Bracia Zmartwychwstańcy/całość
<<< Dane tekstu | ||
Autor | ||
Tytuł | Bracia Zmartwychwstańcy | |
Podtytuł | Powieść z czasów Chrobrego | |
Wydawca | Spółka wydawnicza księgarzy w Warszawie | |
Data wyd. | 1876 | |
Druk | Wł. L. Anczyc i Spółka | |
Miejsce wyd. | Kraków | |
| ||
Indeks stron | ||
Artykuł w Wikipedii |
Starym był ród Jaksów u polan nad Odrą i Wartą, a szerokiemi tu władał posiadłościami. Mówiono o nich, prawili oni sami o sobie, że niegdy z między serbów wyszedłszy, gdzie kneziami byli, osiedli tu od rodzinnych chroniąc się waśni; drudzy ich do Leszków i Pepełków krwi liczyli. To pewna, że do najmożniejszych należeli władyków, a choć się rozrodzili, ziemi stało dla wszystkich i skarbca, ubogim żaden nie był. Z dostojniejszemi téż rody wielu węzłami połączeni byli, żon sobie wysoko zawsze szukając, czasem i w krajach sąsiednich. Ludzie byli wszyscy rycerskiego rzemiosła, a u siebie doma tak panowali własną wolą, jak kneziowie polańscy w Poznaniu i Gnieznie, tylko że im poczty na obronę kraju stawić musieli.
Gdy Mieszko chrzest przyjmował święty, Jaksowie téż, nie ociągając się, wiarą nową się odrodzili; a mówiono nawet, że niżeli została ogłoszoną polanom, oni ją już w niektórych domach swych potajemnie wyznawali, acz nie wszyscy.
W Gnieznie do chrztu Mieczysławowego dwu braci stawało, Chroberz i Zbilut, a ci imiona nowe Janka i Andruszki przyjęli.
Oba starzy już wojacy byli, acz krzepko swe lata nosili na barkach niezgiętych; oba téż po dwu synów następców mieli, którzy w ich ślady chodzić obiecywali. Młodzież to była gorąca i butna, do wojny i wycieczek stworzona, tęskniąca za wyprawami, nierada spoczywać w domu. Od dzieci ich do tego noszono.
Stary Jaksa, którego Andruszką na chrzcie nazwano, chłopców miał dorosłych, wiekiem od siebie o rok się tylko różniących; ci już z królem Bolesławem Wielkim i do Czech i na Ruś chodzili z pocztami, a sprawiali się jak nie można lepiéj. Przy ojcu siedzieli rzadko, ten zaś zaniemógłszy ciężko, sam już królowi służyć nie miał siły, kochali się z sobą jak bracia, trzymali razem nieodstępnie, tak że ich pojedyńczo niemal spotkać było trudno. Starszy z nich po ojcu imię Andruszki wziął, drugi się zwał Jurgą. Posiadłość mając niedaleko granic, kędy częste bywały napaści, musieli się Jaksowie trzymać czujno a obronnie.
Właśnie Bolesław był na Rusi z niemi, gdy stary ojciec, który się już i o kiju ruszyć nie mógł, życie zakończył.
Pamiętał on jeszcze Ziemomysła czasy, napół i potroszę poganin był, choć późniéj się już nawróciwszy, wedle nowéj wiary i obyczaju żyć się starał. Opowiadano potajemnie, że na łożu śmiertelném służbie swéj polecił, aby po chrześciańskim pogrzebie, nocą z ziemi ciało dobywszy, starym obyczajem na stosie je spalili. I tak się téż podobno stało, a duchowieństwo dowiedziawszy się, choć sarkało, przez palce patrzéć na to było zmuszone.
Gdy synowie potém oba z owego sławnego grodu Kijowa powrócili, w którym się pono wszyscy, nie wyjmując pana, nad miarę zabawiali wesoło, znaleźli dworzec pusty, służbę tylko wierną stojącą na straży dobra pańskiego, a w skarbcu ogromne stosy dostatków, niemal królewskich. Ojcowskiego oka i powagi zabrakło, młoda krew w nich wojacza zawrzała i wkrótce bardzo jakoś, że Bolesław na nową wojnę nie wzywał, poczęli życia swobodnie zażywać, nie żałując sobie niczego.
Starszy Andruszka pomiędzy innemi z Rusi łupami greczynkę niewolnicę z sobą przywiózł, niewiastę dziwnéj urody, lecz na podziw téż płochą i niepomiarkowaną, która zbyt wesołe życie lubiła. Stary więc dworzec, niegdy spokojny, gędźbą się rozlegał i śpiewami, sprawiano uczty ciągłe i gości się nie przebierało.
Oba bracia ludzie byli samopas żyć lubiący, rozpuszczeni jak wojacy, nawykli życie stawić bez wahania, ale téż używać go bez miary.
Duchowni bliżéj mieszkający upominali ich wprawdzie o to, ale słowa ich niewiele skutkowały, Jurga i Andruszka ujmowali ich sobie, zapisując łąki i lasy kościołom, aby im pokój dano; bo ziemi więcéj mieli, niż im było potrzeba.
Król Bolesław Wielki, choć mu może donoszono o młodych Jaksach, dla swojego rycerstwa dosyć był pobłażającym, sam téż podczas wiodąc takie życie wojacze, przebaczał sobie i drugim wiele, byle na zawołanie poczet stał cały, a dobrze zbrojny.
Jurga i Andruszka jeździli niekiedy na dwór pański z pokłonem, król ich po ojcowsku przyjmował, poił, karmił, o wyprawach mawiał z nimi, zawsze obdarzonych odsyłał, a o rozwiązłe życie strofować zaniechał.
Jurga w Poznaniu bywając najrzał u boku królowéj będącą, piękną Teodorę, córkę Sieciecha ochmistrza królewskiego, i myślał słać jéj drużby. Oboje się sobie podobali i jakby stworzeni byli dla siebie. Nie wiedzieć czemu to odkładał z dnia na dzień, aż twarde przyszły czasy.
Na starym grodzie, gdzie oba bracia dzielić się nie chcąc ojcowizną, siedzieli, dziwy się dziać miały, swawola straszna. Niebardzo się chciało Jurdze żonę tu wprowadzać, Andruszka téż nie rad się był od brata odłączyć.
I szło daléj postaremu. Łowy sprawiano ogromne, uczty książęce, ubogich obdarzano bez miary, nie czyniąc w nich wyboru, z sąsiadami naprzemiany to się wichrzono, to godzono i zapijano...
Przyszło do tego wreszcie, że na owo życie szalone poczęło braknąć, ze skarbca powynoszono i rozdrapano co było, posiadłości dużo rozdano i rozprzedano. Bieda była za pasem, a upamiętanie przyjść nie chciało. Obaj nasi rycerze rachowali pono na nową jakąś wojnę i łupy, któreby ich zasiliły i majętności pozakładane wykupić dopomogły.
Wszystkiego pono złego przyczyną był szwab, przybłęda, co się tam na dwór wcisnąwszy, nowe wprowadzał zwyczaje, jakie, według niego, na zachodzie Europy rycerstwo i panów odznaczać miały.
Sam on korzystał z braci, drugim ich łupić dozwalał, pochlebiał, płaszczył się, a na wsze ich bezprawia wyciągał. Szwabowi imię było Gwidon. Niegdy za Ottonów dużo się pono po świecie włóczył, plótł o swych bojach z Saracenami we Włoszech, o podróży do Byzancyum i o różnych niestworzonych przygodach na cesarskim dworze. A że Jaksom wmawiał, iż równych im dzielnością rycerzy na całym nie spotkał świecie, dobrze mu się działo.
A no z nimi było źle. Choć niby sługa pokorny, on z greczynką Antonią trzęśli dworem i panami swoimi, wiodąc ich do zguby. Ani się opatrzyli Jaksowie, jak ona nadeszła.
W skarbcu nie było już nic, jeno półki próżne i skrzynie otwarte. Ludzie dawać nie chcieli, z ubogich osadników drzéć nie było łatwo.
Śpiewano jeszcze i spijano we dworze, ale i pieśni nie były tak głośne jak niegdyś, i napojem się trzeba było obchodzić domowym. Stare miody wyschły do kropli, nowych nie stało z czego sycić, a i piwo warzono coraz gorsze. W starym dworcu znikły wspaniałości dawne, rozchwytali je potrosze mniemani przyjaciele, a teraz ich już widać nie było.
Żył jeszcze stryj Janko; choć nieco opodal mieszkał, słyszał co się u bratanków działo; raz czy dwa strofował mocno i groził, potém synom u stryjecznych bywać zakazał, potém już jakby się cale nie znali, zerwało się wszystko.
Człek to był stary, ociężały, więcéj nad to począć nie mógł, a do króla skarżyć się nie chciał. Serce mu się ściskało, że ojcowizna szła tak marnie, że ziemię nawet rozszarpywano, krwi mu swéj żal było, a sił do powstrzymania nie miał.
Gdy wreszcie ciężkie bardzo nadeszły czasy, pomyśleli o tém Jaksowie, by u stryja pomocy szukać i zasiłku, a ten, rozgniewany, że go dawniéj nie słuchano, ani przyjąć, ani mówić, ani wspomódz, ni znać nie chciał i drzwi im swe zamknął.
Tymczasem spodziewanéj wyprawy, na któréj się wszelkie opierały nadzieje, jakoś wcale słychać nie było. Król Bolesław, szeroko zawładnąwszy ziemiami słowiańskiemi, od Dunaju do Bałtyku panując, nowych wojen ani potrzebował, ani żądał. Henryk II, cesarz, w pokoju z nim wrzekomym był, drudzy téż obawiali się wypróbowanéj Szczerbca siły.
Na dworze w Jaksowym borze coraz puściéj być zaczynało, ludzie uciekali od podupadłych.
Właśnie zima się była w końcu listopada na dobre ustaliła, śniegi nawet upadły i trzymały się już, najlepszy czas do łowów nadchodził. W nich dwaj bracia jedyny ratunek znajdowali i pociechę. Dniami i tygodniami siedzieli w puszczach i lasach, a no kiedyś przecież i do domu zajrzéć trzeba było, aby w ciepłéj izbie odpocząć.
Dnia tego, gdy się nasze rozpoczyna opowiadanie, Jurga i Andruszka z nieodstępnym szwabem i ludźmi do łowów właśnie się na dworzec przywlekli, oba chmurni, bo myśliwstwo się téż nie wiodło, spocząć jakiś czas doma zamierzali. Rozpalono więc ogień w wielkiéj izbie i służba się krzątała. Gwidon był do koni zszedł, nikogo w izbie, oprócz dwóch braci.
Niegdyś oni wesołymi być umieli, wszystko w nich dobrą myśl obudzało, przygody co najtrudniejsze do przebycia witali ochoczo. Teraz oba milczeli posępnie, patrząc na ognisko, to z ukosa na siebie.
Nie odzywał się żaden, bo powiedzieć dobrego nic nie mógł, złego nie chciał.
Trwało to dosyć długo, gdy się młodszy Jurga odezwał zcicha.
— Co tobie, Andruszku?
— Chciałem spytać, co tobie Jurgo? — odparł drugi. — Jeszczem cię ja takim nie widział.
— A ja ciebie, bracie.
— Bieda u nas...
— Bieda...
— Wojnyby nam trzeba...
— Król ociężał, już mu się na nią nie chce i nie zbiera... Lepiéj mu w Poznaniu siedzieć, rycerzy przyjmować i zastawiać stoły...
— Bieda...
Westchnęli oba.
Szwab, który przed chwilą do izby powróciwszy, u progu stał i słuchał, odezwał się, gdy zamilkli Jaksowie.
— Na biedę sobie u nas ludzie radzić umieją, gdy głupi pokój trwa nadto długo...
Spojrzano na niego.
— Trudno rycerstwu dać mieczom w pochwach rdzewieć. Nie ma nieprzyjaciela, trzeba polować na podróżnych...
Andruszka głową potrząsł silnie.
— U nas tego zwyczaju nie ma — rzekł żywo — gość u nas wszelki bywał zawsze bezpieczny.
— Swój... to pewnie — mówił szwab niezmięszany — a obcy, po co się mają po gościńcach włóczyć ze skarby wielkiemi. Co mają za prawo w cudzéj ziemi handlować?.. U nas, jeśli po dobréj woli podróżny okupu nie da, idzie do lochu, albo i głową nałożyć musi. Na czyjéj ziemi kupiec zdechł, do tego skóra jego należy...
Bracia posępnie milczeli, niemiec mówił daléj zwolna, pocichu, oczyma na nich rzucając kosemi, jak gdyby badał, co z nich te słowa uczynią.
— Tuby się nieraz dobrze obłowić można na tych, co do Poznania, do Gniezna, z Grecyi i Rusi przeciągają. Spotykałem wozy i konie juczne, na które aż ochota brała. No... ludzie to niby orężni... i żelazaby się dobyło przecie, co dawno świata nie widziało i krwi innéj nad wilczą nie kosztowało...
— U nas bo tego zwyczaju nie bywało! — powtórzył Jurga kwaśno.
— No... a jam słyszał — ciągnął niemiec uparty — że greckim kupcom nie jeden raz Domaradowie w lasach swoich drogę zastępowali... Obłowili się mało wiele, przecie im za to nikt marnego nie powiedział słowa... co wzięli to wzięli...
Andruszka niechętnie coś zamruczał.
— Ludzie téż prości, co mieczów nie mają, ledwie pałki nasiekiwane, a i ci, zastąpiwszy gościniec, nieraz z tych włóczęgów ściągali daninę... Takie to polowanie jak inne, tylko skórka lepsza...
Jurga się rozśmiał, oczy mu błysły.
— Lepsze to łowy niż na jelenie — rzekł żartując — bo te złotych rogów nie mają, a kupcy trzosy wożą nabite...
— Ho! ho!.. — wtrącił coraz się ośmielając szwab — nie jeden z nich przy sobie więcéj ma srebra i złota, niżeli król posłał prusakom na wykup ciała świętego Adalberta... Wożą go w sztabach, w bryłach, w pieniądzach i różnych kosztownościach... Jest się u nich czém pożywić.
Andruszka słuchał w ogień ciągle patrząc, namarszczony i nierady.
— Milczałbyś! — zawołał w końcu — na co ludziom darmo robić oskomę... Mieliśmy i my złota i srebra dosyć, powróciwszy z wojny, a teraz go i pruszyny nie znajdzie, chyba na rękojeści u mieczyka...
— Hej! hej! — westchnął Jurga — gdzie się to wszystko podziało...
— Źli ludzie rozchwytali, a dobrzy rozdarowali — rzekł szwab. — I od tych, co po pijanu rwali, siłą mocą odebrać nie byłoby grzechu... Zresztą, od biedy, kościołowiby się téż z tego coś dało...
Jurga wstał i wzdychając ciężko, chodzić zaczął po izbie. Piękna Sieciechówna przyszła mu na myśl, nie było jéj teraz gdzie przyprowadzić i czém obdarzyć...
— Mnie już tak dokuczyło to głupie ubóstwo i ta pustka nasza, że gdyby mi się jaki grek nawinął, nie ręczyłbym za siebie... Andruszka, jako dobry brat, widząc mnie przy robocie, takżeby samego nie zostawił... hę?
— Plugawa rzecz... lepiéj wojny czekać... — rzekł starszy.
— Choćby się i nie chciało, tać musimy — dodał Jurga — grecy jak zwierzyna po lasach się nie włóczą... Łacniéj tura niż greka dostać...
Szwab się śmiać począł z kąta.
— Właśniebym ja — odezwał się — mówił panom o czémś podobném, gdybym już co napytanego i napatrzonego nie miał...
Oba Jaksowie zerwali się nagle i przyskoczyli doń. Myśliwska i wojacza żyłka w nich zagrała, podrażniona głupią mową. Może im nie tyle o zdobycz szło, co o samo polowanie.
— Mówże — krzyknął Jurga, rękę mu kładnąc na ramieniu — wiesz co? gadaj!..
Szwab, który był krępy, niepozorny, wyglądał zdala jak prosty parobek i zwykle twarz miał jakąś bezmyślną; gdy się czémś rozpalił, zmieniał nagle oblicze. Małe oczki mu się iskrzyły jak u kota, usta śmiały, a włos, nawpół siwy, wpół rudy, najeżony jak szczecina, zdawał się podnosić, gdyby sierć na stworzeniu podrażnioném.
Potarł brodę rozczochraną i zębami, jak miał zwyczaj, kłapnął.
— Wiem to napewno — odezwał się — że przez nasze lasy kupcy będą ciągnęli z Kijowa przed Bożem Narodzeniem. To ich zwyczaj, spodziewają się już nasi. Jechał przodem na zwiady posłany wypatrywać gościniec i po nich pono powrócił. Kupcy mają być znaczni, koni jucznych kilkanaście, a skarby wiozą wielkie...
— Toć pewnie z niemi bez pocztu i straży nie jadą... — rzekł Andruszka.
— Niby to my nie znamy, co to ich straż i najemne pachołki, na cudzych śmieciach. Zbierane licho, kulawe i chrome, byle plecy do liku stały. Tyle tylko, że na okaz, od pospolitego motłochu, dadzą im siaką taką dzidkę... albo mieczyk zardzawiały. Na nich jakby prawdziwy rycerz chuchnął a dmuchnął, na ziemię polecą jak żołędzie, żaden palcem nie kiwnie.
Nie otrzymawszy odpowiedzi, Gwido zmilczał trochę, oczyma rzucając po braciach, dawał truciźnie się rozgościć.
— Eh! — szepnął w końcu — gdyby mi jeno ludzi dano, jabym sobie i sam z niemi dał radę...
— Zła to sprawa — wtrącił Jurga — daj pokój.
— Czém zła? co złego? — podchwycił szwab — niechby miłościwi panowie pojechali daléj do nas, w niemiecką ziemię, zobaczyliby, że i największego rodu duki i komesy w to się wolnego czasu zabawiają. Ci obcy, co się włóczą, ladajaki gmin, wyzwoleńcy, niewolnicy, mieszczuchy, ladajaka drużyna. Na wilka czy na nich polować wszystko jedno. Nie wiadomo, w jakiego to Boga wierzy. At... i nikt się za to nie ujmie... Przepadło ta, przepadło!.
Oba bracia wysłuchawszy, nie odpowiedzieli ni słowa, szwab zmiarkował, że nasienie zejdzie późniéj i trochę przycichł, jakby mu to było obojętne.
Podano wieczerzę niewykwintną, bo i adwent się już był rozpoczął, a mięsa niewolno było używać. Kasza i ryba go zastępowały, nad piwo mdłe innego napoju nie stało. Skosztowawszy go Jurga otarł wąsy i splunął.
— Liche pomyje — rzekł — ani to w żołądku zagrzeje, ani w głowie nie zaszumi, lepszy miód stary i wino. A zkąd je, u licha, brać?..
Andruszka téż, co lepszy napój lubił, usta wykrzywił. Szwab siedział w końcu stołu.
— He! he! — ozwał się — byłoby za co wina sprowadzić i miodu nasycić, żeby się dobre polowanie udało. Za złoto wszystkiego dostać...
Bracia pospuszczawszy głowy siedzieli, jakby nie słysząc.
Pod koniec wieczery[1] Andruszka wstając spytał, jakby od niechcenia.
— A kiedyż to ta złota zwierzyna wasza ma ciągnąć?
Szwabowi aż się oczy zaśmiały, już swojego prawie pewien był.
Chciało mu się bowiem obłowić raz jeszcze i z téj pustki uciekać, ale nie z gołemi rękami.
— Lada dzień — zawołał — lada godzina... Na niąby już trzeba być na przesmyku, dobre sobie miejsce wybrawszy...
Jurga dodał.
— Zaczepić czy nie... alebym rad widzieć, jak to wygląda... i jak się to wlecze?.. Zresztą... okup ściągnąć na własnéj ziemi... nie tak to straszna rzecz... biorą miasta i król téż opłatę z nich.
Gwido spiesznie mówić począł.
— Staniemy u mostu, miłościwy panie... u mostu na ruczaju, co się Gniłym nazywa... Most pański... albo to dla nich mosty stawiano?.. czy to nie kosztuje?..
— Może ma słuszność — cicho mruknął Andruszka — na swoim moście przydybawszy, upomnieć się o opłatę nie grzech... Toć ziemia nasza...
— Dla jakiegoś tam lichego okupu na mrozie siedzieć nie warto — odezwał się Jurga po namyśle — kto ich wie, kiedy nadjadą, a potém nas zbędą jaką lisią skórką albo kuną...
— Jeżeli zechcą zbyć psim swędem — zawołał prędko szwab — toć na to przecie sposób jest...
Zamiast dalszéj rozmowy poczęła się już drobna słów wymiana, urywana i niesworna, ale szwab widocznie zyskiwał coraz więcéj na braciach; już mu się tak bardzo jak wprzód nie bronili.
