Brühl/Tom drugi/Rozdział XII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Brühl
Podtytuł Opowiadanie historyczne
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1875
Druk J. Berger
Miejsce wyd. Warszawa
Inne Cały tom drugi
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



XII.



Brühl zwyciężył, nie miał jednak téj pociechy ażeby nieprzyjaciela się pozbył na zawsze; musiał przez długie lata lękać się zawsze odwetu, o który wszakże Sułkowski się nie pokusił. Objąwszy dobra po królu Leszczyńskim w Polsce, mając na Szlązku znaczne majętności, dorobiwszy się u dworu wiedeńskiego tytułu książęcia, bawił najwięcéj w Wiedniu i nie probował przypominać się Augustowi, nad którym Brühl od téj chwili rozciągnął jak najtroskliwszą opiekę.
Opowiadanie nasze jest wstępem do życia Brühla, który aż do śmierci Augusta III władał Saxonią i Polską; potrafił się przerobić na polskiego szlachcica i odegrał wedle słów własnych, jednę z najciekawszych ról ulubieńca, któremu szczęście służyło do zgonu. Szkodaby było ten ciekawy dramat psuć opowiadaniem jego treści. Brühl jest postacią historyczną, zarazem i typem swéj epoki nadzwyczaj wybitnym: w Brühlu maluje się cały August III, jak w zwierciedle.
Moglibyśmy zakończyć ten epizod, nie dodając doń nic więcéj, gdyby nam tradycya nie pozostawiła jednéj ciekawéj sceny, która do naszego opowiadania jako epilog należy.
W r. 1756 w czasie wojny z Prusami, gdy Brühl na szczycie swéj potęgi, zostawując w szponach zwycięzcy całe mienie, pałace, galeryę, bibliotekę, zbiory, uchodzić musiał do Polski wraz z Augustem późną już jesienią; dworskie ekwipaże z powodu złéj drogi na Szlązku i niedostatku koni, na kilka taborów rozbite zostały. Król znajdował się w najpierwszym z nich, minister jego wypadkiem znalazł się w ostatnim. Obawę miał wielką, aby się nie dostał w ręce króla pruskiego, który go nienawidził. Pragnął więc koniecznie doścignąć króla i przy nim bezpieczniejszym się czując, dalszą podróż odbywać.
Wszystko się jednak jak najnieszczęśliwiéj składało: padały konie, łamały się koła i pośpiech stawał się niemożliwym. Jesienne deszcze popsuły drogi tak, że dwa razy większa nad zwykłą ilość koni nie starczyła do powozów. Minister rad nie rad musiał zcierpiéć co mu było przeznaczoném i uledz losowi swemu. Jechał pod wrażeniem wypadków, o jakich już był uwiadomiony, milionowe i niczém nie nagrodzone poniósłszy straty, jako wygnaniec wraz z królem chroniąc się do Polski, w któréj absolutne rozporządzanie się nie było możliwém jak w Saxonii. Zręczność Brühla i tu na wiele niedogodności umiała znaleźć lekarstwo, lecz szło trudniéj i mozolnie. Nie dziw téż, iż dawny losu ulubieniec chmurny był, przelękły niemal i zniecierpliwiony. W krótkim przeciągu czasu piękna twarz jego nad miarę postarzała. Miał chwile roztargnienia, w których nie dobrze rozumiał co doń mówiono.
Wieczór nadchodził, dészcz lał jak z wiadra, konie się ledwie wlokły, gdy jedno z małych szlązkich miasteczek pokazało się z za szaréj opony dżdżystéj, z wieżyczką kościoła i oświeconemi domami. Brühl spodziewał się tu znaleźć króla, gdy przed pocztą oznajmiono mu, że król o trzy mile daléj nocował, że koni niepodobieństwo było dostać, a służba nakłaniała, aby dla niegodziwéj słoty na nocleg w mieścinie pozostać. Chciał Brühl słać za końmi, obiecując sowitą zapłatę; lecz wszystko było próżném: do rana koni dostać się nikt za nic nie obowiązywał. Trzeba więc było szukać gospody w miasteczku, które tylko jednę miało. Dosyć liczna służba towarzysząca, już naówczas tytułem hrabiowskim zaszczyconemu ministrowi, rozbiegła się szukać stosownego mieszkania.
