Bohaterowie Grecji/całość
<<< Dane tekstu | |
Autor | |
Tytuł | Bohaterowie Grecji |
Wydawca | „Ruch literacki“ nr 30—45 /1876 |
Data wyd. | 1876 |
Miejsce wyd. | Lwów |
Tłumacz | Władysław Tarnowski |
Tytuł orygin. | La Grèce moderne. Héros et Poetes |
Źródło | skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI |
Indeks stron |
Ze wszystkich zdarzeń, które na początku tego wieku oznaczały wewnętrzny rozkład potęgi muzułmańskiej, najznaczniejszem jest bez wątpienia zmartwychwstanie Grecji. Dotąd nie studjowano go tylko w historji wojen o niepodległość, których jest ostatnim i najświetniejszym okresem. Grecja jednak długo przedtem protestowała przeciw obcemu panowaniu, zanim Europa ujrzała ją całą, powstającą dla odzyskania swej niepodległości. W roku 1821 powstanie Greków, datujące od kilku wieków, zapoznawane, opuszczone, źle zarządzone, zdławione z jednej strony, odradzające się z drugiej, było jednak dość silnem, by ustalić na zawsze podwalinę żywotności narodu, i ożywić ognisko patrjotyzmu i wolności.
Skoro Albanja i Morea[2] zostały ostatecznie podbite przez Mahometa II (1467), Turcy zwalili brzemię tak ciężkiej niewoli, taką tyranją barbarzyńską ugniatali nieszczęsne prowincje greckie, że chrześcijanie, nie chcący wyrzec się swej wiary, masami opuszczali wsie i miasta. Szczyty dotąd niezamieszkałe Olimpu, Pindu, Parnasu, Taygetu, ustronia najdziksze i najnieprzystępniejsze, zaludniły się tymi ludźmi żelaznego postanowienia, niezłomnej duszy, którzy woleli, jak mówią ich gminne pieśni, żyć w towarzystwie dzikich zwierząt, niż Turków. Wkrótce każda góra miała swoją warownię, każda skała swego klefta.
Olbrzymia praca emancypacji poczęta; trzy oznaczone perjody prowadzą Grecję od walk w górach najdzikszych, które przygotowują jej niepodległość, do walk i zwycięztw morskich, które ją uświęcają. Pierwsza walka, poczęta nazajutrz po podbiciu kraju, by się przeciągnąć aż do początku tego wieku, mało rozgłosu dostąpiła w historji. A jednak była to walka nieustająca gór z płaszczyznami. Epoka ta kończy się tragiczną katastrofą góry Suli; pełna rysów wspaniałych, dostarczyła poezji ludowej Grecji mnóstwo najromantyczniejszych legend. Fotos Tsawellas jest tu najwybitniejszą postacią. W drugim okresie, powstanie górskie zwolna rozpłomienia się na doliny i miasta. Wtedy wojna zmienia się nagle. Z samotnej, dzikiej walki, staje się ogólną; pokolenia rozstrzelone się łączą, prowincje powstałe podają sobie dłoń bratnią i kombinują swe siły dla zbawienia ogółu. Jedność narodu, rozbita chwilowo, reformuje się przy szczęku broni, a krew przelana ją cementuje nierozerwalnie. Grecy wydają bitwy strategiczne, cofają się w spokojnym ładzie, wytrzymują długie oblężenia i zdobywają miasta. Missolonghi, imię chwały nieśmiertelnej, kędy największy może z bohaterów Grecji, i największy z poetów XIX wieku śmierć znaleźli[3], jest głównym punktem tej wspaniałej epoki. Państwo ottomańskie w posadach swych wstrząśnięte, a Grecja wstaje żywa i odnowiona z grobów Marka Botzaris i Lorda Byrona. Wreszcie, w trzeciej epoce, morze poddaje nieskończoność swych głębin pod ostatnie zapasy tej niezmordowanej walki. Kilka szalup biednych stawią dzielnie czoło dużym okrętom tureckim; flotyla źle urządzona, ale wiedziona przez człowieka bohaterskiego genjuszu, Miaulis, rozbija wielką flotę ottomańską, i jej upadek utwierdza dzieło niepodległości greckiej. Trzej męże, uosobistniają chwalebnie te trzy okresy. Wojna o niepodległość skoncentrowana z razu w wąwozach gór, potem w miastach, następnie na morzu, ma za przedstawicieli Fotos Tsawellasa, Marka Botzaris i admirała Miaulis, z których każdy, kolejno nadał jej wybitne piętno swego genjuszu. Fotos Tsawellas jest pierwszym z tych nieśmiertelnych, których, oparci na zdarzeniach czerpanych w miejscu, chcemy postawić przed oczy wasze.
Kanton Suli, położony mniej więcej w środku Epiru, o mil dwanaście od przystani Ambracia, a o czternaście od Janiny jest najeżony górami prawie nieprzystępnemi, przez które Acheron, zwany dziś Mauropotamos (rzeka czarna), pędzi grzmiąc w bezdenne przepaście. Kraj ten, zewsząd od natury stworzony warownią olbrzymią, tylko ciasnymi otwiera się wąwozy. W początku oktobra 1853[5] opuściłem miasto Arta i wszedłem w dziką okolicę powiatu Suli, ścieżką, wiodącą raz zawrotnemi pochyłościami olbrzymich wyżyn, raz szorstkiemi gardłami wąwozów, po nad szumiącym wśród lasów Systrumi dawnym Kokytem, inną rzeką śmiertelnej pamięci. Nic bardziej odpowiedniego ciemnym podaniom mitologicznym, nad obraz tej strasznej okolicy. Jest to chaos skał spiczastych, otchłani, stromych szczytów, dzikich i poszarpanych otchłannemi przerwami.
Mimo groźnego opisu, jaki mi robiono, gdym opuszczał Ateny, czarna groza i opustoszenie tych gór, przeszły wszelkie moje oczekiwania. Głuche szlochanie strumieni, wzbierających za najmniejszym deszczem, są jedynym głosem przerywającym głuchą ciszę tej samotni. Na żadnej roślinności nie spocznie oko znużone nurzaniem się w przepaściach i spotykaniem szorstkich wypukłości. Niekiedy krzak oleandru różowo rysuje się na skalistem tle popielatem. Na samotnych wyżynach, rzadkie bukiety świerków cichym dreszczem trzmielą, to szumią za najsłabszym wiatru powiewem, niekiedy źródła rozmarzłej wody zwierciedlą się ku niebu. Od czasu do czasu, góra lub skała ku południowi zwrócona, schyla się łagodną pochyłością i tworzy zielone przedmurze, niekiedy po nad niem wybłyska jakaś przestrzeń czerwonawa: są to szkielety dębowego lasu, spalonego przez nieroztropność lub dziką fantazję górskich pasterzy.
Zdziczali ci koczownicy są jedynemi istotami, które tu przechodzą. W ciągu całego przejścia mego przez góry, jedynego napotkałem pasterza, który opuszczał z swą trzodą iglaste turnie, by się udać na zimowe leże nad cieplejsze wybrzeża Ambracji. Jednak, nie ma lat 60, jak mały ludek, pełen życia, istnie homeryczne plemię, kwitło w tych niedostępnych regjonach, zkąd rozciągało swe orle panowanie nad okolicznemi płaszczyznami. W końcu XVI wieku, kilku ludzi przybyłych z różnych stron Epiru, spotkało się u progów tego dotąd niezamieszkałego kraju. Uchodzili oni przed Turkami i pojęli, że odtąd tylko te niezdobyte wyżyny mogą być gniazdem ich rodzin i ich wolności. Inni wygnańcy, nadciągali zwolna, powiększając chrześcijańską kolonię. Około roku 1700 liczba Suljotów wynosiła około 3000, zorganizowana w rodzaj wojennej konfederacji. Zasłonięci skałami nieprzystępnemi, i wzniecający obawę władz tureckich, które napróżno usiłowawszy wysadzić ich z tego potwornego schronienia, zniewolone zostały z czasem do uznania ich niepodległości. W celu zdobycia żywności, której skały nie mogły dostarczyć, Suljoci opanowali część dolin i wąwozów przyległych, których mieszkańcy dawniejsi otrzymali nazwę Parasuljotów, czyli Suliotów[6] przyłączonych. Ludność górska stanowiła cztery wioski: Kiaffa, Avarikos, Samoniwa i Souli; rzucone na wysokich grzbietach skał, których nie można dosięgnąć inaczej, jak przebywając czteromilową, poprzecinaną bryłami skał oberwanych i tysiącami przepaści, od mili do mili wznosił się Pyrgos, rodzaj wieży fortecznej, w miejscu najtrudniejszem do przejścia. Cztery te wioski połączone były z sobą mostami z drzewa, rzuconymi ponad otchłanie. Najprzód Kiaffa, wznosiła się nad przerażającą spadzistością, z której wody deszczowe spadały ku Acheronowi. Szczyt Kungh, ukoronowany kościołem poświęconym świętej Wenerandzie, panował nad tą osadą, będącą kluczem do zdobycia całego pasma. Awarikos i Samaniwa były zawieszone w powietrzu na trzeciej i czwartej w górę wyżynie. Wreszcie wielkie Souli czyli Kassouli, znikało na igle jeszcze wyższego, mglistego szczytu. Tam mieszkały najznaczniejsze i najstarożytniejsze rodziny, między niemi rodzina Tsawellas, Botzaris, Drakos, które według podań sięgały najodleglejszej starożytności.
Zaledwie kilka bezkształtnych odłamów, parę szczerb po murach spalonych, oznaczały mi miejsca tych wdowich siedzib — zawiązku nieśmiertelnej walki. Oto gniazdo zburzone sławnego pokolenia Suliotów[7], których wódz waleczny Fotos Tsawellas, zostawił po sobie wśród plemion Epiru i w dziejach niewygasłe wspomnienie. — Wdrapawszy się dopiero o zachodzie słońca na szczyt, gdzie leży Kiaffa, nazajutrz musiałem odłożyć wycieczkę do Kassouli. Z kilką towarzyszami usadowiliśmy się tam małą karawaną, w ruinach fortecy, którą Ali pasza wzniósł w tem miejscu. Te gruzy jedynie świadczą o przeszłości tych przybytków, i od czasu do czasu zbyteczna gwardia kilkunastu Abańczyków stanowi straż tych upadłych murów, które zaledwo przeciw natarczywości żywiołów ochronić zdolne.
Noc zapadła szybko, gdyż w tych stronach zmierzch trwa chwilę, a przejście z światła do ciemności niezmiernie szybkie. Znużenie i natłok wrażeń sen oddalały ode mnie. Prosiłem przewodnika mego, by dalej ciągnął swe opowiadania w dzień poczęte, ku czemu zdał się mieć wielką ochotę. Człowiek ten którego nająłem w Arta dla niezbłądzenia w nieskończonych labiryntach gór, należał także do ostatnich wycieczek w wojnie o niepodległość. Utracił nawet jedno ucho. Turcy puścili go z niewoli, w którą był wzięty, pod warunkiem, by się zobowiązał więcej przeciw nim nie podnieść broni. Zanim jednak wyszedł, ucięli mu ucho (!) by w razie powtórnego schwytania był poznany i zaraz zabity. Znał on na palcach historię Polemarka Souli Tsawellas, którą i dzieci siół drobnych umieją i długo powtarzać będą tak dla wielkich wspomnień, które obudza, jak dla złączonych z niemi nadziei, o czem nastąpi. Agojata mój skończył swe opowiadanie taką perorą: „Walka nie jest skończona, skończy się dopiero gdy Tsawellas powróci.“ Na moje zdziwienie, wytłumaczył mi to mistyczne proroctwo, mówiąc, że w całym Epirze panuje wiara, iż Tsawellas nie zginął, ale powróci kiedyś, by co do nogi wytępić wszystkich Turków[8]. Pytałem go się, czy wnoszą, gdzie przez ten czas wielki wódz spełnia swą misję aż do czasu, gdy będzie mógł wrócić? Odrzekł mi, że to niewiadomo, ale że Fotos Tsawellas żyje i spełni jeszcze wiele cudów waleczności. „Wtedy dopiero, dodał, Grecja będzie wolną, gdy w Epirze ani na całej ziemi żadnego Turka nie będzie.“ — Taką jest potęga wpływu, wywarta przez Polimarka na wyobraźnię ludów w Epirze, że legendy ich nie zadowalniając się nieśmiertelnością przywiązaną, do imienia bohatera, nadając mu (jak i legenda o Barbarossie) życie nieśmiertelne na ziemi, i że każą mu jeszcze powracać na scenę świata, by ostatecznie zdobyć tryumf rasy greckiej nad wrogami. Jest w tem treść głęboka, charakteryzująca uosobienie całego kraju. I pielgrzymka nasza po jego okolicach przeświadczyła nas, że choć Tsawellas nie żyje, genjusz, który go ożywiał, został wśród żywych i płonie w ich duszach. Nienawiść i wzgarda Turka dosięgają tam szczytu. Sąsiedzi małego królestwa Grecji, Epiroci, wzdychają do połączenia się z nimi. Duch buntowniczy ciągle robi wśród nich, i niewątpliwie uczucie narodowe już po kilkakroć wybuchające, wyłoni wreszcie męża obdarzonego jak Tsawellas wyższością umysłu, energją olbrzymią i wpływem potężnym na bratnie plemiona.
Nazajutrz wyszedłem na stromą górę Suli. Kilka odłamów muru, szeroki kamień okopcony od ognisk pasterskich, kilka ceglanych pomników upadłych w boju, które przypadek ochronił — oto wszystko, co tam napotkałem. Z tego szczytu wzrok ogarnia wszystkie pasma gór; nic nie zdoła oddać straszliwego widoku tych smutnych samotności, wśród których pamiątki niedawnej przeszłości na każdym kroku przypominają cienie bohaterów. Nocowałem znowu w Kiaffie, nazajutrz wyszedłem z gór. Wstąpiłem tam jako turysta, ciekawy miejsc tych po tem, co zasłyszałem o nieustraszoności i tragicznym końcu Suljotów, i bardzo skłonny do współczucia z tem wszystkiem, co słyszałem o Tsawellasie, przekazane przez usta ludowe. Gdy jednak na własne oczy ujrzałem dotykalnie te miejsca, gdy prawda szczątkami tego ołtarza, tylu ofiar zawołała do koła — wrażenie moje stało się jednem z tych, które już nie zacierają się w życiu. Dramat powstania Suljotów — ich walka bohaterska — stanęły mi przed okiem z majestatem tak wielkim i wspaniałym, że ani części jego pierwej nie czułem w opowiadaniach gminnych, tem mniej w zimnych kompilacjach historyków. Wróciwszy do Aten, badałem najgorliwiej osoby kompetentne, dla rozróżnienia historji od legendy, i nie zawahałem się skreślić ten rys dziejów, którego szczegóły zasłyszałem od sędziwych weteranów[9] samej walki o niepodległość.
W końcu czerwca 1792, Ali Pasza, którego imię ohydne unieśmiertelniło się w rocznikach despotyzmu, wychodził z Janiny na czele 10.000 ludzi. Szedł on, jak mówił, na skarcenie miasta Argyracastron, które jednemu z jego zauszników zamknęło bramy. W istocie zaś była to tajemnie i długo przygotowywana ekspedycja przeciw Suljotom, którzy z swoich orlich gniazd nie szczędzili upokorzeń pysze despoty. Ali Pasza postanowił zemścić się monumentalnie. Dla oszukania Suljotów i podejścia ich, udał, że zawarł z nimi przymierze i wezwał ich do pomocy. Ci zaś z szlachetną dumą posłali mu 70 ludzi pod dowództwem dzielnego kapitana Lampros Tsawellas. Lampros wziął z sobą syna swego Fotos, by się obznajomił z sprawy rycerskiemi.
Fotos, liczący zaledwo lat 15, po raz pierwszy opuścił swe góry. Dotąd wykonywał tylko ćwiczenia wojenne Klettow[10] w czasie pokoju: tańce wojskowe, gonienie na ostrze, improwizacje poetyczne, łowy, oto były szlachetne rozrywki, którym radzi oddawali się Suljoci. Lampros z odziałem swoim złączył się z Ali Paszą[11] nad brzegiem rzeki Tyanis, który tam na nich oczekiwał. Nazajutrz wyruszyli dalej przyboczni sztabowi Alego. Wrócili tegoż dnia oznajmiając, że odnieśli świetne zwycięztwo nad posterunkami, przed Argirokastron. Ali, udając że w tem widzi dobrą wróżbę, wstrzymał pochód i resztę dnia chciał, jak mówił, spędzić na wesołej zabawie. Skoro ustał upał i schyliło się słońce za góry Pindu, Albańczykowie zaprosili Suljotów do pewnych wyścigów, wykonywanych obyczajem starożytnym. Zależą one na przesadzeniu jak najszerszej głębokości w rozpędzie. Suljoci, znani ze swej zręczności, przystali szlachetnie, by każda grupa składała się z trzech Albańczyków, a jednego tylko Suljoty. Ten układ niezmiernie zaostrzył ich ambicję i pochlebił miłości własnej. Nagrody zwycięzców zostały oznaczone, rozbroili się wszyscy dla tem swobodniejszego ruchu i rozpędu. Sam Ali pragnął być sędzią wygranej. Wstąpił na wzgórek, zkąd wzrokiem objął całą płaszczyznę. Wkrótce z niezmiernym zgiełkiem poczęły się gonitwy. Suljoci od razu poczęli zwyciężać; Fotos między nimi celował zwinnością. W upojeniu zwycięztwem, rozigrani górale nie postrzegali, że tłum widzów ścieśnia się w około nich. Młody Tsawellas, wyprzedziwszy wszystkich niesłychanym skokiem, został ogłoszony zwycięzcą. Ali pasza wstał, klaszcząc w ręce. Na ten znak Turcy, baczni na każde jego skinienie, wpadli gwałtownie na Suljotów, znużonych i bezbronnych, powalili o ziemię i okuli ich w łańcuchy.
Równocześnie Ali przyspieszonym marszem ruszył na Suli, spodziewając się tem łatwiej je zdobyć. Na szczęście jeden z jeńców o nadzwyczajnej sile, stargał w nocy swe więzy i uszedł tajemnie. Omylił straże i z szybkością wichru puścił się ku Selleidzie, gdzie przybył zawczasu, by wszystkich do alarmu pobudzić. W parę godzin byli gotowi. Jak zwykle w takich razach, najprzód zniszczyli całą żyzną okolicę, owoc swej pracy, potem znikli w górach. To też Pasza przybywszy na miejsce, ze zdumieniem zastał pustynię. Strychy i piwnicę puste, futory próżne, źródła zabite, studnie zasypane, pola wyrżnięte co było możliwe w lipcu. Kilka psów zgłodniałych na widok Turków pierzchło ku górom Suli, dla ostrzeżenia swych panów. To widząc, Ali Pasza chciał z nimi traktować o pokój. Uwolnił Lamprosa, pod warunkiem, by tenże namówił współbraci do złożenia broni. Zaledwo uwolniony, Lampros wymową swoją rozpłomienił zapał górali i przygotował do walecznego odporu, poświęcając tem samem drogiego syna i resztę ziomków pozostałych w ręku okrutnika.
Fotos i jego towarzysze, posłani do Janiny i uwięzieni, kędy syn nieodrodny Ali Paszy, Wely, do srogości ojca dorzucił jeszcze to, że ich utrzymywał ciągle w mniemaniu, jakoby za chwilę mieli umrzeć. Zawołał Fotosa, którego jako najmłodszego mniemał trwożliwym: „Jutro — rzekłem mu — będziecie żywcem spaleni. — Dobrze zrobisz, —
odrzekł mu młodzian — tak samo postąpi mój ojciec z twym ojcem i twymi braćmi, gdy ich pochwyta“[12]. I pewny tego wyroku, napominał towarzyszy do mężnej śmierci. Po trzech dniach i tyluż nocach przeżytych w grozie doraźnego skonu, nagle widzą, że drzwi więzienia się otwarły. Pewni śmierci, odzyskali wolność i swoje góry. Na głowę zbity, w walce często opiewanej w pieśni Suljotów, Ali Pasza zmuszony był zawrzeć pokój i oddać jeńców, których z żalem swym na razie nie pomordował. Fotos w tej potrzebie zapałał przeciw swemu wrogowi nieubłaganą nienawiścią, która wkrótce objawiła się w czynie. W parę miesięcy zamknął oczy swemu ojcu, poległemu w skutek ran odniesionych w ostatniej walce. Pod wpływem tych zdarzeń zemsta osobista i rodzinna wkrótce zmieniła się w zemstę narodową, całoplemienną, którą pobudził Ali Pasza Epiru. Dwóch wrogów — Ali i Fotos, odtąd ciągle stają przeciw sobie, za nimi ich plemiona zażarte, i za ruchem dramatu — widz — historja.
W chwili skonu Lampros Tsawellas polemarka oddający ducha, zwołał wszystkich wodzów. Z męskiem pożegnaniem podniósł swój uświęcony życiem oręż, i oddał go w ręce swego syna. Zrozumiano ten ruch umierającego, i Fotos, obwołany wodzem polemarką Souli. Pieśń gminna o śmierci tej mówi:
„Lampros zgładził pięćdziesiąt Bejów, sto Agów, tysiąc Turków, wreszcie i sam mężnie poległ i Pallikary płaczą w koło niego.“
„Ubierzcie go w najwspanialsze szaty; ustrójcie go na ostatnie święto wieczne, a głowę mu złóżcie na poduszce z laurów.“
„Lampros ma syna, dał mu swój samopał i miecz srebrno-pochwy. — Bądź wodzem — rzekł mu — postaw mię stojąco w grobie, i zrób otwór przy uchu mojem, bym słyszał dźwięk mej broni w bitwie.“
„I pragnę byś przechodząc, co wieczór wymienił mi nazwiska tych, co padli pod twymi ciosami, aż dokąd usłyszawszy imię Alego, nie zadrżę z radości w grobie moim!“
Walecznego wodza pochowano z całym przepychem przyjętym w takich razach przez Kleftów. Strojnego i zbrojnego pokryto ziemią; każdy z nich przystąpił, a ucałowawszy, szeptał mu do ucha zlecenia na tamten świat do drogich sobie osób. Na noszach z gałęzi i kwiatów poniesiono go do wiecznego przybytku. Od tegoż dnia Fotos Tsawellas nie miał innej myśli, jak pomścić ostatnią krzywdę, Ali zaś, jak powetować klęskę i wytępić Suljotów. Cierpliwszy jednak od swego przeciwnika, Ali czekał zadania sobie urazy, i do raptownego natarcia się gotował.
Sposobność, do której wzdychał Fotos, zdarzyła się 2. czerwca 1800. tegoż dnia wkroczył Ali Pasza do Parasulistidy w 15.000 ludzi, których w Janinie zbierał powoli i małymi hufcami, aby nie wzbudzać podejrzenia. Napaść ta była tak szybką, że Suljoci nie zdołali unieść nawet żywności z sobą w góry, i co gorzej, zabrał ją Ali Pasza. Rozpacz chwyciła Suljotów, tym razem pewnych skonu i męczarni przy tak nierównej walce. Zgromadzeni na placu przed kościołem św. Jerzego, przysięgli zapomnieć wzajemnych uraz osobistych i drogo przedać życie. Jeden Fotos nie podzielał ogólnego skruszenia. Dzień ten był jego dniem oczekiwanym. Skupił swe siły, wynoszące 1800 ludzi i 30 dowódzców. Następnie, licząc na dzielność swych Górali, postanowił zejść z gór i stawić czoło nieprzyjacielowi. Zaledwo oznajmił to postanowienie, duch najlepszy wstąpił na nowo w żołnierzy. Miłość ojczyzny i wolności odniosły tryumf nad chwilowem przerażeniem tak niespodziewanie i gromko spadłego niebezpieczeństwa. Męże, niewiasty, dzieci, kłócili się o zaszczyt brania udziału w tej walce.
Fotos czuł jednak, że byłoby nieroztropnie zaraz zaatakować armię, która się roztaczała tak licznie u podnóża góry. Postanowił zwabić ich w wąwozy, a ukrywszy się w skałach z góralami, zniszczyć napadem raptownym znużonego pochodem nieprzyjaciela. Albańczycy, nie spotykając żadnego oporu, wkroczyli w góry, tłumnie wpadli na pierwsze ścieżki jakie napotkali, wąskie, pochyłe, strome, najeżone przeszkodami, przylepione do skał urwistych, ścieśnione między opokami, to nad zawrotną otchłanią zygzakujące. Derwisze idąc wśród nich, fanatyzowali przedmowami. Zwolna sunął długi wąż pochodu, co chwila przecinany i wstrzymywany to wypadkiem spłoszonego konia, który spiąwszy dęba, runął w otchłań skały ze swym jeźdźcem, to upadkiem żołnierza, który raz poślizgnąwszy się z nieuwagi, lub niewidzialną kulą dosięgnięty, przepadł w przepaści… od świtu stanął Ali Pasza na wzgórzu Wirtzacha, zkąd jednym rzutem wzrok ogarnia cały amfiteatr przepysznych gór Selleidy. Obdarzony wzrokiem jastrzębia, śledził z radością nieustanny pochód swego wojska. Czasami tracił go z oczu w jakim wąwozie; ale po chwili zaoczył znowu wyżej ponad skałą spiętrzoną lub drzew bukietem ruchome zygzaki o czapkach płonących czerwono, o pięknych kształtach głów końskich, i błyszczących ostrzach dzid, służących pod jego komendą. Tak zbliżali się napastnicy nieznacznie ku wielkiej osadzie Suli, której lekkie wieże zbłękitnione i kąpane w blaskach różowej zorzy, wiejące sztandarem konfederacji, uwieńczone girlandą dymu sinego, pochodzącego z wystrzelonego muszkietu jakiego Suljoty, w czasie bitwy, podobne były swą niesłychaną wysokością, dziwną architekturą, niepodobieństwem odkrycia wiodących ku nim ścieżek, do jakiejś bajecznej fortecy z fantastycznego świata, obleganej przez złych, a bronionej przez dobrych geniuszów.
Albańczykowie wzięli wsie Awarikos i Samonika, które znaleźli opróżnione, udali się ku Kiaffie, zostawiając za sobą długi pochód z taborem. Raptem gradem kul zostali przywitani. Tam Fotos Tsawellas postanowił ich wstrzymać. Osłonięty basztą w Kiaffie z 600 ludźmi, wytrzymał w ciągu siedmiu godzin walkę piekielną z nieprzyjacielem, który się ciągle odnawiał, ale walił się setkami, pod gromem strzałów wyśmienicie przez Fotosa miotanych. Wreszcie obie strony znużyły się, upał stał się gwałtownym, słońce poczęło znikać na horyzoncie, żołnierze Fotosa nie zdołali już dzierżyć rozpalonych karabinów; ogień obustronnie ustawał zwolna, ale niespodziewany wypadek znowu walkę ożywił. Kobiety Suljotów wprowadzone na najwyższy szczyt gór, z trwogą śledziły wyniku walki; załamanie opanowało je gdy nastała cisza — słychać było tylko głos derwiszów, opiewających modlitwę wieczorną — sądziły one, że Suljotów pobito.
Moscho, matka Fotosa[14], siekierą przerąbuje pakę z kartuszami, napełnia nimi swój wełniany fartuszek, rozdaje resztę swym towarzyszom, i z 300 bohaterkami idzie ku Kiaffie, by pomścić naród lub zginąć[15]. Nieulęknione niewiasty zdumiały Turków i zaatakowały nim się spostrzegli, a obrońcy baszty na nowo rozpoczęli szalony ogień. Moscho, walcząca w pierwszym rzędzie, wstrzymuje się nagle, wobec strasznego widoku. Dziewięciu konających Suljotów czołga się na ziemi, wśród nich poznaje swego siostrzeńca; rzuca się na niego, całuje jego usta, oddające ostatnie tchnienie, pokrywa chustą skrwawioną głowę i odzywa się tym lakonicznym wojennym myrjologiem[16] (sic): „Drogi bratanku, zapóźni przybywam, by dni twojego życia ochronić, ale pomszczę się na żywych mordercach“.
W tej chwili Fotos dzwoni na gwałt. Inny wojownik także uświęcony w legendach, Dimos Drakos, wypada raptem z bliskiej gęstwiny, w której był ukryty z kilkuset ludzi. Turcy oblężeni ze wszech stron, ogłuszeni, cofają się, pierzchają, na łeb na szyję uchodzą, spadając tu i tam całą kaskadą ludzi ze stromych skał i urwisk, zostawiając krew na znak swej hańby, a orłom dzikim swe kości… Trzy tysiące ich trupa zostało w tej walce. Suljoci mieli 70 umarłych, a około 100 rannych. Ali Pasza, ten podlec i okrutnik małej duszy, haniebnej pamięci, spodziewający się tryumfu nad garstką ludzi, dowiedziawszy się o klęsce, struchlał i tak stracił głowę, że uchodząc do Janiny byle prędzej, w drodze padło pod nim dwa konie.
W parę miesięcy znowu wychodził na tę wyprawę, żądny zemsty najkrwawszej. Suljoci czuwali. Ali zwolna zbliżył się z wojskiem, gotując wielkie oblężenie z napadem. Między bejami albańskimi był Islam Prognio, który nie mógł odboleć straty swej niezawisłości i w sercu żywił żmiję nienawiści przeciw tyranowi Epiru; zazdrościł on wolności ich Grekom Selleidy, a podziw jaki miał dla ich bohaterstwa, wzniecał jego ku nim sympatię i życzliwość obudzał dla ich sprawy. Islam wyprawił tajemnego powiernika ku Tsawellasowi z odsłonięciem planów Epiru, i zachęcając do szybkiego uprzedzenia wroga. Fotos wybrał 400 Palikarów, najsilniejszych i najdoświadczeńszych. O zachodzie słońca począł zstępować z gór, z największą ostrożnością, by nie zbudzić Turków, mocno śpiących swym obyczajem. Noc była ciemna, powietrze ciężkie jak przed burzą, a częste błyskawice wróżyły bliską nawałnicę. Raptem Suljoci zagrzmieli ogniem piekielnym. Obudzeni, porwali broń, strzelając na oślep w ciemnej nocy. Chmury grubego deszczu, zgromadzone w tejże stronie, lunęły całą ulewą na obóz turecki, grad potężny począł ich trzepać z nieba tak, że twarz osłaniać musieli. Po trzech godzinach walki pierzchli w nieładzie, zostawiając 200 poległych, rannych i mnóstwo broni i żywności. Suljoci stracili trzech ludzi, nie do uwierzenia! Wrócili obładowani zdobyczą najpożądańszą: bo prochem, kulami i chlebem.
Zdemoralizowani Albańczycy, niepomni przysiąg, powrócili bandami do domów. Ali spostrzegł, że szybko trzeba zmienić taktykę, pod karą utraty żołnierza. Oświadczył im, że już nie będą w polu potykać się z Suljotami, tylko zamkną ich w górach tak, że pozbawią wszelkich środków do życia. To wstrzymało dezercją. Rozłożono armię tak, by otoczyć jak najzupełniej góry Suli. Przewidując to Klefci, łamali szyki Turkom; w ciągu trzech miesięcy nie było dnia, w którymby nie byli napadnięci i roboty ich nie zniszczono. Fotos dokazując cudów waleczności, paraliżował ciągle postępujące oblężenie. W końcu Turcy drżeli przed nim jako przed czarownikiem.