Na niczém jednak skończyło się tego wieczora, bracia smętniejsi tylko niż zwykle spać poszli. Jurga myślał, jakby Andruszce życie osłodzić, Andruszka jakby bratu do wesela dopomódz.
Nazajutrz długo zależeli na ranek, nie było się czego spieszyć, ni do czego wstawać.
Przyszedł szwab nie mówiąc nic, tylko oczyma rzucał, wiedzał[2], że go zaczepią sami. Jakoż z przełaju zaczęli o kupców rozpytywać i niemal przez dzień cały o niczém inném mowy nie było, tylko o nich.
Sprzeczano się, wahano, późnym wieczorem stanęło pojechać i zobaczyć, ot tak, co tam może być... Andruszka i Jurga nie chcieli brać ludzi, aby nikt o tém nie wiedział, tylko szwaba za przewodnika. Mieli się uzbroić w kaftany podwójne, w hełmy skórzane twarde, dobry oręż i młoty, ale to tylko na wypadek. We dwu na dziesięciu pachołków licho uzbrojonych śmiało się rzucić mogli. Szwab jednak radził pewnych dobrawszy kilku parobczaków, dla powagi, z większą siłą wyciągnąć na zasadzkę.
Sprzeczano się długo i ograniczono na sześciu. Dwaj bracia ufali w swą siłę i męztwo. Nieraz konni, całą trzodę piechoty gnali i w niewolę imali.
Trzeciego tedy dnia, od stóp do głów uzbrojeni, wyruszyli w las, jakby na łowy. Gościniec, którym kupcy ciągnąć musieli, był o dwie mile ode dworu.
W puszczy przechodził on parów, którego głębinę przepływał ruczaj, a na nim, dla grzęzawicy i topieliska most wystawiono, gdy raz wojsko tamtędy ciągnąć miało. Miejsce u mostu było dogodne, bo z jednéj strony świerki mogły ukryć ludzi w zasadzce, dopókiby się cała gromada w dół nie spuściła.
Ucieczka pod górę była ztąd niepodobieństwem, bo mróz ściął ją i śliską uczynił. Za świerkami łączki kawał nad ruczajem, dość wygodnie obóz dozwalał rozłożyć. Gościńca tego kupcy zimową zwłaszcza porą wyminąć nie mogli, był jedyny do Poznania wiodący, odwieczny.
U mostu więc, w rozdole pod noc przyciągnąwszy Jaksowie, rozłożyli się poza świerkami.
Nie jeden raz im w wyprawach rycerskich w daleko większém niebezpieczeństwie i niewygodzie przychodziło koczować, z małą téż garstką, na liczniejszego czatując nieprzyjaciela; nigdy jednak tak smutnie, a nawet bojaźliwie się do dzieła nie brali.
Nie rycerskie téż to było dzieło. Szwab tylko w swoim żywiole się zdał, śmiał się ciągle i biegał, z pod nawisłych gałęzi ku gościńcowi wyzierając.
Podług jego rachuby, kupcy o innéj dnia porze, jak ku wieczorowi, przejeżdżać tędy nie mogli, gdyż nieopodal było kilka chat osady, którą zwano Kołodzieje, gdzie każda taka podróżnych gromadka, przy szopach na noc stawać była nawykła. Pierwszego jednak dnia nadzieja zawiodła, nie było nikogo na gościńcu, drugiego téż czekano na próżno, i Jaksowie już poczynali z pogańska przeklinać swą ciekawość, a szwaba namowy. Mróz dojmował i wiatr smagał.
Gwido dał się im wygniewać i nałajać — zapowiedzieli mu, że trzeciego dnia, choćby po nocy, do domu powrócą.
Aliści właśnie zmierzchać poczynało, gdy na gościńcu ukazali się jezdni i juczne konie, stąpające powoli. W mgnieniu oka wszystko było pogotowiu, ludzie się z barłogów pozrywali, a Andruszka zapaliwszy się, jakby istotnie zobaczył nieprzyjaciela, sam wnet począł rozporządzać i ustawiać.
Niczego się niedomyślając i nieobawiając, orszak ów zwolna i ostrożnie ku mostowi przybliżać się zaczął. Czekano aż się cały z góry spuści.
Gdy pierwsze konie juczne z przewodnikiem na czele, już na most miały wstępować, Jurga z Andruszką nagle, z za krzaków wypadłszy, drogę im zastąpili — kupiecka gromadka miała może piętnaście koni, ze sześciu przy nich ludzi zbrojnych na pozór, licho — na czele jéj jechał wąsaty, czarny mężczyzna w kożuchu dostatnim, z nożami dwoma u pasa, żelaznym młotem u siodła i mieczem u nogi. Spostrzegłszy naprzeciw siebie zbrojnych, stanął — inni téż ludzie, jakby do obrony, ścisnąwszy się, sposobić zaczęli.
Przewodnik pieszy, popatrzywszy tylko, może poznawszy z kim miał do czynienia — w bok się zaraz rzucił i zniknął. Szwab pierwszy do rozmowy wystąpił — wołając głośno, że przejazd bez okupu nie jest wolny.
Wąsacz odpowiedział mu téż krzykiem, mało zrozumiałym, bo choć to niby ze słowiańska brzmiało, znać w wymowie było cudzoziemca. Na poparcie wyrazów, począł téż garścią szukać mieczyka.
Na widok żelaza, które dobywał, w Jaksach krew zakipiała, już ich powstrzymać nie było w ludzkiéj mocy. Uciekać kupiec nie mógł i myśleć, bo z obładowanemi i znużonemi końmi, ani się śmiał na to porywać. Ludzie jego, stanąwszy po bokach, dobyli téż co kto miał, udając, że się będą bronić zacięcie.
Od okrutnego łajania zaczęto z obu stron... Wtém Jurga i Andruszka skoczyli wprost na wąsacza, i jeden go zaraz przez łeb chlasnął, czapkę przeciąwszy na dwoje... Grek oddał po ramieniu.
Wszczęła się tedy utarczka ogólna, a że u Jaksów i panowie i ludzie, silniejsi byli — skutek łatwo można było przewidzieć. Dwóch pachołków zaraz z koni skoczywszy, w las pierzchnęło, inni popadali od razów, broniący się kupiec także z konia się zwalił, porąbany okrutnie i ducha wyzionął.
Konie ich zrazu rwały się przestraszone, ale z nich para się na ślizgawicy wywróciła, resztę pochwytali ludzie... Nie upłynęło i pół godziny a cała zdobycz, o którą się pokuszono, została w ręku napastników, rozgrzanych bojem i wcale już nierozważających co popełnili.
Odartego trupa rzucono na gościńcu, a Jaksowie, z końmi jucznemi i ładunkiem, puścili się żywo do dworu swojego.
Znając wszystkie ścieżyny, choć ich noc napadła, potrafili przebrać się lasami do domu. Już nawet nie zważali na to, by się ukryć z popełnionym rozbojem, gorączka ich jakaś opanowała.
Ledwie na podworzec przybywszy, kazali ludziom przyjść z pochodniami, zdjęte z koni juki poznoszono do wielkiéj izby na dole, gdzie się czeladź i mnóstwo ciekawych dworskich zebrało...
Na samym dowódzcy karawany dwa trzosy złota zabrano, w jukach zaś były bogactwa różnego rodzaju. Najwięcéj między niemi złotych i srebrnych lam, jakich naówczas panie do okrycia futer i na suknie używały — byzanckich purpurowych szat, jedwabiów tkanych we wzory, wreście złotych naszyjników, kolców, naczyń, i różnych wyrobów nasadzanych kamieniami drogiemi, malowanych emalią kolorową. Łup o wiele przechodził najśmielsze obu braci i szwaba nadzieje. Był tak wspaniały i obfity, iż Jaksowie zapomniawszy o tém, w jaki go sposób zdobyli, odzyskali wesołość, ciesząc się hucznie i głośno.
Szwabowi téż część udzielono piękną, która mu się słusznie należała, bo i naprowadził i karku nastawiał.
Niemal całą noc trwała uciecha i rozmowa o wypadku, podsycana baryłką wina, która się między ładunkiem znalazła. Sami przed sobą uniewinniali się bracia, iż grek pierwszy porwał się do miecza, a oni w prawie swém byli wymagając okupu na moście. Cudzoziemiec więc sam swéj śmierci był przyczyną. Co jeszcze w oczach ich niemałéj siły dodawało dowodzeniom, to, że jeden z nich, acz lekko, ranny był w ramię. Pomsta wydawała się im słuszną, a grabież ledwie za krew płaciła.
Szwab śmiejąc się upewniał i zaklinał, że o podróżnego i pies się nie upomni. Któżby zresztą mógł i chciał, a wiedział gdzie winnego szukać? Trupa, mówił — jak się to po gościńcach zwykle zdarzało, albo pobożna ręka pogrzebie, lub nocą wilcy rozszarpią i nie po zostanie śladu.
Ostatnie przypuszczenie było najprawdopodobniejszém. Zwierza się głodnego włóczyło dużo.
Dopóki rozgorączkowanie trwało, póki szacowano łupy, rozmawiano o potyczce i wzajem sobie pomagano uniewinniać się — bracia zdawali się jakby z powrotem po wojennéj wyprawie — weseli i raźni. Poszli spać dobrze podochociwszy.
Nazajutrz dopiero, przyszły jakieś obawy... Andruszka pierwszy padł na tę myśl, wnosząc z rzeczy wiezionych, czy kupiec nie był na dwór króla powołany do Poznania, i czy go tam nie oczekiwano.
Jeżeli go tam król albo królowa wyglądała? jeżeli się go spodziewano? nuż miał pozwolenie i porękę pańską? Co naówczas?
Kawał zapisanéj skórki z pieczęcią znalazł się u kupca za nadrą, ale w domu nikt czytać nie umiał, i kartę zaraz szwab do ognia rzucił, aby śladu nie było.
Jurga posępnie milczał. I on téż przebudziwszy się zrana, począł jakoś na sprawę zapatrywać się inaczéj. Łup zdobyty wydawał mu się już nie bardzo prawnie przywłaszczonym. Przez zęby cicho klął szwaba i jego namowy.
Oba Jaksowie chodzili niespokojni.
Ludziom co się na wyprawie znajdowali z niemi, nakazano najsurowiéj milczenie. Jeden z nich potajemnie zaraz wysłany został opatrzeć co się z trupem działo. Kazano mu, jeżeliby ciało jeszcze na gościńcu leżało, zwlec je z drogi i w krzakach gałęźmi przyrzucić.
Długim wydał się czas nim posłany wrócił i doniósł — dotarłszy do Kołodziejów, że ludzie od dworu królewskiego powracający do Poznania, ciało z gościńca zabrali i prawdopodobnie musieli je powieść z sobą. Dopytywali oni u bliżéj mieszkających, czy kogo nie widzieli w okolicy; wypadkiem trafili tu na przewodnika zbiegłego, a ten z niedalekiego sąsiedztwa będąc rodem, miał wręcz powiedzieć iż poznał ludzi Jaksów, a że się to na ich gruncie stało, nikt nie mógł być sprawcą tylko oni.
Królewscy komornicy ujęli zaraz tego przewodnika i związawszy go, poprowadzili z sobą.
Ten, który przywiózł tak niepomyślne wiadomości, sam szczęśliwie potrafił uniknąć, iż go nie zabrano, udając podróżnego i nie dając się poznać zkąd był.
Popłoch tedy tém większy padł na winowajców, którzy jeden na drugiego nie mając serca zrzucić winy, na szwaba ją walili całą, bo on to pierwszy podał tę myśl nieszczęśliwą... któréj pokusie ulegli.
Andruszka, przewidując oskarżenie, miał już w myśli sam jechać do króla, aby przed nim opowiedzieć rzecz całą jak należało. Jurga się temu opierał, boćby to było niemal przyznaniem się do winy; szwab téż zakrzyczał w niebogłosy, i postanowiono w milczeniu czekać, co z tego wyniknie — na najgorsze się gotując.
Tymczasem wszyscy trzej, zwoławszy ludzi, sposobili się, na wypadek wszelki, jak się tłumaczyć będą mieli.
Pierwszy ów kupiec grecki dobył oręża przeciwko rycerzom, i srogiém łajaniem ich wyzywał. Cóż więc dziwnego, iż obelg i napaści wytrzymać nie mogli? Reszta sama za tém poszła. Upominanie się o zapłatę mostową nie było bezprawiem.
Tak się pocieszano, dodając sobie męztwa, chociaż bracia znając dobrze króla, gwałtowność jego i surowość nieubłaganą, nie kryli się z tém przed sobą, iż, gdyby przyszło stawać na sąd jego, sprawęby swą przegrali. Królowi szło o to wielce, aby kupcy obcy bezpiecznemi byli wśród krajów jego, bezprawia i gwałty rycerstwa, zarówno jak kmieci i osadników, karał bezlitośnie. Dał tego dowód, gdy nie dawno osiadłych, na puszczy około Kaźmierza pustelników reguły św. Romualda, łotry, chcąc im złoto przez króla dane wydrzeć, pomordowali. Natychmiast ścigać ich, łapać nakazano, obsaczono, ujęto i na śmierć wydano.
Jaksowie mieli u króla zasługi i łaski, przyjaciół na dworze, rodzinę możną, wszystko to mogło ich bronić w potrzebie — ale w oczach króla nie miałoby wagi, gdy raz co postanowił.
Niepokój zwiększył się jeszcze, gdy wkrótce po powrocie posłańca, który dotarłszy do Kołodziejów, przywiózł wiadomość o tém, iż królowi musiano już dać znać o zabitym kupcu — nader przewidujący szwab, nocą zabrawszy część łupu, i gwałtem porwawszy grecką niewolnicę, z kilką ludźmi namówionemi, uszedł tak spiesznie i zręcznie w lasy, iż go pogoń wysłana nazajutrz doścignąć nie mogła.
Nie bardzo im było żal sługi i kosztowności, ale Andruszka bolał nad stratą pięknéj niewiasty, a ucieczka dawała do myślenia, że i on się obawiał pomsty i prześladowania, i od nich uchodził...
Dwa dni z sobą samemi spory wiodąc, godząc się, pocieszając, bolejąc, bracia przetrwali w niepokoju.
Nareszcie, gdy nic słychać nie było, sądzić poczęli, że burza ta może w inną przeciągnęła stronę, gdy — nagle nocą królewski posłaniec we czterdzieści koni nadbiegł, dwór osaczył do koła i przywiózł rozkaz Jaksom, aby się z nim natychmiast przed sąd królewski stawili, jako obwinieni o napad gwałtowny, zabójstwo i złupienie kupca, który dla króla z Kijowa prowadził zamówione towary.
Ani się temu rozkazowi opierać siłą, ani uciekać nie było sposobu — a sąd króla — śmierć była pewna.
Stary komornik i dowódzca pocztu pancerników królewskich Drogosz, dobrze obu braciom z wojen znany, wszedłszy do izby, gdy mu przyszło o tém oznajmywać, z bólu ręce załamał. Słyszał on przykaz z ust samego króla i wiedział co o nim trzymać. Jak on tak i wszyscy co z Jaksami pospołu bywali na wojnach — lubili ich i przywiązani byli do braci.
Jurgę i Andruszkę znano jako ludzi serdecznych, którzy na miłość sobie zarabiać umieli, choć nieraz po żołniersku płochością i porywczością zgrzeszyli.
Drogosz wszedłszy do izby, długo stał niemy nim się zebrał oznajmić z czém był posłany, zdjął potém z głowy hełm, cisnął nim o stół, i padł na ławę.
Jaksowie w posępném milczeniu wysłuchali oznajmienia, spojrzeli po sobie — żaden się z nich nie ruszył nawet. Minął dawno szał, który ich do wybryku pobudził, wytrzeźwili się już byli — widzieli co ich czekało. W duszy Andruszka pragnął tylko ocalić Jurgę, a Jurga myślał jakby brata oswobodził.
— Na pioruna! — odezwał się stary pancernik — na pioruna! cóżeście to za piwa nawarzyli? Wy? najmajętniejsi ze starych władyków, wy, coście złoto garściami rzucali wiedźmom kijowskim — żebyście się połakomili na kupca i jak proste łotrzyki, dla mizernego skarbu na życie podróżnego godzili!!
Żaden się na razie nie odzywał.
— Król zły... zaprzysiągł się, że tego nie przebaczy — dodał Drogosz wzdychając.
Widać było z jego mowy, że, choć tak mówił, radby był znaleść jakiś sposób ocalenia ludzi walecznych i dobrych towarzyszów...
— Słuchaj Drogosz — odezwał się po namyśle Andruszka — nie pytaj jak do tego przyszło. Bies nas skusił w niemieckiéj skórze. Co się stało, na to nie ma rady. Powiem ci jedno — dodał wskazując na brata, ten nie winien nic — jam starszy, jam mu iść kazał — co się stało, ze mnie poszło nie z niego.
Wtém Jurga przerwał.
— Nie słuchaj go... Bóg świadek, jam się pierwszy niemcowi dał zwieść i skusić. Trzeba dać głowę, dam ją nie targując się, byle Andruszce się nic nie stało... On poszedł za mną, nie ja za nim... Kłamie i przechwala się.
Jeżeli król nas nie poszczędzi... to — Bóg się zmiłuje.
Chcieli mówić i sprzeczać się, gdy Drogosz ręką zamachnął tylko.
— Jam tu nie sędzia — mnie was obu przystawić kazano... powiecie królowi jak się rzecz miała...
Pospuszczali głowy Jaksowie, a Drogosz zadumany przyrzucił.
— Póki jeszcze czas ślijcie do stryja — niechaj on przybywa prosić za wami[3] — Dajcie znać przyjaciołom, niech jadą i proszą, jeżeli nie króla, bo do niego w gniewie przystąpić trudno — to do królowéj. Wiele ona może... A no Bolesławowskie słowo straszna rzecz jak grom, król się zaklął... Nie wiele na tém nadziei.
— Albo i żadnéj — dokończył Andruszka — kto się dziś wstawi za nami? Stryj dawno zagniewany, znać nas nie chce, przyjaciele dopóty trzymali z nami, póki szczęście było — nikt nie powie słowa, aby się z łask pańskich nie wyzuł. Niech się dzieje wola Bozka... może jedną głowę dając ocalim drugą... ja moją położę.
— Chyba ja — mruknął Jurga — albo nie — to oba.
Żadnemu z Jaksów na myśl nie przyszło uczynku się zapierać — po żołniersku co popełnili, do tego się znali, a trzeba było ginąć, żaden się z nich śmierci nie lękał. Patrzeli jéj nie raz w oczy na pobojowiskach.
Drogosz widząc, że o niczém nie myślą, sam dworskim szepnąć musiał, aby starego Jaksę i innych plemiennych objechali, zaklinając o pomoc dla nieszczęśliwych.
Wedle rozkazu królewskiego, zabrano towary, jakie się znalazły, konie kupca i wszystko co doń należało. Z południa potém, oba bracia na konie siedli, dwór swój stary żegnając oczyma i rozpłakane sługi, co się w podworce zwlekły zawodząc a jęcząc... Otoczyli ich w koło ludzie królewscy, i puścili się, jak pogrzebowy pochód milczący, do Poznania.
Wiedzieli, że na swój gród stary nie wrócą...
Chociaż w owych czasach osady po krajach zdala od siebie rozsypane były i wielkie je dzieliły przestrzenie — głośny wypadek z Jaksami, z ust do ust podawany rozszedł się zaraz daleko, na wsze strony.
Być może iż przyjaźny obwinionym, stary Drogosz, który ich pragnął ocalić, umyślnie powoli z niemi ciągnął, po drodze rozgłaszając co się stało — aby tym sposobem rodzinę obudzić i w pomoc ją powołać.
Byli téż, jakeśmy mówili, młodzi Jaksowie, mimo buty swéj i szaleństw lubionemi powszechnie — znano ich wady, a ceniono przymioty, któremi je okupywali. Głowy były zapalone, serca dobre, nierozwaga wielka, płochość bez miary, żal téż i skrucha serdeczne.
Na dworze pańskim i w wojsku Bolesława, mało było rycerstwa tak powszechnie umiłowanego, jak Jurga i Andruszka. Nikt ich nie wyprzedził, gdzie karku trzeba było nastawić, w niebezpieczeństwo się rzucić, za przyjaciela ująć, majątkiem lub krwią płacić.
Ilu towarzyszów wykupili z niewoli, ran odnieśli broniąc ich i zastawiając się za nich — niktby nie zliczył. Część znaczniejsza mienia poszła tak nieopatrznie dla miłości ludzi.
Nie odjechał nikt od ich progu daremnie, jeśli to, czego żądał, spełnić mogli.
Oba społem, we dwu nie mieli lat pięćdziesięciu, młodzi, silni, zdrowi, piękni — nie dawno jeszcze wiele obiecywali po sobie — król na nich rachował — teraz, wszystko to, jedna chwila szalona w niwecz obróciła.
