Boleszczyce/Tom I/całość
<<< Dane tekstu >>> | ||
Autor | ||
Tytuł | Boleszczyce. | |
Podtytuł | Powieść z czasów Bolesława Szczodrego | |
Wydawca | Spółka wydawnicza księgarzy w Warszawie | |
Data wyd. | 1877 | |
Druk | Wł. L. Anczyc i Spółka | |
Miejsce wyd. | Warszawa | |
Źródło | Skany na Commons | |
Inne | Cały tekst | |
| ||
Indeks stron |
co Jastrzębca w godle noszą,
poświęca
Autor.
Było to na wiosnę 1079 roku.
Drzewa już się rozwijać zaczynały, gdzieniegdzie dąb głuchy stał tylko jeszcze z pączkami nabrzękłemi, niedowierzając wczesnemu w tym roku ciepłu, słońcu i pogodzie. Do koła szumiała i woniała Niepołomicka puszcza, wśród niéj na zielonéj łące, u strumienia, przy którym złociły się gęsto rozkwitłe łotocie, w cieniu drzew kilku, które występowały z lasu, siedzieli i leżeli na ziemi odpoczywający podróżni czy myśliwcy. — Czeladź ich przy małym ogniu grzała sobie strawę i przypiekała mięsiwo; panowie na pagórku zasiadłszy, gwarzyli między sobą po cichu. Było ich pięciu ludzi, średniego wieku, raczej młodych niż starych, a po odzieży i z twarzy łacno rozpoznać mógł każdy, że do możnych należeli rodów. Patrzało im z oczów, że rozkazywać byli nawykli, a choć do lasu przystrajać się nie potrzebowali, wszystko, co na sobie mieli dowodziło dostatku i zamiłowania w pewnéj wytworności.
Pod samym dębem starym, który stał w pośrodku, z rękami w tył zarzuconemi siedział z odkrytą głową, lat średnich mężczyzna przystojnéj twarzy, butnego wyrazu, z jasną, bujną brodą, która mu się szeroko na piersi rozkładała. — Rumiany, zdrów, z oczyma niebieskiemi, nosem orlim, na ustach miał uśmieszek, pogardliwy zarazem, wesoły i dumny. Odziany w kaftan skórzany, wyszywany barwisto, na którym drugi, lżejszy wisiał wolno porozpinany, odjął był miecz, złożywszy go na boku, i czapką przykrył; piersi miał na pół odsłonięte, włos porozrzucany. — Widać, że mu błogo było tak wygodnie wyciągniętemu, na suchéj ziemi, mchu i darni, używać wczasu w cieniu. Umieścił się téż jak mógł najlepiéj, nie wiele troszcząc, jak to będzie wyglądać.
Obok niego siedzący, młodsi z twarzy, a rysami doń podobni, równie byli porozpierani wygodnie, rozkładali się ze swobodą — jedni na pół leżąc, drudzy na rękach głowy złożywszy
Ubiory wszystkich były krojem i barwami do siebie podobne, z cienkich tkanin, kaftany jednym szyte wzorem, obówie misternie pookowywane, szłyki lekkie futrzane jednego kształtu i szerści.
Po za niemi i około nich porozrzucane były łowieckie i rycerskie przybory, łuki, lekkie oszczepy, ostremi zakończone żelazcami, miecze małe i noże w bogatych oprawach. I te znać z jednego wychodziły skarbcu, bo wszystkie były prawie jednakie.
Toż co o stroju i zbroi, powiedzieć było można o ludziach, spojrzawszy na twarze; widać było, że z jednego pochodzili rodu, bo choć w obliczach tych wyraz był nieco odmienny, choć wiek różny, rysy mieli dziwnie do siebie podobne. — Orle ich nosy, ciemniejszych nieco, lub świetlejszych odcieni włosy jasne, usta mięsiste, pociągłe twarze, wysokie czoła, wszyscy mieli jednego kroju. — W ruchach téż ich było pokrewieństwo, w mowie dźwięki brzmiały tonem jednym.
Była to jedna krew, w różnych rozkwitnienia stanach — jeden typ urozmaicony odmianami, jakie do nieskończoności umie mu nadawać natura.
Siedzący pod dębem, był widocznie najstarszym z braci, i zdawał się téż rej wieść między niemi.
Słońce się już było ku zachodowi skłaniać zaczęło, ale promienie jego mocno jeszcze dogrzewały; gromadka téż odpoczywająca nie myślała się ruszać z wygodnéj zaciszy, i chłodem a cieniem lasu się rozkoszowała. Pomiędzy niemi stały rogowe kubki podróżne ponalewane miodem i naczynia z wodą, którą ludzie z niedalekiego zaczerpnęli zdroju. Niedaleko od nich na łące, pasły się bujną trawą wiosenną, konie zażywne z sierścią lśniącą, grzywami długiemi, suchemi nóżkami, nieco dzikie. — Niekiedy podnosiły głowy, jakby się rozpatrzeć chciały, a te które się napasły, zaczepiały się do zabawy i walki wyzywając. Wesołe to były stworzenia, jak panowie co pod dębami spoczywali.
Ludzie nie spuszczali ich z oka, na uboczu siedząc przy dogasającém ognisku, otoczeni zgrają psów, z których jedne leżały, drugie resztek jadła szukały do koła. Na berłach wbitych w ziemię, widać było osadzone trzy zakapturzone i spętane ptaki.
Szum wiatru, rżenie koni, skowyczenie psie, i swary, cichy szept czeladzi, przerywały tylko milczenie. Młoda owa drużyna siedziała, jakby odpoczywając po znużeniu, ust nawet leniąc się otworzyć. Czasem który sięgnął do kubka z miodem lub naczynia z wodą, napił się, otarł usta i legł znowu, pół drzémiąc, na pół czuwając. — Spoglądali na cienie od słońca, jakby wyczekiwali nadchodzącego wieczora.
Choć raźno a butnie wyglądali myśliwcy, nie można było powiedzieć, aby się na ich twarzach odbijało wesele; rycerska ochota była w spojrzeniu, lecz z niepokojem pewnym zmięszana.
Niekiedy wzrok starszego utkwił w dali nieruchomy, a myśl się widocznie zabłąkała też daleko od puszczy i doliny. Drudzy dumali również nad wiek poważnie i tęskno.
— A co! czasby może do powrotu? — odezwał się ziewając ten, co u dębu siedział, a któremu imie Borzywój było.
— Czegóż się tak spieszyć mamy! — odparł drugi wyciągnięty na ziemi, szczypiąc trawę i wyrywając drobne kwiatki, któremi był otoczony. — Zwano go Zbilutem, a chłopak był piękny, rumiany i włos miał obfity, złocisty, który mu spadał na ramiona. — Czego się spieszyć mamy? nic nie pędzi, a tu jak u Boga za piecem cicho i wygodnie — człek choć spocznie.
— Pewnie — odezwał się trzeci — łowy téż teraz, żal się Boże, nie potém; słońce piecze jak śród lata, zwierz chudy, skóra z niego na licha się nie zdała, darmo się ganiać po lesie.
Ten, który to mówił, Dobrogost było mu imie, do starszych należał i twarz miał zmęczoną, a wyraz jéj posępny.
Pozostali nawet się nie odzywali, gdy Borzywój z pod dębu dodał:
— Na służbę do pana przecie warto pospieszyć, aby mu tam tęskno, ani gniewno nie było, żeby którego nie zażądał...
— E! — odparł jeden z tych co milczeli, zwany Odolajem — jest komu nas zastąpić. W lesie człek trochę odetchnie, gdy na zamku we dnie i w nocy spoczynku nie ma.
— Kiedy ci się tak odpoczywać chce — przerwał dotąd milczący Ziema — jedź doma do pana rodzica, albo do Jakuszowic do dziada — jeżeli stary ślepiec cię przyjmie — a nie było ci się zaciągać na dwór królewski. Kiedyś grzyb, to leż w kosz, o miłym spokoju nie ma co i prawić.
Rozśmieli się drudzy.
— To prawda — rzekł Odolaj — że u nas o pokoju ni myśleć, ni pytać, a jednakbym ci Wawelu na Jakuszowice nie mieniał, ani na Zborów... W Jakuszowicach u dziada ledwiebym się zdał ślepemu na parobka, w Zborowie ojcu na nic, a na Wawelu, u boku pana służąc, choć w pocie czoła, człowiek się czegoś kiedyś dochrapie...
Borzywój się rozśmiał niemal pogardliwie.
— A, co my wiemy, czego się dosłużemy i kiedy — rzekł. — Albo się dobije który bardzo wiela, albo gorzéj niż nic, boć to u nas wojna nieustanna, a co najpewniejsza w niéj, to guzy. Niech Bóg da królowi panu wszyćko dobre, pan dla swoich i obcych szczodry jako żaden, ale w inną godzinę srogi, zapamiętały, i tak mu łatwo dać skarb, jak głowę zdjąć.
— A no — rzekł Ziema — królem ci jest, to mu przystało. Najgorszy bodaj taki co ni ciepły, ni zimny, bo człowiek przy nim zagnije i roześpi się. — Wojennemu rzemiosłu trzeba raz wraz jak w łaźni, to ukropu, to zimnéj wody.
— Pewnie — rzekł pierwszy — król musi w dłoni wszystko dzierżeć a krzepko, gdyby cugli popuścił ludziom, roznieśliby go na cztery wiatry. A co było za Mieszka, gdy król szalał a baba musiała rządzić?
— Jemu téż na sile nie zbywa — odezwał się Borzywój. — Od Bolka Wielkiego pana u nas takiego, jako ten nie bywało... Drży przed nim co żyje i co żywe słuchać go musi...
— Oj! oj, — przerwał Zbilut — nie tak to wszyscy mu się korzą, a bardzo słuchają. Podczas gdyśmy w Kijowie gościli, dużo się wyprzęgło i wiele do roboty zostało, póki znowu się w ład wprowadzi. Ho! ho!
— Wszyćko się to zrobi powoli, czekaj — dodał Borzywój — początek już jest, przyjdzie koniec.
— I ja nie wątpię — rzekł Zbilut — gdyby tylko z rycerstwem było do czynienia, z ziemiany i z żonkami ich, co sobie pohulały, gdy im się na mężów czekać sprzykrzyło — dawnoby już koniec temu był — ale się biskup wdał... a to już bieda, kiedy z szablami trzeba pod próg kościelny, i z tym panem do boju, który ma za oręż laskę krzywą, co jéj nie odbić mieczem, a na głowie mitrę jak królik jaki. W kościele on téż królem.
Namarszczył się Borzywój i westchnął.
— Bodaj żeby i wszędzie po całéj ziemi oni królami być nie chcieli, a królów za namiestników swych nie trzymali. — A no z biskupem jednym radaby może łacniejsza była — mówił Dobrogost — choć i to człek twardy i uparty — gorzéj, że poza nim stoi dużo władyków i rycerstwa, którzy wolą księdza w rękę całować, niż królowi się pokłonić... Tym w gębie wędzidło nie smakuje, jużci im lepiéj z rąk biskupów panować, niż królewskie spełniać rozkazanie...
— Kiedyś téż z niemi się przyjdzie rozprawić — rzekł Ziema — do tego się gotuje i musi dojść. Próżno ich biskup zasłania... a i z tym biskupem.
Rozmowa ta chmurami twarze powlokła.
— Co tam o tém naprzód prawić! — odezwał się po chwili Borzywój na pół ziewając. Kto wie, co się stać może, my jedno znać powinniśmy. — Wszyscy, jako tu stojemy, Boleszczyce jesteśmy. Przezwano nas tak drużynę pańską, jakby na urągowisko, dla tego, że przy królu Bolesławie stoimy — my się chwalimy tém imieniem, żeśmy Boleszczyce, prawi słudzy jego! Znajmyż to, że gdy skinie, my za nim w ogień czy w wodę!
— W ogień i wodę! — zawołali wszyscy — a Zbilut dodał śmiejąc się:
— A jak na Biskupa skinie!
— To co? — odparł Borzywój — my swéj woli nie mamy, tylko jego, ja pójdę kędy powie.
Drudzy zmilczeli patrząc po sobie.
— E! — cicho, przebąknął Ziema — gdyby się jednak z biskupem mir złożył, lepiejby było. — Bodaj księdza nie zaczepiać. Mają oni takie siły i moc, któréj żaden król nie ma. Prawda, że król żelazny i mężny, ano i ten twardy, kamienny, bo czuje poza sobą nietylko władyków, ale anioły i świętych!!
— O świętych i aniołach co my tam wiémy, prości ludzie — rzekł Borzywój — dosyć tego, że ma za sobą duchowieństwo i biskupów naszych, i tych co w Rzymie są i gdzieindziéj! Wszyscy się oni za ręce trzymają. Nawet proboszcze, którym teraz żenić się zakazują, muszą iść jak żołnierze posłuszni.
— To co — odparł Zbilut — przecie ich tam lik nie tak straszny, a ludzie do boju nie wprawni... Ja mówię, przyjść do tego musi, że się z niemi wyrąbać będzie trzeba... I, czém prędzéj tém lepiéj. — Cóż to jest? król co na Rusi zwycięzcą był, na Węgrzech panem, wszędzie gdzie doszedł, rozkazywał, żeby w domu panem nie był?? Za się!!
— Czekaj! — rozśmiał się Borzywój. — Nie znasz chyba Bolka, będzie on i doma panem — byle czas miał.... Myśmy od początku jego panowania gośćmi w domu, nie było się czasu rozpatrzeć. Królowa albo namiestnicy siły nie mieli, wszystko się rozlazło i rozpuściło.... Teraz, gdy król sam na swoich śmieciskach, zrobimy porządek, zrobimy!
Zbilut w żart to obrócił.
Naprzód około żonek trzeba zrobić porządek... niech nam król zda to na ręce...
— Cha! cha! — rozśmiał się Ziema — tybyś naprzód poszedł ład zaprowadzać u Krysty, u samego króla, ty jakiś!!
— A no, jeszczeby się tu kto znalazł może, coby się tego samego podjął!! — mruknął Borzywój. Tymczasem cień się długi wyciągnął, do koni!
— Do koni!
Wszyscy zwolna ze swych legowisk się ruszać poczęli, skinąwszy na ludzi, którzy zrywali się, szybko biegnąc na łąkę, gdy odjazdu znak dano a psy za niemi pobiegły, wesoło się przeganiając, aby pasące się pochwytać wierzchowce. Te, choć popętane uciekać nie mogły, rwały się i skakały.
W milczeniu młodzież przypasywała mieczyki. Każdy broń swą rozpoznając brał z kupy, głowę nakrywał, kaftan zapinał. Niektórzy kubki dopijając, chowali je do worków u pasa.
Gotowano się tak do odjazdu, gdy na drodze, co nieopodal wybita szeroko szła lasem ku Krakowu, zatętniało zdala. Wszystkich oczy zwróciły się w tę stronę, zkąd głos przychodził, schylając się, aby pod gałęźmi zobaczyć przybywających... Liście jeszcze nie puściły były wszystkie, więc z za nich drogę dobrze widać było.
Milczeli pospieszając poprzypasywać miecze i łuki mieć w pogotowiu, choć żadnego nieprzyjaciela obawiać się nie mieli powodu.
Tentent zbliżając się, poczynał mieszać z gwarną rozmową kilku jezdnych...
Borzywój, który naprzód najdaléj się wysunął, dał znak ręką braciom, i odwróciwszy się szepnął ku nim.
— Mścisław z Bużenina!!
To mówiąc rozśmiał się szydersko.
— Czyby go nie pozdrowić — boć to zasłużony człek! — złośliwie, z przekąsem rzekł Zbilut do braci.
— Od nas, Boleszczyców poznałby się na drwinach — odezwał się drugi — dać mu pokój. — Ma on i bez tego zgryzoty dość.
Wszyscy ciekawie zaglądali, chcąc się przypatrzeć zapowiedzianemu.
Droga szła tak blizko od ognia i miejsca, na którém stali Boleszczyce, iż pominąć ich, nie widząc — nie było podobna.
Wszyscy jeszcze podsunęli się o kilka kroków naprzód i stanęli niemal wyzywająco. W boki się pobrali, twarze nastroili butno a szydersko, czapki pokładli na głowy przewiesiwszy je na ucho. — Strasznie zaczepnie i zwadliwie im z oczów patrzało.
Wtém na drodze orszak jezdnych się pokazał Przodem ich jechało trzech; rycerz lekko zbrojny, ciemnych już, siwiejących nieco włosów, twarzy rozgniewanéj, pochmurnéj, smętnéj — mąż w czerni wyglądający na kapłana i młode pachole wesołe, zręczne, z wesołemi oczyma.
Za niemi szło ludzi zbrojnych sześciu, wiozących broń i w sakwach zapasy podróżne.
Ten, który się dowodzić zdawał, nazwany Mścisławem z Bużenina, choć wyraz jego rysów gniewny stan duszy malował — w innych ludziach obudziłby raczéj politowanie niż szyderstwo, tak z oczów i czoła głęboki w nim panował smutek.
Gdy nadjeżdżającym pokazali się ci, co nad drogą stali, żachnął się nieco Mścisław, brwi zmarszczył, usta mu się zatrzęsły, ręka zdawała się szukać czegoś; oczyma powiódł po ludziach swych, ale wnet jakby ochłonąwszy, koniowi popuścił cugli, uderzył go, pospieszał. — Mijając wszakże Boleszczyców, wejrzenie groźne, śmiałe skierował ku nim, jakby chciał dowieść, że się ich nie lęka...
Ręką się wziął w bok i tak ich mijał, jakby żadnego nie znał.
Ani Boleszczyce, ani ów podróżny, którego oni Mścisławem z Bużenina nazwali, cicho między sobą żarty zeń strojąc jawne — nie myśleli się pozdrawiać. — Oczyma się mierzyli, ścigali z pogardą i gniewem, lecz ni z jednéj, ni z drugiéj strony wzrok sobie nie chciał ustąpić.
Widać było, że mało co brakło, by się nie rzucili na siebie.
Pan z Bużenina konia zrazu podpędził, potém namyśliwszy się, strzymał go umyślnie, stępią minął jadąc Boleszczyców i czeladź ich, która z końmi nadciągnęła. — Dopiero gdy cała gromadka o kilka kroków odjechała, a Mścisława plecy tylko już widać było, w kupce stojących nad drogą, parsknęły śmiechy głośne, dojmujące, szyderskie.
Zdawało się, że Boleszczyce z niemi wybuchli naumyślnie, popisując się z hałaśliwą wesołością, zanosili się rozlegającemi śmiechami, jedni po drugich, i co który ustał, poczynał inny, a reszta mu wtórowała.
Jeźdźcy odjechawszy nieco gościńcem, stanęli, jakby się namyślali, czy mają upomnieć o zniewagę; słychać było głos męzki gniewny, i drugi duchownego, który hamował i uspokajał. Boleszczyce stali nieulęknieni, niewzruszeni, brali się tylko do mieczyków, poglądając po sobie, lecz po chwilce, tentent koni powolny oznajmił, że jeźdźcy daléj ciągnęli w milczeniu.
— Nieboszczyk mąż pięknéj Krysty! On sam! poznałem go zdala! — odezwał się Borzywój — On sam!
— On! on! — potwierdzili inni — ale jakże zestarzał.
— Słyszę teraz żonę dopiero kochać strasznie począł, gdy mu ją król wziął — mówił Dobrogost — rady sobie po niéj dać nie może....
— A tybyś lepszy był, gdybyś ją miał i wzięto ci ją?? — rzekł Zbilut.
Zapytany nie odpowiedział.
— Zważaliście — rzekł Borzywój — wszakci księdza z sobą miał! Ani ruszy teraz bez nich. — Ten co z nim jechał, przy biskupie jest w Krakowie. Mścisław téż teraz u biskupa pierwszy sługa, popycha go gdzie zechce.
— Jać bo mówiłem — powtórzył Zbilut — komuby taką żonkę wzięto, ten szukając ratunku, nie z biskupem a z djabłemby gotów się pokumać!
Ofuknął nań Borzywój oglądając się.
— Cichobyś był, w drodze pod noc takie licho wspominać!
— Sam sobie winien — głupi człek — dodał Ziema — nie przyszłoby do tego, żeby rozum miał...
— Cóżby mu rozum pomógł? — odezwał się drugi.
— Nie zaszkodziłby — mówił Dobrogost. — Tyś na to nie patrzał jak my, a gadasz, myśmy świadkami byli, wiemy jak sprawa szła; — nam nie tobie sądzić o tém. — Tyś jeszcze podówczas, czy w Jakuszowicach, czy w Zborowie za łaniami latał...
— A nauczcież miłościwie, jak to było? — rzekł młodszy — ciekawym.
— Naprzód głupi człek — mówił starszy — że taką śliczną, młodą żonkę, wystroiwszy jak łątkę, przywiózł na okaz na dwór królowéj, jakby mu pilno się nią pochwalić było. — Doma ją trzymać winien był za zasuwą i nie pokazywać nawet rodzonemu bratu...
Toćto śliczność jest, jakiéj drugiéj niema.
— Prawda! — potwierdził Zbilut gorąco — dziś na zamku ona królową, i gdzie się pokaże, królowa... Człekby za nią w ogień i w wodę skoczyć gotów!
— Król téż nie mnich — mówił pierwszy — aby sobie oczy zakrywał, gdy mu hoże liczko wpadnie do oka... Jak ją raz zobaczył, spokoju nie miał, póki znowu jéj nie widział. Mnie dziw tylko, że ją pierwszego dnia puścili z zamku! — Ile nas było wówczas, szeptaliśmy sobie — król ją weźmie. — A co za dziw? Królowa nie młoda, zajęta synkiem, a hożą taki nigdy nie była jak ta... Czy to królowi nie należy się najpiękniejsza w królestwie niewiasta, jak na wsi panu??
Mścisław zmiarkował od pierwszego razu, że król mu się coś do żony bardzo swatał, bo od niéj cały dzień nie odstał. — A i Krysta nie była od tego; co król, to król, lepiéj być królewską kochanką niż ziemianina żoną. Wywiózł ją mąż do Bużenina, toć przecie nie za światem. Pojechaliśmy w tamtą stronę na łowy, dobrawszy taką porę, kiedy pana doma nie było. — Zmiarkowali zaraz wszyscy, o co królowi szło. Byłem z nim, gdy do dworu przyciągnął, musiała żona wyjść przeciw, bo gospodarza nie było... Król się nam obozem kazał rozłożyć w podwórzu, a sam do dworca szedł i został tam dzień jeden i drugi. — Drugiego dnia już wszyscy wiedzieli, że ją z sobą wywieziemy. Młodziutkie stworzenie dało się wziąć jak kuropatwa, kiedy jastrząb nad nią zawiśnie. Płakałać niby i opierała się wrzekomo, a śmiała drugiém oczkiem i szła bez przymusu... Trzeciego dnia jechaliśmy do Krakowa, upolowawszy jeno Krystę, ale ta nam za najlepszą stała zwierzynę. Król ją na zamku we dworcu posadził osobnym i pilnuje jak oka w głowie.
Stał się dopiéro srogi krzyk i wrzask a gwałt! Jakby królowi nie wolno było mieć miłośnic? — jakby to ich Mieszkowi broniła Dubrawka, albo Bolko Chrobry nie chował ich we dworze, ile mu się chciało? — jakby to cesarze i panowie tego samego nie czynili co dnia?
— Tać — rzekł drugi cicho — niechby był brał jaką chciał, tylko nie ziemianinowi żonę. — Drudzy tego nie czynili.
— Kto tam wie! — ciągnął daléj opowiadający — bywało różnie, wrzawy takiéj dla jednéj niewiasty nie podnoszono. Biskupowi, co do króla ząb miał, było to na rękę. Wziął się sam za tę sprawę i począł grozić...
Ale król się z niego i z gróźb tych śmieje — a Krysta na dworze została i siedzi.
— Czego bo od niego chcą i biskup i królowa — przerwał Ziema — alboby lepiéj było, żeby królowę odprawił, a drugą sobie wziął natomiast? Przecie się matce Mieszkowéj krzywda nie dzieje, bo jéj wszyscy cześć oddają.
— Dość bo już tego mléwa, z którego tylko otręby — krzyknął Borzywój ruszając się. — Na konie czas siadać! — mała rzecz a gadanina bez miary. Biskup z tego straszne rzeczy robi, bo mu tak trzeba; przez Mścisława wszystkich władyków i ziemian burzy, że już żon i córek swych nie są bezpieczni. — Jak królowi doje, to co się dziś śmieje, burknie, nie daj Boże z nim wówczas rozprawy, nie daj!
— Gdyby Biskup nie był Biskupem — dodał Ziema cicho.
— Jakby to biskup nie był człowiekiem, jako my? — odparł Borzywój.
— I téj ziemi ojczycem, a nie żadnym Włochem lub Francuzem, jak inni, bo do tamtych, co ich papież z Rzymu przysyła — król takiego prawa nie ma — rzekł Zbilut.
— Pewnie! — potwierdzili inni — toć ze Szczepanowa jest rodem.
Po chwili Zbilut w oczy starszemu spojrzawszy, szepnął mu ciszéj:
— Nie godzi się to może panu bratu starszemu przymawiać, ani go drażnić — anobym rzekł, że sprawy królewskiéj tak broni; bo i jemu Kryście w oczy zaglądaćby się chciało!! Ej! ej!
Borzywój namarszczył się i pięść mu ściśniętą pokazał.
— Milczałbyś ty, gołowąsie jakiś, co mléko masz pod nosem! Dam ja ci! dam!
Zbilut pokorną zrobił minę, głowę w ramiona schował, a z pode łba uśmiechał się do braci — tylko starszemu w oczy spojrzeć nie śmiał.
Drudzy téż na starszego spoglądając, wszyscy się po troszę śmieli i poprychiwali.
Borzywój, choć tak srogą twarz był przybrał zrazu, sam téż nieco usta krzywił i nic nie mówiąc, zabierał się do drogi.
Podawano konie, które czeladź już dawno w pogotowiu trzymała pokiełznane i popodpinane.
Wszyscy ujmując się grzyw, skakali na nie raźno, choć im nikt ręki nie podawał. — Żwawe wierzchowce rwały się zaraz z miejsca, tak że je ledwie utrzymać było można.
Czeladź pościągawszy reszty sakw podróżnych i przyborów, natychmiast dosiadła swoich mierzynów, puszczając się za panami, tą samą drogą, którą jechał niedawno Mścisław z Bużenina, ale w stronę przeciwną.
Słońce, chociaż już dawno było z południa, jeszcze na niebie kawał przebiedz miało do zachodu — ale już upał wiosenny się zmniejszył — chmurki je przycieniały i powietrze było do oddychania lżejsze,
Aż miło jechać było, i Boleszczyce nie spiesząc, przebywali skraje puszczy, pod sam już wieczór wydobywając się z niéj w żyzny kraj ku Krakowu. Tu téż ruch na gościńcu zaczynał być znaczniejszy coraz, spotykali więcéj wozów, konnych i pieszych ludzi.
Wszystko to na widok jadących, którzy z czeladzią, psami i ptakami, całą szerokość drogi zajmowali, zdala już ustępowało przed niemi, zsuwało się na kraje, piesi stawali, kłaniając się do ziemi, bo w nich królewską drużynę poznawano.
Boleszczyce, jakby byli w swojém prawie, nie myśleli ustępować ani się ścisnąć dla nikogo — wozy nawet musiały przed niemi zjeżdżać na role. Psy uganiały się swobodnie za owcami w polu, a odpędzić ich nie śmieli pastusi... Była to królewska drużyna.
Ludzie i niewiasty niewolne, zdala na pole zbiegali, by się z nią nie spotykać.
Nad wieczorem już za lasem byli w otwartém miejscu, gdy zdala ukazał się naprzeciw nich jezdny orszak, który téż zajmował drogę całą... Borzywój, gdy się nieco zbliżyli, wpatrzywszy się weń, oczyma dał znak swoim braciom i czeladzi, ażeby nie ustępowali.
Zdala widać już było ludzi konnych i zbrojnych, skromnie poodziewanych z cudzoziemska. — Liczba ich nie przechodziła gromadki Boleszczyców z ich czeladzią.
— To biskupi dwór i słudzy — odezwał się Borzywój półgłosem — ja ich znam, musi ktoś jechać z jego pobocznych, jeśli nie on sam... dokąd? kto wie. — A no, mniejsza o to, choćby i sam Biskup był, czego mamy mu ustępować! albo nie jesteśmy królewską drużyną?
— Nie ustąpim pewnie — zawołał Dobrogost.
— A no, nie! nie! — zaczęli powtarzać inni, mając się już do oręży. — Oczy się im zapalać zaczęły.
— Nie przepuścim — powtarzali.
Dwa orszaki coraz się ku sobie zbliżały. Z drugiéj téż strony musiano poznać, z kim miano do czynienia; ludzie się nieco zatrzymali, zwalniając kroku, jakby dla narady, co począć mieli.
Tylko jeden, przodem jadący na nic się nie zdawał uważać, wyprzedzając tych, co mu towarzyszyli,
W milczeniu, ściśnięci, ławą jechali Boleszczyce, oszczepy trzymając w ręku, ramię do ramienia, w bok się biorąc, i butę okazując straszliwą...
Jeden drugiemu oczyma odwagi dodawał — spoglądali na czeladź, aby ją utrzymać w porządku. Borzywój niby wódz zajął miejsce w pośrodku i postępowali zwolna, ale tak, jakby na nieprzyjaciela uderzyć mieli.
Z tamtéj strony ciszéj, spokojniéj szli ludzie, jakby pewni byli, że się im nic stać nie może. — Patrzali przed się nieulęknieni wcale, nie okazując żadnego wrażenia.
W pośrodku ich jechał na koniu kapą okrytym mężczyzna lat średnich, pięknéj postawy, wspaniałego oblicza. Wierzchowiec jego spokojny, nie świecił żadnemi ozdobnemi rzędami, ani wisiadły; na sukni téż czarnéj, którą on sam był odziany, oprócz krzyża na piersi nic więcéj widać nie było. Twarz nie potrzebując oznak innych dostojności, znamionowała męża co się czuł silnym i nad pospolity tłum wzniesionym wysoko.
Wejrzenie miał, które raz zwrócone na człowieka, zmuszało do poszanowania i trwogi, nie żeby gniewne było, albo surowością zaprawne, ale majestat z niego promieniał i siła jakaś niezwyciężona. Piękne rysy osłaniał pokój niewzruszony...
Jechał zwolna powstrzymując konia, jakby chciał dać czas do namysłu tym, co mu drogę zastępowali. — Czeladź otaczająca go, choć zbrojna, nie spieszyła z żadną oznaką, jakoby gościniec sobie miała torować siłą; jak on sam, zdała się pewną, iż broni użyć nie będzie potrzebowała.
Borzywój mocno się nasrożywszy, gdy oko w oko stanął z jadącymi naprzeciw, widocznie się zawahał, rzucił wejrzeniem gniewném, lecz — stało się to sam nie wiedział jak — ustąpił w bok, konia ściągnąwszy gwałtownie i szparko, tak, że na tylnych osadził się nogach. — Inni téż zobaczywszy to, ruszyli nieco z miejsc, tak, że dla orszaku biskupiego pozostał wolny wązki przesmyk, między dwoma kupkami ściśniętych Boleszczyców, jakby go między siebie wziąć i osaczyć chcieli.
Nieulękniony biskup konia potrącił nogą i wjechał w tę gromadę zwolna, nie spiesząc wcale, ani się troszcząc o to, co się z ludźmi jego stanie. Ci za przykładem pana jechać środkiem chcieli, gdy, Biskupa przepuściwszy, Boleszczyce się ścisnęli groźnie i pozostała czeladź musiała, pana samego zostawiwszy, zjechać na bok z gościńca w pole, przyśpieszając kroku, jakby uchodziła. — Młodsi Boleszczyce na widok nieładu, który powstał między orszakiem Biskupa, w głos szydzić i śmiać się zaczęli.
Po twarzach ludzi towarzyszących Biskupowi, widać było złość i oburzenie, nikt się z nich jednak porwać pierwszy nie ważył na królewską drużynę, a Biskup wolnym krokiem przejechawszy przez rozstępujących się, i głowy nawet nie zwrócił, aby zobaczyć, co się po za nim działo, tak się zdał pewnym, iż się ani jemu ni czeladzi nic złego stać nie może.
Tą powagą i wejrzeniem pełném ufności w swą siłę, zmusił on królewskę drużynę do cofnięcia się przed sobą. Borzywój i oni wszyscy ani wiedzieli jak się to stało, iż ustąpili. Sami na siebie gniewni byli, a czuli, że ich do tego skłoniła jakaś potęga, którą uczuli, spotykając ten wzrok królewskim majestatem zbrojny.
Zaledwie się to stało, Boleszczyce ochłonąwszy obejrzeli się za siebie naśmiewając i szydząc, a w istocie chcąc pokryć wrażenie, którego doznali, niektórzy ręce zbrojne popodnosili do góry. — Biskup nie widział tego, gdyż wzroku nie zwrócił ku nim, towarzysze tylko ze szmerem oburzenia dognali go, oburzeni i gniewni, ale wkrótce na zakręcie drogi znikł im z oczów poczet cały.
— Czegóżeś mu z drogi ustąpił! — zawołał Dobrogost do Borzywoja — byłoby mu stanąwszy zaprzeć gościniec, a nie zjeżdżać w bok... niechby on był zmuszony cofać się przed nami, a nie my przed nim!
— Albo ja wiem, co się z moim koniem stało! — odparł Borzywój — uląkł się i w bok żachnął, nie pospiałem go strzymać.... Zresztą Biskupem ci jest! a nie ustąpiłem się dla niego... tylko...
— Tylko dla czego? — rozśmiał się Dobrogost.
— Aby ludzi mu wprawić w zamięszanie — Na gościńcu się z nim rozprawiać nie nasza rzecz.
— Spojrzałeś ty mu w oczy? — odezwał się Zbilut.
— Cóż myślisz? pewnie — wzrokubym się nie uląkł niczyjego! — wołał Borzywój.
— Ale srogo patrzy jakoś, aż mrozem ścina — wtrącił Ziema. — Ciarki po mnie poszły, gdy mijając go, oczy spotkałem.
Inni się nie przyznawali, starając pokryć wrażenie żartami i szyderstwy. Oglądano się jeszcze, ale już tylko tuman kurzawy widać było za niemi.
Słońce zapadało, wśród wesołych chmur, pomalowanych dziwnie czerwono, złocisto, pomarańczowo i fioletowo... W górze obłoczki, jakby fręzlami oszyte, rozpinały się po niebieskiém tle niebios. — Ptastwo uwijało się gromadami w powietrzu, zabierając pospiesznie do spoczynku — mrok już z drugiéj strony niebios nadchodził.
Jechali jakiś czas w milczeniu posępném.
— Wyznaj Borzywój — szepnął Ziema — i tyś go się uląkł jak ja! Ani ci się dziwię. Ten ci to sam, co Piotrowia zmartwych wskrzesił na świadectwo, nie trudnoby mu więc było żywych martwemi uczynić, gdyby chciał. — Ja wolałbym go ani widzieć, ni zaczepiać....
— Pewnie — szepnął starszy po długim przestanku. — Jak mam przeciw sobie żelazo i strzały, wiem, z kim walczę i co mi grozi, a z temi co niewidzialną siłą mogą zabić lub wskrzesić — jak tu wojować! Wolałbym, żeby i król z nim pokój zawarł, ale pono po czasie o tém myśleć. Biskup srodze rozjątrzony, odgraża się na pana, iż go precz wyżenie...
Wszyscy księża mówią teraz, że do tego doprowadzą króla, iż jak cesarz papieża niedawno, on biskupa w nogę będzie musiał całować.
— Cesarza ja nie znam — dodał pomilczawszy Borzywój — ale króla do tego zmusić — bodaj ciężko będzie.
Spojrzeli po sobie głowami potrząsając Boleszczyce i westchnęli.
— Co o cesarzu prawią, że mu papież nogę na karku postawił — przebąknął Zbilut — to tam baśnie być muszą, które klechy roznoszą, aby straszyć świeckich ludzi.
— Nie bajki, — zaprzeczył Borzywój — słyszałem o tem od króla nieraz. Śmiał się z cesarza mówiąc:
— Gdybym ja cesarzem był, rychlejbym koronę postradał, niż cześć moją.
Gwarzyli tak jeszcze jadąc, gdy się w dali na boku gościńca pokazał dworzec znaczny, ostrokołami i drzewy otoczony. Na wyjaśnionych niebiosach drzewa i zabudowania ciemną się massą malowały, wśród któréj otwarte okna i drzwi silnie oświecone błyskały jak ogniska, w podwórcu zaś smolne stosy i beczki pozapalane, łuną szeroką okolicę zalewały... Zdala widać było jakby gorejące drzew wierzchołki i unoszące się w górę krwawe od płomieni dymy, iskrami natykane.
— Hej! hej! — zawołał wesoło Dobrogost — wszak ci to chyba się król tu zabawia, na swym wiejskim dworze, bo któżby inny!
Ruszyli wszyscy ochoczo pokrzykując...
— Król nasz! król!.... dobrze się nam go spotkało! A no żywiéj!
