjaśnić drażliwości. Co do mnie, przekonany jestem, że chcąc łotrowi temu ułatwić ucieczkę, oddawałem największą usługę kapitanowi. Należy on, niestety, do gatunku ludzi, którzy żadnej nie znoszą argumentacji. Z przesmyku zdołaliśmy wydostać się dopiero wieczorem, przy dostatecznym dopływie wody. Ciemniało, gdyśmy dotarli do byłej osady Lakamby. Pusto tu myślę i cieszę się w duchu. Wylądowujemy, wchodzimy na dziedziniec, wszędzie cicho, głucho, tylko pod wielkiem jak parasol drzewem kupa czegoś...
Jak się porwie, jak rzuci na nas, jak skoczy nam do oczu. Słyszałeś pan kiedy o wiernych psach strzegących zwłok swych panów? Nie dopuszczą nikogo, poszarpią pokąsają. Na honor! ledwieśmy ją jak psa odpędzili kopaniem nóg. Była wściekła, broniła przystępu, nie pozwalając dotknąć. Ugodzony w piersi, płuca kulą miał przeszyte i to na odległość wyciągniętej ręki. Obie rany: w piersiach i pod łopatką, nie większe od takiego ot, krążka. Ledwośmy sobie z nią radę dali, trzech mężczyzn na jedną kobietę... siłę bo miała lwicy. Zwłoki przenieśliśmy do barki, ona plusk w wodę. Myślałem, że zemdlała, gdzie tam! Płynie w ślad za barką, aż mi się jej żal zrobiło. Rzeki pełne aligatorów. Ojciec... kapitan Luigard, chcę powiedzieć, szczyci się nimi jak kto inny okazową oborą. Dziwak! Pozwoliłem jej wleźć do łodzi, choć djabelnie było ciasno z tym trupem. Nie spuściła jego głowy z kolan, obcierała mu krew swymi włosami, a było trochę krwi zapiekłej na ustach i brodzie. Sześć godzin płynęliśmy tak w dzień upalny, a ta ani się poruszyła, niańcząc trupa, do którego ustawicznie mówiła coś cicho, tkliwie. M-r Swan, sternik z dwumasztowca, który był ze mną, mówił mi potem, że za żadne pieniądze nie chciałby odbywać drugiej podobnej podróży. Wierzę. Dziś jeszcze dreszcz mię zdejmuje, gdy pomyślę o tem.
Almayer wstrząsł się, a potem ciszej spytał gościa.
— Jak pan sadzi, czy słyszał on co mu mówiła?...
— Naturalistą jestem — odparł gość obojętnie, dolewając sobie wina.
Almayer pokiwał głową i opowiadał dalej:
— Jak to się stało, nikt dokładnie nie wie. Sam Mahmat był tego świadkiem. Dowodzi, że stał tuż, na odległość dwóch co najwyżej lanc, lecz że się to stało tak szybko, niespodzianie. Przedtem obie kobiety targały się wzajem za włosy. Nic naturalniejszego przy takiem, jakby to powiedzieć, pikantnem, tak, pikantnem spotkaniu. Willems stał pomiędzy niemi, to tę ofuknął, to tamtą, jak zwykle bywa. Dopiero gdy żona Willemsa, ta, pan wie, chuda, szpetna, głupia, jak dwie krople wody podobna do Hudiga, odeszła, on i ona skoczyli ku sobie jak wściekli — własne to słowa Mahmata.
Tu Almayer, naśladując Mahmata, w nosowe wpadł dźwięki.
— Mówi Mahmat: „Trzymała rewolwer w ręku, a wymachiwała nim tak, żem się bał, by nie trafiła we mnie. Odskoczyłem w bok. „Biały“ przysiadł jak tygrys gotowy do skoku, ona wcale nie celowała i nic nie było słychać, tylko jej oczy rozszerzyły się. Krzyknęła, a tamten stał jeszcze, mrugając oczyma, wyprostowany, niby nic, można było przeliczyć: raz, dwa, trzy, zanim runął jak długi twarzą naprzód.
— Trzeba przyznać — ciągnął Almayer — że jest prawdopodobieństwo w opowiadaniu Mahmata. Ludzie ci zwykle łżą, lecz widzieliśmy przestrzelonych w piersi: chwilę stojąc, niby nic, a potem bęc, twarzą do ziemi.
— Mahmat opowiada, że tamta stała drżąc na całem ciele, zanim upadł. W barce była Johanna... to jest żona... Odpłynęli nie zwracając uwagi na jej wrzaski. Zapłaciła im za drogę tam i z powrotem, więc mi ją tu odwieźli. Mahmat wynajmuje barkę...
— Bezwstydny złodziej — zauważył gość.
— A! przepraszam! porządny, wcale porządny człowiek. Dwaj jego bracia poprzeszywali się wzajem w jakiejś sprzeczce lancami. Mają to na co zasłużyli. Było to przy ograbianiu grobów. Ale Mahmat wzbogacił się na tym interesie i wyniósł się stąd...
— Wszyscy się stąd wynoszą — westchnął żałośnie Almayer — wszyscy, oprócz mnie... A wszystko dzięki Willemsowi, który tu na moją niedolę sprowadził Araba. Łotr!
