Bracia Zmartwychwstańcy/Tom III/VIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Bracia Zmartwychwstańcy
Podtytuł Powieść z czasów Chrobrego
Wydawca Spółka wydawnicza księgarzy w Warszawie
Data wyd. 1876
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Kraków
Inne Cały tom III
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VIII.



Radość przepełniająca serce królewskie płynęła z niego na wszystkich; powołał do siebie Mieszka, który się trzymał na uboczu, kazał przyjść Bezprymowi i obdarzył go, aby na dzień uroczysty wspaniale mógł wystąpić, uśmiechnął się synowéj, Odzie ogłosił, że będzie królową na równi z innemi, nadał opatowi ziemię i lasy, Jaksom majętności kazał wykupić... sypał wkoło siebie dobrodziejstwy. Był szczęśliwym.
To błogosławieństwo, którego potrzebował dla dzieła życia całego, miało je utwierdzić na wieki.
W dniu gdy korona upragniona nadejść miała, wysłano poczty naprzeciw posłom co ją wieźli, aby z wspaniałością należną wprowadzoną została i złożoną na ołtarzu, dopókiby do Gniezna nie była przewiezioną, gdzie koronacya odbyć się miała z uroczystością wielką, przy napływie wszystkich panów, wodzów, władyków i rycerstwa, których gońcy powołać mieli z kraju całego i najdalszych jego granic.
Rozesłano ich wcześnie naznaczając dzień dosyć odległy, aby wszyscy czas przybyć mieli.
Gdy w Poznaniu taka panowała radość, w Magdeburgu i na dworze cesarskim dowiedziano się z zeznań o. Romualda, iż korona oddana w ręce czatujących na nią wcale nie była tą, jaką papież Benedykt poświęcił.
Wyczekawszy nieco, posłany benedyktyn oznajmił to i oświadczył, iż gotów jest stwierdzić przysięgą. Sama obojętność jego a szyderskie prześmiewanie się Andruszki dowodziły zresztą, iż tak być musiało. Od granic téż wysłani na zwiady przybyli z oznajmieniem, że poświęcona korona, mimo wszystkich zabiegów, była w Poznaniu, a uroczysta koronacya odbyć się miała w Gnieznie.
Niepodobieństwem jest opisać wściekłość, jaka opanowała arcybiskupa i nieprzyjaciół Bolesława, gdy się o tém przekonali, iż mimo nich osiągnął czego pragnął.
Nie szczędzono Bolesławowi tych nazwisk, jakich mówiąc o nim użyli kronikarze niemieccy. Teraz więcéj niż kiedykolwiek był on dla nich lisem chytrym, wężem wykrętnym, oszustem złośliwym... Wzrosła złość i chęć zemsty przeciwko niemu, jak niegdyś opat Aron przepowiadał.
Tém się pocieszali cesarscy, iż mieli na samym dworze wroga, tych na których rachować mogli. U boku Henryka i pod jego opieką byli synowie Mieszka i Ody starszéj: Ryksa niemka, Oda markgrafówna, Bezprym, który szukał zawczasu opieki cesarza; były to narzędzia, których sobie w dogodnéj porze użyć obiecywano. Bolesław jeszcze im był strasznym, ale potomstwo jego mieli w ręku.
Czekali i czyhali.
Tymczasem mszczono się na niewinnych, trzymając w srogiém więzieniu Andruszkę i o. Romualda. Dano ich do odludnego zameczku w górach, pod klucz stróża, który już niejednego cesarzowi nienawistnego winowajcę zamorzył w lochu. Napróżno opat Aron usiłował przez zakonników św. Benedykta wstawiać się za nimi. Król téż obstawał przy tém mocno, aby jakimkolwiekbądź środkiem tych, co dla niego cierpieli, oswobodzić. Naznaczono okup wielki. Tenby téż może nie został przyjęty, lub w ostatku trupyby zań tylko wydano, gdyby nie znaleziono w sąsiedztwie na lichym burgu siedzącego barona, który ofiarował się za opłatą na gródek wpaść, gdzie załoga była słabą i więźniów dobyć siłą.
Stało się jak przyrzekł. Nocą naszedł z kupą ludzi niespodzianie chciwy okupu obrońca na gródek, którego nie pilnowano wcale, schwytał dozorców, zagroził im śmiercią, do więzienia wprowadzić się kazał i odbił nietylko tych dwu, ale i innych, którzy w lochach gnili.
Ci rozpierzchli się w górach, a rycerz uprowadził Andruszkę i benedyktyna, którym bezpieczną wskazano drogę i opatrzono na nią.
