<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Boleszczyce
Podtytuł Powieść z czasów Bolesława Szczodrego
Wydawca Spółka wydawnicza księgarzy w Warszawie
Data wyd. 1877
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
I.



Izba do któréj biskup wprowadził Mścisława, była niewielką komorą, tak ubogą i skromną jak całe domostwo, które Stanisław ze Szczepanowa zajmował. Ściany jéj tylko dźwigały skarby wielkie, zajmowały je pułki prawie całe zapełnione ogromnemi księgami w drewnianych okładzinach z mosiężnemi i kościanemi ozdoby. Leżały one, stały, pojedyńczo i jedne na drugich, ciągle snać chwytane i odkładane; niektórych z nich niezapięte klamry świadczyły, iż tylko co używane były.
Tę nieocenioną naówczas zdobycz biskup przywiózł z sobą, na polską ziemię, po siedmioletnim pobycie w Paryżu. Pierwszy to był po Benedyktyńskich zbiór tak obfity, a cała pono ojcowizna biskupa poszła na jego zakupienie, bo rękopisma płaciły się na wagę złota.
W pośrodku izdebki, stał stół z pulpitem do czytania i pisania, z podwyższoném siedzeniem, i wszystkim przyborem do pisania ówczesnym, trzcinami, inkaustem, pargaminami. Tu leżała w woreczku jedwabnym pieczęć biskupia owalna, sznury i wosk na którym ją wyciskano. Przy nich paliła się lampka włoska, z knotem zanurzonym w tłustości, która przyświecała biskupowi do czytania rozłożonéj na pulpicie księgi.
Przerwało je zjawienie się Mścisława i wrzawa... Biskup patrzał nań i ręce załamał z boleści.
Wyglądał strasznie więzień Bolesławowski i litość obudzał. Zbrukana twarz, rozczochrane włosy, wzrok oszalały, spalone usta, drżące a okrwawione od powrozów ręce, odzież podarta i zwalana, z pod któréj piersi obnażone i wychudłe widać było, nogi bez obuwia. Cała postać wynędzniała osłabionego niewolą i męczarnią człowieka, ledwie w nim dozwalały poznać owego Mścisława, którego biskup znał dawniéj pełnym życia, wesołym, ochoczym i zawsze dostatnio a pańsko występującym ziemianinem. — I majętności i rycerskie sprawy stawiły go niegdyś na czele — dziś spadł na ostatni szczebel nędzy i boleści.
Wiedział biskup o jego uwięzieniu, znajdując go wolnym, ale z rękami skrępowanemi, posądził iż się cudownym jakim sposobem z królewskiéj dobył ciemnicy.
— Bóg niech będzie pochwalon! — rzekł, lecz jakżeś i przez kogo wolność odzyskał?
Mścisław jeszcze odpowiedzieć nie mógł, dłońmi twarz okrył i czoło, wzdychał ciężko, głosu mu z piersi uciśniętéj trudno dobyć było.
Jęczał długo i rzucał się nim mu się odemknęły usta.
— On! on! — zawołał, puścić mnie kazał żywego, ubiwszy wprzódy na wszystkiém... Mordował mnie niżeli precz wyrzucił. Sprowadził z więzienia abym patrzał na to, jak go Krysta miłowała... mnie się wypierała na wieki.
Ale nie może to być — wybuchnął gwałtowniéj Mścisław. Nie! — Krysta mi życie chcąc ocalić kłamała umyślnie — kłamała. Nie — nie — siłą ją tylko trzyma, musi czynić co każe — a niewierną po swéj woli nie jest — nie! — nie! —
Biskup z uśmiechem niewymownéj litości, smutnie spojrzał na niego, niechcąc przeczyć temu, co dlań było pociechą jedyną.
— Dziecko moje nieszczęśliwe — rzekł: idź a spocznij, pomódl się by cię Bóg pocieszył i ja za ciebie modlić się będę; — pomódl się aby ci Bóg natchnienie zesłał co masz czynić!
— Co? — zawołał uderzając pięścią o ławę Mścisław z gwałtownością na którą resztę sił dobył z siebie. Co? — mścić się!
Mścić na nim! — spocznę bylebym sił nabrał; potém jak stoję pojadę między ród mój i ziemian, od dworu do dworu, pokazując im co ze mnie łaska pańska uczyniła! — Niech znają i niech wiedzą co ich czeka... Mnie dziś, jutro im! — Mścić się! — powtórzył jeszcze raz i osłabły pochylił się na ławę, bo wybuch ten ostatek siły wyczerpał.
— Ukoj się, dziecko moje, rzekł biskup biorąc go za głowę — ukoj się. Nie ty, a sam Bóg się pomści za krzywdę twoją.
Idź teraz i spoczywaj.
„Oczy twe ujrzą pomstę nad grzesznemi.“
To mówiąc biskup, którego ręce Mścisław całował, przeżegnał go, jeszcze raz dłoń mu na rozpalonéj położył głowie, i przywiódłszy do chwilowego uspokojenia, oddał klerykowi, aby go na spoczynek odprowadził.
Od kilku już tygodni biskup umyślnie unikał od swojego katedralnego kościoła św. Wacława na zamku, mszy nawet świętéj nie odprawując w nim, aby w podwórzu jadąc albo wracając z królem się nie spotykać i nie wywołać zajścia jakiego.
Nie obawa o siebie, ale chęć dania jeszcze królowi czasu do namysłu i ukorzenia się, powodowała biskupem. Mszę swą ranną odprawiał albo w domowéj kaplicy lub w małym tym kościółku św. Michała na Skałce, przy którym czasowo przebywał.
Dnia następnego jednak wypadła potrzeba znajdowania się w zamkowym kościele, a biskup spodziewał się uniknąć z królem spotkania, ufając w to, że Władysław, którego z pobożności znał i pokory, u boku króla się znajdował.
Zrana więc, wysławszy naprzód kleryka, aby rozpatrzył co się na zamku działo, przygotował się biskup ze mszą do św. Wacława.
Gdy spytał o wczorajszego nocnego gościa swojego, powiedziano mu, że już go nie było. Zerwał się on do dnia i uszedł nieopowiadając co pocznie z sobą.
Ranek był piękny i pogodny, około zamku ludu gwarnego mnogo się już kręciło.
Od wrót zamkowych, w odległości niewielkiéj, stał szczupły jeszcze naówczas, z ciosowego kamienia, z kryptą pod nim, kościołek na pozór skromny, ale wewnątrz przyozdobiony bogato. Poprzednicy biskupa i on sam o zaopatrzenie go i zasoby dlań się starali.
W pomoc do posług duchownych, przychodzili ks. Stanisławowi ze Szczepanowa, Benedyktyni z Tyńca i nie wielka liczba duchownych, których on sam kształcić się starał.
Chociaż Bolesław rzadko zaglądał do kościoła swego, biskup z obawy, aby swawolni ludzie jego z których wielu na pół pogan było, nie zakłócili nabożeństwa, natychmiast, do kościoła wszedłszy, drzwi główne zamknąć i zaryglować przykazał... Sam udał się do zakrystyi i po krótkiéj modlitwie, ubrany jak do świętéj ofiary, wyszedł przed ołtarz główny.
Cisza panowała w niewielkiéj świątyni, w któréj tylko kilku duchownych i kleryków i kilku ludzi z miasta się znajdowało.
Msza zaledwie dochodziła do ofiarowania, gdy hałas się dał słyszeć przed kościołem, wrzawa i śmiechy.
Trwało to czas jakiś, nagle uderzono we drzwi kościelne. Te, ponieważ z rozkazu biskupa zawarte były, nikt się ich otwierać nie ośmielał — szła daléj ofiara święta nie przerwanie.
W tém bić zaczęto we drzwi, coraz gwałtowniéj, aż się okna zatrzęsły — strach ogarnął duchownych.
Dobijanie się to zuchwałe niemogło być dziełem samowolném prostych ludzi, którzyby się nie ważyli w śród białego dnia takiiéj[1] zniewagi uczynić kościołowi, szturmując doń jak do gospody. Po za temi co tłukli tak gwałtownie we wrota, można się było domyślać króla chyba, i jego rozkazów.
Biskup, gdyby był nawet chciał, wśród ofiary przerywać jéj, i żadnego rozkazu dać nie mógł, choćby mu największe groziło niebezpieczeństwo. Surowy w zachowywaniu wszystkiego co do kościelnych należało obrzędów, duchem ulatywał wyżéj nad to co go otaczało. Nie ruszył się więc on i nikt drgnąć nie śmiał, a dobijanie się coraz gwałtowniejsze trwało ciągle.
Znużeni biciem spoczywali mało, i wracali z wściekłością podwojoną.
W końcu po chwili takiéj odpoczynku, która zdawała się opamiętaniem, gdy sądzono, że napastnicy się oddalili, usłyszeli księża z przerażeniem iż drągami podwalano i siekierami łupano, wyważano drzwi kościelne.
Biskup miał właśnie poświęconą Hostję podnieść gdy pękły wrzeciądze, połowa wrót kościelnych z ogromnym hukiem padła na ziemię — i tłum z hałasem do kościoła się w toczył.