Kłusem puściła się cała gromadka, przyspieszywszy kroku.
Im się bardziéj zbliżali, tém światło większą łuną na nich biło; wrzawę, śpiewy, gęśle słychać było coraz donośniejsze.
— Król bez wątpienia... powtarzano.
— I wesoło tam około pana naszego — mówili — w dobry czas ku wieczerzy przybywamy. Ani chybi téż z królem Krysta być musi, a kto rad się jéj uśmiecha, choć w oczy jéj zajrzy...
Z wesołemi śmiechy i okrzyki, Boleszczyce się ku wrotom zbliżyli, gdzie czeladź stała liczna — daléj konie powiązane do żłobów stojących w dziedzińcu rzędami. — Inne czeladź w rękach oprowadzała.
Przez okna, których otwarte okiennice na oścież stały, w środku widać było pochodniami oświecone izby, z których wesołe śpiewy i brzęczenie muzyki dochodziło.
Zaledwie Boleszczyce w dziedziniec wjechali, zewsząd ich pół-głosami witać poczęto. — Tu téż dla czeladzi prawdziwie królewską ucztę zastawiono. Beczki stały gęsto, kubki i czerpaki przy nich, chleb leżał stosami, séry bielały na słomianych matach i woń pieczonego mięsiwa rozchodziła się do koła.
Drzwi i okna oblegała czeladź i dwór strojny i zbrojny bogato, ludzie orężni w pięknych sukniach.
Tuż pod złocistém okryciem, aż do ziemi spadającém, dwóch ludzi zwolna przeprowadzało piękną klacz ulubioną królewską, którą Orlicą zwano. Około niéj z wielką pieczą i troskliwością kręcili się ludzie chléb jéj z rąk podając, to podstawując napój — ale ona obojgiem gardzić się zdawała.
Niewielkiéj miary, siwo jabłkowita, z połyskującą sukienką, czarnemi kopyty, nozdrzami różowemi rozdartemi, czarnémi wielkiemi oczyma, długą grzywą jedwabną i ogonem jak kosa zaplecionym wstęgami złotemi — królewska faworyta zdawała się wiedzieć do kogo należała. Szła dumnie nie dając się pociągnąć, zatrzymując ludzi, podnosząc głowę czasem i rżeniem zdając się okazywać niepokój i znudzenie.
Gdy się ten głos ozwał w dziedzińcu, naówczas konie, które u żłobów stały, rwały się, rżały, mieszały i całe podwórze rozlegało temi końskiemi rozhowory, które śpiewy i gędźbę głuszyły...
Orlicę, jak królowę tego stada, otaczał dwór jéj własny, miała nawet namiot osobny, w którym spocząć mogła gdy chciała na świéżo podesłanéj słomie, wśród kubłów z wodą, naczyń z owsem i wonnego siana.
Boleszczyce witani wesoło, pozsiadali z koni, pościągali suknie, pozapinali kaftany, pooddawali części uzbrojenia czeladzi, i wprzódy nim weszli do środka, przez okna starali się przypatrzeć obrazowi, który ztąd wnętrze dworu przedstawiało.
W izbie długiéj, nizkiéj a niezbyt szerokiéj, którą stojący przy ścianach pachołkowie oświecali, — widać było ustawiony stół długi, okryty obrusami szytemi na rusi wzorzysto, zastawiony naczyniami srebrnemi i złotemi. Konwie, dzbany, kubki, misy, wszystko było z tych kruszców grubo kute i świeciło a lśniło się w ogni blasku. Mnogość tych naczyń prawdziwie królewska, dziwiła ciekawy tłum, który cisnąc się do okien, przypatrywał pańskiéj biesiedzie.
Nie odpychano gawiedzi, bo król łaskaw był dla prostych ludzi, niekiedy aż do zbytku, tak, że ziemianie i rycerstwo za złe mu mieli, iż więcéj nimi się opiekował, niż temi, co z nim i za niego krew przelewali. — Widać było ze swobodnych śmiechów i ruchów tych gromad, że się tu czuły jakby u siebie, i wcale królewskiego dworu, jego ciwunów i sotników nie lękały.
Na szerokiéj z poręczem ławie, obwieszonéj suknem bogato, siedział na podwyższeniu lat średnich mężczyzna, ciemnych oczów, włosa i brody, którą nieco postrzyżoną nosił, w sukni z jedwabiu złotem szytéj, ze sznury i kutasy złotemi, bramowanéj bogato. Na szyi miał gruby łańcuch, pas na biodrach szeroki i mieczyk przy nim kamieniami sadzony. — Na głowie przechylony siedział szłyk szkarłatny z futerkiem. — Nogi miał obcisło suknem okryte, z niechcenia założone, jedna na drugą, ozute butami czerwonemi ze złotemi skówkami na nosach.... Siedział rozparty wygodnie, rękę jednę na poręczy trzymając, drugą wyciągnąwszy ku pięknéj niewieście, którą miał obok siebie.
Twarz jego, choć zmęczona, piękną jeszcze była, nadewszystko dumy, siły, namiętności i ufności w siebie pełną. — Króla w nim znać było zdala, nienawykłego ustępować nikomu, Gorzały ogniem jakimś wewnętrznym rozpłomienione, żywo biegające oczy — usta wydatne, wydęte były i mięsiste, policzki okrywały rumieńce silne, czoło miał wyniosłe, nos orli z nozdrzami rozdętemi.... Po twarzy widać było gdzieniegdzie krwią wzdęte żyły, zdające się skórę podnosić, jakby im pod nią ciasno było. Z królewską dumą na twarzy téj łączyły się królewska ludzi pogarda i pycha niezmierzona. Młode i zdrowe lice, życie i trudy jego już pofałdowały były i zmięły, wyciskając na niém ślady burz, przez które przeszło zwycięzko.
Oczy czarne czasami zmrużał dziwnie, niekiedy usta oddymał, srożył się i marszczył, na chwilę prawie spokoju nie dając obliczu swemu. Biegały po niém prądy różne i widome dla wszystkich, bo się z niemi ukrywać nie chciał i nie potrzebował.
Gniewy, radość, szyderstwo, oburzenie, zniecierpliwienie, przelatywały jak chmury po niebiosach, mieniały się, nikły, wracały, tak, że kto chciał czytał w téj twarzy na oścież stojącéj, co się działo w duszy pana.
A twarz to była, jak kwietniowych dni niebo zmienna, błękitem naprzemiany, obłokami czarnemi, chmurkami białemi, oponami szaremi, słońcem wesołém i złocistém malowana, któréj poranek nie ręczył za wieczór, a burza nie trwała dłużej pogody... Piorun mógł z niéj uderzyć niespodziany, a w chwilę potém mogły się otworzyć spokojne błękity...
Od dziecka niemal pan, żołnierz, wódz, zwycięzca; co rozdawał trony — był nieulęknionym i nie rozumiał może, iżby dlań co niepodobném być mogło.
Niewiasta siedząca przy nim, piękna i młoda, na twarzyczce niemal dziecinnéj, miała wyraz zalotności wyzywającéj, śmiałéj, nie wstydzącéj się wcale, naiwnéj.
Białéj płci, z małym rumieńcem, nieco blada, czarnemi wielkiemi, wesołémi oczyma z pod ciemnych łuków brwi, patrzała w króla jak w tęczę. Maleńkie jéj usteczka uśmiechały mu się lubieżnie, a w uśmiechu biały pasek ząbków śnieżnych przeglądał. — Ciemny włos rozpuszczony miała na ramiona, które się od niego bielsze jeszcze wydawały.
Niebieska sukienka ze złotém szyciem, ciasno obejmująca kształty ciała, pokryta była drugą szkarłatną w fałdach bogatych osłaniającą ją, od niechcenia rzuconą.... Na piersiach, głowie, ramionach, rękach, u pasa, złote ozdoby świeciły i wyglądały, gdzie tylko się mogły umieścić. — Strojną była do zbytku, chciała być piękną i wyglądać po królewsku, choć na to się tak bardzo stroić nie potrzebowała. — Młodość jéj była pełną uroku, świeżość wdzięku, który gasił wszelką urodę niewieścią, coby z nią chciała wystąpić do walki.
Król jedną ręką spierał się na białém jéj ramieniu i z rozkoszą patrzał w czarne jéj oczy, rozjaśnione weselem dziecinném. Śmiała się jemu, światu, życiu, wszystkiemu na co patrzała, mężczyznom co przechodzili, złotym dzbanom, pochodniom i nocy pogodnéj, która oknami zaglądała. Ani wstydu, ani uczucia innego nad to roztrzpiotane wesele nie widać w niéj było. Smutnemu panu ten śmiech perłowy musiał serce zastygłe rozgrzewać.
Tuż za tą królewską parą stało kilka niewiast młodych, pięknych, strojnych, wesołych także, szepczących poufnie między sobą, śmiejących się i chichoczących ciągle, spoglądających śmiało po mężczyznach, którzy króla otaczali.
Piękne te niewiasty zdawały się dobrane, aby i wesołość pani i jéj wdzięczną twarzyczkę, jeszcze weselszą i wdzięczniejszą czyniły. Przy niéj wydawały się tak gminne, pospolite, jakby z innego pochodziły świata.
Ich srom nawet był od jéj zalotności bezwstydniejszym.
Dwór męzki, który króla otaczał, składał się z samych młodych i rycerskich postaci. Niektóre z nich ledwie się zdawały wychodzić z dzieciństwa i puszek ledwie się im na brodzie i na policzkach wysypywać zaczynał. Wszyscy oni błyszczęli od złota i bławatów, przepysznie strojni — i znać lubujący się w wytwornéj odzieży — wszyscy mieli twarze wesołe, usta uśmiechnięte, trochę pańskiéj dumy na licu i buty dworaczéj.
Ani jednéj siwéj głowy, ni jednego starca poważniejszego w całém tém okoleniu nie było. — Król się wydawał najstarszym ze wszystkich i najbardziéj uwiędłym.
Wszyscy stojący około pana, czekali, patrzali rozkazu i skinienia, zdając się chcieć odgadnąć z oczów króla, jakiéj może zapragnąć usługi. — Nawet mieniając wejrzenia z niewiastami, co ich oczyma i ruchami wyzywały na psoty, młodzież ta ciągle ku panu jedném okiem spoglądała.
Jak żadnéj staréj, tak też i posępnéj nie widać było twarzy. — Królowało wesele, pan smutku w tych godzinach nie lubił.
Na ławie w głębi siedziała gędźba, pobrząkując w struny, a gdy się ozwała, niewiasty za królem stojące, nucić poczynały z cicha. Śpiew ich zrazu nieśmiały, wzmagał się potém coraz silniéj, łączyły się z nim głosy nowe, i pieśń wesoła swawolna, przerywana śmiechami, przebrzmiewała po komnacie, wylewając się na podwórze, gdzie jéj zdala wtórowano.
Śpiewające dziewuchy, gdy przyszło coś zbyt surowego w pieśni, zakrywały sobie oczy, odwracały głowy, osłaniały się rękami, zarzucały fartuszkami, ale śpiewały ochoczo.
W chwilę potém opadały ręce, odgarniano zasłony, błyskały oczy śmiechu pełne i usta różowe.
Piękna czarnobrewa swobodnie się opierając na poręczy siedzenia, przechylała się w takt pieśni, kołysała, jakby giętką kibić i kształty toczone chcąc ukazać. Czasem podnosiła rączki białe, klaskała w nie zlekka, to spuszczała na kolana, niekiedy szybkiém, ukradkowém wejrzeniem przelatywała po izbie i twarzach, po drodze zawadzając swawolnie o gorące oczy młodzieży.
Każdy, na którego padł wzrok ten czarodziejki, mimowolnie drgnął, jakby go kto mieczem przebił, ale nim pogonił za nim, już on gdzieś odleciał daleko — król na nią tylko patrzał, czasem usta zwilżył trochę w złotym kubku, który stał przed nim i znowu go stawił przed sobą zamyślony. Dwór czatujący na pańskie wejrzenia, dzisiaj go nie mógł pochwycić.
Boleszczyce popatrzywszy przez okna, poszeptawszy w progu, pośmiawszy się z przyjaciołmi u wnijścia, wreszcie się do izby skierowali. Rozstąpiły się im straże, zaczęli głośno witać znajomi — usuwali się wszyscy. Szmer się stał, król odwrócił głowę, brew zrazu zmarszczył, lecz obaczywszy swą wierną drużynę, uśmiechał się im znak dając, aby szli do napitku i jadła.
Za królewskim wzrokiem poszły oczy czarnobrewy, spotkały się z wejrzeniami, które ich już szukały; zarumieniła się mocno, niby zadąsana odwróciła szybko głowę, wnet spojrzała powtórnie i pokraśniała mocniéj jeszcze... Borzywój i Zbilut szczególniéj ścigali ją wzrokiem zuchwałym. — Wszedłszy Boleszczyce stanęli nieco zdala między swemi.
Król w chwilę skinął, aby się zbliżyli. Podszedł Borzywój jako starszy.
— Cóż tam wasze łowy? — zapytał król obojętnym głosem.
— O mało się nam bardzo nie udały — odezwał się Borzywój — bośmy spotkali na drodze straszną zwierzynę.
— A cóżeście z nią poczęli? — rzekł król — zabiliście?
— A! nie — mówił starszy z Boleszczyców — nie wiedzieć jak się to stało. Stado poszło w rozsypkę, a zwierz nas rozpędził.
Król spoglądał ciągle nie wiele wagi przywiązując do opowiadania, jakby o czém inném myślał, w tém Zbilut podszedłszy, dodał za brata.
— Nie udały się nam łowy, miłościwy panie, bo biskup Stanko drogę nam przejechał.
Posłyszawszy to imie, król się żachnął i zmarszczył nic nie odpowiadając. — Nawet w żarcie wspomnienie o biskupie przykrém mu było.
— Dziś bo zgoła szczęścia nie było w lesie — mówił daléj Borzywój oczyma strzelając ku pięknéj czarnobrewie — wszak ci to i pana z Bużenina spotkaliśmy na gościńcu w lesie.
Twarz niewiasty oblała się cała krwią, pokraśniały nawet białe ramiona, odwróciła głowę, przelękła, jakby na padalca nastąpiła.
— Byłoż go tu zabrać z sobą — przemówił król obojętnie a szydersko — niechby się napił i poweselał, bo zły, słyszę, chodzi i gniewny.
— O! jechał smętny jak post — odezwał się Borzywój — kędy? Bóg wiedzieć raczy i z księdzem, jakby się na śmierć gotował.
Król usta odął, uśmiechnął się wzgardliwie i odwrócił żywo do siedzącéj przy sobie. — Boleszczyców już jakby nie widząc, zapomniawszy o nich...
Ci też, wyczekawszy mało, ustąpili z przed króla, wmięszali między dwór, a młodsi, po za niewiasty wszedłszy, gzić się z niemi i zaczepiać je ostrożnie zaczęli... towarzyszki czarnobrewéj nie zdały się im tego brać za złe, srożyły się wprawdzie, ale w tak dziwny sposób, jakby wyzywać chciały. Ręce co innego, oczy co innego mówiły, co innego usta. — Król choć słyszał chichotania i szepty, wcale się nie odwrócił nawet, bo znać tak zawsze bywało...
Czarnobrewa tylko spozierała surowo nie na swe niewiasty, ale na tych niewiernych, co na inne twarze w jéj obecności patrzeć mogli.
Parę razy wzrok jéj pobiegł za Borzywojem i Zbilutem, na każdego z nich spoglądając inaczéj. Śledzić się zdawał pierwszego, drugiego szukać niespokojnie, jednego obawiać, drugiego pożądać, jak dziecię zabawki...
Wszystko w niéj było aż do zalotności dziecinném.
Właśnie się krótka rozmowa Boleszczyców z królem skończyła, gdy gęślarze, którzy byli umilkli trochę i spoczywali, brzęknęli w struny, szmer ucichł, piosnka cicho i nieśmiało poczęła się odzywać jakby z dali.
Stara to była pieśń miłosna:
Stanę się, stanę siwym kaczorem...
.......
Niewiasty, jakby urokiem jéj porwane, rozśpiewały się na dobre, zapomniały o wszystkiém, prześcigały głosami, i pieśń rozlegała znowu po izbie, w podwórzu, kołysząc jak fala, aż póki z ostatnią nie umarła zwrotką.
Westchnęła czarnobrewa — może się jéj dawne jakie przypomniały czasy, inne głowy pospuszczały. Niewiadomo co pieśń niesie, za słowami jéj kryje się tyle widm i upiorów.
Długo tak w noc król śpiewać kazał i przysłuchiwał pieśniom, w oczy patrzał pięknéj Kryście, to z nią żartował, to się zasępił i na służbę gniewał, to śmiał do rozpuku, a za nim tłumy, nie wiedząc czego się śmiały — aż po północy gęślarze na ławie, przy miodzie się pospali, król i czarnobrewa gdzieś znikli, dwór się, gdzie kto mógł i chciał do snu rozłożył i zwolna we dworcu ucichło. W podwórcach tylko u koni czaty chodziły i u drzwi pańskich mieniali się ludzie, by ich miał król na zawołanie.
Bywało tak czasem, któż mógł przewidzieć? że się Bolesław zerwał śród nocy i rozkazał na łowy, na Wawel, na wojnę, na drugi państwa koniec, gdzie się myśli pańskiéj pobiedz zachciało. Czasem obozem leżał miesiąc, niekiedy spoczynku nie dał jednéj nocy — przebiegały w nim zachcenia różne, których hamować nie chciał i nie umiał. Tak samo dobrym był i okrutnym, szyderskim i litościwym bez miary. Ci, co z nim żyli, w oczy mu patrzali, nigdy powiedzieć nie mogli, co wieczór, noc i poranek przyniesie. Na wszystko gotowi być musieli.
Gdy Bolesław zabawiał się tak na królewskim dworcu, o kilka mil z tamtąd ściągało się po cichu rycerstwo, zwołane na radę przez Mścisława z Bużenina i innych ziemian, którzy od króla odeszli. Na ten zbór jechał i Biskup krakowski Stanisław ze Szczepanowa, którego Boleszczyce z małym orszakiem na drodze spotkali.
Zwołano radę jakby ów stary wiec, który wprzódy wiciami rozsyłanemi gromadzono, ale potajemnie i cicho. Teraz już starych tych obyczajów porzucono wiele, nie godziły się już one z nowym ładem i składem. — Gromady nie miały głosu jak bywało. Od czasów Mieszka panowali knezie a królowie; oni sami tylko zwoływać wiece mieli prawo, a szli na nie ci, których pozwano i przypuszczono, kogo pan zażądał.
Pod żelazną dłonią Chrobrego, ziemianie i rycerstwo starych swych praw wyrzec się i zapomnieć musieli, nikt do nich odwołać się nie śmiał, choć żyły jeszcze w starych ludzi pamięci. Gdy potém Mieszko Bolesławów syn z Ryksą objęli rządy, podniosła nieco głowę dawna swoboda słowiańska, ale się to nieładem, burzą i zniszczeniem skończyło. Za Kazimierza wrócił dawny królewski porządek i posłuszeństwo, a gdy rządy po nim objął rycerskiego ducha Bolko Szczodry, nikomu téż z sobą władzy dzielić nie dawał.
Od początku niemal panowania, wojował bezustanku, rycerstwo wodził ze sobą to do Węgier, to na Ruś, spoczywać mu nie dając. Ziemian innych znać niechciał, oprócz tych co mu służyli. — Głowy podnosić zbyt wysoko nie pozwolił nikomu.
Urodzony z matki rusinki Dobrogniewy, ożeniony z ruską księżniczką, z Rusią związany ciągłemi wojny i brataniem, Bolko jak wojak krajem rządził, jak wódz i pan, a u siebie doma tak chciał mieć jak w zawojowanym kraju, i jak bywało na kijowskiéj Rusi.
Musiało mu służyć na skinienie wojsko, ziemianie, lud, nawet duchowieństwo, które on sam sadzał na biskupich stolicach i chciał je mieć sobie posłuszném. Wolał przeto polskich mieć biskupów, niż Włochów i Francuzów, których mu z Rzymu stręczono.
Z duchowieństwem szło opornie; czuło się ono nadto silnie związaném z całą potęgą kościoła na Zachodzie — by mu ulegać miało nie broniąc swéj niezależności, gdy gdzieindziéj albo władzę ze świeckiemi dzieliło lub nad niemi brało górę.
Była to w całéj Europie chwila przełomu, która o losach kościoła stanowić miała, — miałli on, wedle wyrażenia Hildebranda, być słońcem, a królowie i panujący księżycami, czyli przy słońcu cesarskiém, jak skromny stanąć satelita.
Cesarstwo wprawdzie wasalów mnogich liczyło, siły wielkie, ale czémże one były obok potęgi duchowieństwa, rozsianego po świecie całym, skupionéj w ognisku z którego płynęły rozkazy; dzierżącego w ręku najpotężniejszy oręż klątwy i wyłączenia ze społeczności, równającéj się śmierci i nad samą nawet śmierć straszniejszéj.
Piętnastu biskupów polskich otaczało tron Bolesława Szczodrego, w czasie koronacyi jego w Gnieźnie; — byli to jakby piętnastu wojewodowie potężnego zastępu, który władzy królewskiéj albo mógł iść w pomoc, lub z nią walczyć.
Bolko ani znać od nich nic innego nie chciał nad posłuszeństwo i poddanie się rozkazom. Spotykał opór bierny, choć mu się otwarcie jeszcze sprzeciwiać nie śmiano, czuł że tu miłości nie miał — zastraszyć nawet nie potrafił.
On téż na czele rycerstwa swojego nie lękał się żadnéj wojny.
Tymczasem duchowieństwu wypadki w pomoc przywiodły część téj siły którą król za swoją rachował.
Mścisław z Bużenina, którego młodą żonę wziął Bolesław z mężowskiego domu, wrzał chęcią zemsty przeciw niemu, mieli téż i inni ziemianie niechęci powody; zwołano więc w pewném uroczysku niedostępném, zwaném „dziewiczy łan“ wiec, który miał stanowić, jak sobie daléj poczynać miano.
Był to początek zmowy przeciw królowi, który wielu już dorobił się nieprzyjaciół w domu.
Mścisław nie naznaczył na ów zbór miejsca, ani we dworze, ni we wsi, ani na oczach ludzi, bo wiedział że to by się prędko doniosło do uszu króla, który pospolity lud miał za sobą. — Obawiano się zdrady, naprowadzenia i napaści — bo choć ziemianie i część rycerstwa na króla sarkała, zniechęconą będąc do niego — miał on z sobą drużynę swoją, swych Boleszczyców i żołnierzy, którzyby zań życie dali i poszli choćby na rodzonych braci.
Obesłali się więc starsi, uproszeni przez Mścisława, głowy rodów znaczniejszych: Toporczycy, Śreniawy, Doliwy, Lisy i inni, po cichu a ostrożnie, na dzień ów stawić mając na dziewiczym łanie w lesie, sami bez czeladzi, bo téj nieufano. — Jeździł pan z Bużenina sam od dworu do dworu i nie żałując trudu, aby na swém postawił.
On był duszą tego zboru przeciw królowi, a wiedząc iż i biskup krakowski mu był niechętnym — narzekając i bolejąc nad jego swawolą, — także go na radę zaprosił. Nie pierwszy to raz Mścisław się do niego udawał, znał go już dawniéj Biskup, rodzinie téż nie będąc obcy, więc gdy przybył na zbór go prosząc, miejsce i czas oznajmując, rzekł mu pasterz:
— Nie przystało mi, słudze Chrystusowemu i kapłanowi jego, potajemne czynić zmowy, i kryć się z tém co czynię. Czyny moje i słowa jawne są, nie lękam się ich ani światu ni królowi na oczy postawić. Nie żądajcie więc po mnie tego abym z wami był.
Ale Mścisław, do rąk jego przypadłszy, całować je począł i błagać aby dla nich to uczynił i przybyć raczył, bez czego, jak powiadał, gorszy nieład i zaburzenie przypaść mogło.
A tak biskup Stanko, po długiém namyśle i pilném rozpytaniu, gdy się przekonał, iż skuteczną być może bytność jego, przyjechać wreszcie obiecał, zapobiegając aby niesforne umysły rozjątrzonych ludzi, szkodliwego co nie postanowiły.
Pod wieczór dnia tego widok dziwny przedstawiała dolina wśród lasów, zwana „Dziewiczym łanem“ — oddalona od osad i wsi, odosobniona i w koło ścianą drzew i gąszczy objęta.
Była to łąka i pola część dość rozległa, zdawna odłogująca. — U stóp wzgórza na którém się rozpościérała, ku jednéj ławie puszczy zlekka skłaniając, płynął strumień leśny po brzegach gdzieniegdzie kamieniami usłany...
W samym środku pola onego stał odwieczny dąb rozłożysty, ogromny, tak jeszcze żyw i zdrów jakby kilkuset lat i niezlicznych burz i zim nie przebył.
Niegdyś tu, wedle podań, odbywały się Sobótki, schadzały czasem wiece, a nieopodal miało być cmentarzysko pogańskie i zgliszcze. Pod lasem widać było zielonym darniem okrytą mogiłę, zwaną Kurową, od imienia wodza jakiego; który tu zginął przed wieki. Lud dotąd w pewne dni zbierał się nocami nad strumień, na uroczysko, pieśni śpiewał i obrzędy pogańskie odprawiał. Dla tego proboszcz wystawił tu był krzyż drewniany, na którym, jak dawniéj na drzewach, zawieszano płachty chorych, a pod nim stawiano obiaty.
Przed zachodem słońca, przybyło już pod dąb jezdnych kilku, a choć nikogo nie znaleźli, powoli się rozkładać zaczęli.
Ponieważ, dla bezpieczeństwa, nikt z sobą czeladzi nie prowadził, sami panowie około koni swych staranie mieć musieli, i sami téż sobie posługiwali. Niektórzy, co synów i młodzież zabrali na radę, nią się wyręczać mogli. Wszyscy téż naówczas nawykli byli do najtwardszéj pracy i nikt się od niéj nie wymawiał, a chlubę z tego ciągnął, gdy sam sobie we wszystkiém dawał radę.
Trzech Toporów, którzy tu przybyli pierwsi, bracia Starżowie, nie długo pozostali sami, zjawiło się wnet dwu innego rodu, a po nich pięciu Toporów, których Kołkami zwano. Witali się jedni, drudzy mniéj znani sobie, bliżéj dopiéro zapoznawali.
Wszyscy podesławszy opony z koni zdjęte na ziemi się porozkładali, bo jak czeladzi i wozów, tak namiotów téż nikt nie brał z sobą, trzeba było pod dębem się chronić...
Obojętna poczęła się rozmowa co i gdzie się w okolicach działo, jak stało we dworach, osobliwie tych, które jeszcze po kijowskiéj wyprawie i swawoli służebnych, do ładu przyjść nie mogły.
Posępni byli wszyscy i nie zbyt radzi wiecowi; nie małą bowiem rzeczą było na owe czasy, zjeżdżać się niechętnym i poróżnionym z królem, który o zdjęcie głowy z karku ziemianinowi nikogo nie pytał, nikogo się nie zwykł był radzić, a gdy ukarać postanowił, sądów nie zbierał, posyłał siepaczy swych i ścinać kazał, tak dobrze prostego człeka jak najmożniejszego władykę. —
Choć ze zgromadzonych tu, mało komu co na sercu nie leżało, nie spieszyli ze skargami i żalami, czekano, aż się zbierze więcéj ludzi i Mścisław zagai. Niektórzy zapewniali że i Biskupa z Krakowa spodziewać się było można, lecz temu nie bardzo dawano wiarę. Znano go jako męża co otwarcie zawsze występywać był nawykły, a po królu największą miał powagę.
Z każdą chwilą powiększał się ów zbór u starego dębu, i o słońca zachodzie już z pół seciny, po większéj części mężów statecznych i podżyłych naliczyć było można. Wielu z nich siwy włos okrywał, a młódź, ściągnięta starszym ku posłudze, nieco się opodal trzymała. Po uzbrojeniu i szatach rozpoznać było można zamożnych władyków i ziemian dostatnich, u niektórych nawet oręż i sprzęt złotem obficie połyskiwał. — Konie téż, które młódź na łąkę, splątawszy puściła, piękne były i dobrane, a pieszczono znać chowane, jak u rycerzy zwyczajnie. Boć pieszy człek naówczas nie wiele był wart, i wojak nie stąpił bez konia.
Zebrani gwarzyli głosy stłumionémi, gdy naostatek z lasu pokazał się Mścisław, duchownego pana mając u boku, sam jeden z nim, bo czeladź swą i brata młodszego opodal zostawił. Obaczywszy go niektórzy zdala rękami witać poczęli, inni wołać ku niemu:
— Bywaj!
Mścisław żywo z konia zeskoczył, księdzu, którego wiódł z sobą pomagając, i oba wierzchowce, do gromady odpędziwszy, sam pospieszył do tych co nań oczekiwali.
Znani i nieznajomi mogli się teraz lepiéj przypatrzéć dawno niewidzianemu panu z Bużenina; który po wzięciu mu żony, długo na świat oczów nie pokazywał. — Mąż to był lat średnich, czarno zarosły, zawczasu siwizną przypruszony, oczu bystrych, nizkiego czoła, krępy i silny, w którym niepomiernéj zaciętości, a zarazem żalu wielkiego, boleści głębokiéj wyraz uderzał.
Szedł zwolna, z pod gęstych brwi nachmurzonych rzucając wejrzenia niespokojne na tych co go witali, z dumą jakąś i wstydem niemal. Widok tylu ludzi przed którémi na srom swój się miał użalać, mięszał go i burzył razem. U boku jego idący bratanek, duchowny z Krakowa, przy nim się zdał wylękły i do zbytku pokorny, a spokojniejszy daleko. Szepcząc téż coraz coś na ucho Mścisławowi starał się i jego ukoić.
Powstawali z darni leżący pod dębem aby witać przybyłego, który ze wzruszeniem znaczném jednych obejmował, drugich w twarze i ramiona całował, innych pokłonami pozdrawiał, rozglądając się ile już ich tam było. — Tymczasem nowi przybywali coraz, rosła liczba zebranych, i gwar w kółku, a jeszcze jakby oczekiwano na kogoś, i ku lasom spoglądano.
— No — ozwał się najstarszy z Toporów, my tu sobie sami sługami dziś być musiemy, gdy nam na to zeszło że własnéj czeladzi wierzyć nie można. — Niechże młodzi ognia naniecą, kołem siadajmy wszyscy, a zacznijmy radzić o sobie aby czasu nie tracić.
Tedy Mścisław, obejrzawszy się dokoła, odezwał się głosem cichym, iż Biskupa Stanka ma nadzieję oglądać, życząc aby się z naradą wstrzymano aż przybędzie. Na to téż inni godząc się, zamilkli wszyscy.
Nieco na uboczu, młodzi, których myśl weselsza nie opuszczała, choć starszych twarze posępne były, wzięli się ochoczo i swawolnie do naniecenia ognia. Wieczór był piękny i spokojny, ale rosa padała tak obfita, iż ognia rozpalić nie przyszło łatwo. Namęczyli się dosyć nim go potrafili dobyć, a gdy z chrustu suchego i gałęzi płomię się ukazało, aż raźniéj się zrobiło wszystkim. Ten i ów dobywać począł co przywiózł z sobą, bo każdy się po troszę opatrzył na drogę. Pokładziono na trawie, co kto przywiózł, podobywano baryłki podróżne, wyciągnięto z sukien kubki, i wzajem się częstując, pokrzepiać zaczęto, przyczém wrzawa i rozmowy coraz się weselsze rozlegały...
Mścisław tylko z księdzem siadłszy na uboczu, sparł się na kolanach, i ani jadł ani pił, ani się zdawał słyszeć co się wkoło niego działo, tak był w myślach zatopiony — poglądał wciąż niespokojnie w tę stronę, z któréj się przybycia Biskupa spodziewał...
Nikt téż zbolałego człowieka nie zaczepiał słowem, nie drażnił wzrokiem, bo wszyscy nad nim litość mieli.
Mrok już padł był dobry, gdy z lasu ujrzano wyjeżdżających dwu mężów, a w jednym z nich poznano Biskupa Stanka, przeciw któremu, zerwawszy się z ziemi, pospieszył zaraz Mścisław z bratankiem swym i kilką innemi.
Reszta zgromadzonych żywo wstawać i poruszać się zaczęła, gotując do wiecu, rzucając dlań jadło i rozmowy.
Młodzi podłożyli ognia, który jaśniéj znowu gorzéć zaczął, oświécając jaskrawo dąb, dolinę, gromadę zebranych ziemian, i w dali pasące się konie.
Gdy tak stali w niemém oczekiwaniu wszyscy, ukazał się Biskup zwolna idący pieszo, z twarzą swą poważną i pogodną, zamiast pozdrowienia błogosławiąc krzyżem na wsze strony. Głowy wszystkich skłoniły się z poszanowaniem.
U boku jego zajęli miejsca dwaj duchowni, a tuż przy nich stanął Mścisław.
Była chwila milczenia, w czasie któréj Biskup stanąwszy, ze złożonemi rękami, zdawał się cichą odmawiać modlitwę.
Dokoła ściskając się i starając przybliżyć, stanęli ziemianie, a Biskup skinął na Mścisława. Pan z Bużenina pochylił głowę, potrzebował chwili by mu głos w piersi zastygły powrócił, tak gniew i przypomnienie krzywdy doznanéj je ucisnęło. — Nareście stłumionym, cichym ozwał się oczy podnosząc.
— Radzić nam o sobie potrzeba, miłościwi panowie — radzić samym, bo i my się bez opieki zostali, wydani na pastwę jakby dzikiemu zwierzowi! Radzić nam trzeba, jeśli ginąć nie mamy.
Zatrzymał się nieco, szmer poszedł koło.
— Czas o sobie myśleć — dodał, — i głowę spuścił, bo znowu mu głosu zabrakło. Milczeli wszyscy, czekając co daléj mówić będzie. Mścisław, jakby się w nim gotowało i wrzało, bełkotał tylko, ręką po czole wodząc spotniałém, w ziemię patrząc nie na ludzi. Żal brał widząc silnego człowieka, którego boleść niemym czyniła.
— Radźmy — rzekł stłumionym głosem, jeśli ginąć nie chcemy.
— Radźmyż! podchwycił ulitowawszy się nad nim Topor, na lasce z siekierką oparty — radźmy o sobie. (Wszyscy owi Topory, Starżowie i Kołki bez siekier nigdy nie stąpili).
— Sprawę moją znacie — odezwał się wreszcie Mścisław niepodnosząc oczów. — Srom mówić o niéj, a no, gdy człeka zwiérz okaleczy, ranę okazać musi, choćby sromotnie był okaleczony. Tak i ze mną. — Sromotnie okaleczony jestem przez tego, który mnie od sromu bronić był powinien... Król, co opiekunem być miał, stał się rabusiem, żonę mi wziął...
W tém z boku mu któryś przerwał.
— Azali białogłowa lekka nie sama go ku temu wyzwała? Sam ci pokrewnym jéj, mówił daléj, a bronić nie chcę i obwinię raczéj. Któraby nie dozwoliła nie byłoby z nią tego co się z twoją Krystą stało.
Mścisław gniewnie odwrócił się ku mówiącemu, i rzucając się niemal na niego, zawołał.
— Azali nie wiecie co niewiasta każda jest? alboli która z nich rozum ma? Przeto gdy jedna z nich zgrzeszy, nie jej winą, a tego co ją przywiódł do grzechu — bo ona dzieckiem jest... Winien Król co miał więcéj psiej chuci niż rozumu i sumienia.
Uderzył się Mścisław silnie w piersi.
— Wy ją winicie, a ja jéj nie winię! Słabą była i nierozumną, a ten, co ją uwiódł, silny był i podły.
Zaszemrano dokoła, a potem milczenie się stało głuche.
W tém poruszył się jeden co stał w drugim rzędzie, mąż opalony, barczysty, wojak z postawy i twarzy; przedarł się naprzód dokoła, stał i mówić począł.
— Alboż to jedno co zbroił ten kat a nie król? alboli to jedno?
Pytajcie co się u mnie stało, co u innych wielu? Trzymał nas lat tyle w Kijowie u boku swego, a doma zbytki się działy. Po co i my tam siedzieli, aby mu za straż służyć, gdy szalał? I ja tak rzeknę jak Mścisław, nie niewiasty nasze były winne, bo to są dzieci, choćby i jak stare były. — Serce się nam rwało do domów i dzieci, trzymał nas bezlitośnie za górami, a doma sługi i pachołki, widząc że nas nie stało, gwałtem sobie żony nasze pobrali.
Toć wiecie cośmy potém zastali, gdy cierpliwości zbrakło...
Jak nas wieść doszła w Kijowie co się działo, i ja i sotnia cała, nie pytając pana lecieliśmy na skręcenie karku, bronić tego co jak życie drogie.
Tu tłuszcza ta, własne nam wrota pozamykała, wiedzieli łotry z czém przybywamy. Do domów nam swoich szturmem się dobijać przyszło, siec, karać i wieszać gwałtowników.