Imię jego, służące za okrzyk wojenny Suljotów, poczytywano za talizman. Opowiadano sobie, że kule na niego miotane odpadają na strzelającego. Nie wiele czasu trzeba było, by wieści te wśród ludu, przyjmującego płomienną wyobraźnią wszystko poetyczne, przybrały olbrzymie rozmiary.
Niestety, historia tutaj zaprzeczy legendzie. W tym czasie właśnie miał zginąć waleczny wódz Suljotów. Pewnego dnia, gdy Tsawellas swym zwyczajem zapędził się z swym hufcem zbyt daleko w gorącej potyczce, jeden z Albańczyków, zbyt tchórzliwy, by go spotkać oko w oko, zaczaiwszy się za skałą, celnym strzałem ugodził w głowę bohatera. Tsawellas padając krzyknął: „Do mnie przyjaciele! zginąłem!... odetnijcie prędzej mą głowę, bo ją psom rzucą!“ Zaledwo 80 Suljotów mogło go otoczyć. Walka najzażartsza się rozpoczęła, i jeszcze osieroceni Suljoci zdobyli pole, unosząc w rozpaczy ciało wodza. Rana jego głęboka, nie była śmiertelną. W kilka miesięcy zapałem nie do opisania powitany, stanął na czele szeregów. Fotos jednak smutny był i chmurny. Zaraz przekonał się z bolesnością, że przyszłość Suljotów zagrożona.
Oprócz szańców i okopów w polach, Ali Pasza kazał wznieść w górach dwanaście wielkich bastionów z armatami. Suli zostało zamknięte nieprzebytą warownią rowów i murów. Wycieczki partyzanckie, sprytne fortele, ani przekleństwa Suljotów, niestety, teraz nic nie pomagały. Turcy nie przyjmowali walki, siedzieli w ukryciu i czekali w biernej cierpliwości rezultatu swej potwornej zaciętości.
Wkrótce Suljotom zabrakło żywności. O nią się usilnie starać zaczęli. W dzień niepodobna im było przechodzić pod ogniem krzyżowym Turków, w nocy uganiać się musieli za jakiem bydlęciem lub workiem zboża. W ubiorach szarych futrzanych z kozy, pełznąc po ziemi, z nieczyszczoną bronią, by nie błyszczała, przesuwali się pod baszty, obsadzone armatami. W tem rozpaczliwem położeniu przebywali kordon turecki, rozbiegali się po wsiach, czasem mordowali ludzi i napadali spichrze i wracali do domu[17]. Turcy tem zdumieni, nazwali ich Demonami nocy (νυχτερινα δαιμονια).
Po dziesięciu miesiącach oblężenia, rzeczy były w stanie pierwotnym i Suljoci wcale nie zdali się złamani, nawet ugięci. Albańczycy wściekali się ze złości, choroby poczęły ich dziesiątkować, i nastały dezercje; co gorsza, zapasy sprowadzane mozolnie, okazały się niewystarczającymi. Oblężeni jednak w gorszem byli położeniu, mór w skutek głodu pojawiać się zaczął. Wycieczki w okolice coraz trudniejsze, i bohaterowie Souli poczęli tracić siły z braku żywności. Ali proponował im pokój, jeźli się zobowiążą nie naruszać jego posiadłości i dadzą 24 zakładników. Tsawellas nienawiść i ambicję złożył na ołtarzu ofiary dobra ogólnego. Oświadczył, że gotów do paktowania. Suljoci przystali na ilość zakładników, niebaczni, że i tak osłabły ich siły. Otrzymawszy ich, Ali przestał prawić o pokoju, a podwoił załogę. Pogrążył zakładników obyczajem swej niewiary w podziemiach Janiny, ufając, ze ich rodziny się poddadzą. Suljoci zaprzysięgli zemstę i nieufność dla tego ohydnego zwierzęcia. By okazać, że nie są złamani na duchu, napełniali góry śpiewami i igrzyskami przez dni parę. Gdy schwytali jakich Turków, wydrwiwali ich najmocniej, proponując zamianę, np. Beja za osła, żołnierza za wieprza. Był między nimi hart ducha bohaterski i jedność, które na długo jeszcze miały oszukać niecierpliwość turecką. Było to w roku 1801, oblężenie rok już trwało. Grecy utracili przeszło 100 ludzi w jeńcach i poległych; strata niepowetowana dla ich małej ludności. Żywność się kończyła. Fotos Tsawellas (najtragiczniejszy z wielkich bohaterów od Annibala), ujrzał się w straszliwej konieczności zmniejszenia liczby gąb zgłodniałych a nieużytecznych. Tak więc oddział złożony ze starców (!) kalek (!!) i kobiet sędziwych, wyszedł zgodnie, bez najmniejszego szemrania, postanowiwszy udać się do Corfu. Turcy, czy poruszeni ludzkiem uczuciem, czy lękający się jakiego kroku rozpaczy Suljotów, puścili ich bez przeszkody z milczeniem poszanowania. Wielcy, nieszczęśni, udali się na wyspy Jońskie, przyjęci i przytuleni najgościnniej przez hrabiego Moncenigo i p. Liberal Benaki. Ostatni był synem prymasa Morei, ważnej z r. 1770 osobistości.
W parę dni Suljoci byli ogłodzeni! Tylko trawa zielona, uwarzona z szczyptą mąki, stała się żywnością tych kochanków ojczyzny i wielkich męczenników. Nie pomyśleli jednak na chwilę o poddaniu (!!!), ale dostać żywność jakimkolwiek sposobem, oto była konieczność. Zwrócili się ku Parga[18]. Mieszkańcy tego miasta, chrześcijanie jak oni, wolni jak oni, mogli im pomóc, nie lękając się Turków. Byli pod protektoratem Korfijockim. W noc okropną ciemności i słoty, Tsawellas udał się na czele 100 mężów i 60 niewiast do Parga, w nadziei dostania żywności. Wszyscy mieli zamiar raczej umrzeć, niż wrócić bez niej. Cudem przeszli przez linię turecką, niepostrzeżeniu i bez wystrzału! Przybywszy do celu, zaledwo mogli się na nogach utrzymać, tak głód i osłabienie znękały ich po tym pochodzie. Grecy przyjęli ich otwartemi ramiony, słuchając ich opowiadań z łzami uwielbienia. Przez parę dni zostawszy w Parga, byli przedmiotem najtkliwszych starań mieszkańców, a sił nabrawszy, obdarzeni żywnością bezpłatnie, jęli wracać, unosząc ze sobą błogosławieństwa litością przejętych mieszkańców rodaków. W środku postępowały niewiasty, każda niosąc ciężar 24 funtów.
Mężczyźni około stu, mniej dźwigali, by móc w razie potrzeby się bronić. Nie próżna ostrożność! 1200 Bisurmanów w linji wojskowej oczekiwało na nich, ale o dziwna! rozbrojeni majestatem tych ludzi, niosących z bohaterską odwagą żywność zgłodniałym braciom, dali im przejść w ponurem milczeniu… Wielki czas był im wracać; zaledwo poznać mogli po pięciu dniach tych wynędzniałych, których zostawili w domu. Ludność Souli, o zapadłej twarzy, rozpadłej głodem ustach, oku płonącem tą gorączką, która śmierci zamawia kwaterę, podobni byli garstce upiorów. Byliby wzięci wszyscy, gdyby Turcy byli skorzystali z tego momentu. W skutek otrzymanej żywności, ci stalowi ludzie wkrótce podnieśli się jak zwiędłe upałem kwiaty po deszczu. Selleida stanęła znowu jak jeden mąż, i mogła stawić czoło.
Ta wieść o furię przyprawiła Alego Paszę. Wezyr piorunował wyrzutami i karał żołnierzy, wyrzucając im niedbalstwo i nikczemność. powieszono czterech oficerów (cześć im tutaj!) i odmówiono płacy wojsku regularnemu. Ten postępek wywołał oburzenie głównie między Albanami z Chamuri i z Mustake[19]. Czekali oni tylko sposobności, by opuścić Paszę Janiny. Suljoci o tem uwiadomieni, korzystali, by zawrzeć układ korzystny. Pokusili się też o pakta z Albanją, które dawno zrobić powinni. W kilka dni, bejowie i czterech paszów z Delwino, z Berat, z Paramytia i Konispolis, zawarli pokój zaczepno-odporny z chrześcijanami. Dano im 20.000 pjastrów na żywność i broń. Zamieniono zakładników, i każdy z paszów miał sześć Suljotów przy swym boku. Polemarcha pospieszył z wznowieniem kroków nieprzyjacielskich, dla zachęcenia tajemnych sprzymierzeńców. Pragnął zwycięztwa szybkiego, nie wierząc w wierność sprzymierzonych. Ali, który wróciwszy do Janiny, powierzył wojsko synowi swemu Muktarowi, zwietrzył co się święci dopiero po wznowieniu zaczepek Suljockich i utracie ćwierci swego wojska. Wobec tego niebezpieczeństwa uzbroił się w chytrość i roztropność. Za pomocą złota i intrygi pozrywał jedno po drugiem ogniwo tego łańcucha, którego byłby zapewne nie stargał przemocą. Potrafił rozdwoić zawiścią bejów Chamuri, zapalił wojnę domową w Piramitia, której mieszkańcy wygnali Islam Prognia, przyjaciela Suljotów.
Wreszcie 30.000 pjastrów zdobyło zamek Delwina, który wydał Alemu swych zakładników i wodzów tej twierdzy. Burza zagrażająca chwilowo satrapie Janiny, została w ten sposób zażegnana w swem poczęciu. Tsawellas, mający przez dni kilka w ręku losy Epiru, jeszcze raz został z nagą piersią wobec wroga rozdrażnionego więcej niż kiedy. Te klęski utwierdziły tylko Suljotów i ani na chwilę nie zachwiały ich postanowienia: zwyciężyć lub umrzeć.
Z sześciu zakładników, powieszono zaraz czterech w Janinie, Ali dwóch innych zostawił przy życiu. Jeden był synem Fotos Tsawellasa, drugi Dimos Drakosa… Wezyr widząc, że nie zwalczy ich męstwa, postanowił spróbować hartu ich serca rodzicielskiego. Fotos i Drakos zostali głusi na jego propozycje. Oparli się rozpaczy. Zataili życie synów ludności i Fotos rzekł do zebranych Suljotów: „Sześciu naszych zakładników, powleczonych do Janiny, wziętych w Delwino, powieszono i nie pogrzebano; módlmy się za nich, zanim ich pomścimy.“ Lud drżący z oburzenia, padł na kolana, a kapłani zanucili kantyk umarłych męczenników ojczyzny. Potem wstali zemstą pałający.
Tymczasem pojawił się w Selleidzie człowiek, którego pochodzenie i nazwisko prawdziwe, największą otoczone było tajemnicą; był to mnich Samuel. Szata zakonna otwarła mu wrota Suli. Egzaltacja i porywająca wymowa, gotowość w każdem spotkaniu wojennym, typ jego apostoła i proroka, tajemniczość jaką się otaczał, zjednały mu wpływ magiczny na umysły Suljotów. Fotos Tsawellas, obawiający się, by zniechęcenie nie zakiełkowało wypadkiem wśród garstki jego bohaterów, widział w tym natchnionym człowieku narzędzie wyższe, zesłane na utwierdzenie męstwa i ustalenie ducha Suljotów, na odmłodzenie ich zapału. Z tego powodu złożył sam dymisję wobec rodaków, a swym następcą postanowił Samuela, mężo Bożego. Pod wpływem tego oświeconego mnicha, wojna Suljotów nabrała nowego charakteru. Pod dowództwem człowieka, który się zwał „sąd ostateczny“, i „trąba przeznaczona do zwalenia murów Jericho“, który odwagą i surowym obyczajem stwierdzał swe słowa, a słowem entuzjazmu i mistycyzmu pełnem, dziwnie podniecał ich zamiłowanie ku wszystkiemu co nadzwyczajne, zamienił Suljotów z walczących o niepodległość i ziemię, na powołanych karcicieli islamu. Samuel, żołnierz i kapłan zarazem, porównywał ich nieustannie z biblijnym Izraelem, którego królowie byli kapłanami. Na głos proroczy Samuela, Suljoci po raz wtóry poczuli się narodem w walce przez Boga naznaczonym i wybranym[20]. Fotos Tsawellas walczył odtąd wszędzie jako szeregowiec. Niewstrzymywany obowiązkami wodza, cały oddawał się rzutom swej bohaterskiej natury. Miecz jego wtedy nabył tegoż uświęcenia, co miecz Rolanda w średnich wiekach. Bardowie o tym mieczu tylko śpiewali, a chrześcijanie już nie na Bóstwo (?), ani na świętych, „ale na miecz ten“ przysięgali. Wely Pasza napróżno woła na żołnierzy, by nie uciekali; wołają ze łzami: „To nie Delwino, ani Chormowo; to złowrogie Suli, sławne w świecie, to miecz Fotosa, rumiany krwią turecką; ten miecz skroił czarne szaty całej Albanji, płaczą nań wszystkie matki!“ Wśród lata 1803, Ali Pasza wrócił z Adrjanopola, kędy poleciał dla skarcenia Georgim Paszy, znalazł sprawę Suli w tem położeniu co i pierwej. Po tygodniu spoczynku, popędził znużonych Albańczyków do nowego oblężenia. Ścieśnieni pasem fatalnym, Klefci doznali złowrogich uczuć. Znowu brakło żywności, a wspomnienie moru przerażało najśmielszych. Poczęli w goryczy zazdrościć losu poległym. Niemniej nikt się o poddaniu nie odezwał. Ali zaproponował pokój, ale tym razem z rozkazu sułtana. Sułtan Selim III nierad potędze rosnącej Alego, widział w republice improwizowanej Suljotów, dzielne przeciw niemu przedmurze. Nie chciał, by zgniótłszy Suljotów, Ali na nowo spotężniał, i rozkazał podać im warunki łagodne. Te brzmiały: by Suljoci wygnali Fotosa, by wznieśli twierdzę dla Turków w górach i dali jej załogę z 40 Suljotów. Sądził, że to dogodzi sułtanowi, a że Suljoci je odrzucą. Postanowił zwlekać jak najdłużej te układy. Pasza, postanowiwszy do tego ich rozdwoić, użył Krzysztofa Botzaris, syn[a] Jerzego. Ten dawniej był Polemarchą i nie mógł zapomnieć, że zamiast niego po śmierci Lampra Tsawellasa, obrano jego młodego syna Fotos Tsawellasa. Sadził, że tenże potrafi sobie utworzyć stronnictwo według dawnej tradycji. Rzeczy wzięły dziwny obrót: Krzysztof (Christos) znalazł ich zebranych w najsmutniejszym nastroju. Był to jeden z tych dni czarnych i okropnych, w których pękają ze zwątpienia najdzielniejsze serca i obłąkane tracą władzę największe rozumy. Pod wpływem tych czarnych myśli, o! nie do uwierzenia! uchwalono na wygnanie posłać bohatera obrońcę, jakim był Fotos Tsawellas, mimo groźnego oporu mnicha Samuela. Ten, widząc co się święci, wyleciał oburzony z sali i wznosząc w górę krzyż a miecz, zawołał: „Za mną wierni! mój okrzyk dozgonny będzie: Krzyż, Grecja i wolność!“ Ludność tłumnie zebrana, czekała rezultatu obrad. Okrzyk Samuela na nowo zapał obudził. Trzystu Suljotów skoczyło za nim i poszli zamknąć się w fortecy Kunghi, postanowiwszy bronić się do ostatka. Siostra Fotosa, Chaido, godna córka sędziwej Moscho, połączyła się z nimi. Tsawellas został na radę wezwany, by zabrać głos w własnej sprawie. O niczem nie wiedział, bo nikt mu nie śmiał powiedzieć. Nastało długie milczenie. Młody wódz widząc zakłopotanie gerontów, nieobecność Drakosa, który wolał pójść z Samuelem, niż zdradzić wodza, obecność wreszcie Krzysztofa, dały mu przeczuć coś złowrogiego. Czekał przemówienia. Wszyscy umilkli, nikt nie śmiał. Wreszcie jeden z dowódców wstawszy, drżącym głosem prawdę mu wyznał. Tsawellas osłupiały nic nie odrzekł. Wkrótce się jednak zwyciężył. Usiłując być panem boleści bezbrzeżnej, jaka objęła mu serce, rzekł stanowczo głosem męskim ale pełnym słodyczy: „Odejdę! — Dawszy tylekroć krew i życie ojczyźnie, nie chcę, dokończył teraz, szkodzić jej moją obecnością, ale przebóg, zachowajcie starannie skarb, który wam poruczam: wolność i ojczyznę.“ Potem wyszedł nagle i zwrócił się ku swemu mieszkaniu. Krewni i przyjaciele szli za nim złamani. On zaś spokojny, od czasu do czasu posilał ich słowem dobrej nadziei; niekiedy tylko, kilka łez wymykało mu się ukradkiem, spadając po męskiej, ogorzałej twarzy. Na progu swego domu, Fotos stanął i wstrzymał wszystkich, którzy za nim iść chcieli. Sam wszedł do domu. Zrozumiano, że mu potrzeba kilka chwil religijnej samotności, by pożegnać ognisko rodzinne i pomodlić się przed świętymi obrazami, przed którymi modlili się jego ojcowie od kilku wieków. Wkrótce głuchy grzmot dał się słyszeć i słupy dymu z płomieniami objęły dach jego domu. Uprzedzając wszelkie pytania, wyszedł Fotos marmurowo blady i rzekł: „Nie będzie zapisano w dziejach, że stopa turecka skaziła kiedykolwiek dom rodziny Tsawellasa.“ Następnie wskazując palcem wioskę Chorta, której domostwa w dali biało błyszczały jak stokrotki górskie o zachodzie słońca, „tam idę, rzekł, będę w pobliżu czuwał nad wami, by wrócić, gdy mnie będziecie potrzebowali. Obym na ten dzień najdłużej czekał.“ Gdy Fotos ujrzał walącą się strzechę swego domu w aureoli płomiennej, skoczył w bok i stromą ścieżką udał się na miejsce wygnania, a za nim 25 Palikarów, wiernych i gotowych na jego obronę.
Skoro Ali Pasza o wszystkiem się dowiedział, polecił jak najdłużej przewlekać układy. Zaprosił też Polemarchę Suli do Janiny dla zawarcia stałego pokoju. Sądził nikczemnik, że Tsawellas zdradzony przez ziomków, zdradzi ojczyznę i wywabi mu Suljotów na płaszczyzny. Wtedy byłby został panem sytuacji. Fotos czuł czem to pachnie. W młodości poznał charakter Paszy, pamiętał te dni straszliwe w pewności śmierci tam spędzone, i wiedział, że go miast gościnności, zguba czeka. Jednak sami Suljoci, jęli go błagać, by się tam udał. Fotos na próżno się wzbraniał, bohaterska dusza jego, na poświęcenie gotowa, nie oparła się ich błaganiom, udał się do Janiny. Przy bramach Epiru powitany był Fotos z największymi honorami. Taliz Abbas, wielki wezyr, pokłon mu oddał od Paszy i ozdobił bogatem futrem, złoto szamerowanem. Obdarzony darami, które lekceważył, otoczony strażą honorową, której blask wcale nie olśnił jego świadomej siebie skromności, i nie rozproszył jego smutku. Fotos został wprowadzony do seraju przed oblicze Ali Paszy.
Nie pamiętano, by kiedykolwiek Ali przechodził się w uprzejmości chytrej gracji, z jaką robił honory i używał jedwabnych słówek, by zdobyć osobę bohatera. Fotos Tsawellas z źle ukrytą cierpliwością słuchał słów kłamliwych, któremi wróg pragnął go porwać i jak najzręczniej sprowadzić do celu rozmowy. Wreszcie zaproponował mu, by mu poddał całe Suli!
Mogłem to sprawić, odrzekł Fotos, zanim przekroczyłem próg twego domu, dziś niepodobna. Suljoci wzięliby mnie za drugiego Kristofa Botzaris, i nie daliby żadnej słowom moim wiary. Więc zostaw niechętnych, spraw tylko, by za tobą zeszli ci co zechcą w doliny, dam ich rodzinom wszelkie wolności i przywileje, i wolny wstęp do Epiru. A wtedy, dodał z złowrogą błyskawicą w oku, ręczę, że ci co zostaną, zazdrościć będą tym co wyszli. Fotos pozornie się zgodził, i dał słowo Paszy, że jakikolwiek będzie skutek jego działania, powróci doń. Wróciwszy do Suli, otwarł oczy ziomków na ich zgubę i dowiódł, co to jest ufać Alemu Paszy.
Skoro Tsawellas wrócił do Suli, oznajmił swym współbraciom, że szli ku stanowczej zgubie i że Ali myślał tylko o ich podejściu. Trwoga Suljotów i ich obłęd pierzchły na chwilę, wyznali Tsawellasowi swą niesprawiedliwość, błagali, by ich nie opuszczał więcej, i uzbroili się na nowo do walki. Fotos w rozpaczy z powodu danego słowa, postanowił jednak wrócić do Janiny. Głuchy na wszelkie błagalne głosy, udał się ku stolicy Epiru. Wiedział dobrze, co go czeka. Poddał się losowi bez wahania i skargi. Świadomy wielkości swej ofiary, dokonał jej z tą wielkością ducha, którą zdał się przejąć od swoich gór i skał rodzinnych, mogących urość jeszcze wyżej z dumy, że wydały takiego bohatera.
Zaledwo przybył do Janiny, Fotos wtrącony został w podziemia więzień cytadeli. Zajęty więcej losem kraju jak własnym, potrafił i stamtąd znosić się pisemnie z ziomkami i hartować ich ducha. Za pomocą tajnego posła nakazał im zaraz wystąpić do walki. Samuelowi zaś, zlecił swą duszę, bo nie miał nadziei, by jakakolwiek okoliczność lub człowiek mogły go wybawić z tych szponów. Pismo Pandora (Ateny 1857) wspomina romantycznie, że tu nastąpił epizod miłosny w życiu bohatera, i że ręka miłościwa miała go uwolnić. Poemat ten piękny był czystą fikcją. Ani historia, ani pojedyncze świadectwa podania nic podobnego nie wiedzą. Sama natura człowieka oddanego wyłącznie politycznej idei, zdaje to uniemożebniać (?). Ali Pasza zawsze grożąc, pozostawał jednak bezczynnym i oblegał Suli. Nie śmiał otwarcie sprzeciwiać się sułtanowi. Równocześnie korweta francuska Arab wylądowała, przywożąc Suljotom żywność[21]. Pomoc ta, która tak wzmogła ducha nieszczęsnych, miała właśnie spowodować ich klęskę. Ali Pasza przez szpiegów uwiadomiony został o powodach, dlaczego Francja tę żywność posłała. Korzystając z tego, wysłał natychmiast kurjera do Stambułu. Oznajmił, że Francja posłała żywność, broń, amunicję, słowem wszystko, co potrzebne do rewolucji całej Grecji, i że ta będzie stracona, jeźli temu jakim krokiem energicznym nie zapobiegnie. Do tych doniesień dodał Ali kilka sum potężnych dla dygnitarzy państwa. Porta niebadająca prawdy i skora do popłochu, wydała firman, by natychmiast wytępiono Suljotów, niegodnych miłosierdzia. Tryumfujący Ali ogłosił tę wieść wszystkim, aż do najdrobniejszych z swych zauszników. Na ten odgłos 10.000 wojska rzuciło się ku górom wszelkiemi drogami. W Suli wzmógł się właśnie zapał po dokonaniu zburzenia baszty Wilja, najsilniejszej, jaka wzniósł Ali. Samuel zaledwo mógł pohamować tę nagłą radość nieprzewidującą już nic prócz zwycięztw. Po tylu cudach dokonanych można było przypuścić, że Suljoci musieli zwyciężyć, gdyby nie zdrada. Kutzomitzas i Filjos Gussis widzieli z wielką niechęcią wznowienie kroków wojennych. Nie podzielali ogólnej wiary i byli pewni klęski. Poważyli się przyspieszyć ją, dla uratowania rodzin i majątków, stawiając je wyże ogólnego dobra. Pierwszy z nich uszedł tajemnie, opuściwszy swój oddział, drugi, podły Filjos Gussis poszedł dalej, zniósł się z Wely Paszą, i w noc burzliwą wprowadził 200 Albańczyków do własnego domu, który stał w środku gór Suli. Nazajutrz (25. października 1803) ukazał się Wely Pasza na czele oddziału nagle w środku wsi, w której było tylko 50 ludzi. Ci nie mogąc się bronić, cofnęli się do Kunghi. Turcy więc wpadli do środka Suli, sami zdziwieni, że wreszcie dotykają tej ziemi, której tak długo dobywali, pijani radością i pyszni, jak gdyby to nikczemne podejście było dziełem bohaterskiej walki i zwycięztwa. Wtedy mnich Samuel wzniósł chorągiew na wieżycy Kunghi i zagrzmiał z działa, by zwołać wszystkich górali na obronę. Na ten odgłos zbiegły się z okolicy Awarikos i Samoniwa, nie mogące się same utrzymać. Przez dni 40 daremnie szturmowali Turcy do Kiaffy, Suljoci bronili się z męstwem rozpaczy. Gdy znużeni nadludzkim wysiłkiem odpoczęli chwilę, kobiety walczyły, czyniąc nawet wojenne wycieczki z godną mężów walecznością. Do listopada Turcy nie mieli żadnej korzyści, prócz tej, jaką odnieśli z swej zdrady. Ale głód zaczął doskwierać męczennikom. Co się dziać mogło wtedy z Tsawellasem?
Dzień w dzień uwiadamiamy o klęskach lub korzyściach rodaków, cierpiał on męki piekielne. Zdaje się, że Ali umyślnie przedłużał jego wielki żywot, by torturować cierpieniami ojczyzny to patrjotyczne serce. Wreszcie zdobycie Suli stało się jedną z największych radości w życiu potwornem Ali Paszy. Drżał on jednak, by ten tryumf nie stał się jeszcze, jak tylekroć, nową dla niego klęską. Wydobył Fotosa z więzień, sądząc, że teraz można osiągnąć właściwe korzyści z wielkiego zakładnika. Widząc jego zapadłe lica i osłabienie śmiertelne, udał litość i podnosząc ramiona zawołał: Ach! Tsawellas! gdybyś był mi chciał służyć od początku, nie byłbym tyle krwi i złota strwonił na to zwycięztwo, i twoja dola byłaby pomyślniejszą.
— Wziąłeś Suli, ale nie Suljotów — odrzekł jeniec — i twe zwycięztwo nie jest zapewnionym. Zastanowiłem się, chcę od dziś oddać ci moje usługi, puść mnie w góry, a zobaczysz…
— Jak ci uwierzyć, raz już mnie podszedłeś?
— Dam ci w zakład mego syna! To nie dość, całą rodzinę.
Tsawellas rozkazał żonie i dzieciom pod eskortą Vely Paszy udać się do Janiny. Było to by ich zgubić, krok ostatni, najwyższa ofiara! Ale w tej duszy spartańskiej, czemże obok ojczyzny mogła być rodzina? We dwa dni już był w drodze ku Suli, zobowiązawszy się wywieźć stamtąd pozostałych 300 ludzi, którzy nie mogli go nie posłuchać. Opatrzony firmanem, udał się do Vely Paszy, by uzyskać wolny przechód dla wychodźców. Fotos doznał najokropniejszej rozpaczy w chwili, kiedy musiał dobyć podpis wezyra dla przejścia granicy swojej ojczyzny. Ciężko mu było pohamować się wobec cynizmu Paszy, który umyślnie rozłożył dywan swój pod kościołem Suli, by zażywać tureckiego kiefu. Jedyną jego radością było, że dom Tsawellów w popiołach, nie doznał żadnej hańby. Nazajutrz Fotos wszedł do Kiaffy z rozdartem sercem na widok ojczyzny. Nikt nie spodziewał się jego obecności. Tem większy był wybuch radości. Koniec zwycięztwa Suljotów dotrwał do czasu, kiedy go ziomkowie wygnali. Ponure wieszczby mnicha Samuela się ziściły. Suljoci tyle zabobonni, ile waleczni, widzieli w powrocie wodza wyższe zrządzenie; zapominając o blizkości wroga, otaczali Tsawella krzykami radości i w powietrze wystrzelali swe bronie. Niewiasty i dzieci dawali mu oznaki największego przywiązania. Fotos ile mógł, chronił się od tych owacji, które zdawały się łagodzić jego cierpienia po doznanej od nich niewdzięczności, po goryczach wygnania i więzienia. Wzbronił się udać do Kunghi dla widzenia Samuela i Chaido, lękając się wzbudzić podejrzenie Turczyna. Zgromadził więc wodzów Kiaffy i rzekł: „Czas nagli, słuchajcie! Ali dał mi wolność pod warunkiem, że was z gór wyprowadzę. Rodzina moja w jego ręku. Trzeba wydalić ludzi do walki niezdolnych. Sam ich sprowadzę ku dolinom, potem wrócę i rozpoczniemy bój ostatni. Bądźcie gotowi!“ I tak się stało. Parga i Korfu wzięły w obronę wychodźców. Ale posłaniec mający wieść tę przynieść od Korfjtów, przez burzę wstrzymany, o dni 14 się spóźnił. Tsawellas w najwyższym niepokoju go oczekując, udał się do Margariti. Tam niestety dowiedział się, że zamiary jego odkryte. Postanowił jednak przeprawić wychodzących przebojem.
Wrócił do Suli i powiedział wręcz Ali Paszy, że nie miał nigdy zamiarów, jakie mu przypisują. Weli, lękając się jakiego wypadku, udał, że mu wierzy, ale tajemnie poprzysiągł ściąć mu głowę. Tsawellas nocą wrócił do Kiaffy, stan rzeczy jaki tam zastał, odebrał mu resztę nadziei. Inny z wodzów, narzędzie Alego, Kutzonikas, namówił stu Suljotów, by się z nim z gór wynieśli, i udał się z nimi do kantonu Zalongos. Co więcej, raz spodleni, ułożyli się o kapitulację Kiaffy, mającej nazajutrz być wydaną Bisurmanom. Fotos w ostateczności zamknął się w kościele św. Wenerandy, 600 Suljotów wiernych i niezłomnych postanowili ostatnią kroplę krwi przelać, nie spodziewając się już nią nic uratować. Ali Pasza, pewny tym razem swego, z całym pośpiechem przybyły z Janiny; przeszedł Suli i Kiaffę, nie zatrzymując się, i szedł na Kanghi na czele kilku tysięcy. Dowiedziawszy się, że Fotos jest w Weneranda, zgromił za nieudolność swego syna Weli. Opóźnił szturm o 48 godzin dla wzmocnienia się, tyle grozy obudzało samo imię „Tsawellasa!“
Wreszcie 7. grudnia 1803, miał 10 000 ludzi pod ręką. W czasie nocy, Fotos, który chwili nie był bezczynnym, opuścił Kanghi z 300 Palikarów i 200 kobiet.