Nim w Gnieznie nastąpiła koronacya króla, już i tych dwu straconych wróciło do Poznania. Lecz obu ich trudno prawie poznać było, tak straszliwie niewola się znęcała nad nimi. Wybledli, schorzali, zgłodniali, zmęczeni, wyschli, potrzebowali dłuższego spoczynku, by odzyskać siły. Jurga od chwili przybycia nie odstępował brata, a król obu ich obsypawszy łaskami, ojcowską troskliwością otaczał. Oba naówczas pokłonili się panu prosząc, aby im dozwolił spocząć na ojcowiźnie.
Choć niechętnie puszczał ich Bolesław od swojego boku, choć ociągał zrazu zezwolenie, w ostatku zgodził się, aby jechali do domu.
Dowiedziawszy się o tém pozdrowiał Andruszka wnet i uczuł, że na koń siąść może. Jurga, któremu z Sieciechówną król sam obiecał sprawić wesele, szczęśliwy jechał gniazdo wyściełać.
Wiedzieli już, iż Bolesław majętności im wykupił, ale z cudzych rąk wyrwane, w jakim stanie odebrać mieli! Nadeszła była zima, przypominająca ową smutną, która dla nich tylu nieszczęść była przyczyną... Tak samo znowu ziemia była całunem okryta, ogołocone z liści drzewa, lodem zasłane rzeki i jeziora; wracali drogą tą pamiętną, którą ich królewski wysłaniec pod strażą na sąd prowadził. Wszystkie te wspomnienia, choć się niemi truć nie chcąc, nic o nich nie mówili, przychodziły im na myśl mimowolnie, a w miarę jak się do pustki zbliżali, smutnieli oba i jakaś ogarniała ich obawa.
Rycerskie ich serca miękły pod wrażeniem, które jako niemęzkie wyrzucali sobie, chociaż mu ulegali.
Jechali w małym orszaku czeladzi, choć opatrzeni we wszystko, lecz nie tak świetnie i butno, jak niegdyś tu z kijowskiéj powracali wyprawy.
Andruszce na myśl téż przychodziła nieszczęśliwa owa niewolnica grecka, którą ostatniego dnia przed przybyciem do Poznania w lesie zbłąkaną stracili i słychać o niéj nie było. Po powrocie z Rzymu mówiono im wprawdzie na dworze, iż się tam Antonia ukazała była, ale wkrótce potém znikła. Andruszka litował się nad jéj losem.
Ostatniego dnia podróży, gdy się już do Jaksowych borów zbliżali, gołoledź się wzięła wielka, która jazdę utrudniała. Konie się ślizgały tak i padały, iż wpośród drogi musieli stanąć szukając kowala, coby im zaostrzył podkowy. Rzecz to pod owe czasy nie była tak łatwa. We dworach tylko i miasteczkach znajdowali się ci, wysoko naówczas cenieni kunstmistrze, którzy z żelazem rady sobie dawać umieli. Znając dobrze drogę wiedzieli gdzie się udać, dla okucia koni na ostro, ale zmarudzili wiele czasu i co mieli stanąć przed wieczorem w starym dworze, ściągnęli do nocy.
Słońce już dawno było zaszło i gwiazdy się pokazały na niebie czystém, które ostry mróz obiecywało, gdy z lasów wynurzywszy się na szeroką polanę gródek otaczającą, z bijącém sercem ujrzeli go zdaleka. Zdumieli się mocno, zamiast ciemnéj pustki widząc światło we dworze i dymy buchające po nad dachy. Andruszka i Jurga mimowolnie i razem popędzili konie żywiéj. Wrota stały otworem, podwórzec pełen był ludzi i koni. U podsienia roiło się jakby gośćmi. Postrzegli, że na nich tu oczekiwano. Pachołkowie trzymali pochodnie smolne, przy których świetle poznali swoich stryjecznych, starego Tomka Jaksę, którego dwoje pacholąt pod ręce trzymało i wszystkich swych krewnych i powinowatych. Na przedzie stał dziedzic Komory, ten co króla u siebie krwi półmisą chciał przyjmować.
Zsiedli z koni uradowani gospodarze, naprzód do najstarszéj głowy rodu, do Tomka Jaksy z pokłonem.
— Niech Bóg błogosławi zmartwychwstałym! — zawołał głosem drżącym starzec — niech Bóg błogosławi, a pomnijcie, coście to przeszli za młodości bujność i że cudem ocaleni jesteście...
Wszyscy zatém ściskać się zaczęli i okrzyki zabrzmiały w podwórcu. Dawni słudzy i dwornia cisnęła się do panów, padając im do nóg i całując po rękach. Niektórych brakło, ci już spoczywali na „Bożéj roli“. Zdala, pod słupy drewnianemi w czarnéj sukni Andruszka ujrzał Antonią, która zdawna tu widać czekała na niego, klasnęła tylko w ręce i zawstydzona uciekła.
Dom, który się pustym i ogołoconym zastać spodziewali, z rozkazu króla obficie był zaopatrzony we wszystko. W wielkiéj izbie zastawione stoły czekały na gości. Gdzie zajrzéć pełno było szat, oręża i dostatku...
