Brühl/Tom drugi/Rozdział VII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Brühl
Podtytuł Opowiadanie historyczne
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1875
Druk J. Berger
Miejsce wyd. Warszawa
Inne Cały tom drugi
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



VII.



W kilka miesięcy po wyjeździe Sułkowskiego, szarym wieczorem zimowym O. Guarini wszedł do królewskiego gabinetu. Była to godzina o któréj zwykł był August III udawać się do królowéj, na operę, słuchać muzyki, lub strzelać do celu.
Strzelanie do różnych stworzeń było mu ulubione, że niekiedy zdechłego konia rzucono pod murem, a gdy się błędne psy cisnęły do padła, Król J. Mość z muru do nich palił. Że zaś psówby w końcu zabrakło, nie zabijano je na śmierć, kaleczono tylko, aby pozdrowiawszy, znowu się na podobny podwieczorek zbierać mogły.
Tego dnia jakoś i strzelania nie było, i opery nie zapowiedziano, i do królowéj na muzykę August nie spieszył. Dwa razy przychodzili szambelanowie, odprawił ich mrucząc. Był to znak bardzo złego humoru. Dano natychmiast wiedziéć o tém Ojcu Guariniemu, który do króla pospieszył.
On jeden mógł z niego coś dobyć, innym się to nie udawało. Stary księżyna wszedł z tą swą spokojną miną, zawsze wesołą lub do uśmiechu skłonną.
Król nań chmurno popatrzył i głowę odwrócił.
Pomimo zimnego przyjęcia, Padre usiadł na taborecie i podparłszy się na ręku odezwał:
— Czy wolno spytać W. Kr. Mości, co tak zasępiło jego czoło? Wierny sługa się tém martwi.
Odwrócił się August, pokiwał głową; coś niewyraźnego zamruczał i chwycił fajkę. Nastąpiło milczenie.
— Lżéjby było W. Kr. Mości — rzekł Padre — gdybyś raczył mi się zwierzyć.
— Głupstwo! — rzekł król.
— Nie warto się gryźć — odparł Ojciec.
— Głupstwo! — powtórzył raz jeszcze.
To powiedziawszy król wstał; począł się przechadzać wzdychając, i jak miał zwyczaj, kiedy go co niecierpliwiło, nogą podrzucał co na drodze znalazł, lub co mu się zdawało leżéć na drodze.
Guarini wpatrywał się w niego jak w tęczę.
— To bo niedobrze jest — rzekł — że W. Kr. Mość, przy takiéj pracy nie szukasz sobie rozrywki. Rozrywka jest człowiekowi koniecznie potrzebna, S. Jan na Pathmos miał hodowaną kuropatwę.
— Kuropatwę!! — powtórzył król zamyślony — ja wolę polować na cietrzewie; kuropatwa mała zwierzyna.
I chodził znowu powzdychiwając....
— Trzebaby albo muzyki, albo opery, albo obrazów, albo polowania.
August ręką machnął.
— Gdzież Brühl — spytał Ojciec.
— A! Brühl! jeden Brühl.... ale on zajęty, zajęty niebożątko, niech odpocznie sobie. Brühl dobry człowiek.
— Wyśmienity! — potwierdził Guarini — do niego W. Kr. Mość żalu nie masz?
— Ale co znowu!! Brühl... złoty Brühl — rzekł król, ale głowę zwiesił.
Trudno się było dowiedziéć.
— Jużciż W. Kr. Mość nie tęsknisz tak za Sułkowskim.
Drgnął król i stanął nagle. Guarini poznał że do rany rękę przyłożył.
— Otóżto Sułkowski: widzisz Ojcze — bąknął król. — Józefina go nie lubi. Jak można Sułkowskiego nie lubić?... hę? powiedz ty?
Guarini zamilkł. Pytanie było wymierzone wprost jak strzał do piersi, jednak nie odpowiadał na nie.
Król nie lubiący mówić, powtórzył ciszéj:
— Ojcze? jak można Sułkowskiego nie lubić?
Jezuita namyślał się bardzo długo. Chwila była stanowcza: należało przypuścić atak umiejętnie; rozważał właśnie jak ma to uczynić. Spodziewał go się oddawna, przyszła godzina walna, trzeba tedy było począć.