W gospodzie pod Koniem, zajęte było wszystko. Podróżny dwór polskiego pana rozpościerał się w niéj szeroko.
Ministrowi zdawało się że dosyć będzie jego nazwiska, aby mu ustąpiono, gdyż panowie polscy bywali bardzo łagodni i grzeczni poza izbą sejmową, a Brühl rozporządzał wszystkiém i mógł dać za grzeczność starostwo. Kamerdyner jego ekscellencyi pobiegł pod Konia, gdzie znalazł dosyć szumny dwór i dosyć pańsko wyglądającego kogoś tytułowanego książęciem. Nie pytając nawet o nazwisko, narzucił się z prośbą, a jak mu się zdawało, z rozkazem raczéj, ustąpienia części gospody dla jego ekscelencyi.
Usłyszawszy nazwisko książe ów dziwnie się skrzywił, zamyślił i odparł niemcowi bardzo dobrą niemczyzną, nawet trochę saskim zarywając akcentem, że gospody zajętéj nie ustąpi, ale ją z panem ministrem podzieli.
Dészcz z wichrem bił tymczasem w okna karety tak skutecznie, iż we wnętrzu jéj mokro było. Kamerdyner powrócił z odpowiedzią, a Brühl nie zastanawiając się dłużéj nad nieprzyjemnością robienia na noclegu znajomości, kazał zajeżdżać pod Konia.
Spodziewał się że tu któś wyjdzie przeciwko niemu, ale się omylił: nikt nie wystąpił z powitaniem. Brühl zwykł był w razie gdy go lekceważono, podwajać grzeczności, uprzejmości i nadskakiwania; wysiadł więc z mocném postanowieniem zawstydzenia swą dobrocią dumnego panka polskiego. Kamerdyner otworzył drzwi: minister wbiegł do obszernéj izby, w któréj ogień się palił na kominie i dwie świéce na stole i szukając oczyma owego księcia obiecanego, ujrzał opodal nieco stojącego, wcale nie zmieszanego tém niespodziewaném spotkaniem, nieco tylko postarzałego, ale dumniejszego jeszcze niż kiedykolwiek był — Sulkowskiego.
Książe stał milczący, z góry spoglądając na nieprzyjaciela, nie witając go ukłonem: obojętny, wpatrywał się tylko z ciekawością.
Brühl po piérwszym rzucie oka zbladł przerażony i chciał się cofnąć nazad, zdawało mu się że wpadł w jakąś zasadzkę. Mimo siły charakteru twarz się tak dziwnie zmieniła od tego piorunowego wrażenia, iż Sułkowski nie mógł się wstrzymać od śmiechu.
Przyszedł mu znać na myśl i Pater Guarini i jego włoskie przysłowia i język tak na dworze używany, bo począł od włoskiego:
Si riscontrano gli nomini, e non le montagne.
Brühl stał osłupiały: widoczném było, że nie chce i nie może pozostać.
— Musiałeś pan słyszéć bajkę — rzekł Sułkowski — o burzy, która wilka z owcą razem napędziła do pieczary... cóś podobnego jest z nami. Przecież w taką słotę i pluchę nawet nieprzyjacielowi nie godziło się przytułku odmówić.
Brühl stał niemy, zwracając się napół ku drzwiom.
— Bądź pan hrabia pewny, że ja mojego położenia nadużywać nie będę, by się znęcać nad nim — dodał Sułkowski. Prawdziwie zabawna rzecz takie spotkanie dla mnie i to jeszcze w chwili, gdy po latach czternastu, losu ręka mnie pomściła.
— Mości książe! — przerwał Brühl jak najłagodniéj.
— Mości hrabio — odparł Sułkowski — gdyby to od waćpana było zależało, zamiast księztwa miałbym dziś wygodną kwaterę w Koenigsteinie.