— „De mortuis nil ni... num“ — wykrztusił gość.
— Lepiej byś pan używał języka angielskiego, gdyż rodzimego pańskiego języka nikt chyba nie rozumie? — skrzywił się Almayer.
— Nie gniewaj się pan — odparł tamten — to łacina, a przysłowia są mądrością... świata całego. Zresztą o co idzie? Masz pan zajście z Opatrznością. Nie jesteś wyjątkiem. I ja byłbym profesorem w uniwersytecie, gdyby...
Almayer wstał od stołu i przechadzając się po werandzie, mówił:
— Tak, wszystkim dobrze się składa, ale nie mnie, choć więcej chyba od niejednego wart jestem. Patrz pan, Lakamba tytułuje siebie sułtanem, a gdy się do niego udaję w interesach — przeklęte interesy! — nie wychodzi na me spotkanie, tylko wysyła swego kanclerza: jednookiego Babalatchiego. Jego wysokość śpi! Wysokość... Małpa! A Babalatchi? Szkoda żem tego rozbójnika w swoim czasie nie wygnał stąd. A Abdulla? Zamieszkał tu, by być, jak mówi, dalej od „białych“. Arogant! Fortunę jego liczyć trzeba na krocie, gdzie tam, na miljony! Ma pałace, okręty, flotyllę całą. Wszystko zagarnął, zmusił oj... to jest kapitana Luigarda zwrócić się w inną stronę. Teść mój wdał się w te kopalnie złota, wiesz pan. Wyjechał w tym interesie do Europy i zarzucił się tam, jak gdyby był zwykłym bagażem, znikł niby zwykły coolie. Wyobraź pan sobie: kapitan Luigard znika w Europie, jak pierwszy lepszy łapserdak. Cha, cha, cha! Znałeś pan kapitana Luigarda?
— Spotykałem — odrzekł tamten. — Sentymentalny niedźwiedź... korsarz raczej. Sam bywam sen-ty-men-talny!
Almayer westchnął.
— O! sentymentalny. Opowiadałem panu o nagrobku? Sto dwadzieścia dolarów wrzuconych w błoto. Przydałyby mi się dziś. Na nagrobku stary kazał wyryć napis:
„Peter Willems, z łaski Najmiłosierniejszego, wyzwolony od wroga“.
— Cha, cha, cha! Słyszał kto, co podobnego, od wroga! od jakiego? Chyba wrogiem był mu sam kapitan Luigard. Teść mój niewątpliwie niepospolity, znamienity człowiek, lecz dziwak!.. Widziałeś pan ten nagrobek? Na wzgórzu, na tamtym brzegu rzeki. Pokażę panu zaraz.
— Hum — gość odchrząknął — nie jestem co prawda ciekaw i... strasznie gorąco. Chyba, że mię tam zaniosą...
I zdarzyło się istotnie, że go tam, w kilka miesięcy potem zanieśli... Był to drugi z rzędu „biały“, pochowany na niegościnnej ziemi. Tymczasem jednak żył, był tylko pijany, więc spytał ni w pięć, ni w dziesięć!
— A ta... tamta... żona czy jak tam.
— I tę, wraz z jej bębnem, Luigard utrzymuje w Makasarze, chociaż byłoby to raczej rzeczą Hudiga. Luigard bajecznie rozrzutny! bajecznie! Żadna fortuna temu nie podoła! Co się z niemi dzieje, odkąd teść zarzucił się w Europie, nie moja rzecz. Muszę myśleć o mojej córce. Dam panu list rekomendacyjny do mistress Pinc, w Singapore. Poznasz tam moją Ninę. Szczęśliwy! Piękność, mówię panu, a wychowana, utalentowana...
— Słyszałem dwadzieścia... gdzie tam dwadzieścia, tysiąc razy słyszałem... — mruknął gość... — Ale nie o tę chciałem pytać. O tamtę: murzynkę czy arabkę...
— Tamtę — zawołał Almayer — tu trzymamy. Zwarjowała na razie i teraz jeszcze coś jej braknie. Teść mój dba o nią, jak o własną córkę. Musieliśmy wybudować dla niej osobny, wygodny dom. Błąkała się po okolicy, nie mówiąc nigdy, do nikogo, tylko na widok lub wspomnienie Abdulli wpadała w furję. Często ginęła nam z osady. Kapitan zarządzał poszukiwania, jak gdyby co najmniej brylantami była osypana. Znajdowano ją to tu, to tam, zwykle na miejscu, kędy była ongi osada Lakamby. Jeszcze częściej w lesie, nad strumieniem. Ulubiona ta przez nią miejscowość. Co w niej widzi osobliwszego niewiadomo. Gotowa tam dnie i noce spędzać.