— N. Panie — odezwał się — ja przeciwko Sułkowskiemu osobiście nie mam nic. Jako katolik chłodny jest i obojętny, to prawda...
Zdawało mi się téż zawsze że naszą świętą królowę panią nie dosyć czci i szanuje.
— O! o! o! — przerwał król — o! o!
— Przynajmniéj ludzie tak i inni sądzili — mówił nie zmieszany Guarini. — Płochy jest to pewna, w pychę niepomierną wzbiła go łaska pańska...
Zamilkł król posępnie słuchając.
— N. Panie — żywo zawołał zbliżając się Guarini — jesteśmy sami, nikt nas oprócz Boga nie słyszy. Proszę mi z ręką na sumieniu odpowiedziéć jak na spowiedzi, czy nigdy Sułkowski nie wodził króla a pana swego na pokuszenie??
Na te słowa August oczy otworzył wielkie, zarumienił się i nagle plecami odwróciwszy, nic nie odpowiadając chodzić zaczął.
Milczenie było dostateczną odpowiedzią.
Guarini się począł śmiać cicho.
— A nie jestże to zuchwalstwo? hę? Pojmuję nawet że sługa i przyjaciel może chciéć czasem i na sumienie coś dla miłości pana wziąć, ale juściby też mógł poczekać, aż mu z góry skiną.
Spuściwszy głowę król chodził.
— Królowa ma przeczucie — mówił Padre — co to się dziwić!! ale o tém, satis. Alboż to nie wiadomo szeroko, że on żywi myśli zdobywcze względem Austryi, względem domu któremu zawdzięczamy królowę Jchmość i przeciwko najświętszym przyrzeczeniom naszym...
August siadł w krzesło jakby znużony i patrzał na mówiącego.
— A najgorsza ze wszystkich ta ambicya i ta ufność że mu to wolno co zechce i że z królem a panem swym uczyni co mu się podoba. Są ludzie co to od niego słyszeli. Trochę pokory czy upokorzenia by mu nie zawadziło.
Alboż to dobrze, by ludzie mówili że on w Saxonii panuje, a nie król nasz miłościwy.
— E! e! e! — rzekł król — kto mówi? kto? to go powiesić!
— Tacy mówią, co słyszą jak się Sułkowski wychwala....
— Wychwala! to źle! — odparł król — uszy mu natrę.
Guarini uznał że doza lekarstwa zaadministrowana była na jeden raz dostateczną i zamilkł. Dopiéro po chwili pochylił się do ręki króla.
— N. Panie, przebaczcie, darujcie, zapomnijcie. Duchownym jestem, suknia na mnie wkłada obowiązek mówienia prawdy. Ludzie światowi cofnąć się mogą przed nią, ksiądz musi rzec co ma w duszy. A komuż szczerzéj jak temu co ludom panuje i co rzadko prawdę usłyszeć może?
Evero! — szepnął król.
Ale z miny i głosu wyczytał ksiądz że rozmowy téj królowi było już nadto, że jéj miał do przesytu. Szukał już czémby go zabawił, pewien że rzucone ziarno wnijdzie późniéj sobie.
Niewiadomo czyby się udało Guariniemu wynaleźć przedmiot rozweselający, lecz wtém właśnie wszedł szambelan oznajmując że na pokojach królowéj czeka N. Pana muzyka.
— Chodźmy! — odezwał się wzdychając August.
Guarini się ukłonił, poszli.
Służba ze światłem poprzedzała króla.
Pokoje królowéj wcale różnie wyglądały teraz gdy je Józefina zajmowała. Nie było tu przepychu, skromność i powaga wielka, ale majestat cesarskiego domu w niéj znać było.
Obrazy przyozdabiające ściany, wszystkie niemal religijnéj były treści. Oprócz tego godła pobożne, krzyże i relikwiarze po gabinetach stały zamiast zwykłych świecideł.
Cały dwór trzymany w etykiecie surowéj przez w. ochmistrzynię i marszałka dworu, składał się z kobiét podżyłych i dobranych tak, aby ich piękność nie uczyniła królowi roztargnienia.
Tego dnia w wielkiéj sali koncertowéj, koncertmajster Jan Jerzy Pisendel, najsłynniejszy skrzypek swojego czasu, miał się popisywać wraz z kilku najprzedniejszemi solistami. Oprócz niego, na nowo przez siebie wynalezionym instrumencie, w rodzaju clavicembalo, miał się produkować sam wynalazca jego Pantaleon Heberstreit, który z Pisendelem o lepszą grywał na skrzypcach.