Żal téż był powszechny; przeklinano kupca nieszczęsnego, który miał dwu tak dzielnym rycerzom życie kosztować. Wszyscy ich niemal uniewinniali, przypisując napaść tę młodzieńczemu szaleństwu, a śmierć przypadkowi. Inni, wiedząc o przewrotnym szwabie, który wisiał przy nich, winę całą składali na niego i w tém się nie mylili, że jego poduszczeniu sprawę przypisywali. Nikt jednak, posłyszawszy jak się rzecz miała, dowiedziawszy się o królewskim gniewie, nie wątpił, iż Bolesław karę domierzy okrutną. Im wyżéj w łaskach jego stali dwaj rycerze, tém się nawet sroższéj sprawiedliwości spodziewać było można.
Po drodze zbiegano się przypatrywać dwóm jadącym w tém otoczeniu Jaksom, jakby winowajcom wiedzionym na stracenie — czując już, że ich śmierć nie minie.
Drogosz wszystko czynił co mógł, aby podróż jak najdłużéj trwała.
Tym czasem stało się téż, czego nikt się nie spodział, że uchodzącego z zapłakaną i lamentującą greczynką Gwidona, który za granicę przekraść się spieszył z łupem swoim, pojmali ludzie królewscy przypadkiem i do Poznania go odstawili...
Temu, niżeli Jaksowie przybyli, król po krótkiém badaniu, zaraz łeb ściąć kazał, niewolnicę oddawszy do dworu królowéj. Szwab badany broniąc siebie, winę składał na Jaksów, i w ten sposób jeszcze ich więcéj obciążył, a króla rozsierdził.
Na drodze już, od przejezdnych komorników pańskich, dowiedział się Drogosz, iż Gwidon życiem przypłacił.
Z Jaksowych borów zaufany sługa stary, w chwili, gdy Jurgę i Andruszkę brano, oklep na konia skoczywszy, poleciał o mil kilkanaście do stryja, który mieszkał na gródku swoim w Niemierzyszczach. Człek to był lat już bardzo podeszłych, za którego teraz dwu synów na wojnę stawało, bo on już dawno pocztu prowadzić nie mógł.
Swojego czasu zawołany dowódzca, bił się, gdzie tylko zabrzęczały miecze — bywał nie jeden raz na Czechach i w Pradze, chodził na lutyków i pomorców, na prusaków, na ruś, na węgrów i niemców.
Kilka razy pokłuty i porąbany, na pobojowisku został za umarłego — bywał w niewoli u słowian, znał i niemiecką.
Zawsze mu jakoś szczęście służyło iż, przycierpiawszy, wyrwał się na swobodę i życie. Teraz rany się stare otwierały, o kiju chodzić musiał, włosy i brodę zapuścił długie, a całą pociechą jego było, choć chrześcianinem został, starych słuchać pieśni. Te mu niewiasty i dziadowie wędrowni, których ugaszczał i bronił — musieli niemal po całych dniach i wieczorach nucić.
Ustawało to tylko, gdy duchowny jaki do dworu przybywał. Na starego Jurka nieraz donoszono kapłanom, że w nim ta miłość dawnéj pogańszczyzny została, a że naówczas tępienie wszelkich pamiątek, do których coś ze staréj wiary przylgnąć mogło — było kapłanów obowiązkiem — zjeżdżali oni często do Niemierzyszcz, aby Jaksę w wierze umacniać... a precz odganiać zwyczaje, które zachował po kryjomu, tak jak nieboszczyk brat jego, ojciec dwu braci.
Naówczas stary przyjmował duchownych ze czcią wielką, jaka im należała, milkły na czas pieśni, wynosili się do lasów dziadowie. Janko stawał się z księżmi pobożnym, chociaż, byle oni za wrota, wszystko znów do starego porządku wracało. Nie było na to sposobu.
W przekonaniu Jaksy to co było, mogło się jakoś pogodzić z tém, co nastawało, rad był przynajmniéj oboje połączyć, bo mu przeszłości dusznie żal było. Pobłażał téż pocichu tym, co z nią trzymali, przez szpary patrzał, gdy po lasach, na uroczyskach ciała palono i tryzny odprawiano, gdy na Kupałę gromady ognie rozkładały i „stadem“ chodziły szalejąc.
Dziady i gęślarze byli i jego najmilszymi gośćmi, a że o tém wiedzieli, z całego świata się tu wlekli i siadywali długo, bo pod jego dachem byli bezpieczni. Nieraz, gdy mu pieśni dawne nucono, Jaksa się spłakał, łzy otarł pocichu i westchnął i klął piorunem, ale tego nie słyszał nikt, jeno jego dziadowie. Mimo to nowéj wiary obowiązki spełniał ściśle, posty zachowywał, do kościoła jeździł póki mógł, a synów do pobożności nakłaniał.
Dla dzieci postaremu był surowym. Matki już one dawno nie miały. Czeszka Drahomira, jedyna żona Janka, zmarła mu jakoś wprędce po przyjściu na świat synów, a potém się już nie żenił. Synowie Janka stryjecznych prawie rówieśnikami byli, i jak oni ludzie rycerscy a wojenni. Starszy Miklasz i o trzy lata za nim będący Oleksa chodzili z pocztami na wyprawy, a czasu pokoju u ojca pierwszymi tylko sługami być musieli. Kochał ich, ale im nie folgował.
Albo ludzi do wojny sposobić, lub konie młode objeżdżać, albo osadników i wioski nowe opatrywać codzień ich posyłał stary, spoczywać nie dając.
Obu im już od roku żon szukał, aby, póki pokój trwał, mogli sobie gniazda założyć i nową rozpocząć rodzinę, lecz niełatwym był w wyborze. Naprzód nie dowierzał niewiastom, wiele wymagał od nich, potém rad szukał krwi i plemienia dobrego. Sam bowiem kneziem się mieniąc, bo z podań to wiedzieli, że niegdyś Jaksowie u serbów panowali, ladajakiéj niewiastki do domu wprowadzać nie chciał. A że mu z żoną czeszką dosyć dobrze było na świecie, dla synów téż się za dziewkami ztamtąd oglądał, niemniejszemi wszakże jak Sławniki i Wrszowice. Dumnym był wielce i mało komu kroku ustąpił.
Dlatego téż może, gdy się różni nowi naprzód powysuwali rycerze, na dworze, w łaskach i dostojeństwach zaczynając przodować, on się powoli od dworu uchylać jął i w końcu został w ukryciu, wiekiem się składając. Na gródku swym tak panował samowładnie, jak król w Poznaniu.
Gródek ten w Niemierzyszczach, u ścieku dwóch rzeczułek na pagórku wystawiony, stary był, nie wyglądał pokaźnie, lecz obronić się mógł i nie jednemu już oparł się napadowi. Zajmował przestrzeń dosyć obszerną, objętą wysoko wysypanemi wałami i ostrokołami, bo w razie najścia cała ludność z podzamcza mieścić się w nim musiała. Dwór téż był liczny, ludzi orężnych, szczególniéj konnych, pancerników, zawsze około dwóchset stało pogotowiu. Oprócz dworca starego, jeszcze wedle dawnego obyczaju z drzewa wystawionego, mnogie szopy, obory, stajnie, spichlerze, czeladnie dokoła były ustawione.
Stary Jaksa w wielkiéj izbie swéj, latem i zimą przy ogniu siadywał; nie wygasał on nigdy prawie w ogromnym kominie.
Tu to na ławach, często po kilku na raz, u drzwi zabierali miejsca dziady, ślepce i gęślarze. Maleńkie okna niewiele światła wpuszczały. Janko albo przed ogniem na stołku siadywał, lub téż się układał na skórach, które w kącie leżały.
Gromada psów zawsze go otaczała, bo jak dawniéj myśliwym był wielkim, tak teraz choć patrzyć na nie lubił, że mu łowy przypominały.
Niegdyś on, nawet na wojnę idąc, po parze psów bierał z sobą i mówiono, że mu jeden z nich życie uratował, gdy na niemca, który już Jaksę z konia obalonego dusił, padłszy tak go gryźć począł, iż panu się dał dźwignąć i obronić.
Gdy z Jaksowych borów przypadł tu ów sługa stary z wiadomością o losie Jurgi i Andruszki, na podwórku znalazł Miklasza, i zaraz mu tu, jak stał, ręce załamując, wszystko wyśpiewał.
Między dwoma Jaksów dworami nie było już zdawna żadnego stosunku, z rozkazania Janka, który synowców znać nie chciał i mówić sobie o nich nie dawał.
Chociaż zakaz ten trwał zawsze, Miklasz się wszakże nie wahał, posłańcowi poleciwszy stać i czekać na podsieniu, sam zaraz iść do ojca.
W izbie na ten raz żadnego dziada nie było, stary sam jeden ręce zwiesiwszy u ognia siedział a dumał.
Ledwie stąpiwszy na próg, syn zaraz odezwał się, jako to było w obyczaju, że ze złą wieścią przybywa.
— Nie trzymajże mi jéj jako miecza nad karkiem, a mów... — zawołał stary.
Dusza to była hartowna, co się lada czego nie ulękła.
— Z Jaksowych borów sługa przybiegł — rzekł Miklasz — tam się nieszczęście stało. Jurga z Andruszką napadli na gościńcu kupca greka, który dla króla z Kijowa wiózł kupią... powaśnili się z nim, zabili i odarli. Król po nich przysłał i kazał ich na sąd swój stawić w Poznaniu.
Janko wysłuchawszy syna, głową tylko potrząsł, długo mu słowa brakło.
— Jeśli tak jest — odparł w końcu cicho — jeśli prawda, a król się nie zmiłuje nad nimi, dać będą musieli szyję. Na Jaksów cały ród padnie hańba i sromota niezmazana...
Załamał dłonie stary.
— Co czynić... — mruczał — co czynić?.. o miłosierdzie prosić dla łotrów, czy za cudzą winę hańbę ponosić?.. A zdaż się u Bolesława błaganie? a pomogą u niego łzy i prośby?..
Zamyślony długo w ziemię patrzał, potém skinął, aby mu sługę starego przywołano.
Ten gdy wszedł i rzuciwszy się na ziemię czołem bił, bo człek był niewolny, z płaczem potém szeroko jął opowiadać, jak się to stało.
Tém lepiéj mógł opisać wszystko, bo choć niemłody, ale krzepki i sprawny, należał do tych co z Jaksami u mostu byli, kryć się z niczém nie widział teraz potrzeby.
Dowiedział się więc Jaksa, jak się to nieszczęście stało, kto był jego pierwszą przyczyną. Puściły mu się łzy milczące, odprawę dał człowiekowi ręką i siedział w myślach zatopiony jak martwy.
Syn stał czekając na rozkazy, ale ojciec ani się zwracał ku niemu, jakby zapomniał o nim. Potém, do siebie sam niby, począł mówić z bolu się zachodząc.
— Niechaj giną łotrowie... niech przepadają marnie!.. niech kąkol idzie na ogień, aby czyste ziarno zostało. Mamyż się my czyści za pomazanych ujmować?.. E! Andruszko! bracie mój miły, nie ich mi żal, ale ciebie, jeżeli ty z tamtego świata patrzysz na niegodne ciebie potomstwo...
Miklasz, choć się nigdy nie śmiał ojcu w niczém przeciwić, radby był za stryjecznemi przemówić słowo... a no... westchnął tylko. Zwrócił się Janko z brwią nawisłą ku niemu, jakby pytał a chciał słuchać.
— Rodzica dawno stracili, w złe ręce popadli... — począł cicho Miklasz.
— A krew to Jaksów bujna, co niełatwo ostyga... — przyrzucił Janko głowę skłaniając. Uderzył w dłonie i załamał je.
— Król, jeśli nie im, to nam i rodzinie się umiłować powinien... — rzekł. — Nie im życie, ale nam weźmie sławę poczciwą.
I wstał nagle z siedzenia, choć się pod nim nogi trzęsły, chwyciwszy się za stołek, aby się na nich utrzymać. Z pod siwych brwi nawisłych oczy mu połyskiwały.
— Jeżeli jeszcze czas... jeżeli czas miłosierdzia prosić — zawołał — nie dla nich, ale dla was, dla mnie, dla tych co pomarli i co żyć będą po nas... Jam stary i nie duż, ale mi trzeba... ale muszę!.. Miklasz, ty pojedziesz ze mną... konia siodłać każ...
Stary już od lat kilku z ciężkością chodził o kiju, konia nie do siadał dawno, rozkaz synowi zdał się tak dziwnym, iż się uląkł.
— Ojcze miłościwy — rzekł z pokorą — ale jakże wam i pomyśleć o koniu... jak o podróży? Mroźny czas, a wyście słabi...
— Na saniach leżeć nie mogę — począł Jaksa stołkiem bijąc o ziemię — nie nawykłem... to babska i chłopska rzecz... jam żołnierz... Starego mi mojego osiodłać. Kożuch wezmę, jechać muszę.
Napróżno się syn ofiarował z bratem jechać do króla; uparł się stary Janko i słuchać nie chciał.
Nie było z nim co rozprawiać, gdy raz wydał rozkaz a rzekł swoje. Więc na całym dworze poruszyło się wszystko na tę niesłychaną nowinę, że pan jedzie do króla. Przestrach ogarnął ludzi, bo jakże to coś groźnego być musiało, gdy tego starca, złamanego niemocą, dźwignęło w taką porę na nogi?
W milczeniu posępném wnet się zaczęto przysposabiać do drogi. Stary nie mówiąc już nic, dawał znaki. Naostatek gdy o koniu oznajmiono, że stał pogotowiu, dwu ludzi go doń prowadziło. Trzeba było starego podnieść na ramionach, aby go posadzić na grzbiet wierzchowca, lecz gdy się raz znalazł na nim, już się nie zachwiał.
Przeprowadzony przez cały dwór, z garścią ludzi i synem wyruszył Jaksa do króla.
— Padnę mu do nóg — rzekł do syna — prosić go będę... a nie ubłagam, wyniosę się z téj ziemi, nie chcę jéj znać... aby nam sromu nie wytykano. Do serbów pójdziem albo do czechów.
Jakby gorączka jakaś owładnęła starym Jaksą, bo choć go podtrzymywać było potrzeba i widocznie słabł ze znużenia, ledwie koniom dając wypoczynku, pospieszał nie tracąc chwili.
Znał on porywczość króla, który co raz postanowił, nigdy z wykonaniem nie zwlekał. Słowo u niego czynem było. Więc, choć czasu się zdało dosyć, nimby sprawa rozsądzoną została, niecierpliwy spieszył a pędził. Czuł téż może, ażali mu życia stanie na dokonanie co postanowił.
Drugiego dnia już mu tchu braknąć zaczynało, bo i wiatr był ostry a zimnem smagający, i drogi ciężkie, pozawiewane, a koń stary często na nogi szwankował.
Na noc, nie dając się powstrzymać dla spoczynku, gdy konie zjadły, sadzić się kazał na wierzchowca i ciągnął daléj, lecz nad ranem siły coraz wątlejące, nie starczyły już. Musiano go przy pierwszéj chacie nad drogą znieść z siodła na ręku i w izbie położyć, aby się pokrzepił. Stary płakał niemal, że daléj jechać nie mógł, lecz padał z konia, choć go syn i ludzie trzymali.
Chałupa nędzna była i uboga, więc go, w pośrodku dlań usławszy łoże, przy ognisku położono.
Tu zaledwie ległszy, poczuł sam zaraz, że mu ostatnia nadeszła godzina. Chciał się orzeźwić jakimś napojem, dano mu wodę i wino, które syn zabrał z sobą, ale już to nie pomogło.
Życie, którego niewiele w nim było, nagle się wyczerpało, gasnął w oczach... powieki mu zapadały jak do snu. Syn przy nim przykląkł płacząc, starając się uspokoić, dopraszając, aby spokojnie usnął i snem się pokrzepił.
Jemu chwilami niepokojem i boleścią pałały oczy, czuł już a wiedział, że na drodze, na rozdrożu, nie doścignąwszy celu, marnie zemrzeć przyjdzie.
— Miklasz — ozwał się głosem osłabłym — Miklasz, zaklinam cię na wszystko co święte, co najdroższe, na krzyż pański, na miłość jakąście mieli dla mnie, uczyńcie proszę, co każę, czego żądam...
Syn na znak posłuszeństwa rękę przyłożył do piersi.
— Mnie tu umierać przyszło — mówił głosem gasnącym stary — od doli i przeznaczenia nie uwolni się nikt. Jak skoro umrę, Miklasz, wsadzicie mnie na mojego konia, przywiążecie do niego, trzymać będziecie, bym nie padł... i pojedziecie ze mną, z trupem do Poznania, przed króla... Powiecie mu, jako nie mogąc żywy przybywam umarły prosić za rodem moim... Nie zlitowałby się żywemu może, nieboszczykowi się umiłuje... Rozumiesz to?..
Miklasz zmilczał przerażony.
— Rozumiesz — powtórzył stary — tak ma być! tak ja chcę! Niechaj mnie Bolesław zobaczy... Służyłem mu wiernie, krew lałem dla niego. Jeśli litości nie będzie miał, niech nas Bóg sądzi...
Zabrakło staremu tchu i siły, głowę zwiesiwszy na piersi, konać zaczął. Oddech się stał zrazu przyspieszony, potém wolniał coraz, synowi rękę wyciągnął i trzymał go przy sobie, a dłoń mu stygła i twardniała.
Nie upłynęło ćwierć godziny, a stary Jaksa, szepnąwszy jeszcze pocichu: Dziadów z domu nie pędźcie... — skonał i skostniał.
Miklasz klęczał przy nim osłupiały z żalu, wśród ludzi, którzy zbiegłszy się do swojego starego pana, zawodzili żale. Nierychło wspomniał na swą przysięgę, nie pozostawało mu nic, tylko spełnić co rychléj przykazanie rodzica.
Dziwne to było i straszne widowisko, tego umarłego starca, zbladłego, ze zwisłą głową, podtrzymywanego przez dwu obok jadących ludzi; oglądać po śmierci jeszcze zdążającego na spełnienie obowiązku. Stawali ludzie po drodze, przypatrując się dziwowi temu, nie umiejąc go sobie wytłumaczyć.
Podróż mimo nakazanego pospiechu szybką być nie mogła. Opóźniał ją ów trup chwiejący się i opadający, przy którym ludzie się ciągle mieniać musieli.
Tak w końcu zbliżyli się już do królewskiego grodu, gdy na gościńcu ten sam Drogosz, którego król po Jaksów posyłał, wyprawiony gdzieś znów przez niego, spotkał się z żałobnym pochodem. Był on téż Miklaszowi z wyprawy ruskiéj dobrze znanym i przyjaznym. Zrazu osłupiał na widok jadącego nieboszczyka, ale wnet mu Jaksa wytłumaczył, jakie od ojca otrzymał przykazanie.
A że właśnie w tém miejscu, gdzie się spotkali, znużonym koniom popaść było potrzeba i szopa się z gospodą trafiła, w któréj mogli ognia rozpalić i ogrzać się nieco, weszli do niéj razem. Pierwszém było słowem Miklasza spytać, co się działo ze stryjecznymi.
Drogosz ciężko westchnąwszy, zmilczał, znać było, że dobrego nic do powiedzenia nie miał.
— Gdybyście nie wiem jak spieszyli — rzekł w końcu — nie wiem i nie ręczę, ażali na czas dla ocalenia ich traficie. Gdym ich obu na gród przywiózł, król na oczy ich widzieć nawet nie chcąc, natychmiast do ciemnicy wrzucić kazał.
Dowiedziała się królowa, pani miłościwa a pobożna — mówił daléj — królowa, któréj każda kropla krwi przelanéj drugie tyle łez kosztuje... święta i dobra pani nasza... pospieszyła więc do króla... Myśmy ją wszyscy o to prosili, boć żal srogi takich dwu rycerzy postradać, za jednego tam jakiegoś zadławionego greka. Prosiła królowa na kolanach... błagali inni... pono nadaremnie... Tymczasem mnie król wysłał precz... nie wiem, co się stało. Gdym na konia siadał, kapelana król swojego wyprawił do nich, aby spowiedź uczynili... katowi się kazano sposobić do więzienia... Król, jak mówiono, sfolgował pono o tyle, iż nie publicznie miał ich dać ściąć, ale w lochu.
Przecież!... Bóg wielki... nie wiem!.. królowéj łzy wiele mogą... cud się mógł stać... Jedźcie, proście... niechaj nieboszczyk stanie przed nim w imię służb swych go błagając... Jeżeli czas... jeżeli jeszcze czas!.. — westchnął Drogosz stary.
Miklasz więc spieszyć postanowił, ale koniom, znużonym tak że się zaledwie wlokły, dać trzeba było chwilę odpoczynku. Drogosz téż swoim wydychać dawał.
— Straszny gniew naszego pana... — mówił stary pancernik. — Widziałem ja go nieraz na wojnie, gdy nieprzyjaciel rozjątrzył, bez opamiętania lecącego na tłumy... ale straszniejszy jeszcze we dworze, pod dachem, śród pokoju, gdy mu niesforność jaka, albo gwałt krew poburzy...