— Z czasem — ciągnął opowiadanie Almayer — uspokoiła się, wszyscy jednak drżą tu przed nią, tylko moja mała, śliczna, mądra Nina, nic sobie z niej nie robiła, owszem od razu przylgnęła do niej, a że z zasady pozwalałem mej jedynaczce robić to, co chce, więc i tego nie broniłem. Czy uwierzysz pan! Ta dzika, szalona kobieta przywiązała się do mojej córki. Nikt bo urokowi Niny oprzeć nie zdoła. Aïsza okazała się doskonałą piastunką. Zdarzyło się raz, że moja mała, zagniewawszy się na mnie i wyrwawszy mi się z rąk, wpadła w rzekę. Córka ślepego Omara — ojciec jej wodzem, jak oni to mówią, był — nie zawahała się ani chwili, rzuciła się w wodę i wyłowiła szczęśliwie małą psotnicę. Ach, teraz jeszcze dreszcz mię przejmuje, gdy wspomnę tę chwilę. O małom nie zwariował. Odtąd Aïsza weszła w skład mego domu i ma u mnie zapewniony byt dopóty, dopóki sam mieć będę garść ryżu. Widziałeś ją pan. Służyła nam do stołu wraz z wiernym moim Ali.
— Co — zawołał podróżny — stara ta wiedźma?
— Ach! — westchnął Almayer — starzejemy tu szybko, bardzo szybko, w przeklętym tym klimacie. Noce spędzane w bagnistych lasach, łamią silniejsze barki. Ja sam...
— Obrzydła rzecz — wyksztusił gość wpół sennie.
Zdrzemnął się na dobre. Almayer, oparty o balustradę wzrok puścił po pogodnem, księżycem osrebrzonem niebie. Lasy niezmienne i ciemne, jak dawniej zdawały się pływać w wodzie, rzeka oblewała jak dawniej ich stopy. Ponad najwyższych drzew wierzchołki strzelało czarną kopułą wzgórze, na którem kapitan Luigard pogrzebał zwłoki swego ostatniego „więźnia“. Almayer wpatrywał się długo w to wzgórze usiłując dojrzeć nagrobek, co tyle kosztował. Gdy się zwrócił do gościa, ten chrapał, wsparty łokciami o stół.
— Słuchaj pan — zawołał Almayer, stuknąwszy pięścią w stół. Naturalista podskoczył na krześle.
— Chciałbym wiedzieć — mówił głośno i bijąc w stół Almayer, — pan coś przeczytał, jak mówisz, książnicę całą, co się chwalisz, żeś uczony, powiedzże mi, czemu tacy, jak ten tam łotr, zjawiają się na świecie? Ni sobie, ni komu nie przynoszą korzyści. Ja, naprzykład! Nikomu, nigdy, żadnej krzywdy nie uczyniłem, całe życie uczciwie przeżyłem... a taki jakiś gałgan, oszust, urodzony w Roterdamie czy tam innem jakiem przeklętem mieście, na drugim końcu świata, przybłąka się aż tu, okradnie pryncypała, opuści rodzoną żonę i zrujnuje mnie... to jest moją Ninę? Zginie potem marnie, jak żył, z ręki dzikiej kobiety, co go kochała do szaleństwa, nic o nim nie wiedząc, nie mogąc się nawet z nim rozmówić. I bądź tu filozofem, powiedz, na co to wszystko potrzebne? Świat i życie zagadką... szalbierstwem! Za co ja cierpię, za co pokutuję?
Wyrzuciwszy z siebie potok filozoficznych pytań, zamilkł nagle. Gość, otwierając szeroko oczy, bełkotał:
— Kto wie, czy... czy... sam fakt twego... tak, twego istnienia nie jest... nie bywa... szkodliwy? Podobasz mi się, ale...
Głowa opadła mu na stół, zachrapał.
Almayer wzruszył ramionami i odwrócił się. Rzadko kiedy pił własnego importu gin (dżyn), lecz gdy mu się to zdarzało, wpadał w wojownicze usposobienie, pesymistycznie zapatrując się na ustanowiony rzeczy porządek. I teraz, przechylając się przez balustradę, wygrażał pięścią pogodnej, srebrzystej nocy, dalekim horyzontom, wierzchołkowi wzgórza, na którem, z woli kapitana Luigarda, stanął cokół z granitu na pamiątkę miłosierdzia Najmiłosierniejszego, który wyzwolił Willemsa od jego nieprzyjaciela.
— Źle zrobił ojciec — powtarzał Almayer — źle! Tyle pieniędzy wrzucić w błoto... tyle. Winieneś mi za wszystko zapłacić Willems! Winieneś! Hej Willems! słyszysz, tam gdzie chyba nie będzie zmiłowania nad tobą? Nie będzie, jest nadzieja.
Nadzieja! — poniosło echo na wody, lasy, wzgórza... Almayer czekał ze złośliwym uśmiechem innej odpowiedzi, której się nie doczekał.


KONIEC.






  1. Radży — wielkorządca, królik.
  2. Tytuł, nadawany przez tubylców europejczykom i znamienitszym krajowcom.
  3. Drzewo cenne.
  4. Drzewo cenne.
  5. Przypis własny Wikiźródeł Brak części tekstu
  6. Mały statek.
  7. Rodzaj trzciny.
  8. Guma.
  9. Biały.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Joseph Conrad i tłumacza: Wilhelmina Zyndram-Kościałkowska.