Na flecie mieli grać dwaj mistrze: Buffardia niezrównany wirtuoz i rywal jego Quanz, oba doskonali w swéj sztuce. Było więc czego posłuchać.
Królowa trochę już kwaśna przechadzała się oczekując na męża, gdy wszedł nareszcie. Zbliżyła się żywo ku niemu usiłując wyczytać coś z twarzy, zrozumiała tylko iż był niezadowolony. Ale na to radziła skutecznie muzyka.
Gdy król siadł wygodnie, oczy przymrużył, a Buffardia mu zaśpiewał na flecie, mgły przechodziły i czoło się wypogadzało. Król wśród stojącego dworu do swojego krzesła spieszył, gdy Józefina nieco przyzostawszy za nim skinęła na Ojca Guariniego.
Nie miała jednak czasu dłużéj z nim się rozmówić. Włoch szepnął jéj tylko na ucho:
Poca roba... Sulkowski.
Królowa przyśpieszyła kroku i znalazła się prawie równocześnie z mężem u stojącego obok krzesła. Znać tylko na przybycie N. Pana czekano, bo téż kapela się ozwała z uwerturą świetną i huczną, któréj król zaczął słuchać z uwagą wielką.
Na twarzy Józefiny w czasie muzyki więcéj znać było zajęcie mężem i sprawami jakiemiś ważniejszemi niż koncertem. P. Pisendel napróżno się popisywał swym smyczkiem. Królowa zdawała się go nie słyszeć. Oprócz innych osób dworu, pani Brühlowa także siedziała obok matki, a tuż za krzesłem pana stał wyprostowany Brühl, niewinny baranek, ze spuszczonemi oczyma, skromny jakby nie był piérwszym i jedynym ministrem.
P. Guarini przesuwając się około niego, szepnął mu nieznacznie:
— Wojna się rozpoczęła, nieprzyjaciel się broni, wszystkie siły skupić należy; zatém baczność!....
Brühl stał jakby nie słyszał, delektując się muzyką. Grano już duet, w którym Buffardin z Quanzem szli na wyprzódki. Król zupełnie zamknięte miał oczy, używał muzyki nie doznając dystrakcyi żadnéj. Ktoby był zobaczył z boku skierowane nań szyderskie wejrzenie Brühlowéj, przeląkłby się był pogardy z jaką nań patrzéć śmiała.
Tuż za jéj krzesłem stał dwór ministra dopuszczony na koncert, a wśród niego odznaczał się piękny, młody mężczyzna, tak dziwnie do Watzdorfa podobny, iż się go jak widma przelęknąć było można. Wzrok Brühlowéj czasem powłoczysto, zwolna szedł ku niemu, zatrzymywał się na pięknej jego twarzy, szukał oczów; wejrzenia się żeniły i rumieniec występował na lice młodego chłopaka. Brühl który w tamtą stronę nie patrzał, ilekroć on się czerwienił, bladł powoli; zdawało się że mu czegoś znużone drgają oczy i poruszają się usta: musiał to być skutek muzyki.
Trwał ten koncert dosyć długo, potém podano wieczerzę, na osobnym stole dla królestwa obojga, przy marszałkowskim dla dworu. Król jadł tak i pił, iż zdawało się że o wszystkiém zapomniał; jednakże po wieczerzy natychmiast zażądał z Brühlem odejść do swych pokojów.
Większa część dworu rozpierzchła się; kobiéty pozostały na wieczorne pacierze. Był bowiem zwyczaj w niektóre dni tygodnia, odmawianie modlitw i litanii pod przewodnictwem O. Guariniego, przy których bliższe osoby królowéj panie zawsze bywały przytomne.
I tego dnia exercitia duchowne odbyły się w małéj domowéj kaplicy królowéj i dopiéro po nich reszta dworu uwolnioną została.
Miał i O. Guarini odchodzić, gdy królowa nań skinęła. W. ochmistrzyni usunęła się zaraz i stanęła w przyzwoitém oddaleniu.
— Cóż było mój Ojcze? Król...
— Sam zagaił o Sułkowskim. Wielce go boli, że niektóre osoby są mu przeciwne. Zagadnięty, nie mogłem zmilczéć, trzeba było wojnę rozpocząć.