A za kimże się król ujął?
Za nami?
Nie — za tłuszczą i gwałtownikami, za czeladzią naszą, a żonom którym niepoczciwy gwałt zadano, szczenięta do piersi przystawiać kazał, i swoją klacz wodzić krzycząc, że ona więcéj była warta niż te żony co się sprzeniewierzyły!!
Ścięto dziesięciu i więcéj braci naszych, za to że samowolnie zbiegli z Kijowa, ja głowę musiałem ratować ucieczką, po lasach się tułam, bo i mnie miecz czeka!
Na żony nasze, na nas spadły gniewy, a niepoczciwe sługi, a motłoch i czerń niewinna, téj się nam tknąć nie godzi, choćby ludzi niewolnych!
Gdy tak coraz mocniéj głos podnosił, dech mu zabiło, ustał — rękami w powietrzu rzucając, miotając się cały, potém za czoło chwycił się ręką jedną, za piersi drugą i jęknął boleśnie.
Patrzali nań wszyscy w milczeniu, żal było wojaka mężnego, który kryć i tułać się musiał...
Tuż wystąpił drugi, odarty jak on, w resztkach zszarzanego i oszarpanego pancerza.
— To co on mówił i ja potwierdzić mogę, odezwał się schrypłym głosem. — Królowi ziemianie i rycerstwo solą w oku, nasby się wszystkich rad zbyć, a z motłochu sobie dobrać drużynę. — Rusinami się otacza co mu pokłony biją, Pieczyngów przy sobie chowa i niewolników. My cośmy na téj ziemi ojczyce dawni, u niegośmy i psa nie warci; krom tych co jak Boleszczyce i za katów mu służą i za druhów do wszelkiego plugawstwa.
Takli ma dłużéj być? poginiemy wszyscy...
— Do dziś dnia — począł inny, którego głowę tylko z za stojących widać było i włosy najeżone, do dziś dnia nam żeśmy z Kijowa uszli i żonom naszym nie przebaczył. Ino się który ukaże, wołają nań, zbieg, włóczęga, na gałąź z nim, łeb mu ściąć.
A jakżeśmy nie mieli uchodzić z Kijowa, gdy nam dobro nasze czerń łupiła? Mnie, żonę i siostrę parobcy wzięli... Powiesiłem ich obu — tak należało. Baby nie winne nic...
Za tém począł się taki gwar, coraz podnoszących głosów, iż już nic posłyszeć nie było można, nikt nie hamował wrzawy, okrzyki namiętne wznosiły się ze stron wszystkich.
Nie rychło poczęto syczeć, lecz gdy jedni milkli, drudzy się wyrywali z żalami i skargami, którym końca nie było...
— Chodził Tomko Swadźba do króla, chcąc go przebłagać — rzekł ktoś z tłumu, do nóg mu padł z pokorą, a nie był winien więcéj tylko że z Kijowa bieżał i sześciu parobków co mu dom skazili, wieszać kazał. Ścięto go przeto bez litości...
— Nie przebaczy żadnemu! potwierdził inny.
Stary Topor podniósł do góry siekierkę na znak iż mówić chciał, i uciszyło się jakoś powoli, zatém on zabrał głos.
— Nie tak bywało, rzekł za Mieszka starégo i za Bolka Chrobrego. Królowie surowi bywali, ale sprawiedliwi, bez rady téż swéj nie czynili nic. Ziemianie do nich szli jak dzieci do ojca, we wszelkiéj potrzebie. Ten znać innéj nie chce tylko swoją wolę, swój miecz, my u niego z czernią za jedno stoimy. Władyka, żupan czy wojak, a rab i parobek u niego równo waży.
I zwrócił się ku przysłuchującemu Biskupowi.
— Ojcze miłościwy, odezwał się, wy znacie i wiecie, jak gdzieindziéj na świecie się dzieje, wiecie co nas boli, wy nam radźcie co począć mamy.
Gdy ujrzeli wszyscy iż na Biskupa wskazał i spodziewali się że przemówi, ucichło wszystko nagle; ciekawe głowy zwróciły się ku kapłanowi. Biskup stał poważny, zadumany, nie spiesząc ze słowem.
— Co mówicie, na co się użalacie, rzekł w końcu — jam téż to widział i patrzę na to; lecz nim się co pocznie przeciw złemu, rozwagi potrzeba, aby większego zła nie ściągnąć.
Pamiętają z was niektórzy, jak po Mieszku i Ryksie, gdy panów nie stało wygnanych, wszystka ta ziemia zniszczoną była i w popiół obróconą. — Lepiéj więc, zaprawdę próbować czy się go do opamiętania nie przywiedzie, niżeli knować na jego obalenie.
Do ostatka cierpliwości wyczerpać potrzeba.
Rozśmiał się Mścisław cicho, ale mu znak dano, aby milczał, i cofnął się za Biskupa.
— Może téż, da Bóg, kończył Biskup, krew ta bujna, wojacza ostygnie w nim i uspokoi się. Gdyby gorszego nam co groziło, a król upamiętać się nie chciał, naówczas nie wam się porywać na niego i wojować z nim, ale nam — kościołowi wystąpić przyjdzie, któremu także krnąbnie się stawi.
Po nad tą koroną, którą z Rzymu ma, od papieża, stoi Biskup rzymski, kościół i my słudzy jego... Kościół co korony rozdaje, co rozkazuje światu i prowadzi go, kościół słowem jedném więcéj uczynić może niż wy mieczami waszemi i odgróżkami. Przed nim on ukorzyć się będzie musiał.
To mówiąc Biskup wskazał na ziemię, jakby dumną głowę ugiąć chciał ku niéj. — Milczeli wszyscy. Biskup nie rzekł więcéj, a Starża drugi począł.
— Tak, miłościwy ojcze — ratujcie nas chrześcian przeciw poganom, których miłuje król. Ziemianie, rycerstwo, ojczyce starzy tutejsi, na woli jego jesteśmy jako pachołkowie. Bywała Rada przy królu, on jéj znać nie chce. — Garściami złoto rzuca i nam i czerni, ale poczciwego słowa nie da; przystępu doń innego nie ma tylko na kolanach, głową bijąc pokłony. Jednemu z nas życie wziąć, majętności odebrać, czci zbawić — toć igraszka...
Zwrócił się do stojącego nie daleko, człowieka nie wielkiego wzrostu, palcem go wytykając.
— Waszych on lubi, Kaniowy u niego w łaskach, Boleszczyców z waszego rodu najwięcéj... tak, waszych... waszych...
Kaniowa ów łysy, mały człeczek, napuszył się i ostro stanął przeciw Starży.
— Widzicie przecie że choć téj krwi co oni, tu z wami jestem, a nie tam z niemi! Więc nie wszystkie Kaniowy z nim. A że się znalazło kilku co mu dworują, co przy nim wiszą, a co ród winien!
— Winien — przerwał Starża — ich tam najwięcéj, waszych Mszczuja synów! Jakuszowieckich waszych krewniaków. Czemu tam nie ma moich, albo i drugich?
— Jako żywo, odparł rozjątrzony Kaniowa, nie sami tam nasi koło niego, są Śreniawy, są Drużyny...
— A waszych najwięcéj! powtórzył Topor gniewnie.
— Każdy za siebie odpowiada — odezwał się zwadę uśmierzając Biskup — nie ród winien a ludzie.
Stary Kaniowa cofnął się gniewny, pomrukując i zapalczywe rzucając wejrzenia.
— Brat mój przecie Biskupem we Wrocławiu — krzyknął odchodząc, azali i jego winić będziecie?
— Winni ci wszyscy co królowi dopomagają do swawoli, mówił Topor. — Gdyby ich z sobą nie miał, siły by mu do znęcania się nad nami zabrakło; gdyby nie Kaniowy, Śreniawy i Drużyny owe, nie ważył by się.
— Nie byłoby ich, byliby Rusini i Pieczyngi, coby nas gorzéj jeszcze dusili; krzyknął z tłumu nieustępujący Kaniowa.
— Dusiliby a nie gorzéj — zawrzał Topor. Z cudzéj ręki cierpieć niczém jest, od swoich to już ostatnia zguba.
— Ani oni winni, ni kto kolwiek inny, wtrącił Doliwa, który stał milczący oszczepem się podparłszy — winien on, on sam... Jaki pan taki sługa. Sługa pana nie czyni, a pan sobie urabia służkę, jakiego mieć chce. Winien on...
— On winien! on! zaczęto powtarzać żywo dokoła. — On winien!
— Ukojcie się, ukojcie — przerwał Biskup. — Nie chronię go ani oczyszczam, do cierpliwości skłaniam tylko, azali się nie upamięta. Chodziłem doń raz, gdy z Kijowa przypadł gniewny, grożąc pomstą i śmiercią — chodziłem nadaremnie, pójdę jeszcze i chodzić nie przestanę... Nie usłuchali rady i napomnienia, będzieli gorzéj niż jest — ujrzemy co naówczas czynić mamy.
Tak Biskup starał się niespokojne, rozgorączkowane głowy i serca skłonić do cierpliwości i pomiarkowania. Miasto ukojenia jednak, zgromadzenie w którém każdy się z żalem rozwodził, coraz więcéj na jaw dobywając samowoli — podrażniło wszystkich i wzburzyło.
Gniéw wybuchał gwałtowniéj coraz, rosnąc gniewy pokrewnemi.
Mścisław, który ziemian zwoływał, stał ponuro patrząc pod nogi.
— Ojcze wielebny — rzekł w końcu — czyńcie i rozkazujcie jako wam się zda. Cierpieliśmy dłużéj, pocierpiemy jeszcze, lecz, gdyby się miłości waszéj nie powiodło, a słowo nie skutkowało, my o sobie téż myśleć musimy i pomyślemy.
Rzucił dokoła oczyma, szukając wspólników, rąk sporo wyciągnęło się ku niemu, kilka wejrzeń strzeliło, i z różnych stron poczęły się odzywać głosy.
— Pójdziemy z tobą!
— Ujmiemy się za ciebie...
Biskup tedy, widząc, że noc już dość późna była, bo przerywana rozmowa i głosy trwały długo, raz się odezwał jeszcze.
— Dla dobra waszego, proszę was, nie rwijcie się za gorąco i nieopatrznie. — Dajcie mi czynić, nie pożałuję zdrowia ni życia, a powinność kapłańską spełnię. Pójdę doń, prawdę mu niosąc, nie ulęknę się — usłyszy ją z ust moich całą.
Namaszczon jestem jako on i — jemu równy, a potęga tego kościoła, co mnie posyła, większą jest nad wszystkich królów potęgę.
Mówiąc to Biskup spojrzał z dumą i ufnością w siebie po zgromadzeniu, które głowy w milczeniu skłaniało.
Za czém słów jeszcze dodawszy nie wiele ku pokojowi i cierpliwości, szepnął Mścisławowi iż jechać pragnie.
Przeżegnawszy potém zgromadzonych, z których bliżsi ręce mu całowali, cofnął się Biskup z koła. Starszyzna, widząc że się do odjazdu zabiéra, wyszła przeprowadzając go. A tak szedł Biskup, po bokach mając dwu duchownych i gromadę starszych za sobą, ku łące, gdzie już młodzież, przodem poskoczywszy, konia mu wiodła i ramię podać do siedzenia gotowała się.
Księżyc się podniósł nad lasy, noc była jasna, spokojna i widno prawie jak we dnie, gdyż do wiosennego poranku było nie daleko.
Szli tak przy Biskupie Topor, Starża, Doliwa, dwu Śreniawów i Belina stary, ku którym, gdy się od gwarnego oddalili tłumu, zwrócił się jeszcze raz Biskup.
— Nie godzi się słów niebacznych rzucać przed tłumem — rzekł — bo się one z ust do ust szeroko przed czasem rozchodzą i tętnią daleko...
Źle jest — lecz, gdyby lepiéj już być nie mogło — co myślicie czynić?
Topor długo milczał zasępiony, ręką rzucił, głowę podniósł.
— Ojcze miły, odezwał się. — Dziadowie moi Piastom wierni byli a co im z tego przyszło? Co nam wszystkim z Piastów?
Ród to nasz własny, nie od dziś ich znamy, — albo się z nich rodzą bohatery lub znoski i potwory... A czemubyśmy innego rodu panów szukać sobie nie mieli?
Śmiałe te wyrazy innym usta zamknęły, spoglądali na się z obawą, jakby myśli swe przeniknąć chcieli.
— Mieszko, mówił Topor — ostatni, na poły się niemcem uczynił. — Kazimirz téż przez niemców był chowany. Bolko się zrusił i tamtejszym obyczajem chce nas prowadzić — albo my to sobie innego pana znaleźć nie możemy, jak to już bywało?
Biskup położył mu rękę na ramieniu, a Topor umilkł spoglądając mu w oczy.
— Ze słowy temi nie spieszcie — odezwał się, niebezpieczne one są, a zamięszanie wzniecić mogą.
— Dla tegom ich tam nie rzekł, ciągnął Topor, a mówię to, przed wami ojcze, bo wiem że u królowéj Światawy i na dworze czeskim macie zachowanie. — Niech oni nas zabiorą, jako już byli raz zawojowali, niech nami rządzą tak jako Czechami. Siłę z niemi mieć będziemy większą, aby się oprzeć Cesarstwu.
Biskup tylko nań spojrzał.
— Zawczesne to słowa — rzekł. Prawda to że siostrę króla naszego Światawę szanuję, a małżonka jéj mam dla siebie życzliwym — ale daleko jeszcze do tego byśmy nowego pana i panowania szukać potrzebowali. — Nie czas jeszcze.
— Król się już nie poprawi, rychléj zepsuje, gdy go gniewy ogarną — dodał Doliwa.
Nie mówili więcéj, Biskup szedł ku koniowi, którego dlań trzymano, podsadzili go starsi, ucałowali rękę, i powoli, zadumani do koła wrócili.
W kole, po oddaleniu się Biskupa, którego przytomność wybuch hamowała, gwar się wszczął coraz burzliwszy, namiętnemi mowy na króla się rzucano. Narady jednak ogólnéj nie było, gdy głowy zabrakło kupkami pościągali się jedni do drugich; starzy wojacy, ziemianie, młodzież, z osobna każdy. Mścisław błądził między niemi szukając sobie ludzi, którychby mógł téż na stronę odciągnąć, bo miał na sercu niedolę własną.
Nawinął mu się Sokoł Dryja i Benko z Kurowa, oba starzy druhowie. Tych wziął z sobą na bok. Inni widząc że z narady nic już więcéj nie urośnie, poczęli myśléć o powrocie do domów, dopóki by nie weszło słońce. Wielu téż, zaraz po odjeździe Biskupa, po konie poszło, i nie żegnając tylko bliższych — precz ruszyło w lasy na różne strony.
Mścisław z Dryją i Beńkiem, opodal nieco odszedłszy, na ziemi przysiadł. Obu ich nie widział od czasu jak mu porwano żonę, więc począł żale rozwodzić.
— Cóż wy na tę moją nieszczęsną przygodę mówicie? odezwał się, ręce załamane na kolanach zakładając — co myślicie o niéj i o mnie? Mało ten człowiek bab miał do wyboru, żeby mu moją jedynę wziąć było potrzeba?
— A co ci ma boleć już? odparł Dryja. Zapomnieć trzeba i wziąć inną.
— Nie mogę! nie mogę! krzyknął zrozpaczony Mścisław. — Plunąłbym na nią, gdyby mi nie siedziała tu, w głowie i za pazuchą... to dziecko było! Ona niewinna, a ja ją podziśdzień miłuję jak oczy moje...
— A co ci teraz po niéj! rzekł Benko — co ci po niéj!
— Jabo bez niéj nie wyżyję! jęczał Mścisław. Niech się ludzie ze mnie wyśmiewają kiedy chcą, bylem ją miał!!
— Człecze! począł Dryja — toć mi wstyd za cię! Gdyby cię ona miłowała, nie poszłaby za nim...
— Gwałtem mi ją wziął! gwałtem! zakrzyczał rwąc się Mścisław. Ja to wiem i baby świadczą które tam były. — Klną się iż rzewnie płakała, gdy on śmiejąc się na koń ją sadził. — Ona! ona nie winna — biedniątko! Któż się takiemu drapieżnikowi oprzéć potrafi!
— A ty mu téż jéj teraz nie wydrzesz — dokończył Dryja.
Mścisław siedzącego przy sobie pochwycił za szyję, objął rękami i całować począł.
— Pomóżcie wy mi tylko! wydrę mu ją! Na to was tu ściągnąłem, abym o pomoc prosił. Swoje odebrać i od króla się godzi.
A! ja wiém, biedaczka tęsknić musi za domem i za mną jak ja za nią; ten ją w żelaznych trzyma okowach, na oczach ciągle. Ale my mu ją wydrzéć możemy, chytrością czy siłą...
Dryja ramionami ruszył.
— Szalony z ciebie człek! odezwał się — jakim sposobem ze dworu ją mamy wziąć, gdy sam mówisz, że z oka jéj nie spuszcza. Słychać, że ją przy sobie na zamku posadził, straże dzień i noc chodzą!! Nadaremnieby człek karku nastawił i śmiechu tylko napytał.
Mścisław słuchać nawet nie chciał.
— Na zamek się wkraść, gdzie wchodzi kto chce, łatwo — zawołał gorąco. Ona, byle mnie zobaczyła, poleci za mną! Z dobremi końmi w lasy łatwa ucieczka! o w puszczy nikt mnie nie wyszuka. Bylem się pokazał Kryście, porzuci wszystko, pomoże do ucieczki! — Na zamku samym znajdę przyjaciół i pomocników.
Mówił coraz żywiéj Mścisław, ciągle oczy zwracając to na jednego to na drugiego ze swych słuchaczów; ci milcząc, namyślając się po sobie trwożliwie spoglądali, nie kwapiąc się z obietnicą pomocy. Rzekł w końcu Beńko.
— Miarkujno, król się do niéj przywiązał, pewnie też i pilnować musi tego skarbu, ludzi dużo, oczów wiele, o zdrajcę nie trudno... Ciebie czy nas pochwycą, głowę damy, a zaprawdę, czy warto, sądź sam? Zdala to ci się łatwém zdaje!!
— Jam wszystko wyważył — odezwał się Mścisław, ani chcąc słuchać towarzyszów. — Pochwycić nas nie mogą. Król jéj przecie z sobą na łowy nie wozi, a gdy zamki objeżdża, zostawia ją w Krakowie. Dzień taki wybrać gdy go nie ma w domu, moja rzecz, ludzi kilkunastu i konie rącze.
— Królowej staréj i młodszéj dwór, choćby co widział, nie ruszy się, rad będzie gdy ją weźmiemy. — Byleście pomogli.
Mimo upartego dowodzenia Mścisława, że porwanie Krysty możliwe było i łatwe, Dryja i Beńko, głowami potrząsali, cmokali dziwnie i ochoty w nich widać nie było. Nie śmieli wręcz odmawiać, a przyrzekać téż nie chcieli.
Mścisław ciągle nalegał.
— Dryjo, bracie, tyś mi, pomnij, pobratymem poprzysiągł być, bądź że nim w złéj doli. Beńku, ty mnie ratowałeś nie raz, jam ci pomagał, nie odmawiaj mi gdy proszę. Nic nie pragnę tylko ją nazad dostać. — Bylem ją miał, nie znajdą mnie, nie wytropią — Świat szeroki, będę wiedział dokąd uciekać i zajdę na Ruś.
— Człecze, Bolko na Rusi jak we własnym domu! zawołał Dryja.
— To do Węgier.
— Tam ci on pan — przerwał Beńko.
— No, to do Czech, do Niemiec. Za świat! choćby do pogan na Pomorze — krzyczał Mścisław rzucając się — bylem ją miał!
— Hej! Hej! ozwał się Dryja głową kręcąc — co za dziw że król się w niéj tak rozmiłował, kiedy oto ten jeszcze za nią szaleje. Urok na cię rzuciła, ziele ci dała pić.
— Kto ją wie! Czary nie czary! pić mi ziele dała! albo ja wiem? albo ja rozumiem! mówił Mścisław gorączkowo — jedno znam że mi się śni gdy spię, że we dnie mi się przed oczyma snuje, że głos jéj w uszach słyszę, że chodzę jak skręcony.
A! wyście bo mojéj Krysty nie znali!
— To mówiąc westchnął, zakrywając sobie oczy, a Beńko ramionami potrząsł i na Dryję popatrzał, jakby mówił. — Oszalał.
— Nic innego tylko to gusła są, odezwał się głośno. — Żeby nie wiem jaką była, człekby się w nią żaden tak jak ty nie wlepił. Pamiętam ja pierwszą żonkę moją, — hej! co to była za krasa! Nikt jéj nie zrównał! Kwiateczek był co się na niego człek dmuchnąć bał, aby nie zwiądł zaraz... Miłowałem ci ją i jak żonę i jak dziecko, a jak mi przy pierwszym synu zmarła — choć mi na kilka dni jakby czarną nocą oczy zawlekło, tociem w trzy miesiące Tacianę wziął i tak pokochał jakby tamtéj na świecie nie było...
Mścisław słuchając zżymał się ciągle.
— Co prawisz! przerwał — twoja pierwsza!! Ani ta ani żadna inna do Krysty się nie równa! Takiej jak ona drugiéj nie było i nie ma jak świat szeroki. I oczy i głos i ruch i uśmiech — tylko by przy niéj siedzieć, patrzeć na nią — albo umierać.
— Lubczyku mu dała i oszalał! szepnął Dryja. Czarownica baba!
— Zwijcie mnie szalonym, a przez miłosierdzie pomóżcie! wołał Mścisław, — nie, to się gdzie na gałęzi powieszę, albo z kamieniem u szyi pójdę do wody. Po co mi życie! Głowy dla mnie nastawiać nie potrzebujecie, podeprzyjcie zdaleka! osłońcie! Ludzi orężnych kilkunastu dosyć... Na Kleparzu, na Wąwole, na Stradomiu staniemy pod noc, gdzie ja mam gospodę pewną — ludzie téż swoi, na zamku mi rękę dadzą... Pochwycimy ją, a wziąwszy między siebie, gdy się lasami ku Czechom rzucimy, żeby stu za nami puścił, ani wytropi, ani dogoni. Znajdą się tacy co mu fałszywą drogę skażą. Ja myślałem o wszystkiém!
— A, no, a no — rzekł w końcu Dryja — jakby na pocieszenie biednego człowieka, gdy na pobratymstwo zaklinasz, choćby karku nastawić przyszło, trudno odmawiać — myśl jeno wprzódy dobrze o sobie, bo czyja głowa najprędzéj zapłaci, to twoja, jeżeli w ucieczce ułapią.
— Niech głowę moją bierze! krzyknął Mścisław — i ona mi już i życie nie miłe!!
To mówiąc pochylił się Mścisław ku nim, słowy serdecznemi usiłując ich nakłonić, aby mu pomocą byli, bo na czeladź się spuścić nie mógł. Beńko i Dryja milcząc słuchali, nie przeciwili mu się, mieli może nadzieję że rzecz sama spełznie na niczém. Widać było po nich, iż przez litość tylko przystawali na to co po nich żądał. Mścisław, cały przejęty myślą odzyskania Krysty, gdy sądził że tych sobie pozyskał, począł innych ściągać z kupki pod dębem pozostałéj. — Lecz tu już było nie wielu, kilkunastu tylko znużonych, opończami się osłoniwszy, na ziemi spało, dnia oczekując.
Udało się panu z Bużenina kilku najzaciętszych przeciw królowi, z tych co z pod Kijowa pouciekali i prześladowani byli za zbiegowstwo, — nic już do stracenia nie mających — namówić z sobą. Tym w zamian dach swój ofiarował, opiekę i pomoc wszelką. — Biedny człek w przekonaniu tém że mu Krysta jego sprzyjała, myślał tylko teraz o środkach, jakiemiby jéj oznajmił o sobie, aby w pierwszéj chwili gdy się przed nią ukaże, z radości krzykiem ludzi nie ściągnęła. — Reszta mu się łatwą zdawała; — nie wątpił że, choć u króla pieszczona, na szyję mu się rzuci i zbieży z nim za kraj świata.
Dryja i Beńko, upewniwszy go że gdy wszystko będzie pogotowiu i oni z nim pójść nie odmówią, nad ranem koni dosiedli i do domów odjechali. — Inni téż ręce mu dali na to, że go w ucieczce osłonią. Sam jeden pozostawszy, Mścisław się wreście znękany na ziemi rozciągnął i usnął głęboko.
Dzień już był gorący i słońce wysoko, gdy się obudził, bo mu nad głową kukułka śpiewała... Koń jego sam jeden już się na łące wypasał, bo wszyscy towarzysze się rozjechali. Mścisław śnił o pięknéj Kryście, że ją królowi wydarłszy, gnał z nią w nad Łabiańskie lasy...
Zemsta, którą żył cały, rozbudziła go, — nie widział trudności, nie wierzył w przeszkody żadne, nie lękał się niebezpieczeństwa, dwojaka namiętność czyniła go ślepym i głuchym.
Potęga królewska, czujność straży, warowny zamek go nie ustraszał... W kilkanaście koni był pewien zwycięztwa i już mu się uśmiechało ono. — Spojrzał na słońce i pobiegł, czasu nie tracąc po konia...
— Choćbym sam jeden miał się porwać — mówił w duchu, choćby mnie oni wszyscy porzucili i nie strzymali — pójdę sam! Z gardła mu ją wydrę! Nawinie mi się, tém gorzéj, nie zlęknę się go; a zabije mnie — niech krew niewinna padnie na jego głowę.
Tak marząc Mścisław konia pochwycił, dosiadł, i ściskając go a poganiając, jak szalony w puszczę i gąszcze się rzucił... Godziny jednéj straconéj żal mu było. — Krysta czekała na niego!!
Królewski gród na Wawelu, nie wiele się naówczas różnił od innych zamków po kraju rozsianych; mocny położeniem swém, wałami, ostrokoły, i palami, któremi był obwarowany, we średzinie wspaniałością się żadną nie odznaczał. Drewnianych dworców starym obyczajem stawianych z przedsieniami w słupach rzeźbionych, więcéj było niż muru, którego kawał tylko jeden, nad urwistym góry brzegiem był wzniesiony. Stajnie, szopy, dwory dla wojaków i drużyny wszystkie były z drzewa, a choć okraszone malowaniem, nizkie, niepokaźne stały porozrzucane, na dość wielkiéj przestrzeni. Pomiędzy niemi i letnich kleci, i ladajakich komor kryło się wiele,
Niedaleko od wrót kościołek nie wiele się téż podnosił nad otaczające go wały; skromny był i ludu wiele nie mógł w sobie pomieścić. Pusto było około niego, natomiast w szopach, stajniach i dworach ludu się roiło mnóstwo — a wszystek ten lud, drużyna pańska, wojacy jezdni i piesi, czeladź, pachołkowie, którzy się tu mieścili, daleko świetniéj niż same dworce wyglądali.
Dla obcych i swoich, dworu i gości pod dostatkiem było wszystkiego, czego zapragnęła dusza.
Butno téż wyglądał dwór pański złożony z wszelkiego narodu. Było tam Polan i Mazurów i Rusi-[1] i Ugrów i Pieczyngów i Jazygów i różnego plemienia mnogo, szczególniéj młodzieży pięknéj, dorodnéj i silnéj.
Niewiastami téż roił się zamek, a i te rozmaicie wyglądały, jakby nie na jednéj rodziły się ziemi i nie z jednéj krwi pochodziły. Czarnobrewe i śniade, białe i złotowłose, kędzierzawe z czarnemi, niebieskiemi i siwemi oczyma, drobne i rozrosłe, z wesołemi śmiechy uwijały się wszędzie. Języków téż przysłuchawszy się wiele rozróżnić było można, bo oprócz swojego, podobny do niego czeski (który tak wówczas niemal jak i polski brzmiał), ruski, węgierski, niemiecki nawet tu owdzie się odzywał.
Ruski przecie, około dworu staréj królowéj matki i młodéj, co z sobą dużo ludzi przyprowadziła, najgęściéj słychać było. Król téż sam często się, nawykłszy doń w Kijowie, nim odzywał, a Węgrów rad ich mową zaczepiał. Z Rusi król naściągał służby wszelakiéj, a ta mu była najmilsza, bo na skinienie służyła ochoczo i zawsze z twarzą wesołą.
Lubił Bolko ślepe posłuszeństwo, bo w zawojowanych państwach goszcząc długo, przywykł do niego. Gdy na Wawelu mieszkał, ten co i w Węgrzech się panem czuł i na Rusi jakby w domu, wszystko co żyło tchu jego słuchało, spoglądało trwożliwie, oprócz ulubieńców pana. Za to gdy go nie stało na grodzie, gawiedź się rozpuszczała dokazując okrutnie, i na królowę nie wiele zważając cugli sobie popuszczała. Więc wrzawy i bitki powstawały ciągłe, przy dostatku pokarmu i napoju, a z kobietami żarty, które czasem do późna w noc po zamku się rozlegały.
Gdzie się téż i za grodem ludzie Bolesławowi pokazali samopas, strach biegł przed niemi, bo miary nie znali w niczém, a ulubieńcom wszystko uszło bezkarnie. Poskarżył się królowi skrzywdzony chłop, ubogi kmieć albo osadnik, ujął się za niego często i bez miłosierdzia ukarał — gdy władyka, ziemianin użalił na drużynę, wyśmiał go i z niczém odprawił. Dwory téż przed królewską drużyną zamykano, gdzie się kolwiek pokazała.
Władyków i ziemian możnych nie lubił król, jakby czuł, że i oni doń serca nie mieli. Odgrażał się na nich głośno, i dawał we znaki, gdy tylko mógł. Codzień ich mniéj na dworze i na grodzie widać było. Miał który sprawę, wolał ją sam sobie rozsądzić mieczem, niż po sprawiedliwość iść do pana. Dla kogo dobrym był król to bez miary. Boleszczyce jego ze skarbca brali co sami chcieli, ulubieńcy chodzili w złocie i złotem sypali, król o nie wcale nie dbał. Lecz kto na taką łaskę chciał zasłużyć, musiał iść na stracone imie, nie oglądając na nic i nie opierając w niczém. Zabij! porwij! Czynić musieli co kazał. Zawahał mu się kto raz, lub odpowiedział słówkiem małém, już łaskę stracił. Bolesław nań ani spojrzał więcéj; precz ze dworu mógł iść kędy chciał, rad, że życie uniósł całe.
Przebaczenia u niego, posłuchu ani pomiarkowania nie było. Cóż dopiero, gdy kto mu się śmiał stawić, chociażby równym mu królem był? Niezniósł ani przebaczył oporu, czując się tak silnym, jakby mu nikt zrównać i nic go złamać nie mogło.
Poprzednicy jego wszyscy, aż do pobożnego ojca, świątobliwie kościołowi służyli, on chciał kościół mieć na rozkazy. Duchownych téż nie czcił, jak ojciec, dziad i pradziad, mieniąc ich urzędniki swoimi, których pod władzą chciał trzymać.
Dla tego i biskupów wolał mieć Polaków, niż Włochów i Francuzów, aby mu łacniéj posłusznymi byli i za panowania jego na gnieznieńskiéj katedrze, na wrocławskiéj i w Krakowie Polacy już siedzieli, choć z Rzymu na to krzywo patrzano.
Dnia tego na zamku czuć było jakieś przygogotowania[2] niezwyczajne. Król ze swémi Boleszczycami, drużyną i zwykłemi łowów i zabaw towarzyszami, wieczora poprzedzającego wrócił był do Krakowa, gdyż na ten dzień naznaczono składanie do skarbca danin wszelkich i podatków od wszech stanów.
Odbywało się to zwykle z obrzędem uroczystym i okazałością, którą król lubił. Zjeżdżali powołani władycy, żupanowie, ziemianie, osadnicy, wszyscy co osobiście dań do skarbu dawać byli obowiązani i przed tronem królewskim, u nóg jego ją składali. Bywało dawniéj, że ci co się bogactwy pochlubić chcieli, nie tylko to co byli powinni, ale dwakroć i trzykroć więcéj ofiarowali panu, aby sobie łaskę jego pozyskać. Kto nie mógł inaczéj składał dań skórkami, które powiązane półsorokami i sorokami, szły do skarbcu na podarki i odzież dworu.
Dnia tego na równinie u stóp Wawelu, wszystko już było do téj uroczystości przygotowaném, którą z powodu wojen i nieobecności królewskiéj, przez lat kilka zaniedbywano.
Od rana widać było ciągnących zewsząd ku Krakowu i rozkładających się na łące u stóp góry jezdnych, pieszych i wozy.
Rozbite tu były namioty królewskie i siedzenie dla króla szkarłatném suknem wysłane, na kilku stopni wzniesione, nad którém na pozłocistych tykach wielką od słońca rozpięto oponę.
Lubił Bolesław okazałość pańską we wszystkiém, a ile razy występował przed tłumy, zwykł się nią był otaczać, naśladując cesarzów niemieckich, z którémi się równym rad mienił.
Wkrótce po wschodzie słońca, na grodzie ruch znaczny się rozpoczął, a na łące między ludem szmer powstał, iż król nadjeżdża.
Ze wrót zamkowych pokazał się téż zaraz orszak jego wspaniały. Było się czemu przypatrzeć, bo i ci starce co czasy Bolesława Chrobrego pamiętali, wyznawali, że za jego szczęśliwych czasów, okazalszego nie widzieli dworu. Dobór ludzi, uroda młodzieży, strój ich i zbroja, prawdziwie były królewskie; ze wschodu i zachodu ściągnięte klejnoty, tkaniny, oręże poczty przystrajały.
Przodem jechali ci co na rogach trąbiąc znać dawali pospolitemu ludowi, iż pan jedzie, aby mu z drogi ustępowano i cześć oddawano należną. Ci rogi mieli złocone i czapki bramowane złotem, opaskami, a było ich dwunastu, którzy z kolei po czterech w rogi dęli, coraz innemi głosy... Za nimi szedł poczet pieszych ludzi z toporami w rękach i tarczami, jak jeden odzianych z piórami u kołpaków, twarze ogorzałe, groźne i posępne. Tarcze, które na rękach nieśli rzemykami przytwierdzone, obciągnięte skórami, obite blachami, całe były złocone i kraszone oznakami różnemi. Ci byli z dalekiéj północy ściągnięci i maleńkie ich oczy skośno z pod czoła patrzały.
Po nich jechała czeladź pańska na koniach dziarskich, niebiesko odziana, pancerni wszyscy, konie na pół przykryte kropierzami, w rękach włócznie żelazem okute całe, błyszczące; na głowach téż hełmy jasne z żelazami na nosy pospuszczanemi. Tu było Rusi najwięcéj rumianéj, zdrowéj i swawolnie z po za hełmów poglądającéj na ludzi... Niektórzy jadąc włóczniami straszyli pobliższych i zamachiwali się na niewiasty, zkąd popłoch powstawał. Daléj następowała królewska drużyna i sam dwór pański, na podziw wspaniały, lecz każdy człek inaczéj odziany wedle ochoty i możności, jeden nad drugiego piękniéj i dostatniéj.
Sadził się każdy, by towarzysza przesadził i wystąpił jak najokazaléj.
Tu napatrzéć się było można wszelkiéj zbroi, i starych, które przez Ruś z za morza przywożono, i nowych niemieckich, mieczów saskich, włóczni frankońskich, misternie u końców wyrzynanych, a w kutasy przystrojonych, i żelaznych hełmów różnego kształtu, ozdobionych piórami, kitami, skrzydły ptasiemi i łańcuchami. Każdy swój oczyścił i wytarł, żeby się na słońcu błyszczał i świecił jak srebrny, u niektórych téż żelazo blaszką ociągnięte złocistą, połyskiwało i gorzało, jakby się im łby paliły.
Wielu z nich mieli z ramion poprzewieszane skóry zwierząt suknem krasném podszyte. U kilku na szłykach widać głowy było niedźwiedzie, rogi jelenie, dzióby ptasie.
Wszyscy się znać wysadzali na pasy i łańcuchy, bo te były i kamieniami gęsto natkane i malowane po grecku i na podziw pięknie rzeźbione. Na tych wisiały miecze i mieczyki z rękojeściami bogatemi i pochwy nabijanemi gwoźdźmi złotemi. Niektórzy u lewéj nogi przypiętą mieli długą ostrogę złoconą, u innych wędzidła, nagłówki na koniach i czuby u nich złocisto świeciły. Konie, które kropierzami pookrywane nie były, strojono w opony wzroczyste, szyte barwnie i wspaniale, tak że im nie jedna niewiasta téj sukni pozazdrościła. Najwięcéj tu było odzianych z ruska i grecka, wedle obyczaju przywiezionego z Kijowa. Ztamtąd téż bogactw tych przyszło wiele.
Wśród tego orszaku jeden wiózł chorągiew pańską szkarłatną ze złotemi wisiadły i sznurami, na któréj godła różne i postacie szyte były...
Najprzedniejsi ulubieńcy w strojach najbogatszych, przed królem postępowali, który w małym po nich odstępie, jechał na swéj klaczy siwéj ulubionéj, złotą kapą okrytéj.