W pewnej odległości od fortecy, otoczył się palisadami i śmiało czekał na wroga. Turcy, z fanatyzującymi derwiszami w pośrodku, szli raźnie, raźniej jak kiedykolwiek. Rzucali bronie, by iść prędzej, pewni, że niczem tylko liczbą zdobędą wielkich niedobitków. O dziesięć kroków Suljoci przypuścili taki ogień z rusznic, że armja się cofnęła. I tak pięć razy upominani, pędzeni przez wodzów, biegli do szturmu, i cofali się zawsze! Już Klefci nie mogli strzelać z rozpalonych karabinów, poczęli więc bronić się, zrzucając z góry kamienie. Szczególna ta walka trwała od piątej z rana, kiedy ci z Suljotów, co pozostali na szczytach gór, jęli miotać na Turka bryły skał i staczające się drzewa. To wywołało walkę najwścieklejszą. Turcy padali setkami ludzi. Wreszcie, zdziesiątkowani, klnąc, cofnęli się ku Kiaffie, opatrzeni na drogę szyderstwem oblężonych i naigrywaniem głośnem ich żon. Po tej hańbie, Ali popędził na nowo do Janiny i tam zamknął się miotany wściekłością. Mimo tego, Suli trzymało się tylko tą garstką walecznych z Kanghi. W ciągu dni siedmiu Samuel, który przewidywał koniec swej misji, Tsawellas, który lubieżnie tęsknił za grobem, siostra jego Chaido, w ciele kobiecem mieszcząca nadmęskiego ducha, podtrzymywali przykładem siły towarzyszy. Dzień i noc Fotos, któremu zdaje się strudziły się trudy, robił żwawe wycieczki, ale głód, gorszy od Turków, od początku groźnie wiszący nad Suli, gotował mimowolne poddanie Kanghi. Nawet wody im brakło! Nie mieli innego sposobu na ugaszenie pragnienia, jak spuszczać z 800 stopowych skał stromych pod S. Wenerandą na sznurach gąbki w łoże szumiącego Acheronu, by nabrać wody. Gąbki te miały kulę we środku dla ciężaru. Tak mozolnie wciągniętą wodę wciskali w usta mrących niewiast i dzieci. Wreszcie ośmielili się prosić Tsawella, by zawarł pokój zaszczytny. Uczynili to z miłosierdzia nad swemi rodzicami i dziećmi. Nadziei zresztą nie było żadnej. Zewnętrzna pomoc lada jaka, mogła była jeszcze ich zbawić, niestety, dzień w którym Grecja miała walczyć połączonemi siłami, był daleki. Napisał więc Tsawellas do Weli Paszy, prosząc, by mu dał wyjść z ludźmi i taborem i oddał jego rodzinę pozostałą w Janinie. Weli Pasza, nie wiedząc o ich rozpaczliwem położeniu, które z taką godnością kryć umieli, lękając się jeszcze długiej ich obrony, przystał na warunki. Na mocy traktatu obustronnie podpisanego 15. grudnia 1803, pozwolił Suljotom z życiem, mieniem i honorami udać się kędy zechcą. Zobowiązał się święcie dotrzymać słowa, a jeźliby je miał złamać, nieuważać się za prawowiernego muzułmanina, wezwać grom na swą głowę, opuścić swe żony i wziąć je na nowo po trojakiem opuszczeniu. (Patrz Chronologje Epiru p. Arawantinosa. Ateny 1856). Takim zaklęciom Wely Paszy oczywiście Górale musieli uwierzyć.
W kilka godzin, Suljoci zwyciężeni, ale nie przez Turków, tylko przez zdradę i głód, poczęli schodzić w dół, żegnając po raz ostatni swe drogie góry. Poprzedzali ich księża, niosąc krzyż i drogie naczynia z kościoła świętej Wenerandy. Cisza śmiertelna była wśród nich, przerywana tylko głuchem szlochaniem od czasu do czasu. Wszystkie te męskie, ogorzałe oblicza błyszczały łzami, wszystkie te serca wielkie, były boleścią na wskroś przeszyte. Pierwsze śniegi pobieliły wysokie szczyty Selleidy, które tak, zdały się po nich oblekać białą żałobę. Zszedłszy w dół, raz jeszcze Suljoci obrócili się ku Kunghi, wskazując ją sobie niemo rękami. Tam, w przyszłości zejść się mieli jeźli nie oni, to ich dzieci. Następnie rozdzielili się, i według różnych instynktów, w różne udali się drogi. Główna ich liczba z Tsawellasem udała się ku Parga, inni ku górom Dżumerka, stamtąd do Tessalji, dla połączenia się z zbrojnemi bandami niepodległemi Armatola Palacopulo; inni zaś poszli za wodzem Kutzonitzas w Zalongos, bo ten opłakiwał błąd swój niewcześnie, widząc ziomków niedolę i pragnął życiem to odkupić. Jedynie mnich Samuel i pięciu Suljotów wzbroniło się wziąć udział w kapitulacji. Broniąc piędź po piędzi każdego kawałka ziemi, po tylu dokonanych czynach waleczności, podpalili zawarte w podziemiach prochy, i wszyscy wysadzili się w powietrze, krwią swoją inaugurując wolność Greków. Pieśń gminna przez usta p. Zambélios tak opiewa z prostotą rozrzewniającą ten wielki czyn:
„Ptak uleciał z Suli; oczy jego były pełne łez, a skrzydła jego były czarne. — Parginoci pytali: Ptaszku, zkąd przylatasz? Kędy lecisz małe ptaszę?
— Przybywam z Suli, lecę do kraju Franków.
— Daj nam pomyślne wieści, ptaszyno!
— Smutne mam wieści, zabrali Suli spalili mnicha“.
Zaledwo wybuch prochowni zapewnił Wely Paszy ostateczne zwycięztwo, gdy 50.000 Albańczyków puściło się w pogoń za wychodźcami, gdyż Ali Pasza rozkazał żywym lub umarłym przystawić Fotos Tsawella do Janiny. Na szczęście pospieszyli się Suljoci, jednak oddział Drakosa i Tsawella był jeszcze na ziemi tureckiej, kiedy oddział dosięgnął ich i schwytał. Dwudziestu konnych pędziło za nimi. Suljoci odwróciwszy się dali ognia. Fotos pewien, że w tym boju da życie, rzucił się w środek Albańczyków. Na szczęście Drakos zasłonił go swem ciałem i powoli, krok za krokiem pomógł dojść do teritorjum Parga, na którem już Turcy dosięgnąć ich nie śmieli. Ali wściekły tym zawodem, wywarł złość swą na Suljotach, którzy rozsieli się po Epirze. Poszczuł ich Albańczykami, którzy rzuciwszy się na nich, bez wyjątku płci ni wieku, straszliwą rzeź sprawili między nimi. Dwiestu zbiegów zaledwo uszło tej zdrady krwawej, i dosiągłszy Fotosa, udali się z nim do Korfu. Otrzymali ziemię do uprawy, ale ci ludzie nie mogli przywyknąć do mrówczego, jednostajnego życia. Wkrótce zaczęli chwytać każdą sposobność brania udziału w niepokojach europejskich, jedni udali się do Włoch, inni do Francji, lub do Rosji. O losach Tsawellasa nie wiele odtąd słyszano. Udał się chwilowo do Rosji, zkąd wrócił do Korfu, by tam oddać ostatnie tchnienie… napróżno łudząc się nadzieją powrotu do Suli i wznowienia tam wojny.
Fotos Tsawellas na zawsze będzie wielkim posągiem w historji wojen o niepodległość grecką. Jego niezrównana śmiałość, wielkość duszy i tragiczny żywot, przedmioty nieskończonych improwizacji ludu w Epirze, utworzyły z tego Klefta typ nieśmiertelny, żywą balladę, rozpierzchniętą w podaniu, której rapsody kiedyś zebrane, godne są utworzyć całą epopeję. Niektórzy sądzili, że odwaga i wiara Fotosa osłabły w ostatnich chwilach walki. Wcale nie. Przykład dany w tych górach, nie był bezowocnym. Grecja pojęła, że wróg acz potężny, nie jest niezwyciężonym, patrząc na tę walkę trzyletnią, w której 18.000 ludzi broniło się przeciw całym armiom jednego z państw najpotężniejszych. Pojąwszy to, Grecja zaczęła myśleć o skupieniu sił i środkach swego odrodzenia, odtąd, głucho poczęła wstrząsać łańcuchami. Dotąd, w górach skoncentrowana walka, jak pożar zwolna idący, schodzi na rozdoły, a zwolna przenosi się do siół i miast. Wkrótce pocznie się ona pod wodzą męża równego Tsawellasowi, który przeszedł go w doświadczeniu, jakiego nabył z nieszczęść Suljotów. Zanim Marko Botzaris z kolei rozpoczął wojnę narodową, wychodźcy Selleidy, rozpierzchnięci po różnych krańcach Europy, roznieśli wieści, które obudziły na nowo wspomnienie starej Gracji, dawno zapomnianej. Byli oni pierwszymi siewaczami tych idei i uczuć, które później zakiełkowawszy, obudziły sympatie szlachetnych umysłów, podały rękę walczącym Hellenom, mianowicie ze strony Francji.
Oto imię, które Grecy wymawiają z największą dumą. Syn Kitsosa Botzaris, który przesunął nam się w górach Suli, urodził się on r. 1788, i spędził pierwszą młodość w Wurgarelli, wiosce pod górami Dżumerka, na północ sąsiedniej od Selleidy, w Altamamej.
Po klęsce Suljotów w r. 1803, Kitzos na próżno próbował ochronić tych, co się w koło niego zgromadzili. Napadnięty przez wojska baszy Janiny, zamknął się w monasterze z kilką set żołnierzy, kobiet i dzieci, i przez kilka tygodni wytrzymał powtarzające się szturmowania Albańczyków. To było szkołą wojskową młodego Marka Botzarisa. Ale monaster zdobyto, a obrońców jego wymordowano. Kitzos, Marko i pewna niewiasta, której imię dla historji stracone, w troje zdołali się przedrzeć przez bandy tureckie, i dostali się do Parga. Marko Botzaris był jednym z Greków, którzy poszli służyć wojskowo we Francji. Pobyt jego tamże nie zostawił żadnych śladów; w lat kilka wrócił do Korfu, by zorganizować oddział Suljotów.
Kolokotroni[23] powiada, że go spotkał r. 1814 w chwili, gdy miało nastąpić starcie między Francuzami a Anglikami. Kolokotroni był w służbie angielskiej. Wabił on Marka, by przeszedł na jego stronę. Jakże chcesz, odrzekł tenże, bym opuścił sztandar, któremu przysiągłem? Każdy z swej strony! Gdy strzały ustaną, uściskamy się. Kolokotroni uznał tę wierność Marka, po skończonej bitwie uściskał go i obyczajem Greków złączył się z nim węzłem braterstwa. Pobyt Botzarisa w Europie, widok wielkich wypadków, których był świadkiem, dały mu niesłyszaną wyższość nad wszystkimi wodzami w wojnie o niepodległość. Nie umieli oni się pod wpływem barbarzyństwa, w jakiem wzrośli i na które patrzyli, otrząść z wzajemnej zawiści i knowań, które tyle rozczarowań sprawiały szlachetnym Europejczykom, przybyłym do Grecji r. 1820 i 1824, którzy przepełnieni ideami i tradycjami klasycznemi, sądzili, że zaraz spotkają Aristydesów, Militiadów lub Filipomenów w każdym z przywódców oddziału helleńskiego. „Jeden“ Botzaris odpowiedział oczekiwaniu cudzoziemców, którzy walczyli przy jego boku, i urzeczywistnił ich ideał. Filhelleni, których pytaliśmy, lub czytali wspomnienia, w jeden akord uwielbienia dla tego bohatera zstrajają swe głosy i stwierdzają słuszność nadanego mu imienia Leonidasa. Z wszystkich olbrzymów starożytności, ten jeden wzbudzał zazdrość Botzarisa swą chwałą; mówił o nim bezustannie i marzył o wynalezieniu sobie drugich Termopylów i podobnej śmierci.
Z gorącym patrjotyzmem, z lwią odwagą, łączył on żywą bystrość umysłu, łatwość wysłowienia, która bez usiłowań wznosiła się do potęg wymowy, znajomość gruntowną rzeczy wojskowych i potężną żądzę sławy. Zjednał sobie wszystkich, co się doń zbliżyli, słodyczą obejścia, a ogólny szacunek zacnem postępowaniem i nieposzlakowanym charakterem. Można rzec, że życie jego o tyle wolne jest od wad, ile mieści przymiotów i wielkich czynów. Edward Blankiers, członek komitetu Helleńskiego, długo bawiący w Atenach, znający osobiście Marka Botzarisa, takie o nim składa świadectwo: „Obok przymiotów, jakie daje wychowanie i wykształcenie, Marko Botzaris odznaczał się wszelkimi cnotami, przystępnemi człowiekowi, a były one tak pełne w nim prostoty, że przykład ich znajdujemy tylko w Plutarchu. Od pierwszej młodości był nadzieją, a później podziwem swego kraju, jako obywatel, patrjota i żołnierz.“ Jak cała prawie rasa Suljotów, Marko Botzaris był niski, blondyn, zwinny i silny, po grecku nosił długie włosy, opadające mu na ramiona. Fizjonomia jego, równie jak charakter, miała wyraz słodyczy, energji i śmiałości, a osoba jego niewiedzieć jakiem urokiem oczarowywała każdego, który doń się zbliżył. Botzaris był bohaterem w całem znaczeniu tego wyrazu. Historja, najbezstronniejsza, zebrawszy wszystko za i przeciw, nie rzuciła najmniejszego cienia na tę postać romantyczną, którą nowsza poezja grecka otoczyła takim urokiem.
W r. 1820 Marek wylądował na wybrzeżach Chamuri z kilku set Suljotów, wróconych z wygnania. W tej epoce, Ali Pasza blokowany był w Janinie, brawując przez 12 lat wyroki śmierci, wydawane przeciw niemu przez sułtana. Oblężony przez 20.000 ludzi, pod Seraskierem Izmaelem, bronił się z całym szałem rozpaczy i nie posiadał już jak swój pałac nad jeziorem i górę Suli, gdzie wzniósł warownię najeżoną działami na miejscu słabej wieży Kiaffa. Marko Botzaris przekraczając granice Epiru, pragnął przejść jak najprędzej ku „meteczom“[24] gór Suli, w których oczekiwali go jego towarzysze. Nie sądząc, by chwila powstania Grecji dojrzała już, chciał pozostać w pośrodku między sułtanem a jego buntowniczym współzawodnikiem, i sądził, że siły obu osłabną w tej wojnie domowej. Tymczasem, chciał z góry Suli uczynić ognisko rewolucji Greckiej, tak jak to uczynili Moskale w r. 1790, ale szybki pochód wypadków uniemożebnił wykonanie tego zamiaru. Za radą sędziwego Nothi Botzaris, stryja Marka, Suljoci w liczbie 800 z dziećmi i żonami udali się do kwatery Izmaela Paszy pod Janiną, prosząc, by na ich ryzyko wolno im było zająć Suli, w których stał jeszcze silny oddział Alego Paszy. Żądali równie powrotu a nietykalności wszelkich przywilejów, jakich używali ich ojcowie. Izmael przystał na wszystko, byle pomogli mu w szturmie Prewezy, którą bronił zacięcie Wely, znany nam syn Alego. Preweza w parę dni padła pod ciosami Suljotów i M. Botzarisa, którzy upomnieli się zaraz o należną nagrodę.
Izmael[25] dla różnych wybiegów odłożył dotrzymanie obietnicy. Suljoci przebiegli a roztropni, postanowili nie brać żadnego udziału w walce, i patrząc na nią z daleka, osiedli w wiosce St. Nikolas, nad jeziorem Janiny, u stóp góry Paktoras. Ali o tem uwiadomiony, począł ich wabić ku sobie. Środek jakiego użył dla skrytości, był taki: Cały dzień kazał strzelać na biwak grecki, i wystrzelił na niego mnóstwo bomb. Żadna jednak nie wypaliła. Grecy zdziwieni tym fenomenem, rozłupali wszystkie, z razu skłoni myśleć, że to jakiś cud, znaleźli w każdej bombie kilkanaście sztuk złota i bilet od Ali Paszy, obiecujący wszystko i wzywający posłów Suljockich do siebie. Żądał, by na znak zgody zapalili trzy płomienie i zeszli ku brzegowi do Gany, kędy łódź na nich czeka. Marko Botzaris udał się zaraz z kilkoma towarzyszami. Stary lis użył wszelkich fortelów, by sobie zjednać dawnych nieprzyjaciół tak przez niego skrzywdzonych, roztworzył przed nimi firman sułtana, który polecał wygubić wszystkich chrześcijan, a najprzód Suljotów. Kapitanowie podpisali ofiarowany im układ, na mocy którego Ali oddawał im cały kraj i ofiarował zakładników.
Między greckimi mieli być: żona, brat i dzieci Botzarisa. On sam na próżno ofiarował się za zakładnika. Cały hufiec z nim przybyły temu się sprzeciwił; Botzaris zaś sam ofiarował za zakładnika swe dzieci, i tę Chryzejs, żonę swą, która więcej jeszcze słynęła z cnót jak z piękności. Z swej strony Ali Pasza dał mu najmłodszego i najulubieńszego z swych synów, Hussejna Paszę. Wymówił sobie tylko, by wieża w Kiaffie wzniesiona, była jego własnością, i że Albańczyków z niej nie wypędzą. Suljoci naiwnie przyjęli ten warunek, nie zważając, że dawna wieża Kiaffy, mieszcząca sumum 50 ludzi, została zastąpiona całą fortecą, całą załogę mogącą pomieścić. Następnej nocy udali się do Kiaffy, ale Marko Botzaris, z którego charakterem nie zgadzała się nocna ucieczka, wzbronił się wyjść z obozu przed świtem. Rano wyruszył, i ostrzeliwując się patrolom tureckim, wszedł w góry i dopędził towarzyszy wieczorem (w grudniu r. 1920). Kto sobie wystawi zdumienie Suljotów, gdy u wejścia w góry zastali całą hydrę napiętrzonych murów fortecznych, zamiast dawnego Pyryot w Kiaffie? Ograniczyli się rozstawieniem swych straży na głównych punktach warowni; zarazem oświadczyli Wezyrowi, że syn jego zamknięty będzie w Suli, dopóki kluczów Kiaffy im nie oddadzą. Nowy teatr wojny trzeba choć kilku słowami naszkicować. Selleida, którą unieśmiertelnił Fotos Tsawellas, na zachód jest równie łagodną i uśmiechniętą, jak na wschód ponurą, i porozdzieraną gardzielami najdzikszych rozpadlin i wyżłobień. Okolica ta, zwana Chamuri, zamyka cały kraj między Tyamis a Acheronem, od morza Korfijskiego na południe, aż do gór Olchinijskich na północ. Część północna Chamuri, zwała się Tesprocją; ta która zbiega się ku morzu, zowie się Cestriną i Aidonią. Tam to starożytni umieścili państwo Plutona, i tam znajduje się jezioro Acherus o parę mil od przylądku Glykys. Od tego portu idąc w górę ku przeciwnemu brzegowi Acheronu, idzie się tą samą drogą, którą przebiegali starożytni, idąc z drżeniem ku wyroczniom Dodony. Z tegoż portu Glykys, idąc ku południowi, schodzi się w kanton Rogu, który oznaczał dawną Kassiopeę. Kraj wzgórzysty, czasem bogato roślinny, gdzie pasterze Epiroccy zwykli zimować.
Na wschód graniczy z Arachtusem (dziś Lurcha) na brzegu którego stoi miasto Lorux, nie daleko od miejsc, gdzie była Ambracja, której zaledwie kilka szczątków zostało. Ta piękna prowincja tworzy szeroką płaszczyznę, całą zasianą łąkami i lasami; wznosi się na północ aż do szorstkich gór, tworzących pasmo Warjados i pięciu studzien, o 5 godzin od golfu Arta. Ali Pasza u pięciu studzien utworzył karawan seraj obronny, i na tem miejscu najbardziej zależało Suljotom, bo jest kluczem drogi morskiej do Janiny, i krótką drogą oddzieloną od gór Dżumerka, schronienia najdzikszych Kleftów Epiru.
Podróżny schodzący tą pochyłością od Selleidy ku Arta, ma przed oczyma najrozkoszniejsze panorama, gdy czystą jest atmosfera: na pierwszym planie powstają iglaste wierzchołki, ciemne otchłanie i śnieżne pasmo gór Suli; u nóg jego śmiejąca dolina Arty zbiega aż do morza, które z nią igra, bryzgając w półkolach modrą falą i pian podmuchem, góry zaś Akarnanji najwyższe, służą za ostatni plan obrazu. Na wschód wreszcie, po nad alpą[26] szmaragdową Dżumerki, wysokie szczyty Pindu, których masa imponująca nadaje całości czarownej charakter olbrzymi, pełen tęsknej melancholji. Dla nadania wojnie, która wkoło Selleidy toczyć się miała, charakteru narodowego i widocznych korzyści, Botzaris pospieszył zbliżyć się do chrześcijan Tesprotyjskich. Suljoci pozbywszy się przesądów dawnej wygórowanej wyłączności, która ich osamotniła i zgubiła ostatecznie, postanowili zawrzeć braterstwo z wszystkimi okolicznemi plemionami greckiemi. Po raz to pierwszy widzimy zbratanie się gór z płaszczyznami, a mała republika Suljocka, występując z wyłączności, jaką się otoczyła w skutek naiwnej dumy, rozszerzyła się raptem od Janiny do kantonu Loru nad morzem. Tak więc mężny Botzaris stanął na czele 3.500 walczących.
Zniewolony złą wiarą Izmaela do chwycenia broni pierwej niż zamierzał, Marko przede wszystkiem wziął się do przecięcie wszelkiej styczności między nieprzyjacielem a miastem Arta, stolicą Amfilochji. W tym celu opanował karawan seraj warowny, który bronił przejścia tak zwanego „pięciu studzien“, o 5 mil na południe od Janiny. Panem będąc tego miejsca, mógł zarazem podać dłoń wojowniczym Kleftom w górach Dżumerka, z których śmielsi poczęli się już kupić koło niego. Wtedy po raz pierwszy echa Epiru powtórzyły Δεύτε, πυι δες τών Ελληνων! (naprzód! dzieci Hellady!) hymn narodowy, podłożony pod arję Marsyljanki, wprowadzony przez Suljotów, służących ongi pod sztandarami Francji. Śpiew ten prędko rozpowszechniony, rozpłomieniał ducha w najważniejszych zwycięztwach. Utrata przesmyku „pięciu studzien, opanowanego przez Suljotów“ rzuciła popłoch w obozie Izmaela. Turcy wybrali w zabobonności swej 36 oficerów, którzy mieli na tę intencję powtarzać po dziewięćdziesiąt razy na dzień Iszy rozdział Koranu, i 36 Derwiszów, którzy równocześnie mieli otrzymać dziewięćdziesiąt plag dyscyplinarnych od swych przełożonych. Ta satysfakcja dana prorokowi, którego zagniewania objawem miało być powodzenie chrześcijan, miała za następstwo, że wysłano 5000 piechoty i konnicy dla odbicia karawan seraju od Suljotów, których tam było 250.
Ci, ostrzeżeni przez Ali Paszę, przypuścili wroga aż pod stopy forteczki, i przyjęli rzęsistym ogniem. Niemniej Muzułmanie szturm rozpoczęli; ale w tejże chwili, z innego wąwozu gór, ukryty Marko Botzaris wpadł na nich z garstką zbrojnych, rozbił, i ścigał aż do forpocztu Tyriaki. Poczem z największym pośpiechem wrócił ku „pięciu studniom“, dla uwolnienia jeńców wojennych. Jeszcze nie zdążył wrócić, a już dzicy Suljoci ścięli kilku, wywieszając ich głowy jako trofee. Przerwał groźnie to dzieło, on, który nigdy swego zwycięztwa krwią bezbronnych nie skalał. Głównym jego trudem obecnie było wprowadzenie karności wojskowej europejskiej wśród małych band koczowniczych, na czele których jako partyzant stanął, a jakiej świadkiem bywał w bitwach europejskich. To też wojna o niepodległość ojczystą, z Markiem Botzaris przybiera charakter wzniosły, na którym dotąd jej zbywało. Przestaje być szeregiem bójek i krwawych rozbojów wzajemnych, nieopartych na żadnych rezultatach politycznych, epizodów bezładnych, tryumfów bez jutra. Nowy wódz wiedzie ich do celu świadomego, wszystkimi możliwymi środkami, do celu, którym jest wypędzenie Turków nie jak dotąd z jednej wioski, góry, lub choćby prowincji, ale z powierzchni całej Hellady! Dzięki powodzeniu Botzarisa, powstanie chyżo się wzmogło. Kassiopja zerwała się jak jeden mąż. Sami Albańczycy poczęli mierzić sobie usługę u Izmaela. Dwaj główni ich wodzowie, Tabir Abbas i Hagos Bessiaris, kolejno sprzymierzeńcy Alego, to sułtana, przeszli pod sztandar Botzarisa. Seraskier mocno poturbowany, pozbawiony posiłków, użył adiutanta swego Bakir Dżokador, jako pośrednika z Grekami Selleidy (Luty 1821). Ci przystali na zawieszenie broni jednomiesięczne. Polemarka, nierad bezczynności Grecji południowej, użył tego czasu do wysłania emisarjuszów, którzy by wieść o zwycięztwach rozsiali. W kilka tygodni ciż powrócili do Suli z wielką nowiną: oto Germanos[27], metropolita Patrasu, manifestem bohaterskim, datowanym 26. marca 1821, ogłosił niepodległość Grecji, zawezwał ziomków pod sztandar swój, a za świadków — narody.
Turcja zastąpiła Izmaela, pomówionego o niedołęstwo, Kurschidem, Paszą Morei. Ten opuścił parę dni potem Tripolitzę, zostawiając tam skarb i harem pod strażą Albańczyków. Przybył pospiesznie do Epiru i stanął pod Janiną w chwili, gdy minął czas zawieszenia broni. Ali Pasza przerażony, wreszcie postanowił oddać chrześcijanom cytadelę Kiaffa, dla większego ich zobowiązania. Powstańcy Epiru, groźnej przeszłości świadomi, gromadnie schronili się w góry Suli. Odtąd życie Botzarisa jest nieprzerwanem pasmem bojów, epopeją nieprzerwaną „w czynie“, dzielącą się na trzy rapsody: Oblężenie Arta, kampania Epiru 1822, i wreszcie bitwa Karpenitzi.
Oblężenie Arty (1821) główny rozgłos broni Marka rozniosło. Arta, stolica Amfilochji, leży o 12 godzin od Suli, a o kilka godzin od morza i portu Ambracji. Klimat jej łagodny, ziemia bujna, kwieciste ogrody, gaje wonne pomarańczowym kwiatem, błękitny port, najeżony szkieletami masztów, bogate karawany co dzień wychodzące ku prowincjom północnym, z swem arcybiskupstwem, z dwudziestu sześciu kościoły greckimi, których bizanckie kopuły malowniczo wyzierały z pomiędzy lśniących minaretów i moszei[28], miasto to, po Janinie, było wówczas najważniejszem w Epirze. Dziś nikt by nie poznał jego dawnej świetności. Rząd turecki, wierny tradycjom swego feudalizmu, nie podźwignął go z upadku.
Prócz wspanialszych mieszkań kilku rajasów zbogaconych w Grecji, a chytrze kryjących swe bogactwa przed okiem jastrzębia, nie widać w tych stronach podległych Turcji nic, prócz nędzy ludu i opieszałości władz krajowych. Niemniej, szafir niebios, który się nie zmienił, jeszcze Artę malowniczą przedzierzga w jedno z najcudniejszych ustroni…
Mimo, że Arty broniło 10.000 ludzi i silna artyleria, Botzaris nie myślał o niczem jak o jej opanowaniu, które czyniło go panem okolicy, otwierało stosunki z flotylami hydrjockiemi i powstańcami całej Akarnanji. Po raz to pierwszy ten naród bezładny, od wieków ujarzmiony, miał zdobywać miasto i wytrzymać ogień walnej bitwy. To właśnie uśmiechało się wodzowi. Niczego nie szczędził ku temu przedsięwzięciu. Olbrzymie groty tamtejszych gór stały się arsenałem i spichrzem doraźnym, strzeżonym przez starców i mnichów. W czterech wsiach Selleidy powstały szpitale rannych. Bory Tesprocji i kantonu Rogux zostały przecięte liniami, a na drzewach porobiono drogowskazy. Na szczytach gór Amfilocji osiadły czaty, dające sygnały, i śledzące ruchy wroga z swych orlich wysokości. Wreszcie, wzmocnił Botzaris przesmyk „pięciu studzien“, i osadził załogę mogącą stawić czoło Kurschidowi Paszy Morei. Wtedy atakiem wykonanym w kierunku Wariades, odwróciwszy uwagę Seraskiera, Marko z 600 ludzi spuścił się cichaczem z Suli, dawszy hasło Chamidom na granicy kantonu Rogux.
Niestety, liczył on optymizmem szlachetnej naturze właściwym, na Albańczyków z sobą sprzymierzonych; ledwo opuścił góry, dowiedział się, że przeniewierczo na nowo rzucili się w objęcie sułtana. Wzmocniony tą klęską o tyle o ile daleki od złamania się pod ciosem, postanowił nie wracać do Suli, póki nie opanuje pewnej styczności z morzem. O własnych siłach bez podzianej pomocy nie marzył o zdobyciu Arty na teraz, przerzucił się szybko w okolicę Reniassa, położoną wobec wyspy Paxos, na wybrzeżu kędy stała starożytna Kassiopea. Po krwawej utarczce opanował tę miejscowość i osadził swą załogę; poczem zwracając się na północ i spadając tam, gdzie go się Turcy najmniej spodziewali, zdobył w Atamanji fort Plaka, z którego chciał średnicę swych działań utworzyć. W parę dni rozbił korpus idący Kurschidowi Paszy na pomoc, następnie spotkał się z Izmael Paszą w górach Olichimji, i znów go poraził. Tak odnosząc częściowe korzyści nad oddziałami, którymi Kurschid ścigać go zamierzył i ruchy partyzanckimi nękając wciąż wroga, wrócił wreszcie w góry Suli po tych gromkich zwycięztwach.
Nie sama miłość ojczyzny była mu bodźcem. Wiadomo, że cudna Chryzeis z dziećmi jego, byli zakładnikami u Ali Paszy, i że ich wyzwolenie zawisło od powodzenia chytrego sprzymierzeńca. Marko dla tej pięknej i poświęcenia pełnej niewiasty, nie posiadał się z czułości pełnej namiętnego uczucia, tak różnego od zwykłego Suljotów do swych żon stosunku. Kobiety Suli, słynne z swej odwagi, dorównywające nie raz mężom w władaniu bronią, o duszy męskiej, w której patrjotyzm, honor i nienawiść bisurmana wyrugowały wszelkie niewieście uczucia. Przeciwnie piękna Chryzeis, w Korfu wychowana, łączyła w sobie wszystkie przymioty płci swojej właściwe. Miłość jej bez granic dla Botzarisa, ciągła obawa i boleść z powodu nieustannych niebezpieczeństw, któremi on tylko oddychał, zostawiły wspomnienia w gminnych pieśniach tych okolic Grecji. Improwizatorowie Epiru przeczuli, zdaje się, ten najdelikatniejszy zakąt uczucia swego bohatera i źródło jego smutków. Śpiewali oni bohaterstwo dziewic Moscho i Chaido, ale pięknej Chryzeis poświęcili ustępy najtkliwsze, pełne rzewnej melancholji:
„Chryzeis (mówi pieśń gminna) siedzi nad litym haftem, ale jej czarne oko nie idzie za robotą: patrzy ono w chmury i śledzi ich bieg.