— I cóż? i co? — spytała ciekawie królowa.
— Mówiłem dosyć długo: tyle, ile można, aby króla nie znużyć — kończył Guarini — powiedziałem wszystko com miał na sercu.
— A król?
— Milczący słuchał.
— Jakże się wam zdaje? zrobi to wrażenie na nim.
— Nieochybnie, ale teraz powtarzać potrzeba ataki. Sułkowski wraca, rzecz nie cierpi zwłoki; powinien zastać już króla nawróconym: inaczéj przemówi nałóg, odezwie się przyjaźń dawna, zajmie swe miejsce i nic go już z niego wyrugować nie potrafi.
N. Pani — dodał Guarini — nie wymagajmy za wiele: nie można żądać, aby go spotkał los Hoyma. Winy nie są tak wielkie, dowieść mu ich niepodobna. Byleby się oddalił, na tém dosyć.
— Dosyć? — spytała Józefina — lecz znacie słabość króla dla niego? nie odezwież się ona późniéj, nie skorzystaż on z niéj? nie znajdzie dróg? człowiek bezbożny, bo takim jest to pewna, wszystkiego chwycić się może. Widzieliście go kiedy z dobréj woli w kościele? Wiécie, że nigdy nie zachowuje postów.
Wzdrygnęła się królowa i na chwilę zamilkła.
— Ja nie ustąpię — dodała — wy także powinniście działać. Brühl nie może.
— Chyba w ostatniéj chwili — szepnął O. Guarini — i to ostrożnie. Do dobrego dzieła wszelkich sprężyn użyć należy: Bóg pomoże; Bóg pomoże. Kiedy powraca?
— Żona się go spodziewa co dnia: pisał do króla, że będzie w tym tygodniu. Spieszyć należy — dodała królowa.
Guarini skłonił się nizko i wyszedł.
Nazajutrz rano, wedle obyczaju Brühl był w pokoju króla, jak tylko wstał z łóżka. Nie była nużącą ta służba, ale nudną. Zwykle August milczał; trzeba było stojąc patrzéć nań i na uśmiech lub chrząknienie, odpowiadać ukłonem.
Daleko więcéj zachodu miał Brühl rozciągając pilną straż około osoby J. Kr. Mości. Dla spokoju jego potrzeba było zapobiedz, ażeby nikt nie spodziany nie miał doń przystępu; przy wszystkich audyencyach bez wyjątku Brühl musiał być przytomnym. Jeśli król szedł na mszę, oczyszczano wprzód drogę najstaranniéj z obcych osób, nie należących do dworu. Nikt się do niego zbliżyć nie mógł bez pozwolenia ministra w jego nieobecności. Zdaje się że król August, który spokój lubił nadewszystko i niespodzianek się lękał, rad był z tego, nigdy bowiem z pod kurateli nie próbował się wyzwolić i swoim stróżom okazywał wielką wdzięczność.
Po mszy i po niezbędnych posłuchaniach, na które nie wiele grzecznych słów wyszafował roztargniony pan, Brühl został z nim sam na sam.
Mógł się domyślać że o czémś mowa będzie, bo król chodził niespokojny, stawał często naprzeciw niego, mrugał, uśmiechał się smutnie, odchodził, wracał znowu i stawał uporczywie, nie mogąc się jakoś zdobyć na rozpoczęcie rozmowy. W ostatku zatrzymał się, położył rękę na ramieniu ministra i spytał:
— Brühl, co ty mówisz o Sułkowskim?
Jakkolwiek przygotowany Brühl się zaciął i oczy spuścił.
— N. Panie — odparł zręcznie bardzo — ja pewno nieinaczéj o nim trzymam jak W. K. Mość.
— A wiesz ty co ja o nim myślę?
— Nie wiem, ale jestem wiernym sługą Pana mego, i mam za przyjaciół tych których on widzi dobrze, za wrogów tych co mu są nie mili. W. K. Mość byłeś łaskaw umieścić przy swéj osobie dwóch moich braci, otóż gdyby jeden z nich miał nieszczęście zasłużyć na gniew króla, wyparłbym się brata.
Królowi się twarz wypogodziła.
— Brühl! ja ciebie kocham! — zawołał.
Minister schylił się do ręki pana.
— Brühl, ja ciebie bardzo kocham — dodał August — i dlatego chcę się ciebie poradzić. Słuchaj, mnie nim straszą...