Swierzopa królewska, co z nim nie jedną odbyła wyprawę, wypasiona, z grzywą długą, szła zwolna, poważnie, jakby wiedziała, że pana dźwigała na sobie. Rząd cały na niéj był od złota i szkarłatu, a nad głową czub się trząsł, kamieniami błyszczący.
Bolesław jechał, w bok się wziąwszy, z góry patrząc jakby nic widzieć nie chciał, nie kierując prawie koniem, gdyż u uzdy szli dwaj mali pachołkowie, oba miecze na ramionach niosąc ogromne.
Odziany był cały w bławat purpurowy, a na głowie czapkę miał, którą okalała szyta na niéj korona królewska. Wzrok więcéj niż pogardliwy i dumny, nie zdawał się nawet chcieć patrzéć na tłumy i o widzenie ich się nie troszczył. Nic się go nie zdawało obchodzić, myślał o czém inném, jadąc znudzony i obcy temu co miał przed sobą. U boku mały mieczyk tylko zwieszony był dla ozdoby. Niesiono za nim królewską tarcz złotą całą i jeden miecz jeszcze pasem obwinięty, a daléj następowali w szatach wytwornych futrami bramowanych dostojnicy dworu, urzędnicy przyboczni i panowie; z laskami w rękach, łańcuchami na szyjach, pasami na biodrach. Twarze ich, jak królewska surowe były i dumne.
Sędziwych starców prawie tu widać nie było, ani twarzy tych, na których radę widać rozumną i męzką powagę. Średnich lat ludzie, obliczów startych, zdali się zastępować miejsca tych, którzy się stawić nie chcieli.
Na końcu biegła dworska gawiedź i służba pomniejsza, która za plecami starszyzny swawolić sobie pozwalała, popychała się, rozbiegała i skupiała... Ale i na niéj widać było królewski dostatek, bo niektórzy jak panowie wyglądali i nie mniéj od nich buty okazywali, osobliwie względem bezbronnego tłumu, który brzegi drogi zalegał...
W zamku na górze, na wałach, za ogrodzeniami stały niewiasty rzędami, jedna koło drugiéj, przypatrując się pochodowi wspaniałego orszaku pańskiego, który ku namiotom zwolna, przy odgłosie trąb się posuwał. Niektóre w wiankach na głowach z włosami porozpuszczanémi, inne w białych namiotkach, w krasnych chustach, w bieliźnie i kożuszkach bławatami okrytych, śmiały się, z góry sobie pokazując palcami młodzież, która ku nim zwabiona śmiechem, podnosiła głowy... Nie jeden kwiatek upadł tam z ręki i po wałach się potoczył, zawiązłszy w pół drogi.
Na dolinie pod Wawelem po za miejscem, które wbitemi żerdziami i sznurami oddzielone było, stały tłumy, bo co żyło w Krakowie, na Stradomiu, Kleparzu, Piaskach, Bawole i we wsiach nawet okolicznych, na tę się uroczystość zgromadziło. W pierwszym rzędzie ciekawych, nawet duchownych rozpoznać było można, lecz ci osłaniali się, niechętnie naprzód wychodząc. Mnogo ziemian stało na koniach w blizkości, a ci, choć jadąc na dwór po pańsku okazać się pragnęli i strojni byli, gaśli w obec królewskiego dworu. Strój ich stare przypominał czasy, i oręż był nie dzisiejszy.
Twarze ich były jakby z innego świata, a wejrzenia, gdy się spotkały z drużyną królewską groźno ku sobie strzelały. Bolesław nie spojrzał nawet ku gromadom.
Ciągle poprzedzany grającemi na rogach, wjechał król na plac, wśród którego siedzenie dlań przygotowane było. Piesza służba, która u namiotów czekała, przybiegła konie od pana i starszyzny odbierać; drużyna nie zsiadając z nich, dokoła się ustawiła w porządku. Starsi urzędnicy stali na przodzie i zabierali się wywoływać ziemie, powiaty i grody, które z kolei dań składać miały.
A że wszyscy ci ludzie nie pismienni byli i pamięcią starczyć nie mogli. Skarbny królewski Ścibór, do boku swego wziął dnia tego nowicyusza, młodego kleryka, który na długim zwitku pargaminu spisane miał ziemie do wywoływania.
Król zasiadł miejsce swoje, a czy był znużony bezsennością, czy znudzony tym żywotem spokojnym domowym, do którego od młodości nie nawyknął — ledwie usiadłszy podparł się na łokciu, nie patrząc już na to co się dziać miało, zadumał się czy zdrzemnął może. Siedział posągiem bez ruchu.
U stóp jego leżały rozesłane sukna, na których dań składano, tak, że na jedném futra i skóry, na drugiém złoto i srebro kładziono.
Jechali naprzód bogatsi ziemianie, żupanowie z grodów znaczniejszych, potém władyki inne i bogaci kmiecie i rycerstwo. Za innych królów bywało zwyczajem, iż przy takich zjazdach, król nie tylko ugaszczał przybyłych, ale ich rozpytywał, rozmawiał i zabawiał się z niémi, żalów słuchał, rady dawał, często żartów dopuszczał i rad był, gdy śmiejące się widział twarze.
Bolko nie miał ochoty spojrzeć nawet na swych ziemian i rycerzy, z którymi od powrotu z Kijowa srodze się zadarł a powaśnił. I teraz choć mu pokłony bito, nie skinął nawet, ani dał poznać, że je przyjmował. Jeśli się ozwał słowem to do swoich młodych ulubieńców i orszaku.
W milczeniu więc składał każdy co przywiózł, a podkomorzowie pańscy zapraszali do namiotów, pod którymi na przybranych stołach zgotowane były mięsiwa, jadła różne, miód i piwo w beczkach i kadziach.
Kto chciał i jako chciał jadł i pił, lecz, jak król nie widział swych gości, tak oni stołu pańskiego znać nie chcieli. Znaczniejsza część przesunęła się tylko przed namiotami, i chleba w nich nie rozłamawszy, na swe miejsca powracała.
Ciżba choć milczała, szmer od niéj szedł głuchy — słychać było chrzęst zbroi, koni rżenie, gwar stłumiony ludu i szelest opon, które lekki wiatr poruszał.
Około króla uroczyste panowało milczenie, dwór tylko pański, palcami sobie z po za tronu ukazując przybywających z daninami, urągał się im i wyśmiewał bezwstydnie. Na niektórych téż Bolko spoglądał z ukosa, gniewnie brwi czasem marszcząc, choć żadnemu nie odpowiedział na skłonienie, a od innych odwracał się z widocznym wstrętem i wzgardą.
Z twarzy przybywających, nie tyle obawę co niechęć i gniew widać było. Szli wszyscy jak z obowiązku, niektórzy młodszym krewnym zastępować się nakazując, aby pokłonu nie bić i czoła nie uchylić. Dań jednak była obfita i wspaniała i na kupach gromadziło się srebro, złoto, pieniążki różne, kawały kruszcu porąbane.
Bolko prawie nie patrzał na to, nie wiele się zdając cenić co mu przynoszono. Więcéj oczyma śledził tych co nieśli, niż to co mu oddawano. Brzęk go czasem obudził z zamyślenia, w które znowu wpadał, mrużąc oczy i jakby do snu się zabierając.
Skarbny głosem znużonym wywoływał ziemie i imiona, przez otwarte wrota wchodzili powołani, za niemi niesiono dań, i pokłon złożywszy, ustępowali ku namiotom...
Dziwny szmer przebiegł w tłumie i dworze, zwróciły się oczy wszystkich ku wnijściu, i ujrzano stojącego na koniu, w odzieży oszarpanéj, ubranego nędznie, z potarganym na głowie włosem, Mścisława z Bużenina. Oczekiwać się zdawał na koléj swą, ale mu tak z oczów patrzało, jakby tu z czém inném przybył, i króla chciał w obec mnogich świadków o krzywdę swą pozywać.
Bolesław siedzący z głową zwieszoną nie widział go jeszcze; drudzy niespokojni poruszali się przez tłum ku niemu przedzierając, aby mu wystąpienie zuchwałe odradzić. Mścisław stał, nie chcąc się dać z miejsca swojego poruszyć.
Nadbiegł doń Dryja, który zdala go zobaczył i za cugle konia mu pochwycił.
— Czego stoisz! co ty tu robisz! — zapytał.
— Albo mi to stać i patrzéć nie wolno? — z uśmiechem gniewnym odparł Mścisław.
— Cóż-eś to o wszystkiém zabył i chcesz się z nim zadrzéć, aby ci prędzéj głowę zdjęto? — rzekł Dryja.
— Jako żywo! — odpowiedział Mścisław — nic nie chcę więcéj, tylko aby się mnie odartemu napatrzył do syta, aby mnie miał przed oczyma, aby przeczytał z moich oczu, że mu zemstę poprzysiągłem. Wiem, że mu tym widokiem dzień struję... Chcę mu struć choć godzinę...
I nie dał się odwieść Mścisław, owszem przybliżył do szranków tak, aby król widzieć go musiał.
Stało się jak życzył, bo głowę podniósłszy Bolesław, zobaczył męża Krysty, i wlepił weń oczy gniewne. Oba wyzywająco patrzali na siebie, król wzrok odwrócił, lecz niepokoiło go to zjawisko, i coraz w tę stronę spoglądał. Mścisław odarty stał nieruchomie.
Wszyscy na niego i na króla patrzali na przemiany, drżąc, jak się skończy ta sprawa. Lecz wkrótce Bolesław, jakby chciał okazać, iż go Mścisław nie obchodzi wcale, na co innego wejrzenie odwrócił. Począł się wpatrywać w kleryka, którego Skarbny wziął z sobą do wywoływania i liczby.
Był to biedny wyrostek, żółty, chudy, wynędzniały, z twarzą długą, oczyma niespokojnémi, rękami długiemi, które z pod szaty nazbyt obcisłéj wystawały — niepozorny i wylękły. Pełnił swoją powinność poddając Skarbnemu nazwiska ziem i powiatów, ale oczy jego, co nigdy tyle złota nie widziały, chciwie biegały po kupach tych bogactw, coraz się powiększających. Widok skarbów, które u stóp jego leżały zrzucone jak drzewo, mięszał go widocznie. Śmiał się do nich, poruszał, ciekawie wpatrując, zapominał się i ręce ku nim wyciągał, to za głowę się chwytał z podziwu i szału; słowem, widok bogactw królewskich przytomność mu odbierał.
Skarbny widząc go tak rozgorączkowanym, parę razy za suknię pociągnął, aby się opamiętał, że przed obliczem króla stał. Nic to jednak nie pomagało.
Bolesława śmieszył ten kleryk biedny, jakby dla zabawienia go był tu ściągnięty. Oczów już z niego nie spuszczał, usta mu się do śmiechu krzywiły, a ramiona drgały, jakby go tłumił w sobie. Nagle z siedzenia zagrzmiał straszny głos pański:
— Klecho! co ci jest?
Wszyscy się ruszyli, król wskazał ręką na kleryka. Strwożył się człek biedny, ale nie wierzył, aby o niego chodziło. Skarbny za ramię go pochwyciwszy, dał mu znak, iż król go pyta.
Naówczas wyrostek ów z trwogi prawie tracąc przytomność, padł na kolana drżący i rzekł składając ręce, zwrócony ku panu:
— Panie! nie jestem winien!
Rozśmiał się król z trwogi i zawołał powtórnie:
— Co ci jest, iż tak niespokojnym się stałeś?
— Miłościwy panie — począł zawahawszy się kleryk, który i teraz oczów nie spuszczał z kup złota. — Przebacz mi miłościwy panie, widok tych skarbów i twojego majestatu, omamił mnie, iż przytomność utraciłem... Porównywałem je z moją nędzą i ubóstwem, myślałem jakby z tém złotem szczęśliwym być można.
Bolesław rozśmiał się szydersko, sparty na ręku patrzał ciągle na wylękłego, klęczącego przed sobą klechę, wszyscy milczeli, czekając jak się to zakończy.
— Cóż? Klecho? chciałbyś mieć dużo tego złota! — zapytał król.
Uśmiechem jakimś rajskiego wesela, rozjaśniła się twarz kleryka. Odpowiadać nie śmiał, oczy tylko chciwe, żarzące się pragnieniem wlepił w stos kruszcu nagromadzony u nóg pana.
— No! chcesz złota? mów! — zagrzmiał głos królewski.
— Cóż po chęci! królu wielki! — odparł kleryk głosem drżącym — co po chęci takiéj, gdy posiąść nie mogę!
Rozśmiał się Bolesław.
— Bierz tego złota ile go udźwigniesz — rzekł szydersko — bierz, co uniesiesz to twoje.
Dwór i Boleszczyce stojący po za królem śmiechem wybuchli, potém patrzali wszyscy milczący i zdumieni — kleryk osłupiały niedowierzał.
— Bierz! a żywo! — zawołał król nakazująco — bierz!
Słysząc ponowiony rozkaz królewski, kleryk się rzucił jak oszalały, odgarnął naprzód poły wązkiéj sukni, lecz wnet zważył, że w nie zabraćby mógł mało... Szybko więc na nic się już nie oglądając, suknię zdjął całą, pod którą mało-co podartéj i brudnéj widać było bielizny — rozpostarł ją na ziemi, ukląkł i garnąć począł do niéj, co leżało pod ręką.
Chwytał i cisnął chciwie co mu się nastręczało, gromadził gorączkowo, spoglądając tylko kiedy niekiedy ukradkiem na króla, który z pośpiechu i niezgrabności się wyśmiewał.
Tłum stał w milczeniu, ziemianie mający iść z kolei oczekiwali, król okazując jawnie jak mało dbał o złoto, z pogardą patrzał, jak mu je kleryk zabierał.
Na ostatek suknia uboga była już pełną wszelkiego kruszcu i pieniążków, kleryk co żywiéj począł ją wiązać, schylił się i usiłował na plecy ująć to brzemię. Blady, zadyszany oblany potem, słysząc dokoła wybuchające śmiechy szyderskie, obawiał się może, aby król nie odwołał darowizny i spieszył z pochwyceniem zdobyczy. Z wielkim wysiłkiem udało mu się pochwyciwszy, ogromne brzemię owo zarzucić na plecy, ale natychmiast ugiął się wpół pod niezmierną jego wagą i zachwiał. Kroku daléj postąpić nie mogąc, silił się daremnie. Widać było jak się słaniał, uginał, naprężał, — krok postąpił naprzód, twarz mu straszliwie pobladła, potém pokraśniała nagle, krew buchnęła ustami — i padł twarzą na ziemię złamany brzemieniem.
Milczenie straszne panowało czas jakiś. Myślano że się podniesie, drgnięcie tylko widać było, ręce mu się ścisnęły i — ciało poruszać przestało. Król wzgardliwie patrzał, nie mówiąc nic.
Dwóch z czeladzi podbiegło na dany znak ku leżącemu, jeden z nich ujął go za głowę, drugi podniósł kleryka... Oczy mu stały słupem, martwy był i wybladły, twarz miał trupią. — Nie żył.
— Miłościwy królu — odezwał się Skarbny — człek ten nie żyje — co uczynić z nim?
— Ukarany za chciwość! — rozśmiał się Bolko z tronu. Bogdaj jak on wszyscy chciwcy przepadli! Cisnąć trupa do Wisły, razem z tém złotem co go zabiło! Pogrzebu nie warte ciało — a co król raz dał tego nie odbiera.
Precz ze ścierwem[3]
Doniosły, namiętny głos króla daleko słychać było; w milczeniu, ze zgrozą słuchano wyroku.
Czterech pachołków podeszło natychmiast spełnić rozkaz, zabierają zwłoki i węzeł co je przydusił. Wśród milczenia tego z tłumu podniósł się głos jakiś:
— Królu, niesprawiedliwe są sądy twoje, — nie chciwość go zabiła, ale miłość; albowiem rodziców ma w nędzy, dwóch braci czeka okupu w niewoli, biedak nie dla siebie skarbów tych pragnął, ale dla tych, których miłował więcéj niż siebie...
Czy król posłyszał i zrozumiał te wyrazy? wiedzieć było trudno, gdyż w rogi zatrąbiono i znowu daléj powiaty wywoływać zaczęto, a Bolko nawet nie odwrócił głowy...
Trup, któremu do szyi przywiązano złoto, poszedł z niém na dno Wisły.
Wypadek ten, który na chwilę przerwał uroczystość, uczynił na tłumach wrażenie wielkie. Wspaniałość króla, nieopatrzna chciwość biednego człowieka, sprawiedliwość bożą, nielitościwy wyrok pana, ów głos sądzący sędziego — wszyscy brali do serca, zdumiewali się i trwożyli. Twarze oblokła powaga, smutek, bojaźń, tylko król obojętności swéj nie zmienił. Spojrzał ku miejscu gdzie stał Mścisław i znalazł go tam nieruchomego z oczyma w siebie wlepionemi.
W chwilę potém znikł z tłumu Mścisław...
Drogą do zamku wiodącą, która teraz pustą była, bo nawet straże od bram poszły się przypatrywać złotemu widowisku, — szedł wkrótce potém mężczyzna prostą odziany sukmaną, w czapce chłopskiéj, z kijem w ręku. Na czoło miał nasunięte włosy ciemne i czapkę, a kołnierz odłożony tak, iż mu twarzy małoco widać było. Czarny zarost dobywał się tylko i dwoje oczu połyskujących. Szedł, oglądając się bacznie, krokiem wolnym jakby się czegoś lękał, choć do króla małemu ludowi i sukmanom zawsze przystęp był wolny, a od kijowskiéj wyprawy jeszcze swobodniejszy niż kiedy.
Ci co widzieli na łące Mścisława na koniu, przypatrującego się królowi uparcie, mierzącego go zuchwałemi oczyma, po sukni i postawie w tym wieśniaku domyślećby się mogli męża Krysty. On to był w istocie. Po wyniesieniu zwłok kleryka wysunął się, konia rzucił gdzieś i pieszo starał się wkraść do zamku. Szedł ostrożnie, niekiedy głowę podnosząc, przyglądając się bacznie niewiastom, które dotąd po nad palami i ostrokołami stały gromadnie na górze.
Tak doszedł do wrót samych, a że mu nikt nie stanął do zamku na przeszkodzie, wkroczył przez bramę, wciąż rozpatrując i zazierając we wszystkie kąty. Gdy się znalazł na płaszczyznie, kędy dworce pańskie stały, a gdzie teraz pusto było, bo ledwo część psiarzy, sokolników i stajennych parobków na zamku została, zdawał się wahać dokąd daléj ma kroczyć. Obejrzał się raz jeszcze i szedł ku dalszym budowlom, które od królewskiego i królowych dworca łatwo rozeznać było. Wyglądał przebrany w tę siermięgę, z obówiem nędzném, tak ubogo i odarto, że go o żebraninę posądzić było można, bo od pierwszych drzwi począwszy, kroczył z kolei od sieni do sieni zaglądając wszędzie ciekawie, stając u drzwi i okien nasłuchując bacznie.
Nikogo tu prawie nie było, okna poodsuwane stały otworem, drzwi na oścież były odmykane. Dwoje czy troje sieni pominąwszy, od mieszkań których ludność wybiegła była na wały, przypatrywać się królewskiéj uroczystości, zatrzymał się nagle i drgnął Mścisław. Tu przez okno widać było wywieszoną odzież niewieścią, którą chciwemi zmierzywszy oczyma, dokoła się obejrzał i wśliznąwszy w ciemne przedsienie, zniknął.
Nikt nań nie zważał, nikt nie widział, jak się gdzieś ukrył w kącie.
W chwilę potém niewiasty czy znudzone widokiem jednostajnym, czy dla słońca i wiatru, który się zrywał, poczęły z wałów schodzić i po jednéj, po dwie do dworców powracać.
Ukazała się wśród nich i pańska Krysta, cała białą zasłoną obwinięta, biegnąc właśnie ku téj sieni, w któréj się mąż jéj ukrywał. Była sama jedna, a choć ją od stóp do głowy okrywały cienkie rąbki, poznać mógł ją łatwo każdy po kibici zręcznej i ruchach pieszczonych... Żadna inna, ani tak biegać, ni tak stanąć, ni się tak wdzięcznie przegiąć i główki pochylić nie umiała.
Z wałów, szepcząc coś między sobą, odwróciły się patrząc na nią wszystkie niewiasty i ścigały ciągle oczyma. I śmiały się, ruszały ramionami, palcami ją sobie ukazywały, a zazdrość i gniewy wybuchały w ich głosach.
Zaledwie Krysta wbiegła do dworca, po chwili krzyk się dał słyszeć, krótki, urwany, ale pełen trwogi i przerażenia.
Za tém nagle ucichło. Nikt tego rozpaczliwego nie pochwycił głosu. Izba Krysty, w któréj teraz nikogo nie było, bo się służba jej rozbiegła, tak złocisto i bogato przybrana świeciła, jak wszystko, co króla otaczało i co mu służyło.
Krysta blada, z rękami załamanemi, z głową spuszczoną, stała w pośrodku. Opadła z niéj na ziemię zasłona biała, pozostała w jednéj sukience opiętéj, jakby do ciała przylegającéj, która śliczną jéj kibić obejmowała i do stóp spadała fałdami gęstemi.
Przed nią w progu stał Mścisław w brudnéj sukmanie, czapkę trzymając w ręku i oczyma gorącemi, załzawionemi pożerał żonę. Patrzał na nią, drżał, mówić nie mógł, płakał jak nie mężczyzna, jak matka co dziecię straciwszy, nagle je odzyskuje. Kryście, widok męża, od którego król ją porwał, odjął przytomność na chwilę, lękała się, aby ją nie zabił. A Mścisław stał oczarowany nią, oniemiały, bezsilny, tak że choć tu życia swojego nie był pewnym, gdyby go pochwycono, choć rozmówić się z żoną pilno mu było, zapomniał o wszystkiém... patrzał tylko... Spoglądali tak na siebie, czytając w swych twarzach, ona szukała w nim co przyniósł z sobą, zemstę czy przebaczenie, on patrzał czy w niéj tę miłość znajdzie jeszcze, dla któréj życie ważył. Niewiasta prędzéj zrozumiała go i ochłonęła z przestrachu. Swawolna była jak dziecię, ale bystra i pojętna, przez czarne jéj źrenice błysk jakiś przeleciał.
— Krysto moja! Krysto! — zawołał mąż ręce ku niéj wyciągając. — Nie! tyś o mnie zapomnieć nie mogła, ty taki tęsknisz za mną... ty do mnie powrócisz. Mów Krysto moja...
Spuściła oczy niewiasta i usta się jéj zacięły; z pod brwi rzuciła oczyma wylękłemi, jakby go chciała badać jeszcze i żywo rzekła.
— A! tak! tak! Zrobię co chcesz, pójdę, ale teraz... gdyby cię tu kto zastał, gdyby sługi nadeszły! A! nieszczęścieby się stało! Król tak zazdrosny! ludzie tacy źli... Schowaj się, ukryj gdzie do nocy...
— A nocą uciekniemy! — krzyknął Mścisław ręce ku niéj wyciągając.
— A! tak! uciekniemy! — prędko powtórzyła Krysta.
— Gdzież się mam skryć! mów, pokaż! — wołał Mścisław.
— Gdzie? ale ja nie wiem! — niespokojnie się poruszając odpowiedziała kobieta, głowę zwracając to ku oknu, to na drzwi komory.
— Skryć się! trzeba się skryć gdziekolwiek! Gdy nadejdą dziewki moje, domyślą się, pobiegną, wydadzą. Schowaj się co prędzéj, gdzie chcesz, ale prędzéj! a! prędzéj!
To mówiąc Krysta zaczęła obiegać po izbie, parę razy znów oknem wyjrzała, chwyciła się za serce, za głowę... nie wiedziała co począć z sobą. Gdyby Mścisław nie miłował jéj tak bardzo, możeby był mógł poznać, iż więcéj było trwogi w niéj i gniewu, niepokoju o siebie, niż obawy o niego.
On sobie tłumaczył bojaźń tę jako oznakę miłości żony. Uradowany, zapomniawszy o wszystkiém, powtarzał tylko pytanie, gdzie i jak ukryć się może?
Krysta miała się czas namyśleć, stanęła i palce na zbladłych położyła ustach.
— Idź na wyżki! w sieniach stoi drabina, nikt tam prawie nie chodzi, nie znajdą cię tam.
Mścisław chciał natychmiast usłuchać, lecz porzucić ją żal mu się zrobiło. Stąpił krok i zawahał się.
Mów jeszcze — zawołał — powiedz kiedy mam przyjść po ciebie... Wymknę się z zamku i powrócę...
Krysta nogą uderzyła w ziemię z niecierpliwości.
— Uciekaj — zawołała — ja nie wiem nic, ja ze strachu szaleję! jam biedna i nieszczęśliwa.
Zakryła oczy i płakać zaczęła.
Potém nagle widząc, że to nie skutkuje, jakby oczy jéj oschły, odsłoniła je i zaczęła mówić pospiesznie, na drzwi ręką wskazując.
— Powracaj, ja nie wiem, o mroku. Stanę w progu, odzieję się w chusty proste, gdy będzie można, ujdziemy.
Chciał Mścisław pytać jeszcze, gdy Krysta pobiegła do okna, wychyliła się niem, sparła i wyjrzawszy daleko, wołać poczęła żywo.
— Uchodźże, a to ci życie niemiłe! Uciekaj! z wałów wracają dziewki moje! a! uchodź co prędzej, póki czas!
— Więc o mroku! dziś! — zawołał Mścisław.
— A tak! tak! dziś! o mroku! ale idź! idź! idź!
I rękami białemi na drzwi ukazując, miotając nagliła, aby wychodził co prędzéj.
Mścisław ociągał się patrząc jéj w oczy, wyszedł nareście. Ujrzawszy drzwi zamykające się za nim, Krysta pędem wpadła do sąsiedniéj komory i drzwi ogromną zasuwą zaryglowała za sobą.
Mścisław jak pijany z izby się wytoczył, zachwiał, o ścianę sparł, musiał stać tak dobrą chwilę, dopóki nie oprzytomniał i nie przyszedł do siebie, bo drogi zapomniał, drzwi nie widział i nierychło ostygłszy, czapkę na oczy nacisnął, kołnierz podniósł, zwolna się wytaczając na podwórze.
Co się w komorze działo?
Tam słychać było oddech ciężki; potém chód szybki, jęczenie, płacz... i wszystko zamilkło.
Odsunęła się zasuwa ostrożnie, powoli, przez szparę wyjrzała Krysta czarnemi oczyma.
Nikogo w izbie nie było, odetchnęła wsuwając się do niéj ostrożnie, na palcach.
Podeszła cicho ku drzwiom od sieni, uchyliła je bacznie, rzuciła wejrzenie w ciemną głąb, ku drabinie, nic się nie poruszało nigdzie, nie było nikogo.
Odetchnęła nieco z przerażenia. Zdala widać było kroczącego wolno ku wrotom Mścisława, więcéj nikogo, mógł ujść bezpieczny jak przyszedł. Lżéj się Kryście zrobiło. Na bladą jéj twarz wróciło trochę rumieńca.
Lecz stała w progu niespokojna jeszcze, zadumana, z palcem na ustach. Oczy jéj biegały zdając się ścian pytać i stropu: co poczniemy!
Pobiegła wewnątrz, zarzuciła białą płachtę na siebie, wyszła szybko z dworca ku wałom i rozmyśliła się inaczéj. Wróciła niespokojna do izby, zrzuciła zasłonę, stanęła ręce łamiąc, kręcąc się, przysiadając, podrażniona, prawie gniewna.
Brwi się jéj ściągnęły, usta ścięły, piękna niewiasta stała się straszną, oczy jéj ciskały pioruny. Nogą biła o podłogę, ręce wyciągała ku drzwiom, kręciła się jakby w skoczném wirując kole, potém stawała skamieniona, a wzrok topiła w ziemię.
Z tych ruchów głowy, rąk i oczu, czytać było można wyrazy, które w duchu mówiła do siebie.
— A! tak źle, tak nie można! potrzeba inaczéj. Co począć! I tak straszno, i tak nie dobrze! i milczeć nie mogę i mówić się boję. A! jakżem ja nieszczęśliwa!
Gniew w niéj zbierał, gniewała się na niego, na siebie, na króla, na swą dolę, najwięcéj pono na upartego co ją tak kochał, że gotów był swe życie i jéj życie poświęcić.
Pobiegła ku drzwiom, u drzwi stała srebrna konew z wodą i kubek wisiał przy niéj. Napiła się wody, aby orzeźwieć, paliły się usta, serce biło, w oczach to płomienie przelatywały, to czarne płatki.
— A! wodo moja! wodo! — wołała — wodo powiedz mi co czynić mam nieszczęśliwa!! Czy iść się utopić w tobie, czy za tym iść, któremum przysięgała, czy za tamtym co mi jak słonko świeci! jak słonko pali! To król, to pan, a ja jego królowa, ja tu pani, nie ta stara co w kącie płacze!! I wszystko porzucić, a iść gdzie smutek, gdzie żałoba. Dogonią, krew się poleje! krew! A! ja widoku jéj znieść nie mogę! Mnie zabić mogą! Jego przezemnie! krew na głowę mi spadnie! krew!
Pomyślała nieco.
— Powiem wszystko, powiem lepiéj? Cóż mu się stanie? Ja mu życie wyproszę, oczy mu wyproszę... posiedzi w ciemnicy. Pocałuję to wypuścić go każe... Uciekać? a nie, nie. Nie chcę! nie mogę!
Rozmyślała tak po izbie biegając, gdy za drzwiami ktoś chrząknął, nastawiła ucha i pobladła, stała milcząca, potém na palcach biegła ku komorze, kaszlnął ktoś raz drugi.
Na drzwi komory patrzała Krysta, jakby sobie dając do wyboru uciekać czy czekać, zostać czy uchodzić, palec przycisnęła do ust, jakby z niego wyssać chciała, jak sobie radzić?
Już wchodziła po cichu do komory, stanęła w progu, zawróciła się niepewna.
Wtém i drzwi się uchyliły od sieni, w szparze ich widać było Borzywoja Boleszczyca, który śmiał się i mrugał ku pięknéj niewieście. Krysta się zarumieniła. Wszedł. Obejrzał się dokoła, ona do okna pobiegła i wychyliła niem rozglądając po podwórzu, a podniósłszy się pogroziła zuchwałemu.
Niby mówiła, jak śmiał przychodzić tak poufale? ale widać było, że się wcale nie gniewała. Borzywój dnia tego nie pojechał z braćmi w orszaku, uczynił się chorym, może umyślnie, dlatego, aby chwilę upatrzywszy bezpieczną, zejść Krystę samą jedną.
I on i Zbilut i wielu innych się w niéj zdala rozmiłowywało. A ona? wszystkim hołdom rada była, oczyma wabiła, ustami łajała, nie odstręczając żadnego. Była tak zalotną, że się i gołębiom na strzesze wdzięczyć była gotową, tak ją nieszczęśliwą stworzył Bóg, na własne i ludzi utrapienie. Nie czuła się winną, zdawało się jéj, że nie mogło być inaczéj. Była tak piękną, juści wszyscy się w niéj kochać musieli a jéj, ot tak, biedaków żal było.
— E! ty, ty! — szepnęła niby gniewnie — po co bo ty tu? po co!
— Złoto moje, królowo moja! aby ciebie zobaczyć...
Chciał się Borzywój zbliżyć trochę, furknęła.
— Stój zdaleka, a nie to zawołam na dziewczęta...
— To co? powiem, że pańskiego dobra pilnuję! — odezwał się Borzywój wesoło — a dziewki żadnéj téż niema, bo wszystkie na wałach.
Zarumieniła się Krysta i parsknęła.
— A no! stój zdala, bo oknem zakrzyczę!
Lecz mówiąc tak groźno, rozśmiała się dziwnie, głos jéj dźwięczał pychą, dumą, zalotnością i niepokojem, oczy to w niego topiła, to gniewnie odwracała...
Borzywój ciągle starał się przybliżyć.
— Dajże ty mi pokój, ty jakiś! — wołała nań przestawszy się śmiać. — Doprawdy wydam cię przed panem, zobaczysz co będzie!
Rączką na gardło pokazała.
— Nie wydasz i nie powiesz, boś ty dobra i litościwa — rzekł Borzywój — zresztą niema co i gadać przed panem. Albo to on nie wie, że się wszyscy do jego Krysty palą jak pochodnie, a Krysta strzela oczyma i śmieje się ze wszystkich.
Krysta się nieco obraziła, dumną minkę zrobiła.
— Albo co? — podchwyciła — strzelam oczyma? Na to je mam, abym niemi strzelała... no, i śmieję się!! bo wszyscy sobie coś myślicie, a to nieprawda! nieprawda! Patrzcie go! jakiś!
Téj wielkiéj grozy Borzywój się nie uląkł wcale.
— No, jeśli na to masz oczy, abyś niemi strzelała, to i usta na to są, abyś całowała. Dajże mi choć raz gęby!
Posunął się zuchwale, Krysta srogą, groźną, straszliwą twarz nastroiła, tupiąc nogą.
— Stój u progu lub źle będzie!
Westchnął Borzywój, ale mu z oczów patrzało.
— Przyjdzie chwila, że ty do mnie zagadasz inaczéj.
Krysta główką potrząsając, zamyśliła się, nie mogła jeszcze swojéj biedy zapomnieć.
— Ot, słuchajno — rzekła podnosząc nań oczy — wdziej suknię i zaraz odemnie idź do pana.
— Do pana? król siedzi na tronie i króluje, to nie pora!
— Co mi tam!
— Alboś się tak za nim zatęskniła! — spytał żartobliwie Borzywój.
— Pewnie! czyż niema za kim! — odparła Krysta dumnie.
— Z czémże mam iść do niego?
Na to pytanie, odpowiedź była trudną, Krysta na palcu zawijała i rozwijała chustynkę.
— Powiesz mu — rzekła — tylko tyle, że Krysta chce, aby do niéj co najprędzéj powracał, bo, bo jéj pilno, bo, ma wielkie słowo na ustach, straszne słowo, a słowa tego przez nikogo mu posłać nie może, tylko mu je sama musi powiedzieć do ucha.
Mięszała się i jąkała mówiąc, a Borzywój głową potrząsał, żartobliwie się uśmiechając ze strasznego słowa, jak gdyby w nie wierzyć nie chciał.
— Gdybyście mnie do ucha dali to straszne słowo, wiernie bym mu je zaniósł i nie zgubił po drodze.
— O nie! nie! To słowo ja sama mu powiedzieć muszę.
— Abyś się mnie pozbyła, bo może czekasz na innego! — szepnął Borzywój.
Krysta się oburzyła naprawdę.
— Brzydki człowiecze! — rzekła — kiedy się klnę na matusię moją, że w tém słowie śmierć lub życie być może.
— O ho! — przerwał Borzywój.
— A tak! — potwierdziła Krysta — śmierć lub życie!
— Czyje? — spytał dworak.
— I czyjeś i moje! — odparła Krysta brwi marszcząc.
Borzywoj u drzwi stał nie ruszając się jeszcze, ciężko odejść mu było.
— No, to pójdę — rzekł — ale mi choć co dajcie na drogę, jak mam iść za waszą sprawą bez gościńca? Nie pójdę!
Krysta się rozśmiała zimnym śmiechem zalotnicy, która rozumieć niby nie chce tego, o czém wié doskonale, i główką pokręciła.
— Jeszcze czego!!
Ale stała w miejscu i choć niby pierzchnąć się zabierała, nie uciekała. Dopiero gdy Borzywój przyskoczył chcąc ją pocałować, popchnęła go silnie od siebie i pędem wpadłszy do komory, nim ją zaryglowała za sobą, główkę mu jeszcze pokazując, krzyknęła.
— Idźże mi zaraz... wszakżeś zapłacony! idź!
Borzywój odetchnął ciężko, popatrzał groźno, zawrócił się niechętnie i wyszedł nareście.
Zamkniętéj w komorze niesposób było usiedzieć długo, odsunęła zasuwę, wysadziła głowę, obejrzała się i wyszła. Sama się sobie uśmiechała, ale jéj było bardzo smutno. Siadła na ławie, sparła się na ręku, dumała potrząsając głową.
— Co mi tam wszyscy oni! — mówiła sobie — Król mnie porzucić nie może, o nie! Ile razy mnie zobaczy, zaśmieją mu się oczy, choćby z gniewu krwią zapłynęły. Królowa postarzała i wciąż płacze. Łzami ich nie przytrzymać, odpędzić chyba, wszyscy oni łez nie lubią. Im trzeba ust co się śmieją, choćby dusza płakała, o! ja to wiem co im trzeba!! Ja wszystko wiem, wszystko... choć nie wiem jak? kto mi to mówi?
Ruszyła ramionami.
— Co tam! dosyć że wiem. Mały palec mi powiada.
I śmiała się do siebie sama, dumna tą niewieścią przenikliwością.
W tém dziewcząt dwoje wpadło śpiewając do sieni, śpiew ich ustał na progu i wsunęły się do izby sznurując usta.
Były to pani dziewki służebne. Spojrzały na nią, ona na nie. Zlękły się może brwi zmarszczonéj, ust groźnie wydętych i cicho przesunęły się do komory.