Królowa dobrocią swą wiele może, pohamuje czasem i wymodli... przecie teraz nie wiem, czy i ona i wy z nieboszczykiem potraficie go złagodzić. Rozżarł się okrutnie... może nie o kupca tego, więcéj o to, iż rycerstwu całemu zakałę zrobili. A i kupiec téż człek był znaczny. Gdy wieść pójdzie o śmierci jego, odstręczy i odpędzi od nas innych obcych ludzi...
Gdym z Jaksami waszemi przybył — mówił ciągle Drogosz — a szedłem się miłościwemu oznajmić, spostrzegłszy mnie, jak jest ciężki, z siedzenia wnet porwał się biegnąc prawie.
— Są te łotry? zawołał. — Przywiózłem ich — odezwałem się. — Rzucić wnet spętanych do lochu! — krzyknął — na jawną zbrodnię sądu nie ma, jeno stryczek i miecz... — Ośmieliłem się do kolan mu pokłonić. — Miłościwy panie — rzekłem — młodzi są, krewcy, namowa zła... — Milcz — zawołał — milcz... przykładu trzeba, lub nikt się do nas jechać nie waży... Rodu są znacznego, więc im się śni, że wszystko dlatego wolno. Za się!.. Jak dwu im głowy z karków spadną, stu się ulęknie i strzyma... Idź... ani słowa... do ciemnicy...
Nie wiem, co królowéj rzekł... Mieli wstawiać się duchowni, mieli prosić za nimi powinowaci, Lisowie i Pobogi i inni... a no, wola króla żelazna... Nie zna on pohamowania w gniewie, a gniewem pałał strasznym...
Znał sam Miklasz króla, widział go nieraz na polu bitwy, gdy pamięć tracił tak, że go nic pohamować nie mogło, niewielką téż i on miał nadzieję. Musiał jednak dopełnić przykazania rodzicielskiego. Rozstali się więc ze starym Drogoszem i pochód z nieboszczykiem rozpoczął się nanowo.
Zbliżając się do Poznania i grodu, gdzie coraz więcéj ludu uwijało się w pobliżu, ledwie się mogli przebić przez gromady ciekawych, których to straszne zwabiało widowisko, zmarłego starca wiezionego na koniu, którego na rękach niemal ludzie dźwigali... za nim jadącego syna z głową odkrytą i całéj téj drużyny wlekącéj się, jakby ze wstydem, upokorzeniem i trwogą.
Kupy ludu poczynały się cisnąć około nich coraz tłumniéj, tak że gdy do wrót zamku przybyli, rozpędzać je musiano.
Miklasz tu naprzód wystąpił, ciało wyprzedzając.
Za nim wieziono ojca, którego zbladły i posiniały trup ledwie kilku ludzi w mierze utrzymać mogło. Pieszy chłopak konia w ręku powoli prowadził.
Poznań już w ostatnich latach Mieszkowych rządów, potém za syna jego urósł był na znaczne miasto. Sam téż zamek, który niegdy cesarz Otto III, jako sprzymierzeniec króla i druh jego, odwiedził, zkąd pieszo, po suknem wysłanéj drodze, boso szedł do Gniezna, do grobu męczennika Wojciecha, zamek od czasów Mieszkowych wzmógł się i rozrósł, a królewsko wyglądał. Obok dawnych dworów drewnianych kazał w nim Bolesław murowane palatium wystawić dla siebie, takie niemal, jakie cesarze mieli w Dziewinie i Merseburgu.
Tuż, na gruzach dawnéj pogańskiéj kontyny, kościół katedralny, pierwsza w Polsce z gnieźnieńską stolica biskupia, wznosiła się z kamienia ciosowego zbudowana.
W pośrodku niéj, naprzeciw wielkiego ołtarza, spoczęły już zwłoki ojca Bolesławowego Mieszka; i on téż sam zawczasu tu dla siebie grób sposobić kazał, chcąc leżeć obok rodzica. Dubrawka, matka Bolesławowa, w katedrze gnieźnieńskiéj, którą wzniosła, spoczywać chciała.
Zmieniło się tu wiele od skromnych owych pierwszych czasów, gdy rzemieślników brakło i staremi się domowemi sprzętami obchodzono. Owe sta pancerników Mieszka urosły teraz na tysiące, skromna gromadka dworzan pańskich, w rój ogromny wspaniałego dworu się rozmogła. Każdy poczet wojsk królewskich, zbroją teraz osobliwą, orężem i barwą sukni szczególną się odznaczał. Ani cesarskiéj straży zbrojnéj bolesławowska nie ustępowała.
Wojennego pana, który większą część żywota spędził w polu i na koniu, od Moraw do Bałtyku, odzyskując i zawojowując ziemie, aby ze słowiańskich plemion wielu jedno wielkie stworzyć państwo (czego ojciec pragnąc, dokonać nie mógł), wojennego pana dwór téż cały był rycerski, zamek żołnierzem się roił, roił duchowieństwem, posłami ze wszech krajów i nieustannym gości napływem. Z Rusi, Moraw, Czech, Chrobacyi, Węgier, od pogańskich jeszcze plemion słowiańskich, nieustannie szli tu, jedni prosić, drudzy przepraszać, kłaniać się, dary nieść, łaski jednać.
Gromadnie, ludno, gwarnie było na zamku wielkiego króla, a ci, co dawniejsze pamiętali czasy, poznać go teraz nie mogli.
W téj izbie wielkiéj, w któréj niegdy władyków polan Mieszko przyjmował, dziśby swych gości codziennych król Bolesław nie posadził i połowy. Dla nieustannego ich natłoku, musiano obok zamku wznieść gmach osobny, rozległy, którego izby, na słupach pośrodku sparte, czterdzieści stołów gościnnych, powszednich dni zastawianych, pomieścić mogły.
Gromada téż podkomorzych, komorników, stolników, cześników, podczaszych i wszelkich urzędników dworskich czuwała nieustannie, aby królewscy goście po królewsku byli przyjmowani.
Większa część dworu pańskiego, gdy na przyjęcie cesarza Ottona III gwoli obyczajowi zachodniemu, na sposób włoski i frankoński przebraną została, późniéj téż, dla cudzoziemców i okazałości większéj, w stroju tym chodzić musiała. Czeladź więc i pacholęta, ówczesną modą strój miała przepołowiony na dwoje, tak, że jedna jego strona czerwoną barwą, druga żółtą była, i kaftan rękawy miał różne, a przez plecy rozcięty był napoły. Nie ujrzałeś już tam teraz dawnego obuwia sznurowanego, tylko buty i trzewiki, których końce skówkami lśniącemi były nasadzane, a boki szyte kwiecisto. Co dostojniejsi ze dworu łańcuchami na szyjach się odznaczali, a płaszcze wszystkie złotem lamowane, srebrem naszywane być musiały.
Przepych widać było wszędzie, bo go król lubił i rad na swym dworze oglądał, aby od innych pośledniejszym nie został. Uzbrojenie téż dawniéj proste, wykwintniejszém było u Bolesława i jednostajném. Jednego żołnierza w jeździe nie miał król, któryby cały od stóp do głów pancerzem skórzanym, łuską żelazną naszywanym nie był okryty. U starszyzny, przy takichże hełmach, okutych żelazem, purpurowe i białe powiewały kity.
I tarcze téż pieszaków świeciły gwoźdźmi i błyszczały blachami, a po znakach ich każdy poczet i ziemię odgadnąć było można.
Zostały dzidy i młoty, a mieczów żelaznych przybyło, leżały ich całe komory, aby ludzi każdego czasu tysiące można uzbroić.
Nie jeden téż na grodzie mieścił się dwór królewski, miała swój oddzielny królowa Emnilda, owa święta pani, córka Dobromira, którą już trzecią król zaślubił, a nad wszystkie swe szanował i kochał. Często téż Mieszko, syn Bolesławów i młodszy Dobromir a starszy od nich Bezprym, z królowéj węgierki narodzony, i córki pańskie tu przebywały, a żona Mieszkowa, siostrzenica cesarska Ryksa i wielu książąt sprzymierzonych i pokrewnych, tak że coraz obszerniejsze gmachy zamkowe czasem ich ledwie mogły pomieścić, niekiedy nie mieściły. W podwórcach, jak na targu w uroczyste dnie, w dzień i nocą przebić się było trudno przez tłumy.
Musiano téż część dziedzińca sznurami odgradzać, aby codziennym turniejom i zabawom rycerskim, jakie pod okiem pańskiém dla rozrywki się jego odbywały, plac zostawić swobodny.
W chwili gdy Miklasz Jaksa, za sobą prowadząc ciało ojca, wjeżdżał w bramę zamkową i oczy wszystkich się nań zwracały, komornicy królewscy postrzegłszy wiezionego trupa, z którym w podwórzec wprost jechali, ulękli się wielce. Nie śmieli powstrzymać, ale wnet oznajmiono starszemu nad dworem, którym był Sieciech, aby króla uprzedził, lub rozporządził co należało.
Wybiegł więc zaraz Sieciech ów, pan poważny, w czarnéj sukni dostatniéj, z łańcuchem na szyi, w kołpaku sobolim, z laską kutą w ręku, aby się sam dowiedział, coby to oznaczać miało, i pochód już ku drzwiom murowanego gmachu dążący zatrzymał.
Musiał mu się Miklasz tłumaczyć, w jakiém od umarłego jechał poselstwie. Przykazawszy mu stanąć, Sieciech pospieszył do króla, który z ulubionym sobie opatem tynieckim Aronem na osobności się zabawiał.
Przeszedłszy komnat kilka, Sieciech u drzwi pańskich oznajmił się kaszlem i lekkiém laski o ziemię uderzeniem.
Król w sypialni swéj odpoczywał. Ogromny ogień pałał w kominie z kapturem, przed nim Bolesław w krześle poduszką nakrytém siedział.
Był już naówczas wielki ów podbójca i wojak niezmordowany, nieco wiekiem ociężałym. Ciemny, bujny włos kędzierzawy, okrywający mu głowę, siwizna gdzieniegdzie srebrzyła, odkryło się wspaniałe czoło, które troski poryły. Twarz pełną, ogorzałą, rumianą, dwoje oczów ciemnych zdawało się niemal całą wypełniać, tak wzrok ich gasił i ścierał, co się na niéj innemi wyrażało rysy. Ust niewiele widać było pod wąsami i brodą, wybujałą szeroko. Pierś wydatna, rozłożyste ramiona, przygarbione nieco, całe ciało bujno i silnie rozrosłe, uczyniłyby zeń olbrzyma, gdyby wzrost odpowiadał ich rozmiarom. Otyłość przyszła z wiekiem i ciężarem swym nużyła starego bohatera.
Kożuch soboli jedwabiem pokryty stanowił ubiór cały. Z pod niego widać tylko było bieliznę cienką i miękkie na nogach buty futrem bramowane.
Obok krzesła królewskiego stał mężczyzna w czarnéj sukni długiéj, wzrostu słusznego, chudy, twarzy bladéj, poważnéj a myślącéj. Włos krótko obcięty, wygolona korona, krzyż złoty na piersiach oznaczały duchownego. W rysach jego czytać było trudno, choć jak zagadka nęciły tajemniczym swym wyrazem. Bystry tylko rozum zdradzał wzrok biegający żywo. Król znać go słuchał, gdy Sieciech, uchyliwszy drzwi, z nizkim pokłonem do sypialni się wsunął.
Na obliczu pańskiém dostrzedz było można nieco zniecierpliwienia, ale stary Sieciech, który pana swojego znał dobrze, a wiedział, jak sobie z nim poczynać, bynajmniéj się tém nie poruszył, choć brwi groźnie się ściągające i oczy w siebie wlepione zobaczył.
Pogładził ręką brodę, nie spiesząc z mową, król ciągle zwrócony doń, czekał, jakby pytając wzrokiem: Cóż mi powiesz? — Lecz milczał ustami. Na twarzy widać było jakby drgania myśli, która po głowie się snuła.
Opat Aron pilno się téż wpatrywał w przybyłego, zawiesiwszy przerwane opowiadanie.
Sieciech w końcu krok naprzód postąpił powoli, jakby rozmyślał, od czego zacznie.
— Przebacz, miłościwy królu — odezwał się rękę spuszczając ku ziemi — musiałem wczas miłości twéj przerwać wchodząc... w podwórcu nieboszczyk domaga się twéj łaski i posłuchania...
Król i opat zdziwieni tą mową, głowy podnieśli, spojrzeli po sobie.
— Tak jest, miłościwy panie — kończył Sieciech spokojnie i powolnie. — Stary sługa królewski Janko Jaksa z Niemierzyszcz jechał prosić łaski i zmiłowania pańskiego, a w drodze umierając trupa swojego synowi tu przywieźć kazał, aby on u miłości pańskiéj o przebaczenie błagał dla synowców... Syn z ojca zwłokami stoi przede drzwiami... ludzi gromady się kupią...
Na twarzy króla, który słuchając brwi strasznie ściągnął, odmalował się gniew okrutny; oczy poczęły ciskać pioruny, rękę ścisnął i uderzył nią w poręcz siedzenia, lecz słowa zrazu nie rzekł, poglądając na opata.
Opat Aron stał niemy, nie okazując po sobie ani co czuł, ni co myślał.
Sieciech z głową spuszczoną na odpowiedź czekał.
— Syna mi tu prowadź! — zawołał Bolesław nie wstając.
Sieciech pokłonił się na znak posłuszeństwa i natychmiast odszedł.
Król i opat patrzali na siebie. Bolesław zdawał się wyzywać zdania duchownego, ksiądz czekał na to, co król powie. Trwało długo milczenie, w ognisku tylko płomię syczało i iskry z niego pryskały.
Tymczasem kroki idących słyszeć się dały. Blady Miklasz Jaksa stał w progu chwilę, a potém się na kolana rzucił przed królem.
— Miłościwy panie!.. — począł.
— Wiem wszystko — przerwał, rękę ciągle ściśniętą podnosząc, król — wiem wszystko... Stary Janko z grobu przychodzi prosić za krwią swoją... ale ja... przysiągłem, że nie przebaczę. Każę poczestny pogrzeb sprawić sławnemu rycerzowi, a ich głowy jutro rano spaść muszą... i spadną!..
Usłyszawszy ten wyrok, Miklasz wstał powoli. Zdało się, że duma starego Jaksów rodu już mu do dalszego błagania usta zamknęła. Nie rzekł nic, nie prosił więcéj.
Król głowę opuścił na piersi i ręką dał znak. Miklasz, nie uchyliwszy nawet czoła, wolnym krokiem wyszedł z sypialni.
Za nim wzrok królewski pociągnął i gdy zasłona zapadła, długo się na niéj zatrzymał. Słychać było ciche, niepewne odchodzącego kroki, które coraz się oddalały... W kominie płomię syczało i iskry z niego pryskały.
Z założonemi na piersi rękami opat stał, oczy w ziemię wlepiwszy.
I trwało milczenie grobowe, przykre, którego ani król, ani duchowny przerwać nie śmiał, chwilę jak wiek długą. Z podwórców niby koni tentent głuchy i gwar jakiś stłumiony dochodził, a potém cisza zaległa gród... i ognisko tylko mówiło coś samo, niezrozumiałym językiem...
Chociaż na dworze zmierzchało, niezwyczajny widok, około siedzącego na koniu trupa starca coraz liczniejsze gromadził tłumy.
Przed wszystkiemi drzwiami dworców, po przedsieniach stały niewiasty załamując dłonie, pokrzykując ze strachu i podziwu. Pachołkowie i rycerstwo się cisnęło, aby starego Janka zobaczyć raz jeszcze.
We wszystkich sercach litość się budziła. Niecierpliwie oczekiwano królewskiego słowa, a choć znano nieugiętą jego wolę, choć już prośby królowéj były nadaremne, spodziewano się jeszcze, że ten jęk z za grobu do serca pańskiego przemówi i zmiękczy je...
Gdy z głową na piersi zwieszoną wyszedł wreszcie Miklasz i ukazał się w przedsieni, pogrążony w smutku, z rozpaczą na twarzy, domyślili się wszyscy, iż i trup nie mógł nic.
Szmer jakiś smętny, bolesny przebiegł z ust do ust, niewiasty sobie oczy poskrywały, mężczyźni, nie śmiejąc nic rzec, z posępnemi twarzami oddalać się zaczęli.
Miklasz namyślać się zdawał, wreszcie, choć go wielu towarzyszów, stojąc mu na drodze, zaczepiało słowy i oczyma, milczący poszedł do konia, siadł nań i ludziom znak dał, aby za nim nazad jechali.
Już siedząc nawracał, gdy z dworca królewskiego wyszedł opat Aron, przed którym co żyło usuwać się, kłaniać nizko poczęło. Niektórzy biegli, cisnęli się i przyklękając w rękę go całowali. Widać było, jak bardzo szanowano królewskiego ulubieńca.
Żywym krokiem podszedł opat ku Miklaszowi.
— Stój — rzekł — miłościwy pan a król nasz dla winnych tylko jest surowym... łaskiście jego nie utracili. Pogrzeb ojca waszego kazano na zamkowym odbyć kościele... Jedźcie wprost do tumu...
Miklasz słuchał milczący.
— Ojcze mój — rzekł — to uczynię ze zwłokami rodzica mojego i pana, coby on z sobą żyw uczynił, gdyby mu król dla rodu jego miłosierdzia odmówił. Powiozę je ztąd... powiozę do pierwszego cmentarza i złożę w pierwszym kościele, jaki na drodze znajdę. Zhańbiona rodzina nasza, co łaski pańskiéj nie była godną, ni umarła ni żywa progu już zamku tego nie przestąpi... Taka była zmarłego wola...
Surowym wzrokiem zmierzył opat mówiącego i długo się weń wpatrywał. Nie sprzeciwił mu się, aby bolu nie jątrzyć.
— Miklaszu Jakso — rzekł pocichu — czyńcie jako chcecie... ale rozważcie dobrze co czynicie... komu wydajecie wojnę...
A głos zniżając dodał. — Ja z wami dziś jeszcze widzieć się potrzebuję, dla dobra waszego...
Młodzieniec skłonił tylko głowę i pochód żałobny, na dany przezeń znak, ruszył z grodu powoli, a opat, oglądając się, krokiem ociężałym odszedł ku tumowi.
W podwórcu zostały tylko cicho gwarzące kupki ludzi, oczyma wiodące za Jaksami, poczynając się zwolna rozpraszać i rozchodzić w różne strony, jakby przybite żalem i trwogą.
Od przywiezienia na gród dwu braci poruszenie tu było wielkie. Mieli oni mnogich przyjaciół, a nie jeden z dawnych towarzyszów w wyprawach, który miał może na sumieniu daleko więcéj niż to, za co oni głowami płacili, czuł się niespokojnym. Dawno już króla Bolesława nie widziano tak gniewnym, tak zapalczywym, tak strasznym. Takim tylko bywał niegdy, na placu boju, gdy dwa wojska stojąc po dwóch rzeki brzegach, wzajem się łając wyzywały do walki, dopóki gniewu krwią nie ugasił.
Królowa Emnilda zawsze biorąca nieszczęśliwych stronę, i tym razem chodziła paść do nóg męża, aby życie skazanych uprosić, Bolesław słuchać nie chciał jéj nawet, z groźbą i fukiem odprawił.
Dano zaledwie czas osądzonym do następnego ranka, aby się na śmierć przygotowali przykładnie; zdawało się już, że żadnéj nie było nadziei i nic ich uratować nie może.
Na dworze królowéj smutek ztąd i żal był wielki. Emnilda siedziała z rękami na kolanach złożonemi, zamyślona, zapłakana. Pani to była nie pierwszéj już młodości, lecz jeszcze postawy i lica, które dawniejszego szlachetnego wdzięku zachowało ślady wyraźne. Rysy regularne i czyste nie zmieniły się, głębiéj tylko zapadły oczy, kilka zmarszczek je otaczało, a dokoła ust uśmiechy i płacze wydeptały drogi, któremi naprzemian chodziły. Wiek na ślicznéj jéj twarzy rozlał pokój chrześciański, rezygnacyą pobożną i smutek łagodny, jaki przystał człowiekowi na tym płaczu padole. Były one nowym wdziękiem i urokiem, który młodość zastępował.
Pobożna pani sama siedziała u gasnącego ognia, krosna jéj i robota porzucone w nieładzie, świadczyły, że niedawno od nich odeszła.
Dwie służebne przez drzwi zasłonione z drugiéj komnaty zaglądały pocichu, nie dając znać o sobie najmniéjszym szelestem i nie przerywając spoczynku. Izba królowéj, któréj ściany całe zawieszone były obiciami, przez nią szytemi, pełną stała oznak i godeł pobożnych. Krzyże na wszystkich stołach u ścian widać było, kropielnica bronzowa wisiała u drzwi. Królowa ocierając łzy, długoby tak w myślach zatopiona pozostała, na siedzeniu w nieruchomém odrętwieniu, gdyby w téj chwili z za zasłony stłumiony płacz nie dał się słyszeć.