Spojrzał w oczy Brühlowi z natężeniem.
— Mów śmiało, mów...
— Ja osobiście nie mam nic przeciwko Sułkowskiemu, ale że łaska pańska która mnie pokorniejszym czyni, jego w pychę wzbija, to pewna, że może się czasem chwalił że on robi co chce, nietylko w sprawach państwa, ale nawet z Najjaśniejszym Panem: to być może.
— Hm! to być może powiadasz! to być może, a tak! to być bardzo może — rzekł król. Prawdę powiedziawszy na muzyce mizernie się zna, a na obrazach téż nie wiele; jemu aby gołe, aby gołe! Ale tst! — dodał król — żeby Guarini nie słyszał — jaką on tu Venus przyniósł raz, com ja biédy miał z królową. Spalić ją kazała. A była bardzo piękna. No, i to prawda, że pozwalał sobie czasem...
Niedokończywszy August zapatrzył się w okno, zamyślił i ziewnął.
— Jak ty myślisz — zapytał — czy to prawdziwy Ribera ten co go wczoraj przysłali z Wenecyi?
Brühl ramionami ruszył.
— Ja, N. Panie jestem w tém zdania W. K. Mości.
— To może być Ribera — mruknął król cicho.
— Tak, to mógłby być Ribera — powtórzył Brühl.
— Ale mógłby być il Frate...
— O! niezawodnie że podobny bardzo do Frate.
— Ty się znasz Brühl.
— Uczę się przy W. Kr. Mości.
Począł się przechadzać August bardzo zadowolniony, zbliżył się do ucha Brühlowi i rzekł:
— Królowa chce abym go odpędził, bo jéj któś szepnął, że mi doradzał bałamuctwa...
— Ale o to W. Kr. Mości nikt w świecie nie może posądzać! — krzyknął Brühl — nikt! wszyscy wiedzą o jego życiu przykładném...
— Ja nigdy nie dopuszczę żeby mnie posądzano — szepnął król — nigdy, nigdy! wolę... wolę...
Nie mógł dokończyć. Brühl się doń zbliżył i szepnął: żywa dusza, nikt! nie może posądzać W. K. Mości.
I rękę położył na piersi.
— Tak być powinno — szepnął August — i zniżywszy głos jeszcze cichuteńko do ucha mu rzekł: Myślisz że on co wié? posądza? hę? hę?
— Z pewnością nie wié nic i wiedziéć nie może, ale ciągle będąc tu, nieustannie szpiegując, mógłby... któż to przewidzieć potrafi.
Król się zatrwożony wyprostował.
— Kiedy tak, to go trzeba oddalić: tak, tak! lepiéj będzie. Ty mi go zastąpisz.
Brühl znowu do ręki pańskiéj pospieszył. Na czole Augusta widać jednak było troskę, wzdychał ciężko, kosztowało go rozstanie z przyjacielem młodości: łzę miał w oku.
— Brühl, to postanowione, tak królowa chce. Guarini radzi, ty nie masz nic przeciw; ale jak? jak? jak: mów... ale mów...
Minister spuścił oczy w dół, palec położył na ustach, przybrał postawę zadumanego i zafrasowanego. Król śledził każdy ruch jego i minę, czekał, aż zawyrokuje. Nagle podniósł głowę.
— N. Panie — odezwał się cicho — powodów do niełaski starczy: dosyć przypomniéć mu że sobie mógł pozwolić względem króla a pana zbytniéj poufałości. Nigdy nie będę W. Kr. Mości radził surowości zbytecznéj, dosyć go oddalić od Jego oblicza, aby był najsrożéj ukaranym. Wygnanie od dworu będzie dlań najcięższym wyrokiem.
— Tak jest — przebąknął król — nawet mu małą pensyę zostawię.
Spojrzał na Brühla, ten potwierdzał co król mówił i kłaniał się.
— Więc wygnanie — dodał August — a jak to zrobić? zostawiam tobie, ułóżcie, żebym ja nie miał z nim przykrości, żadnego gadania długiego; nic, nic! Niech sobie jedzie...
Mówili jeszcze, gdy August już rozpromieniony tém, że zbył się kłopotu i zrzucił go na cudze ramiona, ruszył się żywo.