Na czele jego szedł sam król, z ręką na mieczu, w postawie zwyciężcy, za nim bledzi postępowali posłuszni jego Boleszczyce i dwornia pańska.
Wtargnąwszy tak do kościoła gwałtem, jakby szturmem wziętego, posunęli się całą gromadą naprzód, i przybliżywszy niemal pod sam ołtarz, przy którym biskup mszę świętą odprawiał — stanęli króla otaczając kołem szerokiem.
Bolesław wyzywająco zajął miejsce naprzeciw biskupa samego i — stał spoglądając dumnie.
Gdy obrzęd zmuszał celebrującego odwracać się do ludu i ukazać mu oblicze, mógł król dostrzedz, iż na niem śladu ani strachu, ani nawet pomięszania nie było. Blada, poważna, surowa, rozżalona twarz biskupa, w porównaniu do gniewnéj królewskiéj, więcéj znamionowała siły i wiary w siebie, niż rozpłomieniona, namiętna, niespokojna Bolesława. Mniemane to zwycięztwo i w darcie się do kościoła było raczéj słabości niż męztwa dowodem; nikt nie pierzchnął przed nim, nikt w obec Pana nad Pany na ziemskiego mocarza nie wejrzał nawet.
Napróżno Bolesław brzękiem miecza i chrzęstem zbroi dawał znać o sobie, księża się modlili z pospuszczanemi głowami, nie spoglądając nań. Biskup kończył mszę świętą powolnie, jakby mu nic modlitwy jego zamącić i przerwać nie było w stanie.
Buta królewska ustąpić musiała przed namaszczeniem kapłana; dwornia pańska co wpadła do świątyni z wrzawą, teraz coraz bardziéj traciła męztwo i stawała się bojaźliwszą.
Dnia tego nie miał woli ani zamiaru biskup rzucić klątwy na króla — czekał, pragnąc aby wpływ Hermana, prośby dwóch królowych, przywiodły go do opamiętania. Zniósł więc tę napaść cierpliwie. Bolesław dotrwał do końca mszy, lecz i on doznał tego co jego dworzanie; spokój jaki tu zasłał[2], odbił się w nim nieopisaną jakąś trwogą i niepewnością. Spojrzawszy kilkakroć na biskupa, który unikał spotkania ze wzrokiem króla. Bolesław dał znak swoim i z hałasem a brzękiem zabrał się do odwrotu.
Rycerstwo co wpadło wojować z jednym bezbronnym człowiekiem, wyszło męztwem jego pokonane.
Dopiero za progiem Bolesław odzyskał swą śmiałość, odwrócił się ku stojącemu jeszcze przy ołtarzu biskupowi, pięścią mu pogroził z dala, i do samych drzwi kościelnych klacz swą ulubioną kazawszy podprowadzić, siadł na nią, ruszając na łowy.
Nikogo już nie było, oprócz tych co od początku mszy słuchali, gdy biskup przeżegnał lud, odczytał ewangelję i zwolna odszedł nazad do zakrystyi.
Wszyscy co go otaczali stali wylękli, on sam jeden wcale się pomięszanym nie zdawał; ukląkł do modlitwy i dopiero wstawszy od niéj, z chłodną krwią wydał rozkaz, aby wrota kościelne natychmiast, przed wieczorem jeszcze osadzono na nowo.
Było to zuchwałe ze strony króla wyzwanie. Niechcąc się narażać na gorszące napaści podobne, pomyślał biskup, iż mu przyjdzie ulubiony swój kościół katedralny na długo opuścić i pożegnać.
Z tém uczuciem żałości, raz jeszcze poszedł do wielkiego ołtarza, aby tu się pomodlić i na długo może pożegnać z oblubienicą swoją. — Dla ludu złym był widok nieposzanowania miejsca świętego i spełnianych w nim gwałtów — należało obronić świętość od skazy, a chrześcian od zgorszenia.
Pomodliwszy się szedł biskup ku drzwiom wyłamanym, stojąc popatrzał na nie chwilę, i, nieunikając już spotkania, zwykłą drogą, w towarzystwie duchownych na Skałkę się udał.
Przed kościołem gawiedź tylko gromadziła się ciekawa, która śledziła w twarzy biskupa czy uląkł się groźby, ale nie wyczytała z niéj nic więcéj nad ten sam spokój i powagę, jakie ją zawsze oblekały.
Rozstąpili mu się wszyscy idącemu, mimowoli kilku czapki podniosło a głowy zniżyło, ubogi tłum cisnął się do ręki i błogosławieństwa. — Z orszaku królewskiego nie było już tu nikogo.
Bolesław na błonia pociągnął ze psy i sokoły. Władysław pod tę porę był u matki.
Biskup bez przeszkody żadnéj dojść mógł do domku na Skałce, lecz zaledwie się tu znalazł i wszedł do komory, w któréj większą część dnia na czytaniu ksiąg przepędzał, gdy znać dano, że Władysław przybył i posłuchania się doprasza.
Z całego rodu, jeśli nie najmilszym, to najmniéj wstrętliwym był biskupowi Władysław i Światawa.
Książę ten cichy, skromny, pobożny, choć w młodszym wieku dość swobodne wiódł życie, nie stosując się do przepisów Kościoła, a naśladując dziadów swoich, — szanował duchowieństwo, okazywał mu zawsze pokorne oblicze, dawał się strofować i starał złe naprawić. Przebaczano mu więc nieślubny związek w którym dotąd zostawał — i biskup nie miał doń zbytniego wstrętu. Władysław stawił się przed nim z większą może niż kiedy uniżonością, jakby go za przewinienie braterskie chciał przebłagać. Biskup przyjął go chłodno, z obliczem surowém i poważnem, a niemal dumném.
Weszli tak razem do skromnego mieszkania biskupiego. Władysław patrzał zrazu i badał twarz gospodarza nim się odezwać ośmielił.
— Wielebny ojcze — rzekł w końcu głosem drżącym — zasłyszałem coś — jestem trwogą przejęty. Spór jakiś pono wynikł między królem a przewielebnością waszą?
— Spór? — powtórzył biskup marszcząc się. Mylisz się książe, nie spór to już jest, ale wojna otwarta. Król ją sam kościołowi wypowiedział, posłusznym mu być nie chce. Ja walkę zmuszony jestem przyjąć, bo sobą kościół przedstawiam, a kto mnie dotyka, na kościół się porywa.
Do wszystkich zniewag jakie znosiłem cierpliwie, przybywa jeszcze dzisiejsza, publiczna. Wyłamano drzwi kościelne, znieważono świątynię. — Miara pełna po brzegi — Król chciał i mieć będzie cały Kościół katolicki nieprzyjacielem.
Władysław przypadł do ręki biskupa, który mu ją zlekka usunął.
— Miłościwy ojcze, odezwał się żywo. Znacie króla! — gwałtowny jest i niepomiarkowany, dajcie mu ochłonąć, upamiętać się. — On nawykł do rozkazywania, niezna w niem miary — lecz serce ma dobre!
Jestem pewny iż uległby, gdyby nie lękał się że poddanym rozkazywać nie potrafi, sam będąc zmuszony drugim ulegać.
Oszczędźcie mu upokorzenia...
— Co się stało w oczach ludzi, odwołaném ani zmienioném być nie może — odezwał się biskup chłodno. Kościół musi bronić praw swych i karcić nieposłusznych.
Król Bolesław sam swoim postępkiem popadł pod Anathema kościelne. Nie ja, nie kościół, sam on się wyklął i wyłączył ze społeczności. Moim ustom dostanie się tylko spełnienie obowiązku i wyrzeczenie tego co się już dokonało...
Władysław zbladł, zadrżał, rzucił się do kolan biskupa.
— Ojcze, zawołał — miejcie nad nim i nad nami miłosierdzie!
Stanisław ze Szczepanowa cofnął się unikając zbliżenia.
— On sam, on, on niemiał nad sobą i wami miłosierdzia, zawołał gwałtownie — proście jego aby pokutę czynił!
Odepchnięty niemal Herman podniósł się, spojrzał na nieugiętego biskupa, i krew piastowska w nim zakipiała, gdyż wyprostował się i przybrał niemal groźną twarz.
— Jako duchowny, wy, przewielebny ojcze, wiecie lepiéj co czynić macie, rzekł głosem nieco podniesionym; ja jako chrześcianin a brat króla, odważę się tylko przypomnieć, że ani kościołowi, ani wam, ani ziemi téj, ani duchowieństwu nie wyjdzie na dobre zatarg i wojna. Król wyzwany, gwałtownym jest i niepomiarkowanym będzie.
— Kościół się niczyich gniewów ani gwałtowności nie lęka! — przerwał biskup. Od opoki téj odbiją się ciosy i padną na tych co świętokradzką na nią rękę podnieśli.
— Nie ma więc ratunku! — zawołał Władysław.
— Jest, rzekł biskup — jeden jest tylko; niech się król ukorzy. Niech przyjdzie pieszo z pokorą stanąć publicznie jako winowajca u tych samych drzwi, które czasu ofiary świętéj łamać kazał, niech czyni pokutę, a Rzym nad nim miłosierdzie mieć będzie.