Głos ten poruszył ją i przestraszył, tak, że nagle się zerwawszy, pobiegła do drugiéj izby, w któréj już znowu cicho było. Odsłoniwszy oponę, ciekawemi oczyma poczęła się po niéj rozglądać.
Druga komnata, przytykająca do téj, w któréj królowa Emnilda przy pracy dnie spędzała, mieściła zwykle gotową na rozkazy służbę jéj niewieścią.
I teraz téż nie było tu nikogo, krom trzech młodych dziewcząt, z których dwie cuciły trzecią, napoły omdlałą na ławie u ściany. Ujrzawszy królowę wchodzącą, zapłakana z trudnością podnieść się usiłowała, dwie jéj towarzyszki stały pomięszane i milczące. Królowa zdawała się nie pojmować, co tu pod jéj bokiem stać się mogło. Szła ku osłabłéj, gdy ta nagle, składając ręce i podnosząc je do góry, padła przed nią na kolana.
Błagająca ta, rozłzawiona dziewica, była młodą i bardzo piękną. Szafirowe jéj oczy, ciemne włosy, śnieżna płeć, smukła i gibka postawa, czyniły ją zarazem poważną i wdzięczną. Ubrana ciemno, z długiemi warkoczami, spadającemi na ramiona, piękniéj i kosztowniéj przystrojoną była niż jéj towarzyszki i zdała się téż wyższego nad nie pochodzenia. Złote sprzążki, łańcuchy, iglice, naszyjniki odbijały świetnie od ciemnego stroju i włosa.
Była to jedynaczka, córka ochmistrza królewskiego, Sieciecha, Teodora, wychowana od dziecka na pańskim dworze, a Emnildzie jak własna córka ulubiona. Królowa téż przyczyny tych łez i rozpaczy pojąć nie mogła, bo pieszczone dziewczę nigdy się skarżyć na nikogo nie miała powodu. Kochali je wszyscy. Teodora zachodząc się od płaczu, padła na ziemię i poczęła obejmować stopy królowéj.
— Ocal go, miłościwa pani! ocal go... albo i mnie niech razem z nim stracą... — zawołała łkając.
Zarumieniona Emnilda usłyszawszy to, skinęła na towarzyszki Teodory, aby wyszły i zwolna podnosząc ją z ziemi spytała łagodnie.
— O kim mówisz, dziecko moje... ja cię nie rozumiem...
Łzy nierychło się jéj wytłumaczyć dały, żal téż i srom utrudniał wyznanie.
Z rozmowy i słów urywanych dorozumiała się królowa, że od dwóch już lat pomiędzy piękną córką Sieciecha a Jurgą Jaksą, w czasie świąt obchodzonych na grodzie, zawiązał się miłosny stosunek.
Jurga był tak pięknym młodzieńcem, jak Teodora śliczną dzieweczką, charaktery obojga podobne, wesołe myśli, serca gorące, zbliżyły ich ku sobie. Jurga ile razy bywał w Poznaniu, acz się na dworze nie pokazywał, zawsze znalazł sposób zbliżenia się i widzenia Sieciechównéj choć zdaleka. Pocichu zapowiedział jéj już swaty. Późniéj nieopatrzność młodzieńcza, nieszczęsna ruina i zubożenie wstrzymały je; na dworze już o wszystkiém wiedziano. Dziewcze gotowe było iść choć za ubogiego, lecz byłżeby ją dał ojciec? Jurga więc czekał wojny, łupów, poprawy w domu, lepszego czasu... i Teodora czekała... Nagle dowiedziała się, gdy sobie śniąc o przyszłości obiecywała szczęście, że Jurga został na śmierć skazany. Rozpacz ją ogarnęła. Zabyła wstydu niewieściego i do królowéj pobiegła, jak do matki.
— Dziecko moje — odezwała się wysłuchawszy Emnilda — nim wiedziałam o tém, że Jurga bohdanem był twoim, chodziłam upaść do nóg króla, płacząc prosiłam go za niemi, ale nie pomogło nic...
— Miłościwa pani, matko moja! — krzyknęła Teodora ręce załamując nad głową — jeżeli on zginie, ślijcie mnie do Dziewina, do Merseburga, gdzie chcecie, pozwólcie zamknąć się w klasztorze. Już ja świata znać nie chcę i żyć nie mogę, jeśli go nie ocalę...
— Bóg tylko jeden ocalić go może! — odparła Emnilda i łzy popłynęły z jéj oczów. — Uspokój się dziecię moje — dodała — uczyniemy jeszcze, co jest w ludzkiéj mocy...
Dziewczęta służebne, którym odejść kazano, musiały pewnie przestraszone rozpaczą Sieciechównéj, pobiedz dać znać jéj ojcu, i w chwili, gdy królowa wychodzić miała, Sieciech stary zjawił się w progu uchylając oponę. Ujrzawszy córkę zapłakaną, dziecię jedyne, z rękami podniesionemi rzucił się ku niéj przestraszony; klęczała jeszcze na ziemi.
Teodora, któréj niebezpieczeństwo dodawało odwagi przed ojcem, ujrzawszy go, na twarz upadła.
— Ojcze mój rodzony! — zawołała, nie tłumacząc mu się jaśniéj — ty masz łaskę u króla, starym jesteś jego sługą... ty wyproś, ty wybaw go od śmierci!..
Zdumiony ojciec, dla którego dotąd wszystko było tajemnicą, obrócił się do królowéj.
Z jéj ust dopiero usłyszał, o kogo Teodora prosiła, spuścił głowę siwą i stanął jak skamieniały.
— U króla!.. u króla wyprosić łaskę, gdy poprzysiągł... — szepnął głosem złamanym — tego pani nawet nasza, ani opat Aron, ani święty nasz męczennik Wojciech, gdyby z grobu wstał, nie potrafiłby pewnie... cóż ja?
Gdy spadną ich głowy, a gniew się pański uśmierzy, gdy król ochłonie — a! zaprawdę — posłyszemy może, jak to już nieraz bywało, żal i ból po czasie. Aliści one nie wskrzeszą.
Teodora ciągle na ziemi leżąc, twarz sobie zakrywszy rękami, zanosiła się od łez i łkania — jęki jéj stokroć wymowniejsze były niż słowa.
Zadumał się Sieciech — królowa tulić i pocieszać ją zaczęła, lecz wszyscy z nią razem płakali...
Trwało to dość długo, gdy dziewczę, które się zdało bezmyślne i z bólu zdrętwiałe, zerwało się nagle, oczy jéj zaczerwienione, ale oschłe z łez błyszczały ogniem jakimś i męztwem wielkiém — chwyciła za rękę królowę i namiętnie całować ją zaczęła.
— Pani moja miłościwa! słyszeliście co mówił ojciec, on króla zna... król sam straconych będzie żałować. Odważ się pani! ocalmy ich, mimo wiedzy króla... dla niego samego — ocalmy ich!...
Rzuciła się znowu na kolana.
— Wiem, słyszałam — mówiła — że ich w więzieniu tracić mają.
Nikt wiedzieć nie będzie... Ty rozkazać możesz, niech kat rękę powstrzyma, niechaj zostaną w ukryciu, w więzieniu, aż się gniew pański uśmierzy. Nikt ciebie pani nie zdradzi, bo cię miłują wszyscy... król nie spyta.
Gdy śmiałe dziewczę gorączkowo wymawiało te słowa, Sieciech i królowa zamilkli strwożeni na samą myśl nieposłuszeństwa, temu, który cienia jego nieznosił; którego gniew był jak piorun, bijący choćby w kościoły.
Emnilda milczała długo.
— Dziecię szalone — rzekła powoli — wieszże ty czego śmiesz żądać odemnie? Przy starym Sieciechu wszystko powiedzieć mogę.
Dałam dwóch synów królowi, nie sprzeciwiałam się nigdy żadnéj woli jego, jak niewolnica byłam mu posłuszną — ale i dla mnie z latami serce jego ostygło — nie jestem już dla niego ukochaną i jedyną. Szanuje mnie, ale powabniejszych twarzy szuka... Gdybym stała mu się nieposłuszną, radby się może był mnie pozbyć, jak się zbył matki Bezpryma i córki Rygdaga — co ją poprzedziła...
Na siebiebym wyrok wydała — i na sumienie jego...
Spuszczając oczy, smutnie wyrazów tych dokończyła królowa i stali wszyscy niemi. Sieciech dumał, boleść córki kazała mu szukać ratunku, gdzie już żadnego nie było.
— Miłościwa pani — odezwała się — próżne są obawy wasze — krewkim jest pan nasz, ale serce ma dla was zawsze i poszanowanie... któż wie, ażaliby wdzięcznym nie był, żebyś go od własnego gniewu uratowała??
Zamyśliła się trwożliwie królowa.
— Któż wie? kto wie? — powtórzyła cicho — życie dwóch ludzi, którzy za grzechy swe odpokutować czas będą mieli, czy nie więcéj warto niż mojego szczęścia ostatek?
Mieszko i Dobromir już matki nie potrzebują. U dworu młoda Ryksa mnie zastąpi... synowa.
Znowu łzy z oczu się potoczyły.
Ta iskierka jakiéjś nadziei w szał wprawiła Teodorę, przyczołgała się do nóg królowéj i ściskać a całować je poczęła. Sieciech stał niemy nieśmiejąc ani namawiać już, ani rzec słowa za niemi.
Emnilda zbliżyła się doń i szepnęła:
— Proście do mnie ojca Arona, a ty — zwróciła się do córki Sieciechowéj — odejdź ztąd, uklęknij i módl się... Wszystko jest w bożéj mocy — ale bożéj woli nigdy się sprzeciwiać nie godzi. Idź — dziecko moje, w pokoju...
To mówiąc wróciła królowa do pierwszéj komnaty i wprost do klęcznika swego doszedłszy, padła na kolana, poczynając się modlić gorąco.
Długi dość czas upłynął, nim powołany Opat oznajmił przyjście swoje — wpuszczono go natychmiast do królowéj.
— Ojcze mój! — rzekła przystępując doń drżąca — rady twojéj proszę. Radźcie nie jako królowéj, ale jako ubożuchnéj chrześciańskiéj niewieście...
Godzi się dla ocenienia żywota ludzkiego kłamstwo popełnić??
Zdumiony Opat stał chwilę milczący — zdawał się chcieć odgadnąć myśl i zastosowanie, jakie odpowiedzi jego nadaném być miało.
— Miłościwa pani — rzekł po namyśle — Ojcowie kościoła nawet, są w tym względzie różnego zdania. Sumieniowi spowiednika, rozumowi kapłana zostawia kościół ocenienie czynu... Bóg waży tajemne myśli człowiecze, ludzie sądzą postępki.
Emnilda wpatrzyła się w Opata, który stał nieruchomy.
— Wyznam ci jak na spowiedzi — rzekła — kuszoną jestem, abym dla ocalenia żywota, dwóch porywczo przez króla skazanych młodzieńców, kłamstwo popełniła i ludzi do popełnienia go skłoniła. Wy wiecie, ojcze o kogo chodzi! Są to dzieci znacznéj rodziny, która króla odstąpi i gniewną nań pozostanie, albo się z całém mieniem z kraju wyniesie, srom unosząc z sobą.
Król sam późniéj pożałować może, iż na śmierć ich skazał. Mamli ja ważyć niełaskę mojego pana wziąć grzech na sumienie, ażeby spełnić miłosierny uczynek?
Zimne i nieporuszone oblicze opata, przebiegło jakby drgnienie jakieś niedostrzeżone; widocznie tknięty był tak wielką królowéj ofiarą, tak serdeczną i piękną.
Patrzał na nią ze zdumieniem, poszanowaniem i z niedowierzaniem razem.
— Wiem ja co czynię — dodała Emnilda — wiem, że moja zwiędła twarz naprzykrzyła się już może panu mojemu, że nieposłuszną może mnie wygnać z przed oczów swoich. Jedyne szczęście moje, dzieci i jego postradać mogę — ale nie nakazałże Chrystus Pan nasz i Zbawiciel, ofiary czynić z siebie, tak jak on sam za nas się stał ofiarą??
Opat słuchał zdumiony — powoli głowę począł uchylać przed królową... ręce na piersiach założył, cofnął się krok...
— Nie grzech popełnisz, miłościwa pani — rzekł — ale zasługę mieć będziesz u Boga. Sumienie twe mocą kapłańską rozwięzuję.
Lecz... choć królowéj naszéj, choć pani — choć żonie wielkiego Bolesława, znajdzież się człowiek tak śmiały a tak pobożny, coby chciał być posłusznym?
Ważysz, miłość wasza — wiele, a no ten co cię posłucha, wbrew rozkazowi pańskiemu, więcéj jeszcze ważyć musi — głowę i życie.
Nim domówił tych słów opat, na twarzy królowéj radość zabłysła.
— Ojcze — zawołała — to sprawa moja — ja sama odpowiem za wszystkich, ja jedna będę winną.
To mówiąc zdjęła z palca pierścień kosztowny.
— Na pamiątkę dnia tego — rzekła — przyjmijcie mały ten dar odemnie. Daliście mi męztwo, przynieśliście uspokojenie — Bóg niech wam zapłaci.
Zawahał się opat dar przyjmując, lecz zmusiła go Emnilda, aby nie odmawiał.
— O tajemnicę was nie proszę — dodała w końcu — od niéj ich życie zależy i — moje! Czas upływa...
Opat odchodził zamyślony, gdy królowa Emnilda znikła już z komnaty, szelest tylko jéj sukni obróciwszy się usłyszał i drżącą zobaczył we drzwiach oponę.
Noc była nadeszła. Na zamku cisza panowała...
Więzienie, do którego rzucono dwóch Jaksów, opodal od dworców znajdowało się do wałów przyparte. Były to ciemnice, na pół w samym usypie ziemnym skryte, z ogromnych balów sosnowych wybudowane. Ciężkie wrota okute, a w nich mniejsza furta, zaryglowana silnie, wiodły do izb dla więźniów przeznaczonych. Wzdłuż od strony wnętrza zamku ciągnęła się długa, wąska szyja, poprzecinana gdzieniegdzie małemi okienkami, w które zaledwie ręka by przecisnąć się mogła. Z téj szyi, kilkanaście drzwi, drągami pozasuwanych, prowadziły do ciemnych izb wilgotnych, w których zamknięci byli więźniowie na śmierć lub dożywotnią skazani niewolę... na długie lata powolnego konania.
Srogi obyczaj owych czasów, potrzeba surowości dla ludzi na pół dzikich, okrucieństwo, które po sobie wojny i pogaństwo zostawiło — zmuszały do takiego nielitośnego obchodzenia się z winowajcami.
W jednéj to z tych izb, niegdyś, przed laty — z rozkazu Bolesława oślepiono Odylona i Prybuwoja — tu czas jakiś, oślepiony także męczył się Bolesław Rudy, niegdyś królik czeski... tu, wielu innych, których imiona zapomniane zostały, dokonali żywota, ale bo po długiéj męczarni, wypuszczeni na swobodę, kryli się gdzieś daleko. W większych izbach po kilku skazanych siedziało, w mniejszych po jednemu. Gdy wyrok padł na którego z zamkniętych, kat pod drzwi jego toczył pieniek krwawy, który zawsze w szyi ciemnicy, stał pogotowiu; pachołkowie wnosili pochodnie i ciężki topór, jednem cięciem głowę od kadłuba dzielił. Wór piasku wysypywano na toczącą się krew, wynoszono trupa po cichu, drzwi kaźni zostawiano otworem, aby woń krwi miała czas ulecieć, nim nowego wtrącono do więzienia.
Tak się działo naówczas, gdy miłosierdzie królewskie sromu chciało oszczędzić rodzinie, lub sobie przykrego widoku. Niekiedy ofiarę wyprowadzano na plac i w oczach tysiąca ludzi, czyniono z niéj przykład dla drugich.
W jednéj z tych izb właśnie, u trzecich drzwi od wnijścia, na garści słomy, w ciemnościach leżeli teraz Jurga i Andruszka. Znosili oni mężnie niedolę swoją, już się nie spodziewając ocalenia.
Dwa razy kapelan królewski przychodził spowiadać ich i do skruchy nakłaniać. Niepotrzebowali oni namowy jego, dawno wytrzeźwieni z chwilowego szału, biedni młodzieńcy, patrzali mężnie na to co ich czekało. W téj ostatniéj godzinie serca się im otworzyły i oczy. Oba się winnémi czuli, a poczciwa miłość braterska wzmagała się jeszcze. Jurga siebie obwiniał, Andruszka, jako starszy winę kładł na się, każdy gotów był na śmierć z rozkoszą, gdyby nią mógł brata ocalić.
Leżąc na słomie obok siebie trzymali się za ręce i liczyli chwile pozostałe. Za każdym szelestem w podziemiu zdawało się, że oto krwawy pieniek o drzwi uderzy i oznajmi: na śmierć iść pora.
W więzieniu ciemność panowała bezdenna; żaden najsłabszy promyk do niego nie wdzierał. Cicho téż było jak w grobie, najmniejszego szelestu. Straż stała na zewnątrz, w szyi ciągle prawie było pusto.
— Gdyby król nas był dopuścił do siebie — mówił Andruszka — gdyby mi przed sobą mówić pozwolił, pewien jestem, że łaskębym był dla ciebie wyprosił. Tyś młodszy, przy mnie władza była, starszeństwo — jam za dwu sam odpowiadać powinien.
— Andruszko, bracie, — zawołał Jurga — jakże ty pomyśleć możesz, że ja bym żyć chciał, kupiwszy bezkarność krwią twoją. Miłe mi życie, miłe to pewna.
Kocham Sieciechównę... śmiał mi się w niéj świat — a jednak i jéj i jego niechciałbym bez ciebie.
— Wspomniałeś córkę Sieciecha — możnego ona ma ojca — rzekł starszy — gdyby ci sprzyjała, onaby przez niego dla ciebie coś potrafiła uczynić.
— Nie — odparł Jurga — czyż króla nie znasz? alboś go to nie widział w boju i pod lipą, gdy sądził? — i gdy go wróg rozsierdził? Naówczas on litości nie zna i opamiętania nie ma.
A nie rychło ochłonie!
— Cicho — nie mów na niego nic — wtrącił starszy.
— Juści się go teraz więcéj bać nie mam potrzeby — porywczo odparł Jurga — chybaby mnie końmi rozszarpać kazał... a głowę muszę dać, czy tak czy tak!
— Nie dla strachu to mówię — westchnął Andruszka — a no, dla tego, że choć on mi życie bierze, ja go nie winię. Sędzia i król — kto wie? w jego miejscu jabym téż może kazał ściąć Andruszkę, a Jurgę tylko z żywotem puścił.
Uciszyli się z rozmową, bo koło drzwi coś się skrobać poczęło.
Przez szpary zabłysło światełko słabe, odpadł drąg, stróż więzienny, którego niewiadomo dla czego zwano Rybą, wsunął się do lochu, z pękiem łuczywa w ręku.
Człek był takiego wzrostu, że musiał nieco przygięty stać w izbie podziemnéj, któréj dyle nizko leżały... Głowę miał krągłą, kudłatą, z oczyma białemi siedzącemi na wierzchu jak u żaby.
Na gołe ciało okryty kożuchem, z nogami skórą poobwiązanémi do kolan, straszny był jak kat, którego téż obowiązki nie jeden raz musiał sprawować.
Gdy kogo udusić przykazano, zwykle Ryba się podejmował, w szerokie żylaste dłonie ująwszy gardło, niewiele czasu potrzebował, by ofiara bez tchu u nóg mu padła. Naówczas patrzał i śmiał się uradowany, że mu to przyszło tak łatwo.
Zwykle chodził jakby senny, powoli, milcząc, oczyma żabiemi ofiary swe mordując powoli, nim je ręką tknął jeszcze.
Gdy Ryba wszedł, bracia mimowolnie przycisnęli się do siebie, dłonie ich mocniéj się ujęły, serca uderzyły — sądzili, że już po nich przychodzi. Stróż za siebie wziął przy otwieraniu zostawiony za drzwiami dzbanek i kawał czarnego chleba, którym był pokryty... Nie mówiąc nic przysunął go do barłogu i ręką czarną wskazał.
Andruszka nań popatrzał.
— A co nam po tém — zamruczał — wszak dziś?..
Ryba zmierzył go oczyma i dwa szeregi zębów ogromnych błysnęły z za warg wypukłych, ramionami ruszył, głową strząsnął, nie odpowiedział nic, odwrócił się tyłem i powlókł do drzwi, które, zatrzasnąwszy już, miał drągiem zawalić, gdy szept u wnijścia jakiś dał się słyszeć, mruczenie, niby krótka jakaś sprzeczka. Drąg opadł znowu, światło wróciło i opat tyniecki w czarnym długim płaszczu, wszedł wolnym do więzienia krokiem. Ryba podniósłszy łuczywo do góry, przyświecał w progu, z miejsca się nie poruszając.