„Serce moje zatrzasnęło swe wrota — zamknięte jest, nie wesołe jak ongi! — Łzy uchodząc moim źrenicom, tworzą gorzkie jezioro, morzu podobne“.
„Przynieś mi żałobne szaty (mówi inna pieśń); od trzech miesięcy nie mam żadnej wieści. — Skonał — albo ja skonałam w jego pamięci!
„Ptaszyna siadła na cyprysie — i świegoce: Nie zginął — ani zapomniał. Gromi wroga w Wariades, w Systrani, w Lelowo. — Obiecał dziesięć tysięcy łbów Ali Paszy, by cię wykupić; sześć tysięcy już padło.
„Niedługo okrutnik Ali zapłacze widząc cię odjeżdżającą z orszakiem bohaterów“… i t. d.
Ostatnie słowa zdają się świadczyć o zakochaniu się wezyra w brance. O tem powzięliśmy świadectwo podania z ust jednego z pasterzy, koczujących pod wieczystemi oliwami na wzgórzach otaczających Ateny. Tylko mały okruch tej pastuszej piosnki ostał się w naszej pamięci. Świadczy on, jak Chryzeis postępowała względem groźnego Paszy:
„Nalej mi czarę — mówił jej Ali — i daj mi się zachwycać tobą, gdy ją wypróżnię.
„Chryzeis pokraśniała z oburzenia — Nie jestem twą niewolnicą bym ci nalewała czarę — jestem wnuczką prymasa — a żoną Marka Botzarisa!“
Marko, mimo całej żądzy wyparcia wroga i powrotu do rodziny, nie zdołał pokusić się o zdobycie Arty, aż w r. 1821. Oszukany wiarołomstwem Albańczyków, zmienił plan. Oblegać z małemi siły w sposób zwykły tak silne miasto, widział, że niepodobna. Znając swych żołnierzy, wolał poruszyć tę sprawę zgodnemu z ich charakterem dzikim i niepodległym, jednemu uderzeniu niespodzianemu. Porozumiał się z wodzem Akarnanji Karaiskos, który 1000 mężów obiecał, i opuścił Suli 11. listopada 1821, na czele 300 Palikarów. Liczył, że w nocy przebędzie płaszczyznę Amfilochji, i o świcie wpadnie na Turków niespodzianie, łącząc się z Karaiskosem, który miał zaatakować od strony południowej. Ten plan bohaterski nie był bez podstawy, zważywszy, jak łatwi Turcy do cofania wobec dzielnie nacierającego przeciwnika. Jak na złość pasterze tureccy, zoczywszy ruchy Suljotów, wzniecili alarm w Arta. Parę tysięcy Albańczyków pospieszyło bronić wału, pod którym płynął Inachus, i który Botzaris przebyć musiał, nimby mógł miasto opanować. Niemniej spróbował szczęścia. Mimo pogróżek wodza i uroczystej chwili, Grecy nie zaniedbali obyczajem datującym z czasów Homera, obrzucić mnóstwem obelg nieprzyjaciela przed samą bitwą. Opowiadanie o tej bitwie historyka p. Trikupi (Londyn 1856) świadczy, że im to dodawało energji. Autor maluje obie strony zarzucające się obelgami przed bitwą, jakby dla zwiększenia swej zaciekłości.
Marko, zrozpaczony, że czas na lichosławieniu schodzi, zmusił ich do walki. W tej chwili 800 jeźdźców mostem przez Inachus wpada na Suljotów, niemogących im dostać kroku. Szybko cofają się ku wiosce Mihurti i chronią się po domach. Cztery działa niszczą kruche wieśniacze siedziby, otoczone konnicą dla obławy chrześcijan. Marko z kilkoma towarzyszy biega z miejsca na miejsce, z lwią rozpaczą dowodzi obroną, wzmacnia miejsca osłabione, i szykuje ludzi z razu w nieładzie rozpierzchnionych. Bitwa ta mająca się skończyć rzezią Suljotów, trwała klika godzin, kiedy Noti Botzaris niespodziewanie napadł od drugiej strony Turków w 400 palikarów. Stary ten wiarus, słysząc huk dział w oddali, nie wytrzymał, by nie pospieszyć na plac boju; młodość i siła odnalazły się w nim i uratował siostrzeńca, w groźnych będącego opałach. Wtedy Marko formuje kolumnę jak najgęstszą i wpada z ostatnią furją na wroga, którego z drugiej strony niespodziewanie jął szarpać Noti Botzaris. Wieczorem Suljoci byli panami pola walki, aż po wał miasta. Druga niespodziana pomoc przybywa: 2000 Toxidów łączy się z nimi. Albańczycy ci byli, pod wodzą Elmas-Beja, długo będącego pod wodzą Kurschida Paszy, który po wzięciu Tripolizy przez Moraitów postanowił przejść na tą stronę Ali Paszy a zatem Suljotów.
W dwa dni potem Toxydzi i Suljoci, którzy już byli opanowali przedmieścia, rzucili się we wnętrze Arty, spotkali się z dzielnym Karaiskos, który z swej strony przybył, i po strasznej walce zawładnęli trzecią częścią miasta. Noc rozdzieliła walczących; zdobywcy biwakowali na gruzach dymiących po walce, u stóp Akropolu miasta, kędy była warownia i domy arcybiskupie, ostatnie paszy schronienie. Szturm miano nazajutrz przypuścić, z niemałą nadzieją wyparcia wroga, licznemi klęskami zdemoralizowanego. Był to widok szczególny, derwiszów toxydzkich i popów suljockich, noc całą dziękujących błagalnie niebu za swe tryumfy. Wierzchołki gór różnej wysokości, od wzgórków Amfilochji aż do iglastych turni Selleidy, zapłonęły nocą jedne po drugich; te płomienie łączące się powietrznemi ogniwy, zwiastowały w Suli zwycięztwo chrześcijan; ale nawet przy ich radośnym blasku miał paść cień gruby nieprzychylnej znowu fortuny. Bejowie Chamuri poruszeni, naradzali się co przedsięwziąć. Zawsze pod wpływem nędznym chwilowych wrażeń, miotających jak szuwarami bagien na tę i na ową stronę, nie wiedzieli sami czy do Greków czy do prześwietnej Porty się przychylić. Służyć pierwszym nie zgadzało się z ich fanatyzmem religijnym, ostatnim zaś, broniło ich uczucie niezawisłości. Kilku posłów Kurschida Paszy skłoniło ich na jego stronę. Obiecali namówić bejów Texydy do dezercji z szeregów greckich. Następnej nocy emisariusze Chamidów zdołali dostać się do obozu albańskiego. Błagali w imię proroka Almasa ich wodza, by nie walczyli więcej przeciw własnym współwiercom i rehabilitowali się prędko poprawą.
Almas Bey uległ namowom, rozkazał zwinąć obóz i oddalić się w najgłębszej ciszy, jednak wzbraniał się walczyć przeciw swym sprzymierzeńcom. Suljoci gotowi nazajutrz do walki, spostrzegli znikniecie Toxydów. Marko jednak, licząc na zapał towarzyszy, świadomych dotychczasowych krwawo wywalczonych zwycięztw, nie zwątpił o zwycięztwie. Niestety, światła dające znać, że nowy oddział ciągnie w pomoc oblężonej Arcie, zniweczył te nadzieje. Niemniej Marko z okrzykiem bojowym rzucił się na gmachy arcybiskupie. Nie było to tyle bohaterstwo, ile uczucie wspaniałomyślności. Pamiętamy bowiem, że Karaiskos i Akarnańczycy przez wodza Selleidy zostali do tej potrzeby wciągnięci. Chciał on tą napaścią zająć wroga, by mógł od drugiej strony osaczonym tym sprzymierzeńcom odwrót ułatwić, a sam idąc na ciosy, ich od ciosu zbawić. Ale i Karaiskos żołnierz honorowy, nie chciał ustąpić z placu boju, tylko przez posłuszeństwo dla wodza Botzarisa to uczynił. Dzięki atakowi bohatera Suli, w koło którego skupiła się cała waga i uwaga Turczynów, Akarnańczycy umknęli cali i mogli wrócić w ojczyste strony. W parę godzin później, Suljoci uchodząc, rzucali się wpław i tak przebywali wezbrany ulewą Inachus. Tu nowy epizod, który słyszeliśmy z ust starych inwalidów. Przypływając do brzegu, Grecy z przerażeniem ujrzeli szwadron kawalerji nieprzyjacielskiej, zęby na nich ostrzący. Botzaris spostrzegł w tej chwili wielką trzodę wołów, które uwolnione w zgiełku wczorajszej bitwy, spokojnie krążyły w około dymiących gruzów, acz zaprzężone do taboru. Rozkazał wtedy żołnierzom, by każdy czepił się wolego ogona, bodąc go równocześnie ostrzem pałasza. Woły przerażone krzykami Suljotów i boleścią, którą im kłucie szabel sprawiało, rzuciły się w rzekę z całym taborem swych uprzęży, inne zaś spłoszone, z takim impetem wpadły wraz z taborem na kawalerję, że konie spłoszone z jeźdźcami rozpierzchły się w nieładzie.
Mimo, że wyprawa na Artę nie powiodła się i właśnie dla tego, jako dowód nieustraszonej waleczności i niezłomnego wytrwania, stanowi jej oblężenia jedną z najwspanialszych kart w życiu Marka Botzaris. On powziął ten plan dzielny, który gdyby się był powiódł, Suljoci byliby zostali panami portu i brzegów Ambracji, i mogli podać rękę powstańcom Etolji, Akarnanji i Peloponezu. Pomysł więc, acz się nie powiódł, niemniej wielkim zostanie dziś rozważany spokojnie, i jest chwałą bohatera, co go powziął. A nie powiódł się jedynie w skutek nikczemnego wiarołomstwa Toxydów. W parę dni po odwrocie Suljotów, wieża Remiasa odebraną została przez Turków. Towarzyszące temu okoliczności dowodzą, jak wojownicy Epiru pojmowali swe powinności. Tylko 53 Palikarów tworzyło załogę tej wieży. Poprzysięgli Botzarisowi bronić jej do upadłego. Achmed Aga otoczył ich w 3000 ludzi. Odparty w pierwszym napadzie, uznał za stosowne wejść w układy z wodzem powstańców Timolasem. Ten widząc niepodobieństwo obrony, postanowił poddać się z amnestią i wolnością zabrania taboru. To nie uległo trudności, z radością puścili ich Turcy do domu. Zaledwo jednak doszli brzegów Acheronu, napotkali oddział Palikarów suljockich, którzy nie tylko ich rozbroili, ale wzbronili im wstępu na ojczystą ziemię skonfederowaną, tak oburzeni byli dzicy górale poddaniem wieży Remiassa; zarzucali podłość, zdradę żołnierzom Timolasa, mówiąc, że winni byli zagrzebać się pod gruzami baszty. Ci zaś nie zdołali przekonać ziomków o przesadzie ich wyobrażeń i musieli ulec rozbrojeniu.
Dekret Gerontów wydalił ich z ojczystej ziemi. Domy ich zaś zostały od góry do dołu czarno pomalowane, jakby w istocie byli pomarli, a żony ich, nie do uwierzenia! w żałobie stanęły przed sądem wojennym, by prosić o rozwód, który prawami Suli w takim razie był dozwolony[29]. Kilka dni ci nieszczęśni przebłądzili w górach. Wreszcie, w skutek wdania się Botzarisa, skłonnego do łagodności, wdali się w to popi i u sądu Gerontów wyjednali im powrót w rodzinne strony. Ale okolica caluteńka nie chciała ich przyjąć, dokąd nie odznaczą się natomiast jakim czynem bohaterskim. Wtedy pięćdziesięciu tych ludzi rzuciło się z wściekłością w góry Tesprocji, rozbiło kilka oddziałów Kurschida, i wrócili radośnie do Suli, zmywszy w przekonaniu Selleidy popełnioną plamę w krwi wroga. Wdanie się Botzarisa na korzyść legji Timolasa świadczy, że nie sprzyjał spartańskości tyrańskiej tych ustaw Selleidy, że raczej obudzeniem stron szlachetnych w człowieku, niż zwierzęcym strachem przed karą rad byłby działał. Głównie oburzało go lekceważenie życia i indywidualności człowieka ze strony tych szorstkich sędziów, którzy od wieków ku temu w polu bitwy przywykli, wnieśli ten obyczaj i do domu, a nie mając praw pisanych, modulujących się z duchem czasu, dzierżyli je żelazną siłą tylko dziedzicząc je po ojcach w podaniu.
Oto dowód, jaką jest potęga tradycji. Nie było prawie występku, którego by doraźnie nie karano śmiercią, i zwykle też Suljoci nie czekając sądu Demogerontów (rady najstarszej), sami wymierzali sobie okrutną sprawiedliwość.
Pewien kapitan, przechodzący raz przez Parasuljotydę, spotyka trzodę baranów, wybiera najpiękniejszego, i wziąwszy na ramiona, odchodzi sobie bez żadnej ceremonji. Pasterz oburzony nadbiega, wszczyna się kłótnia, bójka, i nie byka za indyka, ale człowieka za barana tą razą bierze Nemezis, bo pasterz silniejszy ubił kapitana swą pałką.
Towarzysze kapitana porywają pastucha. Ten prosi o jedną łaskę: stawcie mnie przed Botzarisa! Dobrze. Napróżno Marko skłaniał ich do złagodzenia, przedstawiając, że ten człowiek bronił się od napaści. Odpowiedzieli, że odkąd Suli istnieje nie pamiętano, by śmierć kapitana zabitego inaczej była karana jak śmiercią.
Oto jak w kraju, co gniazdem wolności, wkrada się przesąd tworzący swawolę jednej klasy, a ta znosi niewidzialne zarody przyszłej niewoli. Marko otrzymał niemniej zwłokę wyroku. Skończyło się więzieniem. O północy bohater chcący go wybawić, zszedł do lochu, ofiarując mu worek pieniędzy. „Oto wartość twego barana, rzekł, nie sądzę cię winnym kary śmierci, boś walczył w twej obronie. Uchodź prędko, bo jutro moi żołnierze musieliby cię ścigać. Jeżeli cię złapią, za nic nie ręczę“. I dla pewności zlecił swemu Protopalikarowi (adiutantowi), by czas jakiś towarzyszył uchodzącemu.
W miesiąc po potrzebie w Arta (27. marca 1822) Ali Pasza został wreszcie schwycony i ścięty, a Kurschid Pasza, najczynniejszy i najzdolniejszy z wodzów tureckich, postanowił w czterech punktach otoczyć Suli w 40.000 ludzi. Jak widzimy, góry te, gniazda bohaterów, skazane były na bohaterskie — bo tragiczne losy. Marko mniemał, że wybawienie Grecji zawisło od wyzwolenia Selleidy. Epir, w którym burzliwe żywioły greckie uporczywie objawiały się od kilku wieków, wydał mu się najstrategiczniejszym punktem do rozwinięcia sił zbrojnych, już mających za sobą część ziemi wywalczonej; bój zaś pierwotny zdaniem jego winien był aż do osiągnięcia pierwszych rezultatów ukończyć się w Suli, kędy się rozpoczął. Gdyby ta myśl została była uskutecznioną, Grecja w krótkim czasie byłaby wolną, byłaby równie odbiła swe żyzne prowincje, które dotąd oglądają się na nią, a z których zdobyciem, byłaby równie od razu zajęła pozycję geograficzną, nadającą jej znaczenie polityczne, na jakiem w skutek ciasnoty jej granic dotąd jej zbywa.
Na to trzeba było, by Kiaffa stawiła główny opór tłumom barbarzyńców, którzy zbiegli tam z nad Bosforu; chodziło tą razą o straszne zapasy z Kurschidem Paszą, który uwolniony od Ali zwyciężonego, wytężył wszystkie siły, by zdobyć te główne a jedyne dotąd przedmurze niepodległości greckiej.
Marko Botzaris pospieszył do Koryntu; zażądał od senatu Helleńskiego tam zebranego, posiłków, które otrzymał. W tej mierze druch po broni Colocotronis był mu głównym poplecznikiem. Widzenie się obu było proste a charakterystyczne. Colocotronis pierwszy pospieszył odwiedzić tego, którego znał niegdyś nieznanym, a dziś już sławnym, a któremu sławę on wróżył od początku. Ubrał się umyślnie w najokazalsze szaty, na co Grecy baczą niezmiernie. Szal z kaszmiru indyjskiego opasywał mu biodra, miecz w srebrnej kunsztownej pochwie błyskał u jego boku, barki zaś odział ową kamizelą o szerokich wylotach, całą lśniącą od złota, wielkiej wartości i malowniczego wdzięku, którą sobie (jak ongi strój Polski) i Grecy nie raz przekazywali z ojca na syna.
Marko przeciwnie, przybywszy cichaczem do Koryntu, nosił swój skromny ubiór górnika, rodzaj błękitnego żupana, burkę o śnieżnych kędziorach z domasznego koźlęcia, i broń bez wszelkich ozdób… ale z ozdobą sławy zdobytej! Jedyny zbytek jego stroju stanowił szeroki pas wełniany, śnieżnej białości, roboty jego siostry Anieli.
Colokotroni zmieszany skromnym pozorem bohatera Suli, skrócił swe odwiedziny i przysiadł zaledwo, ale nazajutrz wrócił w szorstkim ubiorze Klefta: z fezem płomienistym, fustanellą zdziurawioną od kul, kindżał zrdzewiały, i długi samopał na taśmie przez ramię zawiśnięty. Na ten widok rozrzewniony Botzaris rzucił się ku niemu, porwał go w ramiona i zawołał: „Jeżeli tak, to owszem! Bracie mój, oto jesteś znowu Palikarem, teraz znowuśmy swoi, uściskajmyż się po bratersku!“ Zdaje się, że ci dwaj męże spotkali się tylko w Korfu i w Koryncie. Colokotroni, najdzielniejszy wódz Morei, jeden z najzawołańszych Kleftów, jakich Grecja wydała, mimo wielkiej różnicy charakterów i zdań, okazywał zawsze Botzarisowi największą sympatię i poważanie. Oto — jak zgodzić się mogą wodzowie najróżniejsi, jeżeli ojczyznę i świętą sprawę jej, za którą walczą, miłują więcej jak siebie.
Poruczył Colocotroni zaraz Botzarisowi żołnierzy (stratjotów), mających pod jego wodzą odejść do Selleidy. Botzaris nie przyjął tego zaszczytu. Pragnął on, by interwencja Morei na rzecz Epiru przybrała charakter wielkiej doniosłości, manifestacji narodowej, dowodzącej wymownie, że wszystkie prowincje greckie działają w zjednoczeniu, i jeden zdźwięk patrjotyczny stanowią. Skłonił też prezydenta senatu Maurocordato, by stanął na czele hufców. Wkrótce potem (w maju 1822) przybył tenże do Patras, przebył Missolonghi i skierował się ku Epirowi z zebraną armią, w której szeregach mieściło się mnóstwo Filhelenów: Francuzów, Niemców, Włochów i dzielnej Polonji. Mała ta armia, po raz pierwszy okazała Grekom, podniesionym na duchu, obraz wojska regularnego; był tam regiment grecki, zupełnie po europejsku urządzony. Był to wielki wysiłek, i największy dowód poświęcenia ze strony Kleftów, żyjących i walczących dotąd jak orły wolne w ich górach, że się dobrowolnie poddali dyscyplinie i wymogom armji regularnej, tak różnej od ich wypraw awanturniczych.
Maurocordato zgadzał się we wszystkiem z Botzarisem; rozumiał że wojnę narodową skupiać trzeba w Epirze, i do tego dążyć wszelkimi siłami. Oto co mówi Trikupi w swej historji Grecji: „Jedynie opór Kiaffy wstrzymywał wojska Kurszida Paszy gotowe rzucić się na Akarnanję. Niezmiernie ważnem było więc dla Grecji, utrzymać się przy tej twierdzy i skoncentrować walkę wśród Epiru.
Dlatego Maurocordato, zaledwie wylądował w Missolonghi postanowił obwarować się w Makzinoros[30] i całą siłą godzić na odebranie Kiaffy“. Niestety siły prezydenta i Botzarisa nie były dostatecznemi; wynosiły zaledwo 3000 ludzi. Prezydent i Filheleni uznali konieczność zdobycia powyższego miasta, dla zyskania punktu oparcia i komunikacji z resztą Grecji, zanimby pomknęli ku górom Suli; było to tylko powtórzeniem usiłowań niedawnych Botzarisa. W połowie czerwca 1822 Grecy osiedli na wzgórzach Komboti, o dwie godzin prawie od Amfilochji, a wkrótce Filheleni, żądni sposobności odznaczenia się wobec tych, za których sprawę walczyli, posunęli się aż ku warowni Peta, dla przecięcia wszelkiej styczności między obrońcami Arta a wojskiem tureckiem, zajętem oblężeniem Suli. Przywiedzeni do ostateczności wskutek rosnących sił nieprzyjacielskich, bez żywności, Suljoci wysyłali gońca za gońcem do kwatery generała Komboti, błagając natychmiastowych posiłków. Botzaris i Maurocordato złożyli radę wojenną w nocy pod gołem niebem, nad rzeką Potimi. Obok obcych poruczników, byli tam księża siwobrodzi, garstka Suljotów w białych burkach, o gestach gwałtownych, śmiałem wejrzeniu i wyrazistych rysach, uwydatnionych zwyczajem golenia brwi i czoła; górale Pindu o szerokich pasach, przetykanych skałkowemi pistoletami; wreszcie kilku Albańczyków surowych, słuchających z niemą grozą dyskusji narad wojennych, jedni stojąc z brodą opartą na lufach karabinów, inni siedzący wschodnim obyczajem z nogami pod siebie i palący na pozór obojętnie długie nieodstępne nargile drewniane. Uchwalono, że Botzaris uda się w 500 ludzi dla wsparcia walczących w górach, Filheleni zaś, poparci przez Albańczyków, działać będą tymczasem w jego celu w okolicy Peta. Botzaris wyruszył nazajutrz, przebył strumień Arta o dwie godzin od miasta tegoż imienia, i ukryty w lasach czekał nocy, by przejść cichaczem pod czaty tureckie. Eskapada ta, godna hartu Annibala, jest szczytem rycerskiej niezłomności w nieszczęściu. Napróżno udawał, że chce iść płaszczyzną, wykonywał fałszywy marsz po marszu w różnych kierunkach by omylić czujność wroga: ciągle trafiał na niezwalczone przeszkody. Po upływie tygodnia, zbolały, upadający z utrudzenia, powrócił do Komboti; zostało mu z pięciu set, trzydziestu dwóch ludzi, reszta poległa w ciągłych utarczkach, lub zrozpaczona rozpierzchła się w wąwozach Pindu. Fortuna była nieubłaganą dla Greków, a mała przestrzeń ziemi zdobytej, zdawała się niknąć na nowo… zdobyta tylą trudów nadludzkich. W tejże chwili Toxyda Gogos zjawił się w obozie Maurocordata z tysiącem ludzi. Pomoc tę, jak z nieba zesłaną, wódz jednak, wahał się przyjąć. Albańczyk ten nie był czystym człowiekiem, sława jego dwuznaczną, nadto vox populi posądzał go o zgładzenie Kitzosa Botzaris[31], ojca dzielnego Marka. Był to starzec butny, wychowanek szkoły Ali Paszy, któremu dochował wiary. Po upadku Janiny Gogos łączył się z Kurszidem Paszą. Słusznie więc podejrzewano szczerość jego zamiarów. Botzaris, głuchy na krzyk własnego serca, w imię sprawy ojczystej, podaje dłoń mordercy swego ojca, godzi się z nim i skłania Maurocordata do korzystania z tej pomocy niezbędnej. Wezwał Gogosa do swego namiotu i zawołał: „O mój ojcze! jeżeli prawda jest, że ten człowiek był twoim wrogiem, niech się cień twój nie zżyma! Ojczyzna żąda, bym mu wybaczył.“ Więcej jak to, wyciągając doń prawicę, dla pozyskania go dla sprawy, rzekł: „Mężu, jeźli szczerze będziesz w zakonie naszym postępował, obiecujęć dać córkę moją za żonę twemu synowi.“
Czy podobna! Botzaris popełnił w dniu tym błąd, o który oskarżać trzeba chyba wielkość jego duszy. Gogos udając rozczulonego, dybał na zgubę Greków. A za zgubę ich płatnym był od Kurszida.
W kilka dni potem wszczęła się walka pod Petą. Podły ten i nikczemny starzec, któremu dano ważne stanowisko, uszedł z placu w najważniejszej chwili, i Grecy w skutek istnej, długo wytrzymanej rzezi, zostali pobici. W walce tej bohatersko odznaczyli się wszyscy Filheleni. Tylko osiemnastu Filhelenów po tej bitwie z dziewięćdziesięciu sześciu pozostało przy życiu. Cześć im, cześć!
W parę dni poszła wieść, że Suljoci wygłodzeni i zmordowani, wobec przemocy, broń złożyli[32].
Wolni od tylu wieków w swych górach, kiedy Grecja jęczała w niewoli, o losie tragiczny! Suljoci z kolei ginęli teraz i tracili ojczystą ziemię z pod nóg, kiedy jutrzenka swobody poczęła już świtać nad Helladą. Byli oni jej zwiastunami, poprzednikami ofiarnymi. Z upadkiem Suli, Maurocordato stracił wszelką możliwość opanowania Epiru. Wrócił ku Missolonghi. Wojsko jego o trzecią część osierocone, zamiast upadku, okazało wielką dzielność ducha. Stać w niepowodzeniu, największe to dzieło. Garstka ta walecznych cofała się w wielkim ładzie, piędź ziemi jedną po drugiej opuszczając, krwią swą zroszoną daremnie. Wśród cofania korzystali z każdego pomyślnego miejsca, by szarpnąć nieprzyjaciela wydaniem utarczki. I tak pod Lutraki, Machala, Wrachori, Wonitza i Kefalowrysis, dali dowody bohaterstwa, ku czemu niemało przyczyniała się dusza ich oddziału Botzaris i Filheleni. Wreszcie 21. października, w sto ludzi już tylko, ścigani przez 1000 Turczynów, dosięgli Missolonghi, którego oblężenie dało Grecji nowożytnej jedną z kart wiekopomnych, godnych walk starożytności i pieśni Homera!
„Jakże chciałbym być ptaszkiem, mówi pieśń gminna, by ulecieć ku Missolonghi, widzieć, jak tam w słońcu grają pałasze, jak błyszczą bagnety, jak te niezwyciężone sępy Rumelji „robią wojnę“. Czarne stosy kości urastają pod Missolonghi, z nich zrodzą się żołnierze, i lwy Suli będą miały swą radość!“[33]
Tu koniec części drugiej dzieła pana Yemenisa. Tłumacz na chwile wdziera się w prawa autora, by dać dziś pobieżny obraz Missolonghi, jednego z największych imion w mowie ludzkiej, równego Maratonowi, Termopylom i Somosjerze, a zarazem opis tych trzech mogił (główni nagrobku Byrona), które nie są niegodne mogił pod Troją Achilla, Patrokla i Ajaxa, i niemniej mogił Kościuszki. Oto pobieżny ustęp z dziennika, pisanego co wieczór po całodziennej, konnej po Grecji podróży:
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Odpłynąłem z Patras w nocy, noc przebyłem prawie całą na pokładzie; do dnia zbudzony w San Sostis, wsiadłem z pośpiechem w małą łódkę, bo Missolonghi nie posiada portu zdolnego przyjąć parowce. Łodzią płynie się przeszło dwie godzin, tak płytko, że wiosła dotykają ziemi, łódź tylko popychając po wodzie. Mnóstwo roślin podwodnych, miljonami ramion rozgałęzionych pod wodą, jak łza przejrzystą, bogate studium dla malarza, uprawiającego ten rodzaj; mnóstwo liści różnowzorych i kwiatów białych o kielichach tubalnych, pływających girlandami po wodzie; łódka wśród nich szuka swej drogi i robi gościniec, który zaraz fale i rośliny za nią zamykają. Wreszcie z daleka błysnęła jak gniazdo łabędzia, rzucone na szafirach wód, wysuwająca się z za skał aureolami słońca okurzonych w złotym pyle, grupa białych domów; toż jest Missolonghi, o którem tyle się słyszało i marzyło? Tak, nowe Termopyle są kupą lepianek pobielanych. Z jednym z dwóch moich wioślarzy, który ofiarował mi się na przewodnika, imieniem Leonidas, poszedłem w miasto. Uliczkami małemi i bazarem bardzo skromnym, mijając Greków, w jaskrawych strojach grupami stojących w żywej rozmowie, szliśmy w pośpiechu na nich wzrok rzuciwszy. Niektórzy siedząc, z turecka palili nargile przed kawiarniami, inni coś kupowali; mimo nas przeszło dwóch młodzieńców o ślicznej budowie, klasycznych rysach i ruchach, w fustanellach śnieżnych i malinowych fezach, prowadzili się za ręce na znak przyjaźni według tamecznego obyczaju. Pozdrowili Leonidasa i przez jego protekcją mnie, podając rękę z serdeczną prostotą, gdy usłyszeli, żem tu umyślnie z daleka przybył. Minąwszy miasto i kościołek z Panagiją, przez bramę wschodnią poszedłem na cmentarz. Jest ich dwa. Jeden zwykły, drugi zwany „Inwalidów“, którzy leżą osobno, jak drogie miasta relikwie. Mały murek kamienny otacza to uświęcone ustronie, cisza, bujne krzewy, brzęk pszczoły i szelest motyla, lecącego z kwiatka na kwiatek, przerywają to wymowne milczenie, wśród którego tylko w błękitach chóry skowronków gwarzą bezustannie… U wchodu żołnierze (stratioci) strzegący cmentarza, grali w karty. Pozdrowili nas uprzejmie, tytoniu ofiarując.
W środku cmentarza wielka mogiła wszystkich poległych wspomnieniu wzniesiona, po bokach zaś jednej strony mogiła Marka Botzarisa, ze skromnym kamieniem. Był na niej wspaniały pomnik dłuta Dawida d’Angers, wyobrażający młodą dziewczynę, piszącą imię Botzaris na ziemi. Niestety naiwny ludek oberwał jej nos i uszy, a wzięta dla naprawy do Francji, nie oddała jej na powrót, czemu się nie dziwię[34]. Wdowio więc wyglądała mogiła wielkiego męża. Tem żałośniej po drugiej stronie wyglądałaby mogiła Byrona, gdyby nie miała najwspanialszego z pomników możliwych, który tam ktoś przypadkiem może postawił. W mogile tej spoczywał lord Byron, i serce jego w niej zostało, bo ostatniem rozporządzeniem dał je Grecji, zwłoki zaś, wiemy pod jakiemi auspicjami do ojczyzny wróciły, pochowane w kościółku Hucknell, przy Newsteed abbey. Nic uboższego i więcej zaniedbanego, a zarazem wspanialszego od tej niskiej mogiłki: kupa gliny piasczystej, spalonej i niezrośniętej, bez znaku, ni napisu, obok mały laur złamany i wierzba babilońska, śliczna, ale usychająca. Jest jednak na tej mogile znak, jakiego świat może pozazdrościć. Oto Byron niedługo przed śmiercią sprowadził z Anglji małą drukarską prasę, dla wydawania dziennika w Missolonghi, sprawie greckiej poświęconego. Gdy umarł, i Missolonghi po wiadomej obronie, rylcem dziejów wyrytej, padło pastwą wroga. Turcy dom Byrona zrównali z ziemią, drukarnię zaś w morze rzucili.