Snem i cudem wydało im się to odrodzenie do nowego żywota po tylu przebytych przygodach.
Wnet téż służba z misami, dzbanami, ręcznikami, jadłem i napojem ciągnąć zaczęła i wszyscy u stołu mieścić się wesoło. A że był i duchowny zesłany przez króla i opata dla poświęcenia domu na nowe życie, uroczystém błogosławieństwem rozpoczęła się uczta. Trwała ona do dnia białego, bo każdy z dawnych i nowych dziejów miał co opowiadać, a szczególniéj Jaksowie oba o swéj podróży, w któréj tyle cudów oczyma swojemi oglądali, a o tylu się nasłuchać mieli zręczność. Tym co się nigdy po za granicę zachodnią kraju swego nie ruszyli, zdały się nie do wiary opisy krajów, jakie Jaksowie przebywać musieli i powieść o stolicy wielkiéj, któréj na pół zniszczone wspaniałości oglądali.
Cały dzień następny owi goście pozostali jeszcze, przesiedzieli i dzień trzeci, a Jaksowie się przekonali obejrzawszy po domu, iż zapasów na przyjęcie starczyło. Było wszystkiego podostatkiem.
Czwartego dnia dopiero zostali sami, a że Jurga do wesela musiał się sposobić, a Andruszka szeptał coś, iż gotów téż poślubić greczynkę, bracia radzi nieradzi o rozłączeniu się pomyśleć musieli. Na obszernych ziemiach, które w ich posiadanie wróciły, była druga stara, opuszczona siedziba, zwana Gródkiem zielonym. Andruszka chciał tam osiąść. Jurga gotów mu był ustąpić z Jaksowych borów, lecz starym obyczajem słowian ojcowskie gniazdo należało młodszemu i starszy zmusił brata, aby w niém pozostał.
Podzielono równo ziemię i dary królewskie, a Andruszka nie zwlekając pojechał zaraz na Gródek zielony, aby się w nim zagospodarować. Jurga tymczasem w dawnym dworze krzątał się przyprowadzając go do porządku, ściągając służbę i gotując się na przyjęcie młodéj pani. Niewiele naówczas wymagano, życie nawet po królewskich i pańskich dworach było bardzo proste i niewytworne. Kraj na wojny narażony, cały był niemal wiekuistém obozowiskiem. Nawykły były i niewiasty, w razie wieści o napadzie, dosiąść konia, uchodzić w lasy i koczować w nich pod namiotami, często potém, gdy niebezpieczeństwo przeszło, wracając na zgliszcza.
Parę izb starczyło dla gospodyni i jéj pracowitego dworu, spędzającego dni całe u kądzieli i ogniska; a choć w uroczystości obwieszano się łańcuchami i odziewano złotogłowem, nie wstydziły się królewne prząść a księżniczki gotować.
Oba Jaksowie pozostali pracując około domów, gdzie wiele do czynienia mieli, aż do dnia naznaczonego na koronacyę królewską.
Bolesław chciał ją mieć tak świetną, tak wspaniałą, ażeby odgłos jéj niemców utrapił i rozszedł się po całym świecie. Szczególne mając nabożeństwo do świętego męczennika Wojciecha, naznaczył król dzień jemu poświęcony w kwietniu na obchód ten, na który zwołano ze wszystkich ziem podległych wojewodów, żupanów, starszyznę i co było najznaczniejszego.
Na grodach tylko w obawie, aby nieprzyjaciel nie korzystał z ogołocenia ich, pozostawiono dowódzców i załogi. Wszyscy jechali z pocztami świetnemi pod znakami ziem, prowadząc lud przyodziany wspaniale. Ze wszystkich kościołów i klasztorów zwołano duchowieństwo, aby liczbę jego pomnożyć. Zaprosił król i Guncelina, i markgrafa Ekarda ojca Ody, i niemców kilku, aby świadkami byli uroczystości, która wspaniałością królewską dorównać miała pamiętnemu przyjęciu w Poznaniu i Gnieznie cesarza Ottona III.
Zamek gnieźnieński nie mógł starczyć na pomieszczenie ani połowy gości, jacy tu przybyć mieli, chociaż do starych dworców kilka wielkich izb stołowych przybudowano. Reszta ludu i panów pod namiotami i szałasami nad jeziorem, na Jeleniu, na podzamczu obozować miała. Już w połowie kwietnia z Poznania nieustannie szły tu wozy ładowne, a ostatnie miesiące zimy wszyscy łowcy królewscy polowali w lasach, aby mięso na te gody przysposobić dla pospolitego ludu.