— Mości książe — wtrącił Brühl — przypisujesz mi większą władzę niż miałem... Upadek swój winieneś położyć najprzód na karb własnéj nieopatrzności, potém słusznego czy nie gniéwu królowéj imości, naostatek woli N. Pana, któréj ja byłem tylko wykonawcą.
— Mości hrabio! — rzekł Sułkowski — należy wcale odwrotnie powiedziéć, tak jak historya kiedyś zapisze, że N. Pan był i jest wykonawcą jego fantazyi...
— Książe się mylisz...
— Hrabia nie możesz mnie przecie sądzić tak ograniczonym — dokończył Sułkowski — abym znając lepiéj od innych charaktery i położenie, dał sobie wmówić niewinność pańską!
— Boga biorę na świadka! — zawołał, składając ręce Brühl.
— To najwygodniéj — odparł Sułkowski — bo świadek ten nie miesza się do spraw naszych tak czynnie, aby dla nich zstępował na ziemię. Najlepszém świadectwem Bożém jest los, który waćpana spotyka. Oto są owoce waszéj polityki: pruski najazd i sromotna króla ucieczka.
Brühl się zżymnął.
— To nie koniec, to początek! — rzekł — zobaczymy jak na tém wyjdą najezdnicy, a jak my.
— Tak, król i pan na Ocieszynie jedziecie drugie uszczęśliwiać królestwo, aby je przywieść do tego stanu co Saksonię! — rozśmiał się Sułkowski.
— W zarządzie Saksonii — kłaniając się rzekł Brühl — nie potrzebowałem żadnych inowacyi, dosyć mi było wstępować w ślady mojego znakomitego poprzednika.
Sułkowskiemu oczy błysnęły.
— Poprzednik pański inaczéj układał przyszłość Saksonii — rzekł Sułkowski dumnie — dowodem ten plan, który podchwyciwszy mu wydałeś pan dworowi austryackiemu przez księcia Lichtensteina.
Brühl zżymnął się.
— Ja? ja o tém nie wiem nic — przebąknął ponuro zmieszany... Jeśli kto się tego dopuścił...
Sułkowski śmiać się począł i przeszedł zdala po pokoju, unikając zbliżenia do Brühla.
— Słuchaj Brühl, mówię po staremu i bez tytułu — rzekł zwracając się — nie graj komedyi przynajmniéj ze mną: to się na nic nie zdało. Tak samo jak ze mną nie odegrasz jéj w obliczu historyi, któréj okłamać niepodobna. Zamkniesz usta Erellom i Justim, zakażesz pisać, mówić, myśléć, ale ostatecznie czyny twoje cię wydadzą. Możesz sobie kupić bezkarną teraźniejszość, ale nie jest w niczyjéj mocy uczynić cię czystym przed historyą. Staniesz przed nią jak na sąd Boży nagim, odartym z maski, różu i bielidła, a uniknąwszy pręgierza za życia, nie ujdziesz go po śmierci.
— Moje życie całe jest jawném! — zawołał Brühl unosząc się — tajemnic nie mam: pragnę tego sądu mości książe.
— A gdybyś go nie chciał, czy chciał mości hrabio, nie unikniesz; to darmo... będzie nieubłaganym i okrutnym.
— Poddaję się mu — przerwał Brühl — nic sobie do wyrzucenia nie mam; wy zaś mości książe, przebaczam wam, mówicie jako współzawodnik, któremu nie dało się to samo zrobić dla siebie, co mnie szczęście w ręce wcisnęło.
— Jak się to szczęście nazywa? — śmiejąc się zawołał Sułkowski — Padre Guarini, czy...
Brühl się zarumienił, książe ramionami ruszył.
— Na honor hrabio, ja zdala admiruję was... Nie mówcie mi że jabym to samo co wy na waszém miejscu mógł uczynić! Ja wyznaję w pokorze nie potrafiłbym ani połowy zła i fałszu, jakieście dokonali przyprowadzić do skutku. Chciałem sławy, wielkości, wzrostu Saksonii, znałem Augusta III, pana naszego, szlachetną ale nieudolną i leniwą naturę; stałem na straży, aby moją energią jéj dopomagać. To co mam winienem wspaniałomyślności pana mego a nie przewrotnym rachunkom.