Później Missolonghi znowu w walce wyszło zwycięzko, Turcy uszli na zawsze, a po pewnym czasie morze ustąpiło, drukarnia wyszła z fal. I dziś, wielkie świadectwo, ta rdzawa prasa pogięta i połamana stoi jako jedyny znak i ozdoba na mogile Charolda, przejmując do głębi niespodzianem wrażeniem każdego pielgrzyma[35]. Z domu zaś ledwo kilka głazów zostało, ktoś wybudował dom nowy w tem miejscu i mieszka „sobie“.
Przewodnik mój rzekł o Byronie: „Nie leży on już w tej mogile, kości jego wraz z innymi Świętymi tam przeniesiono“, i wskazał wielką, wspólną mogiłę „Świętymi ich zowiemy, bo oni polegli za to, byśmy dziś byli wolni.“ Sam jeden wśród tego cmentarzyska, słysząc te słowa, rzuciłem się na pierś Greka, który nie znając alfabetu, znał alfabet ducha, i te wyrazy gorąco poczute pogodziły mnie z ogadaną młodą Grecją. Missolonghi oprawne w przystań morską, rozścielającą się modremi laguny, których smuga nieustannie brzeg muska, prawie domów dotykając, sprawia posępne, ale urocze wrażenie. Klimat zabójczy, głównie dzieci dziesiątkujący, zabił Byrona[36]. W dniu śmierci, pokój, w którym kończył, przedstawiał widok opuszczenia do nędzy podobnego, drzwi otwarte, pusto, kto chciał, wchodził i wychodził, tylko stary służący czuwał przy łożu, a felczer choremu tego dnia trzydzieści razy krew puszczał[37]. Skończył, mówiąc: „Cóż mogłem więcej uczynić, o Chryste! człowiek zwany ateuszem i gorszycielem.“
Przy mogile Byrona wygrzebałem z pomocą Leonidasa wielki kawał bomby, z ziemi wyglądający, nie wiem czy go na koniu w worku moim dowiozę z kwiatami i liśćmi aż do domu. Odpłynąłem inną, mniejszą łódką sam z Leonidasem, bo żeglarze nie chcieli mozolną drogą przeciw wiatrowi wracać, a trzeba było dogonić okręt płynący do Galaxidis. Popłynęliśmy więc inną droga, bliższą, z małym żagielkiem, ale droga szła przez pełne morze. Siedziałem ledwie pomieszczon w łódce z Leonidasem, wiosłującym jak wielki wirtuoz, szamoczącym się z żywiołem niespokojnym z przekorą lwią, pełną pustej wesołości i wietrznością dzikiej mowy; składał i rozpinał żagielek w tę i ową stronę z zręcznością błyskawiczną. W środku drogi, dwie godzin zamiast jednej trwającej, morze zaczęło się dąsać, fale turkusowe o srebrnych grzywach w słońcu olśnione, poczęły od przeciwnej strony spinać się, wstecz nas popychając, lataliśmy jak szaleni po bezdennych przestrzeniach; nie zapomnę przeprawy w tej czarodziejskiej łupinie na wielkiej pełni morza! Wesoły nieco podchmielony Leonidas, co dopiero teraz dostrzegłem, zapewniał mnie o swej zręczności, żagiel jednak przechylał łódkę tak, że kraniec tuż nad falą jednem bryzgnięciem mógł być zalany. Wesoły wioślarz prawił mi w drodze tysiące facecji i jedną. Na muskularnem ręku kudłatem miał wymalowane i wypieczone dwie dziwne figury, jak mówił Venus i Amora, których sina ta malatura przedstawiała stojących przy sobie z serdecznym umizgiem, w powiewających draperiach, pod spodem napis Eros. (W ten sposób i pielgrzymom w Palestynie kładą też na ręce napis Jeruzalem, który jest nie do zmycia i zostaje na zawsze.) Młody Leonidas mówił mi inter cetera[38], że raz tylko się kochał, ale szalenie, że z tego powodu stracił i rodzinę i całe mienie, bo się miał dobrze. Jednak to było niczem wobec namiętności, co go trawiła dzień i noc, ile że przedmiot niegodny z niego się naigrawał i ciągnął marne zyski. „Dopiero, gdy mi ten znak na ręce wymalowano, w tejże chwili zostałem uzdrowiony, mówił, z tej przeklętej choroby, i dziś choć wiosłem zarabiam na życie, szczęśliwy jestem, że mnie minęła „ta febra“. Wiara w ten znak była u niego ślepa i tak zabobonnie charakterystyczna, że go mój mimowolny uśmiech uraził. Tak się mocując z falami, które ciągle rosły, z pomocą żagla tylko, dopłynęliśmy wreszcie do San Sostis. Morze wzrastało coraz bardziej i grzmot odległy zaryczał. Cztery godzin jeszcze czekałem na statek. Przed kilku domkami na dużych matach i sieciach nad morzem leżała swobodna grupa majtków, śpiewając i gwarząc wesoło. Kilka minut wystarczyło do podróżnej zażyłości, opowiadań i żartów. Rozciągnąłem się na matach i rad byłbym usnął, gdyby nie obawa o statek. Nad grupą majtków ujrzałem wtedy (i już senność przeszła) młodziutkie dziewczę, stojące w ciemnej sukience i robiące sieci z wielką szybkością i wdziękiem. O twarzy Korregiowskiej i czarnem oku jak węgiel płonącem, przypominała mi żywcem obraz św. Małgorzaty, piszącej rylcem, w kąciku galerji Drezdeńskiej umieszczony, z napisem: Schule des Corregio[39]. Była Corfjotką, wesoła i szczebiotliwa, o nieokreślonym wdzięku, mówiła ślicznym włoskim akcentem, jak wszyscy na Korfu. Wymówiła się w rozmowie, że jej żal, iż nie ma sukien męskich, bo najszczęśliwszą byłaby, gdyby mogła podróżować po świecie. Gdy jednak zrobiłem minę posłania Leonidasa po krawca, sposępniała, mówiąc, że matki swej opuścić nie może.
To o pół ćwierci mili zaszumiał parowiec. Wziąwszy kwiatek od cudnej Korfijki i adres jej, posłałem jej potem pierścionek z napisem: „Zapomnij!“ Leonidas większą łodzią odwiózł mnie do okrętu, bo morze tak urosło tymczasem, żeśmy ledwie dobili. Pożegnałem go serdecznem uściskiem, tak jak moich dobrych niegdyś tatrzańskich górali. Noc szybko zapadła, gdy statek ruszył, wśród nocy gdzieś na górach las się zapalił, przerażająca łuna krwawo rozeszła się po niebie i odbiła na morzu, pobladły gwiazdy od demonicznego widoku. W dali zaś błyszczały już morskie latarnie Patrasu, który dosięgliśmy w cztery godzin. Wśród nocy łódką przepłynąłem na drugi okręt, co przez Galaxidis o świcie płynął zatoką do Koryntu i Aten. A! cóż to za droga! Kanał koryncki jak trzy razy Ren, morze płynnym turkusem, to szersze, to węższe, oba brzegi gór skalistych w błękity goniące, odziane lasy szpilkowymi, tak świeże i dziewicze, znikające w mgłach błękitnych i wciąż nowemi obrazy się wysuwające, że oko wrażeniem pijane na chwilę spocząć nie zdoła.
Zamki Rumelji i Morei sterczą na dwóch brzegach (jak Czorsztyn z Niedzicą), dalej wieczne Lepanto (zwane Epachtos) stromo rzucone na połoninach skał zielonych, mury tureckich warowni lecą ku górze, to wężem pełzną w dół nad urwiska. Droga coraz cudniejsza, góry piętrzą się i rosną, morze rozsuwa się uśmiechnięte, zielona Vostiza w oliwnych gajach, z za skał się wysuwa. Lasy dziczeją, skały ciemnieją i stają się ostrzejszemi, wreszcie strumień Kalawryta wpada z szumem do morza z dzikiego, otchłannego wąwozu skał, których perspektywa gubi się w odległościach owianych błękitami Claude Lorraina, z zachwycającym majestatem. Stanęliśmy w Galaxidis zkąd ujrzałem w dali gruzy Skala Salona, tej nieśmiertelnej kolebki greckiego malarstwa.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Mieścina Missolonghi, której port może zaledwo przyjąć łódki rybackie, leży naprzeciwko Patras, na kończynach płazczyzny wklęsłej i bagnistej, po której przepływa Achelous na zachód, a Evenus na wschód, cztery mile zaś na północ poczynają falować lesiste wzgórza Aracyntu. Od strony morza Missolonghi, równie jak Wenecja otoczone lagunami, wśród których Rumeljoci żeglują z nadzwyczajną zręcznością temi wiotkiemi łódkami, które zwą monoxylos[40]; ponieważ są wydrążone z jednego kawałka drzewa, na wzór pirogów indyjskich (á la façon des pirogues Indiannes, mówi autor; czyżby więc pierogi nie były polskiem słowem? That the question!?[41]). U tych północnych wybrzeży morze jest tak niskie, że ustępuje przed wiatrami północy, a przeciwnie wichry południowe wzburzają je tak, że często w czasie morskiej burzy szeregi domów bywają zalane. Przed wojną niepodległości, niektórzy zbogaceni żeglarze, chcący użyć rozkosznego widoku rozwartego na morskie skały i horyzonty błękitami nieba świetlane, mieli tak malownicze domki, mniej wspaniałe oczywiście od weneckich pałaców, ale także na pomostach wzniesione. Missolonghi więc dwojako jest obronne: przez laguny, nie dające wstępu okrętom wojennym, i przez bagna, dla wojska prawie nieprzebyte.
Byliśmy osobiście w Missolonghi, by widzieć uświęcone to miejsce i zasięgnąć w tej mierze podań ludowych, równie opowiadań sędziwych weteranów co tam byli czynni. List, który zawdzięczałem Ihumenowi Megaspiljonu[42], wprowadził mnie do protopapy missolonghskiego. Ksiądz ten był dawnym żołnierzem, i dopiero po wyzwoleniu ojczyzny kapłaństwo rycerskie zmienił na duchowne, ujrzawszy obu synów swoich po bokach swoich, poległymi. Erudycja teologiczna tego wiarusa, który służył pod Botzarisem, często szkodowała na jego pierwotnem wychowaniu i szorstkich awanturach młodości; natomiast posiadał skarbiec wspomnień, w które skąpym nie bywał, które umiał, zapaliwszy się, odtwarzać z dziwną wymową, napawaną w nienawiści ku Turkom i własnej dumie z powodu dokonanych powinności, co tak strasznym kosztem tryumf odniosły. Starożytny mur z czasów weneckich[43], przekop na siedm stóp szeroki, zasypany gdzie niegdzie okruchami wałów, czternaście rdzawych armatek, oto, co mieli Grecy, za którymi szedł Omer Briones, co znaleźli w Missolonghi.
Maurocordato wchodząc do miasta, miał dnia 21. października 1822 z sobą 25 ludzi, Botzaris 35, a z mieszkańcami co się z nimi złączyli było razem trzystu. Główna część ludności, pewna zguby, umknęła. Kilka kapitanów radziło, by zamiast iść na niechybną hekatombę, przeprawić się szybko łódkami do Peloponezu. Jeżeli, odpłyniemy, rzekł Maurocordato, wróg przejdzie bez oporu, zajmie Moreę, a Morea zajęta, to sprawa przegrana. Co do mnie, chcę tu życie skończyć. „I ja!“ wykrzyknął Marco Botzaris. Te słowa przecięły wszelkie wahania, były one, powiada historyk Trikupi, głazem węgielnym obrony Missolonghi. W parę dni wydalono kobiety, dzieci i starców, którzy w nocy niepostrzeżeni przepłynęli między trzy okręty tureckie w największej ciszy. Z jakiemż uczuciem opuszczać musieli to rodzinne gniazdo na łup wydane?! Dzieci mające przyszłość przed sobą, starcy przeszłość, za sobą… Po większej części udali się oni na siedm wysp. Po siedmiu leciech rozłączenia Botzaris obaczył swą Chryzeis, syna i dwie córki. Szczęście krótko trwało. Opanowany smutnemi przeczuciami, postanowił wyprawić ich do Ankony pod strażą sędziwego stryja Nothi, ostatniego polemarchy Suli.
Napróżno nieszczęsna Chryzeis błagała, by jej pozwolił niebezpieczeństwa podzielić z sobą. Odkądże to, mówiła, niewiasty Suljotów opuszczają swych mężów w chwili walki? Czy już nie umieją nabić broni i ran zagoić? Marko był nieubłaganym. P. Jan Zambelios, autor tragedji „Marko Botzaris“, w Grecji wysoko cenionej, w usta Marka kładzie te dwa wiersze:
W czasie pokoju całym ja twój,
Całym dla Grecji, póki wre bój!
I tak się stało. Po wielu łzach wylanych na wybrzeżu rozstania, Chryzeis złamana moralnie z dziećmi i sędziwem stryjem odpłynęła do Italji. Rozdzierające to rozstanie w wilję walki, z samowiedzą przyszłej śmierci, nie jest że większe i piękniejsze od pożegnania Hektora z Andromachą u Skeijskiej bramy?[44]
W mieście pozostało kilku mnichów i kilkuset żołnierzy gotowych na wszystko. Gdyby Turcy w tej chwili byli uderzyli, byliby wzięli Missolonghi siłą samego krótkiego mordu bohaterów, ale nie znali stanu rzeczy i ograniczyli się na odległem ostrzeliwaniu. Oblężeni wszelkimi pozory mylili ich co do swej mocy. Uciekali się do takich środków, jak bębnienie na kilku znalezionych bębnach tureckich, które swych właścicieli dawnych oszukiwały co do liczby wojska oblężonego. Ten drobny wybieg tak oszukał Turków, ich siły nieświadomych, że Omar pasza wysłał parlamentarzy. Obaj wodzowie chwycili tę sposobność dla jak najdłuższego przewleczenia układów, sami czekając na spodziewane posiłki, zapewne tylko tureckimi okrętami wstrzymane. Marko Botzaris i Hagos Bessiaris spotkali się więc z sobą w oddaleniu strzału pistoletowego od Missolonghi. Nastąpiły trzy rokowania z kilkodniowemi przerwami, w czasie których wzajemnie się ostrzeliwano; Marko udał wreszcie, że zawiera rodzaj układu, by nie zniecierpliwić przeciwnika. Ułożono się, że prezydent, z swoimi ludźmi, Botzaris i trzysta rodzin swobodnie opuszczą miasto, a klucze potem oddane zostaną paszy.
Ta cyfra 300 rodzin oczywiście zmyślona dla wprowadzenia w błąd Turcczyna. Tydzień czasu wyznaczono Grekom dla wydalenia. Nastała chwila pokoju. Marko Botzaris, kochający prawdę, podobno sobie ten fałsz wyrzucał; starzy ludzie mówili mi, że wracając do Missolonghi, zakrył swe czoło, wołając: „O, ojczyzno moja! Ileż ofiar już mnie nie kosztowałaś? Trzebaż było i honor mój na twoją szalę rzucić?“
Pierwsze dni tego zawieszenia broni były dla Greków pełne okropności. Mijały długie godziny, posiłków nie było widać. Zdało się, że Grecja wyparła się Missolonghi. „Byliśmy w strasznej obawie, mówił mi stary ksiądz, co chwila zdało nam się, że te psy (inaczej nigdy nie zwał Muzułmanów) spostrzegą się na naszej słabości i wpadną, że nie przebaczą, żeśmy z nich zadrwili. Cóżbyśmy zrobili 300 przeciw 10.000?! Czas leciał z chyżością nieubłaganą, wypatrywaliśmy oczy na dalekich, falujących horyzontach, nic i nic, trzy okręty tureckie dobrze pilnowały. W kościołach nieustanne gromnice płonęły przed Panagijami; błagaliśmy niebios o noc ciemną i straszną burzę morską, wśród której majtkowie nasi, umiejący walczyć z rozpasanym żywiołem, mogli z okolic Hydry przeprawić się ku nam przez linię ich okrętów. Ale noce były ciche i gwiazdolite… morze jak kołyska śpiącego dziecięcia.“
Wreszcie czwartego dnia dopiero gwałtowny wiatr południowy zerwał się i okręty Turków z miejsc ich powyrzucał. Długim był krzyk radości, który dobył się z piersi broniących Missolonghi, gdy spostrzegli jednocześnie siedem białych masztów Hidrjockich, płynących ku sobie od Patrasu, kiedy okręty tureckie zagrożone wyźrelcami skał gęstych, z całym komicznym wysiłkiem, pełne wściekłości jęły chronić się przed burzą i płynąć z gwałtownym pośpiechem do Itaki.
Skoro te ustąpiły, flotylla grecka wylądowała na pomoc oblężonym, rzucając na brzeg siedmiu set ludzi pod wodzą Pietra Bey Mauromichalis[45]. W parę dni 15.000 nadpłynęło z Peloponezu. Odtąd była możliwość odporu (11. listopada). Omer Briones był rozpaczliwym świadkiem tej („Częstochowskiej!“) obrony. Wyperswadowano z łatwością temu niedołędze, że flotylla patraska zabrała właśnie owe trzysta rodzin z Missolonghi. To też (co za komiczny efekt!) posłał wróciwszy po klucze miasta. Marko Botzaris odrzekł słowami Leonidasa: „Jeżeli ich pragniesz, przyjdź je wziąć!“ — Nie zatrzymamy się długo nad bezskutecznymi szturmami Turków, ani nad ewolucjami, któremi odznaczyli się Helleni. Omer widząc, że siłą rady nie da, uciekł się do chytrości.
Bożego Narodzenia święta się zbliżały. Grecy odbywają je z gorącem nabożeństwem, które czasem przechodzi aż w zabobonność; zachowują do najmniejszych drobnostek wszelkie uświęcone zwyczaje i niesłychaną pompą rytuału otaczają te święta[46]. Sądził pasza, że przez tę noc wszyscy się zamodlą i opuszczą wały obronne. Postanowił więc przypuścić szturm nocny. Na pierwsze odezwanie się dzwonów w kościołach Missolonghi, mieli Turcy pospieszyć ku miastu. Sądził pasza, że tym fortelem, który mu się nie wydał niebezpiecznym, potrafi rzucić się na miasto i wytępić jego obrońców. Zaledwo zbliżyli się pod okopy, gdy ukryci za wałem żołnierze Botzarisa przywitali ich ogniem, który to miejsce zasiał trupami. Omer Briones następnej nocy przerażony, umknął z taką chyżością, że oblężeńcy weszli do jego warowni, wzięli tabor, dwanaście dział, mundury i insygnia, nawet świąteczny ubiór Baszy pełen klejnotów. Kilka osób wiarogodnych upewniło nas o tem zdarzeniu nieprawdopodobnem; opiewa go też piosnka, co ludzi przeżyła, niejakiego żołnierza wielkiej dzielności, Mikrulis, brata jednej z dwóch ofiar. Śpiew nadto długi do cytowania. Podyktowano nam go w Missolonghi, oto jego ustęp:
„Kartacze padają deszczem, bomby gradem, kule piaskiem morza![47]
„Poszanujmy kraj, będący kwiatem Grecji, chwałą świata, kluczem Rumelji, kolumną Morei.
„Turcy poprzysięgli sprawić potop w Missilonghi w dzień Wigilji — odparliśmy ich!
„Ilu ich padło? wie Pan! Dwóch padło naszych Palikarów, Kalkuris i Mikrulis.
„Zmarli dla Grecji, cieszcie się! Ci co giną dla narodu swego, nie giną, zostawiają piękne imię i odchodzą z chwałą!“
Przytomność to umysłu M. Botzarisa i jego szybka decyzja w działaniu zbawiły Grecję.
Jeden z bastionów miasta, dziś nosi jego imię, skromne świadectwo oddane jego wielkości! Maurocordarto, który zdobył wdzięczność całego kraju przez okazany w tej potrzebie hart ducha, wrócił wtedy do Peloponezu, gdzie go troskliwość rządu narodowego powołała. Zostawił Botzarisowi nominację na generała dowódcę Grecji zachodniej (géneral en chef). Sława tego rozmiaru byłaby upoiła człowieka o mniejszej wrodzonej skromności, ale ambicja jego, jeźli ją miał, „była poetyczniejszą“; nie jenerałem być, w duchu i czynie równać się Leonidasom starożytnym, w nowej epoce jak oni walczyć i ginąć bez innych zaszczytów, oto o czem marzył. W lecie r. 1823, Mustai pasza Skodry (właściwie Skutari europejskie w Albanji), wyruszył z Ilirji w celu rzucenia się na Missolonghi z Peloponezu, na czele armji złożonej z Guegów i Toksidów, najdzielniejszych plemion Albańskich. Historycy ich liczbę oznaczają na 30 do 40.000. Jego gwardja poprzedzająca, złożona z 14.000, przebyła w sierpniu Tesalię i kanton Agrafa, wszystko niszcząc w swym pochodzie i pustę po sobie zostawiając, i gruzy o wlokących się nad okolicą dymach pożarów. W tym to czasie hydra niezgody o mała nie przyprawiła o zgubę Missolonghi, bronionego tak strasznym wysiłkiem ludności. Nominacja Botzarisa wznieciła zawiść otaczających go dowódców o karłowatych ambicjach osobistych; nie mogli mu darować, że młodszy od nich dosłużył się wyższego stopnia, pragnęli go mieć równym, nigdy wyższym. Oto straszny wzór, jak w narodzie podbitym, słowo „niesłuchać“, naturalny wykwit niechęci ku najezdniczemu rządowi, z łatwością potem obraca się przeciw wszelkiej władzy, i jak to pojęcie znarowione staje się jajkiem anarchji, a w skutku zguby podobnej samobójstwu człowieka, co tonąc z wody się ratuje, a w głąb ciągnie człowieka ratującego. Rząd Grecki czuł się zniewolonym do przesłania nowych kilku nominacji, wolał milczeć jak drażnić. Wtem przyszła wieść o zbliżeniu Seraskiera Mustai. Botzaris korzystając z tego jak wielki mąż, wyższy o cały maszt okrętowy od zaściankowych zawiści, zebrał wszystkich dowódców i w oczach ich podarłszy w drobne kawałki swą nominację, zawołał: „U wroga szukać nam tych dyplomów! Pojutrze obaczym, który z was najgodniejszy.“ I z 400 Palikarami opuścił miasto. Nazajutrz wszystkie oddziały pod grozą niebezpieczeństwa z nim się złączyły. Zamiarem Botzarisa było wstrzymać Turków, zanim dojdą do Missolonghi. Jednym z tych błyskawicznych pochodów, których szybkością wsławili się Grecy i stąd niejedne odnieśli zwycięztwa. Marko przybył na granicę kantonu Karpenitzi przez wąwozy gór Plocapari, kiedy Turcy wysuwali się z drugiej strony Kalidromu. Grecy ukryci w lasach dali im rozbić namioty. Botzaris uznał niepodobieństwo zmierzenia się z 14.000 ludzi, będących tylko poprzednikami Seraskiera. Ten stan trwał dobę. Grecy rozeksaltowani hydrą niebezpieczeństwa, to znów przerażeniu ulegający, błądzili w tych lasach miotani najoporniejszemi uczuciami, jednak na wszystko gotowi. Ich wódz jeden tylko zachował tę nieustanną równowagę i spokój, jaki mieszka w wielkiej duszy, gdy ta raz co postanowiła. List jego pisany do lorda Byrona d. 18. sierpnia 1823, tego usposobienia dowodzi. „List wasz, i list Ignazja (metropolita Arty, opiekun rodziny M. Botzarisa) przejęły mnie najżywszą radością. Wasza Ekscelencja jesteś właśnie mężem, jakiego nam potrzeba. Niechaj cię nic nie wstrzymuje od zbliżenia się w tę okolicę. Wróg liczny grozi nam, ale za pomocą Boga wszechmogącego i ludzi jego łaski, takich jak Wasza Ekscelencja, potrafimy mu się oprzeć. Tego wieczora już będę miał spotkanie z korpusem albańskim. Pojutrze zaś z tymi, co w mym obozie najprzedniejsi, wyjadę na spotkanie waszej Ekscelencji. (Avec les hommes d’elite, audevaut de Votre Excellence.) Nie spóźniaj się! Dzięki ci za dobre wyobrażenie jakie masz o nas, i tuszę, że go nie zatracisz!“[48]
Napisawszy te słowa, uczynił wycieczkę, o której wspomina jako o bagateli (j’aurai quelquechose à faire contre las Albanais)[49], a która była ni mniej ni więcej jak ofiarą jego życia i wyzwalaniem ojczyzny. Wśród zajęć dnia miał on kilkakrotnie smętne przeczucie śmierci.
Aleksander Sutzo, autor historji powstania greckiego, opowiada, że z zapadnięciem zmierzchu nocnego, Botzaris oddalił się od swoich i zagłębił się w marzącą zadume. Tussas, krewny jego, dojrzał go płaczącego i nie śmiał badać przyczyny. Marko zaś spostrzegłszy go, wyciągnął doń rękę i rzekł: „Jakże ciężką jest powinność moja! Zlecam tobie moją Chryzeis i moje dzieci!“
Nazajutrz do świtu idąc na Karpenitzi, Grecy przeszli przed wschodem słońca wioskę Silitza, której mieszkańcy jeszcze spali. W małej kapliczce przy drodze dzwoniono na mszę za pomocą dwóch klekoczących desek, bo dzwonić nie pozwalali Turcy[50]. Wszedł do kościoła z kilku towarzyszami i uniósł się w modlitwie ku Stwórcy, jak krzyżowcy starożytni przed bojem.
Po skończonej ofierze, gdy mnisi śpiewali godzinki, zbliżył się ku nim i dając parę sztuk złota, rzekł: „Oto dla ubogich! Módlcie się za duszę Botzarisa!“
— Wielki Boże! Czyż zginął? zawołał mnich znający go po imieniu.
— Nie — odrzekł — właśnie zginie!
Bitwa pod Korpenitzi zostawiła w Grecji romantyczne wspomnienia. Słyszeliśmy jej opis z ust jenerała Kitzos Tsawellas, który w niej był czynny. Zmarły niedawno, był on ostatnim reprezentantem Suliotów, i łatwo w nim typ ten można znaleźć. Niski, krępy, nerwowy, błękitnooki, o głowie dumnie zadartej i wyrazistych rysach, miał coś wspólnego z portretami Botzarisa[51]. Świadectwa historji też godzą się na jeden zdźwięk, dając opis tej bitwy pamiętnej w szeregu walk o niepodległość grecką.
Dnia 18. rano M. Botzaris wydał rozporządzenia ataku, mającego nazajutrz w nocy być wykonanym. W ciągu dnia, Kitzos Tsawellas, dzielny i wierny syn Akarnanji Karaiskos, Zongos, Makris, przeszli z góry Plokapari w lasy Kalidromu, jedni po drugich, dzikiemi bezdrożami, by nie byli dostrzeżeni od Turków. Mieli zlecone zatrzymać się naprzeciw ich obozu, ale nie dać znaku życia choćby strzały słyszeli, dokąd nie usłyszą sygnału trąbki Botzarisa. Ten zaś tylko 300 ludzi zatrzymał przy sobie. Zamiarem jego zuchwałym było, uderzyć wprost na obóz Seraskiera i zgładzić go, podczas gdy całe wojsko z różnych stron będzie zajęte zaczepkami wypadłych z Kalidromu oddziałów. Potem zostawiwszy rezerwę, któraby ostateczny popłoch, w płochliwej w takich razach armji tureckiej rozsiała, spodziewał się znieść tym fortelem nieprzygotowanego wroga, zmieszanego utratą wodza. Z nocą wyruszył. Moment wahania dał się czuć w wojsku. „Wolno wam wszystkim pozostać — zawołał — co do mnie — pójdę.“ I dodał te pamiętne słowa, które odtąd powtarzano jak rodzaj przysłowia. „Jeźli mnie stracicie z oczu w zawieszce, idźcie do namiotu Seraskiera — tam mnie znajdziecie“. Temi słowy porwani trzystu Palikarów dobyło miecze, a pochwy w dal odrzuciło, dając tem poznać, że postanowili tylko zwyciężyć lub zginąć; potem według obyczaju Greków, w chwilach uroczystych zawsze zachowywanego, dali sobie pocałunek pokoju. (Le baiser de la paix[52].) Noc — dzikość otaczającej natury, heroizm tych ludzi na śmierć gotowych, wszystko to nadaje bitwie pod Karpenitzi szczególną i wybitną cechę dramatyczną. Poeci i historycy spotkali w porównaniu tej bitwy z Termopylami, trzystu mężów Botzarisa z trzystą mężami Leonidasa. Marko z swymi zbliżył się ku strażom muzułmańskim o północy. Zagadawszy z albańska, udali, że są posiłkami ciągnącemi w pomoc Omerowi Briones, i zostali przepuszczeni. Weszli w środek obozu, gdzie największy spokój panował. Turcy głęboko uśpieni, ocknęli się na wrzask pierwszych ofiar Greków. Zerwali się do broni, nie wiedząc zkąd w tej ciemności grozi niebezpieczeństwo. Wodzowie byli pewni sprzeczki w armji, tak dalecy byli od przypuszczenia rzeczywistości. Jeden tylko Dżelelendi-Bey, adiutant Mustai paszy, poznał Marka Botzaris; w chwili, gdy otwarł usta, by ostrzec swoich, Suljota zamknął mu je na wieki. Korzystając z zamieszki Grecy godzili podwójnymi razy. Wkrótce Guegowie i Toxydzi wzajemnie na siebie strzelać poczęli. Przez ten czas Botzaris przedzierał się przez grupy osłupiałych żołnierzy, pytając po albańsku, gdzie namiot Seraskiera? Tak przez pomyłkę wpadł do Hagos Bessarisa, który ongi zdradził Suljotów, i tak zdradę życiem przypłacił. Pan Zampeljos opowiada w swej historji, że sam Botzaris tej nocy zgładził siedmiu wodzów tureckich. Fatalność jakaś przed jego ramieniem chroniła Seraskiera. W tem świtać zaczęło, czas upływał i Marko Botzaris ujrzał, że go wielka przestrzeń dzieli od reszty żołnierzy. Sądził, że oto czas dania hasła żołnierzom ukrytym w lasach, by uwagę wroga znów w inną stronę zwrócić i zwolnić okropne w tej chwili położenie swych Palikarów. Przyłożył do ust róg swój bojowy i weń uderzył całą mocą. Na ten dźwięk silny i dziki pojęli dopiero Albańczycy, z kim mieli do czynienia i co im groziło. Na chwilę ulegli przerażeniu z blizkości tego człowieka, którego poznali, potem hurmą nań się rzucili i razem strzelili w jego kierunku, nieświadomi sami, co czynią.