Na tysiące liczyć było można spodziewanych gości, którzy wszyscy na koszcie i żywności króla utrzymani być musieli. Nie było to już pierwszyzną dla Bolesława, bo dwór cesarski także licznym był i zjazd ogromny. I teraz dla dodania okazałości, co najpiękniejsze poczty pancerników barwianych, co najżwawsi tarczownicy, stawać mieli w otoczeniu królewskiém.
Siedział jeszcze na arcybiskupiéj stolicy gnieźnieńskiéj brat Wojciechów Radzym, mąż świątobliwości wielkiéj i ducha tego, co męczennika ożywiał, starzec już w latach podeszły, przez króla na równi niemal czczony z tym, którego ciało na wagę złota wykupił. Jemu dano było, jakby w imieniu Wojciechowém namaścić skroń królewską... i od nikogo innego poświęconego wieńca nie chciał Bolesław przyjąć, tylko z rąk jego.
Na wzór obrzędu, z jakim koronowano cesarzów w Akwisgranie, duchowieństwo ułożyło ceremoniał przyszły. Korona z Rzymu przysłana, włócznia św. Maurycego dar cesarza Ottona, w berło oprawna, miecz błogosławiony, który Bolesław zawsze u boku nosił, służyć miał do koronacyi. Jabłko dano ukuć z bryły złota niewielkim kunsztem, ale go tylko silna dłoń króla podźwignąć mogła, tak było ciężkie. Ciężkie jak władanie krajem, ciężkie jak odpowiedzialność zań przed Bogiem.
Na kilka dni przed św. Wojciechem na gościńcu z Poznania do Gniezna lud płynął tak gęsto, jechało wojsko, szło wozów tyle, iż się przecisnąć było trudno. Z gości zagranicznych ojciec markgrafównéj odmówił przybycia, składając się chorobą, Guncelina przyprowadziła ciekawość. Był tu posłańcem, co miał wypatrzéć wszystko i donieść daléj...
W Niemczech gniewy były srogie, zaciętość niesłychana, potwarze téż rodziły się z niéj najczarniejsze, nie wierzono w koronę z Rzymu ani w błogosławieństwo, zarzucano Bolesławowi samowolę i zuchwalstwo, bunt przeciwko władzy cesarskiéj.
Bolesława mało się to zdawało obchodzić, wiedział że raz włożona korona, siłą poparta, uznaną być musi i poszanowaną.
Dzień naznaczony, choć kwietniowy, wstał z jasną pogodą i słońcem. Podwórce, wały, cały obwód zamkowy i łąki dokoła tysiącem ludu były pokryte. Świątynia gorzała światłami, które grób i ołtarz wielki otaczały, cały blachami złotemi obity, z krzyżem olbrzymim ze szczerego złota, który Bolesław ofiarował. Droga od zamku do tumu wysłana była suknem purpurowém. W kościele naówczas szczupłym, zaledwie dostojnicy i starszyzna pomieścić się mogła, reszta otaczała go zajmując obszerne podwórce.
Gdy Bolesław cały złocistą szatą odziany, w płaszczu purpurowym, ukazał się w drzwiach dworca, rozległy się tysiączne okrzyki dokoła. Poprzedzał go, otaczał, szedł za nim orszak ogromny, w sobolich kożuchach, w łańcuchach, pasach sadzonych, z mieczami u boku, z laskami w ręku dostojnicy... Za królem szło jego radnych dwunastu, za nimi królowa z niewiastami swemi w blasku młodości, dumna, wesoła, szczęśliwa... We drzwiach dwu biskupów, Radzym i poznański powitali pana błogosławieństwem i wodą święconą i ująwszy go pod ręce wiedli ku ołtarzowi. Wstrzymał się jednak Bolesław u grobu Wojciechowego, bo opiece męczennika przypisywał całe powodzenie swoje. Tuż niesiono na poduszkach oznaki władzy, poświęconą koronę, jabłko, berło i miecz, które na ołtarzu złożono...
Rozpoczęły się wśród ciszy modlitwy i śpiewy, a Radzym drżącym głosem przemówił do króla, opowiadając mu o władzy obowiązkach i ciężarach...
Szły za tém owe uroczyste zapytania i odpowiedzi, ważące jak przysięgi, i sama przysięga na ewangelii i przejęte modlitwy, psalmy, aż nareszcie namaszczenie, włożenie korony, oddanie berła, przypasanie miecza, który dobywszy król, na cztery świata strony przeszył nim powietrze, i śpiewy rozległy się wesołe, zwycięzkie, głośne, Bolesław siedział już na tronie, spoglądając dumnie dokoła. U wielkiego ołtarza Radzym niekrwawą składał ofiarę.
W czasie mszy jeszcze ciągnęły się modlitwy dziękczynne. Już nabożeństwo ku końcowi się miało, gdy nagle dzień jasny zmienił się w noc prawie. Czarnemi chmury okryło się słońce, wicher zawył wściekły, sypnęło gradem i ulewą...