Oba bracia na widok duchownego powstali. Znali go dawniéj na dworze króla, bo któż nie znał opata Arona, który u Bolesława był, jak on sam mawiał, pierwszém okiem w głowie.
Wchodząc odezwał się opat, że im pociechę chrześciańską przynosi, i spytał, ażaliby co rodzinie do przekazania nie mieli, lub prośby jakiéj przedśmiertnéj, któréj by zadość mógł uczynić. — Mówiąc to, znacząco spoglądał dziwnie na stróża.
Niezrozumiałe to były zaprawdę odwiedziny, gdyż Jaksowie już przez kapelana królewskiego na śmierć przygotowani i wyspowiadani byli, a jemu téż wszystkie swe zlecenia przekazali.
— Mój ojcze — rzekł Andruszka smutnie — nie pozostało nam o nic prosić, chyba o modlitwy za dusze nasze.
— To obowiązek kapłański — odezwał się opat. — Wprawdzie — dodał — nadziei mieć trudno, tam gdzie żadne prośby ani żywych ni umarłych, nie pomogły nic — przecież człowiek do ostatniego tchnienia w miłosierdziu bożem i cudach opatrzności powinien mieć nadzieję.
Słowa ostatnie wymówił opat z naciskiem jakimś i znacząco, a więcéj jeszcze nad nie, wzrok jego mówić się zdawał. Andruszkę tylko uderzyło to, że opat wspomniał prośby umarłych!
— A któż umarły mógł wstawiać się za nami? zapytał ze smutnym uśmiechem. Ludzie z grobów nie wstają.
— Tak było — począł mówić opat — i słuszną jest rzeczą, byście dla pociechy waszéj o tém wiedzieli. Stryj wasz Janko, starzec dogorywający, dowiedziawszy się o nieszczęściu, które rodzinę dotknąć miało, mimo wieku i choroby, na koń kazał się wsadzić, i jechał do króla prosić za wami. Jechał dniem i nocą do Poznania, a zmarł w drodze i umierając synowi polecił, by go trupem zawiózł przed króla, i trup jego mówił za wami.
Bracia zdumieni spojrzeli po sobie.
— Któżby się tego po tak zagniewanym stryju mógł spodziewać? — szepnął Jurga.
— Cóż król na to? — spytał Andruszka. Opat zmilczał, domyśleć się łatwo było, spuścili oczy dwaj bracia.
— Ojcze mój — odezwał się Andruszka — nie płaczę ja po życiu, ani pańskiemu wyrokowi złorzeczę, karząc mnie król by zadość uczynił sprawiedliwości. Jam był głową domu, na mnie jednego spaść była powinna pomsta i gniew pański. Jurga powinien był zostać i ocaleć, abyśmy całym rodem nie ginęli.
— A! niechby los ten padł na mnie — przerwał Jurga — jam więcéj winien, bom się dał szwabowi pierwszy pociągnąć.
W téj chwili, jakby korzystając ze światła, które im w oczy sobie spojrzeć dozwalało, dwaj Jaksowie wejrzeli na się, ręce sobie nagle zarzucili na ramiona, głowy ich sparły się na sobie, i w uścisku tym, słychać było jakby nierycerski jęk boleści.
Opat stał poruszony, milcząc. Ryba nawet, wielkiemi oczyma swemi wpatrywał się ciekawie w braci, których przywiązania widok, zdawał się dlań rzeczą niepojętą. Widział on wielekroć dwóch wspólników zbrodni, którzy winę i karę wzajem na się zrzucać usiłowali, ale nie zdarzyło mu się nigdy spotkać ludzi, coby na śmierć idąc, wyręczać się i jeden za drugiego ginąć chcieli.
Potrząsał głową, jakby nierozumiał czy nie wierzył.
— Miejcie nadzieję w miłosierdziu Bożem, cicho wyszepnął opat i podniósł ręce do błogosławieństwa. Bracia poklękli na słomie, zniżyli głowy, skupione razem, a kapłan, po cichu szepcząc modlitwę, krzyż zakreślił nad niemi.
Oba przyczółgali się, aby rękę jego ucałować, a gdy się zbliżyli doń, mógł raz jeszcze powtórzyć im dobitnie po cichu.
— Módlcie się — i — miejcie nadzieję! miejcie nadzieję!
Zatém żywo się zawróciwszy wyszedł zaraz i Ryba drzwi za nim zatrzasnąwszy, drąg założył. Zostali znowu w ciemnościach, słaby tylko promyczek jakiejś nieokreślonéj téj nadziei im przyświecał. Czuli, że nie byłby może przyszedł do nich, gdyby nie miał im z sobą przynieść jakiejś otuchy.
— A! jeden z nas ocaleje może? — zawołał Jurga...
Andruszka milczał.
— Biedny stryj Janko — rzekł po chwili — i jemuśmy mimo woli i wiedzy, śmierć przyspieszyli, a król, i jemu nawet ubłagać się nie dał... I jakże tu mieć nadzieję?
— Tak — to prawda — potwierdził Jurga. — Ksiądz przyszedł, aby nas pocieszyć dobrém słowem, pewnie dla tego, że koniec i oprawca blizki. Dziej się wola boża.
— To najpewniéj — mówił Andruszka.
I milczeli.
W więzieniu tém dnia od nocy rozróżnić było niepodobna, chyba po ruchu jaki w szyi czasem słyszeć się dawał.
Znużeni Jaksowie, mimo woli po długiéj rozmowie, zdrzemnęli się, leżąc na słomie obok siebie. Sen był przerywany co chwila, niespokojny, najmniejszy szelest zdawał się oznajmywać kata.
Noc wydała się im bez miary długą — a choć się spodziewali śmierci, głód dokuczać zaczynał. Wyszukali dzban i chleb, rozłamali się nim, napili wody — nikt nie przychodził.
Po nieskończenie przeciągniętém milczeniu — na ostatku szelest i stąpanie posłyszeli w szyi. — Kroki jakichś ludzi zbliżały się ku ich drzwiom, mruczenie i szepty im towarzyszyły. Zaczęto odwalać drąg — zabłysło światło.
Jurga i Andruszka widząc nadchodzący zgon, raz jeszcze rzucili się sobie na szyję i uściskali. Gdy oczy podnieśli, izbę ujrzeli pełną ludzi. Pachołkowie to byli jacyś zakapturzeni, milczący, i wskazujący im rękami tylko, by natychmiast wstawali i szli z niemi.
Ryba stał u drzwi i ciekawie się przypatrywał, przecierając zaspane oczy.
Kata widać nie było. Pomimo to obaj bracia wstali w tém przekonaniu, że ich wiodą na stracenie. Ujęli się za ręce, i wyszli razem. Do koła wnet objęli ich pachołkowie, a że ludzie byli dorodni, chłop w chłopa, nie mogli nawet dojrzeć za ich czapkami, ani zmiarkować, dokąd ich prowadzą.
Zdala czas jakiś przyświecał Ryba łuczywem, po tém światło to zgasło i znaleźli się wśród nocnych ciemności. Czuli owiewające ich powietrze mroźne. Jurga podniósłszy głowę, postrzegł nad sobą niebo i gwiazdy.
Jakiś czas postępowali w milczeniu, pod nogami czując to ziemię umarzłą, to lodu skorupę, to trochę śniegu, którym ziemia była okrytą. — W tém ścisnęli się pachołkowie i bracia z podziwieniem, ujrzeli się w jakiéjś budowli ciemnéj. Prowadzono ich, popychając, przejściami wązkiemi, skrzypnęły jakieś wrzeciądze, wtrącono ich znowu do izby ciemnéj. Wnet cofnęli się ci, co im towarzyszyli, i bracia znaleźli się sami, omackiem, w jakiemś więzieniu nowém, nie mogąc téj zmiany wytłumaczyć sobie.
Chwilę postawszy w miejscu, Jurga ruszył się pierwszy szukać ściany. Pod dłońmi uczuł mur zimny. Podłoga była z dylów ułożona. Gdy oczy oswoiły się z ciemnością, u góry ujrzeli przez szpary okiennicy zamkniętéj wciskające się blade brzasku jakiegoś światełko.
Do koła panowała cisza głucha. Kiedy niekiedy tylko przerywana szmerem, jakby ludzkiego głosu stłumionego, który brzmiał jak oddalony śpiew powolny.
Nikt nie przychodził.
Nazajutrz raniéj niż zwykle w sypialni królewskiéj ruch słychać było. Stróż śpiący u drzwi natychmiast przyszedł ogień rozniecić, a gdy w otworze okiennicy światełko błysnęło, ruszyli się i dworscy i starsi komornicy pańscy, aby stać pogotowiu na zawołanie.
Pierwszy, co wszedł z ogniem stary palacz i stróż progu, znał tak z dawien dawna króla, że dość mu było jednego wejrzenia na jego oblicze, aby zmiarkować, jaki dzień się zwiastuje. Burza czy pogoda malowały się zawsze tak wyraziście na tém czole szerokiém, zwłaszcza gdy w domu, osłaniać się nie miały potrzeby, że starego stróża pytano, gdy wychodził z pańskiéj komory — jak tam napisano na czole? jasno czy chmurno?
Tego dnia jakoś nic się dobrego nie święciło, król, gdy stróż wszedł, siedział już na łożu, sparty rękami obiema, włos miał rozrzucony, brwi jeżyły się gęste, zadumany był i ze snu wyniósł gniewy. Obyczajem wojaka i gospodarza, zamruczał naprzód pytanie. Co na dworze?
Stróż klęczący u komina, odpowiedział, że chłód i wiatr urosły w nocy i Bolesław więcéj nie spytał. Zdawał się nawet nie słuchać odpowiedzi na pytanie z nawyknienia zadane. Dumał.
W synu Mieszkowym było ojcowskiego wiele, ale i z matki przeszła weń gorąca krew Bolesława Lutego, którego imię nosił. Mieszko milczący był i zamknięty i Bolesław nim być umiał, ale zmuszać mu się było potrzeba, do kłamania twarzą i zaparcia ust.
Na twarzy i w mowie widać było męża potężnego, co siłę swą czuje i żadnéj się walki nie lęka. Pod czołem wypukłem i szerokiém, drgały widocznie niemal bujając myśli nie tajone. Postawa malowała dumę, nie małego człowieczka, który ją nosi jak ranę, nieustannie obawiającą się dotknięcia — ale dumę bohatera co wie, iż ma prawo stanąć wysoko z woli Bożéj.
Od śmierci Mieszka, który z pokorą niemal stawił się nieraz u progu cesarskiego pałacu w Quedlinburgu i Dziewinie — do téj chwili gdy Bolesław stanął prawie na równi z cesarzem niemiec, zawojowawszy szerokie ziemie słowiańskie, marząc o podziale z nim świata na dwoje, upłynęły nie lat dziesiątki dla Polan, ale jakby całe wieki...
Jedna myśl od pierwszéj chwili do ostatniéj zajmowała Bolesława, stworzenie państwa Słowian tak potężnego, ażeby murem mogło stanąć przeciwko niemieckiéj nawale, cisnącéj się ku wschodowi i wypierającéj słowian coraz głębiéj ze środka Europy, z siedzib starych i drogich.
Cel ten stał mu na myśli ciągle. Do téj budowy leżał budulec na okół, bezpański prawie, rozrzucony w nieładzie, rozbity, gotowy do użycia temu kto chciał i mógł nim zawładnąć. Małe krainki nie trzymające się z sobą, stały otworem silnéj dłoni, co je zagarnąć zapragnęła. Bolesław zabierał je jak swoje, do tego państwa, którego marzenie wielkie ojciec mu przekazał. Odepchnięty na chwilę, król wracał nazad, umiał czekać lata. Wiązał się ślubami, przymierzem, przyciągał łaską i postrachem, usuwał przeszkody mieczem i siłą, a szedł daléj coraz i daléj.
Myśl tę Bolesław wziął w spadku po Mieszku, rodzicu swym — w którym ona cichszą, bojaźliwszą się wykluła — jasną i głośną stać się miała w synu dopiero. Od zachodu światła pożyczyć, stanąć z nim na równi wszystkiem, co dawało siłę, obronić się zarazem najazdowi jego i zaborom, tego chciał i dopiął Bolesław. Imię jego groźném już było, straszném i znienawidzoném u niemców. Zwano go wężem zdradliwym, lwem ryczącym, miotano nań obelgi, które stały za największą chwałę. Bolesław panował w Łużycach odzyskanych, a Pomorza, Prusaków, Wendów do ujścia Łaby nie spuszczał z oczów.
Posłańcy jego i sługi skryte były wszędzie, na cesarskim dworze, we wszystkich stolicach, u plemion najdalszych, wiedział, gdzie się co ruszyło, drgnęło, zabolało, gdzie na ratunek mógł spieszyć i ze słabości korzystać.
Włos mu się posrebrzył w tych myślach i trudzie, państwo stało już jak budowla, któréj słupy ręka cieśli wbiła w ziemię, ano dachu i ścian brakło jeszcze, nie było wałów i ogrodzenia, co by ten gmach bezpiecznym czyniły.
Młody Mieszko, syn królewski, chodził po granicach, wprawiając się do ich obrony; dłoń miał po ojcowsku rycerską i silną, ale czy myśl z nią na równi potężnie urosła, sam ojciec pewien nie był.
Dla tego w chwilach ciszy i rozmyślań samotnych, zawsze mu prawie czoło zachodziło chmurami i wielki król patrzał na dziedzica swego jakby z przeczuciem smutném.
Aby to państwo, stworzone przezeń utrzymać, pieczy trzeba było nieustannéj, zachodów i tego oka, co z góry patrząc, widziało na raz co się działo, co się dziać miało od brzegów Dunaju, do wybrzeżów Bałtyku. Na ten łup wojen kilkudziesięcioletnich, zewsząd czyhali nieprzyjaciele.
W Czechach pokrewni, powinowaci na Węgrzech, zbraceni na Rusi kneziowie, złagodzeni na pozór i połączeni węzłami krwi niemcy, w istocie byli wrogami tajnemi, nieprzejednanemi.
Każdemu z tych powinowatych Bolesław oderwał część jakąś; Czechom zajął Ruś, Morawy i Śląsk, Węgrom zabrał Słowaków, Rusi szerokie kraje za Styrem, niemcom wydarł Łużyce i mnogie plemiona sąsiednie. Najmniejsza oznaka słabości któréj upatrywano tylko, mogła być hasłem rzucenia się wszystkich przyczajonych wrogów na zdobywcę. W zbroi spać było potrzeba i jedno oko trzymać wciąż niezawarte.
Bolesław nawykł do tego, syna wprawiał do życia na koniu i straży, a jednak w przyszłość patrząc, smucił się i niepokoił. Mężny rycerz, Mieszko, może aż nadto był ojcu posłusznym, szedł na rozkazanie, ale sam rozkazu dać nie spieszył. Spokojniejszy duch mieszkał w synu, a jemu spokoju miłować nie było wolno.
I tego dnia, jak często, wielki król wstawał z łoża posępnym, ciasno mu było w sypialni, duszno w zamknięciu, za cicho na dworcu, ściany go ściskały jak więzienie...
Przez okiennice zawarte dzień się przeciskał szarawy, na kominie ogień płonął i trzaskał wesoło.
Pierwszy po stróżu wszedł do sypialni stary Sieciech, gładząc brodę i uchylając głowę. Przybywał po rozkazy.
Król długo nań popatrzał, nim się odezwał, a pierwsze jego słowo było.
— Jaksów stracono?..
Rozkaz królewski, wczoraj wydany, brzmiał, że dnia doczekać nie mieli, a dzień biały cisnął się przez okiennice.
Sieciech milcząc skłonił tylko głowę, król spojrzał nań i zamilkł,[4]
Twarz znowu surowszą się stała i posępniejszą jeszcze.
— Miklasza Jaksę, który tu ojca przywiózł — odezwał się król — przywołać do mnie.
Sieciech głową potrząsł, dziwnie jakoś zafrasowany stanął i podniósł oczy.
— Miklasz, miłościwy panie, wedle przykazania ojca na śmiertelném łożu, nic nie zyskawszy, musiał wczoraj zaraz z ciałem ztąd jechać precz. Wola ojca dla dziecka święta... Nie ujrzą go tu więcéj oczy nasze. Zaklęli się Jaksowie wszyscy i powinowaci ich, że progu zamkowego nie przestąpią więcéj... Wszyscy, ile ich jest! — westchnął Sieciech.
Zarumieniła się jakby krwią oblana twarz króla, spojrzał groźno, pogardliwie, ale... nie wybuchnął.
— Dziś do dnia — kończył Sieciech — Jaksów powinowaci, dwu najdzielniejszych dowódzców naszych, Sreniawa i Pobóg, pojechali téż precz ze dworu z drużyną.
Zaczerwienione oblicze pańskie zapłonęło mocniéj jeszcze, drgnął, coś niewyraźnego, jak przekleństwo, z ust mu się wyrwało. Sieciech stał z spuszczoną głową siwą.
— Pozwijcie opata Arona do mnie — rzekł król.
— W téj chwili odprawia ofiarę świętą...
Na to nic nie odpowiedział Bolesław i dał po chwili wynijść Sieciechowi.
Ledwie za nim opadła zasłona, gdy się wsunęło pacholę. Zdala wyglądało na wyrostka, zbliska mu się przypatrzywszy, poznać w nim było można karła i niemłodego już człowieka. Darował go był niegdy królowi Guncelin, przyrodni brat jego, a raczéj powinowaty, syn wygnanéj Ody z drugiego łoża. Niemczyk, jak wierny pies niemal, przywiązawszy się do pana, był poufałém stworzeniem na dworze. W części przez litość nad słabą istotą, trochę dla zjadłéj złości i dowcipu, któremi zabawiał, Zyg był królowi upodobanym. Jeśli sobie nadto pozwolił, król nogą wyrzucał go za drzwi, częściéj jednak słuchał, tak, jak się cierpliwie słucha brzęczenia owadu w lecie. Wolno mu było wiele, musiał przecie patrzyć na marszczące się brwi pana, ażeby nie przebrać miary.
Zyg miał właściwy sobie mówienia sposób, rad czy nie, z obowiązku powinien był pana zabawiać. Dziś na wchodzącego gdy król spojrzał, karzeł pozostał bojaźliwie w dali. Poznał, że zbliżać się nie było bezpiecznie. Uchwycił drewna kawał leżący przed kominem i milcząc przyrzucił go na ognisko. Stanął potém przy niém, ręce założył na piersiach i patrząc w oczy panu, głową pokręcał.
— Psy całą noc wyły... — począł nieśmiało — wilcy nabrali takiego zuchwalstwa, że pod sam gród podchodzą... Musieli tu zwietrzyć trupy... Koło ciemnic téj nocy się coś bardzo ruchano...
Pokiwał głową. Bolesław spojrzał nań, karzeł zamilkł.
— Przybył tam kto nowy na zamek? — spytał Bolesław cicho.
— Pełno, miłościwy panie, pełno... Objedzą nas do pruszynki... Z Czech któryś ze Sławników znowu, koni pewnie czterdzieści, z Rusi Turowski kneź, koni z pół sotka, z Niemiec bawar jakiś, zbroi z pół kopy... od Wendów starszyzna, chyba téż z sorok głów... Za to Sreniawy i Pobogi pogniewali się na miłość waszą i wypowiedziawszy wojnę, pojechali się na nią sposobić... To dopiero będzie wojna!.. Słychać, że dwa tysiące komarów i trzy tysiące much w pomoc sobie przybrali... i już to wojsko ciągnie... Z bocianami do nas na wiosnę przylecą, to dopiero krwi utoczą! aż strach!..
Zyg miał zwyczaj sam się śmiać naprzód z żartów swoich, aby drugich ryhotaniem do śmiechu pobudzić — i teraz uczynił to, aby panu dodać ochoty, ale popatrzywszy nagle śmiech mu się w połowie urwał.
Zamilkł i za komin się ukrywszy, do ściany przytulony, przypłaszczył. Nie miał już myśli próbować rozweselić raz drugi i nową sposobić zaczepkę.
Wśród milczenia przewlókł się potém po sypialni, trzymając ścian, raz i drugi, jakby się chciał królowi przypomnieć. Widząc, że i to nie poskutkowało, bo król oczy odwracał, przesunął się ku drzwiom. Podniósłszy zasłonę, skłonił się do saméj ziemi z przesadzoną pokorą i rzekł.
— Czołem panu...
I zniknął.
Po wyjściu jego król w dłonie klasnął, weszło dwu dworzan komorników, a tym rozkazu nie było potrzeba, aby wiedzieli co robić. Odzież nieśli i obuwie i poczęli do wstania służyć. Król kożuch tylko włożył i siadł przed ogniem, który paląc się jasno, całą komnatę ciepłem wypełniał.
W chwilę potém opat Aron ukazał się we drzwiach. Na widok jego twarz pańska widocznie się wyjaśniła.