W tej chwili Kitzos Tsawellas ze swymi na głos rogu wypadłszy z lasów, pędzili z całej siły na obóz ze stromych gór Kalidromu.
W mgnieniu oka już są — już walczą. Botzaris widząc jak wróg falami następuje nań i zewsząd go otacza, rzucił się napowrót, wprzód szukając z tęsknotą Seraskiera jak najmilszego ideału. Kula ugodziła go w żywot, kiedy zmierzał ku wielkiemu namiotowi, który sądził być wodza namiotem. Nieczuły na ból, jaszcze parę kroków postąpił, ale upływem krwi buchającej w parę minut wstrzymany, ugiął jedno kolano, by się podeprzeć. „Do mnie bracia!“ zawołał, czując się śmiertelnie ugodzonym — siły jego uchodziły — słońce poczynało wschodzić. Już omglonym wzrokiem, z ostatnim krzykiem szczęścia, dojrzał wielki mąż żołnierzy swoich gromiących zewsząd wroga, który uchodzić zaczął. Tu dopadł go brat jego Kosto (Konstanty), próżno go dotąd szukający. Nie mógł wymóc na nim, by się oddalił z pola walki. Nie słysząc prawie, pożerał wzrokiem ten tryumf swej myśli — porwał się jeszcze do walczenia, gdyż opatrzono szybko ranę i osłabienie raptowne zdało się mijać. Już nabijał karabin — gdy druga kula strzaskała mu czoło! Padł, by nie powstać, mając lat zaledwo trzydzieści pięć. Żołnierze jego pijani zemstą, odzyskali lwie siły na widok tego ciała bohatera, rozbili w perzynę armię Seraskiera o tyle liczniejszą, i zmusili do ucieczki w góry Tesalji.
Zwycięzcy wrócili do Missolonghi, zapominając o tryumfie, a boleśni strasznem osieroceniem. Mieli przed sobą ciało męczennika, którego prawie rozeznać nie mogli. Upowiwszy w pieluchy sztandarów, odnieśli dziecko chwały do grobu.
Dziwnym trafem pochód ten żałobny zatrzymał się w Silitza, i Grecy złożyli Marka Botzaris w tej samej kapliczce, gdzie się modlił odchodząc kilka dni temu. W pobliżu Missolonghi spotkali tłumy ludzi, co się zbiegły z całego Peloponezu. Wszędzie kędy przechodzili, lud rzucał się na kolana, śpiewając poetyczne Myryologi[53]. Wieść o tem rozeszła się w ojczyźnie jak grom. Dawid D’Angers jedną z najpiękniejszych rzeźb swoich, dziewicę piszącą imię Grecji na piasku, poświęcił na grób bohatera; bo któż nad niego do odrodzenia ojczyzny się przyczynił? W historji Grecji zajmuje on to miejsce, które Fotos Tsawellas zajmuje w jej legendzie. Nie dla tego, by i Botzaris nie miał swych poetów, życie, przygody, czyny jego są najpopularniejszemi, ale te powieści o walkach, elegie o biednej Chryzeis całe życie kochanej i kochającej a oderwanej na zawsze od męża, którego wreszcie, co dzień go tracąc, przeżyć jej przyszło, pieśni, hymny żałobne i wzory budowane za jego życia dla najmłodszych pokoleń, nie mają już tego kolorytu legendowego, są czymś historycznie ujętem, tak jakby narysowała tę postać historja, a pomalowała ten rysunek — poezja. Chwila wreszcie, w której poległ Botzaris, była przesileniem walki o niepodległość, stąd tak zapełniona, tak zajęta prozą codziennych trosk o byt lub niebyt, że później dopiero obejrzano się za tą postacią, której życie było taką ciągłą z siebie ofiarą, że śmierć niejako staje się wyzwoleniem, choć bolesnem z powodu, że nie ujrzał wolności tej, za którą zginął. Jeden z poetów, którego śpiewy w lud wsiąkły, jak woda w ziemię, tak śpiewa bitwę pod Karpenitzi i te słowa daje konającemu: „Kosto, mój bracie — nie wstrzymuj bitwy, nie, nie mięknij, ale napisz do mej żony, do tej nieszczęsnej kobiety, która jest w kraju Franków w Ankonie [54]. Napisz jej, niech już nie myśli, tylko o dzieciach naszych.“ (Patrz list p. Zampelios.) Obraz łagodnej i smutnej Chryzeis, pozostał symbolem cichego poświęcenia, ofiar nieznanych, boleści tajemnych i bezimiennych uczynków, obok chwały jej nieśmiertelnego małżonka. Z Ankony wróciła do Zante, i nie można lepiej poczuć życia pełnego uszczerbków, jakie tam wiodła, jak czytając list pana Kapodistrias do niej 1827 pisany.
„Brat mój (pisze on) odebrał polecenie wypłacenia pani pensji 30 talarów (150 franków) miesięcznie, dokąd nie będzie w stanie zapewnić jej innego bytu. Nie żądaj uiszczenia całego długu, jaki ojczyzna dłużna Markowi Botzaris. Na to — byłaby cała za uboga, ale będzie choć w możności umożliwienia pani trwałego spokoju w kącie rodzinnym.“ (Koresp. hr. Capodistrias, wydana przez jego braci.) Dwie córki Botzarisa zostały ze skarbu państwa wyposażone. Syn jego Demetrjusz jest obecnie adiutantem jego królewskiej mości Otona. Z Zante Chryzeis przeniosła się do Aten, gdzie żyje (autor pisał to za jej życia) dotąd w odosobnieniu, mając 6000 franków rocznie od rządu krajowego. Pewnego dnia stałem z kilką przyjaciółmi na ulicy Eola w Atenach. Grecy zwyczajem praojców szli na Agorę dysputować z wielką wrzawą o sprawie publicznej, kiedy z portyku Agory wyszła niewiasta czarno odziana, tłum Palikarów rozstąpił się z uszanowaniem dla jej przejścia. Kto ta niewiasta? spytałem. To wdowa Marka Botzarisa.
Kształt jej był nieco pochylony wiekiem; ale czas nie zatarł dotąd śladów jej niepospolitej piękności. Po wielkiej regularności rysów i słodyczy ich wyrazu można było odpoznać tę Chryzeis przez poetów śpiewaną. Półkownik Gamba powiada w swym sprawozdaniu, że lord Byron łzami się zalał na tę wieść o Botzarisie; właśnie pisał poemat większych rozmiarów, który mu poświęcić zamierzał, on, którego pieśń była jedną z pochodni, co zażegła ogień greckiego powstania, przypominając Grekom czem byli, czem są i czem być powinni; dowiedziawszy się o śmierci Botzarisa, nie tknął zbolały więcej poczętego poematu, z którego zostało parę okruchów, niestety, nieczytelnych zupełnie. Na zawsze żałować należy, że autor Giaura tej pracy nie dokonał. Niebawem poszedł on także w ślady Marka Botzaris, życiem przypłacił swe poświęcenie, przedawszy swoje najmilsze „Newsteed-abbey“ dla zakupienia dział i drukarni, i dziś Grecy z dumą wskazują w Misslonghi miejsce, gdzie wieszcz, co wygnańcem był w własnej ojczyźnie, oddał wielkiego ducha[55]. Czemuż zwłok jego nie zostawiono obok bohatera, którego pragnął być towarzyszem, pod tem pięknem niebem, które tak lubił, co najpiękniejsze pieśni jego natchnęło. Należały te drogie resztki Grecji, Botzaris i Byron nie powinni byli być rozdzielonymi. Te dwa wielkie groby, użyczające jeden drugiemu romantycznego uroku, byłyby zostały w oczach potomności jako surowe a razem poetyczne godło tego tajemniczego pokrewieństwa ducha, które sympatycznie pociągnęło geniusz ku heroizmowi.
W następnym roku 1824, Missolonghi upadło po oporze rozpaczliwym, pod przewagą jeszcze większej siły która je zalała. Mehemed Ali, zkądinąd człowiek wielki, stał się wówczas sprzymierzeńcem Sułtana i splamił dając te pomoc przeciw nieszczęsnym ludziom, takimi wysiłkami walczącym. Obie floty, Aleksandryjska i flota Bosforu, zbliżyły się z intencją uczynienia pustyni z całego Peloponezu, a przesiedlenia (po moskiewsku) jego mieszkańców nad brzegi Nilu. I byłoby się skończyło z Grecją wobec całej Europy, gdyby nie wyspiarze Archipelagu, którzy postanowili bądź co bądź pomścić rzezie stambulskie i Chios. Kiedy Europa cała, której nie dość jeszcze było ofiar, patrzyła jak na walkę cyrku w ten mały punkt świata i ograniczała się podziwianiem walki „interesującej“, mały szczep żeglarzy zawędzonych niedostatkami życia i nędzy, ale tem więcej zaciętych i nieustraszonych wobec ludzi, tak jak bywają w pasowaniu się z demoniczną siłą rozhukanego morza, ci majtkowie, puści, dzicy, awanturnicy, jak garść orłów morskich porwali się z wrzawą, wyrastając zewsząd, wypadając z każdego kąta partyzantką wodną, dokąd nie zgnębili, nie zmusili do cofnięcia się w swych małych łódkach rybackich całej armady muzułmańskiej, którą nie morze jak armadę Filipa w Angli, ale ci rybacy zniszczyli. Zwycięztwa ich dopiero, bo zwykle podziwia się to co zwyciężyło a potępia zwyciężone, dały czas przewleczeniem walki, do przybycia pomocy europejskiej i rzucenia interwencji mocarstw w arenę tych krwawych zapasów. Wtedy dopiero uznano praw narodowości, poparte walką tak wielkiego heroizmu. Teatr wojny więc przynosi się teraz na morze, równie bogaty w zapasy rozpaczliwe i obrazy pełne dramatyczności: obaczymy, jak mieszkańcy wysp Archipelskich, po mieszkańcach gór, następnie po mieszkańcach płaszczyzn, biorą z kolei zaszczyt walki na siebie, i jak się zeń wywiążą, działając pod wodzą człowieka równie śmiałego jak zręcznego, będącego żywem uosobistnieniem geniuszu morskiego Hellady.
Ku końcowi kwietnia 1854 opuszczałem o zmroku port Skala Salona[56] małym statkiem Hydrjockim, imieniem Miaulis, z kapitanem Leftéris. Zamiarem moim było opłynąć Peloponez i zwiedzić główne wyspy Archipelagu. Kapitan z moim przewodnikiem, którego w takich razach godzi się na całą podróż, z powodu moich częstych lądowań w punktach interesujących, wszczęli między sobą kłótnię, która nie mniej jak pięć godzin potrwała, rozszedłszy się i znów spotkawszy ze dwadzieścia razy, krzycząc i warcząc z największą furią o rzczach najnaturalniejszych w takiej okoliczności. Z daleka przyglądałem się tym szermom kogucim, pewny, że w końcu pójdą w czuby. Nie wiedziałem jednak, że ci ludzie, podobni do natury morza, najbliżsi są zgody, gdy kłótnia dochodzi do rozmiaru, któremu tylko braknie zabijania się. Wreszcie z podziwem moim kapitan zrobiwszy gest gwałtowny, okazujący memu Dymirakiemu, że go rzuci w morze, raptem zwrócił się ku mnie siedzącemu obojętnie, i obyczajem swojskim przykładając rękę do czoła i do serca, zwiastował, że był kontent, że i on i okręt cały na przeciąg mej podróży są na moje usługi. Nieznacznie oddalaliśmy się od lądu o zachodzie słońca, popychani wiewem prawie nieznacznym. Lefteris, zapewne by mnie ufetować, wdział najwspanialszy ze swych strojów. Błyszczał medalem rządu, danym marynarzom zasłużonym w walce o niepodległość, i uzbrojony był od stóp do głów, jak na obławę Bisurmana. Twarz jego wyrazista acz regularna, ogorzała od wichrów, brązowa od słońca, powiewała miotlastym wąsem siwym, który mógł współzawodniczyć z wąsami słynnego Kyriakuli[57]. Na widok tego człeka o chmurnej twarzy, wybitnym stroju, który z jedną ręką na maszcie, a drugą na pałaszu opartą, poglądając w morze, czasem wzrok roztargniony rzucał w mą stronę, mogłem się sądzić w szponach którego z korsarzy Jońskich, po których tyle romansowych podań zapchało całe tomy względnej wartości utworów. Ale znałem za dobrze zacność i dobroduszność tych ludzi, pod szorstką łupiną ukrytą, bym się go dłużej miał obawiać. Na noc zszedłem do ciasnej kabiny, wskazanej przez kapitana .Zaledwie usnąłem, gwałtowne wstrząśnienie mnie zbudziło. W parę minut poczułem, że jesteśmy w zapasach z jedną z tych strasznych burz, co tak raptownie powstają u wybrzeży Lepantu. Równocześnie małe pacholę, jedyny nasz posługacz, zpaliło lampkę przed Madonną, której dotąd nie dostrzegłem w ciemności. Później wybiegł chłopczyna, gwiżdżąc w sposób najobojętniejszy. Przy blasku lampy dostrzegłem bohomaz Panagij, wzorem starych ikonów malowany, umieszczony między obrazem św. Mikołaja, patrona żeglarzy, a obrazem dziwnej osoby, ni z pierza ni z mięsa, wyobrażającej człowieka po pas w wodzie, ubranego z albańska, ze sztandarem Grecji w jednym a olbrzymim okrętem, dzierżonym w powietrzu, w drugiem ręku, podobnie jak Karol Wielki, dzierżący berło i globus. Nad tą malaturą był napis: „Restauratorowi naszej floty“. Poznałem, że tą syreną nie kto inny miał być, jak Miaulis, o którego poważnej popularności co krok świadczyły podobne znaki. W tej chwili wpadł mój przewodnik zdyszany, blady, cały zmoczony, w przerażeniu, i rzucając się na kolana przed ikonem, odmówił tę szczególną modlitwę: Zbaw nas! wybaw nas, Matko Boża, bo jeśli zginiemy, i ty zginiesz z nami (!!!). „Poczem zaklinał mnie bym zlecił kapitanowi zawinąć do portu Galaxidis, od którego byliśmy blizko. Szybko wbiegłem na pomost, znalazłem Lefterisa, który o nodze wprzód wystawionej, muskułach wyprężonych, z włosy rozwianymi, stał obejmując żagiel silnemi ramiony, zresztą spokojny jak posąg. Drugi przy nim patrzył w busolę. Wobec tej zimnej krwi, daleki byłem od ponowienia prośby mego Cicerona.[58]
Wróciłem do kabiny, wzruszony ich męstwem, postanowiwszy tu studiować na miejscu dzieje tych dzielnych sterników, których Lefteris godnie przedstawiał w tej godzinie, a których przewodnikiem był admirał Miaulis, godny współdruh i współzawodnik w chwale Tsawella i Botzarisa, z któremi stanowi harmonijną trylogię.
Trzy małe wyspy: Hydra[59], Spezia[60], Psara[61], same od roku 1821—1827 wytrzymały ataki flot otomańskich. Każda z nich ma swego bohatera: Psara Canarisa, Spezzia Bobolinę, dzielną niewiastę[62], Hydra zaś admirała Miaulisa Vokos. (Rodzina ta nosiła imię Wokos, dopiero po odznaczeniu się admirała na statku zwanym Miaul, otrzymał ten przydomek.)
Rozwój marynarki greckiej i pomyślny wzrost wysep poczyna się w końcu XVIII wieku. Podczas rewol. francuzkiej i wojen następnych, podczas chorób r. 1816, okręty tych wysepek Archipelagu, małe, masztowe tylko, były jedynymi, jakie przez lat prawie czterdzieści dowoziły Francji zboże spławiane od Czarnego morza, od wybrzeży azjatyckich i helleńskich.
Zachęceni temi drobnemi powodzeniami właściciele tych statków, po większej części Hydrioci zwiększyli ich liczbę i kaliber, równie lekki jak kształtny. Często napastowani przez okręta mocarstw wojujących, a zwłaszcza przez piratów Algieru i Tunisu, śmiali ci żeglarze musieli się wzajemnie uzbroić, tak, że ich wycieczki równie niebezpieczne jak korzystne, dały im sposobność zdobycia za jedną razą fortuny, doświadczeń wojennych i trudnej umiejętności żeglugi. Gdy Hydra rozwinęła sztandar rewolucyjny, który pierwsza podniosła sąsiadka jej Spezzia, cała ta marynarka, uczennica doświadczenia, z handlowej poczwarki mogła się przemienić w gotową wojenną flotę. Hydrjoci raz oddani tej sprawie, złożyli mnogie poświęceń dowody, a nade wszystko dali dowód zaparcia osobistego, oni bowiem wyłącznie nie mieli do znoszenia żadnej z tych uciążliwości od Turków, które tak się dały we znaki prowincjom na stałym lądzie. Używali zupełnej swobody i bezpieczeństwa, jedynie mały haracz mieli do płacenia i garstkę majtów musieli dostarczać Stambułowi. Pod tym wpływem swobody rozwinęła się Hydra. Rząd jej, mający formę arystokratyczną, składał się z prymatów obieralnych z najprzedniejszych obywateli, z imion takich, jak Konduriotis, Tombazis i Miaulis, którzy od niepamiętnych czasów godności te sprawowali. Rada ta stanowiła o wszystkiem, a w razach wojennych sama radziła się co do sposobu żeglugi prostych majtków, posiwiałych na tej twardej usłudze. Prymatów nazywano także wykokyres, to jest posiadaczami (patrz Trikupi, hist. grecka). Posiadali oni w istocie te wszystkie statki i powierzali je kapitanom, którzy mieli znaczny procent od swej pracy. Był to związek najściślejszy między rządem a ludem, który przyczyniał się mocno do obopólnego ich wzrostu. Raz rozpocząwszy wojnę z Turcją, naraziwszy się zupełnie, postanowili dać nie tylko okręta, ale wszystko co mają i czem są dla poparcia sprawy i zarzucenia nienasyconej paszczy kosztów wojennych. Po zamknięciu rady, na której stanowczo uchwalono wyprawę, Lazaro Konduriotis tak mówił do ludu: „Szczęśliwym, że sprawie niepodległości mego kraju mogę dziś złożyć bogactwa, które zebrałem w przeciągu lat trzydziestu. Hydrjoci, koledzy moi, dziś wszyscy dzielą postanowienie moje, gdyby się jednak cofnęli, bądźcie spokojni, ja sam mam dość, by wystarczyć na koszta wyprawienia floty“. Kondurioci słynęli z wielkiego bogactwa. Lazaro dotrzymał słowa i główną część swoich skarbów użył na wyekwipowanie floty narodowej. Wszyscy Hydrjoci postąpili tak samo, i Hydra słała się hydrą dla wroga — sama zaś wyszła z tej ekspedycji wolna, okryta chwałą, a finansowo zrujnowana.
Dnia 16. kwietnia 1821 wyspy ogłosiły wspólny manifest, mocą którego orzekły, że postanowiły razem z innymi ziomkami zrzucić jarzmo tureckie. Flota helleńska składała się z siedmdziesięciu sześciu okrętów, z których dwadzieścia osiem było Hydrjockich; główny z nich był okręt o 18 działach, któremu przewodniczył Miaulis[63]. Każda z wysp miała swego admirała, ale Hydra miała dowództwo naczelne, flota jej była najwspanialsza i najsilniejsza.
Mieścina Hydra, jak garścią olbrzymią rzucona, leży na spiczastym czubie skał granitowych, przedzielona na dwie części otchłanią z rozpadliny skał powstałą, tak nad błękitami mórz zawieszona. Domy jej amfiteatralnie leżące, chwytają za oczy swą śnieżną białością, odbitą od błękitów nieba. Dziś, po odzyskaniu niepodległości, Hydra straciła wiele z swej ruchliwości, bo handel przeważnie z głównym ruchem skupił się na wyspie Syra. Kilka wspaniałych mieszkań dawnych rodzin przypominały mi jej świetne czasy. Przeszedłem mimo domu Miaulisa, świetnego przybytku, który dziś jeszcze do jego syna należy. Uliczki wąskie i strome wiodły mnie przez place malownicze, ozdobne w marmurowe Fontany aż do szczytu skały, zkąd ujrzałem całość wyspy, dziką, spaloną, bez cienia i zieloności i tak skalistą bez ziemi, że zaledwo jest kącik do chowania zmarłych[64].
Dziwna ta wyspa skalista, spalona słońcem, schłostana wiatrami, wydaje rasę prześlicznych ludzi. Hyrjoci słynni są z gibkości i rzeźbiarskiej piękności rysów (sculpturale beauté), a twarze mają surowość, odpowiednią surowości ich obyczajów, która poszła w przysłowie. Szorstkość ich charakteru nie raz stała się srogością — podobni z tej strony skalistym ptakom, tych wiszarów wychowankom, którzy jeźli wśród wojny doznali okrucieństwa tureckiego, oddali je pewnie z procentem. Miaulis miał wady i przymioty swych ziomków. Jednak umiał nad sobą panować i z czasem pewną słodycz charakteru w sobie wyrobił. Często oburzał się na okrucieństwa majtków. Mówią, że jeden z nich, ściąwszy dwóch jeńców, z ich głowami w ręku tryumfująco stanął wobec wodza. Wódz za tę radość wygnał go na zawsze ze swego statku. Twarz Miaulisa, pisał pewien marynarz angielski, będący w służbie, ma wyraz życzliwy i rozumny. Obcowania łatwego i przyjacielskiego, wyższy nad wszystkie zwykłe forfanterje ludzi, co się czują komendantami; cały oddany sprawie, Głuchy na głosy nieprzyjaciół i pochlebców. (Tableau de la Grece 1825 ou recit des voyages de J. Emerson et du Comte Specchio, str. 140)[65]
Andrzej Miaulis urodził się na Hydrze 1760 i już w szóstym roku swego życia pływał statkami swego rodzica. Odznaczał się z razu gwałtownością, siłą woli i niezawisłością charakteru. w 16 roku życia, gdy brat starszy zasłabł, oddano mu komendę małego statku. Wywiązał się jak najlepiej z zadania, dopłynął do celu i wróciwszy, naiwnie oznajmił żal z powodu wyzdrowienia brata, pod którego komendę wrócić musiał. Mijając Smyrnę wylądował, odesłał okręt, sam kupił nowy niewielki, by móc nim komenderować. W strachu przed ojcem, udał się na przestrzenie morza, szukając szczęścia w przygodach. Wkrótce ujrzał, że doświadczenie mu nie dopisało, nabył okręt stary, ciężki i źle spojony. Do tego raz został napadniętym przez korsarzy maltańskich około Nawarinu.
Opuszczony od załogi, która przemocą wylądowała, sam został na statku, postanowiwszy raczej dać się zabić, jak go opuścić. Maltańczycy myśląc, że to jakiś podstęp, okręt z załogą jednego człowieka, przypuścili doń rzęsisty ogień. Andrzej Miaulis, kilkakrotnie raniony, schwytany i na śmierć osądzony został. Przedstawił im jednak zimno a racjonalnie, ze śmierć jego na nic im się nie zda, a mogą wziąć znaczny okup w blizkiej wiosce Peloponezu, gdzie posiada kilku przyjaciół. Przekonał korsarzy, wypuścili go na ląd i sześciu strzegło go na odległość oka.
Osłabiony postrzałami, musiał spocząć w blizkiej wiosce nad morzem. W parę dni towarzysze spiesznie go opuścili dla obrony własnego okrętu, któremu zagrozili Grecy. Tak Miaulis odzyskał swój okręt, przebudował go i podjął parę małych wycieczek kupieckich, prawie zawsze szczęśliwym uwieńczonych skutkiem.
W miesiącu marcu 1822 Andrzej Miaulis mianowany został nawarkiem (navarque) czyli admirałem. Miał wtedy lat sześćdziesiąt niezupełnie, ale potęga jego natury przedziwnie tryumfowała nad latami i trudem żeglugi morskiej, który znać trzeba, by go ocenić. Natychmiast zajął stanowisko otwarcie nieprzyjacielskie wobec Turków. Dokąd mieszkańcy wysp walczyli podobnie jak Klefci i górale. Każdy, kto mógł się na jaki taki statek zdobyć i zebrać małą załogę, był dowódcą, dobierał sobie kilku mniejszych kapitanów i płynął na obławę statków tureckich. Raz na falach morskich, puszczali się na wszystko, podjeżdżając największe okręty, dla ciężaru często na nieruchomość skazane, często nocne robili zasadzki, raptem znikali, mając lekkie statki, wyśmienite do wycieczek tego rodzaju. Czatowali w zasadzkach, wypadali, godzili na statek samotny i znów znikali; czasem zapędzali się aż pod Dardanele i pustoszyli wybrzeża Azji. Te wycieczki prowadzone bez wytkniętego planu, nie mogły przynieść stanowczego skutku, a demoralizując ludność równaną przeto z korsarzami, drażniąc przemoc turecką, raczej szkodliwe były jak pomocne. Miaulis pierwszy wprowadził ład, odpór i pewną skuteczną strategię w działaniu. To też kiedy wojska lądowe pod Botzarisem zorganizowane, poczęły stawać się armią porządną, okręta wyspiarskie stawały się eskadrami linjowemi, podciągniętymi pod pewną dyscyplinę wojenną przez nowego admirała. Miaulis na wstępie odznaczył się czynem wojennym, który mu (1822) zjednał powszechne uznanie. Zamiarem jego było obsaczyć flotę otomańską w porcie Partas stojącą, i zniszczyć ją. Wiatr jednak przeciwny nie dał wszystkim się zbliżyć, tylko jego bryk wojenny Mars, i dwa inne Manoli Tombazisa i Kriesisa zbliżyły się naprzeciw wroga. Miaulis rzucił się między dwie fregaty z śmiałością nadzwyczajną, własna załoga chciała go zmusić do cofnięcia, admirał zabronił; powstał bunt i kilku majtków odważyło się rzucić na jego osobę. Ten, siedząc zwykle u steru spokojnie, z nogami z turecka pod siebie podłożonemi, wstał najspokojniej, wziął karabin, grożąc śmiercią pierwszemu, co nań rękę podniesie. Majtkowie cofnęli się. Mars dał ognia całą baterją, wytrzymał ogień nieprzyjacielski i odpowiedział drugą salwą tak silną, że jedna z fregat tureckich zatonęła. Po takiej walce pięciogodzinnej, trzy statki greckie, nie mogąc wtargnąć do portu Patras, oddaliły się, poszukując reszty swych towarzyszy. Turcy wystraszeni, w nocy odpłynęli na wyspę Zante.
W parę tygodni rozeszła się wieść o rzezi w Chios, najpiękniejszej, najbardziej kwitnącej z wysp greckich. Porwana przykładem Psary, namówiona przez niesumiennych emisariuszy, wyspa Chios (Szio) nie obrachowawszy się z siłami, uległa zapałowi ku rzeczom świętym i zerwała się do boju przedwcześnie. Siły nie zrównały zapałowi. Niebawem Szio stała się pustynią krwią zbroczoną i gruzów pełną, na 115.000 mieszkańców wyrżnęli Turcy 23.000, a 47.000 zabrali w niewolę do Stambułu lub sprzedali jako niewolników; reszta uszła na brzegi Azji, na wyspę Psarę i inne. Flota Hydry nie pospieszyła na czas z pomocą wyspie Szio. Kłótnie wynikłe w przeszłej kampanji, rozjątrzenie, spowodowały, że główna załoga na ląd uciekła i wróciła do domów. Mimo nadludzkich usiłowań, Miaulis przed majem nie zdołał na morze wypłynąć; 2 maja był pod Psarą. W dzień potem był u wyspy Szio.
Siły nieprzyjaciela, który jeszcze miejsc tych nie opuścił, składały się z sześćdziesięciu okrętów, z których sześć wielkiego kalibru; Grecy zaś mieli czterdzieści małych statków, wśród nich sześć palnych (burlots). Po kilku utarczkach bezowocnych, Kapudan pasza Kara Ali, zamknął się w porcie, Miaulis wrócił do Psara na wieść, że nowa eskadra płynie od Dardanelów. Admirał zebrawszy radę, wniósł, by niespodzianym atakiem zniszczyć flotę, nim jej przybędą posiłki. W tej chwili wystąpił jeden z załogi i rzekł: „Dajcie mi dwa burlotty[66], a wszystko biorę na siebie“. Ta propozycja zdziwiła zebranych. Ten, co ją uczynił, był młodzieńcem od 28—30 lat, ubogo ubrany, nieznanego imienia, a słynny tylko z surowego prowadzenia się, wesołego usposobienia i wielkiej łagodności w obcowaniu.
Było to imię, mające zostać tak sławnem: Konstanty Canaris. Widząc zdumienie, które wywołał, rzekł: „Błagam was o dwa burlotty, a przysięgam na duszę moją (μ `α τής ψυχήσμον!) że zemsta będzie zupełną za te tysiące naszych braci, zgładzonych na Scio“. Miaulis, jakby przeczuł tego człowieka, sam nie mając świadomości tego co czyni, podał mu rękę i rzekł: „Skończone! Idź porób swe przygotowania, i niech cię Bóg wspomaga.“ Nazajutrz Canaris i Pepinos (ostatni z Hydry) żeglowali ku Scio. Cała ludność Psary wyległa patrzeć za nimi z błogosławieństwem, i znikli w złotych falach podobni dwom potworom morskim, powiada Aleksander Sutzos. (῾Πτουρχομαχος Ελλασ.) Tłum wtedy udał się do kościoła św. Mikołaja i pełen obawy przed nowem nieszczęściem modlił się gorąco.
Wkrótce po północy, głuchy grzmot dał się słyszeć, jakby trzęsienie ziemi w swych posadach, i łuna purpurowa rozpostarła się na całym horyzoncie nad Szio. Zemsta obiecana przez Canarisa spełniła się.
Dwa burlotty, których załoga z 34 ludzi złożona, całe pół dnia myszkowały między Szio a brzegiem Azji, gdy łódź turecka odpłynęła, by zbadać kto są, wystawili flagę turecką, udawszy, że chcą się dostać do Smyrny, mimo wichrów szalonych i przeciwnych. Ku wieczorowi, żeglując z wszystkich sił, niepostrzeżeni dopłynęli do portu Szio przed północą.