Władysław nic nie odpowiedział; lepiéj niż kto inny znał to że niepodobieństwem było króla skłonić do podobnego kroku.
Biskup dodał po chwili.
— Jak skoro klątwa wyrzeczoną zostanie, a raczéj nim ona będzie rzuconą, jedźcie ztąd. książe, oddalcie się, uciekajcie! — Wszelkie naówczas wspólnictwo z królem i na waszą głowę klątwę sprowadzi, i na wszystkich co z nim zostaną.
Stanął biskup opodal nieco od księcia, jakby chciał go pożegnać i odprawić. Władysław strzymywał się jeszcze, walcząc z trwogą i chęcią niemożliwego pośrednictwa. Spojrzawszy na stojącego zdala i w powadze wielkiéj biskupa, przekonał się iż próżnoby go poruszyć się starał. — Coraz groźniejszy stawał się wyraz twarzy i postawa.
— Nieodwołany więc wyrok wasz? — szepnął cicho.
— Com rzekł to się stanie — odparł biskup, bo nie ja rzekłem, ale Kościół przez usta moje. Idź książe na Wawel, popatrz na złamane drzwi kościoła, i módl się aby Bóg na całym rodzie, krwi i pokoleniach następnych, nie mścił się zniewagi domu swojego.
Władysław pochylił głowę i nie probując się już zbliżyć do zdala stojącego biskupa, wolnym krokiem wyszedł z izby.
Król z kościoła wprost na łowy jechał, a otaczający go dwór, dla przypodobania się panu, coraz to prześmiewając się przypominał owo łamanie drzwi kościelnych, odniesione nad biskupem zwycięztwo, i bojaźń mniemaną, jaką niby na twarzach duchownych wyczytał. Drudzy śmielsi odgrażali się głośno na samego biskupa, inni rzucali nań potwarze, wymyślając plotki niedorzeczne.
Nierozumna gawiedź ta niewidziała pewnie iż Bolesław brwi marsząc szyderstw tych słuchał; nieodpowiadał słówkiem na nie, nie zdawał wcale zabawiać niemi, owszém jątrzyło go widocznie samo wspomnienie o biskupie.
Płocha młodzież widziała w tém zwycięztwo, on czuł i rozumiał że to był walki początek.
Tegoż dnia wśród łowów, z pogodnego nieba nagle się zerwała burza, z wichrem, gromami, błyskawicą i gradem, a gdy gromadka Boleszczyców, schroniła się pod dąb na skraj lasu, padł ogień z niebios na drzewo, i w oczach wszystkich zdruzgotał je i zapalił.
Łowy téż wcale się nie wiodły, ptaki z bereł podnosić się nie chciały, psy jakby węch straciwszy, chodziły błędne, zwierz bezkarnie uciekał im z pod stóp prawie.
Borzywój, który żarty stroił zrazu, ucichł nagle, a Dobrogost rzekł pochylając mu się do ucha:
— Król dziś straszno patrzy — nie wspominajcie mu biskupa, wie pewnie co ludzie gadają.
— A cóż gadają ludzie?
— Że dziś króla kląć mają w kościele.
— I co z tego! — spytał Borzywój — mało kto kogo klnie!
— O! — o! — odparł Dobrogost, straszne rzeczy prawią o takiem klęciu w kościele... Mówią że człowiek wyklęty zwierzem się staje, przemienia w wilkołaka, i musi w lasy precz uchodzić od ludzi, gdzie go śmierć czeka...
Borzywój niedowierzająco ruszył ramionami, ale na twarzach obu widać było trwogę, którą się utaić starali...
— Kto z nim będzie przestawał, tego takiż los czeka — rzekł Dobrogost.
— Nie prawiłbyś tego — przerwał drugi.
Gdy się to działo pod Krakowem, na Skałce u biskupa, gości było więcéj niż zwykle. Zebrane zewsząd duchowieństwo otaczało i zalegało dworek biskupi. Na twarzach wszystkich niepokój widać było i przerażenie, inni nie kryjąc się łzy leli i ręce załamywali. Biskup chodził blady i milczący, lecz niezachwiany tém, że otaczający go bojaźń wielką okazywali i strapienie. Kilku starszych kapłanów z pokorą usiłowało doń przemówić, aby go skłonić do łagodności, lecz biskup przerywał im mowę i zwracał ją zaraz na przedmiot inny.
Zajmował się pilno przygotowaniem do tego, po co duchowieństwo ku sobie przywołał.
Księgi otwarte leżały na stołach... ciekawi zaglądali do nich i cofali się przerażeni.
Wieczór się zbliżał gdy wszyscy weszli w ponurém milczeniu do małego kościółka na Skałkę. Ołtarz już, jakby do nieszpornego przygotowany nabożeństwa, płonął światłami, dzwon jakby na modlitwę zwołując lud, odzywał się powoli. W kościółku mroczno było i smutno, jakby się w niém pogrzéb miał odbywać. Za biskupem, posłuszne duchowieństwo weszło do zakrystyi i w milczeniu przyodziewać zaczęło uroczyste szaty i kapy. Biskup wziął mitrę na głowę i pasterską swą laskę w rękę....
Dzwon ciągle odzywał się żałośnie, a ludzie, o niezwykłéj powszedniego dnia godzinie zwabieni nim, ciekawie, niespokojnie cisnęli się do kruchty i kościoła.
Tu cisza panowała; świergot wróbli i jaskółek słychać tylko było u okien, a zbłąkany, ostatni promień słoneczny, otworem jakimś u góry dostawszy się do wnętrza, złotym pasem jakby na pół świątynię przecinał.
Przy drzwiach gromadziła się coraz większa ciżba ludu, cicho sobie rozmaite domysły podając do uszu — gdy szelest się dał słyszeć od zakrystyi, dwoje pacholąt weszło poprzedzając biskupa, przed którym krzyż i księgę niesiono.
Stanisław ze Szczepanowa szedł blady, modląc się po cichu, uroczystą obleczony powagą.
Za nim długim szeregiem postępowali kapłani po dwu idąc, w kapach, ze świecami w ręku, z głowy pospuszczanemi ku ziemi; szli, nie patrząc na lud, jakby pogrążeni w smutku czy modlitwie, szli aż przed ołtarz, ustawili się zwolna po sześciu z każdéj strony, przy pastérzu swym, który zajął miejsce na stopniach wielkiego ołtarza.
W téj chwili, niewidzialny wcisnął się, samowtór do zamku powracający, jakiemś przeczuciem wiedziony, na głos dzwonu żałobny — mężczyzna, obwinięty opończą ciemną, a kilku ludzi, co go na zamku widzieli, poznawali w nim brata królewskiego Władysława i rękami go sobie ukazywać zaczęli.
Ustępowano mu z drogi, lecz książe się cofnął, i szukał sobie niespokojnie miejsca w kruchcie, w którémby mógł pozostać nie postrzeżony. Trwożyło go widocznie iż był poznanym, osłaniał twarz, szukał ciemnego kątka, i towarzyszącemu kazał się zakrywać od ciekawych oczu napaści. — Dzwon bił ciągle zwolna, w jedną stronę, żałobną jakąś nutą przerywaną jak łkanie człowieka.
Uciszył się szmér tłumu, biskup laską potrzykroć uderzył o stopnie ołtarza, i księgę otwarłszy czytać się z niéj zdał cichą modlitwę, zwrócił się potém ku ołtarzowi i zanucił posępnym głosem grobowym psalm. — Deus laudem meam... Duchowieństwo razem z nim go śpiewało, a śpiew był dziwny i przejmujący. Też słowa, pieśń taż sama cale inaczéj brzmiały w inszéj porze, teraz w śpiewie czuć było ból, wahanie się, lament duszy i trwogę... Niektórzy z duchownych ocierali oczy, głosu im brakło...
Dzwon bił jak za umarłych żałośnie. Coś strasznego miał ten obrzęd w sobie, którego lud nie rozumiał znaczenia, nie przewidywał końca, a jednak czuł w nim jakąś groźną potęgę...
Pieśń się skończyła i cisza trwała chwilę, biskup z księgą od ołtarza odwrócił się ku ludowi. Twarz jego była straszna, jak sędziego, który miał wydać wyrok śmierci. Zdala nawet stojący czytali w niéj groźbę, mimowolnie ściskając się i cofając ku głębi... Wszystek niemal lud instynktowo zbił się w kruchcie... Biskup głosem podniesionym, uroczystym, piorunującym czytać począł:
„Wyklęty jest Bolesław Kaźmirzów syn, król — ze wszystkiemi wspólniki i doradzcami swojemi, ze wszystkiemi co mu pomoc nieśli, którzy mu radę dawali, którzy cieszyli się tém co czynił, którzy wiedzieli o uczynkach jego, a nie powstrzymywali go od nich i nie głosili ich za bezecne.“
Przeklęty niech będzie Bolesław w domu swoim i na dworze, przeklęty w grodzie, w mieście i na roli; przeklęty niech będzie gdy siedzi, stoi, gdy je i pije, gdy pracuje i usypia; przeklętym niech będzie tak, aby w nim zdrowego członka nie było, od wierzchu głowy jego aż do podnóża stóp jego, niech wypłyną zeń wnętrzności jego, a ciało niech robactwo roztoczy. Niech będzie przeklęty z Ananjaszem i z Zafirą, niech będzie przeklęty z Judaszem zdrajcą, niech będzie przeklęty z Abironem i z Datanem, których ziemia żywych pożarła, niech będzie przeklęty z Kaimem bratobójcą. Mieszkanie jego niech się stanie spustoszone, niech będzie wymazan z księgi żywiących i ze sprawiedliwemi niechaj pisanym nie będzie; a pamiątka jego niechaj przepadnie i zczeźnie na wieki.