— Chciałem już widzieć was, ojcze — odezwał się poufnym tonem — całą noc sny mnie dziwne dręczyły. Zmora mi piersi dusiła. Zdało się jakby całe wojsko cesarza Henryka na mnie legło i zgnieść mnie chciało... Z niemi, choćby się poprzysięgła zgoda i przyjaźń, pokoju nie będzie nigdy...
Uśmiechnął się opat łagodnie.
— Nic teraz nie grozi nam — rzekł — cesarz gdzieindziéj ma dosyć do czynienia, a król Bolesław dość mocen jest, aby się nie obawiał nikogo, nawet cesarza.
— Mocen! mocen!.. — powtórzył król — ojcze mój, moc ta moja jest jako sznur naprężony... twardy on jak żelazo... prawda... aliści co chwila grozi pęknięciem... Trwogę muszę siać, abym sam jéj nie miał...
Zamilkł patrząc w ognisko i dodał jakby pytając.
— Jaksów stracono?
Czuć było, że ich miał na myśli, że oni to, nie wojsko cesarskie, byli dlań tą nocną zmorą.
— Ja nie wiem... — rzekł opat krótko.
— Tak! zginęli... — dodał Bolesław — zginęli! Szkoda mi ich... ale nieubłaganym być musiałem. Rycerstwo żelazną dłonią trzymać potrzeba, lub jak stado wilków się rozwydrzy. Straciłem nie tych dwu Jaksów, ale cały ich ród... poszli precz oni, idą ich powinowaci... Ubędzie mi rąk i serc dzielnych, przyrośnie gniewu i niechęci...
— Miłościwy panie — przerwał opat — co się stało, rozważać już zapóźno...
— Mój ojcze — mówił nie dając sobie przerywać Bolesław — królewska wola, gdy ją raz objawił, rzecz niepowrotna. On sam jest jéj niewolnikiem. Niewiasty tylko słabe idą i powracają; mężowie gdy raz poszli, wiedzą iż wracać srom... Nie podałem tyłu nigdy, ani w bitwie, ani w sądzie... Gniewnym byłem, gdym ich skazywał, alem słowo rzekł...
— Gniew zły doradzca zawsze — przemówił opat. — Słyszę, że krom Sreniawów i Pobogów, dwu Starżów krewnych im, i Lis jadą téż precz ze dworu...
Gniewnie król ręką rzucił.
— Niech idą! niech jadą!..
Lecz widocznie go to bolało.
— Niech idą — dodał — byle poczty, gdy wici rozeszlę, stawili... bo i im głowy pospadać mogą... służbę pełnić muszą, a dworaków znajdę łatwo...
— Sądzę, że ze służby wyłamywać się nie myślą — odparł opat spokojnie — a trudno, żeby sromu nie czuli, bolu i żalu nie mieli. Zasług nie mało było na szali...
— Gniewnym był!.. — powtórzył król. — Stało się!
I jakby umyślnie zwracając rozmowę, rzekł zmienionym głosem do opata.
— Czyście myśleli, o czém wam mówiłem wczora?
— Nieustannie — odparł Aron — myślałem i modliłem się, miłościwy panie...
— Zrozumiałeś mnie — ciągnął król ożywiając się. — Patrz... starym być poczynam, włos mi codzień więcéj siwieje... ociężałem. Koń jeden przez dzień do wieczora mnie nie dźwignie... ja téż sobie sam jak koniowi ciężę. Ciało do grobu ciągnie... niech Bóg będzie miłościw grzesznéj duszy... O zbawieniu myślę, a za przyczyną świętego mojego opiekuna Wojciecha i patrona Maurycego i Wacława, Bóg mnie za przewinienia karać nie będzie... Trzeba myśleć, aby pot i krew moja, co w tę ziemię wsiąkła, nie poszły marnie. Noc i dzień słucham, ażali nad granicami krzyk się nie ozwie... Grozą tylko mogę strzymać napastników...
Tą grozą dla mnie, dla syna, będzie korona na skroni... królewska korona...
Dlaczegóż jéj nie mam otrzymać?.. Co ojciec nasz Benedykt straci, gdy mi ją da, jak innym, którzy ani tyla ziemi, ani takiéj nie mieli potęgi?
Synowi jak zbroi potrzeba korony pobłogosławionéj w Rzymie... Otto III, niech mu Bóg świeci nad duszą, własną swą cesarską mi włożył na skronie... za berło dał mi włócznię św. Maurycego... a jednak przeczą mi tytułu króla i korony... Ja ją muszę mieć!
Ognistemi oczyma popatrzał na opata Arona, który wzrok trzymał utopiony w ziemię i myślał milczący.
— Cóż ty mówisz, ojcze? — począł król ożywiając się coraz więcéj — tyś najlepszym doradzcą moim... tobie ufam jednemu, ty widzisz jasno, radzisz rozumnie, a ważyć umiesz wszystko.
— Miłościwy panie — odparł opat po długim namyśle, jakby z ciężkością zdobywał się na słowo — nie przeczę ja, że blask korony doda świetności twéj skroni, a siły Mieszkowi, ani, uchowaj mnie Boże, sądzę, by kto nad ciebie panie, był jéj godniejszym, lecz...
— Cóż więc? co? — zapytał król porywczo — mów mi wszystko, całą prawdę, jak ojciec duchowny...
— Królu a panie — ciągnął Aron — korona nie tyle zwiększy twą potęgę, co złości i zawiści obudzi... Nieprzyjaciół uskromionych drażnić niebezpiecznie... Sam cesarz Henryk w Rzymie stanie na przeszkodzie, nietylko u papieża, ale gdziekolwiek będzie mógł, stawiąc przeszkody.
— A ojciec święty Benedykt maż mu poddanym być?.. Nie jestże on Chrystusa następcą, i panem a rozdawcą wszystkich koron świata?.
Opat stał znowu zadumany i król, nie doczekawszy się odpowiedzi, z coraz większą począł mówić gorącością.
— Otto III dał mi koronę... przyrzekł mi ją pobłogosławioną. Śmierć nie dozwoliła mu wykonać tego co ślubował. Nigdy ja nie opłaczę dosyć tego druha a pana, z którym ręka w rękę byłbym doszedł do wszystkiego, czego pragnąłem... Z jego zgonem zachwiało, popsuło się wszystko!..
Mówią, że Bóg go ukarał za otwarcie tego grobowca Karłomana, z którego złote siedzenie przysłał mi w darze...
Jam Karłomanem powinien był być na wschodzie...
Wolałby był nie tykać grobu tego... Henryk. Henryk mi go nie zastąpił! nikt zastąpić nie może.
— Święty to pan i pobożny! — wtrącił opat.
— A niebyłże nim Otto mój! — zawołał Bolesław — ręce podnosząc.
Z jego zgonem połowa siły mojéj odpadła; odtąd iść trzeba było przebojem i we krwi brodzić...
— Możeszże, miłościwy panie, uskarżać się na niepowodzenie? — szepnął Aron.
— O! Pragi! Pragi straconéj, nigdy nie zapomnę — odezwał się Bolesław — i tego poranku na Wyszehradzie, gdy się róg pastuszy odezwał na moście!
Róg mi ten stratę państwa zwiastował — a miałem je w dłoni!..
Aron westchnął.
— Panie — rzekł cicho — a nie byłże to palec Boży za oślepionego Bolesława?
— Miałżem tego wściekłego okrutnika oszczędzać? — wybuchnął król gwałtownie, podnosząc się z siedzenia. — Łaskawym mu byłem zostawując życie, bo na stokrotną śmierć ten dziki przechera zasłużył...
Opat zmilczał.
— Ale z Czechami, z Czechami rzecz nieskończona! — ciągnął Bolesław jakby sam do siebie[5] — Dwojga państw jednego języka obok siebie być nie może. Dwa wilki głodne nie pasą się obok siebie; jeden drugiego rozszarpać i zadławić musi.
Ale czy Mieszko temu podoła?
— Wszystko jest w mocy Bożéj — ozwał się opat chłodno — maleńki Dawid zwyciężył olbrzyma Goliata.
— Niech mi moc dla dziecka da boży zastępca na ziemi — począł Bolesław, pilno wpatrując się w twarz opata, w któréj myśli nie mógł wyczytać — wy wiecie ojcze, że to jedyne moje pragnienie dzisiaj — cel mój wielki... korony mi trzeba — należy mi korona, i — mieć ją muszę!!
To mówiąc uderzył Boleław[6] ręką o poręcz krzesła...
Aron nie zaraz na odpowiedź się zebrał.
— Jest to sprawa zbyt wielkiéj wagi — rzekł powoli i chłodno — nie spoglądając na króla, oczy trzymając w ziemię wlepione — sprawa zbyt niebezpieczna i ślizka, aby ją można podjąć na lekko.
Rozważyć potrzeba wiele. Wy, miłościwy panie, jesteście, dzięki Bogu w pełni życia i sile pocóż się tém spieszyć? ażali nie lepiéj iść do tego celu z rozwagą i powoli??
— A niedośćżeśmy już zwlekali, rozważali, rachowali? — ozwał się król — któż wie, kto po Henryku i Benedykcie nastąpi?
Opat znowu pomilczawszy, skłonił głowę i kończył...
— Przebacz mi, miłościwy panie — nie dosyć jeszcze ważyliśmy i rozmawiali. Wyciągnąć rękę, uczynić pokuszenie, nie dokonać tego, co się zamierzyło, takiemu jak wy nieprzystało panu. Na pewno działać potrzeba, więc baczyć pilno...
Bolesław nieznacznie zżymnął ramionami, i zakończył powstając.
— Więc na was składam obmyślenie środków i wykonania, ojcze mój.
Nadam opactwo wasze ziemiami szerokiemi, rozmnożę zakon wasz, uczynię was możnemi i niezależnemi jak kneziowie — uczynię co każecie dla powiększenia chwały bożéj — a wy mi pomóżcie.
Znacie drogi do Rzymu i w Rzymie. Nie siedzi na stolicy, dzięki Bogu, taki czarownik jak Sylwester; Ojciec Benedykt skłoni serce swoje do dziecięcia...
Dlaczegóż Olaf i Kanut lepsi nademnie być mają, a nawet Ugry niedawno ochrzczone?
Dzień już był wielki — król ruszył się z przed ognia, czekano nań bowiem na dworze. Opat Aron, nie odpowiedziawszy nic, pokłonił się i wyszedł krokiem powolnym do izb gościnnych, na których już wszyscy obcy i dwór był zgromadzony.
Ścisk wszędzie zastał ogromny.
Nadchodziła posłuchania i obiadu, naówczas rannego bardzo, godzina.
Wielki gmach, w którym stoły zastawiono dla mnogich gości, izby boczne — pełne były ludzi — widocznie przybyłych z rozmaitych stron i krajów. Poznać to było po stroju.
Większa część starszyzny miała na sobie kożuchy kosztowne, rozmaicie pookrywane i wyszywane; rycerstwo stawiło się w kaftanach grubych, łuskami żelaznemi naszywanych, służba pańska kręciła się w szatach jaskrawych i bramowanych złotem. Wśród tych najwspanialszych strojów i wykwintnéj odzieży zachodniéj, widać było i nader proste odzienie władyków i żupanów z głębi kraju, od krańców jego, z zapadłych gródków przybyłych... Na tych wieki przeszłe widać jeszcze było. Ci szli w kożuchach czarnych, w pasach wełnianych i skórzanych, z ladajakim i niepozornym starym orężem u boku, wcale się nie zdając o to troszczyć jak wyglądali.
Rozstępowano się im jednak z poszanowaniem...
Kilkunastu Ugrów stało w dziwnych strojach jaskrawych z boku, niemców téż łacno było rozeznać można, po kroju sukien cienkich i frankijskich opończach, a strojach, których wiele, za Ottonów jeszcze, z Włoch poprzywożono.
Pomiędzy gośćmi gospodarzyli komornicy królewscy, stolnicy i podkomorzowie, wszyscy odznaczając się jednakiemi, ciężkiemi łańcuchami na szyjach, i laskami w ręku.
Całkiem osobno, w pierwszéj izbie stała królewska drużyna.
Tę składali mężowie w wojnach i życiu wyprobowani, a bywało ich zwykle dwunastu, którzy nad krajami dwunastą podległemi Bolesławowi zwierzchnictwo mieli czasu wojny i dozór czasu pokoju. Acz król sam władał, rządził i sądził — a nikt pod nim własnéj nie miał woli — dzielił się niemi władzą, a używał do rady. Oni mieli ucho pańskie, zaufanie jego, wiedzieli tajemnice drugim zakryte — oni i opat tyniecki, doradzca sumienia królewskiego, najbliżéj stali tronu.
Gdy u czterdziestu stołów codziennie zasiadali goście, których mieniał każdy ranek, a nigdy ich tu nie zabrakowało — w osobnéj izbie u pańskiego stołu, ci tylko dwunastu zasiadać mieli prawo; gdy Bolesław zawezwał ich do siebie.
Byli to najmożniejsi władzcy, najdzielniejsi żołnierze, najrozumniejsi ze starców w bitwach ogorzałych. Gdy z nich jeden padł na wojnie, albo zmarł wiekiem złamany — długo puste stało po nim siedzenie, aż król w miejscu jego następcę mianował.
Teraz właśnie zmarł był niedawno, stary Jakub Lis, po którym stało opróżnione miejsce w radzie i u pańskiego stołu, król zwlekał dotąd posadzenie na niém spadkobiercy — a kto nim miał być, ani się nawet domyślano.
Chociaż Zyg naprzód, Sieciech i opat tyniecki oznajmili byli królowi, iż wszyscy krewni Jaksów zażaleni od dworu się oddalili — stary Pobóg stał jeszcze, sam z nich wszystkich, u progu wielkiéj izby wraz z dworem króla i dotąd się nie oddalił.
Konie jego i ludzie tylko, w podworcu już gotowi do podróży czekali.
Sparty na kiju kutym z rękojeścią młotem opatrzoną, stary wódz z twarzą bólem jakimś pomarszczoną i pofałdowaną — czekać się zdawał niecierpliwie na coś u proga.
Oglądał się i poruszał, oczyma wodził, a ci co go znali, ani go pytać, ani zagadnąć nie śmieli, tak chmurném wejrzeniem i brwią nasępioną ich odstręczał. Z siwą i wyłysiałą głową, przygarbiony, wśród tego ożywionego tłumu, sam jeden zdawał się obojętnym na to, co się w koło niego działo.
Sieciech się doń przybliżył.
— Gdzie król? — spytał Pobóg — dla czego nie przybywa?
— Będzie za chwilę — odrzekł Sieciech. — Panie mój — szepnął na ucho, pochylając się ku niemu — jestli to prawda co słyszę, że chcecie dwór opuścić? Drużyna wasza stoi przed drzwiami!
— Tak jest — niezawodnie — krótko odrzekł Pobóg — jadę.
— Dla czego?
— Wy to wiecie...
— Król dziś — bardzo posępny — nie pora.
Ramionami ruszył Pobóg.
— Nie ulęknę się — zamruczał — głowę mi może wziąć!
— Sreniawy i Lisy, pojechali w milczeniu nie żegnając pana — zamruczał Sieciech — tak lepiéj...
— Co komu lepiéj — odparł Pobóg.
Wtém stał się ruch wielki, gwary umilkły... w nieładzie rozproszeni zaczęli się ustawiać gromadkami, zdala słychać było stąpanie ciężkie, powolne, i szelest jakiś, jakby szat jedwabnych.
W oddaleniu ukazał się król, okryty sobolą szubą podpasaną, z kołpakiem na głowie. Pod tém zwierzchniem okryciem miał drugą suknię wełnianą, bramowaną złotem, a u pasa mały ów miecz z rękojeścią z kości, pochwą złoconą, miecz, który go nie opuszczał nigdy. Był to Szczerbiec.
Laskę trzymał w ręku.
Szedł zwolna, poglądając w prawo i lewo po twarzach, niekiedy głową skinął nie zatrzymując się, i oczyma dał znak jakiś.
Pacholę strojne niosło za królem miecz jego wielki; daléj szło sześciu komorników i cały dwór służebny.
Bystrém okiem obejrzał król wszystkich — zdało się, że żadna twarz, w zakątku nawet stojąca, nie uszła jego wejrzenia, a nie potrzeba mu było stawić i mianować nieznajomych, bo wiedząc o nich, zgadywał kogo miał przed sobą. Nizkiemi pokłonami, rękami zwieszonemi do ziemi, witali przytomni nadchodzącego pana.
Doszedł tak wolnym krokiem aż do drzwi wielkiéj izby stołów czterdziestu, gdzie stał Pobóg. Rękę zwolna położył starcowi na ramieniu, i lice spojrzawszy nań, rozchmurzyło mu się nieco.
Był to bliski Jaksów pokrewny, rodził się z niewiasty ich imienia i plemienia.
— Pobóg — rzekł król — czeka na cię opróżnione dwunaste siedzenie po Lisie — tobie je przeznaczam, tyś jeden godny.
Oczy otaczających króla biegać zaczęły po sobie, nie spodziewano się znać tego. Stary nieporuszony, nie dziękując stał posępny.
Wnet czoło pańskie marszczyć się zaczęło, i rękę mu z ramienia zdjął król.
— Nie, miłościwy panie — odparł chłodno i śmiało starzec — nie. Ja nie jestem godzien siedzieć u stołu twojego. Krew Jaksów płynie we mnie. Przybyłem ci miłościwy panie, podziękować za łaski twoje — i pożegnać. Za starym Jankiem szwagrem pojadę — tam miejsce moje — gdzie wszyscy nasi. Ani się méj krwi zaprę w niedoli. Miejsce moje nie u stołu i rady pańskiéj, ale na wygnaniu lub w grobie.
Śmiałéj téj mowy słuchając, przytomni pobledli z przerażenia.
Bolesławowskie brwi zeszły się nad oczyma i zwinęły w jeden wał czarny — ręka mimowolnie padła na mieczyk i drżąca leżała na nim... Drugą ujął się w bok król, i długo patrzał na wyzywającego śmiałka.
— Stary jesteś — rzekł w końcu — biłeś się mężnie ze mną nad Bugiem i Wełtawą — głowy ci nie zdejmę.
Idź! idź! z Bogiem!
I ręką gniewnie wskazał po za siebie, a dokończywszy słów, gdy jeszcze brwi trzęsły mu się gniewnie, ustami uśmiechać się począł dziko i strasznie. Rząd białych zębów jak lwia paszczęka, ukazał się z pod warg wybladłych.
Kilka razy powtórzył coraz głośniéj — coraz silniéj — Idź! Idź!
Stary Pobóg, do którego się to stosowało, jakby umyślnie poruszał się zwolna i nie śpiesząc wcale.
Przechodząc pozdrowił króla w milczeniu, i pominąwszy go, wśród rozstępujących mu się szybko dworzan i rycerzy, nie patrząc na nikogo, ku drzwiom powlókł się prosto, nieokazując wcale trwogi ani pomięszania.
Wśród milczenia w izbie panującego, każdy krok jego słychać było — król tymczasem, którego uśmiech przymuszony wnet z ust zniknął, prosto się ku węgrom obrócił.
Miejsce to opuściwszy, gdzie go stary wojak obraził mową zuchwałą, zdawał się razem zapominać o tém, co zaszło przed chwilą — wypogodził twarz, stał się znowu sobą, takim, jakim bywał dni powszednich w gronie oddanych mu powierników.
Wedle obyczaju zachodniego, na dworze królewskim, niewiasty téż do stołu zasiadały. Wiodła je zwykle z sobą królowa, a Bolesław rad był, aby mu one, jak kwiaty, stół ubierały.
Właśnie król z węgrami rozmawiać poczynał, gdy we drzwiach głównych cały szereg niewiast się ukazał.
Przodem szła królowa Emnilda, tak skromnie ubrana jak wczoraj, w sukni ciemnéj, w czepcu białym, na którym lekki łańcuszek złoty był opleciony. Nieco klejnotów nakazywała jéj włożyć dostojność — były one niejako zewnętrzną oznaką godności królewskiéj, lecz obok innych niewiast swojego dworu, królowa niemal zakonną odznaczała się prostotą.
Tuż przy niéj szła, w purpurowéj długiéj sukni, naszywanéj kwiatami złotemi, jaśniejąca klejnotami i od nich piękniejsza, Ryksa, żona syna królewskiego Mieszka, cesarskiéj krwi pani, córka Ezzona palatyna Renu, z siostry cesarza Ottona zrodzona, w któréj rysach widać było, iż o swém pochodzeniu pamiętała. Czarne jéj oczy z góry i dumnie poglądały do koła, a usta zdawały się nie umieć czy niechcieć uśmiechać.
Mimo młodości i wdzięku, surowością wyrazu twarzy i postawą pańską, obudzała raczéj obawę niż cześć dla siebie. Rozum i wola męzka błyszczały w jéj wejrzeniu śmiałém i dumném.