Zbladł król siedzący na majestacie, zadrżeli wszyscy, kapłani tylko nie przerwali śpiewu, a Radzym ostatnią odmawiał spokojnie modlitwę... Słychać było w okna i błony kościelne bijącą burzę, parę błyskawic bladych przeszyło powietrze, daleki grom rozległ się długo odbijając i jakby tocząc po okolicy. Na chwilę ziemia, dachy, kiełkująca zieloność wiosenna, wszystko okryło się szatą białą zimową. Na obliczu ukoronowanego, mimo męztwa widać było wrażenie téj przestrogi czy groźby niebieskiéj. Czas jakiś nie ustawał wicher, zdając się wysilać na dach świątyni i jéj ściany, które smagał i oblewał mroźnemi falami. Ostatnia modlitwa była skończoną, gdy burza gwałtowna zwolna uchodzić zaczęła. Niekiedy jeszcze ostatni szturm przypuszczała do świątyni i bezsilna, omdlała, zmieniła się w wiatr słaby, który zdarł z niebios opony. Z za oszarpanych obłoków poczynał błękit przeglądać, ulatujące chmury zmieniły barwę i zbielały, złocąc się promieniami słońca. Coraz szerzéj ukazywał się lazur pogodny, coraz bardziéj rozrywały się chmury i słońce w całym majestacie swoim ukazało się zwycięzkie, w mgnieniu oka roztapiając białe krupy, któremi okryta była ziemia, susząc zmokłe pola i przynosząc ciepło wiosenne.
Tym słońca promieniem zdała się nanowo jaśnieć i twarz królewska, na którą wróciła pogoda i zwycięzki wyraz spokoju.
Bolesław podniósł ukoronowaną głowę, aby natychmiast wstawszy uniżyć ją jeszcze przed ołtarzem i u trumny męczennika.
Gdy król przeprowadzany przez duchowieństwo ruszył nazad do drzwi kościoła, w podwórcach ozwały się trąby, rogi i wołanie wielkie radosne. Całe zastępy pancerników miecze dobywszy stały jakby w obronie ukoronowanego.
Dzień to był wielkiego zwycięztwa po upokorzeniu wielkiém i przeciągnioném długo, zwycięztwa odniesionego nad cesarstwem, wyzwania jakby i wypowiedzenia mu wojny. W tych tłumach co było niemcom przyjaznego, przez nich wysłanego, gryzło wargi i bladło gniewem tłumionym. Guncelin we zbroi wspaniałéj, cały świecący od złota i klejnotów, szedł posępny w orszaku, nie umiejąc ukryć srogiego rozżalenia. Przepych ten niezmierny, seciny wojska, zbrojny lud, potęga nowego króla jadły mu serce. Pomiędzy duchowieństwem, nieznaczne miejsce zajmując, jakby się od oczu ukrywał, sunął się ks. Petrek z pokorą udaną i przejęciem kłamaném. I jego pierś ściskała się pod wrażeniem tego dnia uroczystego, zdającego się zwiastować dalszy szereg dni wielkości i potęgi. Niekiedy okiem i wejrzeniem bojaźliwém rzucił po tych tłumach, sięgnął daleko i wnet, jak oślepiony, wzrok na ziemię upuszczał. Czuł się zwyciężonym, gorycz mu zalewała usta i paliła wargi.
Twarz opata Arona, który był téż w orszaku duchownych, otoczony mnichami swojego zakonu, nie zmieniła się wcale, nie widać było na niéj ani uczucia tryumfu, ani obawy. Zawsze jeden, nieporuszony, spoglądał tylko na króla jakby czytać chciał w twarzy jego. Ani burza nie uczyniła go trwożnym, ni słońce mu dało weselsze oblicze. Nie można było w nim poznać ni domyśleć się tego, którego sprawą i prawie wyłącznym owocem trudu był dzień dzisiejszy. Modlił się ze spokojem człowieka, dla którego wszystko co świat dać i odjąć może, obojętném się stało, spodziewaném i zwyczajném. Wzrok ks. Petrka ilekroć padł nań zaogniał się, białka zdawały krwią zachodzić, oddychał ciężéj, piersi miał zemsty i nienawiści pełne.
Na dworcu wnet otoczyli króla wszyscy, niosąc mu dary i życzenia. Tu poznać było można, jak ten surowy i gwałtowny często król umiłowanym był przez wszystkich. Wojacy szczególniéj, którym w obozie był starszym bratem, zbliżali się doń jak do towarzysza broni, przejęci i poruszeni. Bolesław miał dla każdego uśmiech i wesołe słowo.