Cała flota zarzuciła kotwicę i oddała się świętu Ramazanu. Po surowych postach, oddali się orgjom szalonym, co zwykle po tem wielkiem nabożeństwie następują. Okręty były całe wspaniale iluminowane. Okręt Kapudana paszy cały w festonach lamp kolorowych. Ruch był szalony; wołanie fanatyczne Derwiszów mieszało się ze śpiewami majtków. Zapomniano o sąsiedztwie floty greckiej, uważano ją za niebyłą. Bohaterskie burlotty Canarisa, który szedł na śmierć prawie niechybną, wśliznęły się cichaczem w sam środek dwóch linji nieprzyjacielskich okrętów; Canaris wstrzymał się aż przy okręcie admirała. Upowity w własne cienie okrętów tureckich, spuścił w łódkę swych ludzi z szybkością niezmierną. Sam zaś zostawszy, przymocował burlot (statek własny) do przodu okrętu admirała — zapalił go — i z okrętu skoczył w morze, dosięgnąwszy płynąc łodzi swych towarzyszy. W parę minut olbrzymi okręt stanął w płomieniach, zażegniętych silnym wiatrem. Prochownie i kartaczownice wkrótce zapalone, buchnęły, wysadzając wszystko z grzmotem podobnym do kończącego się świata, którego echo wstrząsnęło aż brzegami wyspy Psary. Kilka tysięcy ludzi wyleciało w powietrze. Rzeź braci pomszczona. Łódkę, w którą rzucił się pierwszy Kapudan pasza, pochłonęły spiętrzone fale — złowiono go u brzegu prawie bez duszy, którą też w parę chwil wyzionął Kara-Ali. Tymczasem Pepinos przymocował swój burlot do fregaty, w której był adiutant i namiestnik paszy, Rialabej. Ten spłoszony rozkazał wyjąć kotwicę, niebaczny na skutki. Fregata jego poczęła hulać po zburzonej fali i tak ogień, który w niej szalenie powstawał, rozniecać po całej flocie — pięć, czy sześć okrętów się razem zapaliło. Noc Neronowska! Nigdy podobnej klęski nie doznali Turcy[67]. Łodzie i burlotty wyszły całe z tej przeprawy i ludzie cudem ocaleni, całą siłą płynęli ku Psara.
Canaris siedział na beczce prochu z zapaloną pochodnią, postanowiwszy w razie pogoni w powietrze się wysadzić. O świcie ujrzał Psarę, i miotał flagą czerwoną na wichry, by dać znak zwycięztwa. Przyjęty na piersi admirała Miaulis, Canaris został tym bohaterem narodowym, przedmiotem czci ogólnej, i urządzono na cześć jego jedną z tych uroczystości wielkich, podobnych igrzyskom starożytnym, w której wzięło udział wszystko co żyło. Ofiarowano mu wieniec obywatelski, który przyjął, rumieniąc się, bo już powrócił do zwykłej swojej prostoty i skromności[68].
Poczem metropolita wyspy z księżami przyszedł z krzyżem i chorągwiami. Na ten widok Canaris się pochylił, zdjął obuwie i boso z procesją wrócił do kościoła. Tam z całą prostotą zapalił dwie świeczki na cześć św. Mikołaja, patrona żeglarzy, wysunął się z tłumu, co śpiewał hymny na jego intencję, i pospieszył pod dach domowy ucieszyć się z rodziną. Pożar floty tureckiej stał się przedmiotem mnóstwa gminnych podań i improwizacji. Jedna z nich opiewa: „Co robią nasi wodzowie? — obradują, by w dzień iść na Turczyna; co robi nowy Temistokles dni naszych? — spalił okręty ich — Canaris zdobył zwycięztwo. Bóg tak chciał, by narody wiedziały, że jest z nimi, sługi swymi prawowiernymi.“
Grecy w istocie są narodem głęboko religijnym, i mam przeświadczenie, że w walce o niepodległość idea walki z Islamem o prawdę chrześcijańską wiele zaważyła. Mają do tego mnóstwo tradycji i prognostyków, które sięgają jeszcze starożytnych czasów. Zwłaszcza morscy żeglarze bywają w ciągłych stycznościach z siłami nadnaturalnemi; dadzą się zabić za to, że fale morza zaludnione są kolumnami duchów złych i dobrych (ρτοχεία), często w nocy przywidują im się Nereidy, rozpuszczające warkocze zielonowłose po smugach fal, by zwabić żeglarza. Mają ku temu osobne zaklęcia i egzorcyzmy.
W parę miesięcy po katastrofie w Szio, nowa flota turecka, zemstą pałająca, zbliżyła się od Dardanelów, chcąc zniszczyć Spezzią, której upadek byłby za sobą pociągnął ruinę Hydry. Pragnęli też Turcy wzmocnić Nauplię, zagrożoną blizkością Peloponezu. Dnia 19. września spostrzeżono ze Spezzji trzy okręta liniowe, siedemnaście fregat, osiemdziesiąt brików czyli korwet. Nowy kapitan Abdullach dowodził tym wysiłkiem potęgi tureckiej i sądził, że w pierwszym spotkaniu wszystko zgniecie. Na szczęście Miaulis miał pięćdziesiąt statków żaglowych na jego przyjęcie. Podzielił je na dwie eskadry. Jedna mająca komendę czynną, obwarowała wejście od portu w Argos, druga poszła naprzeciw wroga, chcąc manewrem swym zwabić go w cieśninę, dzieląc Hydrę od lądu. W istocie, pasza widząc, że te drobne statki mignęły i znikły przed nim, pełen ufności pognał ku Nauplji. Miaulis pięćdziesiąt swych okrętów szybko wysłał ku południowemu krańcowi Spezzji, by oczekiwały Muzułmanów. Sam zaś na swym „Marsie“ pozostał z dwoma burlottami, by pilnować ich śladu. Gdy wpłynęli w cieśninę Spezzji, admirał pomiędzy nich z całą szybkością wśliznął dwa burlotty, z których jeden prowadził dzielny Kriesis, a drugi Anargyros Lébésis, zwany Achillesem. Dwaj ci ludzie potrafili w mgnieniu oka greckim ogniem zapalić dwa okręty, zskoczyli do swych łódek i znikli wśród wstającego dymu i płomieni. Miaulis wedle słów gminnej pieśni „spadł na nich orłem, który pędzi w pomoc swym dzieciom“. Dał ognia z obu baterji na raz, kiedy odległy huk dział dał mu znać, że eskadra jego napadła przód floty tureckiej. Abdallach oszołomiony podwójnym napadem, przerażony powstającym pożarem, stracił przytomność, cofnął się i umknął. Pomnąc jednak na „sznurek jedwabny“, co nań czekał w Stambule, wrócił i pojawił się nazajutrz w tem samem miejscu. Tak doba minęła. Miaulis korzystając z ich nieczynności, dał kilka razy ognia, by ich zmusić do walki lub cofnięcia.
W tymże czasie gwałtowna burza poczęła się zbliżać, piorun uderzył w okręt paszy. Ten przerażony temi oznakami, cofnął się drugi raz i odpłynął ku Mitylenae, woląc podejść lub zmiękczyć sułtana, niż spłonąć ogniem greckim. Dzielność więc admirała zbawiła Peloponez i zmusiła w skutku tego Nauplją, liczną jej zbrojną załogę do złożenia broni.
Minęły lata, i w podróży mej słyszałem, jak pasterz ubogi w cieniu cyklopejskich murów Tyryntu śpiewał głosem monotonnym ten czyn Miaulisa.
Admirał jednego dnia nie spoczął, ścigać Turczyna, który kilkakrotnie usiłował rozpuścić swe wojsko w okolice Morei. Miał z sobą admirał w tej wyprawie p. Tsammados, przyjaciela od serca, towarzyszyli mu także Sachturis, Kriesis, Pepinos, Orlando i Kosto Canaris, którego imię już urosło i rosło jeszcze z dniem każdym. Miaulis głównie przejął się sposobem Canarisa, rzucać burlotty i niemi siał panikę w flocie nieprzyjacielskiej. Młodzi żeglarze stali się w tem wirtuozami, czemu oczywiście towarzyszyć musiała osobista śmiałość na wszystko gotowa. Korzystając z demoralizacji wroga, porozdzielał z pomocą wodnej partyzantki jego eskadry, i tak godził na nie pojedyńczo, rzadko kiedy bez powodzenia.
Szybkie i odważne manewry mniej licznych Greków, prawie zawsze krzyżowały plany strategiczne poważnej floty. W końcu opanowało zabobonnych Turków mniemanie, że burlotty są czarem wyższej potęgi. Wtedy to wypłynął okręt z Dardanellów, o podwójnym pokładzie, zwany Burlot-Kormas[69], tj. niebojący się burlottów. Boki jego obite stalową blachą, zdały się urągać ogniowi. Okręt ten w pierwszej kampanji spalony został w Samos przez Canarisa.
Rok 1824 począł się groźnie dla Grecji. Sułtan zawarł traktat z Mehemetem Ali[70], paszą Egiptu. Ten Piotr Wielki stref tropikowych[71], zobowiązał się wytępić Giaurów i z góry otrzymał inwestyturę paszalików Kandji i Morei. Kiedy Mehemet Ali urządzał swą flotę, którą powierzył swemu synowi i następcy Ibrachimowi paszy, Topal pasza, następca trwożliwego Abdallacha, opuszczał z nową flotą brzegi Bosforu. Miał polecenie, by zrównał z morzem (sic) wyspę Psarę, nim nadpłyną Egipcjanie. Psara była to strażnica Archipelagu; jej mieszkańcy napastowali czasem Turków aż w Dardanellach i nieraz brzegom Smyrny dawali się we znaki. Imię ich samo złościło Muzułmanów. Sułtan, naiwny pan życia i śmierci, kazał sobie przynieść globus i pokazać ową wyspę Psarę, przedmiot nieustanny jego obaw. Gdy ujrzał ten mały czarny punkcik, rzekł dobrodusznie: „Trzeba go zmazać z przestrzeni morskich“.
Dn. 20 czerwca Topal pasza stanął naprzeciw Psary z taką masą okrętów, że morze schowało się pod niemi, według wersji starego majtka, który mi tę tradycję wspominał.
Psarjoci idąc tylko za głosem rozpaczy, zebrali wszystkie swe okręta, gotowi do obrony najstraszniejszej. W czasie gdy się walka pierwsza poczęła, trzy okręta tureckie opłynęły wyspę, od innych stron nie bronioną, i na ląd wyrzuciły 10.000 Albańczyków. Nieszczęśni ci ludzie, którzy dotąd bez niczyjej pomocy ratowali się sami, ujrzeli się wzięci we dwa ognie okropne, i tylko rzeź w Scio może być z ich niedolą porównywana, lub straszne epizody waliki Suljotów. Widziano żołnierzy rannych lub ginących ze znużenia, zabijających się własną bronią, by nie wpaść w szpony wroga, starców zabijających się nad trupami swych synów, niewiasty rzucające się w morze ze swemi niemowlętami[72].
Wreszcie 12.000 ludzi zamknęło się w arowni Paleocastron, w której był arsenał i prochownia; wpuścili doń 3000 Albańczyków, zapalili prochownie i sami z nimi wylecieli w powietrze. Kilkuset zbiegom udało się w łódkach przemknąć przez linię okrętów, udali się na Syrę, Hydrę i Eginę.
W tym czasie rodzaj apatji zapanował na Hydrze. Majtkowie spoczywali na łonie rodzin. Gdy jednak pojawili się Psarjoci, opowiadając powyższe koleje losu — dzwony wszystkich kościołów zagrzmiały, ludność oburzona, jak jeden człowiek rzuciła się, niesiona jak wzburzona fala chęcią odwetu. We dwie godzin Miaulis podniósł kotwicę i znalazł dość okrętów, aby on mógł działać. 30. czerwca wpadł na tylną straż turecką, będącą w Mitylenie. Zatopił dziewięć statków i śmiało stanął naprzeciw Psary. Wtedy admirał powstał z miejsca, gdzie zwykle siadywał, i ująwszy wielką trąbę rozgłośną, zawołał głosem tubalnym: „Na ląd! na ląd! moi przyjaciele! śmierć albo wolność!“ Na ten głos majtkowie rzucili się w swe szalupy i wylądowali z impetem niesłychanym, pod gradem kul tureckich. Zawładła nimi dziwna potega — wymordowali i zepchnęli ze skał w morze Albańczyków, którym Topal nie wysłał pomocy, i odpłynęli, zostawiwszy pustkowie, zasłane trupami. Tymczasem dziki Ibrahim pasza zbliżał się ku Peloponezowi, i Topal pasza postanowił wyspę Samos nawiedzić w ten sam sposób co Psarę. Obawa zaczęła lęgnąć się w umysłach Hydrjotów. Skarbiec się wypróżnił, główne okręta były zniweczone. Zawahali się, czy wziąć udział w tej ostatniej walce, która miała ich zniszczyć zupełnie.
A jednak, jednak! entuzjazm bez granic owładnął ten lud wobec wielkości niebezpieczeństwa, i zwyciężył trwogę! Tłum ludu błagając Prymatów, by zebrali radę ostatnią, wpadł do domów tych, co się wahali i zmusił ich udać się z wszystkimi do monasteru Panegij[73], gdzie rada stanęła i gromadnie zbroić się poczęła. Poeta, Aleksander Sutzo, na radzie tej obecny, powiada, że mimo młodości swej prawie pacholęcej, do głębi został przejęty widokiem tych posiwiałych senatorów, poważnych nie tylko wiekiem ale czynami zasługi, wotujących o losach ojczyzny z stoicznym mędrców spokojem, wśród wrzawy i wrzaskliwych demonstracji tłumów. Lazarro Condurjotis przekonał, że opuścić Samos, to w skutku zadać cios śmiertelny Hydrze. Uzbrojono natychmiast 35 okrętów, gdy w Spezzji wystawiono ich równocześnie 25. Psarjoci jeszcze na 10 się zdobyli mimo swej klęski. Rada ogólna, porwana zapałem publicznym, w chwili to uchwaliła. Teraz więc, zawołał spiżowym głosem Miaulis: „wejdźmy w nasze mury drewniane; one obroniły Grecję za dni Temistoklesa, one obronią ją i teraz!“
W początku sierpnia wypłynęli Grecy. Admirał skierował się ku Kandji, wysławszy podkomendnego Sachturis z trzydziestą mniejszymi statkami, by ścigał Topal paszę w kierunku Samos. Garstka Miaulisa przybyła z północy Kap Matapan (dawny przylądek Tenardos, dla burz, które tam prawie nie ustają, uważany przez starożytnych jako rodzaj bramy piekielnej. Skała ta, wyzierająca z potworną grozą nad odmętami fal spiętrzonych, od wieków bywała wybrana jako ustronie biednych pustelników, którym ta samotnia, odstraszająca wszystkich groźnemi podaniami, dawała właśnie to, czego szukali — samotność[74]. Skały Matapanu są postrachem wszystkich żeglarzy, obok legend ludowych o demonach tego miejsca, nie brak niestety podań o niezliczonych ofiarach, jakie burze nieustanne od wieków tu pochłonęły[75]. Majtkowie utrzymują na serio, że dusze tych utopionych pojawiają się nad wodami, wiejąc długiemi girlandy i smutnie śpiewając o pewnych godzinach. Miał też Miaulis w tej przeprawie północnej trudności z swą zabobonną załogą, której męstwo wobec Turka nie miało nic wspólnego z trwogą, w skutek grozy zabobonu wszczepioną. Poznała jednak załoga, że ta postać, która była ich postrachem, był to nie duch, ale pustelnik, który wiedzion pobożnem natchnieniem, błogosławił z góry na skałach stojąc ze szczytów Metapanu, celom pomyślnym ich trudnej, a szczytnej choć na czas tragicznej żeglugi, uspokoili się, zwłaszcza dojrzawszy, że na górach rozniecił ognisko. I piękna chwila nastała — trwoga żeglarzy zmieniła się w rozradowanie; wzięli to błogosławieństwo za dobrą wróżbę walki, rzucili się chórem na kolana wobec pustelnika, co z góry wznosił ku nim ramiona — a admirał odpowiedział dziękczynną salwą armatnią. (Winniśmy ten ustęp opowiadania wymienionego Lefterisa, weterana tej wyprawy.)
Miaulis spotkał Ibrahima paszę u wybrzeży Helikarnasu i został wzmocniony oddziałem Sachaturisa, który właśnie osiągnął małe korzyści w utarczce z Topal paszą. Ten ostatni złączył się z Egipcjanami. Dwie floty muzułmańskie tworzyły razem 25 fregat, tyleż korwetów[76], 50 brików[77] i schoonerów[78] (schooners)[79], mnóstwo łodzi taborowych, ładunkami brzemiennych, razem ze 300 masztów, niosących 80.000 ludzi, 2500 dział, prócz tego 5000 osób załogi i 70 armat dużego kalibru (the history of the Greek revolution by Thomas Gordon general of division of the Greek army, and a zelous promotor of the cante. London 1844). Ta cyfra zdaje się bajeczną wobec garstek ludzi, co z nimi walczyły. Historycy jednak tak greccy jak obcy dawno uznali ten stosunek sił walczących do siebie. Trzeba przypomnieć sobie hordy medycko-perskie, co słońce przyćmiewały strzałami, a zostały odparte piersią grecką.
Pierwsza walka korzystna dla nas była 5. września 1824 pod Kap Gerontos, sąsiedni Miletowi. Topal pasza, który na szczęście Greków pokłócił się z Ibrahimem, dla uniemożliwienia mu tryumfu cofnął się i odpłynął ku Dardanellom. Ibrahim usiłował sam się utrzymać, kierując się ku brzegom Messenji, ale admirał trapiąc go ustawicznie małemi napaściami, z dziwną zręcznością utrzymywał go w szachu, i wobec Kandji, za pomocą ognia greckiego, pozbawił najpiękniejszej fregaty i dwudziestu łodzi. Na tę wieść, trudną do uwierzenia, Egipcjanie zawrócili do Aleksandrji, zrobiwszy demonstrację pomocy, a Miaulis odprowadzając swą flotę prawie nieuszkodzoną, wrócił 12. grudnia do Hydry, gdzie go tryumfalnie przyjęto. Jenerał Gordon tę wyprawę uważa za najzaszczytniejszą dla Greków, a najfatalniejszą w skutkach dla Turcji, która w tej wyprawie znowu mnóstwo sił straciła marnie w skutek niedołęstwa wodzów[80].
Miaulis zaś utracił w różnych utarczkach 27 szalup palnych czyli burlottów i jeden większy okręt.
Ibrahim jednak nie spoczął w Aleksandrji; przewyższał on (czego dał później dowody na wschodzie) i zdolnością osobistą i zręcznością, wszystko co do swej dyspozycji posiadała Grecja. Postanowił on nękać ją trudami wyprawy zimowej. Plan ten zuchwały mimo trudności, jakie nastręczał, posłużył mu znakomicie. Wypłynął z Aleksandrji ostatnich dni lutego 1825, a w sześć tygodni potem wylądował w 11.000 ludzi i 800 koni na brzegach Mossenji w miejscach, gdzie stoją warownie Modon i Navarino, czyli Neocastron. Obległszy obydwa miasta, wysłał 50 brików[81] dla opanowania Sphakterji, wyspy długiej a wąskiej, która zamyka długą cięciwą półkole amfiteatralne Nawarinu, tak, że tylko u dwóch kończyn wyspy, od południa i północy, można w środek wpłynąć. Sphakterja miała 8 dział i 350 żołnierzy pod wodzą Tsammadosa, przyjaciela Miaulisa. Słaba ta załoga przez 12 godzin walczyła z przemocą. Ku wieczorowi, ci co wyszki cali z tego dnia straszliwych opałów, rzucili się w łódki i zmyśliwszy czujność wroga, popłynęli nocą na brzegi Morei. Na próżno przed odpłynięciem błagali wodza, by z nimi odpłynął. Rzekł im te pamiętne słowa, które wspominają fale Archipelagu: „Uchodźcie, dzieci moje, i powiedzcie Hydrze, że Anastazos Tsammados dobrze zginął“.
Sam pozostał, z nim wierny mu Sahinis i kilku najprzywiązańszych żołnierzy, poczem zamknął się w warowni, zapalił prochownie i wysadził się w powietrze. Na wieść o zbliżaniu się Ibrahima, Miaulis, którego napastowała silna podagra, na noszach przenieść się kazał na okręt i z 20 statkami odpłynął ku Nawarino. Straszna burza, z którą chory się szamotał, nie dawała mu się zbliżyć ku Sphakterji z odsieczą.
Gdy tenże (Miaulis) dowiedział się, że Tsammados zginął, uczuł boleść okropną: ukrywszy twarz w obie dłonie i nacisnąwszy fez pąsowy aż na oczy, co się tylko w chwilach wielkiego wzburzenia lub żałości u niego zdarzało, poprzysiągł druha pomścić gromem własnego ramienia. Zrazu chciał w nocy rozpłomienić wszystkie okręta tureckie. Próżno Kriesis i inni młodzi kapitanowie pomoc i zemstę ofiarowali jego serdecznemu oburzeniu, których stać było na to, by je pojęli i uczcili; próżno przedstawiali sędziwemu mężowi, że sił nie ma po temu i że obowiązki admirała, tam, gdzie niezbędną jego komenda, poświęci funkcji, którą kapitan spełnić może. „Cóż to, myślicie, zawołał głosem stentora[82], że ramię moje nie potrafi cisnąć gałki płomiennej? Prawo pomszczenia tego, który zginął, „do mnie“ należy!“
Jednak, dowiedziawszy się, że Ibrahim opuścił Nawarino, by się udać do Modon, zmienił zamiar i z pomocą silnego wiatru północnego wpadł niespodziewanie na Turków w chwili, gdy wpływali do portu. Ci szybko podnieśli kotwicę w celu wrócenia na pełne morze; ten sam wiatr jednak, który pomocny był Grekom, przeszkadzał im w dokonaniu zamiaru. Miaulis z lwią zaciekłością działając, spalił im wśród wichru wielką fregatę, sześć brików i dwadzieścia większych łodzi; wspanialszej ofiary nie mógł poświęcić pamięci swego przyjaciela.
W ciągu tego roku (1825) trzykrotnie admirał zasilił Missolonghi, walczące rozpaczliwie. Po raz czwatry na próżno usiłował to uskutecznić, i krążąc jak lew ryczący do koła Missolonghi, po długich usiłowaniach odpłynął zrozpaczony. Mieszkańcy tej metropolji bohaterstwa, będący pod wodzą Marka Botzaris i jenerała Karaiskakis[83]. W ścisłym naszym szkicu, nie możemy szczegółowo opisać tej uciążliwej kampanji admirała, z tegoż powodu nie będziemy towarzyszyli w licznych utarczkach, jakie wciąż z rozmaitem szczęściem i skutkiem miewał z Turczynami przez dwa lata, aż do 1827 roku, w którym nieszczęsne wyspy napadane, dziesiątkowane, wycinane i łupione bez ustanku i miłosierdzia ludzkiego, byłyby musiały mimo czynów obrony, któreśmy widzieli, upaść pod brzemieniem okrucieństwa; gdyby Francja, Anglia i Moskwa (chcąca Turcję osłabić i w skutku obalić) nie były się „wreszcie“ porozumiały w celu wydarcia Morei szponom ambitnym Ibrahima paszy. Wiadomo, jak bitwa pod Nawarino w kilka godzin zniweczyła flotę turecką.
Co do wysp, obaczymy później, jak utraciły przez niezgodę te święte ogniwa miłości współplemiennej, które zawsze łączyły ich z sobą w nieszczęściu.
Miaulis długo trzymał się na uboczu, a gdy 1828 zgromadzenie w Hermionie dla przecięcia wrzodów tych niezgód wodzów, który kraj toczyć poczynał gorączką wojny domowej, oddało komendę nad armią lądową jenerałowi Church, a morską lordowi Cohrane, natychmiast podał się do dymisji i postanowił służyć jako prosty porucznik.
List jego do członków rządu narodowego nosi cechę wzniosłości duszy i charakteru. „Oto siedem lat, pisze, jak nieustannie walczę z nieprzyjaciółmi kraju. Ani uczucie niedołęstwa, ani brzemię ciężaru, który dźwignąłem, nie są powodem mego usunięcia się, bo powinnością dobrego obywatela, wszystkie siły zużyć dla kraju. Od dawna kraj potrzebuje człowieka, któryby niesnaskom wewnętrznym koniec uczynił. Mąż ten się pojawił[84], winszuję krajowi, że go dla siebie pozyskał. Marynarka nasza wiele się może od niego nauczyć, ja sam rad śpieszę pod jego rozkazy, gotów do walk, jeśli będą potrzebne z siłami, które może nie dopiszą, ale z sercem, co je zawsze staczać gotowe“. (Trikoupis, dokumenta oficjalne, tom IV.) Odtad Miaulis sędziwy oddał się z całą energią wytępieniu korsarstwa, które nie ustało z wojną, dającą im wyborny pozór działania i nawet rację bytu. Miłość awantur i życia koczowniczego, co dla utrzymania się w środkach nie przebiera, wyrobiła się w rodzaj legitymizmu zbójeckiego, prawie niepodobnego do wykorzenienia.
Po oczyszczeniu z nich Messenji, wrócił do rodzinnej Hydry, kędy wzniósł dom wspaniały, wystawiony i urządzony na wielką skalę europejską, wówczas, gdy jeszcze bywał bogatym. Pragnął tam „dosnuć życia wątku“ — gdy nieprzewidziane okoliczności jeszcze nim na fale Archipelagu rzuciły, na widok straszliwego pożaru. Kilka słów wystarczy dla opisu tego zdarzenia. Rządy hrabiego Kapodistrias od pierwszej chwili wznieciły niepokoje, głównie w Hydrze, gdzie ton nadawali Conduriotis i Maurocordato, a gdzie publicysta ruchliwy i popularny Polyzoides wydawał dziennik Apollon, wszędzie się rozchodzący. Organ ten, będący echem opinji powszechnej, głośno z wszystkimi oskarżał Capodistrjasa, że jest ślepem i niegodziwem narzędziem polityki moskiewskiej. Miaulis nienawidził Moskali, nawet wówczas, gdy zbawców jego narodowości poczęli udawać.
Pamiętał fatalny koniec wyprawy 1770, choć bardzo był młody wówczas i z wzgardą zgrzytającą wspominał jak Orłow jeden i drugi odpłynęli z Peloponezu, na łup go haniebnie wsciekłości tureckiej zostawiając. Podzielał więc niedowierzanie i nieukontentowanie Hydrjotów, które wkrótce w otwarty bunt wybuchnęły. Komisja zwaną konstytucyjną, została na Hydrze ustanowioną przez gerontów Archipelagu. Capodistrias dotąd cierpliwy, postanowił gwałtem to stłumić, rozkazał szybko uzbroić flotyllę państwa w Poros zebraną, złożoną z fregaty o 64 działach, zwanej Hellas, z kilku korwet, dwóch nowych parowców i kilku burlottów. Te statki skupione tu i ówdzie, stanowiły nową flotę młodej Grecji, a raczej jej przyszły zawiązek. Na wyraźne zlecenie demogerontów Hydry. Miaulis szybko wypłynął z 200 majtków do Poros i w towarzystwie Hydrjotów opanował arsenał i okręta państwowe. Miał zamiar zabrania ich do Hydry i wyczekiwania końca sporu między narodem a satrapą (1831). Sławny Canaris dowodził korwetą Spezzia. Hydrjoci pochwyciwszy go, przed Miaulisa stawili. Dziwny to obraz pełen znaczenia. Admirał Miaulis na próżno usiłował Canarisa przeciągnąć na swą stronę — gdy nie mógł, wrócił mu wolność i podał rękę do zgody. Ponury Canaris ręki nie podał admirałowi i oddalił się.
Stary Miaulis do żywego tem oddaleniem przejęty, jak mówią, zalał się łzami. Kapitan moskiewski Ricord zażądał od Miaulisa zmiany działania i groził; ten zaś odrzekł, że groźb się nie lęka i że rozkaz demogerontów jest mu świętym, że skoro wyspa jego przestanie być zagrożoną, odda wszystkie okręta, a pierwej, jeśli go zaczepią, gwałt odeprze gwałtem. Otrzymał drugie groźniejsze napomnienie; oficer moskiewski, co je przyniósł, byłby został rozszarpanym przez majtków, gdyby nie powaga admirała. Moskal stanął pod Poros. Trwoga skłoniła mieszkańców do poddania[85]. — Miaulis, człowiek zasad niezłomnych, nie mając czasu się uzbroić, powziął postanowienie okropne, spalenia raczej floty, niż wydania jej Moskalom, i odbieżony od swoich, tym kilkunastu co z nim zostali, oświadczył, że gotów raczej się wysadzić prochem, niż poddać i popaść w ręce Moskali. Ricord odpowiedział strzałami, a bezbronny admirał zapalił korwety Hellas i Spezzia, które zginęły w falach z grzmotem przeraźliwym. Skoczywszy w łódkę z towarzyszami, cudem dopłynął do Hydry pod gradem kul moskiewskich. Czyn ten wywołał równocześnie cały chór pochwał i nagan. Nie był ani heroicznym, bo pozbawił Grecję części zawiązku floty, ani zdradzieckim, bo nieugięty starzec tak działając, sądził, że stoi na posterunku, danym mu przez radę demogerontów — oni więc tu odpowiedzialni. Dziś Grecy sądząc spokojnie ten fakt odległy, przypisują go raczej wulkaniczności nagromadzonych elementów, tworzących się w nowej społeczności, co w takim razie prawie zawsze z pewnemi zmianami się pojawia. Pożar zaś Poros nic nie ujął chwale Miaulisa w pamięci jego ziomków, którzy wiedzą dobrze, ile ich sprawa dłużna mu wdzięczności za tyloletnie, bohaterskie, niezmordowane zasługi. Zdarzenie to zamyka tragiczne pasmo życia słynnego żeglarza, którego ostatnie lata minęły w zaciszu domowem. Był on jednym z posłów, których Grecja wyprawiła r. 1832 do Monachium dla powitania nowego króla. Obejście jego pełne godności, surowość obyczaju i postać imponująca, sprawiły nadzwyczajne wrażenie na małym dworze niemieckim. Zakończył żywot rycerski w Atenach 1836, mając prawie lat 90, ubogi, jak największa część tych, co byli wodzami w walce o niepodległość. Kosztem państwa był pochowany, na samym krańcu spiczastym Pireusu, wobec rozwartego widoku morza, i tuż obok starożytnego urwiska, które Grecy zwą grobem Temistoklesa. Godniejszego miejsca nie mogła mu dać ojczyzna. Ateńczycy z jednaką dumą wskazują skałę, w około której podanie każe krążyć cieniom zwycięzcy Salaminy, i kamień, co jest stróżem popiołów nowoczesnego bohatera Archipelagu. Pamiętamy nadzwyczajną cześć i popularność, wiążącą się do takich nazwisk, jak Miaulis, Botzaris i kilku innych. Europa w ich postaciach, z zapałem przyklaskiwała prawdziwym potomkom w prostej linji „duchowej“ bohaterów starożytnej Hellady. Jak zwykle w sprawach ludzkich bywać zwykło, szybko po tym zapale nastąpić miało rozczarowanie i obojętność. Wyobrażano sobie, że Grecja zejdzie jak słońce nowe w dziejach XIX wieku, z wszelkiemi splendory, cnoty i chwałą starożytności; zapomniano jednak o tych czterech wiekach, w których opuszczona jęczała i zdziczała pod obuchem tyrana; że barbarzyństwo i noc umysłowa z braku oświaty opanować musiały w skutku te nieszczęsne masy, którym jak znicz święty w ciemności został z wszystkich skarbów ojcowskich jeden święty instynkt niewytępiony, co je wyratował: patrjotyzm wrodzony. Nie zważano, że po heroizmie, któremu oddano sprawiedliwość (dla tego, że świetnie zwyciężył), nastąpiła usilna a mrówcza praca organiczna około odrodzenia społeczności, praca mimo swej niepozorności wielka i czcigodna, długa trudna, ukryta i wszelkiej strony efektownej, której świat potrzebuje, by mógł podziwiać, pozbawiona. Gdy zważymy, że wypędzeni Turcy zostawili kupę gruzów po sobie, wśród której błądziła ludność w nędzy, bez promyka oświaty, wielkiej a odległej przeszłości prawie nieświadoma, acz instynktowo ją przeczuwająca w walkach, co ją zdziesiątkowały, wejdziemy łatwiej w położenie rzeczy. Porównawszy Grecję dzisiejszą z Grecją 1828, nie można nie przyznać, że zrobiono to, co zrobić było podobna w ścieśnionych granicach i przy środkach skąpych cywilizacji, którą zaszczepiła dyplomacja europejska. Z rządem reprezentacyjnym i ustawami liberalnemi, któremi się cieszy, Grecja powstała z ruin, znalazła pokój, porządek (?) i bezpieczeństwo. Handel jej wzrósł do wielkich rozmiarów, miasta jak Patras, Missolonghi, Korynt, Teby, Argos, Ateny powstały z zgliszczów i przedstawiają obraz kwitnącej pomyślności[86]. Obecnie, 5000 okrętów, w których 40.000 majtków pracą zdobywa pomyślność, przepływają Ocean i Śródziemne morze, zbogacając porty Patrasu, Spezzji, Halkis, Galaxidis, Poros, a nade wszystko Syrę, która jest punktem ciężkości, do koła którego grupuje się siła morska Grecji.