Niech na sądzie ostatecznym przeklęty będzie z djabłem i anioły jego i na wieki niech ginie, „jeźli się nie upamięta!“
Straszne te wyrazy biskup wymawiał powoli, głos jego rosnął razem z ich znaczeniem i potęgą, a skończywszy świecę którą trzymał w ręku cisnął przed siebie na ziemię.
W téjże chwili duchowieństwo otaczające go do koła, zaczęło rzucać świece, wołając głosem donośnym:
— Amen! — Amen! — fiat! — fiat.
Łoskot tych świec padających na posadzkę kościelną, zabrzmiał jakby piorun leciał z nieba... lud się cofnął. W kruchcie pomiędzy gromadą z kąta dał się słyszeć krzyk straszliwy, bolesny i hałas jakby brzemienia upadającego na ziemię.
Wszystkich oczy zwróciły się ku miejscu gdzie kupka ludzi gromadziła się około omdlałego człowieka, którego się ocucić starano.
W ciemności coraz większéj pogrążał się kościółek, na podłodze tylko rzucone świece dymiąc dogorywały. — Biskup stał jeszcze czas jakiś nad straszną księgą, z któréj klątwę przeczytał, dał znak aby ją zamknięto i pokląkłszy przed ołtarzem, krokiem poważnym, wiodąc za sobą duchowieństwo, nazad do zakrystyi powrócił.
Dokonało się co zapowiedzianém było.
Obrzęd ten byłby może zgromadzonemu ludowi niezrozumiałym pozostał, gdyby dwaj klerycy postawieni u wnijścia do kruchty, przy kropielnicy i przeciwległym filarze, słowo po słowie nie wykładali znaczenia każdego powolnie wymówionego wyrazu. Zaledwie znikł biskup, gdy płacze jęki i krzyki boleści a strachu rozległy się wpośród tłumu. Trwoga padła na wszystkich. Jedni rzucili się chcąc uciekać z kościoła, drudzy szlochając padali na kolana i kładli się na ziemię krzyżem...
Zdało się im, że z królem całe państwo wyklęte zostało, że jak burza klątwa zamąci kraj i zniszczy go a w popiół i zgliszcza obróci.
Dzwon jeszcze ciągle pogrzebowym swym odzywał się głosem.
Krzyki i płacz, które się z kościoła słyszeć dawały, zaczęły u drzwi jego ściągać przechodniów, mieszczan, ziemian, lud prosty...
Od bliższych kościoła miejsc i domostw straszna nowina niosąca trwogę niewysłowioną jak pożar szła szerząc się coraz daléj.
Z ust do ust lud podawał sobie.
— Król został wyklęty!!...
Niemamy króla...
Wyrazy te, których znaczenie i skutek dla większéj części gminu obce były, zamykały w sobie tajemnicę pełną groźb, siłę jakąś któréj nikt rozmierzyć nie umiał, co ją tém straszniejszą czyniło.
Niektórzy rozpowiadali płacząc iż siła klątwy ciężyła nie tylko nad winowajcy głową, ale nad wszystkiemi ziemianami jego, wszystkiém co z nim w jakimkolwiek było związku, co go dotykało, co mu służyło, co go słuchało. — Każda piędź ziemi jego stopą dotknięta, przeklętą być miała z nim razem...
Zajałowieć miały pola, pomór wszystkie żywe wybić istoty, studnie wyschnąć, rzeki z brzegów wyjść miały i zalać osady, ogień paść z niebios, ziemia otworzyć wnętrzności swe dla pożarcia wyklętych...
Mdlały niewiasty tuląc do piersi niemowlęta; ludzie twarzą na ziemię padali i z płaczu ryczeli taką trwogą dnia ostatecznego brzmiała dla ludu ta klątwa niesiona po grodzie, przedmieściach i sąsiednich siołach. Jęcząc i płacząc podawali ją sobie rozbiegli na gościńcach ludzie. Tłumy gromadziły się coraz większe, mimo ciemności, oblegając kościół i mieszkanie biskupa; kładli się strwożeni na stopniach zamkniętéj świątyni szukając przytułku, łkając i zawodząc jękami.
Nikt nie śmiał wnijść do domostwa aby dach nie padł mu na głowę, oglądano się z trwogą na niebiosa czarne, w którego głębinach spokojnie, cicho, po burzy dziennéj, jakby obmyte świeciły jasno gwiazdy błyszczące.
Noc już była, gdy król ze złych łowów wracając, z wesołą gromadą swoją zjawił się u stóp Wawelu, gdzie zalegały jeszcze tłumy owe płaczące i rozwodzące jęki i żale.
Samo spojrzenie na to nocne, niezwyczajne zbiorowisko ludu, coś strasznego zwiastowało. Król ubodł konia chcąc sam spytać stojących bliżéj co się to działo, gdy na widok jego, krzyk straszliwy rozległ się wpośród gromad, czarne te massy poruszyły się nagle, ścisnęły, rozbiły, rozproszyły i z jękiem a wrzaskami zaczęły się trwożliwie rozbiegać na wszystkie strony.
Posłuszni panu Boleszczyce, na skinienie jego, napróżno puścili się gonić za uchodzącemi, każdy chroniąc się od zetknięcia z niemi, biegł i krył się — przeskakiwano płoty i rowy, chowano się do dołów, zamykano po domach, bo rzeczono im było, że jedno z wyklętemi zamienione słowo, mogło klątwę przenieść na głowę każdego człowieka...
Popłoch rozległ się daleko po mieście, przedmieściach i polach.
Król i ci co z nim byli długo nic zrozumieć nie mogli, ale dwornię ogarniała téż zaraźliwa trwowa[3], przeczucie jakiegoś nieszczęścia, które wszystkich dotknąć musiało.
Zdala rozbiegający się tłum ryczał i jęczał na okół gdziekolwiek oko i ucho sięgało. Niewidzialną siłą przeniesiona trwoga szerzyła się, rosła, potężniała i jednym jękiem boleści napełniała powietrze..
Wśród ciemności nocnych i ciszy, ryk ten całego ludu, miał w sobie coś tak przerażającego, iż król, co się nigdy nie uląkł niczego, uczuł dreszcz przebiegający mu po skórze i włosy pnące się do góry.
Jedno tylko przyszło mu na myśl, że wróg jakiś napaść mógł na gród jego, że trzeba było zbierać się, zbroić i bronić. — Czesi i Niemcy stawali mu na oczach, ręką ściągnął po miecz i z ust dobyło się przekleństwo.
Spiął konia wściekle czwałem puszczając się ku górze na zamek. Tu w podworcach stały kupami rozpłakane niewiasty, potrwożona czeladź. — Rozbite było wszystko, w bezładzie, łzach i jękach. Widok króla i tu wywarł ten sam co na tłumach skutek, — spostrzegłszy go pierzchało wszystko co żyło, rzucały się na ziemię niewiasty, krzyki boleści podwoiły.
Boleszczyce skoczyli z koni otaczając pana, który już zsiadł był i gniewny kroczył do dworu swojego. Twarz jego pałała gniewem, oczy ciskały pioruny.
Pierwszemi postaciami, które tu ujrzał tulące się u ściany, była zgrzybiała matka w osłupieniu stojąca nad omdlałą żoną jego, którą rozpłakane dziecię, Mieszek klęcząc w martwe lica blade i po rękach skostniałych całował... Tuż stał na pół obłąkany Władysław, który na widok brata wpadającego z gniewem, mimowolnie się cofnął.
Ludzie wszyscy uciekali od niego.
Wśród tego rozbicia i popłochu, Bolesław stał chwilę, niepewien jeszcze co pocznie, rękę drgającą trzymał na mieczu i cisnął nią rękojeść jego.
Wzrokiem mierzył tłumy, biegał po twarzach, usiłując śmiać się, lecz usta ciągle mu się do pogańskich przekleństw ściągały. Gromadka tylko Boleszczyców, choć strwożona także, stała przy nim wierną, zdając się oczekiwać na rozkazy, gdy, zmierzywszy ich oczyma tylko, król nagle się zawrócił i wszedł sam do dworca swojego.
Nikt mu nie dał słowa strasznéj zagadki, ale ono było w powietrzu. Bolesław wiedział że padła nań klątwa biskupia. W podwórzu stały kupy zebrane, niepewne co z sobą czynić miały. Trwożliwsi już chcieli z zamku uchodzić, rzucając nawet w nim co mieli, inni błądzili wahając się, nie śmiejąc ani odejść, ani chcąc pozostać. Ręce łamali w rozpaczy.