— Mości książe — przerwał Brühl — tego już nadto.
Sułkowski się zwrócił ku niemu ruszając ramionami.
— Przecież my oba jak Augurowie rzymscy możemy się z téj komedyi za kulisami śmiać nie kryjąc przed sobą!! Możecie być dla drugich niewinnym Efraimem... Ale dla mnie będziecie starym dobrze znanym Brühlem, któregom widział w paziowskim mundurze kłaniającego się lokajom....
Ministra twarz bladła i czerwieniała naprzemiany, niecierpliwość go porywała, widać było że chwilami chciał wyjść, to znowu jakby nierozpaczając jeszcze o tém że się potrafi zbliżyć i wytłumaczyć, zatrzymywał. Brühl miał w towarzystwie wielką zręczność, giętkość, nieustraszoność, sofizmat zawsze gotowy, wykręt łatwy; znał Sułkowskiego ociężałość, sądził, iż go pokona w końcu. Tu jednak rachuba chybiła, Sułkowski czerpał wymowę i moc z wyjątkowego położenia. Napróżno szukając jakiegoś punktu oparcia, Brühl w końcu odezwał się cedząc pocichu wyrazy:
— W. Książęca Mość winienbyś choć dlatego być nieco względniejszym dla Brühla, że Brühl w Polsce gdzie posiadasz dobra, także coś znaczy.
— Tak, ale w Polsce panie Brühlu, są pewne prawa, które więcéj znaczą od ministrów, a może i kogo starszego jeszcze. W Polsce raczéj się Brühl mnie niż ja jego obawiać może. Szlachta wielkopolska pójdzie za mną, bom ja téż niedawno ze szlachcica urósł na austryackiego księcia.
— Zaszczyt szlachectwa polskiego i ja z W. Ks. Mością mam wspólny — przerwał Brühl.
— A! przedziwna farsa! — rozśmiał się Sułkowski. — Jestże w kraju całym jeden człowiek coby nie wiedział jakeście z turyngskiego do polskiego szlachectwa przyszli. To wasze szlachectwo jest jak wszystkie wasze czyny okłamaniem prawdy.
— Mości książe, jeśli życzysz sobie bym opuścił izbę — rzekł Brühl zabierając się do wyjścia.
— Wcale nie, bo mnie ta scena bawi — odparł książe — ale powtarzam panu, my z sobą komedyi grać nie potrzebujemy.
Stanęli chwilę milczący, wpośród ciszy słychać tylko było deszcz bijący w szyby gospody i spływające z szumem z dachów i rynien strumienie wody. Dla Brühla było to groźbą przykuwającą go do téj jedynéj wolnéj izby, którą z nieprzyjacielem podzielać musiał. Minister namyślać się zdawał.
— Mości książe — odezwał się — mówmy jak starzy towarzysze...
— Fatalne przypomnienie! — mruknął Sułkowski.
— Na dowód że nie miałem nic osobiście przeciw księciu, ofiaruję się go z królem przejednać. Brzemię tych urzędów, które dźwigam, w istocie dla mnie zaciężkie.
— A tak — przerwał Sulkowski — mógłbyś się niemi podzielić, liczmy: wielki podkomorzy, prezydent izb, najwyższéj izby podatkowéj, akcyzy generalnéj, fundacyi naumburgskiéj i merseburskiéj dyrektor, generalny komisarz portów morza Bałtyckiego, komendant saskich wojsk w Polsce, półkownik szwoleżerów i regimentu pieszego, fundacyi meisseńskiéj kapitularz, proboszcz Budziszyński, kawaler polskiego orderu Orła Białego i rosyjskiego ś. Andrzeja, a nawet pruskiego Orła Czarnego! Czy to wszystko? Starostw polskich nie liczę. Cha! cha! śmiał się Sułkowski.
— Bez żartu — przerwał Brühl — jestem znużony, nie jestem zazdrosny; jedź książe do Warszawy, ja go z królem przejednam.