Równie intelektualnem odrodzeniem i szybkością rozwoju młodej myśli, naród grecki podąża do zrównania się z narodami oświeconymi. Grecy licznie oddają się naukom, literaturze, umiejętności, a zwłaszcza poezji z szczególnem zamiłowaniem. Wszystko co myśl porywa, co uśmiecha się wyobraźni, ma dla nich szczególny powab. Dowód młodości. Gdy seniorowie wyzwolonego narodu zgromadzili się pod mirtami i pomarańczami, kędy niegdyś Perypatetycy wymawiali imię Sokrata i Platona, wśród pierwszych żądań jakie sobie postawili, było założenie jak najliczniejszych szkół i krzewienie oświaty. I tak się stało. Wśród najuboższych klas ludności zakwitały szkoły[87]. Dziś Grecja szczyci się 400 zakładami, w których 50.000 uczniów się kształci[88]. Jeżeli Grecja w tych granicach, jakie ma, nie może czynnie działać na zewnątrz, jest przynajmniej ogniskiem, u którego zestrzelają się siły, mające kiedyś w przyszłości wywrzeć wpływ odradzający na Wschodzie. Grecy ufają, że dzień ten niedaleki, pilno im rozszerzyć swe granice i przyspieszyć wyzwolenie szczepu helleńskiego, rozgałęzionego po całej Turcji europejskiej. Jakiejkolwiek cierpliwości czas wymaga w tej mierze od ludów chrześcijańskich w tem położeniu będących, uświęcone poczucie narodowości i praw jej wieczystych nigdy w nich nie wygaśnie, choć Europa o własny pokój trwożliwa, dziś im ręki nie poda. Grecji równie jak innych rzeczą jest wyczekiwanie, wyrabianie sił moralnych i materialnych, wytrwałe, spokojne przetrwanie aż do czasu, gdzie złe pożre się własnymi skutkami, a Grecja prędzej czy później powołaną będzie do zajęcia miejsca i wywarcia wpływu, jaki jej na Wschodzie przynależy i za który tak niezłomnie walczyła.
Tu koniec trzech pięknych życiorysów, których autor nam osobiście nieznany i nie wiemy czy dotąd żyje. Książkę tę czytaną na pełnem morzu, kiedy brzegi Albanji i lica wysp Jońskich, lesisty homeryczny Zakintos, Kefalonja, Itaka, Santa Maura i rajskie Korfu kolejno nikły w mglistej powłoce, przełożyliśmy nie tyle dla indywidualnego w jej zaletach upodobania, ile dla pewnej analogji jej a naszych historycznych w walce postaciach. Czy dawniejsi bohaterowie Polski Czarnieccy, Żółkiewscy i Sobiescy mniej imponują od starożytnych Temistoklów i Arystydesów? Czy późniejsi Barscy nie równie wielcy jak ci Bizanccy, co legli na murach Konstantynopola z swym ostatnim cesarzem? Czy Samosiera ustąpi Termopilom miejsca? Nie! bo słusznie wyrzekł Niemcewicz:
Któraż kraina tak jest oddaloną,
Aby krwią naszą nie była zbroczoną?
Czy wreszcie idąc myślą w ostatnie czasy, co raz większe zasługą, bo coraz trudniejsze, taki Marko Botzaris, pewnie wielki mąż, niezazdrościłby cieniom Kościuszki i Pułaskiego? A czy nie wspanialsze nad to wszystko nieuczczone dotąd postacie takich Padleskich, Sierakowskich, Mackiewiczów, Iszorów, Frankowskich, Lelewelów, Narbutów, Ruprechtów, wszystkich „Miechowitów“, i tylu bezimiennych? Czas nieuczczenia tych ludzi mija, ogół w tej mierze wstręt swój okazał, więc o tem nie mówmy więcej, bo na szczęście nie sprawę, ale tych, co by jej zapasów krwawych uczcić nie byli godni, szatą Jafetów przykryć należy, i to miłościwie i bez szyderstwa, co tak zaraźliwe, a w skutkach równe psa wściekłego zębom. Błędy walki podniesiono aż do atomów, funkcja smutna odbyta; czas, by z kolei znalazł się historiograf, co by przed oczy nasze postawił przymioty i męczeńskie postacie, jak Yemenis swych Greków, nim zmierzch je otoczy. „Gdyby byli zwyciężyli tak jak polegli, świat byłby ich ubóstwiał!“
Umieli Grecy wyżej cenić swych ludzi, i w tem ich chwała. Miłość narodu była tem słońcem, na którem dojrzały wielkie postacie, jak wielkie drzewa, co cień wdzięczny dziś rzucają, bo kamienie żaków nie obijały im czoła, strzeżonego przez naród. Pragnęliśmy równie przekładem tej książki pomódz do zaprzeczenia fałszów, szerzących się tak serdecznie o tym narodzie, co dopiero od lat trzydziestu może się uczyć czytać swobodnie. Naród, co wydał powyższych trzech mężów, nikczemnym być nie może. I dziś ten kraj ministrów wiarołomnych publicznie osądził i ukarał, jak nie bywają w takich razach karani w potężnych krajach oświeconej, „a tak moralnej“ Europy. Charakterystycznem jest, że demoralizację w narodach uciemiężonych szczepi uciemiężenie, a potem uciemiężonym miota je w oczy! Rzymianie wynaleźli przysłowie: „Greca fides“[90], a jakąż była ich wiara?! Mniej wiary mają wynalazcy tych przysłowiów, niż ci, na których karb je wynajdują. Celuje tem głównie książka pana Abount, której przeciwstawimy dzieło pana Yemenisa. Autor francuzki nadto zdradził osobistej nienawiści, ziejącej z każdej kartki, by mógł zaszkodzić. Dowiódł swego czasu zręcznie i cyframi, których logice przeciw samemu sobie się wierzy, niechybnego upadku Grecji w przyszłości. Kto jednak widział w przeciągu lat kilku powtórnie Ateny, prawie widzialnie rosnące, ten pozna, że nawet cyfry są mylne.
Książka pana Yemenis zawiera czwarty życiorys Teodora Colocotronis, nie mniej piękny i ważny, którego dla braku czasu nie przełożyliśmy, może nas kto z czytelników w tem wyręczy[91]. Mieści ona jeszcze rozdział o nowoczesnej literaturze i nowych poetach greckich. Ta gałęź więcej znana z przekładów, i nie mieliśmy odwagi mimo całej przyjaźni dla Grecji mówić o niej wobec literatury Sofoklesa i Homera.
Mimo wszelkich wad, jakich sam autor nie zapiera w swym narodzie, mimo wszelkich możliwych zarzutów, sympatyczność Grecji obok wspomnień heroicznych i estetycznych, będzie zawsze polegać na tem, że i sam szatan nie zaprzeczy, iż największa z cnót narodowych, patrjotyzm, jest Greków najprzedniejszą cnotą.
Kiedy zacny starzec i Grek prawdziwy, pamiętny tych bojów, pan Leonardos, wyprawiał mnie z Aten do Lamji, obdarzonego listami, strażą wojskową, niezbędną w tych miejscach, i poleceniami ówczesnego ministra Zaimis, widząc kłopot mój z powodu, że nie miałem środka odwzajemnienia się za tyle grzeczności, rzekł do mnie: Vous renderez cela a la pauvre Grece[92]. Tak! na tymczasem niech mu te słowa ta drobna praca przypomni.
Czerwiec 1876 r. Wróblewice.
- ↑ Bohaterowie Grecji, Eugène Yemeniz „La Grèce moderne. Héros et Poetes.”, wydawca Michael Lévy Fréres, Paryż, 1862.
- ↑ Morea (we włoskim, w greckim: Μωρέας lub Μωριάς, we francuskim: Morée, a w tureckim: Mora) — średniowieczna i nieco późniejsza nazwa greckiego półwyspu Peloponezu.
- ↑ Marco Botzaris i Lord Byron.
- ↑ Właściwie Photos, które skracamy.
- ↑ Oktobra 1853 — października 1853.
- ↑ Historja Souli i Parga przez p. Parrevos. Wenecja 1815.
- ↑ „Suliotów“, tu pisane jest na sposób nowoczesny przez i, a nie przez j, tj. nie Suljotów, jak w większości tekstu.
- ↑ Dziwna; to samo mówiła mi ludność Libanu o swym ukochanym bohaterze Jussuf Beju, gdym podróżował po Wschodzie. (Przyp. tłum.)
- ↑ Miałem szczęście poznać osobiście jednego z nich, Kanarisa zgrzybiałego starca w r. 1874, gdy po raz drugi wędrowałem po Grecji. (P. tłóm.)
- ↑ Być może chodzi o słowo Kleftów, oznaczające greckich rozbójników z gór.
- ↑ Ali Pasza z podupadłej rodziny Albańskiej, urodził się w Tebelen i wcześnie począł rozbijać po gościńcach. Tem nieco zbogacony, kupił posadę Beja nad swym kraikiem. Cały szeregiem morderstw, występków, zdrad, opanował kolejno Macedonię, Epir, Tessalię, i znowu za pieniądze od Porty wydarł paszalikostwo. Raz na tym stopniu, pragnął zostać niepodległym; mniemano nawet, że nie wahał się marzyć o sułtaństwie i założeniu nowej dynastji. Z potężnem uzdolnieniem łączył skrytość i fałsz bez granic, a dzikość dzikiego zwierzęcia. Z interesu zemsty, czasem z kaprysu, mordował niekiedy tysiące ludzi, truł i rozstrzeliwał całe plemiona męzkie i żeńskie. Nieprzystępny wyrzutom sumienia, był zabobonny bez granic; złowrogie zmory przerywały ciągle krótki sen, jaki miewał duch jego febrycznie czynny. W biały dzień zdało mu się widzieć się otoczonym przez swe ofiary. Cały tom nie starczyłby do spisania jego okrucieństw, a wśród zbrodni bez liku, głównym planem jego życia było wytępianie Suljotów. (P. a.)
- ↑ Wiemy to od siostrzeńca Fotosa, jenerała Kissos Tsawellas. Kizzos Tzavellas, było ich tego samego imienia i nazwiska dwóch: wuj i bratanek, wzmiankowanych w wierszu.
- ↑ Przypuszczalny błąd w druku; być może powinno być słowo „pokornie“.
- ↑ Zobacz też artykuł Moscho Tzavella w Wikipedii.
- ↑ Poeci prześcigali się w jej sławieniu. Oto Suli, mówią, kędy niewiasty i dzieci idą do walki, kędy walczy Moscho, trzymając w jednem ręku niemowlę, w drugiem karabin z fartuchem kul pełnym. Otto Suli straszliwe, Suli słynne wszystkim w świecie kędy Tsawelanka walczy nad Palikary i wszystkich wyprzedza.
- ↑ Myrjolog — Myriologue — Improwizowana pieśń pogrzebowa w nowożytnej Grecji obmyślana i śpiewana przez kobietę z okazji śmierci przyjaciela.
- ↑ Oto geneza fatalnego synonimu dzisiejszego Kleft-zbójca. Widziałem ich wielu w Grecji. Nie mają jasnego poczucia tego synonimu, w czasie mego tam pobytu ścięto 20 Kleftów w Patras. (Przyp. tł.)
- ↑ O 8 mil od Souli.
- ↑ Jako uzupełnienie tego opowiadania nadmieniamy, że Albańczycy z razu chrześcijanie, później sturczeni islamem, dzielą się na 4 działy: 1) Suegów, na północnych wybrzeżach Albanji i granicach Montenegro, słynni ze swej waleczności. 2) Toxidów, równie okrótnych jak śmiałych; zamieszkują kraj Mostaké ze stolicą Argirokastron. 3) Japigów, biednych i niewalecznych; pod górami i w górach Akroceraunu, na południe od Toxidów. 4) Chamidów, śmiałych w boju, ale sławnych ze złej wiary; w Tesprocji i Chamuri z miastami Margariti i Paramitia. Mimo islamu nie czuli się skłonni do subordynacji, często obwarowywali się i bronili jak rycerze i baroni średniowieczni, zawierali też układy z chrześcijanami w Souli, ale te z powodu ich muzułmańskiej wiary i fanatyzmu pozwalającego wszystko, nie mogły mieć trwałości. (Przyp. autora).
- ↑ Patrz dzieło p. Fuskos: „Psalmista z Suli“. Ateny r. 1850.
- ↑ Ponqueville hist. de la regeneration de la Grece I. François Pouqueville (1770-1838), w początku XIX w. francuski konsul generalny w Epirze, „Historie de la régéneration de la Grèce”, Paryż, 1824.
- ↑ Μάρκος Мπότσαρης — Markos Botsaris (1788—21 sierpnia 1823).
- ↑ Histroja wypadków greckich r. 1770 do 1830, dyktowana przez Teodora Kolokotroni synowi swemu Konstantynowi. (Ateny r. 1846. Terretti.)
- ↑ Meteczami zwą Grecy nie tylko zjawiska sferyczne, ale i szczyty gór, wyraźnie u nich bardzo utarte. [Być może w zdaniu pominięto: przedrostek „atmo-“, brzmiałoby ono wówczas: „Meteczami zwą Grecy nie tylko zjawiska atmosferyczne, ale i szczyty gór, wyraźnie u nich bardzo utarte.“ Takie uzupełnienie nadaje temu zdaniu większy sens.]
- ↑ Po Napoleońsku (!) (P. tł.)
- ↑ Alpą — autor porównuje w ten sposób górę Dżumerkę ze szczytami alpejskimi.
- ↑ Podróżując po Grecji, nocowałem w jego celi w klasztorze Megaspilion. (Tłumacz.)
- ↑ Moszea — meczet, świątynia muzułmańska.
- ↑ Kobiety mimo dzikości gór suljockich miały ważne posłannictwo czuwania nad wzajemną zgodą mężów, by kraj nie upadał. Najgroźniejszych w tym celu używały środków. Jeżeli Suljota uderzył żonę, ulegał wielkiej grzywnie, jeźli ją zabił, winien był do śmierci dać utrzymanie tylu ludziom, ile zabita, mogła dzieci zrodzić, co sąd rozstrzygał.
- ↑ Pasmo gór, dotykające na wschód Amfilochji i Paracheloidy.
- ↑ Tenże nie mogąc znieść męki wygnania, tajemnie wrócił do Janiny, nazajutrz zamordowany. Śmierć jego przypisują Gogosowi.
- ↑ Jedni udali się do Korfu, drudzy do Missolonghi, a z temi i rodzina M. Botzarisa. Jego żona Chryzeis po upadku Ali Paszy przeszła w niewolę Kurszida. Ten pod grozą imienia Botzaris był dla niej pełen uszanowania, wojsku przed nią defilować kazał i pytał jej, czy który z żołnierzy nie przypomina jej męża? Smutna Chryzeis wskazała jednego, którego niska postać zdała się jej go przypominać. Jak to? zawołał Kurszid, sam atletycznej budowy, jakim sposobem mąż tak mały mógł tak wielki cios armji mojej zadać?!
- ↑ Patrz zbiór ludowych pieśni p. M. Zampelios.
- ↑ Od tego czasu jednak rzeźba David’a d’Angers’a trafiła do Aten; zaś jej kopia dłuta Georgios’a Bonanos’a do Missolonghi, tą ostatnią można zobaczyć na stronie Wikimedia Commons.
- ↑ Dziś w Missolonghi, Missolunghi, Misolonghi, albo Mesolongi (bo trzeba pamiętać, że to wszystko są transkrypcje z nazw pisanych alfabetem greckim: Μεσολόγγι) w Parku Bohaterów stoi pomnik lorda Byrona w turbanie, z kindżałem w rękach i książkami u stóp. Można tam też zobaczyć tablicę na cześć polskich przyjaciół Grecji, którzy bronili Missolonghi pod dowództwem Mirdzewskiego, a na niej napis po grecku i polsku: „Za Grecję i Polskę“.
- ↑ Byron zmarł chorując na malarię.
- ↑ Byrons Briefe und Tagebücher Böttiger podług Moora i L. B. jugé p. les témoins de sa vie pani Guicioli. Tylko kobieta mogła napisać dzieło tak wielkie głębią uczucia i zaparciem siebie, nikt, a najmniej Moor (który według dowodów p. Guicioli nie był przyjacielem Byrona prawdziwym), nie dał takiej książki o Byronie. Słusznie a propos emancypacji, wyrzekła pani Duchińska: „Pragniesz tylko być mężczyzną, ty co możesz być aniołem!“
- ↑ Inter cetera — między innymi.
- ↑ Schule des Corregio. — Szkoła Corregia.
- ↑ Całe wybrzeże przylądku Korynckiego położone naprzeciw Peloponezu, zwie się Rumelją.
- ↑ That the question!? — Oto pytanie!?
- ↑ Jedyny może w świecie klasztor olbrzymich rozmiarów, kuty cały w jaskini skalistej w górach Peloponezu, stąd Maga-spileon. Tłumacz tej książki zwiedził go z listem ministra Zaimis i uniósł miłe wspomnienia gościnności.
- ↑ Kiedy Doża Morozini więcej zniszczył Partenon bombardowaniem, jak wszyscy barbarzyńcy — o tem gdzieindziej pomówimy. (Przyp. tłum.)
- ↑ Bramę skeijską wygrzebaną w starej Troi przez p. Schlimana widziałem, o czem później. (Przyp. tłum.)
- ↑ Prawnuka jego, młodego konsula na Cyprze, pełnego zapału dla sztuki, archeologa i polonofila poznałem i zaprzyjaźniłem się z nim w podróży z Aleksandrji do Rodus. O zacnej tej rodzinie mówią Grecy, że jest starożytną jak skały jej ziemi. (Przyp. tłum.)
- ↑ Widziałem na wyspie Syra, gdzie mnie okręt odpłynął, na procesji rezurekcyjnej wielkanocnej biskupa celebrującego, który przez dwie godzin trzymał cztery palce wzniesionej prawej ręki wyprężone, a czwarty skulony jak przylepiony do dłoni, dla tego, że tak ręce błogosławią na starych ikonach. (Przyp. tłum.)
- ↑ Wielki odłam bomby wygrzebałem sam na cmentarzu Missolonghi i na koniu w worku podróżnym wioząc z trudnością po całym Peloponezie, przywiozłem aż do Rzymu i wreszcie do domu. (Przyp. tłum.)
- ↑ Relation de l’exp. de L. Byron en Grece 1825, przez hr. Gamba, który był porucznikiem w oddziale fundowanym p. Byrona, a zarazem bratem słynnej hr. Guiccioli.
- ↑ J’aurai quelquechose à faire contre les Albanais — Będę miał coś czynić przeciw Albańczykom.
- ↑ Obecnie wolno tylko raz uderzać w dzwon młotem. Słyszałem te uderzenia cały tydzień na górze Karmel nad morzem. (Przyp. tłum.)
- ↑ Portret Botzarisa ślicznie pojęty i głęboko poczuty, prawdziwy ideał akwareli, był na ostatniej wystawie obrazów lwowskiej, malowany przez Franciszka Tepę. (Przyp. tłum.)
- ↑ Le baiser de la paix. — Pocałunek pokoju.
- ↑ Myryologi są improwizacją na cześć zmarłego, wyrażaną słowem i śpiewem. Ich zwyczaj sięga najodleglejszych czasów. Skoro skona umarły, blizcy mu dom opuszczają, poczem wracają ubrani biało, z włosy rozpuszczonymi, i w improwizacjach, które nieraz zwiastują wielkich poetów uczucia, których nikt znać nie będzie, żal swój wyrażają. Niektórzy najboleśniejsi szepcą mu swe skargi do ucha. Gdy msza nastaje, uciszają się. Potem trwa ten wybuch żalu z klasycznym spokojem wypowiadany, aż dokąd trumna, którą otwartą niosą, w ziemię nie zapadnie.(Przyp. aut).
W pewnym domu gościnnym jednego z byłych ministrów greckich, nocowałem w podróży po Grecji w Sparcie. Widziałem tam w całej pełni to, co Francuzi zwą le culte des morts. Już drugi rok upływał, jak pan domu owdowiał — on, córka i zięć w grubej żałobie, ściany i wszystkie meble, firanki z czarnego kiru, nadawały temu cechę przerażającą. (Przyp. tłum).
- ↑ Frankami zwą Grecy wszelkich cudzoziemców, jak w Rzymie forestieri. Stąd i różnica godzin w Turcji zwie się a la Turia i a la Franca, t. j. według zegaru europejskiego. (Przyp. tłum).
- ↑ Ostatnie dzienniki przyniosły wieść o mającym stanąć pomniku jego w Londynie. Grecja ofiarowała marmur. Z powodu klimatu jednak, pomnik będzie z brązu, a piedestał tylko z greckiego marmuru. Straszny i upokarzający wypadek, że rodzina wzbroniła ojczyźnie postawić ten pomnik na jego grobie w Chuknell, którego mały walący się prawie kościółek widziałem, i skromną tablicę autorowi Charolda, co położyła siostra poety miss Leigh, którą tak kochał. Rodzina jednak uczyniła słusznie; ci ludzie co za życia drą pasy z człowieka, nie mają znowu prawa być jego pompatycznymi grabarzami i przyczyniać się do chwały, choćby ze względu że to straszliwą ironię wzbudza, kiedy się myśli o zbiorowym charakterze ludzkości. (Przyp. tłum.)
- ↑ Naprzeciw Koryntu, w przylądku Krissa, o parę godzin od Delfów wobec Wostizy starego Egium.(Przyp. autora.)
- ↑ Wąs marynarza, który poszedł w przysłowie miał być taki, że go można było owiązać do koła głowy. (Przyp. autora.)
- ↑ Takąż burzę przebyłem między Wostizą a Lepantem. Była jednak burzą tryumfu, po dokonanej szczęśliwie, z niemałemi trudnościami pielgrzymce po Peloponezie. Z Megaspiljonu, ostatnią stacją był mały młynek pod Wosticą, pełen wody, tak, że w niej stał tapczan, na którym spałem; w młynie prócz tego spał baran, który mnie zmokłego po deszczu ogrzewał, dwa woły po kolana w wodzie, i młody młynarz ze swą małą córeczką. Agojata mój (karakaczani) z końmi dla dostania obroku musiał pojechać na noc do blizkiego monasteru. Tam więc zostałem. Nazajutrz dojechawszy do Wosticy i według wyrachowania mego wpadłszy na statek, który tylko co 15 dni lądował, odpłynąłem z burzą ku Lepantowi. Całej burzy w południe prześlicznie przeświecało słońce, a łamiące się promienie o gęste obłoki i skały a warownię Lepantu, całość obrazu o rozhukanem majestacie powlokły jakimś szmaragdowym kolorytem, którego więcej na morzu nie widziałem. Nazajutrz byłem w Patras, zkąd odpłynąłem do Korfu i Neapolu.(Przyp. tłumacza).
- ↑ Hydra, albo Ídra, (bo też H bezdźwięczne) to wyspa na południe od Argolidy.
- ↑ Spezia, albo jak pisze gdzie indziej tłumacz Spezzja — Spétses, Spetsai, leży blisko Hydry, około 20 km na zachód od jej zachodniego krańca.
- ↑ Psara, albo Psará, wcale nie leży blisko Hydry, bo na wschód od Hydry, za Cykladami, blisko Chios, i dwa razy bliżej jej do kontynentalnego tureckiego Izmiru, (czyli Smyrny) niż do Hydry.
- ↑ Laskarina Boubolina mimo iż kobieta, (i to w XIX wieku) była admirałem floty wyspy Spétses, na wyspie w domu w którym mieszkała, o nazwie Dápia, dziś jest jej muzeum, prowadzone przez jej potomków.
- ↑ Wtedy to Grecy wynaleźli te małe łódki, zwane Brulofs palne, które stały się takim postrachem Turków i któremi unieśmiertelnił się Canaris bohaterski. (Przyp. autora.)
- ↑ Widziałem wracając z Palmyry, pod Damaszkiem w Antilibanie kąt jeszcze skalistszy, wioskę sławną z dzikiego położenia, zwaną Malula. Tam, nie wierzyłem oczom moim, wszystkie groby cmentarza, na skale rzuconego, były kute w kamieniu, a tylko ziemią przysypane. Malula, i obok wioska Mnin, to najpiękniejsza droga, jaką w życiu odbyłem. (Przyp. tłum.)
- ↑ Tableau de la Grece 1825 ou recit des voyages de J. Emerson et du Comte Specchio, — Obraz Grecji [w r.] 1825 albo opis podróży J. Emerson’a i Hrabiego Specchio.
- ↑ W Grecji wyraz Burlotto jest utarty, równie we Włoszech — więc go adoptujemy w tym przekładzie. (Przyp. tłum.)
- ↑ Chyba pod Wiedniem? (Przyp. tłum.)
- ↑ Takim miał szczęście tłumacz tej książki poznać go osobiście, już sędziwego, w przeszłym roku, mile i łaskawie przez niego przyjęty; uniósł ztamtąd niezatarte wspomnienie bohatera, przyjaciela Polaków i wielbiciela Polski. (Przyp. tłum.)
Canaris ubogim był i pozostał prawie do końca. Synowie jego stali się majętnymi i przez nich pewien dobrobyt spłynął na ojca. Po upadku Psary, Grecja ofiarowała mu znaczną sumę i dom — odrzucił oboje, a prosił o nowe burlotto, dnia zaś tego, powiada podróżnik Emerson, nie miał Canaris czem zapłacić filiżanki kawy. Tenże Emerson zdumiony był prostotą, jaką zastał, odwiedzając bohatera. Dwie szable na nagich ścianach. On sam stał u okna, patrząc zamyślony na morze. Piękna żona, siedząc na ziemi, bawiła się z dwojgiem dzieci, karmiąc sama trzecie. Gdy wszedł, jedno z dzieci podało mu różę, drugie czibuk, żona zaś kawę i konfitury. Gdy Emerson podziwiał, jakiego ma męża, odrzekła mu piękna Greczynka: „Czyż pan myśli, żebym inaczej za niego była poszła?“ Tę samą już sędziwą widzieliśmy także przy łożu męża. Jedno z tych dzieci jest ministrem, drugie podobno admirałem. Z licznych poetów Wiktor Hugo śpiewał czyny Canarisa. (Przyp. autora.) - ↑ W oryginale francuskim:na stronie 138, widnieje Bourlot-Korkmaz.
- ↑ Mehemet Ali — Muhammad Ali (1769-1849), Albańczyk, namiestnik Egiptu, dowódca wojsk tureckich walczących w latach 1798-1801 w Egipcie z armią francuską.
- ↑ Śmiemy go tak nazwać, później powiemy dlaczego. (Przyp. tłum.)
- ↑ Cytowano nam pewną damę, jak mówią, ciotkę Canarisa, przeszło 50-letnią, która trzy mile morzem przepłynęła i schroniła się, dopłynąwszy, na Antiparos. (Przyp. autora.)
- ↑ Panegja: obraz cudowny. (Przyp tłum.)
- ↑ Patrz o tem Lamartine: Voy. en Orient.
- ↑ Jedną z nich przebyłem na statku „Trinagrja“ z kapitanem Ferroni, jednym z najuprzejmiejszych ludzi, który fortepian salonu swego ofiarował mi na usługi. Grając z godzinę pod urokiem tego obrazu dwa razy z siedzenia zwalony, wreszcie przyszła burza. (W drodze do Syrji 1875.) (Przyp. tłum.)
- ↑ Korwetów — korwet.
- ↑ Brików — brygów. W oryginale francuskim, na stronie 143, widnieje: „50 bricks et schooners“.
- ↑ Nie mając wyrazów szczegółowych marynarki, używamy gotowych. Język marynarski polski musiał istnieć częściowo i ciekawym byłby do zbadania. (Przyp. tłum.)
- ↑ Schoonerów (schooners) — w oryginale francuskim widnieje schooners — szkunerów.
- ↑ W oryginale francuskim, na str. 144, podane są straty tureckie: „perdirent 3 frégates, 2 corvettes, plusieurs bricks, 50 transports et 15.000 hommes“; — utracili 3 fregaty, 2 korwety, wiele brygów, 50 [statków] transportowych i 15.000 ludzi. Tłumacz, albo redakcja pominęli ten fragment.
- ↑ 50 brików — 50 brygów. W oryginale francuskim, str. 145, widnieje: „50 bricks“.
- ↑ Stentora — Stentor to bohater Iliady, którego cechą charakterystyczną był bardzo mocny głos, zatem: wielkim głosem.
- ↑ Ostatni poległ w pobliżu Aten. Stamtąd byłem pieszo u jego pomnika, gdzie poległ. (Przyp. tłum.)
- ↑ Lord Cohran, który wrócił z Brazylji i gorliwie oddał się sprawie greckiej.
- ↑ Tu sęk — jak to pogodzić z tylokrotnem bohaterstwem? (Przyp. tłum.)
- ↑ Patras i Ateny tak, Teby i Sparta jeszcze, o innych i dziś niepodobna tego powiedzieć. Korynt jest osadą kilku mizernych lapianek pod strażnicą Akrokoryntu. (Przyp. tłum.)
- ↑ Instruction publique en Gréce p. Ampére. Revue d. deux Mondes 1. avril 1843. (Przyp. autora.)
- ↑ Dodalibyśmy, że niestety zapomniano, spuszczając się na drogi morskie, co zewsząd otaczają szczęśliwy kraj, o drogach lądowych, one są arteriami cywilizacji, i tylko ten, kto je tam przebywał, wie, jak są nieprzebyte, i że są podporą naturalną rozbojów. (Przyp. tłum.)
- ↑ Podsumowanie autorstwa tłumacza Władysława Tarnowskiego.
- ↑ Greca fides — Grecka wiara.
- ↑ La Grece Moderne p. Yemenis. Paris, Levy fréres.
- ↑ Vous renderez cela à la pauvre Grèce. — Oddacie to biednej Grecji.