We drzwiach swoich z rozpuszczonemi włosami, blada, z rękami załamanemi stała Krysta, bez tchu, na pół omdlała, sama jedna, opuszczona, to się zanosząc od płaczu, to ręce i głowę tuląc do ściany, to oczyma obłąkanemi mierząc groźny tłum, który do koła snuł się i dworce oblegał. — Sługi jéj siedziały na ziemi i zawodziły rwąc włosy, jak płaczki pogrzebowe.
Nieład na całym grodzie zwiększał się coraz, rozprzęgało się wszystko, brakło ludzi, — ci co byli głowy tracili, nikt rozkazów nie słuchał, mało kto śmiał je dawać.
Wypuścił ktoś ulubioną klacz królewską wolno, lub sama się z klatki wyrwała; nawykła do swojego pana, pobiegła pod okna dworca, gdzie ją chlebem karmiono i rżała głośno, jakby boleć chciała z innemi. Psy podwórzowe jękami ludzkiemi podrażnione przeraźliwie wyły.
Długo król z izby nie wychodził. Późno w noc, znużenie samo nieco spokoju sprowadziło, rozchodzili się po kątach ludzie; poukrywali, pokładli — dworzec stał ciemny, pusty i jakby wyludniony.
Tylko drużyna królewska w izbie swéj siedziała niema i wylękła, czekając na skinienie pana, któremu wierną została. — Straże u drzwi trwały na zwykłych miejscach. Król nie zawołał nikogo. O drugich kurach sam wyszedł z izby w któréj leżał.
Z włosami rozrzuconemi, w jednéj sukni wysunął się z sypialni, stojącego u drzwi pominął nie mówiąc słowa i wolnym krokiem puścił się, jak na przechadzkę w podworce.
Nikt nie śmiał doń przemówić, gniewu się obawiając, on ani spojrzał na nikogo.
W izbie mu było duszno, szukał powietrza aby odetchnąć. — Przez puste podwórza poszedł tak sam, psy tylko wierne ciągnęły za nim, to podbiegając, to stając, jak niepewne czy mu towarzyszyć miały. Król szedł niewiedząc dokąd i dlaczego, szedł aby iść, aby się poruszać, by oddychać i w miejscu myślami nie skostnieć i nie zdrętwieć.
Noc była ciemna, ale na tle jéj rozeznać było można budowy zamkowe, które stały jak uśpione w mrokach. — Znużony pochodem gwałtownym a bez celu, król razy kilka obiegłszy dziedzińce, stanął wreście i podniósł oczy aby dostrzedz gdzie się znajdował.
Przed sobą rozpoznał kościół i drzwi, które z rozkazu jego wyłamali służalcy. — Podwoje już dźwignięte, stały w miejscu zaparte znowu, ale na nich widać było jaśniejsze ślady włamania świeżego na zczerniałym drzewie nawet wśród mroku łatwo dające się rozeznać.
Były to jakby rany świeże na ciele świątyni.
Król podniósł na nie oczy, wlepił je i pozostał tak, ręce założywszy, naprzeciw żelazem okutych podwojów — w myślach jakichś zagłębiony.
O te drzwi zaparte, pokaleczone miała się rozbić cała siła jego i potęga. — Obalił je, powstały, stanęły i znowu żelaznemi obręczami ujęte, zamykały mu drogę.
Niemogąc od nich oczów oderwać król długo pozostał tak niemy, gniewny, prawie nieprzytomny. On co wielkiego swego imiennika chciał naśladować i prześcignąć, wspomniał jego Szczerbiec i Złote Bramy i tamte wojny i swoje. Jakże mu doń było daleko!. — Tu jednym jeden człowiek stał przeciw niemu, śmiał mu wydawać wojnę i urągać się jego potędze. — Miałżeby to ścierpieć ten co rozdawał korony i na tronach osadzał?
Dniało już gdy król na zamek wolnym krokiem raczéj znużony niż uspokojony powrócił.
Ludzie budzili się tu teraz ze wspomnieniem wczorajszéj trwogi wstając i z przestrachem wychodząc przeciw sobie, jakby ta noc zmieniła wszystko i nowych stworzyła ludzi. Patrzali sobie w oczy milczący, niepewni, wahający się powątpiewając czy życie wczorajsze na nowo się mogło rozpocząć.
Wielu bojaźliwszych z wieczora już dwór opuściło ukradkiem, inni powymykali się z rana.
O zwykłéj godzinie jednak usłyszano na Skałce dzwonek wołający na mszę świętą. Na zamku kościół pozostał niemy i zaparty.
Służba czekała rozkazów.
Późniéj niż innych dni, król na nią zawołał. — Boleszczyce wszyscy i dworska czeladź znalazła się na miejscach zwyczajnych. Gdy weszli odzianym go już znaleźli i zbrojnym, z twarzą groźną, bladą, ale wielką mocą nad sobą, jakby uspokojoną. Wnet posypały się rozkazy i pytania, jak dni powszednich, ani słowa o wczorajszém wzburzeniu i trwodze.
Wczorajszego dnia wracając król w drodze dał rozporządzenie na nowe łowy w okolicy; powtórzył je teraz, nakazując by natychmiast wszystko było w pogotowiu do ciągnięcia w lasy.
Brat Władysław jechać miał z nim razem — wysłano po konie, sokolników i psiarzy. — Borzywój poszedł do izb, w których Władysław stał gospodą, lecz mieszkanie znalazł puste, książe ze dworem całym, nocą jeszcze ujechał po cichu.
Nieśmiano nawet o tém zwiastować królowi — zobaczywszy Borzywoja powracającego niemo, domyślił się może i nie zapytał go raz wtóry. — Na wychodném tylko sam jeszcze zboczył ku komorom książęcym, drzwi rozwarł, zajrzał w pustkę, w któréj tylko rozrzucone leżały posłania, uśmiechnął się dziko i słowa nie mówiąc, poszedł ku koniom, które nań w podwórzu czekały. Był nie swój — drżeli wszyscy — śmiejąc się zagadywał do drużyny, hałaśliwie, krzycząco kilka razy na głos się odezwał wydając rozkazy — oczyma powiódł po zamku, który i teraz wydawał się straszliwie pustym i oniemiałym — konia spiął i pierwszy puścił się drogą z zamku wiodącą ku Wiśle. Miano się przeprawiać przez nią i puścić w lasy sąsiednie.
Dzień był jasny i piękny, niebo pogodne lekkiemi białemi zasiane chmurkami, wiosenne wesele wiało w powietrzu — porankowy ten świat, na którego licu żadnéj zmiany widać nie było, na wszystkich strwożonych wczoraj podziałał uspokajająco, i królowi téż męztwo a buta zwykła wracała.
To co się wczoraj stało wydawało się jakby snem, zmorą jakąś gorączkową, marzeniem i ułudą. Bóg nie przestał być łaskaw na ziemię.
Słońce weszło jasne i ciepłe, powietrze czuć było wiosną, wiatr przynosił wonie młodéj roku pory, drzew rozwitych zaledwie, kwiatów co się otwierały, roli ożywionéj rosą.
Na przedmieściach nie widać było ani ruchu wielkiego, ani nadzwyczajnego nic, życie zdawało się znowu płynąć dawném swojém korytem.
— Widzicie! — odezwał się Borzywój do Dobrogosta, jadąc za królem, widzicie, nic się nie stało! — Nic się nie stanie. Tchórze od nas pierzchnęli, to ze wstydem wrócą, a że tam klecha jakiś zuchwały, króla się ośmielił kląć publicznie, czy to pan Bóg zaraz ma tego słuchać.
Toć to przecie król, namaszczony i koronowany pan!. Z nim nie łatwo, a klesze damy naukę!
Dobrogost niemiał téj odwagi co brat, popatrzał nań, głową pokiwał i rzekł niby z innéj beczki poczynając.
— Co to nam na dworze ludzi wczoraj ubyło? Mnie się zdaje że z polowania powróciwszy, znowu się ich dużo nie doliczemy. Jak tak daléj pójdzie, to kto w końcu przy królu zostanie?
— My! — odparł rzeźko Borzywój — my. Kto chce iść niech rusza, obejdziemy się bez niego. — Niech się tylko oglądają dobrze za siebie, bo im król tego płazem nie puści. Ja go lepiéj znam niż ty. Widziałeś jak się dziś na głos śmiał i krzyczał, jak wesół był — wtenczas on najgorszy kiedy tak dokazuje. Niechciałbym być w skórze tych co mu teraz zawinią.
Dobrogost zmilczał.
O kilkaset kroków za promem i Wisłą, na drodze spostrzegli orszak. Byli to Władycy i ziemianie udający się w gromadzie znacznéj do Krakowa.
Zrazu jechali gościńcem wprost na orszak królewski, lecz gdy się zbliżyli i mogli w nim poznać Bolesława, widać było jak się strzymali, zbili w kupkę strwożeni, niepewni co począć mieli, a potém w lewo nagle wązką drożyną puścili się na pola, aby uniknąć z królem spotkania.