— Tak, aby nazajutrz potém bez sądu wyprawić mnie bezpiecznie do jednéj z fortec saskich — przerwał Sułkowski. — Nie: dziękuję wam. Wolę przebywać na wiedeńskim dworze i ztamtąd genialne wasze podziwiać czyny!!
Brühl westchnął, oczy podnosząc w niebo. Już naówczas był autorem owéj sławnéj książki o modlitwie, która go w oczach łatwowiernych pobożnym a w innych świętoszkiem czyniła[1] i chętnie odgrywał rolę niewinnéj ofiary.
— A! — zawołał — nie ma pod słońcem nieszczęśliwszego człowieka nademnie przy wszystkich szczęścia pozorach. Pokutuję za cudze winy, gdy to co mogłem kiedy dobrego uczynić przypisywane jest drugim; nikt mnie nie zna, potwarz się znęca nademną: ci którym życzę dobrze, ścigają mnie.
— A! kochany hrabio — śmiał się Sułkowski — rola Zinzendorfa, którego wygnałeś z kraju za jego pobożność, nieprzystała wam. Gracie ją źle.... bracia Morawscy was nie przyjmą, a tacy ludzie jak ja wyśmieją. Dajcie temu pokój: ogrzyjcie się przy kominie i nie mówmy więcéj.
To mówiąc, książę usunął się prawie pod samo okno, znalazłszy fotel w kątku siadł na nim zamyślony i milczący. Brühl téż zajął miejsce zdala, nie patrząc już nań i zdając się tylko zajęty rozgrzaniem i odpocznieniem. W dziwném tém położeniu, spoglądając niekiedy na siebie przetrwali czas jakiś. Sułkowski nie myślał wcale przerywać milczenia, Brühl nie tracił nadziei trafienia jeszcze w jakąś słabą stronę nieprzyjaciela i rozbrojenia gniewu jego; lecz początek był trudny, gdyż z różnych stron zachodząc został już zbity z tropu i nie mógł nowéj wynaleźć ścieżki, któraby go do celu wiodła.
Upłynęło pół godziny a na podwórzu wzmagał się wicher i niepogoda. W kominie świszczał i wył jesienny wiatr najdzikszemi głosami, czasem okna brzęczały od nacisku burzy, która zdawała się odlatywać i powracać, wysilona spoczywać i znowu złością podnosić.
Dziwne to towarzyszenie rozmowy dwóch współzawodników wybornie się z jéj tonem zgadzało. Niekiedy drzwi otwarte w gospodzie, zatrzaskiwały się same gwałtownie, tak że ściany domu drgały. Resztki ognia jakby popchnięte niewidzialną siłą, pochylały się zwyciężone na izbę i pędziły w nią kłęby dymu, to znowu wzmagając się wracały do komina. Najweseléj usposobiony umysł musiałby był uledz wrażeniu téj nocy, i rozpasanych żywiołów.
Brühl niekiedy wzdychał.
Głowę zwrócił ku Sułkowskiemu, który zdawał się drzémać obojętny.
— Pozwól mi, książę, słowo jeszcze powiedziéć, nie na uniewinnienie moje, ale dlatego, bym przemilczenia nie miał na sumieniu.
— Co za delikatne i draźliwe sumienie! — szepnął Sułkowski.
— Król nasz, dziś urazy zapomniał, przebłagaćby go było łatwo — dodał — ja nie chcę być pośrednikiem, bo nie mam wiary u W. Książęcéj Mości, ale ks. biskup krakowski lub....
— Czy hrabia chciałbyś mi wmówić — odezwał się zagadnięty — że król kiedykolwiek zażalonym był na mnie?? Nie łudź się pan tém, byłem i jestem świadomym wszystkiego co przed laty czternastu spowodowało mój upadek; mam najmocniejsze dowody iż królowi narzuciliście gwałtem moją niełaskę, żeście pracowali nad nim i musieli o nią walczyć.
— Ja? ja? przeczę temu i protestuję — zawołał Brühl.
— Brühl! — krzyknął Sułkowski — za kogo mnie masz, bym ci przypisywał robotę własnoręczną, tam gdzie mogłeś ją cudzemi wykonać rękami? Nadto jesteś doskonałym artystą, abyś miał występować tam, gdzie żar możesz palcami drugich zagrzebać.