Tam znów słychać było chichotanie i szepty. Namyśliła się Krysta, popatrzywszy na suknię swoją.
— Ciarka! — zawołała.
Starsza z dziewcząt stawiła się z uśmiechem przed panią.
— Mów, cobym ja włożyła, abym piękną była?
— A! — ręką usta zatulając rzekło dziewczę — a! choćbyście i gzła nie mieli, toby wam było chyba piękniéj jeszcze.
I z za dłoni, którą się zasłaniała, śmiała się figlarnie poufała dziewczyna.
— Mów jaką ja mam wdziać? — poczęła Krysta — czy niebieską suknię, czy kraśną, czy złotą? Mój pan przyjdzie do mnie... Popraw mi włosy, zasłona mi je popsuła...
Ciarka się zbliżyła i pani a sługa poufale z sobą gwarzyć i śmiać się zaczęły. Niesiono suknię jedną i drugą i trzecią, aż Krysta rzucając, przebierając, na szkarłat się namyśliła, czarnobrewie było w nim najkraśniéj, wyglądała jak królowa.
— Będę jak królowa! — szepnęła do Ciarki.
— Boś ty królowa! — przypochlebiając się mówiło dziewczę.
We dwie aż przyszły na nią wdziewać i opinać na niéj suknię obcisłą, gdy w podwórzu wrzawa wielka powstała, tentent koni, rogów granie.
Król powracał. Krysta biegła do okna, wychyliła się ku niemu i zdala zobaczywszy, ręką znak mu dawała.
— Bywaj, do mnie!
Dostrzegł król czy nie, lecz nagle stanął wśród podwórza, z konia zsiadał. Siwą klacz jego wiedli do stajni uroczyście, i król naprzód poszedł za nią.
Dwór rozpełzł się po podwórcu, kilku tylko na zawołanie przy panu zostało, a i ci zobaczywszy, że ze stajni do Krysty idzie, powoli, ociągając się, zostali w podwórzu i przedsieniach.
Król wszedł sam, zasępiony, zmęczony, taki, którego długo trzeba było nosić jak ptaka łowami podrażnionego, aż oczy przymknął i usnął na ręku.
Krysta strojna, z włosami na ramiona rozpuszczonemi, siedziała z chustynką w ręku, jakby się jéj na łzy zbierało.
Spojrzał Bolesław na nią.
— A co ci to, czarnobrewo, co się jak księżyc mienisz? Trzpiotałaś się jak wróbel rano, juści pod wieczór łzy przyszły?
Krysta jakby nie słyszała, nie spojrzawszy nań siedziała nadąsana, chmurna, milcząca, głowy nawet nie zwróciła ku niemu, głos usłyszawszy. Król zbliżył się i uderzył ją ręką zwolna po białych ramionach aż zadrgnęła.
— Co tobie? mów — rzekł rubasznie, ty wiesz Krysto, że ja ni łez, ni zagadek nie lubię.
Wtém nagle oczy odsłoniwszy, ręce rozpostarłszy, Krysta powstała i do nóg mu upadła.
— Panie miłościwy, panie mój, jeśli mnie nie poratujesz, jestem zgubioną.
Król się zmarszczył i rozgniewał, nogą tupnął aż ostroga brzękła złota.
Wstała z ziemi Krysta, uwiesiła się królowi na szyi i szeptać poczęła.
— Królu panie! daj mi słowo, że mu nie weźmiesz życia!
— Komu? — krzyknął Bolesław.
— Daj mi słowo!
Bolesław zlekka ją od siebie odtrącił.
— Mów komu! mów co zawinił!
— Daj słowo!
Nagniewał się pan, ale mu pilno było.
— Żyć będzie, mów co daléj?
Krysta wróciła do królewskiego ucha.
— Mścisław tu był, tu...
Bolesław aż się cofnął i za mieczyk pochwycił.
— On? tu? gdzie i jak? kiedy?
Skinęła nań Krysta, aby usiadł przy niéj na ławie, objęła go ręką za szyję, czoło położyła na ramieniu i poczęła cicho szeptać mu coś do ucha. Po twarzy króla przelatywały burze i pioruny. Nie mówił nic tylko mu białka w oczach krwią zapływały, usta zbladły i zęby się ścięły.
Słuchał tego ust jéj szmeru długo, zadumany, potém wstał od niéj nie mówiąc nic i przechadzać się począł. Krysta biegała za nim niespokojna, znała go już, że strasznym był gdy głos podnosił gniewny, ale straszniejszym gdy milczał. Nie odpowiadał jéj wcale, stanął w oknie, patrzał w nie długo i nierychło ku niéj się obrócił.
— Bądź spokojna, jam nieżądny dusić robaki, choć sam mi lezie pod stopy! Życia nie wezmę, ale rozumu uczyć go potrzeba! Mścisław chce się z królem mierzyć! ze mną!
Bolko rozśmiał się a w śmiechu zębami zgrzytał i straszny był. Krysta przestraszona spoglądała nań jeszcze, gdy, gwałtownie cisnąwszy drzwiami, król wyszedł od niéj i na dworce swoje pociągnął.
O kroków kilkanaście spotkali go i otoczyli Boleszczyce, on im mimochodem kilka słów rzucił i szedł daléj.
Widać było, że im dał jakieś rozkazy. Kupką stanęła drużyna naradzać się z sobą. Było ich kilkunastu, żwawo, pochylając się ku sobie, rozprawiając, szepcząc, poczęli się umawiać o coś Boleszczyce. Z ruchów i twarzy znać było sprawę ważną i pilną, któréj wykonanie gorąco ich obchodziło. Jedni się wyrywali, wstrzymywali drudzy, sprzeczali.
Tajemnicą musiało być co im powierzył król, bo gdy się kto z dworzan do nich przybliżał, milkli, pozbywali się go, odsyłali, sami potém znowu wracając do narad i cichych szeptów między sobą. Niektórzy rozglądali się dokoła w podwórcach, wskazując miejsca, jakby stanowiska sobie wyznaczali. Wtém we wrotach orszak się jakiś powoli wjeżdżający ukazał. Na przedzie widać było konno pomiędzy kilku duchownymi jadącego biskupa Stanisława ze Szczepanowa, za nim czeladź jego i domowników, skromny dwór składających. Od wrót wszyscy się skierowali ku dworcowi królewskiemu, gdzie u wnijścia głównego zsiadł biskup, a jeden z kapelanów poszedł o nim podkomorzym króla oznajmić.
Król Bolesław gdy zmęczony był, spoczywał zwykle na posłaniu nizkiém, miękkiemi skórami wyłożoném. Psy myśliwskie ulubione mu, które rzadko go odstępowały, w izbie téj z nim i przy nim legiwać miały prawo. Tak samo jak konie swe, które król nad miarę miłował, często je przenosząc nad ludzi, kochał téż psy swoje, dając im swobodę wielką, lubował się téż z sokoły, rarogi i białozorami, których izby pełne były.
Wojak był mężny i zapamiętały, i nie mniéj namiętnie myśliwstwo lubił, co najczęściéj z sobą chodzi. Gdy brakło wojny, łowy ją zastępowały, a z nich mu był najmilszy ten, z którym walka najsroższą i najniebezpieczniejszą była. Najchętniéj jeździł na jelenie, łosie, wieprze dzikie, żubry i tury, co nieraz jeźdźca z koniem na rogi wziąwszy, w powietrze go wyrzucały, racicami i rogami mordując mściwie ludzi.
Z oszczepem na żubra samemu się rzucić, z mieczykiem na dzika, z toporkiem na niedźwiedzia nie było dlań nowiną.
Próżno go naówczas chcieć było powstrzymać, bo i człowieka coby go hamował ubić był gotów.
Ogromne psy królewskie, stróże najwierniejsze, nie bardzo się komu do sypialni zbliżyć dawały, a na skinienie jego człekaby rozszarpać były gotowe. Miał z nich straż czujną i straszną, we dnie i w nocy, lepszą od tych jaką ludzie sprawiali.
Byle się co w przyległéj ruszyło komorze, podnosiły głowy i warczały na drzwi patrząc, jakby poskoczyć chciały, aż je król głosem groźnym hamować musiał.
Sprawiano tym ulubieńcom czasem w podwórcach łowy, gdy żywcem dzika, jelenia lub niedźwiedzia ujęto. Zamykano naówczas bramy, stawali ludzie z oszczepami, wypuszczano zwierza z kleci i król się sam za nim tuż uganiał. Nieraz się trafiało, że gnany i ścigany zwierz, dopadłszy do wałów, ostrokoły przesadzał, skakał z góry, a nawet uchodził, czasem na słabszego parobka wpadłszy rozdarł go i zdusił nim dobieżono.
Te krwawe zabawy ulubione były panu.
Dnia tego król i zmęczony był i gniewny, patrzał w powałę, brwi marszczył, pięścią bił o posłanie i psy się doń nawet zbliżać nie śmiały, bo je bił i odpędzał.
Wtém zaskrobano do drzwi.
Zawarczała psów gromada zrywając się i nasłuchując, król patrzał milcząc, ukazała się głowa siwa starego podkomorzego królewskiego Janka Huźli.
— Miłościwy panie! — rzekł.
— Czego się ciśniesz! widzisz że spoczywam! — zawołał król.
— Miłościwy panie — dodał niezmięszany tém starzec. — Jego Miłość ksiądz Stanko biskup, czeka na miłość waszą i domaga się posłuchania.
Usłyszawszy to imię, król się zerwał na równe nogi, tak nagle, że psy przelękłe pozrywały się téż i skoczyły.
— On? tutaj? — zakrzyczał król.
— Tak, miłościwy panie, doprasza się rozmowy z miłością waszą.
— A no! w sam czas! — rozśmiał się król — w sam czas, bom i ja rad się rozmówić z tym klechą. Dobrze przeczuł godzinę! Idź mu powiedz iż króla widzieć będzie. Niech czeka. Prowadź go do izby królewskiéj...
Podkomorzy drzwi przymknął powoli i cofnął się zaraz, a Bolesław stanął w myślach zatopiony.
Rzekł, że chciał widzieć biskupa, ale z twarzy patrzało jakby się iść wahał, nie bardzo rad spotkaniu, któreby chętnie na czas inny odłożył.
Podszedł raz ku drzwiom już samym i zawrócił się od nich, postąpił ku nim raz drugi i za zasuwę ująwszy cofnął się jeszcze, szedł raz trzeci zmusiwszy się, dumnie głowę podniósł, i jak stał na pół odziany, pospieszył do izby królewskiéj.
Komnata to była niewielka, ale wielce ozdobna i na to przeznaczona, aby w niéj król niewielu dostojniejszych gości mógł przyjmować.
Było w niéj siedzenie pańskie, ponad którém tarcz i miecz wisiały i ławy do koła z poduszkami sukiennemi i oparciem; podłoga kobiercami wysłana, okno rybiemi błonami zaciągnięte, przez które żółtawy blask dnia przechodził.
Tu rozmowa była bezpieczną, gdyż dwie puste izby dzieliły ją od tych, w których dwór, Boleszczyce i komornicy stawali.
Król wszedłszy krokiem szybkim, zastał już tu biskupa stojącego w pośrodku. Dwu swych towarzyszów duchownych zostawiwszy w pierwszych izbach, ks. Stanisław ze Szczepanowa sam był tylko. Stał poważny, surowy, z twarzą posępną kapłan, odziany jak do chóru, z pierścieniem na palcu i krzyżem na szyi.
Król i on zmierzyli się oczyma, jakby niemi sił swoich próbowali, ale biskup nie strwożył się królewskiém wejrzeniem, a król nie wytrzymał jego wzroku i zasępiony szedł daléj.
Skłonił się biskup.
Nie mówiąc słowa, nie oddawszy pozdrowienia, Bolesław zajął swe siedzenie królewskie i nie wskazując biskupowi ławy obok siebie, jak należało, zapytał go szorstko:
— Czego chcecie odemnie?
Biskup długo wprzód oczyma króla mierzył, jakby się namyślał albo modlił w duchu, postąpił krok naprzód i począł zwolna a spokojnie:
— Miłościwy panie! nie ja do ciebie przychodzę, ale we mnie i ze mną kościół, matka nasza. Nie zważajcie na mnie, pomnijcie, że ja nie z siebie mówię, ale z jéj rozkazania, nie po méj ale po jéj woli...
Tu poczekał trochę, a gdy król milczał gryząc usta, po chwili mówił daléj.
— Miłościwy królu! milczała matka ta długo i płakała, dziś przez usta moje do dziecka przemówić musi, nadszedł czas.
Płacze ta matka, płaczą bracia twoi, królu, patrząc na to co się dzieje.
— A cóż się dzieje? — zapytał król szydersko i wyzywająco.
— Dzieje się źle — ciągnął biskup daléj — jeżeli wy królu nie wiecie nawet, iż się źle dzieje. Przecież z wysokości tronu waszego jęki kraju słyszećbyście powinni, a staliście się mu katem, gdy ojcem być powinniście.
Król poruszył się i rzucił na siedzeniu, lecz nie rzekł nic jeszcze.
— Ziemianie, rycerstwo, starszyzna, wszystko cię odstępuje, — mówił biskup głos podnosząc — boś srogi dla nich i bez miłosierdzia.
Wtém wybuchnął nagle król, uderzając pięścią w poręcz siedzenia.
— Na to władzę mam! a jak ją sprawiam, za to odpowiem Bogu, nikomu więcéj. Ziemianie są krnąbrni, rycerstwo zdrajcy, bo mnie odbieżało w Kijowie samowolnie, a do domów przybywszy znęcało się nad ludem okrutnie. Ja nie samych ziemian i rycerstwa królem jestem postanowiony, ale ludu całego... Nad narodem ubogim mścić się i tępić go nie dam! Króla niema bez ludu, a z gminu rycerstwo i ziemian zrobić łatwo... Karzę samowolę, bo tu nikt nie ma władzy i sądu tylko ja!!
— Lud ten — rzekł biskup — podniósł się przeciw panom swoim, lud ten gwałty popełniał, domy bezcześcił, własność zagrabił, lud to wpół jeszcze pogański, którego przeciw chrześcianom bronić się nie godzi...
— Oskarżacie lud, — zakrzyczał król — co sługi winne, że niewiasty rozpustne! Ziemianki to wasze, żony własne rycerzy, pociągnęły do łożnic sługi i pokalały domy. Dla nich nie ma litości i nie ma jéj dla zdrajców a zbiegów.
Mówił król w uniesieniu wielkiém, powstając i padając na siedzenie, oczyma rzucając rozpalonemi na biskupa, jakby się nań miał porwać.
Stanisław ze Szczepanowa stał, słuchał i milczał nieporuszony.
Dawszy dopiero ochłonąć nieco królowi, począł głosem tym samym jak wprzódy.
— Pomnijcie, miłościwy panie, że gdy za Mieszka zrażeni opuścili go ziemianie i władycy, gdy królowa Ryksa zniechęciła ich ku sobie, wkrótce i całéj krwi a rodowi pańskiemu uchodzić było potrzeba i zrzec się panowania...
Pomnijcie, że bez nich ostać się nie możecie.
— O! to opuszczenie i wygnanie ojcowskie, pomnę ja im po dziś dzień — przerwał król — pomnę i nie zabędę i nie przebaczę go im nigdy! Dlatego głowy ich krnąbrne padają i spadać będą aż ich nie stanie. Nowych sobie ziemian uczynię i rycerstwo, które mi będzie posłuszne. Królem jestem i panem a nie słomianym strachem, który na wróble stawiają, dzierżę władzę i nie puszczę jéj. Ani władyki, ani wy biskupi i duchowni sprzeciwiać mi się nie śmiecie, bo miecz mam i prawo w ręku!
Biskup zwolna na krok się cofnął.
— Miłościwy panie — rzekł z dumą — my biskupi nie stoimy pod twą władzą królewską, my mamy jednego króla a pana w niebiesiech, a drugiego zastępcę jego w Rzymie, więcéj nikogo nad sobą. Nikogo! nie my wam, wy nam jesteście podlegli, bo podlegacie kościołowi... i posłuszni mu być musicie!
— Ja? wam podlegać! — wykrzyknął król zrywając się i podnosząc pięście do góry. — Ja! Ja nie znam ani cesarza, ani papieża, nikogo krom Boga nad sobą. Słyszycie! Nie myślcie, że jak ów cesarz pójdę głowę moją położyć pod nogi papieża czy biskupa, rychléj stracę ją i koronę!
— Baczcież królu, abyście nie stracili obojga — rzekł biskup spokojnie. — Słów waszych w gorącości wyrzeczonych nie biorę do serca, ani ich ważę, ale powtarzam wam, miłościwy panie, kościołowi jesteście podlegli, a kościół więcéj siły ma niż wszyscy ziemscy mocarze.
Śmiejąc się dziko król po rękojeści miecza uderzył.
— Zobaczymy kto silniejszy, gdy się z wami lub kościołem próbować przyjdzie! — zawołał.
Biskup smutnie zwiesił na piersi głowę.
— Miłościwy panie! — rzekł cicho, głosem w którym boleść nie trwogę czuć było — raz jeszcze mówić chcę do was jako brat[4], który miłuje.
(Żahnął się król posłyszawszy, iż go śmiał bratem nazwać biskup).
— Jeszcze raz na duszy waszéj zbawienie zaklinam was, upamiętajcie się, upokorzcie, poprawcie. Wszystko co czynicie, do zguby was wiedzie. Życie wasze i dworu złe i grzeszne jest, sprosne, rozpasane. Z góry przykład na naród płynie i on się psuje zepsuciem waszém. Na sumieniu nietylko własne, mieć będziecie grzechy tych co króla naśladują.
— Milcz! klecho! — krzyknął Bolesław.
— Milczeć nie będę i nie mogę, — rzekł biskup poruszony — mówić mi każe wierność przykazaniom Bożym, kościołowi, miłość dla rodu waszego. Żyjecie jawnogrzesznikiem z żoną cudzą, gwałtem wziętą rycerzowi Mścisławowi z Bużenina.
— A tobie co do tego? — zakrzyczał król gwałtownie, nogami bijąc o podnóżek, który roztrzaskał — z kim ja żyję do tego nic nikomu! To moja sprawa! Ja grzeszę i pokutować będę. Jak wy mi to wyrzucać śmiecie! wy, wy!
— Powinienem, muszę i będę — rzekł biskup. — Nie sądźcie, miłościwy panie, abym się miał was ulęknąć. Ja także jak wy, nie lękam się nikogo prócz Boga, nie boję śmierci i nie trwożę gniewu twojego.
Czynię co sumienie każe...
Żonę Mścisławowi powrócić powinniście, a za zgorszenie publiczną odbyć pokutę! Tak! Świat patrzał na grzech, musi widzieć kajanie się.
Wrzał król słuchając i oburącz cisnął poręcze z gniewu...
— Klecho! — zawołał — dawałeś mi przestrogi, i ja ci dać muszę jedną. Strzeż ty się mnie i gniewu mojego, bo straszny jest jak piorun i jak on bije w kościoły. Spaść może głowa twoja, choć namaszczona, a w Rzymie, gdy będzie potrzeba, dam okup za nią. Zamknę ci ja te usta, gdy zanadto mówić się ważą.
— Miłościwy panie — odparł biskup — uczynić możecie co zechcecie, ale ustraszyć mnie nie potraficie. Widzicie, oto stoję przed wami bezbronny, jakem już nie jeden raz stał, mówię a błagam, czyńcie pokutę i wynijdźcie z grzechu. Ilekroć przypuszczony będę, tylekroć powtórzę ci to, błagać będę i karcić. Kajaj się! kajaj się grzechów twych...
Biskup podniósł głos uroczyście, wtém król bijąc w siedzenie, zawołał przeraźliwym krzykiem.
— Milcz, klecho!! Nadto rachujesz na swój Rzym i do zbytku język rozpuszczasz. Milcz...
Westchnął biskup z politowaniem. Nie widać na nim było gniewu ni poruszenia, znękany, pot tylko otarł z czoła.
— Kościół, królu, ma przeciw krnąbrnym dzieciom siłę. On cię namaścił na panowanie, on ci namaszczenie twe odjąć może. Nie zmuszaj go, aby ci drzwi swe zamknął, i od społeczności swéj jak owcę parszywą odłączył. Naówczas na nic ci się nie przyda ani krew twoja, ani twe imię, ani władza, opuszczą cię wszyscy i wypowiedzą posłuszeństwo. Siła twa skruszy się w twéj dłoni. Ulituj się sobie, ulituj królowéj i jedynemu dziecku twojemu. Upamiętaj się!
Kościół zna ludzkie słabości i rozgrzesza je, gdy skruchę widzi, ale zuchwałym i krnąbrnym przebaczyć nie może.
Słuchał król burząc się zrazu, potém najgrawając i probując się śmiać z biskupa, który równie gniewem jak szyderstwem nieporuszony, nieulękły, mówił z powagą, głosem boleścią przejętym... Zrywał się kilkakroć jakby chciał przerwać i w końcu obojętnego udawał, choć złość w nim coraz większa wrzała.
Stanisław ze Szczepanowa ciągnął daléj, nie zważając na królewskie gniewy.
— Po tom przyszedł tu, — rzekł — abym dwojga żądał od was: oddania żony Mścisławowi i ojcowskiego serca dla ziemian i rycerstwa. Zaklinam was, usłuchajcie mnie, a nie zmuszajcie, abym w obronie przykazań Boskich dobył miecza jaki mi kościół daje...
Bolesław nie mogąc już dłużéj utrzymać gniewu, czerwony od złości, trzęsący się, powstał i rękę wyciągając ku drzwiom, wołać począł.
— Idź ztąd! idź! uchodź! ręce mi drżą, nie pohamuję się, targnę! uchodź klecho. Nikt jeszcze nie śmiał jak ty stanąć przeciw mnie, ażeby życiem nie przypłacił, uchodź!!
Powtarzał to coraz żywszym i sroższym głosem, ręka mu dygotała.
Biskup popatrzał nań, podniósł prawicę i przeżegnawszy nią króla, jakby odżegnywał złego ducha, krokiem umyślnie zwolnionym, ustąpił nie oglądając się już za siebie.
Gdy mu znikł z oczów, król na siedzenie padłszy, długo uspokoić się nie mógł, podparty na ręku, zgrzytając zębami, rzucając się, półsłowy klnąc pogańskiemi, przesiedział tu sam jeden do mroku. Dwór, który zdala słyszał podniesione głosy, a poznał iż król był w gniewie strasznym, nie śmiał do niego się zbliżać. Nie wchodził nikt, czekano aż uspokoiwszy się, sam zawoła albo wynijdzie.
Mrok już był, gdy nareszcie wstał Bolesław z siedzenia i szybko biegnąc, nasrożony wypadł z izby. Czekali nań w zwykłém miejscu stojący Boleszczyce.
Król podbiegł ku Borzywojowi.
— Ujęto Mścisława? — zapytał.
— Czatują nań, dotąd się nie ukazał pono.
Król nie mówiąc więcéj, poszedł do izby swojéj i psów, które skomląc i wyścigując się go witały.
Na Mścisława czatowano, lecz Krysta, co go wydała sama, choć miała poręczenie, że mu nie wezmą życia, ulękła się już własnéj zdrady.
Krysta płochą była, zepsutą ale słabą istotą. Wiatr nią miotał różny, skłaniała się w tę stronę w którą powiał.
Zaledwie królowi męża wydała, ledwie król wyszedł, gdy Krysta opamiętała się i płakać zaczęła.
— A! jeśli go zamordują, ja krew jego mieć będę na duszy mojéj. On mnie przeklnie konając. Bronić się będzie gdy go pochwycą, i zabiją go, zabiją, com ja uczyniła! com uczyniła!
Już chciała biedz do króla, rzucić mu się do nóg, prosić za nim, wybiegła do progu sieni, zawstydziła się i zawahała. Chciała Bolesława do siebie zwać, ogarnął ją strach, by nie myślał iż męża kocha i żałuje. Płakała i ręce łamała.
Niewiasta płocha jednéj godziny złą i dobrą, kochającą i niewierną, skruszoną i występną być mogła, tak zmienne w niéj było wszystko. Żyła na świecie jak jakieś stworzonko biedne co po kwiatach lata, samo nie wiedząc co robi; tém samém żądłem miód dobywa i kąsa jadowito, a gdzie przysiądzie tam mu na chwilę dobrze, choć drugi raz nie wróci, bo nie zatęskni.
Mścisława żal się jéj zrobiło, własnéj zdrady strach. Choć sama go wydała, ratować już chciała. A jakże wydać go nie miała, gdy od króla wydrzeć ją pragnął, z królowéj czyniąc biedną wygnanką?
Na dworze było tak wesoło, tak huczno i co dzień inaczéj, za dworem w lasach, na pustyni, zdawało jéj się, że umieraćby musiała, a śmierci bała się strasznie! Broniła się więc biedna.
Tak mówiła jéj płochość, a zabobonny strach szeptał z drugiéj strony.
— Zabiją go, on umierając cię przeklnie i rzuci swą krew na głowę twoją! krew! straszną krew umarłego, któréj niczém zmyć nie można.
Przelękła Krysta biegła już szukać ratunku u swéj ulubienicy Ciarki.
— Słuchaj Ciarko, słuchaj dobra moja, oto masz bursztynu sznur! Co ci powiem uczyń, proszę! Dam co zechcesz sama. Uczyń a zbawisz duszę moją!
— A! uczynię wszystko co każecie — odezwała się zdziwiona i uradowana dziewczyna, przypatrując się bursztynom świecącym. — Czegóż by dla takiego sznura, biedne dziewczę nie uczyniło?
— Nim mrok zapadnie idź w bramę — mówiła Krysta. — Uważaj dobrze. Wnijdzie tam człowiek w prostéj sukmanie, z czapką na oczy nasuniętą, czarny, duży, straszny! A! to ten mój stary mąż, który się za mną rozbija i zakrada się do mnie.
Ciarka zdziwiona w ręce uderzyła.
— Mąż! o Boże miły! mąż!
— Ale ja męża tego nie chcę! a nie chcę, a żal mi, żeby go nie zabito, bo tam czatują na niego... powiedz mu, szepnij że król o nim wié, a jak go ujmą, nic nie pomoże, głowę da. Niech ucieka! Powiedz mu, żem ja ciebie przysłała, żem ja tobie kazała, niech ucieka i mnie nie przeklina... Ludzie podsłuchali, wygadali, zdradzili... niech ucieka... Ciarko! ty to zrobisz dla mnie?
Ciarka, która w ręku sznur bursztynów trzymała, zawołała żywo.
— A no, jeśli go poznam, klnę się uczynię jak każecie... powiem mu wszystko... Niech uchodzi, nawet pójdę za wrota...
Krysta ją ku drzwiom popchnęła.
— A idź, a prędzéj!
Ledwie czas mając sznur swój do serca przytulić, dziewczę się chustą okryło białą i pobiegło w podwórze ku bramie.
Wieczór już był, ale ludzi mnóstwo jeszcze z zamku i do zamku przepływało. Król ze swą drużyną wieczerzać miał na grodzie we dworcu, na łące pod Wawelem dla gości stały stoły, ale do nich, oprócz ubogiego gminu, nikt z ziemian się nie zbliżył nawet. Złożywszy dań, natychmiast precz odjeżdżali wszyscy, nie chcąc tknąć ni jadła ni napitku królewskiego.
Oskarżano ich o to przed królem, jako o dowód niechęci przeciwko niemu. Król ramieniem ruszywszy, kazał najuboższą gawiedź najwykwintniejszém karmić jadłem i najlepszym przyjmować napojem.
Stała się pod namioty królewskiemi prawdziwa uczta ewangeliczna, obsiadło stoły żebractwo i co najbiedniejszy lud zgłodniały.
Boleszczyce i dwór pański przypatrywał się téj biesiadzie głodnych, śmiejąc się do rozpuku z chciwości jaką okazywali, rozbijając się o mięsiwo, chleb i miody.
Niektórzy dopadłszy beczek, czerpali tak chciwie, iż padali tuż bez zmysłów i bez życia. Pachołkowie trupy odciągali za nogi i rzucali do Wisły...
Ciarka wysłana ku bramie spotykała jadących na to widowisko i powracających z niego. Starała się oczyma bystremi pochwycić opisanego jéj człowieka, długo napróżno. Nareszcie zdala ukazała się postać całkiem podobna do téj, o któréj pani mówiła.
Już biegła, aby zbliżającemu się zanieść przestrogę, gdy czterej jezdni kręcący się około wrót, opadli nagle wchodzącego i dwu z nich ręce mu położyło na ramionach. Nim Ciarka dobiedz czas miała, pochwycono wchodzącego i pomiędzy konie wziąwszy, szybko go ku zamkowi pociągnięto.
Mścisław — on to był bowiem — nie miał się nawet bronić czasu, ani próbował wyrywać, dał się wziąć i poprowadzić milczący.
Wnet jeden pobiegł o nim dać znać królowi, i z rozkazu pańskiego poprowadzono go zaraz do ciemnych izb, w których więźniów trzymano. Stały one nieopodal za dworcem, a na teraz puste były. Król więzić nie lubił, wolał wieszać i ścinać. Izby zbudowane z ogromnych drzewa kloców obitych jeszcze wewnątrz deskami grubemi, nie miały światła żadnego, jedne drzwi tylko okute przystęp do nich dawały. We drzwiach tych okienko, z zasuwą drewnianą, służyło do podawania jadła więźniom wewnątrz zamkniętym.
Borzywoj, któremu zlecono zamknąć kazać Mścisława, sam go tu odprowadził. Miał widać jakieś królewskie zlecenie, bo zamiast odejść odstawiwszy go do ciemnicy, zatrzymał się, pachołkowi nakazując zdala przyświecać pochodnią.
Wnętrze izby nad wszelki wyraz było okropne. Smiecie, brudy i słoma zgniła zalegały ją całą, jednym stała obrzydłym barłogiem, a powietrzem jéj wilgotném i skażoném zaledwie oddychać było można. Mścisław, którego pachołkowie za barki ująwszy, wtrącili do wnętrza, dał się cisnąć na przegniłą słomę słowa nie rzekłszy, obejrzał się ledwie, i padłszy leżał jak martwy, nie patrząc nawet na stojącego u drzwi Borzywoja.
Ten nie odchodził i mierzył go oczyma.
— Mścisławie, słuchaj — rzekł — żal mi cię.
— A mnie ciebie żal — odparł pan z Bużenina — ja jestem więzień, tyś niewolnik.
Boleszczyc, jakby nie słyszał tego, ciągnął daléj:
— Żal mi cię, Mścisławie, aleś ty sobie winien sam.
Śmiechem ostrym i dzikim odpowiedział na to Mścisław.
— Tom ja winien! prawda! — syknął —
— Albo to jednemu się żona sprzeniewierzyła! czy dlatego się ma obwiesić! — ciągnął Borzywój daléj. — Co ty masz dlaniéj ginąć kiedy ona ciebie nie chce? Sama przecież o tobie królowi znać dała...
Mścisław się odwrócił gniewny.
— Kłamiesz! — zawołał — kłamiesz... Ona! to nie może być!
Borzywoj się teraz śmiać począł.
— Ja ją codzień widuję — mówił — my z nią dobrzy druhowie, ona króla kocha a ciebie się boi, wzdryga się na samo wspomnienie twoje. Co ty się będziesz dla niéj marnował! Czy to ona jedna na świecie!!
Mścisław leżąc burczał coś tylko niewyraźnie.
— Słyszysz ty! drabie jakiś! — rzekł — czy ona mnie kocha czy nienawidzi, wszystko mi jedno. Co mi tam, a no ja ją chcę mieć, bom ją wziął, bo moja, i ja ją miłuję, to dość.
— Król choć srogi, zlitowałby się nad tobą — mówił Borzywój — jestem pewny, puściłby cię wolno, jabym ci przebaczenie wyrobił.
— Przebaczenie? — przerwał Mścisław — mnie, on? Pytaj ty czy ja jemu przebaczę?
— Szalejesz, Mścisławie — ciągnął spokojnie Borzywój. — On pan, on król, ty ziemianin prosty! Ja ci rzeknę jedno, daj ino klątwę, że się nie pokażesz więcéj, a Krysty się wyrzekasz, pójdę do króla, da ci wolność i jeszcze co w dodatku. Co ci po babie!
— Ja? jéj się wyrzekać? ja? a nigdy w świecie — krzyknął więzień. — Puścicie mnie, będę szukał sposobu, aby wam ją odebrać. Na to wam słowo daję. Przyjdę sam, zbiorę ludzi, ściągnę kupy, podburzę wrogów jego, pójdę do Czech, do Niemiec, podpalę zamek... nie dam spokoju... Zamknijcież mnie, niechaj wszyscy wiedzą, co u króla ziemianin wart, któremu i żonę wziąć i majętność i głowę wolno... Nie macie mnie co puszczać!
Borzywój nie wiedział już co mówić, uczynił krok jakby odchodzić miał.
— E! żal bo mi cię! — powtórzył.
— A mnie żal ciebie i twéj braci — odparł jak wprzódy Mścisław. — Służycie panu, który źle czyni, którego Bóg skarze, a was razem z nim. Co mi tam, że ja zginę w ciemnicy? zginę albo nie, to Bóg wie, ale że wy z nim zczeźniecie marnie, prędzéj, późniéj, to wiem pewno...
Będziecie tułaczami, żebrakami, bez czci i wiary... aż się Bóg ulituje nędzy waszej...
Odwrócił się Mścisław ku ścianie i zamykając rozmowę, połą okrył głowę.
Borzywój postawszy nad nim chwilę, widząc że już nic nie zyszcze, odszedł. Pochodnię wyniesiono, zasunięto i założono drzwi drągiem, zaducha smrodliwa i ciemność objęły więźnia.
Gdy się to działo, dziewczyna zadyszana powracała do pani, wołając od progu.
— Pojmali go! pojmali! nieszczęsna dola moja!
I z płaczem dobyła sznur bursztynów, trzymając go w rękach, patrząc nań smutnie, strapiona, że jéj pani odbierze niezasłużoną nagrodę.
Kryście bursztyny nie były w głowie, ręce krzycząc załamała.
— A! ja nieszczęsna! a! ja przeklęta! co ja pocznę! gdzie się skryję! krew jego padnie na mnie.
Rzuciła się na ławę, głowę w rękach tuląc i płacząc.
Wśród tego jęku i płaczu drzwi się otwarły, wszedł król.
Dziewczę z bursztynami w ręku, zobaczywszy go uciekło skryć się do komory, a Krysta posłyszawszy kroki, zwróciła głowę i blada podbiegła ku niemu.
— A! panie mój, królu mój — zawołała obejmując mu nogi — życia mu nie każcie brać! bom ja go wydała i krew jego spadnie na mnie, krew! krew!
Chmurno król popatrzał na nią.
— Ej! ty! — rzekł — nie ścięto go, ani zadławiono! oczów mu nawet nie kazałem wyłupić i mnie go żal! Człek szalony co się ze mną, z panem swym chce porywać do walki! On, ze mną!! Robak ten mizerny jakiś, którego zdusić mogę nogą. Tak jak ten klecha co się za jego sprawę bierze! Ej! Krysta, czarne oczy twoje drogo króla kosztują.
Ona stojąc płakała, chustką ocierała oczy i westchnienia z piersi się jéj wyrywały.
— Króleczku mój, paneczku mój, Krysta cię będzie kochała, tylko życia mu nie bierz. Klątwę rzuci na moją głowę, krwi się boję!
— Wyprosisz mu życie, niech tylko w ciemnicy przesiedzi, rozumu się nauczy. Biskupabym z nim wsadził razem, a no! poczekawszy, wpadnie mi i on w ręce.
Z oczyma w ziemię utopionemi, spokojniejsza nieco, słuchała nie rozumiejąc Krysta, łzy ciągle z oczów jéj płynęły, król zbliżył się do niéj i pogładził po twarzy. Kazał jéj siąść, kazał śpiewać sobie, ale Krysta łzy miała w głosie, a i on rozchmurzyć się nie mógł. Ciężyła na nim z biskupem rozmowa, chciał ją zapomnieć a nie mógł. Ostre wyrazy duchownego w uchu mu brzmiały jeszcze. Siadł przy Kryście, pieszcząc ją i uspokajając, sądząc, że widok pięknego lica ponure myśli rozpędzi, a wśród pieszczotliwéj rozmowy, wracały mu ciągle na pamięć surowe wyrazy i groźby straszne. Tak samo Kryście pieśni półgłosem nucone przerywał mąż i przekleństwo, którego się lękała. Oboje roztargnieni, myślami byli gdzieindziéj. Wszystkoby może zniósł Bolesław rychléj od biskupa nad to jedno, że on śmiał się z nim stawić na równi, wyżéj nawet nad niego i klecha jeden rozkazywać swojemu panu.
Przesiedziawszy chwilę z Krystą, wstał król i zostawił ją samą. W królewskich izbach wieczerzały drużyny, szedł do nich w gwar ten, chcąc wśród drużyny swéj, otoczony siłą na rozkazy i skinienie gotową, zapomnieć biskupa.