Było to widoczném i do zrozumienia łatwém. Król się odwrócił do swoich i na Borzywoja skinął.
— Na przełaj jedź! — zawołał zburzonym od gniewu głosem — jedź i patrz mi, którzy to są!
— Miłościwy panie, odezwał się Borzywój, niepotrzebuję po to jechać aby ich poznać. Po zbroi, koniach i postawie ztąd ich już widzę. — Leliwa, Kruk i Brzechwa z czeladzią.
Król wybuchnął śmiechem szorstkim.
— Jadą do biskupa, przyjaciela swojego na radę. Niechajże dobrze radzą, bo im i jemu nie wiele czasu zostało.
Pomimo tego szyderstwa i lekceważenia, zburzony był król mocno, niepewien siebie; zrazu wzgardliwie pominął oddalających się, potém zawahał, stanął, chciał ich ku sobie powołać i podjechawszy kawałek drogą, kazał w róg zatrąbić, aby ich ku niemu zwrócono.
Dano znak... Jadący się zatrzymali, zdawali naradzać między sobą, a gdy król gwałtownym ruchem ręki sam ich ku sobie powoływać zaczął; czeladź w polu zostawiwszy podjechali samotnie.
Leliwa, Kruk i Brzechwa, wszyscy szłyki mieli na głowach i nie myśleli ich uchylać przed królem. Zbliżywszy się ku niemu na pół stajania zatrzymali konie i daléj nie postępowali.
Tedy, król sam jeden, czeladzi swéj kazawszy w miéjscu pozostać, poskoczył ku nim. Natarł na nich mierząc grożno oczyma, ci, nieporuszeni stali na koniach, nie zsiadając z nich i zwykłéj czci mu nie oddając.
Król znał ich wszystkich bardzo dobrze, niemniéj zapytał.
— Coście za jedni!
Leliwa po namyśle rzekł.
— Ojczyce téj ziemi jesteśmy, jam Leliwa, a oto Kruk, który Cześnikiem był u nieboszczyka pana, a to Brzechwa.
— Azali mnie nie znacie? krzyknął król.
— Znaliśmy wczoraj — odezwał się śmiało Leliwa — a no dziś cię nie znamy.
— Chcecie abym się ja wam dał znać!
— Gotowiśmy na wszystko, mruknął Kruk.
Król patrzał milcząc, jakby niewiedział co powiedzieć miał.
— Przecz że mnie znać niechcecie? — krzyknął groźnie.
Leliwa chwilę się namyślał, inni téż nieodzywali się, jemu głos zostawując.
— Bo wy matki swéj znać niechcecie — rzekł powoli.
— Jakiéj matki!
— Kościoła świętego i sług jego — mówił Leliwa.
Król szydersko na nich spozierał.
— Tak was klechy nauczyły — zawołał, — a ja klechów i was nauczę posłuszeństwa dla ojca. Jam ojciec wasz, matka idzie nie przed a za ojcem w małżeństwie. Rozumiecie!!
Władykowie milczeli.
Król miał widać na duszy wiele, bo, choć zwykle nie rad rozprawiał, teraz rozmowę przedłużał namiętnie.
— A wam co do mojéj kłótni z tym klechą? co wam do kościelnéj sprawy! Wasza powinność ziemiańska nie klesza! — Słyszycie!
Leliwa znowu pomilczawszy, rzekł poważnie.
— Myśmy nie poganie, chrzest święty przyjęliśmy, a na nim posłuszeństwo kościołowi przysięgali.
— A mnieście to posłuszeństwa niewinni?
— Kto pod klątwą kościelną jest, odezwał się Leliwa, ten rozkazować niema prawa.
Rzekł to z zimną krwią i powagą wielką, przeciw któréj król nie miał co postawić oprócz śmiechu swojego, ale oczy mu pobłyskiwały jak u zwierzęcia dzikiego, i trzymał się za pas u miecza, jakby go chciał dobywać.
— Precz! Won mi z oczów, chcecieli łby mieć całe! wrzasnął won — klecha za siebie i za was zapłaci, bo on was głupich wiedzie do nieposłuchu — precz!
Ręką wskazał w stronę.
Leliwa, Kruk i Brzechwa zwolna poczęli konie zawracać i ani głowami nie kiwnąwszy, odjechali nie oglądając się na niego. Król jak stał w miejscu pozostał chwilę jeszcze, oczyma ich ścigając, potém konia spiąwszy, w czwał ruszył daléj, a cały dwór puścił się téż i gnał za nim pędem.
Pomijając ziemian Boleszczyce podnieśli tylko ręce groźno, ukazali im pięście, a niektórzy nawet obnażone miecze. Garstka téż ziemian nieulękniona podniosła dłonie i dobyła żelaza. Tak łajać się nawzajem i bezczeszcąc minęli, a król pędził daléj.
Na zamku po wyjeździe królewskim cicho było. W komnatach dwu królowych, jak wczoraj płacz ciągły i modlitwy. Babka i matka tuliły przerażonego Mieszka, któremu wytłómaczyć nieśmiały i niemogły co się stało, ani wyjawić co groziło. Obie powtarzały że ani w Kijowie, ni na Rusi nigdyby takich dni nie przeżywały. Z rana wysłała królowa dworzanina do księdza staruszka, który zwykle u niéj modlitwy odprawiał i nauczał religii królewicza. Ale z rana nie znaleźli go nigdzie ludzie i nie wiedziano gdzie się znajdował.
Był to Benedyktyn, mnich już podeszłego wieku, włoch, który z pierwszemi jeszcze księżmi w Tyńcu się osiedlił, a po zburzeniu klasztorku za Masławowskich czasów, schronił się do Krakowa.
Staruszek wyuczył się był języka, i dawnoby napowrót przyłączył się do swéj braci, którą Kaźmirz do Tyńca znowu sprowadził, a Bolesław sam osadził w Mogilnie, gdyby królowa, nawykła doń, dla syna go nie zatrzymała.
Obcy krajowi, w którym długie i ciężkie przebył lata, zatopiony w modlitwie a zarazem kunsztmistrz, bo obrazy świętych na cześć i chwałę Bożą do kościołów przedziwnie malować umiał. Ojciec Otton siedział na zamku odosobniony, msze o świcie po cichu odprawiał w kościele, godzin kilka trawił przy małym Mieszku, zresztą z duchowieństwem nawet nie częste stosunki miewał. — Biskupa widywał tylko zdala, znał go mało i nie narzucał mu się wcale.
Szukano teraz O. Ottona po całym dworze, długo znaleźć go niemogąc. Izba jego nie zamknięta, nie była jeszcze opróżnioną; stały w niéj złocone deski na których malował, skorupki z farbami i pęzle, leżały porozkładane pargaminy i księgi, nic nie zwiastowało ażeby się już wyniósł z zamku na zawsze. Naostatek, powracającego z miasta, wylękłego i bladego, schwycił na drodze królowéj posłaniec i prosił go usilnie, ażeby natychmiast szedł z nim do pani.
Staruszek, mało mówny zawsze, zawahał się zrazu, powzdychał, zdał się niepewnym co czynić ma, obejrzał się trwożliwie do koła, w ostatku leniwym krokiem pójść musiał za przewodnikiem, chociaż widać było, iż niewielką do tego miał ochotę.
Ujrzawszy go na progu królowa młodsza porwała się z siedzenia biegnąc przeciwko niemu. Mieszko, który się do staruszka przywiązał wielce, poskoczył także wyciągając rączki. Objął go niemi, uśmiechając się i radując mu się wielce. Lice O. Ottona rozchmurzyło się trochę, zapłakał głaszcząc go po główce jasnéj i przytulił ku sobie.
Wtém królowa Wielisława szepnęła mu aby się oddalił, co dziecię nie zaraz spełniło, ociągając się i niechętnie, trzymało jedną rączką suknię starego Benedyktyna i puszczać jéj nie chciało...
Po odejściu jego do komory, królowa rozpłakała się szlochaniem wielkiém, oczy tuląc w dłonie obie.
— A! ojcze mój! zawołała — pociesz mnie, ratuj, mów, radź. — Co się stało z królem! — Jaką to klątwą jak piorunem biskup nań rzucił!!
Otton długo stał milczący, z oczyma w ziemię spuszczonemi.
— Miłościwa pani, przebąknął nareście, wahającosię i nieśmiało. — Klątwa ta, klątwa kościelna rzeczą jest straszliwą! — Żadna siła ziemska przeciwko niéj się ostać nie może...
— Lecz on pan! on król — wołała królowa.
— Na pany, króle i cesarze rzuca kościół klątwy i padają od nich — mówił mnich.
— I niema ratunku? — krzyknęła ręce załamując zapłakana niewiasta, głosem rozpaczliwym.
— Ratunkiem, ratunkiem jedynym, upokorzenie się, opamiętanie, pokuta! — rzekł mnich... Pokuta publiczna!
Królowa powtórzyła te wyrazy, ręce podnosząc do góry.
— Ale król mój! — Bolesław nigdy tego nie uczyni!
Mnich westchnął tylko...
Wielisława płacząc sparła się na stole i milczała, bo łzy jéj mówić nie dawały.