Dnia tego królowa jedna była nieco zapomnianą, lecz twarzą wesołą kłamała uszczęśliwienie wielkie, czekając swéj chwili. Jakoż król w ostatku do niéj się zwrócił, a była dnia tego taką krasą przyobleczoną, że oczy wszystkich oderwać się od niéj nie mogły. Siedzenie jéj zgotowaném było przy królewskiém. U tegóż stołu cała zasiadała rodzina, dumna Ryksa, któréj piękność poważna o lepszą szła z zalotną Odą, Mieszko, Bezprym nawet, i w sukni duchownéj skromny i pokorny Dobromir, syn Bolesława, który w Trzemesznie po dobréj woli z mnichami razem przemieszkiwał, a był tak szczęśliwy, że innego życia nie pragnął. Wziął on po matce i rysy twarzy i przymioty duszy, pokorę, pobożność a łagodność.
Kochał go król, ale sercem litościwém tylko. Cóż mu było po synu, który orężem władać ani chciał, ani umiał?..
Bezprym i Mieszko, których stół rozdzielał, siedzieli niekiedy spoglądając ku sobie groźnemi oczyma; braterską w nich widać było nienawiść, od miłości braterskiéj trwalszą.
Bezprym mierzył czasem oczyma Ryksę, czasem uśmiechał się do Ody. U tegoż stołu dano miejsce starszyznie duchownéj i Guncelinowi, który napróżno usiłował udać wesołość. Król téż nie patrzał na niego. Dnia tego zamknięty był w sobie.
Przepowiednia niebios ciężyła nad nim, słońce co przyświecało pochodowi, burza i ciemność, która obrzęd zakończyła, powrót światłości i pogody...
Duchowieństwo nawet skłonne było w zjawiskach takich upatrywać, jak we wszystkiém, znaki i przestrogi Boże. Wierzyli w nieustanne mięszanie się potęg niebieskich w sprawy człowieka najpobożniejsi ludzie. Żadna czynność ważniejsza nie spełniła się bez zwiastowania jéj znaczenia, bez upomnienia, bez groźby lub pociechy z góry. Burza téż ta na umysłach pobożnych zostawiła wrażenie głębokie i pocieszano się tém tylko, że po niéj znowu wróciło jasne słońce.
Gwarna biesiada przeciągała się bardzo długo, nietylko na dworcu, lecz w przybudowanych izbach stołowych pod namiotami, a dla pospolitego ludu pod gołém niebem. Ktokolwiek przyszedł dnia tego, został nakarmiony i napojony, nie odpychano nikogo, nawet najnędzniejszego żebraka.
W jednéj tylko oddalonéj izbie na grodzie, któréj drzwi stały niezamknięte otworem, radości ani biesiady, ni życia nie było. Zajmował ją od lat wielu oślepły Odylon. W przededniu przybycia króla Stoigniew obawiając się, aby zuchwalstwem swém uroczystego nie zamięszał obrzędu, zmuszonym był zamknąć go i straż postawić. Starzec zagniewany, oszalały, który wiedział co się na grodzie gotuje, z gniewu i boleści miotając się zamknięty i bijąc o drzwi i ściany napróżno, padł nareszcie dobity rozpaczą i konał...
Rankiem Stoigniew, któremu znać dano, przyszedł opatrzéć trupa; znalazł go skostniałym.
Leżał na wznak z piersią obnażoną, z brodą rozwianą, z usty otwartemi, jakby w szyderskim ostatni raz rozdarły się uśmiechu, z pięściami zaciśniętemi, a u nóg jego chłopię co go wodziło, skulone płakało rzewnie.
W pustéj izbie nie było więcéj nikogo, na progu szczebiotały wróble zbierając rozsypane chleba pruszyny. Niedaleko ztąd rozlegało się wesele, tu była cisza śmierci i pustka niedoli...
Z tych gromad, które zamek przepełniały, niekiedy zbłąkał się człowiek jaki przypadkiem pod drzwi półotwarte, zajrzał w głąb, stanął przestraszony, popatrzał na starca, którego ciało zsiniałe czekało pogrzebu, na zachodzące się z płaczu chłopię — i uszedł.
Gdy od stołów ruszać się poczęto, a wstawał kto chciał, aby się zbliżyć do innych, podniósł się téż Guncelin, bo mu tu ciężko było oddychać. Pił wiele, aby zalać gniew i jakby oliwy do ognia dolewał, palił go on coraz mocniéj.
Sam nie wiedział prawie jak się znalazł we drzwiach otwartych, aby powietrzem chłodniejszém odetchnąć, szedł tak rozmarzony, że psów plączących mu się pod nogami nie widział i kilka razy skowyczeniem ich dopiero ostrzeżony, opędzać się im musiał.
Już wychodził, gdy na progu nastręczyła mu się twarz znajoma. Stał przed nim ze skrzywionemi usty, sfałdowanemi dziwacznie ks. Petrek. Znali się z sobą dobrze. Porozumieli się oczyma i wyszli w podwórze, ale i tu wrzawa mówić nie dawała, a ludu kręciły się gromadki wesołe. Posunęli się daléj milczący, a idąc tak coraz spoglądali na siebie, mówiąc oczyma, bo nie śmieli ustami... Guncelin pogardliwą twarz przybrał. Petrek szyderską.