Miejsce jego stało opróżnione... Drużyna pańska, wszyscy owi Boleszczyce, dwór i goście, których teraz rzadko gród oglądał, jak za Chrobrego mieli na zamku zastawione dla siebie stoły. Po kijowskiéj wyprawie i rozbiegnięciu się rycerstwa, często téż król na srom zbiegom tym, których karał, najprostszy gmin do swych stołów przypuszczał.
Szedł do nich kto chciał, bo hojność króla miary nie miała.
Dnia tego liczniejszych spodziewano się gości, ale jak do stołów pod namiotami, tak i tu nikt się prawie nie zjawił.
Znajomi i krewni, na dworze króla będący, ciągnęli ich napróżno.
Leliwa, którego bratankowie niemal gwałtem wziąć na zamek chcieli, wiedząc jak królowi te pustki przykre będą i do gniewu go pobudzą, odparł im wyrwawszy się i na koń siadając.
— Niech sobie miłościwy pan z tymi je, których kocha. Pokochał czerń, niech się nią cieszy, my mu tam niepotrzebni. A no zeszłoby się może tak, że u stołu bym siedział z tym, któregobym rad na gałęzi posadził.
Wielu wprost od daniny pociągnęli do biskupa, aby okazać, że z nim trzymają.
Gdy król do izby wszedł, w któréj już dworskich jego wielu zgromadzonych było, rzucił tylko okiem po ludziach i twarzach, a nie zoczywszy nikogo nowego, zrozumiał co to znaczyć miało. Brwi mu się ściągnęły w jeden pas czarny nad oczyma, poszedł na swe siedzenie i nie ozwał się do nikogo.
Dopiero gdy Borzywoj, który mu często i za cześnika służył, na skinienie kubek nalawszy, przyniósł, król zmierzywszy go oczyma sprobował żartować.
— Gości macie dużo! — rzekł.
Borzywoj ruszył ramiony; król się uśmiechał.
— Tak lepiéj, znajdę ja kogo chlebem karmić moim, a nie wiem czy oni długo chleb mieć będą, i gęby do niego! Weselcie wy się za wszystkich... Do domów pojechali? — spytał król.
— Wielu pono u biskupa gościło na Skałce — rzekł z boku stojący Zbilut. — Kupa ludzi koło dworu była...
Król zaciął usta, kubek duszkiem wypił i drugi nalać kazał.
— A no! — zawołał — weselcież się, bądźcież dobréj myśli, tam téż u biskupa musi być wesoło. Pewnie i niewiasty mu zaprowadzili, aby go piosenkami rozrywały. Klechy to lubią, choć drugim zakazują.
Śmiać się niektórzy zaczęli, inni widocznie zakłopotali, król jakby chciał o tém zapomnieć, krzyknął zaraz aby mu pieśni śpiewano, aby zdala słychać było, że na zamku i bez gości wesoło. Usłużni zawsze młodzi, natychmiast jednę z najswawolniejszych piosenek rozpoczęli, a gdy jeden podniósł głos, wnet mu zewsząd zaczęto pomagać i wrzawa się stała ogromna. Przy każdéj zwrotce wesołéj, śmiech i klaskanie się rozlegały, a król? siedział sparty na ręku i gniewny.
Na Skałce około domu biskupa, który czasowo mu służył za schronienie, gdyż na zamku pod strażą królewską siedzieć nie chciał, koni i czeladzi cała gromada stała tego wieczora.
Ciasnych izb kilka zapełniło rycerstwo i ziemianie, od króla odepchnięci, szukając tu rady i wodza ku obronie. Biskup po powrocie z zamku przyjmował przybywających, łagodząc ich i nie dopuszczając by zbyt szeroko skargi rozwodzili. W gromadzie jeden drugiemu dodaje żalu, rośnie ból, gniewy się rozpalają i nie łacno je potém uśmierzyć. Biskup zamykał im usta polecając przyszłość Boskiéj Opatrzności, nadzieję każąc mieć w łasce Bożéj. Gdy który z nich wybuchnął krwawym żalem kładł mu ręce na ramieniu i koił go chrześciańskiemi rady.
Izby, w których się gromadzili ziemianie, ciasne były, nizkie, i jak klasztorne ubogo a skromnie wyglądały. Zaledwie stoły, ławy, krucyfix na ścianie wielki i miedziane naczynia u drzwi do święconéj wody ubierały je nieco. Zamiast kobierców służyły maty, złota i srebra nikt tu nie zobaczył. Majętność swą biskup obracał na kościoły, na księgi, na ubogich i sieroty, które do szkółek gromadzić kazał. Dla siebie nie potrzebował więcéj nad to co mnichowi prostemu starczy.
Kilku duchownych stanowiło dwór biskupa, czeladzi było mało. Ziemianie cisnęli się dnia tego gromadnie, z kolei przychodzili do pocałowania ręki, wzdychając patrzali w oczy, azali nie posłyszą słowa jakiego nadziei i pociechy. Błogosławił ich biskup, pytał i odprawiał wyrazami niewielą.
Ponieważ izby ciasne były i wszystkich przychodzących zmieścić nie mogły w sobie, ci co uzyskali przystęp i błogosławieństwo odchodzili natychmiast, miejsce czyniąc nowym przybyszom. Trwało to zbiegowisko do nocy niemal, gdyż każdy chciał posłyszeć coś z ust biskupa. Kilku tylko starszych zatrzymał w końcu biskup u siebie i do dalszych izb wprowadził.
Gdy nareszcie tłum ten niemal cały rozszedł się, albo nocą jeszcze rozjeżdżając do domów lub gospód szukając po przedmieściach, a niektórzy w niedostatku miejsca i obozem się a namiotami na polach porozkładali, na Skałce nie pozostało nad trzech starszych władyków, Leliwa, Mestko Kruk, i Brzechwa.
Druga izba, do któréj ich biskup wprowadził, mniejsza jeszcze od pierwszéj, była domową kapliczką. Tu stał mały, skromny ołtarzyk przy ścianie, przy którym niekiedy odprawiał ofiarę, częściéj modlił się godziny odprawując, księga na nim leżała otwarta przed krucyfixem, między lichtarzami dwoma. Małe okienko na pół ciemną ją nawet we dnie czyniło, lecz na kominie skałki gorzały dla światła.
Oprócz trzech ziemian i biskupa, podeszły mężczyzna w sukni duchownéj także się tu znajdował, w przyciemnionym kątku siedząc milczący.
Podano naprzód skromną strawę wieczorną na glinianych misach, do któréj zasiedli biskup tylko z milczącym swym towarzyszem... Leliwa, Kruk i Brzechwa już wieczerzać nie potrzebowali.
Wszystkim im ciężyło długo trwające milczenie posępne, którego nikt przerywać nie chciał. Trzej ziemianie zdawali się oczekiwać na to co im powie ks. Stanisław ze Szczepanowa; w ostatku Leliwa, który najbliżéj stał, mąż letni i poważny, odezwał się:
— Miłościwy ojcze, pocieszcie nas, bo na słowo wasze rodzicielskie czekamy w utrapieniu naszém. Co czynić? Czego się spodziewać? jak i czém ratować się mamy? Patrzycie co się z nami dzieje. Giniemy znowu. Jeszcze pamięć pierwszych nieszczęść nie zatarła się, a oto burza nowa nadchodzi... Panu naszemu ani męztwa, ani sławy, ani szczęścia zaprzeczyć nie można. Wydźwignął ziemię z upadku, moc zdobył wielką i potęgę, lecz potęgą tą nas biednych gniecie i oto mało co brak, abyśmy z rodami naszemi poszli na łup czerni. Policzyć rycerstwo które nałożyło głowę, trudno, a co się stało z Mścisławem z Bużenina wie świat cały. Żonę mu zabrano, dziś jego samego na zamku ujęto i jako złodzieja do ciemnicy rzucono, za to, że się ważył na podwórze...
— Panie — mówił Brzechwa — u syna mojego, który z królem do Kijowa chodził, włodarz opanował wszystko, żonę mu zabrał, dostatek sobie przywłaszczył. Syn przybiegł na głos ten, stracono go za to, że się upominał o swoje, włodarzowi żona i majętność dotąd została. W co się my obróciemy? Czerń nas wyrzeże gdy zechce. Król i słowa nie rzecze.
Aż i Kruk począł:
— Jeśli do króla skargi niema, do kogóż iść, jeśli nie do was ojcze... Radźcie, pomóżcie, ratujcie, bo oto pogany wszystko ogarną!
— Dzieci moje! — odezwał się biskup — wiecie iż siebie nie żałuję. Chodziłem, błagałem, napominałem go nadaremnie, a! poprawy po nim przestałem się spodziewać. Pijany jest siłą swą, zatwardziały w grzechach, a hałastrą się otoczył co mu pochlebia i pomaga. Namaszczony jest, porywać się nań nie godzi, a i sam się zgubi i pożre nas złością swoją.
— O nieszczęśliwe te ziemie nasze! — rzekł Leliwa. — Małośmy to przecierpieli po ucieczce Kazimirza, a co dziś czeka? Wszystko się rozprzęga, niewolnik i parobek czując powolność w górze, urągają się nam niemal!
Wywodzili tak żale swe, coraz nowe przykłady stawiąc. Biskup słuchał smutnie.
Niekiedy wśród mowy téj, oczyma siedzącemu przy stole duchownemu dawał znaki, jakby chciał uwagę jego zwrócić na znaczenie skarg ziemiańskich. Kilka razy Leliwie i Krukowi sam biskup poddał zapytaniami zręczność rozszerzenia się nad klęskami kraju i nędzą jaka mu groziła.
Stary mówił:
— Albośmy to tego pana kiedy u siebie widzieli, mieli czas poznać go, zbliżyć się, a on nas wysłuchać? Nie miał dwudziestu lat, gdy objął rządy, a nie było potém i jednego roku, żeby u siebie doma pogospodarzył, po Węgrzech i Rusi bijąc się i wojując. Z rycerstwa co go otaczało, drudzy po lat siedem żon, dzieci, ani strzechy swéj nie widzieli.
— Gdy nastała swawola — mówił Kruk — nie kto tylko czeladź była winna.. Słabe niewiasty ani mogły ani śmiały się bronić. Król je wini, sukami je nazywa, że się mężom sprzeniewierzyły. Nie prawda jest, myśmy starzy na to patrzali. Nieszczęśliwe żony i córki jako mogły się opędzały parobkom i czeladzi, uciekały po lasach, niejedna głodem zmarła i wolała śmierć niż sromotę. Wy ojcze znacie, boście tam niegdy proboszczem bywali, co uczyniła Małgorzata w Zębocinie z siostrami swemi, na wieży kościelnéj mrąc głodem zamknięta, niż by się czerni poddać miała i zbezcześcić. A było więcéj jéj podobnych. Nie wszystkie wczas ratować się mogły, niewiasty słabe, przemoc straszna, gwałt okrutny. Cóż winny one!
— A jak on ma czerń karać za gwałt na cudzych żonach — ozwał się Brzechwa, kiedy sam tak czyni, nie wstydząc się Krysty trzymać na zamku podle królowéj?
Milczeli trochę, biskup téż nie chcąc im bolu dodawać, krótkiemi słowy pocieszał, a gdy trzej ziemianie żale swe i skargi opowiedzieli, pobłogosławił ich i pożegnał.
— Dzieci moje — rzekł — Bóg się ulituje nad nami...
Pozostali sam na sam z duchownym, który czasu rozmowy niemym, ale uważnym był jéj świadkiem.
Gdy się drzwi za ziemianinami zamknęły, a kroki odchodzących w dali już tylko słychać było, biskup zbliżył się do milczącego prałata. Siadł przy nim i ująwszy go za rękę, począł powolnie.
— Chciałem ojcze mój, abyście sami oczyma własnemi widzieli, na własne uszy słyszeli, nie z moich ust, ale od obcych ludzi — jak się tu u nas dzieje, abyście to odnieśli królowi Wratysławowi i królowéj Swiatawie. — O poprawie, o upamiętaniu króla, o zgodzie, już pomyśleć nie można — radzić potrzeba ziemi téj, aby się nie pokalała i nie ginęła.
Niechaj opiekę nad nami weźmie lepiéj król pobratym i pokrewny, niż obcy.
— A cóż z królem uczynicie? — zapytał duchowny po cichu, mową, w któréj się czeszczyzna przebijała. — Wojnę mu wytaczać? on w niéj najsilniejszy, nie łatwo go pożyć przyjdzie.
— Sam on się zabije nieprawością swoją — odparł biskup wzdychając. — Nie potrzeba ziemskiéj siły, aby go obalić, piorun Boży spadnie na jawnogrzesznika.
Kościół ścierpieć nie może tego, co się dzieje. Czekałem, byłem i jestem cierpliwy, ale miara się przebiera... Jeszcze chwila a z czary nieprawości wyleje się ciecz za brzegi.
Dziś on, mnie, namaszczonemu pasterzowi téj owczarni, któréj on jest najpierwszą owieczką, on mnie, napominającemu go władzą, od Boga mi daną, precz iść kazał, jak podwładnemu pachołkowi i precz mnie za drzwi słowem wyrzucił.
Duchowny wzdrygnął się słuchając i ręce załamał.
— Nie o mnie idzie — mówił biskup. — Jako człowiek zniósłbym z pokorą zniewagę, ale we mnie (uderzył się w piersi) we mnie kościół sponiewieran jest i znieważony. On chce nadeń wyższym być, a nas w sługi swe i niewolniki obrócić.
Kościelnym orężem bronić się muszę.
— Cóż czynić myślicie? — zapytał duchowny z trwogą i ciekawością.
Biskup wstał i przeszedł się po izbie razy parę, stanął naprzeciw ołtarza i popatrzał nań, potém oczyma się zwrócił ku oczekującemu odpowiedzi i odparł głosem silnym, stanowczym, zmienionym, powagi pełnym:
— Wyklnę go! Anathema sit!
Po słowach tych panowało długie milczenie. Duchowny oczy spuściwszy, zdawał się wahać, czy miał przyzwolić na to co słyszał i potwierdzić, lub starać się złagodzić słuszny gniew pasterza.
Ks. Stanisław ze Szczepanowa stał i czekał odpowiedzi, badając go oczyma.
— Ojcze mój — odezwał się głosem cichym duchowny — nie należy do mnie, obcego tu, a nieświadomego okoliczności, ani się wstawiać, ni sądzić, ni łagodzić; zważcie jednak, błagam, na jakie sami narazicie się niebezpieczeństwo. Jeżeli człowiek ten kościołem pomiata, cóż uczynić gotów z kapłanem? Szalonym jest, pijanym siłą swą, jakoście rzekli, lecz szał taki przechodzi i pijaństwo ono się rozprasza.
Biskup stał zamyślony, spokojny, słuchając ciekawie, a gdy dokończył, rzekł:
— Nie tylko moc kościoła całego chrześciańskiego za mną jest, ale co najprzedniejszego w kraju, ziemianie i rycerstwo ze mną a przeciwko niemu. Garść ledwie służalców mieć będzie z sobą, a i ci go odstąpią, gdy nań padnie piorun z góry.
Pomnijcie czém jest kościelna klątwa! Śmierć to jest i gorzéj niżeli ona. Wyklętego człowieka nie zna rodzina, nie zna go żona i dzieci, wszystkie węzły, co go łączyły ze światem żyjących w Chrystusie pękają. Konającemu kropli wody, umierającemu strzechy i progu musi odmówić każdy; odwrócą się odeń wszyscy jak od zapowietrzonego i trędowatego... Nikt mu nie winien posłuszeństwa, nikt nad nim litować się nie może. Wyklęty człowiekiem być przestaje, a staje się zwierzęciem dzikiém.
Duchowny słuchał w milczeniu posępném.
— Lecz niżeli to straszne rzeczecie słowo, czyli nie pozostaje nic? nie godziż się probować jeszcze?
— Nic nie skutkuje! Urągowiskiem odpowiada i groźbą. To ostatni, jedyny oręż, wszystkie inne o żelazną tę duszę się skruszyły, odtrącił, wyszydził, odepchnął wszystko. Nie zna kościoła, kościół go znać nie może.
To mówiąc biskup razy kilka przeszedł się po izdebce, głowę na piersi zwiesiwszy, westchnienie mu się ciężkie wyrwało.
— Ojcze mój! — rzekł stając przed nim — nie obwiniajcie mnie w duszy waszéj o brak miłosierdzia, lepiéj jest, ażeby jeden zły zginął, niżby przezeń kraj ten i ziemie przepadać miały, w pogański obyczaj się zanurzyły, do dziczy wróciły przez rozkiełznaną rozpustę. Tak chce Bóg, tak chce nad narodem litość. Słyszałeś ich skargi, jam patrzał na czyny. Tarza się w rozpuście i okrucieństwach, aby okazał, iż nikomu nie jest winien posłuszeństwa, ani Bogu ni kościołowi.
Wiecie co uczynił dziś, aby zohydził suknię kapłańską i stan nasz?
Duchowny dał głową znak przeczący.
— Składano mu daniny — mówił biskup. — Wezwał skarbny kleryka do pomocy, aby mu czytał ziemie i powiaty. Król z oczów biedaka widząc iż się mnogim skarbom przypatrywał chciwie, dozwolił mu ich wziąć ile uniesie. Padł kleryk pod ciężarem złota złamany, na pośmiewisko czerni ze stanu duchownego. Ciało jego bez pogrzebu ohydnie do Wisły rzucić kazano. Dlaczego to uczynił? oto, aby ludziom na oczy okazał, iż niepomiernie chciwi i łakomi jesteśmy, wydziercy i łupieżcy, gdy on o skarby nie dba, wspaniałym jest i dobroczynnym. W kleryku tym nas spoliczkował bezbożnik, a sąd i wyrok dał niesłuszny, gdyż ubogi człek nie dla siebie a dla rodziny złota łaknął.
— Anathema sit! — powtórzył biskup unosząc się oburzeniem. — anathema sit! Niech on będzie wyklęty, jeżeli niema być wyklętą, pustynią bezpłodną cała ta ziemia za grzechy jego.
Trwało milczenie chwilę, biskup uspokoiwszy się, przystąpił do duchownego, który słowa już rzec nie śmiał.
— Jedźcie, ojcze mój — rzekł — wracajcie do Pragi, opowiedzcie tam, coście tu widzieli i słyszeli, ani tajcie co mam czynić i co postanowiłem. Uczynię to, jakem rzekł, nie lękając się go. Rzym i kościół cały i duchowieństwo całego świata mam za sobą, silnym się czuję, mocen jestem! Uczynię to, bom powinien, uczynię, bo kto przebacza winnemu ten występek uznaje cnotą, a sam staje się winnym zgorszenia. Uczynię bo mi to nakazuje sumienie kapłana, obowiązek pasterza.
— Rzucę nań klątwę! Anathema sit! Zamknę przed nim kościoły, ogłoszę go wywołańcem. Natenczas bezpańskie ziemie nasze niechaj zajmuje Wratysław i panuje nam, aby nie stały otworem dla wrogów, łupieżą dla czerni; niech panuje pomnąc, że na berle krzyż nosi, a tylko w imię Kościoła i razem z nim panować może!!
Umilkł. Duchowny słuchał z pewném ukorzeniem i trwogą, nie śmiejąc mu przerywać.
— Jedźcie do Pragi — powtórzył biskup. — Nieście odemnie te słowa: korona nasza bez głowy, berło świętego Maurycego bez ręki, tron Piastów bez króla, kraj bez ojca zostaje, czeka na Wratysława, aby go objął.
Ziemianie przyjmą go, rycerstwo rade będzie. Dwa potężne królestwa się zjednoczą!
— A cóż się z wywołańcem stanie? — spytał duchowny.
Ks. Stanisław ruszył ramionami pogardliwie.
— Bóg postanowi. Piorun go może razić w polu, wilcy rozszarpać w lesie, głód zamorzyć w ucieczce, srom udusić, zgryzota pożréć, azali wiemy co mu przeznaczono i jaką karą chłostać go zechce ten co nie przebacza??
— Jedź, ojcze mój — dodał — mów, skłaniaj aby byli w pogotowiu, tu im bramy otworzą jak zbawcom.
— Król ma braci, ma syna — ośmielił się cicho szepnąć duchowny.
Biskup pomyślał nieco.
— Ród to jest — rzekł — który już raz ziemianie precz wygnali, którego nie chcą. Gdyby oni znowu na tron weszli, co z sobą przyniosą! Szaleństwo Mieszka, okrucieństwo Bolesława? Zemstę i żal — nie, dosyć ich mieliśmy, innéj nam krwi na tronie potrzeba. Syn, brat, mieliby nieprzyjaciół w ziemianach samych, lękaliby się ich wszyscy. Zresztą w potomstwie Wratysława płynie krew siostry jego Swiatawy.
Gwałtownym ruchem ręki biskup zdał się precz usuwać co mu na drodze stawało, i zakończył nim rozmowę, którą był znużony.
— Jedź, ojcze mój — dodał głosem osłabłym — niech cię Bóg prowadzi. Mów coś widział i słyszałeś.
To mówiąc uściskał go, pobłogosławił, a gdy się za nim drzwi zamknęły, padł na kolana przy ołtarzyku, sparł ręce na nim, głowę skrył w dłoniach, modlił się i w psalmie Dawidowym dla uciśnionéj duszy szukał pokrzepienia.
— „Smutną jest dusza moja...“
Stary gródek w Jakuszowicach, który z dawnych wieków do Jastrzębców należał, za Bolesława jeszcze pozostał, jakim go wieki te ulepiły. Położony nad stromym rzeki brzegiem, u ujścia do niéj małego strumienia, który się po błotach rozlewał szeroko, stał na dosyć wysokim kopcu, tak wałami osłoniony, iż go za niemi widać prawie nie było. Na wałach prastarych czas miały porosnąć od strony grodu drzewa i krzewy, gęstą je zielonością okrywające. Jedna ścieżyna tylko stroma prowadziła pod górę ku wałom i bramie, a wrota osłonione były przekopami tak, że ich zrazu nikt nie mógł dojrzéć, bo zawróciwszy się dopiero między niemi, dochodziło się do ostrokołów i wrót zczerniałych...
Nie śmiał nikt od dawna na gródek się rzucić, ani pokusić o jego zdobycie, tak za warowny uchodził. Przetrwał on największe w kraju burze, nie potrzebując się ani przerabiać ni zmieniać. Za Ziemomysła pono starym go już zwano, a mieszkali tu zawsze ludzie z rodu Jastrzębców, jako w gnieździe swojém.
Z tego gniazda jednego potoczyło się Jastrzębich gniazd mnóstwo po wszystkich ziemiach, gdyż plemię było rozrodzone bardzo i płodne, tak że nieraz ztąd po dwunastu braci, synów jednego ojca, w świat wędrowało.
A zwali się Jastrzębiami, Kaniowami, Kudbrzynami, Kobuzami, różnie, jak gdzie ptak się ów nazywał co im dał miano, i od posiadłości téż pobrali nazwy mnogie, choć zawołanie ich najpospolitsze było, Kaniowa, gdy na wojnę wici szły i ludzie się ściągali. Żył tu jeszcze teraz dziad tych Boleszczyców Jastrzębców, którycheśmy na dworze królewskim widzieli, sta lat pono dochodząc. Pamiętał on pierwszych królów, przeżył wszystko co te ziemie widziały i, dziad oślepły, z ręki sobie jeszcze władzy wydrzeć nie dawał. Synowie jego, wnuki, prawnuki, z gródka tego się rozbiegali po świecie, szukając szczęścia z orężem w ręku, rozsiadając się nad brzegami Wisły, Warty, Odry, Bugu; odumierały go żony, których miał kilka, córki powyprawiał, krom jednéj owdowiałéj a bezdzietnéj, co mu nazad pod dach wróciła; i tak dożywał wieku swojego, nie dając się życiu złamać, choć mu ono oczy odjęło i sił nadszarpało.
Ślepego starca po za Jakuszowicami nikt nie widywał, bo za wały swe nigdy ani wyjeżdżał ani wychodził, ale kto go raz tu zobaczył, ten pamiętał zawsze. Mąż był silny i rozrosły, acz nie tak wielki i barczysty, jak tamtego wieku inni ludzie bywali, chudy, grubokościsty, z głową dużą i twarzą długą, na suchéj osadzoną szyi, z rękami wielkiemi i silnemi, choć nogi miał małe i garbate.
Twarz mu już była oddawna trupio pobladła, może od gniewów częstych, gdyż, jak wszyscy Jastrzębce, gniewał się łatwo i rozdrażniony do szału się dał dowieść.
Twarz tę zżółkłą posiekły mu marszczki i fałdy, jakby jedną siatką powlókłszy. Duże oczy siwe, zgasłe, zbielałe, trzymał otwarte jakby patrzał niemi, a były tak groźne i straszne, że ich wzroku, choć je wieczna noc oblokła, nikt wytrzymać nie mógł. Siwo-żółty włos obfity spadał mu na ramiona, a broda do pasa sięgała. Więc ją na dwa pasma rozgarniał, tak że jedno na lewo, drugie na prawo, zarzucał na ramię, gdy mu zawadzały.
Gdy szedł, choć nie widział nic, głowę i straszne oczy podnosił do góry, usta mu już się rozwierały mimowoli, marszczył się ciągle i postawę miał jakby z trumny wywołanego upiora.
Nosił się z prosta, latem i zimą w sukni z grubéj tkaniny, z szyją obnażoną, a koszuli nie znał nigdy, wedle prastarego obyczaju. Głos miał jeszcze potężny, choć piersi już zaklęsłe, a słuch taki że muchy brzęczenie chwytał zdaleka. Wzrok mu się tém opłacił, bo utraciwszy go, uszy sobie zaprawiał, aby mu zań starczyły. Z pod owéj sukmany staréj, gdy się rozpięła, widać było ciało porosłe jak u niedźwiedzia, włosy grubemi, gęstemi, które i ręce i twarz nawet niemal całą okrywały.
Lękali się starca wszyscy w domu, bo gniewny był, w gniewie zapamiętały, choć pod inny czas i dobrym być umiał bez miary. Gniewu zaś potrzebował jak chleba, a gdy doń powodu nie miał, to i jeść nie mógł. Gdy się rozżarł, nałajał, nasrożył, wykrzyczał, dopiero mu życie wracało.
Wzrok utraciwszy, miał zawsze pod ręką, gdyby oczy drugie, chłopca lat dziesięciu, który go wodził, patrzał zań, a mówił co mu kazano. Stary, rękę wyciągnąwszy, za długi, spuścisty kołnierz go trzymał, w drugim ręku kij mając. Tak zamek obchodził, gdzie mu oczów chłopca nie starczyło, sam ręką macając. A palce jego dotykając rozpoznawały nawet twarze, tak że człeka milczącego, dłonią mu powiódłszy po obliczu, nazywał. Pamięć miał zaś taką, że kogo raz widział, czyj głos posłyszał, zawsze sobie go przypomniał.
Cztery żony pochował stary Jastrząb, (a miał imię wspólne innym wielu z tego rodu, Odolaj). Czwartą bezdzietną stracił lat już mając siedemdziesiąt, i byłby się pewno z piątą ożenił jeszcze, gdyby go wkrótce nie raziła ślepota.
— Ślepemu się żenić — rzekł — szał jest, gdy i z czworgiem oczów baby upilnować trudno.
Naówczas to, córkę już niemłodą, owdowiałą Tytę wezwał do siebie, ażeby mu gospodarstwo trzymała. A choć ta lat przeszło pięćdziesiąt miała, jak małém dzieckiem nią pomiatał.
Mówiono o nim, że skarby wielkie trzymał po komorach, do których i teraz nikt oprócz niego nie chodził, ale skąpy był i dzieciom mało lub nic nie dawał. Najczęściéj wyprawę na drogę i oręż, aby sobie sami na życie i byt pracowali. Szerokie ziemie do Jakuszowic należące dużo mu dawały, on zaś sam żył jako parobcy jego, nie wiele potrzebując dla siebie, i gości téż rzadkich przyjmował tak jak sam był nawykł pić i jadać. Mimo ślepoty, w ręku u niego było wszystko, ludzie i klucze a wola; bezeń tu nikt kroku nie śmiał uczynić.
Za trzech żon, potomstwo Odolaja już może jakie sto głów liczyło z prawnukami i dziećmi prawnuków. Wszystko to było rozpierzchłe po świecie. Gdy na wielką jaką uroczystość zjechało z czołobitnością do starca całe to rodzeństwo, pomimo dobréj pamięci musiał mu się każdy wywodzić czyim był synem albo wnukiem, bo téj gromady już i stary policzyć nie mógł. A że imion w rodzie dużo podobnych się znajdowało, nie łacno było dojść którego Odolaja syn do pradziada Odolaja przybywał.
Na gródku u niego, choć czasu największego w kraju spokoju, taka była czujność, ład, straże jak gdyby wojna stała u progu. Załoga z wiosek się mieniała, chodziły stróże, wrota na dany znak z rogu zamykano, a rano otwierały się dopiero, gdy pastusi bydło na pole wypędzać mieli. U wrót zawsze ludzie stali i czuwali z oszczepami.
A że stary już sypiać dobrze nie mógł, dniem i nocą po zamczysku się włóczył, zwłaszcza, że dla niego noc wieczną była. Swój gród znał tak iż i bez chłopca, z kijem tylko mógł go obejść o każdéj porze, a trafił gdzie mu było potrzeba. Kudłate psisko, ogromne, bure, z oczyma żółtémi, strasznémi, nigdy go nie opuszczało. Stary ten przyjaciel zwał się Hyż, a Odolaj już cztery ich przeżył pokolenia. Nie szczekał Hyż ani warczał, gdy mu się co niepodobało, rzucał się odrazu nie puściwszy głosu, szarpał i dusił. Tylko gdy niepewnym był co ma czynić, zaburczał, aby wywołać rozkaz starego pana. Zbliżyć się znienacka do Odolaja było niepodobieństwem.
Stare dworce na zamku, lepione i podpierane od wieków, do szop były podobniejsze niż do ludzkich domostw. Odolaj budować się nie lubił i miał przesąd słowiański względem nowych domów, które zawsze ktoś musi życiem przypłacić, wedle podania. Stało więc co tam niegdyś wzniesiono i trzymało się jak mogło, a gdy wicher co obalił, podnoszono tylko zwaliska i klecono na nowo. Oprócz jednego kawała z bierwion grubych mocno pobudowanego przed laty, który się zwał Izbicą, reszta komor z gliny i chrustu połatana, nizka była i licha. Dużo téż dla starości w ziemię wsiadło, i zdala wyglądały zabudowania jak kupa grzybów co po deszczu wyrośnie, bo wysokie omszone dachy z dranic i słomy, do grzybowych czapek były podobne.
Nawet do Izbicy wchodzić było potrzeba jak do jamy, w głąb’, tak i ona zapadła się w ziemię.
Odolaj był już chrześcianinem, a nawet bardzo gorliwym i surowym, posty obchodził ściśle, duchownych szanował i obdarzał, ale z młodych czasów pozostało mu dużo pogańskich wspomnień i zwyczajów, których on od nowych nauk rozróżnić nie umiejąc, dziwacznie mięszał z niemi.
Wiara więc jego z dwojga niemal wiar połączonych się składała, a szczególniéj czarów i złych duchów obawiał się mocno, czego mu nie broniono, wierzył téż w zamawiania i uroki. Bajek o czarownikach, wiedźmach, latawicach, wilkołakach, lichu, psocie, plusze słuchać lubił i sam miał ich uzbierany zapas wielki. Znał się nawet na tém jak czar bywał rzucony i jak mógł być zdjęty. Stare baby posądzane o uroki niemiłosiernie chłostać kazał, szczególniéj gdy krowy mleko traciły, po czém zawsze udoje wracały obfite.
Czeladź trzymał w strasznéj surowości, i za przewinienia karał bez miłosierdzia, ale gdy się do kogo przywiązał, niepomiernie dlań był łaskaw i wiarę dawał do zbytku. Człek był, mimo zbliżającéj się lat setki (liku właściwie dobrze nikt nie wiedział), dosyć jeszcze krzepki, na umyśle rzeźwy i stare rzeczy pamiętający doskonale. Trzymał się pono tém, że się ciągle ruszał, bo we dnie rzadko się kiedy zdrzémnął, a nocą zbudziwszy się przytomność natychmiast miał całą i wiedział co się z nim działo. Gdy spał, Hyż i chłopiec siedzieli przy nim nieodstępnie i czuwali.
Wiosennego poranku właśnie Odolaj z chłopcem i Hyżem swój gród obchodzili wedle zwyczaju, a słońce przygrzewać zaczynało, gdy, zatrzymawszy się na wałach, stary ucha nastawił.
Wiatr wiał od dalekich borów, nic prócz niego słychać nie było, ale starego uszy daléj jakoś sięgały, bo ręką wskazując chłopcu w stronę, w którą się gościniec daleko ciągnął przez pola, kręcąc między łączkami i rolami, zapytał:
— Ty, słysz! co tam widać?
— Nic, miłościwy panie — rzekł chłopak.
— Ślepyś i ty, czy co! patrz na gościniec, trutniu, wyrap oczy!
Chłopak podniósł się na palcach, oczy szeroko otworzył i dojrzał kłąbka kurzawy.
— Nie widać nic, miły panie, ino się pył zwija po gościńcu od wiatru, albo bydło lub owce pędzą.
— Głupiś! — rzekł Odolaj — patrzno lepiéj, zobaczysz więcéj.
Hyż jakby téż mowę pańską rozumiał, stał zwrócony w tę stronę, uszy nastawił i nosem powietrze pociągał.
Nagle chłopię krzyknęło:
— Miłościwy panie, jezdni!
— Ilu ich?
Znowu tedy milczał dzieciak, a stary spuściwszy głowę, ucha nastawiał.
— Ślepiec z ciebie — rzekł — pięciu ich być musi, trutniu jakiś, mówię pięciu! Licz!
W istocie w dali już teraz rozeznać było można jeźdźców, z których dwu przodem jechało a trzech za niemi. Panowie i czeladź.
— Mów! — rzekł starzec. Tym słowem zwykł był puszczać wodze oczom swoim i chłopak powinien był zacząć opowiadać co widział. Chłopię poczęło.
— Przodem dwu na koniach, w zbroiczkach i hełmach, od których się świeci, czysto poodziewani, za niemi troje czeladzi. Konie u wszystkich tęgie, kłusują szybko, wprost na zamek.
Chłopak w ręce plasnął.
— A! panie — dodał — jeden z czeladzi na ręku sokoła trzyma.
— To nasi — mruknął stary — Jastrzęby jechać muszą.
W istocie garstka ta zbliżała się ku staremu zamczysku i coraz ją lepiéj rozeznać było można. Na dwu jadących przodem błyszczały zbroje, na koniach téż widać było świecideł dużo, wyglądali z pańska i czeladź odziana była dostatnio.
Gdy stary Odolaj przekonał się iż na zamek zawracali, zszedł z wałów i pospiesznie do izbicy powrócił, nie chcąc w podwórcu gościom zabiegać drogi.
Izba, w któréj siadywał, mało się różniła od wieśniaczéj, choć od zwykłéj świetlicy była większą. Od dymu ściany jéj drewniane całe się oblokły świecącą brunatną powłoką. W górze na belkach wisiały zioła różne, odpędzające uroki, służące dla zdrowia lub przyniesione dla woni. Bystrzejsze oko mogłoby było w ciemnych zakątkach za belkami dostrzedz pochowanych bałwanków, niezgrabnych, drewnianych, których wyrzucić precz nie miano odwagi.
W okół przy ścianach biegły wązkie i twarde ławy, a przy drzwiach tuż stało wiadro z wodą świeżą i czerpakiem. Półki grube po nad ławami poczepiane u góry, zastawione były całe naczyniem różném, w większéj części glinianém i drobném sprzętem, tak aby stary mógł ręką sięgnąwszy, dostać czego mu było potrzeba. W jednym rogu izby gdzie ława nie sięgała, miał barłóg swój Hyż, u samych drzwi sypialni pańskiéj.
Spał on po jednéj ich stronie, z drugiéj chłopiec, którego we dworze nazywano „Okiem“. Podłogi w izbie nie było, tylko tok gdzieniegdzie matą słomianą okryty.
Gdy stary usiadł na ławie za stołem, weszła za nim córka jego, ubrana w sukno sine, z białym namiotem na głowie, niewiasta krzepka jeszcze, ale raczéj na sługę niż na panią wyglądająca i pokorna bardzo...
— Goście słyszę jadą — odezwał się posłyszawszy ją idącą i po chodzie poznając, stary. — U nas strawa codzienna jaka tam?
— Kluski, kasza, kawał mięsa dla was, dla gości by co przyrzucić? — spytała Tyta.
— A oni co lepszego od nas! — zawołał stary. — Mogą jeść co i my, albo i nie jeść.
— Ha no! — stęknęła niewiasta — powiedzą, że nie mamy nic, dom obrzydzą...
— A! niech sobie gadają co chcą! — rzekł stary nakazująco — dla ludzi ja wolę być ubogim niż bogatym, dla krewnych jeszcze bardziéj. Każdyby darł z cudzego...