— Opuszczają nas wszyscy! — rzekła wkońcu — zechcecież i wy, opuścić nas, Mieszka któremuście byli ojcem duchownym?
O. Otton dłonią drżącą powiódł po czole, na które zimny pot występował.
— A! miłościwa pani — odezwał się, ja jako duchowny, jako zakonnik biedny; starszym moim winienem posłuszeństwo ślepe. — Gdzie mi każą tam pójdę — nie wińcie mnie.
Królowa znowu mocniéj płakać zaczęła.
— Być że to może, poczęła, aby ten biskup dla króla, dla nas był tak okrutnym i zawziętym.. by wymagał od pana swojego takiego upokorzenia? — a gdybym ja poszła doń, ja królowa z dzieckiem królewskiem, z matką królewską, i starała się skruszyć serce jego.
Zakonnik głową potrząsł.
— Nie pomogłoby to nic — odezwał się bo nie od was, coście nic nie przewinili, ale od króla biskup wymaga skruchy, pokuty i poprawy.
Miłościwa pani, padnijcie raczéj do nóg, królowi panu swojemu, niechaj on zmiłuje się nad sobą, nad wami, nad dziecięciem i nad tą ziemią całą.
Królowa stała długo zwiesiwszy głowę, spuściwszy ręce złamane.
— A! ja! ja! — rzekła upokorzona — cóż ja mogę, jam niewolnica i sługa choć małżonka. Mnie pan mój nie rad słuchał nigdy, a dziś, dziśby mnie popchnął nogą. Nie jestto niewiasty dzieło...
Ojcze! ojcze! — radźcie mi inaczéj, radźcie i duszy mojéj i dziecku jedynemu.
O. Otton którego głos królowéj przejmował, któremu żal było jéj i dziecka niewinnego, namyślać się począł — i nierychło odezwał nieśmiało.
— Jam téż mnich, a w kościele Bożym sługa mizerny — modlić się umiem i słuchać — na radę mi doświadczenia zbywa.
Wiem że ja co czynić? Chyba jedno, dziecię zabrawszy, z niém uchodzić do rodziny swéj na Ruś, opuścić króla, aby duszy nie gubić i niewinnego syna ocalić.
Królowa usłyszawszy to wielkim głosem, przerażona krzyknęła.
— Ja! jabym go opuścić miała, teraz właśnie gdy nieszczęśliwym jest? ja? — A! nie! — nigdy ojcze mój! Bóg na niebie miłosierniejszym jest od biskupa, Bóg żonie i służebnicy niepoczyta za grzech iż pozostała wierną ślubom swoim...
Ja — opuścić go! — a dziecko niewinne możeż zgrzeszyć że przy ojcu pozostanie? — Ja z nim rozstać się téż niemogę.
A! nie — nigdy! płacząc powtarzała królowa, niech się wola Boża stanie nad nami!
Ojciec Otton stał łamiąc ręce, łzy mu ciekły.
— Dziecięcia żal — rzekł. — Niezbadane są wyroki Boże, a pismo mówi iż za grzechy ojców na pokoleniach Bóg mścić się będzie.
Dziecię... począł z cicha, lecz zobaczywszy płacz królowéj, zatrzymał się i umilkł, głowę spuścił, sam pot i łzy ocierał.
Wielisława szlochała, płacząc padła na siedzenie swoje, a Mieszko, usłyszawszy ją zachodzącą się, wbiegł niewołany, wprost do matki, uwiesił się jéj na szyi, a łzami do płaczu pobudzony, razem całować ją i łkać począł.
Płakali tak wszyscy, bo słów im brakło. Otton pożegnać chciał królowę, a niemiał odwagi powiedzieć że ostatni raz próg ten przestąpił. Stał u drzwi niecierpliwy z niemi, zapominając o rozkazie, który mu natychmiast opuścić dwór polecał.
Upłynęła tak chwila bolesna, królowa łzy otarła gwałtownie, syna odprawiła znowu i zbliżyła się jeszcze raz do staruszka.
Nie szło jéj już o siebie, ale o pana i małżonka, którego miłowała opuszczona, przebaczając mu wszystko.
— Ojcze mój, rzekła cicho — powiedz mi, nie tając nic, prawdę całą.
Jestli także przeklęty z nim, kto go dotyka, kto z nim żyje, kto go nieopuści i nie zaprze się?
Bóg jestli tak okrutnym, kościół tak nielitościwym?
Mnich zadumał się nieco.
— Miłościwa Pani moja — rzekł, jam ubogi zakonnik, jam niewolnikiem w tém królestwie, którego Papież i Przełożony Zakonu naszego królami są. — Ja niestoję na tych wysokościach z których widzi się wszystko. — Oczy moje nie sięgają daleko, pod stopy patrzę, rozkazów słucham, nie wiem wiele. — Jedno wiem iż rzeczono nam, opuścicie go — ja, muszę...
— I żona, i dziecię! zawołała królowa.
— Wszystkim rzeczono — ciągnął daléj Ojciec Otto — opuścicie go, a to dla tego aby pychę złamać i zmienić ją w pokorę.
— Ale tego człowieka nie złamie nic — odezwała się Królowa — on żelazny jest.
— A! pani moja — szepnął Mnich, żelazo którego nic nie złamie rdza zjada.
Umilkła królowa, łzy płynęły po licu bladém, nieśmiała pytać więcéj.
— Więc i wy, wy nas rzucicie! — szepnęła raz jeszcze po długim przestanku.
— Rozkaz mi dano — odparł zakonnik i stał milczący.
Zakrywając sobie oczy płakała po cichu Wielisława, mnich zasmucony, zbolały stał poruszyć się nieśmiejąc, pocieszać niemogąc.
Z za zasłony znowu, z drugiéj izby wyglądał trwożliwie i niespokojnie Mieszek, którego płacz matki wyzywał a rozkaz jéj odsyłał, aby rozmowy nie był świadkiem; wyrwał się powtórnie, przybiegł obejmując ją rękami, i płakać zaczął z nią razem. Pieszczone dziecię niepojmowało co się z matką, z niemi i do koła działo — w duszy obwiniało może mnicha że on te łzy wyciskał, spoglądając nań z wymówką i smutkiem.
Starcowi téż poruszyło się serce, dłonie drżące wyciągnął ku dziecku i wezwawszy je przycisnął do piersi, niespokojnie poczynając szukać czegoś pod suknią.
Miał tam zawieszony, święcony niegdyś w Monte Cassino, otarty o relikwije święte, krzyżyk dany mu z błogosławieństwem. Byłto jego skarb największy i jedyny. Wolał się go wyrzec dla siebie, byle nim niewinne dziecię od zemsty niebios, zasłonić.
Zdjął drżącemi rękami z piersi ów krzyżyk, wytarty długiém noszeniem i pocałowaniami, i szepcząc modlitewkę, włożył go na szyję dziecka, kryjąc pod zwierzchnią sukienkę.
Nad główką jego zakreślił krzyż święty i uścisnąwszy dziecię raz jeszcze, wymknął się od płaczącej pani.
W podworcu, na drodze oczekiwali nań inni niespokojnie z zapytaniami, ale staruszek przelękły sam, nie odpowiadając im przemknął się co żywiéj i zniknął w zabudowaniach, zkąd w godzinę późniéj wyszedł o kiju z małym węzełkiem swoim pod pachą.
Na drodze już, zabiegła mu zrozpaczona Krysta, z zapłakanemi oczyma, padając przed nim na kolana. Uchwyciła połę jego sukni, chcąc go zatrzymać, pytać, błagać, ale O. Otton, zaledwie ją ujrzał i poznał, szarpnął suknię, wyrwał się przerażony i niemal biegiem dopadł wrót za któremi zniknął.
Od wczorajszego wieczora, Krysta, oprócz Borzywoja, który wpadł na chwilę i Zbiluta, którego sama przywołać kazała, niewidziała nikogo. Król nawet zdawał się o niéj zapominać.
Sama, opuszczona, rzucona była na łup czarnym myślom i trwodze. Pierwszy Borzywój opowiedział jéj po swojemu, o tém co się stało, a czego ona wcale zrozumieć nie mogła. W dziecięcéj głowie jéj pomieścić się nie umiało, aby jeden słaby ksiądz, mógł potężnemu grozić królowi, który wojsko i siły miał za sobą.
Zbilut i inni przybiegali do niéj przynosząc z sobą gniewy i trwogę; Krysta z początku burzyła się tylko na zuchwalstwo — lecz widok powszechnego przerażenia, i ją nareście obawą napełniał.
Téj potęgi jakiejś tajemniczéj, której się wszyscy tak lękali, niemogła dojrzeć, zrozumieć, i dla tego coraz zabobonniejszą trwogą czuła się przejętą.
Chciała koniecznie widzieć króla, sądząc że go potrafi popchnąć do gwałtownego kroku, któryby tę niepewność zakończył — czekała nań wieczorem, czekała nie śpiąc noc całą, widziała go błądzącego w ciemnościach, stojącego pod kościołem — nie przyszedł do niéj.
Nie była więc już niczém dla niego, dla nikogo. — Dwór, ludzie zapomnieli o niéj, odstąpili. Strach i gniew na przemiany nią miotały.