— Cesarski przepych! niewidziana wspaniałość! Wielki pan nasz! — odezwał się tak, iż rozpoznać było trudno, czy urągał się, czy podziwiał, czy szczerym był czy obłudnym.
— Dzień uroczysty! dzień wesela i zwycięztwa... Żal tylko, że Bóg go napiętnował groźbą i przestrogą... Słyszeliście tę burzę, co nasze pieśni zagłuszyła?
Guncelin głową tylko dał znak.
— Takie zjawiska nie przychodzą nadaremnie! palec Boży! palec Boży!.. — mówił ks. Petrek wzdychając. — Żal mi naszego miłościwego pana... Patrzałem nań, gdy grom się dał słyszeć, zbladł i zadrżał... Był to głos Boży!.. tak... wszyscy uczuli, iż to było wołanie z niebios do upamiętania...
— Ale po téj grozie — odparł Guncelin półgłosem — wróciło słońce i pogoda...
— Burza była straszna... — przerwał ks. Petrek, jakby w burzę wierzył tylko.
Szli tak unikając tłumów coraz daléj, jakby przejść się chcieli tylko. Za ścianą dworu dopiero Guncelin stanął, ręką wskazał w stronę komnat królewskich i rzekł cicho.
— Kruche to wszystko budowanie!.. nie potrwa!..
Uśmiechnął się Petrek.
— Co najdłużéj do końca żywota mniemanego króla... Siedzieliście miłościwy grafie u jednego stołu z Mieszkiem i Bezprymem... musieliście widzieć, jak się jedli oczyma... Tak się jeść oni będą o pierworodztwo i koronę... Patrzaliście na śliczną królowę Odę, i téj pan Bóg da potomstwo... Cesarstwo ma tu sprzymierzeńców, a nie ma nikogo, coby miał moc walczenia z niém... Temu jednemu dana była potęga, aby skruszoną została... i w proch się rozsypała...
Mówił ks. Petrek, gdy właśnie u drzwi półotwartych stanęli, za któremi leżał trup Odylona. Płaczące chłopię widać było.
Ksiądz zajrzał i cofnął się ręce łamiąc. Bladością twarz mu się i tak zżółkła okryła.
— A toż nie jest znak prawicy Bożéj, która śmierć zsyła na przestrogę wśród wesela?
Guncelin zajrzał.
— Żebrak jakiś! — rzekł.
— Bratanek pański, któremu on wyłupić kazał oczy — porywczo począł Petrek. — Znałem go, Odylon się nazywał. Ile razy król miał przybyć do Gniezna, czuł swego wroga i wychodził przeciw niemu z przekleństwem. Dziś go ono zadławiło!..
Milczący zatrzymali się czas jakiś patrząc na leżącego trupa. Widok to był nadto przykry, by długo ścierpieć go mogli, odeszli wracając ku pełnym podwórcom.
— Wszystko to nie na długo — przebąknął Guncelin. — Młoda niewiasta dla zmęczonego żywotem człowieka — trucizną. Słodki jad z ust jéj śmierć zaszczepi... Oczy mu się do niéj palą...
Potwierdził Petrek.
— I ja tak mniemam... Kruche i wątłe to budowanie... Trzeba stać na straży, aby w chwili potrzebnéj być na stanowisku... Zawre tu walką, zawre wojną, ledwie mu się zamkną oczy...
Oszukano Ojca św. papieża, uwiedziono go — mówił daléj — zapewniły go przewrotne mnichy, że cesarz dał swe zezwolenie. Inaczéjby Benedykt nie posłał téj korony... Kraść ją musieli złoczyńcy!.. Opat Aron był duszą wszystkiego... Powiedzcie o tém. Cesarz Henryk szanuje tych przewrotnych zakonników, w Kluniaku na ołtarzu złożył jabłko, które mu papież ofiarował, obsypuje ich darami... Tak mu się wywdzięczają... Oni tu wszystkiém... krajem zawładli, zakładają codzień klasztory, mnoży się ich liczba... zapanują. Biskupów objęli, otoczyli... u króla pierwsi, a cesarstwu nieprzyjaźni.
Słuchał Guncelin z uwagą.
— Pobożny pan nasz cesarz Henryk i małżonka jego Kunigunda nie dają sobie na nich rzec słowa... Oni téż dwoje żyją z sobą obyczajem niemal zakonnym — rzekł uśmiechając się Guncelin. — Świątobliwy to pan, ale nie do miecza cesarskiego stworzony... dlatego lada słowiański panek pod nosem mu przywdziewa koronę bezkarnie...