— Brühl — rzekł — oznajmić królowéj, że mam z nią do pomówienia. Królowa jeżeli się nie modli, to maluje; jeśli maluje, ja tam mogę przyjść.
Brühl się wymknął natychmiast; w pięć minut potém, król w towarzystwie szambelana pospiesznie dążył do pokojów żony. W istocie zastał ją przy pastelu. Młody artysta z założonemi rękawami i krédą w ręku, stał w postawie pełnéj uszanowania za królową, która siedziała u trójnoga przed naciągniętym papierem. Na nim rozpoczęta była głowa Chrystusa, około któréj pracowała najjaśniejsza artystka, niekiedy zwracając się ku swojemu pomocnikowi. Nie wiele tam w istocie było pracy N. Pani, bo pomocnik przysiadał się w jéj niebytności przerabiając fałszywe tony i prostując zatarte rysy; ale nazajutrz królowéj Józefie zdawało się, że ona to malowała sama i z roboty swéj była wielce zadowolniona. Tym sposobem postępował daléj obrazek i w końcu zwał się dziełem rąk pańskich, a dwór cały uwielbiał talent córki Cezarów.
Gdy król wszedł nie wstała nawet Józefina, wskazując mu tylko na robotę rozpoczętą. August stanął za nią i długo z przyjemnością wpatrywał się w rysunek, który od wczoraj mało co popsuty jeszcze, wcale dobrze wyglądał. W końcu król powiedział komplement, a z boku spojrzawszy na artystę, dał mu znak ażeby się do przyległéj salki oddalił, co biédny malarz spełnił kłaniając się aż do ziemi z nadzwyczajnym pośpiechem.
Obejrzał się August i schylił do ucha Józefiny.
— Więc — rzekł cicho — stanie się jak każesz, oddalimy Sułkowskiego: tom przyszedł powiedziéć.
Królowa się odwróciła szybko uśmiechając do męża.
— Ale tst! ani słowa — dodał August — maluj. Brühl to ułoży, ja nie chcę się tém gryźć.
— Nie potrzebujesz — rzekła Józefina — wezwij Ojca Guarini... Brühla, oni to dopełnią.
Nie chciał już o tém dłużéj mówić August i natychmiast zwrócił rozmowę na obraz.
— Kolorytu mogę powinszować — rzekł — tres fin, i bardzo świeży. Liotard nie zrobiłby lepiéj, słowo daję; malujesz ślicznie... nie daj tylko temu artyście psuć sobie i nie słuchaj żadnéj rady.
— On mi tylko krédę temperuje — rzekła królowa.
— Głowa piękna! powieszę ją u siebie, gdy mi ją zechcesz darować. I uśmiechnął się z galanteryą.
Ponieważ godzina obiadu jeszcze nie wybiła, król skłonił się, pocałował w rękę Józefinę i odszedł, po drodze wskazując artyście wygnanemu do sali, aby królowéj w pomoc pośpieszył.
Na twarzy pańskiéj malowało się teraz zadowolnienie ze zbytego ciężaru i wyswobodzenie od troski. Do wczorajszego całkiem był nie podobny: czoło miał wypogodzone, uśmiech na ustach, oddychał swobodniéj i myśléć mógł o czém inném. Nie szło mu tyle o Sułkowskiego, co o zamącenie drogiego spokoju, o kilka dni życia strutych i zepsutych. Gotów był człowieka poświęcić, ale rad się był zbyć sprawy jak najrychléj i nic już o tém nie wiedziéć. Na wieczór zadysponowano strzelanie do tarczy przy pochodniach.
Gdy nazad powrócił do swych pokojów, poznać go nie było można.
Brühl z powodu tak wyjątkowych wypadków był na zawołanie, nie oddalał się wcale.
Spojrzawszy nań król rozśmiał się i rzekł:
— Rzecz skończona: po obiedzie strzelanie, wieczór muzyka, jutro opera.
Pospiesznie się zbliżył do oczekującego.
— Niech nikt o nim nie wspomina: rzecz skończona; ani nazwiska, ani nazwiska, proszę...
Podumał chwilę.
— Użyjecie kogo zechcecie, kładę to na was... bylem już o niczém nie wiedział.
Zamyślił się i nagle zakończył:
— Słuchaj Brühl, to Ribera...
— Tak jest N. Panie! to Ribera — potwierdził minister.












Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.