Tyta nic już nie mówiąc, starła stół, obejrzała się dokoła i wyszła powoli; z Odolajem nie można się było sprzeczać. Gdy rozkazał sprzeciwienia się nie ścierpiał.
Nastawił ucha bacznie Odolaj, twarz mu się stała posępną, widocznie gościom a swoim nie zbyt był rad, bo posądzał zawsze synów i wnuki, że od niego pożądać czegoś mogli.
— Przywieźć żaden nie przywiezie — mówił zawsze — a wziąć u starego radby każdy.
Od wrót, z koni zsiadłszy przybywali właśnie dwaj młodzi Boleszczyce, wnuki Odolajowe, Dobrogost i Ziema. Oba postroili się w odwiedziny, jak było we zwyczaju na dworze i rozglądali się ciekawie po gnieździe starém. Tyta czekała na nich u drzwi przed Izbicą.
Pokłonili się jéj, bo choć dobrze nie pamiętali, wiedzieli o niéj i domyślali się, kto była, zapytali czy wolno dziadowi do nóg się pokłonić oznajmując, że byli Mszczuja synowie, któremu ojcem był Mieszko syn Odolaja.
Popatrzywszy z ciekawością i radością, która się na jéj licu malowała, na pięknych chłopaków stara Tyta, dała im znak głową, aby szli za nią.
Odolaj już kroki ich usłyszał, zawczasu Hyża na barłóg wyprawił leżeć i nie ruszać się, sam czekał.
Weszli tedy na próg, chrześciańskim obyczajem chwaląc Chrystusa. Stary im odpowiedział, jak należało. Po chwili zapytał:
— Któż tam?
Tyta wzięła na siebie, aby ich wyręczyć w odpowiedzi.
— Dobrogost i Ziema.
— A którzy?
— Synowie Mszczuja.
— Którego?
— Mieszkowego — rzekł Dobrogost.
— No, Bóg z wami! — odezwał się stary chmurno i na ręku się podparł.
Przystąpili więc do nóg mu się skłonić i pocałować go w kolana.
— Jedziemy za rozkazaniem pańskiém mimo Jakuszowic — odezwał się Dobrogost — chcieliśmy miłości waszéj téż przypomnieć się i pokłonić. Rzadko służba pozwoli wczasu.
Staremu na wspomnienie króla czoło się namarszczyło straszliwie, a brwi siwe aż nawisły, drgnął i mruknął jakby łajał, ale nie można było zrozumieć co rzekł.
Młodzi przed nim stali.
— Was tam słyszę lik duży na dworze przy panu — rzekł — sześciu czy dziewięciu czy więcéj Jastrzębi. Was tam jak niewolników zwą Boleszczycami. Cóżeście się to mu z kośćmi i mięsem zaprzedali!
Spoglądając po sobie milczeli przybyli. Ziema jako młodszy, nie myślał nawet odpowiadać.
— Jest nas na dworze pańskim — rzekł Dobrogost — naszego zawołania i rodu kilkunastu. A cośmy my winni, że nas przezwano Boleszczycami! Nie jednych nas tak zwą, jest i Śreniawów dosyć i Drużynów kilku. Ludzie zazdrosni zwą nas tak, bo wiernie panu służymy i miłość królewską mamy. Nie przetośmy niewolnikami.
Stary znowu coś mruknął jakby sam do siebie gniewnie, sparł się na ręku, siedział i usta mu się ruszały.
Podniósł potém rękę zwolna, grożąc i począł:
— Ej, źle z wami młokosy, ej! źle! Do wojny królowi służyć, to powinność ziemiańska, a koło mis i kubków nie nasza sprawa.
Mruczał sam do siebie niewyraźnie, a ze szmeru tego zwolna dobywały się wyrazy i głośniéj już ciągnął daléj, jakby zapomniawszy, że ich miał przed sobą.
— Hę! co! Boleszczycami was zwą! Boleszczycami! Wiernie panu służycie, ha? nawet gdy waszym braciom łby ucina? hę? Jak niema kochać i odziewać i karmić! A co będzie jak tego pana nie stanie i do swoich przyjdzie powracać? hę? co poczniecie! Boleszczyce?
Znowu mowa wyraźna zmieniła się w szeptanie gniewne, do którego stary w samotności był nawykłym.
— Przystąpić tu! — zawołał do nich.
Zbliżył się starszy Dobrogost.
Starzec podniósł do góry ręce obie i zwolna powiódł niemi naprzód po twarzy, potém po zbroi, po pasie, aż do nóg, na ostatek dość silnie popchnął go precz od siebie.
— E! zgagi! — zawołał. — A zkądże to wam ubogim, te drogie zbroje, te sadzone pasy i te suknie miękkie i łańcuchy? Ojciec w siermiędze chodzi, z domu wam nie dał nic, chyba kawał zardzewiałéj blachy i mieczyk lichy? Na wojnę małoście chodzili, zkądże te ubiory?
Dobrogost się namyślał trochę, lecz rzekł odważnie.
— Król pan nasz miłościwy darzy nas, od pana przyjąć ani grzech ani wstyd.
Starzec się rozśmiał szydersko i splunął.
— Bo wy mu do rozpusty służycie! trutnie jakieś! — krzyknął — służycie mu jak psy, to wam obróże sprawia.
Zmięszali się obaj młodzi Boleszczyce, a Odolaj siedział mrucząc po swojemu i ręką w stół czasem uderzając. Za każdą razą Hyż głowę podnosił.
— Ej! wy! — rzekł nagle — śmierdzicie mi! zdala odemnie stać!
Oba się tedy do progu musieli oddalić posłuszni, ale krew się w nich burzyła, patrzali na się, pytając oczyma po co się im do Jakuszowic zachciało. Preczby byli szli i jechali zaraz nazad, ale szanując głowę rodu, oddalić się tak nie mogli, bez rozkazania.
Stary wyczekawszy z mruczenia do siebie począł znów głośniéj:
— Cóż tam ten miłościwy pan? co? króluje, panuje nad żonkami cudzemi! z rycerstwem się zadarł, ziemiany gardzi, biskupem pomiata, a z hołotą i czernią w wielkiéj miłości żyje! Miłościwy pan... a komu miłościw? nie nam!
Dobrogost zebrał się na odwagę, by króla swego bronić, choć dobrze wiedział, iż stary się zagniewa.
— Miłościwy panie a ojcze — rzekł — ja tam nie znam wiele, ale z rycerstwem tém inaczéj nie mogło być, gdy mu ono posłuszeństwo wypowiedziawszy zbiegło z Kijowa, samego pana niemal zostawiając. Ziemianie téż mu nie życzliwsi jak byli Mieszkowi i Kaźmierzowi, którego wygnali. Król na nich za dziada się mści i za ojca. Biskup z niemi trzyma. Ludu ubogiego król miłościwy broni, bo bez niegoby panować komu nie miał, a głódby nastał na te ziemie.
— A milczże ty, gołowąsie jakiś! — krzyknął stary Odolaj kijem bijąc o ziemię — a milczże! Ty mnie tu będziesz uczył rozumu! Dobry pan, a żonę Mścisławowi jak wziął? Mało mu swojéj?
Oba stojący u drzwi zamilkli.
— Nie nam go sądzić! — rzekł Dobrogost.
— Ale ja stary sądzić go mam prawo! — zawołał Odolaj — ja i Mieszka pierwszego i Bolka Wielkiego, co jak słońce jasny był, i wszystkich ich pomnę, żadnego takiego nie było jak ten. Jeszcze mu z dziewcząt i żon naszych daninę przyjdzie słać, jak smokowi pod Wawelem? a wy mu do tego służycie, sromotnicy!!
Warczał tak starzec długo, młodzi stali słuchając i nie wiedząc co z sobą poczynać mieli. Tyta się dawno wysunęła, widząc na co się zanosi. Widać ją było, jak po za drzwiami przysłuchując się, niespokojnie chodziła. Odolaj łajał i srożył się. Nagle zamilkł, ucha nastawił, jak gdyby odpowiedzi czekał, ale już nawet Dobrogost nie śmiał się odzywać.
— Dobrze, żeście do Jakuszowic zajechali — rzekł w końcu — dawnom ja za któremi z was słać chciał... Wróciwszy na dwór powiecie swoim wszystkim Jastrzębiom ile ich tam jest, że ja ich za ród mój i krew moją znać nie chcę, póki w tym kale zostaną. Na wojnę idźcie, niech was i pozabijają, jest dzieci dość, narodzi się ich jeszcze więcéj, ród nie przepadnie, a po barłogach dworskich się wylegać, wara!
Potrząsł swoją siermięgą.
— Jak ja grube sukno nosić, bławatów nie tykać, gruby chleb żréć, to wasza powinność i służba. Postroili was na pośmiewisko, jak królewską kobyłę, która słyszę téż w złotogłowie chodzi. Zrobili z was czeladź nie drużynę. Ej! Śmierdzicie mi, śmierdzicie, Boleszczyce!
Dobrogost widząc go tak niełaskawym i miarkując, że już nic do stracenia nie mieli, znów się ośmielił odezwać.
— Miłościwy ojcze, króla opuścić gdy mocen i szczęśliwy, toć się godzi na rozkazanie ojca, a no, gdy go wszyscy odchodzą.
— Chłystek mnie rozumu będzie uczył! — warknął stary. — Trutniu jakiś, zgago przeklęta! Twoja sprawa słuchać starszego, nie z ojcem iść ząb za ząb...
Rzucił się aż Odolaj; młodzi oba usty zawarłszy, stali.
— Mówię wam! do domu wszyscy! na cztéry wiatry... ażeby was tam nie było. Nie, to ja was nie znam. Śmierdzicie mi Boleszczyce, Boleszczyce nie moja krew. Com rzekł to musi być, a nie posłuchacie, toście jego nie moi, prawi Boleszczyce a nie Jastrzębie. Sukmany włożyć, zbroję prostą, i na rubieże gdzie się tłuką, nie na zamku gdzie z cudzemi żonkami skaczą...
Gniewał się stary, lecz że już odpowiedzi nie było, powoli uspokajać się zaczął. Mruczenie zeszło na szept, marszczki zwolna się rozciągnęły, posiedział milczący, westchnął i już głosem innym zapytał:
— Po co i dokąd was posłano?
Naturę miał taką iż gdy mu nie odpowiadano i nie przeciwiono się a dano wysierdzić, stawał się coraz łaskawszym i niekiedy nawet za gniew słodkiem słowem płacił.
Dobrogost i Ziema, którym z tyłu Tyta szepnęła słowo, stali teraz pokorni i niemi. Na ostatnie pytanie odpowiedział starszy, że daniny zaległe kazano im tu i owdzie zakazywać, bo ich wiele do skarbu nie poodwożono, a król obficie rzucając złotem, dużo téż go potrzebował. Posługa ta nic w sobie nie miała upokarzającego, Stary téż nie rzekł już nic, pomruczał coś sam do siebie i spytał:
— Głodniście może?
Dali na to odpowiedź obojętną.
— A juści was Tyta ztąd nie puści nienakarmionych — rzekł łagodniéj, a chłopca posłał téż aby konie napasiono.
Natychmiast Tyta strawę podawać kazała, prostą, taką jaką dla wszystkich zgotowaną mieli. Przyniosły ją dziewki na misach glinianych, z łyżkami drewnianemi i na stole postawiły.
Kazano chłopcom siadać i jeść, co téż dopełnili z ochotą, radzi, że się łajanie i gniewy skończyły. Stary o ten sam stół oparty, głosem już znacznie zmienionym, spokojniejszym, rozpoczął wypytywać o dwór i króla.
Dobrogost, który jak wszyscy Boleszczyce, przywiązany doń był, źle mówić nie mógł.
— Pan dla nas jest dobry — odezwał się — o lepszego trudno, dla swéj drużyny nic nie żałuje, ale nieposłuszeństwa w nikim nie ścierpi, buty nie zniesie od nikogo, choćby jak on królem był.
— Takim ci on był od początku — zawołał Odolaj. — Pamiętają jak owemu kniaziowi co go prosił żeby naprzeciw niego wyjechał, za każdy krok koński płacić sobie kazał, a potém na śmiech za brodę go wziąwszy, jak na urągowisko w twarz całował.
Młodzi co o téj przygodzie nie raz słyszeli, śmiać się zaczęli.
— Nie lepiéj się i z Węgrzynem obchodził, mówił Odolaj — bo go na tronie posadziwszy, jak we własnym domu chciał się rządzić w jego królestwie.
— To nic, to nic — dodał stary — a no mu od duchownych wara! Królowie zniosą, oni, nie!
Milczeli młodzi.
— Już się z biskupem zadziera! — mówił ciągle Odolaj — z biskupem? Biskup Stanko tu u nas ojczycem jest w Krakowskiém, pójdą za nim wszyscy! Człowiek to od króla pewnie mądrzejszy, umarłych z grobu wywodzi! Niechno patrzy, aby mu słowem śmierci nie zadał. Biskup to taki co gdyby czarnéj sukni nie nosił, do pancerzaby się zdał. Nie zlęknie się go i nie ustąpi kroku.
Mówiąc to starzec coraz się uspokajał, łagodniał i już nawet uśmiechać się poczynał, sierdzistość mu przeszła, jeść zapragnął, chleb łamał i chciwie go pożerał w soli maczając.
Potém miodu kubek podać sobie kazał i popijał powoli.
Młodzi zjadłszy i pokłoniwszy się chcieli korzystając z dobréj chwili, do odjazdu się zabierać gdy Tyta wbiegła do izby i znać dała Odolajowi, że kilku jakichś ziemian na zamek jechało. Ktoby był powiedzieć nie umiała.
— Ty, młodszy, jak cię zowią! Ziema? — zawołał stary — ty, służko królewski, posłużno dziadowi, a żywo. Idź mi zobacz co za jedni i daj wiedzieć tu wprzód nim zsiądą.
Oczy masz, a ludzi znać musisz, choć ci co do mnie jeżdżą, na dworze bywać nie zwykli.
Natychmiast Ziema, słuchając rozkazu, poskoczył ku drzwiom i zniknął. Ruchem jego zaniepokojony stary Hyż, rzucił się na barłogu, jakby chciał za nim pogonić. Stary usłyszawszy poruszenie jego, odgadł co pies myślał, znając jego naturę, krzyknął nań i leżeć mu przykazał. Psisko z niechęcią na pościel wróciło, zakręciło się na niéj razy parę i legło skarżąc się i stękając.
Po chwili, skoro się uwinąwszy, Ziema wrócił oznajmując Leliwę, Kruka i Brzechwę.
Usłyszawszy o nich, stary się pogładził po głowie i czekał. Tuż za nim i oznajmieni na próg weszli, lecz dwu Boleszczyców zobaczywszy, których i z twarzy i po stroju poznali zaraz jako królewską drużynę, nachmurzyli się, popatrzali na się i przystąpili z witaniem chłodno jakoś a milcząco.
Stary Jastrząb wiedział dobrze, iż do niego nikt w gościnę nie przybywał nadaremnie, dla zabawy. Przyjeżdżali tylko ci co albo obowiązek mieli lub potrzebę.
Wysłuchawszy pozdrowienia, posłał po miód, gości posadził, czekając co mu téż powiedzą.
Ci spoglądając z ukosa na Dobrogosta i Ziemę milczeli długo, prawili rzeczy obojętne, jako na łąkach trawa rosła i zboże się podnosiło; gdzie zwierza było więcéj, a zkąd go wypłoszyły wilki.
Stary czekał, zgadł czy nie co im usta zamykało, a po chwili Dobrogostowi rzekł, aby z bratem szedł opatrzéć stadninę i tegoroczną młodzież.
Radzi wielce wysunęli się dwaj Boleszczyce.
Nasłuchiwał Odolaj za krokami odchodzących, aż gdy posłyszał że odeszli za węgieł Izbicy, odezwał się:
— A co was, miłościwi moi, sprowadza? Jać to wiem dobrze, że do mnie ani moje kluski proste, ani miód twardy, gościa nie ściągną. Chcecie pewno czego odemnie, a przy tych gołowąsach mówić nie raźno było, bo to królewskie służki.
— A no, tak — rzekł Leliwa — przy młodych o to zagadnąć nie można było. Wy jesteście głową rodu, waszych tam Jastrzębi przy królu mnogo, wszyscy ci Boleszczyce u boku mu stoją, podpierają go, służą... Przez nich on silny. Przyszedł ten czas, że go wszystkim odstąpić będzie trzeba, niechajże i wasi idą precz, niech go porzucą... Macie prawo im rzec, żeby tam ich noga nie postała. Nie trzeba wam mówić co się dzieje, król z biskupem wojuje i z kościołem, kto z nim będzie trzymał, ten ani na próg do kościoła, ani do kapłana przystępu mieć nie będzie. Czas żeby wasze wnuki pamiętali zkąd wyszli i odstąpili go wraz z nami...
Odolaj brodę gładził.
— Jak po to jechaliście, to nie było z czém jechać — rzekł spokojnie — ja właśnie im głowę zmyłem i dałem rozkazanie, aby mi wszyscy natychmiast precz ze dwora szli...
— Sprawiedliwie! — pochwalił Leliwa. — Król się nam sprzeniewierzył, ani obyczaju już znać nie chce, ani miary w niczém. Dziewki i żony ziemianom porywa, a mężów i ojców do ciemnicy sadzi. Biskupom grozi, rycerstwo swe katuje, czerń mu tylko miła... Niechże mu ci służą, których kocha, a my jako jeden idźmy precz... idźmy precz!
— Idźmy! idźmy! — powtórzyli za nim drudzy.
Kruk dodał.
— Kiedy o nas nie myślą, trzeba nam myśleć o sobie.
A Brzechwa rzekł.
— Łatwiéj nam będzie o pana, niż jemu o królestwo. Szanowała go Ruś i Węgry, bośmy my za nim stali, nie stanie nas, zobaczy czy mu kto da w pomoc by jednego człeka. Niech probuje.
Odolaj milczał, wąsami potrząsając, gładząc głowę.
— Tylkom co jak psów łajał wnuki, że z nim trzymają. Kazałem im ze dworu precz iść. Teraz wam, miłościwi moi, pora prawdę rzec. O pana téż nie łacno! Z orężem rznąć, palić i lud nam wyprowadzać przyjdą i Czechy i Ruś i Ugry i Niemcy, jak zobaczą, że gospodarza niema, a ziemie stoją otworem. Szarpać po kawałku będą radzi! Czemu nie! O króla nowego coby z nami wyrósł i do nas przyrósł nie łatwo! hę! hę! Choćby on jaki był, swój jest.
Leliwa, Brzechwa i Kruk głowami potrząsając milczeli, jakoś im to w smak nie szło, a nie wiedzieli czém zbijać starego, bo i to prawdą było. Pamiętali wszyscy wygnanie Kaźmirzowe, Masławowskie czasy i co naówczas wszystkie ucierpiały ziemie, a wiara chrześciańska.
Starzec milczał téż jakiś czas odpowiedzi czekając, a potém począł zwolna:
— Co mnie staremu grzybowi do was i do spraw waszych, blizko mi setki. Nie widać ino jak sowa przyleci, na dachu usiędzie i zawoła: Do mogiły! do mogiły! Tymczasem moje Jakuszowice nie z brzegu, zamek się i w burzę ostoi. Mnie zawierucha nie straszna, a no innym!!
Ważcie dobrze, w palce trącajcie, co lepiéj.
— I to prawda — mówił Leliwa — uchowaj nas Boże od tego byśmy bez pana zostali! A tak jak jest téż nie może być. Dopóki duchowieństwa nie tknął, choć nam głowę z karku zdejmował, co poczynać było! Cierpieliśmy, milczeli. Nie dość mu nas, z panem Bogiem i sługami jego wojny mu się zachciało. Biskupi mu są równi, tak namaszczeni jako on, a Rzym nad nim, przeciw nich się nie ostoi.
Drudzy téż potwierdzali: Nie ostoi się.
Odolaj nic nie odpowiadał, po długiéj chwili oczekiwania dopiero począł sparłszy się na dłoni jakby sam do siebie:
— Krew ci to nasza! bujna! Wojak jest! Jak nie wojuje za domem, doma mu wojny trzeba. Gdyby się z kim miał tłuc zarazby to wszystko ustało. Cała bieda, wojny niema; znajdzijcie mu swar jaki, zadrzyjcie się na granicy, nie, to wam baby pozabiera, a biskupom czapki z głowy pozdziera. Taka krew! taka krew! I zaraz mu swawola w głowie, a no i Bolko stary, na kobiety był łasy... Ten od mężów, a tamten i z klasztorów Panu Bogu odbierał! Taka krew...
— Co bo mówicie! bronicie go! — począł zgorszony Brzechwa. — Wy stary, a czy to się godzi? Patrzcie co się dzieje. Mścisławowi nie dosyć, że żonkę porwał, jego jeszcze do ciemnicy posadził, że się na zamku śmiał pokazać. Mówią że go stracić mają.
— Do takich spraw — dodał Leliwa — Jastrzębiom służyć się nie godzi. Każcie im iść precz. Kto wie? Gdy i oni i drudzy, a wszyscy go rzuci[5] służbę mu wypowiadając, opamiętać się może.
— Albo chłopów zwoławszy łby im poucina — rzekł stary Odolaj — zawsze to lepiéj, niż opaskudzone nosić na karku... A! no!
Przyniesiono miód ów, o którym zapowiedź była, że twardy miał być, w istocie chmielem był mocno zaprawny, gęsty i czarny jak smoła, pili go jednak wszyscy, rozprawiali znowu, a stary, przypomniawszy wnuki, które do stada wyprawił chłopcu ich do siebie pozwać kazał.
Stali już oni, czekając na to pode drzwiami i stawili się natychmiast.
Wobec Leliwy, Kruka i Brzechwy, innym już głosem, starzec im rzekł poważnie a surowo:
— Czas wam w drogę, jedźcie z Bogiem... Mówiłem czego po was żądam. Precz ze dworu ustąpić macie, albo mi się w Jakuszowicach ani pokazać więcéj, ani nawet na pogrzeb mój.
— A teraz w drogę.
Dobrogost i Ziema przyszli do kolan i do ręki, stary ich pobłogosławił i powtórzył:
— Wszystkim Jastrzębiom to zanieście, taka wola moja.
Wyszedłszy z Izbicy, młodzi Boleszczyce, do Tyty jeszcze się szli żegnać, która ich w milczeniu uścisnęła. Cały dwór żeński, mężczyzn też, parobków i czeladzi dużo, wybiegli na tych wnuków starego pana, tak pięknych, młodych, ślicznie strojnych i zbrojnych popatrzéć. Z czeladzi zamkniętéj na smutném zamczysku, nie jedenby był chętnie się do nich przyłączył, bo na ich pachołkach widać było dostatek i swobodę jakiej zażywali. Odprowadzano ich tłumnie do bramy, patrzano za niemi długo, tęsknie, gdy się oddalali.
Milczący jechali czas jakiś, spoglądając na się a głowami potrząsając. Dopiero gdy w las wjechali rzekł Dobrogost:
— Cóż poczniemy? Źle się z panem naszym dzieje! Wszyscy już przeciwko niemu. Choćbyśmy ja i ty starego posłuchali, czyby nam dali wiarę: Borzywój, Zbilut, Odolaj, Andrek? albo i drudzy? Zechce się to im iść ode dworu? Dokąd? Na ojcowiźnie niema co robić, nas dużo, co my poczniemy?
Ziema na to rzekł:
— Albo ja wiem! Co stary mówił, to im odnieść musimy, a radzić będą wszyscy, i co wszyscy zrobią to i my...
— Pan dobry! — zakończył Ziema.
— Dobry on dla nas — westchnąwszy rzekł Dobrogost — a no dla siebie zły... Mało i tak wrogów miał, żeby ich jeszcze robić sobie? Teraz kto popędliwego pana z biskupem pogodzi? Zawre wojna w domu... zawre. Bieda jemu, bieda nam, bieda!
Posmutnieli Boleszczyce.
— E! — mówił daléj pierwszy — zażyliśmy dobrego czasu z nim, musiemy i złe przetrwać. Jak go tu rzucić i jemu się sprzeniewierzyć, gdy wszyscy odstępują! I pies przecie rannego na polu bitwy nie odstąpi...
Ziema potwierdzał skinieniem.
— Źle jest bardzo z nami — rzekł cicho — gorzéj niż wy myślicie. Mam na zamku starego księdza, który łaskaw jest na mnie, straszne rzeczy mówi.
— Co? — zapytał przysuwając się Dobrogost.
Ziema zadrżał, oczy spuścił, jakby się obawiał nawet wyjawić co usłyszał.
— Król niedawno rozgniewawszy się, biskupowi z zamku precz iść kazał, z ks. Stankiem nie dobra sprawa! odgraża się nań słyszę, że go w kościele kląć będzie i na próg domu Bożego nie wpuści. Staruszek ksiądz, gdy mówi o tém, łzami się zalewa... Ściskał mnie zaklinając, abym i ja i moi precz od króla szli, bo z nim dusze pogubiemy. Gdy go wyklną, ktokolwiek z nim trzymać będzie, wyklęty zostanie, na próg go do kościoła nie puszczą, wolno zabić kto zechce... Za to kary niema.
Dobrogost wstrząsł się cały.
— To nie może być, aby się ważył na króla!
— Biskup? — odparł Ziema — ależ on nad sobą nikogo niema tylko papieża w Rzymie i nie lęka się nikogo.
— Nie może być! — wołał Dobrogost.
— Gdy króla wyklną, innego na tronie posadzą — mówił Ziema. Pewnie go już biskup i ziemianie opatrzyli.
— Nie! nie! — gwałtownie dodał starszy — nie może to być! Król! onby śmiał porwać się na niego! Nie znają króla.
— Ale wyklętego wszyscy opuścić muszą — rzekł Ziema — tak mi mówił ksiądz... Cóż poradzi sam?
Zadumał się Dobrogost, a młodszy ciągnął daléj.
— Gdy go wyklną, na głowie wyklętéj już korony nosić nie będzie mógł, słuchać go nie zechce nikt. Wezmą Swiatawy syna lub męża, bo się słyszę już i na to zmawiają.
Dobrogostowi brwi się ściągnęły.
—I toś już słyszał! Dobre dzieją się rzeczy, a no i nasz pan nie śpi! Ale trzeba, aby o tém wiedział.
Uląkł się Ziema i przyskoczył do brata.
— Czyń sobie jako chcesz, ale mnie w to nie ciągnij! Ja na nikogo świadczyć nie chcę!
Ruszył na to Dobrogost ramionami.
— Prawdę rzec — dodał — nie nasza to sprawa, ja téż palców między drzwi kłaść nie myślę; ale z sobą się naradzić trzeba co poczynać, bo już nie igraszki to są. O króla idzie i o naszą skórę. Z ziemiany i rycerstwem jeszczeby się pan połagodził, a z biskupem trudno. Człek to jest żelazny. Wiecie jako do Brzeźnicy raz jechał, aby tam kościół święcił, a w progu domu u Janka z Brzeźnicy co Panu Bogu wystawił kościół, znalazłszy go nie wedle prawa żyjącego z niewiastą, z którą ślubu nie brał przed księdzem, pod jego dachem nawet nocować nie chciał. W słotę na łące bez namiotu całą noc spędził, aż Janko go musiał nazajutrz w nogi całując przepraszać, o ślub prosić i pokutę; dopiero się dał przebłagać i kościół mu poświęcił. Wszyscy owi ze Szczepanowa i ojciec jego Wielisław i dziad ludzie twardzi byli jako on. Król téż kamienny jest, gdy się z sobą zetrą Bóg jeden wie co będzie. A stanie kto między niemi, najpewniéj go zgniotą.
Rozmawiali tak całą drogę aż do noclegu, oba zasmuceni i chmurni: ciążyło im dziadowskie przykazanie i groźby, a miłość do króla łatwo się go wyrzec nie pozwalała. Ze starym Odolajem nie było żartu, króla téż obraziwszy, nie można się było spodziewać przebaczenia. Sami nie wiedzieli jak radzić i co czynić, lecz na to był brat starszy i drudzy Boleszczyce, by coś postanowili. Nazajutrz, trapiąc się myślami całą drogę, do Krakowa się zbliżyli.
Gdy się Wisła i Wawel ukazał z dala, westchnął Dobrogost wspominając na dobre i wesołe dni jakie tu przeżyli i na to co się gotowało dla grodu tego i ziemi. Wjechali na zamek smutni, a czeladzi konie zdawszy, Dobrogost, który długo nic w sobie trzymać nie lubił, pospieszył do izb które zajmowała drużyna, chcąc zaraz swoich zwołać i niezwłocznie radzić nad tém, co wieźli z sobą.
Zobaczywszy ich z powrotem, bracia i bratanki, wszystek ród, którego przy królu było wiele, gdyż jeden cześnikiem, drugi przy komorze, trzeci przy skarbcu był postawiony, a w drużynie téż znajdowało się nie mało; poczęli się gromadzić do przybyłych, chcąc się dowiedzieć czy gdzie u swoich nie byli, i co z sobą nieśli. Było bowiem zwyczajem Jastrzębi, że na swobodę się wyrwawszy, zawsze do gniazd swych, do Jakuszowic, Zborowa i innych dworów zaglądali.
Otaczać ich wszyscy poczęli kołem i pytaniami zarzucać wesoło, ale spostrzegli wnet po Dobrogosta twarzy, iż z niedobrą jakąś wieścią powracał. Do nadchodzącego Zbiluta zawołał niecierpliwie.
— W Jakuszowicach byliśmy, u starego Odolaja, mamy od niego nakaz i polecenie, niechaj się wszyscy nasi zejdą.
Na ten głos natychmiast gromadzić się zaczęli gdzie jeszcze który był, aby dziadowskie usłyszeć słowo. Tymczasem napierano daremnie Ziemę i jego aby mówili, młodszy to na starszego zdawał, a Dobrogost póty się odzywać nie chciał, ażby wszyscy swoi się ściągnęli.
— A cóż ze starym się dzieje? — poczęli żartować niektórzy, czy się jeszcze raz nie ożenił? Zawszeli z Hyżem chodzi i Okiem, a łaje i bezcześci?
— Toć was musiał obficie obdarzyć! — zaśmiał się inny, bo to wiadoma rzecz, iż szczodry jest wielce, gdy w skórę bić każe...
— Dałże wam choć jeść? — spytał trzeci.
Na te żarciki młodzieży Dobrogost głosem silnym odpowiedział.
— Stulcieno gęby, nie nam na głowę domu wygadywać! Zobaczycie jak postarzejecie czy będziecie go warci! Milczelibyście lepiéj.
Zmiarkowała młodzież, że nie wczas przedrwiewać się wzięła i zamilkli wszyscy.
Gdy już izba tak pełną była, że prawie nikogo z Jastrzębi nie brakło, a na najmłodszych co się gdzieś w kąty pozaszywali czekać nie myślano, odezwał się Dobrogost, obracając do Ziemy, którego przy sobie postawił.
— Poświadczy on co ze mną razem był i słuchał, jako prawdę mówię. Stary Odolaj nałajał nas za to, że przy królu stojemy, i nakazał aby wszystek ród jego precz szedł ze dworu, albo nie to nas za swoich znać nie chce! Nie posłuchają, — rzekł — to i na pogrzebie moim, żeby ich noga postać nie śmiała.
Naprzód milczenie długie, a potém krzyk powstał i wrzawa, pierwszy Borzywój przypadł doń bliżéj.
— Toż co jest? — krzyknął — co się staremu stało? Jakże to może być?
— Ze starości mu się w głowie pomięszało — dodał drugi.
— Przez cóż i dlaczego precz iść mamy? — pytał trzeci.
— Toć to pono odgadnąć nie trudno — rzekł Dobrogost. — Widzicie co się dzieje, króla wszyscy odstępują, ziemian sobie naraził. Biskupa wypchnął precz i pogroził mu, wszyscy na niego. Chcieliby abyśmy i my opuścili pana. Łają nas, że my mu do swawoli pomagamy.
— Myśmy nie kapelani, nie spowiednicy, abyśmy mu nauki dawali — ozwał się jeden z gromady. Drużyna pańska za naszą głową idziemy, to nasza powinność.
— Mybyśmy go mieli teraz rzucić? — przerwał inny — dobrego czasu zażywszy z nim, gdy zły nadszedł uciekać!!
— Pewnie! — zawołał gwałtownie Borzywój. — Kiedy nas w złotogłowy odziewał i sypał nam złotem, kiedy nam z nim dobrze było, mieliśmy służyć, a w złéj doli do nory. A cobyśmy naówczas byli warci? Stary z Jakuszowic oczy stracił świata nie widzi, co mu ludzie prawią wierzy, i chce byśmy go słuchali!
Zamilkli wszyscy, szmer tylko słychać było w gromadce.
Odolaj w kącie stojący, spojrzał na Borzywoja złośliwie i szepnął półgłosem do ucha sąsiadowi,
— E! e! Borzywojowi bodaj od Krysty ciężéjby było precz iść niż od króla.
Rozśmieli się niektórzy, Borzywój zdala mu tylko pięść pokazał.
— Będziesz ty mi przekąsywał gołowąsie!
— Prawcieno nie na śmiech a co należy — przerwał Dobrogost. — Przyniosłem wam wiernie przykazanie dziadowskie. Nie posłuchamy go? wiecie jaki człowiek z niego i co nas czeka... A cośmy wówczas warci gdy nas od pnia jak suche gałęzie odetną? chyba jak susz do pieca.
— Ja mówię tak — z kąta siedzący na ławie daleko ozwał się Bohdaszko Kaniowa — ja mówię tak. Gdybym żonie przysięgał, dochowam wiary, przysiągłbym panu wiary mu nie złamię, gdybym wróblowi na strzesze słowo dał to je strzymam, i koniec.
Drudzy szmerem to potwierdzali, część milczała, zafrasowanie widać było na wszystkich twarzach.
— Kto chce, czyja wola, niech idzie od króla za parobka do Jakuszowic — rzekł Borzywój — ja nie pójdę. Dziada szanuję, ale gdybym dziś do niego wrócił i garści słomy mi nie da, a trzeciego dnia i od miski odpędzi; jam tu ojca znalazł i z nim trwam. Były dobre dni, żyło się z nim, nastaną złe, i te przeżyć trzeba, kto śmietanę zbierał, niech i kwaśne mleko wypije.
Dobrogost targał młodą bródkę milczący.
— Ja wam powtarzam to co mi kazano, stary wszystkim ze dworu precz iść każe.
— Co ty uczynisz? — spytał Andrek.
— No, a ty? — odparł Dobrogost.
Wszyscy się wahali, jeden Borzywój powtarzał śmiało.
— Co będzie to będzie — ja z nim.
— A jak się nas wyprą swoi? — spytał Zbilut po cichu spoglądając ku niemu.
Nikt nie odpowiedział; w tém Bohdaszko z ławy począł znowu.
— Kłaniali się i prosili, aby nas do drużyny przyjęto, król łaskaw, przygarnął, teraz inny wiatr zawiał — każą iść precz. Kto w państwie gospodarz! ja nie wiem, mnie się zdaje że król, i jego słuchać trzeba.
Nie chcąc wszystkiego głośno wypowiedzieć, Dobrogost Borzywoja wziął do kąta i dopiero mu na ucho szepnął, co od księdza doszło, że na króla klątwę rzucać miano, kogo innego na tron pozywać itd.
Starszy choć się namarszczył słuchając, nie wiele to sobie znać ważył, bo wciąż głową, niedowierzając, potrząsał. Dał Dobrogostowi wypowiedzieć wszystko, ale go to nie tknęło.
— Albośmy mu druhami i drużyną — rzekł — albo najemnikami. Gdy pan tonie najmit siebie ratuje nie jego, druh się rzuca w wodę za nim, choćby sam miał utonąć. Najemnikami chcecie być? — ja nie.
Moja rada, wszystko mu wyznać, nic nie taić, co on każe uczynić. Im większa groza nań, tém na nas sromota cięższa, gdy go opuścimy ze strachu. Toć jak w bitwie! Zajęczych skórek byśmy warci byli, gdybyśmy uszli.
— Tyś tu starszy — ozwali się inni do Borzywoja, ty nad nami stoisz; co rzekniesz, uczynimy. — Rozkazuj, spełnim...
— Rozkazuj! — powtórzyli inni tłumnie — rozkazuj!
— W miejscu stać! to rozkazanie moje — rzekł Borzywój. Pouciekali od niego z Kijowa, jedni ze strachu parobków i czeladzi, drudzy ze strachu biskupa preczby iśćby mieli — a no srom na nas wszystkichby padł.
Nie — nie — ani ja ani wy tego nie zrobicie!! Niech stary Odolaj burczy na nas, dobrze mu zdala rozkazywać — posłuchać nie możemy. Niechby nas byli na dwór nieoddawali.
A teraz — dodał Borzywój oglądając się dokoła — każdy w swoją drogę, nie mamy się tu co zmawiać ani nad czém stękać. Na rady mamy czas, jestli tu o czém jeszcze radzić? Nic w szyję nie pędzi. I parobek od gospodarza nie odchodzi nocą bez opowiedzi.
Na tém się skończyło. Zaczęto się w kupki zbierać gwarząc już o czém inném, szczególniéj o Jakuszowice i o dziada dopytując, bo choć z niego żartowali, każdego z nich do starego gniazda coś ciągnęło.