Brühl ruszył ramionami.
— Nic łatwiejszego nad potwarz! — rzekł z westchnieniem.
— A nic czasem podobniejszego do potwarzy nad prawdę — dodał Sułkowski. Gdybym mógł waćpanu objaśnić, jak i za czyją radą wyjechałem nocą z Uebigau, aby uniknąć zgotowanego dla mnie pomieszkania po Hoymie; przekonałbyś się że znam moję sprawę do gruntu.
— Tak — przerwał żywo Brühl — lecz jeśli w istocie znasz do gruntu sprawę, toś książe i to wiedziéć powinien....
Tu się zaciął nieco.
Że ja także jestem w rękach: ludzi, sił, nazwij to jak chcesz, których narzędziem być muszę.
— Powiedz hrabio, że chcesz być ich narzędziem — rzekł Sułkowski — i właśnie żem ja nie mógł i nie chciał być niczyjém, zostałem strącony. Do téj roli jam stworzony nie był, a waćpan odegrywasz ją jak prawdziwy wirtuoz.
I począł się śmiać cicho.
— Ale książe kochałeś króla — rzekł minister rzucając się w inną stronę — nie miłożby było zbliżyć się do niego.
— O! pewnie gdybyście przez lat czternaście pracując nad tą łagodną i flegmatyczną naturą nie uczynili z niéj lalki wam posłusznéj, nałogowo do spokoju nawykłéj i nieumiejącéj kochać nikogo, a bawiącéj się wszystkiém — westchnął Sułkowski. Patrzeć dziś na tę ruinę człowieka, nadto boleśnie. Pomści go przyszłość na pamięci waszéj.
Zamilkli znowu — Brühl dodał jeszcze:
— Nie mam sobie nic do wyrzucenia. Zdało mi się że sama Opatrzność sprowadziła nas tutaj, aby zabliźnić do reszty ranę, i krzywdę uczynioną wynagrodzić. Z méj strony wszystko co tylko można było wymyślić, zrobiłem dla spełnienia widoków Opatrzności, aby być posłusznym palcowi Bożemu.
— Bóg i Brühl, jak to brzmi! — rozśmiał się Sułkowski. — Naprawdę pozazdrościłeś sławy Zinzendorfowi. W dziwném usposobieniu spotkałem w. ekscelencyą; między luteranizmem saskim, a katolicyzmem polskim. Widać, że te dwa wyznania zeszły się na granicy i zdublowały, a ztąd taka pobożność!
— Jestem katolikiem — odezwał się Brühl.
— Wiem, w Polsce — odparł Sułkowski — ratio status.
Brühl zamilkł.
— A nawet musicie być bardzo gorliwym, gdy was poczciwy Guarini tak proteguje.
Mówiąc splunął Sułkowski, pochylił się i przylegnął niemal do szyby ciemnéj, chcąc wyjrzéć na podwórze.
Potém słowa niemówiąc, wziął futrzaną czapkę i zostawując Brühla samego, wyszedł z izby do sieni. Wiatr wył ciągle i deszcz lał jak z rynny, pomimo to nie wchodząc już do izby, książę kazał kamerdynerowi zaprzęgać.
Służący chciał protestować.
— Do piérwszéj lepszéj wsi, gospody, chaty, byle ztąd precz — zawołał. — A prędko!!
I nie wszedł już do gościnnéj w któréj Brühla pozostawił; wolał sień zimną, a gdy nareszcie po dość długiém oczekiwaniu powóz zaszedł przed ganek, rzucił się doń niecierpliwy i pytającemu słudze odparł:
— Dokąd chcesz: wszystko jedno.
Przez oświecone z wnętrza okno gospody widać było cień czyjś, jakby usiłujący dojrzéć w ciemności co się przed domem działo. Powóz Sułkowskiego ruszył, i głowa w oknie znikła.



KONIEC.





  1. Die wahre und gründliche Gottseligkeit aller Christen iugemein, nebst einer abhandlung vom Gebet. 1740. Drugie wydanie z r. 1773.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.