Głową potakiwał Petrek, nie śmiejąc ustami, gdyż cześć miał zbyt wielką dla dostojeństwa cesarskiego, by rzec co śmiał przeciwko niemu.
Westchnienie tylko z ust mu się wyrwało.
Z tysiąca takich obrazów składał się jeden wielki dnia tego. Obok wesela i tryumfu snuła się troska i warzyły bezsilne gniewy, ale te ukrywać się i taić musiały. U stołu pańskiego dwaj powołani Jaksowie sprawiali służbę podczaszych, a ile razy który z nich kubek panu podawał, uśmiechał mu się Bolesław. Drożsi mu teraz byli niż przedtém, jako te owieczki zbłąkane, które do stada wróciły.
I nie jeden dzień, ale całe siedem ucztowano tak w Gnieznie, przy zawsze pełnych stołach, a coraz weselszéj myśli. Skarbiec pański stał otworem, bo każdy odjeżdżający co przybywał pożegnać, obdarzonym być musiał wedle stanu i dostojeństwa.
Już się miały ku końcowi uczty, a król do Poznania zabierał się powracać, gdy jednego wieczora wezwano ks. Petrka do opata. Ani wątpił, iż gdy wszystkich za wierne służby i dla pamięci dnia tego obdarzano, on także miał otrzymać dowód szczodrobliwości króla.
Wiadomo było wszystkim, że przez ręce opata Arona szły ofiary dla duchownych, nadania klasztorom i podarki.
Zastał przełożonego swojego w obszernéj izbie na tumie, któréj stoły założone były kosztownemi sprzętami, złotemi i srebrnemi naczyniami i sztabami złota, przeznaczonemi do kościołów, kilka kart, na których spisane były nadania dla duchowieństwa ziem i osad leżały téż przygotowane. Opat przywitał go twarzą jaką miał zawsze.
— Wezwałem was, ojcze — odezwał się — abym wam w imieniu króla podziękował za usługi, jakieście mu oddali. Przeznaczono wam tę ilość złota w nagrodę i — wszystkie koszta podróży...
Ostatnie wyrazy zdawały się tak niezrozumiałe ks. pisarzowi, iż zapytał.
— Podróży?.. jakiéj podróży?
Opat chwilę pomilczał.
— Miły ojcze — rzekł w końcu — sądzę, że wam będzie przyjemniéj powrócić do Magdeburga, do przyjaciół waszych, niżeli tu dłużéj zostawać...
Ks. Petrek pobladł.
— Nie przeczę — odezwał się głosem drżącym — iż mam przyjaznych w Magdeburgu duchownych... lecz... sąż już moje usługi tu niepotrzebne, lub miałażby wierność moja dla króla być podejrzaną?
Uśmiechnął się opat.
— Ojcze mój — odezwał się spokojnie — nie podejrzywaliśmy was nigdy, wiedzieliśmy od początku, komu służycie i wiarę trzymacie. Zostawiliśmy was na urzędzie tylko dlatego, iż woleliśmy mieć na nim osobę, któréj wiedzieliśmy, że się strzedz mamy, niżeli się obawiać nieznajomego... Dziś, gdy król koronę otrzymał, gdy wszystko odkryte... po cóżbyście dłużéj pozostawać mieli? Cobyście im donosili?..
W miarę jak Aron mówił, stojący Petrek bladł coraz bardziéj, drżał i o ścianę oprzeć się musiał, by nie paść.
— Potwarze to są wrogów moich!.. — zawołał — ale Bogu ofiaruję niesprawiedliwe posądzenie... On niech nas sądzi...
To mówiąc w piersi się uderzył.
Opat Aron, jak gdyby na stole szukał co dla ks. Petrka było przeznaczone, karty usuwał i przestawiał nagromadzone dary, nie słuchając odpowiedzi. Z głębi wyjął woreczek, rozwiązał go i wyjąwszy zeń zwitki, które pod drzewem Jaksowie odkopali, nic nie mówiąc na dłoni je podał protonotaryuszowi.
Oczy jego padły tylko na nie, ciężki oddech dobył się z piersi — odpowiedzi nie było. Dowód zdrady był nieodparty.
Nierychło począł pisarz bełkotać.
— W sumieniu czysty jestem... służyłem kościołowi i cesarstwu, którym wierność winienen. Jeźli kto zdrajcą, to ci, których pobożny pan łaskami obsypuje, a ci przeciw niemu się zmawiają.
Opat wzgardził odpowiedzią.
— Konie i służba gotowe dla was — rzekł — zabierzcie złoto... Choćeście chcieli nie mogliście nam zła uczynić, a praca była pożyteczną... Więc płaca wam należy...
To mówiąc opat posunął złota bryłę i głową skinął na pożegnanie, ks. Petrek zagarnął w połę datek i oddalił się w milczeniu...






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.