Wiązały ich z tym kątem tajemnicze nici co każdą istotę łączą z ziemią, która ją zrodziła i młode wypiastowała lata. Ci co tam częściéj bywali, dowiadywali się o starca, o Tytę, nawet o Hyża i Oko; o izbicę jak teraz wyglądała, stare wały, szopy i wszystkie zakamarki staréj rodzinnéj siedziby. Ci co zabyli Jakuszowic, przysłuchiwali się tém uważniéj, ciekawi jak to tam było, i jak stuletni dziad ślepy rządził się na swém śmiecisku... Żyćby może z nich żaden tam nie potrafił, ale zajrzéć chciało się każdemu.
Chociaż wszystko dokoła srożyło się nań i wrzało niechęcią ku niemu, król wcale się nie zdawał widzieć tego, ani zważać na to. Życia na włos nie zmieniał, obyczaju się swego powszedniego nie wyrzekł, i naprawdę czy dla oczów ludzkich wesół się zdawał, jakby sobie lekceważył wszystko.
Nawet po rozmowie z biskupem, która go zrazu we wściekłość wprawiła, wprędce chmurę spędził z czoła, dworowi kazał się zabawiać huczno, tak, by i na zamku i poza wałami wesele słychać było, i żeby wszyscy wiedzieli, że około króla troski nie siedzą. Cześnicy i komornicy mieli przykazanie, aby dostarczali dworowi, czeladzi, drużynie, gościom, czegokolwiek zapragną.
Czasem mu się usta zcięły i czoło namarszczyło, gdy sam jeden pozostał, ale sam nie chciał być prawie nigdy, dwornię swą liczną i młodzież gromadząc około siebie. Tym kazał to się bić, to biegać, to konie ujeżdżać, to łuków próbować, i nagrody rozdawał. Gości obcych na zamku i teraz do stołów Bolesławowskich mało się zjawiło, chyba ziemianie z odleglejszych krajów, do których jeszcze o sprawach króla słuchy nie doszły.
Miejsca gości wypełniali ludzie wojenni, a z Rusi téż i Węgier dosyć napływało różnego zgiełku, takich zwłaszcza co znając szczodrobliwość królewską, więcéj do skarbca niż do niego ciągnęli.
Najwięcéj takich bywało, co niby dary mu osobliwe przynosili, konie niebywałéj szerści, zwierzęta różne, oręż misterny, za który Bolesław w dziesięcioro zawsze obdarzał, choć mu się to na nic nie zdało. Dla tych przybyszów rano już zastawiano stoły, a wieczorem drugie, które podczas i do późnéj się nocy przeciągały, bo król szczególniéj owe nocne ucztowania lubił i przy nich najlepszéj był myśli.
Dnia tego gdy Dobrogost z Ziemą wrócili, Borzywój przed wieczorem wszedł do izby królewskiéj. Zastał pana ze psy swymi się zabawiającego, jakkby[6] mu wcale nic nie ciężyło na myśli.
Że pora była niezwykła, popatrzał nań król, i z twarzy coś wyczytawszy odezwał się:
— Czego ci tam brak? mów, pewnie o co prosić przyszedłeś?
— Miłościwy panie — do nóg mu się skłaniając odparł Boleszczyc — z łaski waszéj mamy dosyć wszystkiego — nie potrzeba mi nic.
— A cóż cię tu przygnało?
— Może jakie rozkazanie mi dacie? — odezwał się Borzywój.
— Żadnego — rzekł król. — Bracia twoi powrócili?
— Wrócili, miłościwy panie.
— Co z sobą przywieźli?
Borzywój się zawahał.
— Kędyż bywali? pewnie i o jaki dwór zaczepili? co mówią?
— Albo to tam słuchać co prawią ludzie — rzekł Boleszczyc. — Zajeżdżali do starego dziada naszego, to zgryźliwy człek.
Rzucił król okiem bystrém.
— Praw — rzekł krótko — nie trzymaj co masz za pazuchą.
— Nic innego tam nie mówią nad to, co po Krakowie chodzi, miłościwy panie. Ludzie stękają, burczą, nigdy temu co jest nie radzi. Ziemianie skarżą, że łaski u was nie mają; a co ksiądz biskup tu szepcze po cichu, tam się głośno rozlega.
— Wszystko ja to wiem — odezwał się król — i więcéj może niż wy. Pewnie już tam biskupia klątwa i odgrożki poszły między ludzi; i że Czecha na mnie chcą sprowadzić!!
Założył ręce na piersiach i uśmiechał się obojętnie.
— Prawda? — spytał milcząco Borzywoja.
— Tak ci jest — potwierdził przybyły. — Trwoga nas obejmuje, szczególniéj od biskupa i kościoła...
— A ja — rzekł król — ani kościoła, ni waszego biskupa się nie boję.
Rozśmiał się pogardliwie.
— Niechże mi otwartą wojnę wypowiedzą, zobaczą, co mogę. Ale po kątach szepczą, odgrażają się, zmawiają, a wystąpić nie śmieją, bo wiedzą, że gdy mnie w gniew wprawią, nie będę patrzył, kto przeciw mnie stoi!
— Oni już tę wojnę wkrótce zapowiadają — szepnął Borzywój. — Biskup się z klątwą nosi. A! miłościwy panie — dodał, do nóg się skłaniając — z biskupem jednym gdybyście zgodę chcieli uczynić, reszta nam nie będzie straszna.
Król go z niechęcią odtrącił.
— Co ty rozumiesz, młokosie! — zawołał. — Patrzże na mnie czy ja się go lękam. Biskup ten poddanym mi jest jak inni ludzie téj ziemi. Ojciec jego Wielisław ziemianin był tuteczny, ojczycem jest jak wy, a nie Włochem i Francuzem. Choć i Włochy biskupi, gdy na méj ziemi siedzą, słuchać mnie muszą. Wiem, że z pod méj władzy wybićby się chcieli i nademną panować!! Ale — nie! nie dam im tego.
— Koło biskupa i ziemian téż dosyć — rzekł Borzywój nieśmiało...
Król rozśmiał się, ramionami rzuciwszy.
— Więcej mam ludu co jest ze mną, niż tych rarogów co przeciw mnie... Żołnierzy i was stanie mi na ich poskromienie.
— Z rycerstwa dużo odpadło — odezwał się Borzywój.
— Znajdą się drudzy na ich miejsce — zawołał król dumnie.
Borzywój zamilkł, a Bolesław, którego oczy czasu rozmowy rozgorzały, popatrzał nań i śmiejąc się po ramieniu go poklepał.
— Idź i bądź spokojny — króla twojego nie łatwo kto zmoże. Niech komary brzęczą, opędzimy się im, byleśmy chcieli.
Bolesław odwrócił się, na psy swe zaświstał i zabawiając się z niémi, zdał zapominać o rozmowie.
Lecz dzień to był, w którym spoczynku mu nie dawano. Zaledwie Borzywój odszedł, gdy rusin stary podkomorzy królowéj wszedł z pokłonem, opowiadając, że królowa matka i królowa pani jego, czołem biły panu, a prosiły go, aby im miłościwie dał widzieć swe oblicze.
Dosyć posępnie wysłuchawszy wezwania tego, król ręką tylko staremu dał znak żeby szedł, nie dając nawet odpowiedzi. Odwrócił się od niego i ze psy zabawiał znowu, aż nierychło przypomniawszy poselstwo matki i żony, z niechęcią jakąś ociągając się ku teremom, które obie królowe zajmowały, pociągnął opieszałym krokiem.
W drugiém oddzieloném podwórcu stara Dobrogniewa, obok żony króla, wiodła życie odosobnione i ciche. W téj części zamku na pierwszy rzut oka poznać było można różnicę dwu dworów i otoczenia, gdyż sami niemal Rusini i rusianki, służbę obu pań składali.
Dwie królowe, z których jedna była wdową, obie niemal wdowie prowadziły życie. Rzadko się mogąc synem pocieszyć, bo ten się w teremach niewieścich mało ukazywał. Dobrogniewa wnukiem się cieszyła i synową, z którą razem Ruś swą mogła wspominać.
Królowa, żona Bolesława, ani młodą już bardzo nie była, ani piękną. Wzrostu wyniosłego, jasnych włosów, oczy zdawała się mieć jakby wypłakane, twarz jakby zatęsknioną. Smutek wielki wiał z całego jéj oblicza. Chodziła zawsze prawie ubrana jednako, milcząca, w szacie jedwabiem pokrytéj, z głową zawiązaną, rąbkami białemi — jakby nieprzytomna, duchem goszcząc gdzieindziéj. Całą pociechą, całém jéj życiem był synek jedyny, którego od boku swojego nie opuszczała na chwilę — albo ona, albo stara Dobrogniewa były z nim ciągle, otaczając go troskliwością nieustanną. Dziecię chowało się tak pieszczotliwie, osłaniane od wszelkiego wpływu męzkiego, tak, że mu na ojcowskie zabawy, dwór, biesiady patrzéć prawie nie dopuszczano. Gdy się czasem Bolesław upomniał o Mieszka, stawała w obronie słabego wychowanka babka Dobrogniewa, padała do nóg panu Wielisława, błagając, aby go im jeszcze rok tylko, jeszcze pół roku, jeszcze choć krótko zostawił, bo dziecię słabe było, bojaźliwe i nieśmiałe.
Chłopak téż w istocie w obec ojca szczególniéj trwożliwie się stawił; z twarzy piękny był, blady, tęskny od matki i babki przejętémi smutkami, a na twarzy jakaś przedwczesna dojrzałość roztropna, wczesny skon zdawała się zapowiadać, w cieple macierzyńskich uścisków rozwiniętemu kwiatkowi.
Tu w tych „teremach“ dwóch królowych, ciche tylko słychać było śpiewy, pobożne pieśni, stare baśnie o dalekich krajach, życie płynęło jednostajnie, spokojnie. Jak u króla huczno zawsze bywało i hałaśliwie, tak tu milcząco a cicho.
Z chmurą na czole pomarszczoném i wejrzeniem wstrętu i odrazy wkroczył król do dworca żony, która, jak go tylko zoczyła idącego zdaleka w podwórcu swojém, wyszła z izby, wiodąc syna za rękę i stanęła w sieni pokornie, aby go powitać. Bolesław szedł milczący, a zbliżywszy się i ujrzawszy ją kłaniającą mu się do nóg, a dziecię cisnące się po ukłonie do ręki, ledwie okiem roztargnioném rzucił na oboje i wszedł do świetlicy.
Tu w progu nań z pokłonem oczekiwała matka stara, ku któréj zbliżył się z poszanowaniem. Dobrogniewa niespokojném obejmowała go wejrzeniem, chciała wyczytać z twarzy jego troski, wywołać słowo, lecz król ledwie ciche pozdrowienie wyszepnął. Stara pytać go inaczéj jak oczyma nie śmiała.
Niewieścia pokora nie dopuszczała naówczas nawet matkom, zbytniéj z dziećmi poufałości.
Izba, do której wszedł król, a za nim żona i syn, pachniała kwieciem i ziołami rozsypanémi po podłogach, przyozdobiona była bogato, obraz grecki złocony wisiał w rogu jéj, z lampą przed nim zawieszoną. W mieszkaniu tém odbijało się życie i obyczaj téj co je zajmowała. Wszystko tu stało w surowym porządku, w miejscu oznaczoném, nic nie zamącało ładu, jaki spokojowi żywota niemal klasztornego, był potrzebny. Nawet jedwabne kłębuszki na krosnach rzędami poukładane, nie śmiały się na bok odtoczyć. Naczynia, sprzęty, opony, miały postać skromną, posłuszną i zamarłą. Nic potarganego, rzuconego, zapomnianego nie wabiło oka, wszystko było w zgodzie z sobą i jak dla siebie stworzone. Twarz téż i postać królowéj zdała się wyrosłą z tego tła ciszy, na którém się malowała, z bladym swojego smutku wyrazem.
W izbie téj tylko modlić się, pracować i tęsknić było można, wesoły śmiech byłby w niéj świętokradzkim, jak w kościele.
Gdy weszli, królowa matka ujęła Mieszka, ucałowała go, szepnęła mu coś i wywiodła go za oponę do bocznéj komory. Chłopak posłuszny, choć wejrzeniem bojaźliwém a ciekawém zwracał się ku ojcu, dał się skryć i zniknął. Babka w pewném oddaleniu pozostała jakby na straży, z oka nie spuszczając Bolesława. Oblicze miała strwożone i ręce się jéj mimowolnie jak do modlitwy składały.
W chwili, gdy Mieszko wyszedł, królowa Wielisława z trwogą spojrzawszy w oczy panu swemu, upadła mu do nóg — Bolesław jakby zniecierpliwiony cofnął się krok. Ręce białe, wychudłe wyciągnęła ku niemu królowa, usiłując objąć stopy, i podniósłszy głowę, mówiła cicho:
— Miłościwy panie a królu — choć słabą jestem niewiastą, racz mnie posłuchać: Tyś panem mocnym, wszystkowładnym — ja ubogą sługą twoją...
Stara Dobrogniewa słuchała z twarzą zwróconą ku synowi.
— Co chcecie? — przerwał król głosem dosyć ostrym — mówcie...
— Mam was, miłościwy panie, prosić o łaskę wielką — ciągnęła daléj Wielisława, podnosząc się zwolna i stając przed nim w postaci pokornéj, z rękami złożonémi na piersiach. — A! królu, trwoga aż tu doszła do cichego teremu! Bojemy się o ciebie! Biskupi i kapłani zagniewani są, rycerstwo odstępuje, pogróżki się rozlegają — strach ogarnia serce nasze; płacze matka twoja, ja łzy leję, bojemy się o głowę twą i o losy dziecka twojego... Królu z kościołem pokój uczyńcie.
W tém przystąpiła stara Dobrogniewa i po ramieniu zlekka głaszcząc syna, złamanym, płaczliwym głosem dodała:
— Bolku, panie mój, dziecko moje... Boga bój się — sługi jego szanuj, nie gub duszy i ciała!
Król ramionami dźwignął niecierpliwie i śmiał się, ale dziko i straszno.
— Co wy baśni babskich w teremie słuchacie? — rzekł — czyż nie wiecie, że siłę miałem i mam, że mi żaden nieprzyjaciel nie był straszny i nikogo się nie lękam. Spijcie, módlcie się i śpiewajcie sobie spokojnie, kołyszcie synaczka, zabawiajcie go, a mnie zostawcie troskę o naszą dolę. Popów i ziemian, gdy będzie trzeba, rozumu nauczę...
Stara Dobrogniewa ze strachu plasnęła w ręce i załamała je, spojrzała na obraz Bogarodzicy w kącie, jakby jéj opieki na pomoc wzywała, lecz synowi się już sprzeciwiać nie śmiała.
Wielisława okazała się mężniéj — czuła, że stawała w obronie losów dziecka swojego.
— Miłościwy królu! Z biskupem wojna, to wojna z Bogiem. Ulituj się nad sobą i nami! Gdzie wojska potrzeba i męztwa, tam wy silniejsi nad wszystkich mocarzy, tam wy niezwyciężeni — a przeciw nim...
Dobrogniewa położyła mu znów rękę na ramieniu i szepnęła jedno słowo tylko po rusku:
— Zmiłuj się! zmiłuj!
Król się poruszyć wcale nie dał, usta mu drgały przymuszonym śmiechem, a czoło się fałdowało.
— Ej, matuszko kochana — odezwał się naprzód do staréj Dobrogniewy niby wesoło — cobo na was dziś przyszły za strachy!! Każcie sobie dziewkom stare pieśni śpiewać, aby wam serce urosło!
Zwrócił się do Wielisławy:
— Nie trujcie sobie spokoju marnémi baśniami, a chowajcie zdrowo syna, aby mi mężniéj rósł na wojaka nie na babę. Szyjcie w krosnach złotem, a o mnie się nie troskajcie! Pomnijcie, że jakom żyw, nikt mnie nie zmógł nigdy, a ja zmogłem wielu, i boją się mnie wszyscy. Kto się mnie nie lęka dziś, ten się zlęknie jutro...
Królowa spojrzała nań oczyma błagającémi, lecz surowy wzrok jego zamknął jéj usta. Dobrogniewa téż głowę spuściwszy, stała jakby zrozpaczywszy zadumana głęboko.
Król począł się po izbie przechadzać milczący, oczy obu niewiast goniły za nim, ale odezwać się żadna z nich nie śmiała. Z głową pochyloną, poprawiwszy swoich rąbków, tak, aby jéj oczy, a może łzy co z nich biegły, zakryły — stała Wielisława pokorna jak pierwsza służebnica swego pana; stara Dobrogniewa śmieléj nieco spoglądała ku niemu, lecz i dla niéj był on więcéj królem niż dziecięciem.
Bolesław zbliżył się ku niéj z zapytaniem czy nie potrzebowała czego, czy ludzie byli posłuszni, czy posługi nie brakło, czy miała pozdrowienie od swoich? Z czułością ręce ku niemu wyciągnąwszy dziękowała staruszka i poczęła go błogosławić, ale łzy jéj przerwały mowę. W téj chwili przez uchyloną nieco zasłonę wyjrzał Mieszek, na którego babka skinęła i wbiegł chłopak, stając przy niéj na oczach ojca.
Bolesław spojrzał nań, rękę, po którą dziecię sięgnęło, dał do pocałowania i zabrał się do wyjścia. U drzwi żegnała go pokłonami królowa i przeprowadzała długo oczyma smutnémi.
Szybkim krokiem wybiegł Bolesław z niewieścich teremów, w których mu ciężko było oddychać; lecz dzień to był, co mu nie dawał chwili spokoju. Na drugiém podwórcu, do którego furtę pacholę mu otwarło, ujrzał orszak przybyłych, na widok którego zatrzymał się, nie okazując wcale, by mu był miłym.
Skromnie odziany dwór otaczał właśnie z konia zsiadającego mężczyznę młodego jeszcze, którego twarz, acz braterskie z królewską miała podobieństwo, różniła się od niéj wyrazem skromności, łagodności i pokory niemal lękliwéj.
Gościem tym był Władysław Herman, młodszy brat Bolesława. Poznał go zdala król i nie mógł się wstrzymać od ruchu, który niecierpliwość i prawie niechęć oznaczał.
Rzadko, bo téż dwu rodzonych braci mniéj z charakteru do siebie bywa podobnych. Na twarzy Bolesława malowała się duma szczęśliwego zwycięzcy, na Władysławie potulna dobroć i bojaźliwość. Władysław nad miarę pobożnym był, rycerskiego ducha mało miał w sobie, spokój miłował, ludzi się lękał, a dla brata miał razem i cześć wielką i obawę niezmierną, znając gwałtowny jego charakter. Bolesław brata sobie lekceważył, czasem się z jego trwożliwości i pokory wyśmiewał, i niekoniecznie rad mu był na swym dworze, bo Władysław do jego obyczajów i wrzawy co go otaczała nie umiał, a raczéj nie mógł się zastosować.
Niespodziewane zjawienie się Władysława, którego król nie oczekiwał, zaniepokoiło go i chmurę widoczniejszą jeszcze na twarz ściągnęło. Wiedział, że nie przybywa z próżnym pokłonem, ale pewnie w jakiéjś sprawie, a znając jego pobożność i uległość duchowieństwu, przeczuwał już co mu przynosił. Wszelki doradzca był mu nie miłym, wszelka rada go obrażała i jątrzyła. Gniewny niemal wystąpił naprzeciw gościa. Na widok króla zdala zdjąwszy szłyk z głowy, Władysław szedł ku niemu pokornie, jak ku panu a starszemu bratu. Powitali się z sobą w przedsieni, a ze zbliżenia się widać było, iż stosunek co ich łączył, braterskim wcale nie był. Władysław trwożliwie stał przed nim. Bolesław obchodził się z nim po królewsku.
— Rad wam jestem — rzekł król, zmuszając się do wesołości — pustki u mnie na dworze, przynajmniéj ty i ludzie twoi trochę mi gwaru przyniesiecie. Przybyłeś w dobrą porę, będziemy dobréj myśli zażywać!
Władysław zdziwiony tą wesołością, któréj się nie spodziewał, oczy w niego wlepiał ciekawe, niedowierzające. Król tymczasem żywo się zawróciwszy prowadził go za sobą nie do sypialni, ale do komnaty, królewskiéj (w któréj biskupa przyjmował) i tu go na poczęstném miejscu posadził. Jawném dlań było, że Władysław o wszystkiém wiedzieć musiał, uląkł się i jechał z prośbami, aby gniewy i niechęci załagodzić. Wolał więc odrazu sam zagaić sprawę i nie dać się nad nią bratu rozwodzić.
— Widzisz — rzekł — pusto u mnie! Rozpierzchło się co było tchórzów i zdrajców, których karcić musiałem, a ci na mnie klechów spuścili z łańcucha, i biskupi ujadają za mną, jak za dzikiem w lesie. Będą łowy nie lada! Rozśmiał się.
— Nie próbowali kłów moich! — dodał.
Władysław milczał, okazując trwogę na twarzy, zmięszało go to nagłe rozpoczęcie rozmowy.
Spojrzał nań król.
— Cóż ty na to? bracie?
— Ja? — spytał cicho Władysław — ja? ty znasz mnie! wolałbym żeby i łowów nie było i kły się nie potrzebowały ostrzéć.
— Ty babą byłeś i jesteś — przerwał Bolesław. — Z ludźmi głaszcząc nic się nie robi, chłostać ich trzeba, żeby niemi orać!
Podniósł pięść do góry i oczy mu zaświeciły.
— Panuje się siłą a nie prośbą! — dodał.
— Duchowieństwo — westchnął Władysław — to gorzéj niż wojsko najpotężniejsze... Sam cesarz musi mu ulegać! Inna rzecz z poddanémi. Jesteś królem koronowanym, masz władzę, możesz karać najsurowiéj tych, co ci przewinili — ale — duchowni! biskupi! a! bracie mój!
To mówiąc, złożył ręce i zamilkł nagle. Bolesław przystąpił doń, po ramieniu go uderzył, usta mu się wydęły pogardliwie — śmiać się począł.
— Duchowni są moimi poddanymi jak inni — zawołał król. — Dwóch panów na jednéj ziemi rządzić nie może, jak dwa wilcy się zajedzą.
Władysław umilkł znowu, złożył ręce, wzdychał. Król powiedziawszy te słowa, czekał, aby się odezwał i stał przed nim z wyzywającą, szyderską twarzą.
— Królu mój a bracie kochany — odezwał się w końcu Władysław — mnie o ciebie niewysłowiona ogarnia trwoga... Wiesz, jaki los spotkał cesarza i jak o przebaczenie błagać musiał, ten sam grozi tobie.
— Przecież ja nie z papieżem, co jest głową chrześciaństwa mam do czynienia — rzekł Bolesław — ale z jednym klechą, co się tu na téj ziemi urodził i poddanym jest moim jako i drudzy.
— Mylisz się — odparł Władysław łagodnie — księża choćby się rodzili na téj ziemi, nie są poddanymi twoimi, ani ojczycami tutejszymi, są poddanymi papieżowi i Rzymowi. Wprzódy winni posłuszeństwo swemu panu niż tobie. Tkniesz ich tylko, naówczas co jest księży po szerokim świecie, wszyscy powstaną przeciw tobie, przeciw nam. W każdym biskupie papież jest, bo z nich każdy od niego ma daną władzę i poselstwo.
Bolesław roztargniony słuchał, niewiele bacząc na te słowa.
— Mówiłem ci — dodał silnie — dwu wilków w jednéj kniei się nie godzą, zażreć się muszą! Kto na mojéj ziemi mieszka, ten mnie słucha, kto mi się oprze — temu łeb spadnie.
Władysław zadrżał słysząc to i uszy rękoma osłonił, jakby się samych uląkł wyrazów.
Król począł chodzić po izbie i mówił jakby sam do siebie.
— Grożą, że mi zamkną drzwi kościoła? Biada temu co to będzie śmiał uczynić, i do walki mnie wyzywać! — Nigdym ja od bitwy żadnéj nie uciekał, anim się uląkł, ani pierzchnął — nie cofnę się i teraz. Biskup zdrajcą jest! — Przeciw panu swemu ukoronowanemu zmawia się z Czechami i wykląwszy mnie, na tron ich chce prowadzić — już za to śmierci godzien..
Władysław gwałtowną mową strwożony, przybity, ze spuszczoną głową, jak człowiek przywiedziony do rozpaczy, pogrążony siedział, z oczów mu łzy płynęły. Widział że ani on, ani w świecie nikt Bolesława powstrzymać nie potrafi; następstwa téj walki stawiły mu się w myśli z całą swą okropnością. Bolesław spojrzawszy nań, jakby litość miał nad słabym, natychmiast zmienił ton mowy, zaczął się śmiać, i za oba biorąc go ramiona, strząsnął nim z całéj siły.
— Niekwap się ze łzami gdy ja się śmieję! — zawołał. Ani ci o tém myśleć, ni tém sobie serce psować.. Lich niech porwie wszystkich klechów i zdrajców!
Nie dbam o nich wszystkich, dopóki żelaza kawałek w dłoni mam, i kupkę druhów koło siebie —
Chodźmy wieczerzać i weselić się.
Władysław wstał strwożony.
— Bracie! — Począł za rękę go chwytając.
— Wszystkoś już powiedział co ci trzeba było, zagrzmiał król. — Dość tego, chybabyś nie chciał mówić o jakiéj pięknéj niewieście, coby od mojéj Krysty, i od twojéj Hanny piękniejsza jeszcze była.
Zarumienił się Władysław, a Król dzikim ale hałaśliwym śmiechem się odezwał. Nie można już z nim rozprawiać było.
— Ani mi się waż więcéj mówić o tém — dodał Bolesław, ciągnąc bladego i wylękłego do wielkiéj izby, w któréj cały dwór świetny i drużyna, przy zastawionych czekała stołach.
Przepych i obyczaj przypominał dwór Bolesława Chrobrego, którego pamięć czcił jego imiennik. Na cześć przybyłego królewskiego brata, wszyscy urzędnicy poprzywdziewali szaty swe najpiękniejsze, najkosztowniejsze pasy, łańcuchy, szłyki i szuby. — Błyszczały na niektórych zbroje i u boku każdego miecz. Pięknie dobrana młodzież ze śmiejącemi się twarzami, raźna i wesoła, pacholęta w jedwabie strojne, wojacy, czeladź nawet poprzybierana wykwintnie, dwór czynili nad wyraz wspaniałym. Ze skarbca téż dobyte naczynia złote zalegały stoły, a dostatek jadła był niezmierny. Wszystko aż do gromady psów tłustych, z szerścią lśniącą, która téż na ucztę czekała, świadczyło o bogactwie i potędze pana.
A że z Rusią, Grecyją, z Węgrami i Niemcami stosunki były mnogie, w strojach i uzbrojeniach widać było obyczaj różnych narodów. Dnia tego nieukazały się wcale niewiasty, bo królowa stara i młoda przychodziła rzadko, a bez nich i inne wstydziły się lub obawiały zasiąść do stołów, gdyż i król i dwór jego, zbyt sobie swobodnie poczynał z niemi. Tych tylko kwiatów brakło do ubrania stołów królewskich.
Władysław usiadł przy bracie, pokorny, strwożony, z oczyma spuszczonemi, wszystkich bić musiała w oczy ta między dwu rodzonemi braćmi różnica,
Siedzieli przy sobie prawie milczący, rzadko cichym słowem odzywając. Król o psach, sokołach, łowach i o płochych rzeczach zagadywał, śmiejąc się i rozglądając do koła. Władysław mało co w usta wziąwszy, pochmurny, odpowiadał tylko na pytania
Po krótkiém posiedzeniu, nagle król kazał sobie podać misę, wodę i ręczniki, obmył ręce i pozostawiając brata ze swym dworem, wstał. Wyszedł sam na podworce zamkowe.
Mrok już był i cisza panowała wieczorna. — Zobaczywszy że kilku Boleszczyców wyszło za nim, król ich ręką nazad do izby odprawił.
Domyślili się że do Krysty szedł pewnie, i tak było w istocie.
U węgła dworca dwu ludzi czekało na jego skinienie — król im dał znak a sam krokiem powolnym skierował się do dworca Krystyny.
Gdy król nadchodził, siedziała jeszcze pani z Bużenina w oknie otwartém, kwiatek trzymając w ręku, smutna i zapłakana. Postrzegłszy go krzyknęła jak przebudzona i do drzwi przeciw niemu biegła.
Bolesław wszedł, tak chmurny jak u stołu siedział, podbiegającą ku sobie pochwycił w pół, do góry uniósł w silnych dłoniach, pocałował w schyloną ku sobie głowę, i miejsce wskazał na ławie przy sobie.
Nie była to zwykła ława na któréj siadali, u drzwi komory. Krysta tam gdzie było miększe i szersze siedzenie prowadzić go chciała, ale się jéj oparł, obrał dziś miejsce naprzeciw wnijścia do komory; musiała być posłuszną.
— Cóż z tobą królowo moja? zapytał.
— Co z panem: królem moim?
— O! Pan, gniewa się i sroży.. Miecz mu w pochwach rdzewieje — bić się czas! Dłoń drętwieje, męztwo słabnie.. Wojny trzeba.
— A! a! wojny! westchnęła trwożliwie tuląc się Krysta.
— Bez wojny życia niéma! mówił król. — Myśmy wojacy, jak się nie bijem to gnijem.
To mówiąc i szelest słaby usłyszawszy w komorze sąsiedniéj, któréj drzwi uchyliły się nieznacznie — objął Krystę w pół, a białe jéj ręce na szyi króla zawisły. Głowę położyła na jego ramieniu i pięknym, śpiewnym głosikiem poczęła.
— Pan mój wzdycha tylko do wojny — co my wówczas bez niego poczniemy! Chyba z królem iść na wojnę. Na wojnie pan nowe sobie kochanki zdobędzie, a o starych zapomni.
— Ej! wy jeszcze prędzéj o nas — byleśmy za wrotami byli — począł król. Kto was zna i wié? Albo bym ja ręczył że wy teraz jeszcze nie dumacie o swoim Mścisławie.
— A! królu, panie! krzyknęła Krysta głośno — ja, o nim! toć mnie za niego siłą mocą wydali! a czém on dla mnie był, chyba strachem! Jak go wspomnę jeszcze po mnie dreszcz przechodzi.
— A ludzie wciąż donoszą i gadają, że Krysta za mężem płacze.
— Ja? za nim! bodaj tak świat widzieli! zawołała Krysta — i plunęła gniewnie na podłogę. —
Niewidziała że przed chwilą z cicha się drzwi komory otwarły, a w nich przez dwóch parobków silnych trzymany i powrozami związany, stał mąż jéj, Mścisław wszystko widział, słuchał wszystkiego.
Tak król chciał.
Biedny człek odziany był jeszcze w tę samą prostą sukmanę, w jakiéj go wzięto, w brudnéj ciemnicy zwalała się ona i zszarzała.
Włosy miał słomy z barłogu pełne, twarz czarną i osmoloną, oczy w niéj tylko świeciły straszne.. Słuchał wyroku na siebie nie wydawszy jęku.
Krysta spostrzegłszy go teraz dopiéro, domyśliła się, poznała, i przerażona, z krzykiem rzuciła się do króla, obejmując go, jakby u niego szukała opieki.
Bolesław śmiał się z wyrządzonéj psoty..
— Patrzże! — krzyknął do Mścisława — nie masz się po co niewiernéj żony dobijać. Słyszałeś co mówiła! Kazałem cię tu przywlec abyś sam patrzał i słyszał.
Idźże teraz precz, w świat, z moich oczów, a nie muś mnie bym się krwią twoją mazał. Ślepia ci nawet zostawiam, abyś powodyra nie potrzebował.
Mścisław stał jak osłupiały — kilka razy się targnął, jakby ludziom trzymającym go, wyrwać się starał, ale silni pachołkowie z miejsca mu się ruszyć nie dali.
Krysta pobiegła skryć się do kąta. Zakryła oczy i drżąc płakała ze strachu.
Wolnym krokiem król oczyma go mierząc zagniewanemi zbliżył się do więźnia.
— Idź na skręcenie karku — rzekł — idź a nie pokazuj mi się na oczy. Idź! — Wiesz że tu powracać nie masz po co. Życieś mi winien, mogłem ci je wziąć, niktby za tobą nie rzekł słowa. — Daruję ci je, bo robaków nie duszę..
Precz!
Skinął na pachołków.
— Za bramę go wywieść i wyrzucić! — Krzyknął. — Stróżom go dobrze pokazać, niech mu w ślepia zajrzą, jeżeli się do zamku na staje zbliżyć ośmieli, niech go jak psa zabiją.
Odwrócił się król. Pachołkowie już go ciągnęli za drzwi, wlekli przez sień, na podwórze. Gniewem boleścią, więzieniem i głodem osłabły Mścisław, choć mu usta drżały, słowa wymówić nie mógł, nie miał siły się opiérać. — Niewierność Krysty była dlań ciosem śmiertelnym, sam widział, słyszał z ust jéj czém był dla niéj — widział, słyszał i uwierzyć nie mógł, nie chciał. —
Zaledwie był w dziedzińcu, gdy szał ten co go do płochéj niewiasty wiązał, już kłam zadał oczom i uszom. Mścisław mówił sobie iż Krysta umyślnie miłość oświadczała królowi, aby jemu ocalić życie!
Trudno, niepodobna mu się jéj wyrzec było. Myśl ta wróciła mu siły..
Nie szczędząc razów i popychania pachołkowie najgrawając się ciągnęli go ku wrotom. Pokrzykiwali, śmieli się, pokazywali go przechodzącym, powtarzali groźby pana, dodając do nich bezkarne, bo Mścisław związane miał ręce, kułaki i kije.
Tłum zbierał się około niego, gromadą wiedli go tak aż do wrót, gdzie wstrzymali się u straży, aby dłużéj znęcać się nad pastwą swoją.
Mścisław stał jak martwy, jakby nie czuł nic i nie słyszał — zdrętwiały był na wszystko. Krysta jeszcze stała mu w oczach i król ten bezlitosny, dziki, któremu, choć mu życie był winien, zemstę poprzysięgał. — Nierychło, gdy bezwładnym człekiem, co niedawął[7] nawet znaku gniewu ni bólu, gawiedź się dość nabawiła, nie rozwiązując mu rąk pchnięto go precz za wrota na drogę.
Mścisław puszczony padł zrazu, nie mając siły ni woli ruszyć się z miejsca. Ciemna noc już była, zdala od zamku dochodziły jeszcze śpiewy i odgłosy ucztujących, gdy Mścisław wreście podniósł się z ziemi, zachwiał i z trudnością wlec się zaczął ku przedmieściu. Związane ręce, w które się sznury wjadły, sprawiały mu boleść i ruch utrudniały, więzienne leżenie nogi pokurczyło, wilgoć i powietrze zgniłe osłabiły. Niepoznawał sam siebie. Pijany był bolem i gorączką. — Przed oczyma jego przesuwał się jeszcze król i Krysta — i straszne ciemności więzienia, w którém był zamknięty jak w grobie.
Na drodze zamkowéj pusto było, na przedmieściach téż światła już pogasły i ludzie się po chatach pochowali. Szczekanie psów tylko słychać było zdala, i wycie. Zataczając się, opiérając o płoty, wypoczywając zszedł Mścisław aż do stóp góry. Dokąd daléj iść miał sam niewiedział, nie wiedział nawet czy było po co do Bużenina powracać, bo i tam królewscy ludzie już może gospodarowali.
Sam niewiedząc jak, bezmyślnie, dowlókł się aż do domku u kościółka na Skałce, w którym biskup, królewskiego sąsiedztwa unikając, przebywał. — Świeciło tu w jedném oknie przez szpary okiennicy, do koła panowała cisza.
Do progu się dowlókłszy, legł na nim Mścisław, ale padając o drzwi uderzył, które zadrżały i jęknęły. Kroki pospieszne dały się słyszeć ze wnętrza; drzwi odryglowano.
Młody człowiek w sukni kleryka, ukazał się w nich ze światłem w ręku, i począł przypatrywać leżącemu, którego wziął za upojonego włóczęgę. Dopiéro ręce związane sznurem ujrzawszy, krzyknął, ukląkł przy nim, i widząc osłabłego, więzy jego co prędzéj rozplątywać zaczął.
Mścisław miał zaledwie siłę wymówić — Biskup! — i nazwisko swe, gdy padł omdlały, głową o twarde progu kamienie.
Zbiegła się natychmiast cała służba biskupia, a że nazwisko z ust do ust chodziło, a znaném było wszystkim, wzięto go, podniesiono, oznajmiono o nim biskupowi, który nie spał jeszcze.
Znalazł się kubek wody co go orzeźwił, i Mścisław odzyskawszy przytomność, z pomocą ludzi mógł wnijść do izby, na któréj progu stojący oczekiwał nań ręce wyciągając ku nieszczęśliwemu, gospodarz.
— Chodź, dziecię moje, niech cię przytulę i orzeźwię — Bogu niech będzie chwała, iż z życiem uszedłeś!!