Czekała ranka w oknie.
— Przyjdzie zrana! — mówiła sobie — ale czekała nadaremnie. Widziała jak król wyjechał na łowy, minął okno jéj, nie spojrzawszy w nie, nie zwróciwszy się ku niéj, nie pozdrowiwszy zapłakanéj.
Krysta padła na posłanie i wypłakiwała piękne oczy.
Służba jéj nawet niewierna, gdzieś się porozbiegała, nie było jéj, nie mogła nawołać, nikt nie słuchał i nie przychodził. Samą ją tak rzucili.
Tak dzień cały spędziła naprzemiany gniewając się i płacząc. Wody nie było we dzbanku, zapomniano przynieść jadło.
Sama poszła czerpać do studni, nikt, widząc ją, nie odwrócił się, nie zlitował, nie pomógł. Dzień ten był jak wiek długi — płakała, dumała, spała, narzekała sama na siebie, na króla, na dolę swoją.
Niepokoił ją odjazd pana. — Cóż się z nim stało i z drużyną? — Miałże powrócić, czy może odjechać i opuścić ją na zawsze!
Wieczór tak nadszedł leniwo; wieczór coraz ciemniejszy a króla nie było. Słuchała w oknie tententu koni, szelestu wdali, głosów które zdala poznawać umiała.
Nareście od podnóża góry doszła ją jakaś wrzawa.
— To on, to pan jechał!
Wybiegła w podsienie, stanęła w koszuli jednéj, bosa z włosami w nieładzie, patrząc w ciemności. — Serce jéj biło, skronie pękały.
— A! to on — to on! Poznała go już niewidząc, wyciągnęła ręce ku niemu, krzyknęła boleśnie. — Konie stanęły... Słyszała już brzęk jego miecza, chód jego stopy, dzwięczenie ostrogi złotéj — zbliżają się kroki — to on! — I Krysta omdlała zawiesiła mu się na szyi.
Na ręku wniósł ją Bolesław do izby i złożył na posłaniu — głosem jak burza strasznym, krzycząc na sługi. — Z dziewek żadnéj nie było!
Klasnął na swój dwór i kazał służbę za włosy przyciągnąć do pani. W gorączce był tego wieczora, w gorączce łowów i myśli bojujących. — Pozostawszy sam z sobą, nabrał znów męztwa, drażniąc się i pobudzając — czuł się znów silnym.
Orszak który go otaczał, wojacy jego byli mu posłuszni, z niemi, z tą garścią odważnych jak on sam ludzi, gotów był rzucić się na tysiące — nie lękał się już nikogo.
Gdy Krysta po omdleniu otwarła oczy, ujrzała twarz pańską nad sobą, światło się już w izbie paliło, dziewki strwożone, zapłakane, pobite i pokrwawione, pilno się koło niéj krzątały.
Odetchnęła jakby odrodzona na nowo, po dniu i nocy strasznéj męczarni.
Ciemnemi oczyma patrzał na nią król i dumał.
— A! panie mój! — królu mój mileńki! — wy Krysty swéj, wy sługi swojéj nie porzucicie, — odezwała się głosem słabym i pieszczotliwym, wyciągając ręce ku niemu. — Wszyscy mnie opuścili wczoraj. — Wody, kropli wody nie było. Krysta boso sama do studni chodziła...
Król wrzał gniewem.
— Zasiec każę te sługi i psami wyszczuć ze dworu — wołał — podłe suki... którym nigdy wierzyć nie można... Uspokój się Krysta, przepędzę te wiedźmy, znajdziemy inne.
Wstała z posłania blada Krysta, na któréj twarzy jeden ten dzień i noc, straszne zostawiła ślady — oparła się o pana swego i płakała.
— A! mówiła cicho — jak to straszno samą tak zostać, niemieć nikogo i ginąć trwogą każdą godziną i umrzeć niemódz nawet. Królu mój! nieopuszczaj Krysty twojéj.
Król już tego wieczora był znów po dawnemu pełen męztwa, lekceważenia i buty. — Śmiał się złośliwie.
— Podły lud — podli ludzie! — wołał rozpuściło się wszystko — nadtom był dobrym. Jutro, prędko pokażę im co mogę! Wnijść musi wszystko do ładu, — ale się krew poleje! dodał ciszéj.
Na myśl mu przyszło że za Krystę go właśnie biskup upominał i wyklinał, chciał wszem w obec pokazać iż się nie uląkł i zmieniać nic nie myślał. — Gdyby jéj nie miłował nawet namiętnością tak wielką, byłby na swojém chciał postawić i kochanie jéj okazywał... Bolało go opuszczenie Krysty całodzienne, należała płaca za łzy wylane, zawołał więc na Borzywoja aby czeladź mu wieczerzę niosła do Krysty... aby widzieli wszyscy że się nie strwożył, i nie ustąpił.
Słał po gędźbiarzy, po miód i wino i służbę, po Cześników i Podkomorzych.
Na skinienie królewskie, służba się rozbiegła posłuszna, po dawnemu.
Krysta tymczasem pobiegła do komory, trefić rozrzucone włosy, suknią wdziać złocistą i piękną, piękną wynijść do swojego pana.
Bolesław tymczasem wyszedł w przedsienie do swéj drużyny, do Boleszczyców, zalecając im aby było wesoło a huczno; żeby się zamek cały śpiewami, gędźbą i okrzykami rozległ.
Stoły rozkazał powynosić na podwórze, miód i piwo lać w bród i ciągnąć do nich jak najwięcéj ludzi — pić i śpiewać i skakać do białego rana.
— Niech biskup słyszy i widzi ze[4] nam dobréj nie odjął myśli, żeśmy głów popiołem nie posypali — a o jego gniewy niedbamy. — Niech drży klecha!
Rozbiegli się natychmiast dworscy, budząc, pędząc, ściągając lud i hałasem wielkim napełniając podwórca wszystkie.
Z przybyciem króla jakby czarami zmieniła się zamku postać, w przelękłych wstąpiło męztwo. Ci co się kryli powyłazili z kątów, wesołość pańska dodawała im odwagi.
Toczono beczki śmiejąc się i pokrzykując, ustawiano z hukiem stoły, zawodzono krzykliwe pieśni, śmieli się wszyscy, a zwołane trąby i rogi wojenne od czasu do czasu serca dodawały, podpowiadając pieśniom i hukaniom.
Pochodnie powynoszono w podwórza ażeby zamek w światłach gorzał zdala, rozpalono stosy łuczywa — Boleszczyce chodzili sami krzycząc na całe gardło i drugich zmuszając aby, chcą czy nie — byli weseli a wrzawy robili jak najwięcéj.
W mieście i na przedmieściach ludzie się pobudzili, patrzali i słuchali.
— Król się weseli! mówili jedni.
— Szatan harce wyprawia! — szeptali żegnając się duchowni. Strach i podziwienie ich ogarniało. Król się więc nieuląkł i szydził sobie z biskupa i kościoła?
Kto silniejszym miał być. — Biskup ze swą klątwą, czy Bolesław z zuchwalstwem i urągowiskiem? Wątpliwość wstępowała w serca.
Biskup siedział na Skałce nad księgami swemi, na rękach oparty, w myślach zatopiony, gdy do niego kleryk wpadł i przyklęknąwszy, pocałował go w rękę.
W okno biło światło zdaleka.
— Co to za łuna tak świeci? spytał biskup.
— Na zamku stosy i pochodnie goreją, rzekł przybyły.
— Co to za wrzaski słychać?
— Na zamku król wielką wyprawia biesiadę i weseli się, odparł kleryk.
Wstał biskup od pulpitu, otworzył błoniaste okno, patrzał i słuchał. Aż tu dochodziła wrzawa i okrzyki dzikie. Posmutniało mu oblicze i oczy niemal zaszły łzami.
— Stań się wola twoja! — rzekł po cichu.
Zwolna wyszedł aż na próg domu swojego i oczy ku Wawelowi obrócił. Nad górą zamkową wznosiła się łuna krwawa i dymy iskier pełne, buchało z niéj światło i lały się pieśni swawolne, pogańskie.
Bolesław, na górze, na wałach stał z piersią odsłonioną, bo w niéj gorzał gniew płomieniem, patrzał w dół ku Skałce; urągał się w ciemnościach zanurzonemu domostwu, które stało otwarte i bezbronne.
— Gdybym chciał, mówił w duchu, dziś, zaraz, skinąłbym, zgniótł klechę, w perzynę obrócił tę kleć jego, i wyniósł go na mieczach. Ale nie, niech drży z trwogi, niech czeka... niech godziny liczy! nie ujdzie rąk moich!
Zamknie przedemną raz jeszcze drzwi kościoła, ja mu drzwi życia zamknę na wieki. Do Rzymu poślę bryłę złota. — Co im jeden biskup, jeden klecha, poddany mój. — Nikt się nie ujmie za niego! Przykład dać trzeba. — Dość suchéj walki, do pierwszego spotkania!








  1. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – takiéj.
  2. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – zastał.
  3. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – trwoga.
  4. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – że.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.