Nie było żadnéj z córek królewskich rozproszonych po świecie, oprócz Matyldy, która szła téż za królową w wianku dziewiczym na głowie i płaszczu niebieskim.
Tak ona jak i inne po niéj następujące panie szeregiem długim — z niezmiernym przepychem były postrojone. Obyczajem owych czasów, niewiasty występując publicznie, kładły na się takie mnóstwo klejnotów ciężkich, płaszczów z grubych tkanin złocistych, podszytych futrami, łańcuchów kowanych grubo, kamieni drogich, iż niektóre z nich służebne podtrzymywać musiały, aby pod tém brzemieniem nie upadły.
Starsze niewiasty, żony żupanów i władyków, miały na piersiach po dwa i trzy łańcuchy, ogromne kolce na rękach, pasy kamieniami sadzone, na głowie rodzaj wieńców złotych, plecionych jakby ze sznurów, u uszów zausznice ciężkie, schodzące aż na ramiona.
Największa rozmaitość jaskrawych barw orszak ten odznaczała.
Panowały wśród nich purpura i fiolety u starszych, żółty i niebieski kolor u młodszego pokolenia.
Wszystko to bramowane, naszywane, sadzone perłami, dawało miarę bogactw, jakie wojny w kraju i handel nagromadziły.
Srebro było tak pospolite, iż je zaledwie na najprościejsze naczynia codziennego użytku obracano; konwie i beczki kute były z blach srebrnych, król jadał na złocie. Nie wyczerpał się skarbiec jego tém, co przyjmując Ottona III.[7] po każdéj uczcie cesarskiemu słudze oddawać kazał.
W kościołach ołtarze całe blachami i tablicami złotemi okryte były...
Wyroby owego czasu nie wszystkie się wytwornym kunsztem odznaczały, wiele z nich grubo i dosyć nieforemnie wyciosanych było, na niektórych tylko różnobarwna emalia grecka i wschodnia, żywością barw z kamieniami drogiemi szła o lepszą.
Przy pięknych twarzach dobranych do królowéj orszaku, złote płaszcze, purpura, lazurowe sukienki, przepych klejnotów i kolorów, odbijały jak bogata oprawa tego żywego twarzy wieńca.
Wśród nich widać téż było Teodorę córkę Sieciecha, wzrostem i postawą górującą nad towarzyszkami swojemi, z twarzą bladą i oczyma już od łez oschłemi, ale jeszcze gorejącymi wewnętrzną boleścią. Szła widocznie jakby zmuszona, jak ofiara, usiłując napróżno na twarz powołać uśmiech nieprawdziwy, skłamany, trwożliwy, męczeński. Na innych téż, nie wyjmując oblicza królowéj, głęboki smutek był rozlany. Emnilda nieśmiało, bojaźliwie niemal spoglądała na oddających jéj cześć i pokłony.
Gdy szelest sukni niewieścich dał się słyszeć, król ku wchodzącym się odwrócił, jakby rad, że może przerwać witania i rozmowy.
Tego dnia na słowo zebrać mu się ciężko było, czoło miał dumne i usta leniwe.
Tuż za niewiastami wchodziły pacholęta niosąc misy nad głowami, dzbany w rękach, nalewki, miednice i ręczniki. Bolesław skinąwszy głową gościom, zwolna na miejsce swe przy królowéj Emnildzie podążył.
U pańskiego stołu zasiadały tylko niewiasty królewskiego i powinowatego im rodu; tu téż miejsce było jednéj z dziewcząt orszaku królowéj, przybranéj do jéj boku, znacznego rodu, córki Ekarda markgrafa Ody. Przebywała ona z woli ojca na dworze i w gościnie królowéj, choć Emnilda chłodno i z pewną nieufnością się z nią od niejakiego czasu obchodziła.
Po Ryksie żonie Mieszkowéj, była to najpiękniejsza pewnie z niewiast na dworze, chociaż tu na urodziwych i gładkich nie zbywało twarzach. Wysokiéj postawy, silna, wyrosła bujno, z warkoczami złotemi, które się ledwie pod wieńcem pomieścić mogły, wyraz miała na obliczu śliczném niemiły, kwitnęła krasą młodzieńczą, a wesela dziewiczego jéj brakło; patrzała niby szydersko i niechętnie dokoła, wzrokiem zuchwalszym niż inne. Niebieskie jéj oczy duże śmiało spoglądały nietylko na królowę i młode towarzyszki, ale na samego króla, którego wyzywać się zdawały. Strojem téż córka markgrafa Ekarda odznaczała się wśród swych rówieśnic, tak była cała klejnotami kosztownemi obwieszona i przybrana, tak starannie i zalotnie występowała, oczy wszystkich kusząc i zwracając ku sobie. Królowa raz spojrzawszy na nią, widocznie unikała jéj, wzrok trzymając spuszczony, a twarz ciągle smutkiem obleczoną. Dwór jéj jakby się stosując do humoru pani, tak samo wyglądał zafrasowanym i smutnym, jedna tylko piękna Oda uśmiechała się jakby na przekorę wszystkim, a gdy król usiadłszy rzucił na nią okiem, wejrzeniem i uśmiechem wyrazistszym jeszcze odpowiedziała mu, wcale się nie troszcząc o świadki. Bolesław długo trzymał w nią oczy wlepione, ale nie rzekł do niéj słowa.
W téj chwili ukazał się opat tyniecki i wszyscy, króla nie wyjmując, wstali. Miejsce dlań było przy królewskim stole zostawione. Lecz nim je zasiadł, surowym obyczajem tamtych wieków, opat rozpoczął głośno modlitwę i błogosławieństwo.
Im młodszą była wiara chrześciańska w tych krajach, tém duchowieństwo i król sam ściśléj pilnowali, aby wszystkie obrzędy przez kościół zalecane zachowywane były. Pierwszy Bolesław duchownych na równi z książętami postawił i poważać kazał, nadał im nazwanie księdzów czyli książąt, i to im na przyszłość zostało, choć dla odróżnienia książęta inaczéj zwać potém poczęto. Długo jednak wszyscy duchowni stali na tém wysokiém stanowisku społeczném, nadającém im w oczach tłumów powagę i dostojność.
Chociaż Zyg, ubrany na pół żółto pół niebiesko, zjawił się przy stole, obok krzesła królewskiego, czekając ażali go Bolesław nie zagadnie i nie da mu się popisać z dowcipem; chmura, którą z sobą przyniósł pan przychodząc do stołu, nie zeszła mu z czoła i Zyg niemym pozostał.
Przyczynę wszyscy łatwo odgadywali. Nie było prawie dnia, w którymby król, jedyny naówczas w całém państwie szafarz sprawiedliwości, nie był zmuszonym sądzić kogoś i karać, rzadko się jednak trafiało, by z koła celniejszych rycerskich rodów, co go otaczały, padały ofiary. Oszczędzano je, wzgląd miano na zasługi, wyrozumienie dla krewkości i obyczajów, zaledwie chrztem obmytych ludzi, w których wiele jeszcze dzikiego z przeszłości pozostało. Śmierć dwu Jaksów wiele kosztowała temu, co na nią skazać ich musiał, i tym co o niéj zasłyszeli, podziwem była. Groza i strach przejmowały wszystkich, aby starzejący król nie nabrał smaku w okrucieństwie, jakiém się oślepiony przezeń Bolesław Ryży odznaczył.
Ze wszystkich stron sali spoglądano na króla ukradkiem, jakby chciano czytać z jego oblicza, jaki ślad w duszy zostawił wyrok ten krwawy. Chmura nie schodziła z czoła pańskiego, wszyscy siedzieli milczący. Nie uszło i to oka i ucha ludzi, jak stary Pobóg, najwyższego naówczas dostojeństwa odmówiwszy, na zawsze dwór pański opuścił.
Kilka razy Bolesław podniósł wzrok na królowę, ale jéj oczów nie spotkał, nastręczały mu się za to owe niebieskie, zuchwałe choć straszne oczy Ody, która szukać się zdała króla i na przekór wszystkim okazywać spokój i wesele. Tak samo pono, gdy inni weseli bywali, ona smutną i gniewliwą być się starała, aby nie godzić się ze dworem, a iść wolą swoją.
Ulubione psy królewskie otaczały stół i chciwie rzucały się na kości, które zwyczajem było ciskać na podłogę. Zyg kilka razy próbował drażniąc je zabawić pana, ale stworzenia te zuchwałe, nie szanując jego dostojeństwa ni stroju, zębami wyszczerzonemi kłapiąc i burcząc nań, odstraszyły karła, który musiał ustąpić.
Cały niemal obiad przeszedł bez rozmowy, w milczeniu, tylko głosami z izby czterdziestu stołów dochodzącemi, przerywany. Niewiasty szeptały do siebie, parę słów król zamienił z opatem, królowa go kilka razy o bliskie święta kościelne spytała.
Proste i niewykwintne jadło, które roznoszono obficie, nasyciło gości wprędce, wypróżniały się misy, kubki z miodem i winem gęściéj krążyć zaczęły... król téż spełniał je chciwie i dopiero pod koniec uczty, z weselszą nieco twarzą, ku współbiesiadnikom się obrócił.
Po uczcie w podwórcu zamkowym próbowano koni, łuków i oszczepów, wyprawiano rodzaj małych turniejów, których zwyczaj już na dworze cesarskim naówczas się ustalać zaczynał.
Niewiasty ustąpiły zaraz do komnat swoich, idąc szyć w krosnach, prząść lub zabawiać się śpiewem i grami. Król wyszedł nieco na przedsienie, aby się przypatrzyć igrzyskom młodzieży. Opat znikł udając się na modlitwę. Całe życie zamkowe skupiło się w dziedzińcach, gdzie się popisywali królewscy komornicy, służba rycerska i niektórzy z gości podochoconych. Każdy z nich miał albo oręż nieco inny, lub sposób władania nim odmienny, więc próbowano i chadzano o lepsze, a kto górę wziął, temu okrzykami prym dawano... i drudzy zaraz imali się téjże szermierki. Ścigano się końmi, wyzywano na bary, a gawiedź zdala się przypatrywała.
Gdy się to działo w podwórcach, w małéj izdebce przy dworcu, na rogu zabudowań, siedziało dwóch ludzi, w których z ubioru poznać było można duchownych.
Jeden z nich wychudłym był i przygarbionym, twarz miał żółtą, zasępioną i napiętnowaną jakąś zgryźliwością kwaśną i gniewną. Ściśnięte usta jego wyrażały kryte szyderstwo i nieubłaganą złośliwość. Skulony siedział u stołu, na którym widać było rodzaj pulpitu i obok niego leżące narzędzia, jakich naówczas do pisania używano; natarte farby w miseczkach, pióra i pęzle, noże i zrzynki pargaminu, sznury jedwabne i kawały wosku.
Ogromne, wyschłe, posmolone ręce z długiemi palcami, trzymał ściśnięte pod brodą, podpierając niemi głowę, któréj siwe, błyszczące oczy zwrócone były na siedzącego naprzeciw człowieka.
Ten zdawał się świeżo przybywać z długiéj podróży. U drzwi stał kij krzywy, futrzana leżała czapka i płaszcz czarny lisami podbity.
Był to mężczyzna w sile wieku, duchowną suknią okryty, ale do kapłana skromnego niepodobny twarzą, barczysty, postawy rycerskiéj, zuchwałego wejrzenia, twarzy okrągłéj i jakby nalanéj. Czarna suknia i wygolona głowa same tylko w nim duchownego wskazywały.
Trzymał się, jakby do szat, w które był odziany, nie nawykł, jakby ciągle miecza szukał, braknącego mu u boku.
Wyjąwszy zakonników, nie było téż naówczas rzadkością, wyższych dostojników kościoła widywać we zbroi, przy mieczu, na koniach i łowach. Wielu biskupów, jako panów świeckich obszernych państw ponadawanych kościołowi i im podległych, chadzali nawet na czele swych wojsk na ich obronę.
Mężczyzna, który stołek zajął naprzeciw zgarbionego księżyny, siedzącego u pulpitu, zdawał się jednak być raczéj zakonnikiem niż świeckim kapłanem. Krój jego sukni przypominał mnichów reguły świętego Benedykta. Odzież na nim, długą podróżą zapewne, zszarzana była i powalana.
W izbie, w któréj ci dwaj zasiadali, na kominie płonął ogień, już zaniedbany i resztki głowien dojadający, mrok w niéj panował. Ubogą była jak cela mnisza i w wygodniejszy sprzęt nie obfitowała. Na stole w prostéj misce glinianéj widać było szczątki niedojedzonéj ryby i okruszyny porzuconego chleba.
Dwaj rozmawiający pochyleni ku sobie siedzieli cicho, mierząc się wzrokiem i mieniając skąpe słowa.
— Mówicie mój ojcze — szeptał skulony księżyna, który tu był gospodarzem — że was tu czci najgodniejszy mój dobroczyńca biskup merseburgski przysyła. Chcę temu wierzyć... chcę wierzyć... nie wątpię... lecz najdostojniejszy ten zwierzchnik zwykł zawsze czémś dla wiarogodności posłów swoich opatrywać...
Posłyszawszy te słowa naprzeciw siedzący mnich, rzucił się niemal obrażony niemi, ciemne oczy jego zaogniły się, spojrzał na mówiącego dumnie, z góry, i nic nie odpowiadając, ręką sięgnął za suknię, dobył z niéj zrzynek mały pargaminu i ukazał go pytającemu.
Był to paseczek wązki, na którym żadnego słowa napisanego widać nie było, na wosku tylko stała wyciśnięta pieczątka jakaś, którą pochwyciwszy ksiądz, do samych prawie oczów ją podniósł, aby się jéj lepiéj przypatrzyć i rozeznać na niéj znaki.
Po chwili dopiero głowę skłonił nic nie mówiąc i zrzynek oddał siedzącemu mnichowi, który mu się przypatrywał niemal gniewny. Zwycięzki uśmieszek przebiegł po jego ustach i pieczęć natychmiast zawinąwszy włożył do bocznéj kieszeni, przysunął się bliżéj do siedzącego księdza i rękę mu kładąc na kolanie, odezwał się żywo.
— Widzicie więc, że ze mną możecie mówić otwarcie i ufnie. Nie jest mi nic tajno, wiem, że służycie temu... królowi (wyraz mu ciężko przeszedł przez usta), abyście skuteczniéj przez to kościołowi i cesarzowi służyć mogli, wiem, że tu jesteście dlatego, aby zblizka patrzéć co się snuje i zamierza. Wiem, że ten zjadliwy wróg imperyi, choć sługą jego jesteście, panem waszym nie był i nie jest... Wszystko wiem... Mówmy więc jak przystało ludziom, co do jednego pocztu należą i po jednéj stronie walczą...
Uderzył się ręką w piersi i dodał.
— Na mnie się wy nie zawiedziecie... Nie! Ja téż krwią i sercem cesarski sługa jestem wierny, sługa kościoła, ja téż tego pół-poganina (zniżył nieco głos) nienawidzę, brzydzę się nim, chytrością jego, przewrotnością, drapieztwem, chciwością. Wilk to niesyty, i póki on żyje, cesarstwo spokoju mieć nie będzie nigdy... Przychodzę do was, ażebym zblizka rozpoznał co się dzieje i odniósł to tam, gdzie myślą i pracują nad odzyskaniem zagrabionych przez niego krajów...
Bóg sprawiedliwy — dodał — cierpi on długo, wynosi nawet przestępcę nieraz, ale na to, aby go z większéj strącił wyżyny w przepaście...
Mówiąc tak, mnich się zapalił i pięścią silną, grubą o stół uderzył. Siedzący naprzeciw niego drgnął cały, jak gdyby w tym ruchu znalazł przypomnienie czyjegoś obyczaju...
Nastąpiło milczenie. Kościstemi palcami powiódł po czole i twarzy ksiądz, westchnął i odezwał się bojaźliwie, pocichu.
— Źle jest u nas... źle! Chytry ten wąż poczyna sobie zbyt rozumnie, chytrzejszy nadeń doradzca opat tyniecki Aron... prowadzi tego żubra za rogi. Bez opata onby się dawno rozbił gdzieś o mur głową. Napróżno się tu staramy, zabiegamy, aby nieufność obudzić, aby zrodzić w nim podejrzenie... by go usunąć... a wkraść się w łaski. Opat jest lisem przebiegłym. Ten radzi, ten prowadzi, ten czyni wszystko... a ja... cóż ja mogę?.. Patrzę tylko i zżymam się...
I... nie można rzec inaczéj... rozum w tém jest, a wielki...
Wierniejszych sług kościoła nie znajdziecie na oko nad nich nigdzie, ale oniby swój kościół osobny chcieli mieć u siebie! Z Magdeburga, gdzie cesarz zwierzchność postanowił, oni rozkazów odbierać nie radzi... Swoje biskupstwa i arcybiskupie katedry stanowią samowolnie, pod pozorem, że Otto III na to pozwolił. Już i tę nitkę, co ich z cesarstwem wiązała, zerwali. Jawna rzecz, że Bolesław cesarstwu niczém nie chce być dłużnym, w niczém zależnym od niego. On! on śmie się sam zwać cesarzem na wschodzie, jak gdyby już i tak dwóch ich nie było, w Rzymie i Byzancyum.
Duma jego i samowola daleko sięga, daléj niż oręż...
— A wszystko to — przerwał wybuchając mnich — wszystko to na krwi, na mordach, na łupieztwie ugruntowane...
Wiecie przecie jak poczynał? Gdy mąż zacny, stary Mieszko umierał, nie był Bolesław panem całego kraju... musiał go, wedle woli ojca ostatniéj, dzielić z trzema braćmi z Ody zrodzonymi. Winni mu oni byli tylko, jako najstarszemu, cześć i posłuszeństwo, przymierze i pokój... ale każdy z nich na swojéj ziemi był panem. Trzy lata trwał nie pokój, ale ciągła walka i męka, dopóki pobożnéj królowéj Ody nie wygnał precz i synów jéj z nią nie wypędził razem, aby ich dzielnice sobie przywłaszczył... A któż Odylona i Prybuwoja oślepił, aby im téż wydrzeć ich ziemie?
I synów Ody ten sam losby spotkał pewnie, albo gorszy, gdyby się zawczasu nie ratowali, z matką uchodząc razem.
— Czyż we trzech nie mogli stawić czoła jednemu? — zapytał ksiądz.
— Oni?.. otoczeni byli zdrajcami... — ciągnął mnich daléj, coraz się bardziéj unosząc — gdzie nie sięgnął orężem, tam złotem, obietnicami ujmował... Dwór królowéj Ody, jéj synów, wojsko, urzędnicy, wszystko zawczasu przekupione było i zjednane. Jedna tylko zostawała ucieczka. Oda schroniła się do Rzymu, do ojca św. papieża, a nie mogąc odzyskać już tego, co do niéj i synów należało, wszystkie te ziemie, jéj i dzieciom wydarte, złożyła w ofierze apostolskiéj stolicy. To przywłaszczyciel, który siedzi na papiezkiéj ziemi...
Ksiądz słuchający westchnął.
— Tyle lat upłynęło od tych czasów — odezwał się — już na to nie ma ratunku.
— Dlaczego? — podchwycił mnich — ofiara uczyniona była apostolskiéj stolicy, aby te ziemie z jéj rąk, jako jéj należne, otrzymali napowrót synowie Ody... Oda żyje przecież do dziś dnia w klasztorze w Quedlinburgu, a jéj dzieci...
— Cóż się stało z jéj synami? — zapytał słuchający — pomarli?
— Nie, żyją. Mieszko najstarszy jest przy cesarzu, chociaż i tam, z obawy trucizny i zdrady, bo Bolesław i na dworze cesarza ma swych ludzi... i tam imię swe i dostojność ukrywać musi.
— Bolesław swoich ludzi ma wszędzie — rzekł ksiądz cicho — oko jego sięga daleko i ręce ma długie...
— Drugi — kończył mnich — włożył suknię duchowną, trzeci się tuła po Niemczech, czekając pory pogodnéj... A lata upływają, upływają i nic nie przynoszą z sobą...
To mówiąc westchnął i załamał dłonie. Żywe przejęcie się tém co mówił przybyłego posła merseburgskiego biskupa obudziło znać ciekawość słuchacza, coraz pilniéj począł się w milczeniu w gościa wpatrywać. Ten tak był uniesiony zgrozą i niechęcią, iż nie zważał nawet na zwrócone ku sobie oczy i wnet znowu począł mówić daléj.
— Przecież mu się zawsze tak szczęścić nie może!.. raz mu się noga pośliznąć musi, jak mu się pośliznęła w Czechach i na Rusi. Pragę utracił bezpowrotnie...
— Dzień i noc myśli o jéj odzyskaniu... — zawołał ksiądz cicho, potrząsając głową. — A nie maż on tam całego zastępu Sławników, z których tu jeden wisi przy dworze? Ma on swoich i w Kijowie, i wszędzie...
Zżymnąwszy się wstał ze stołka gość i rzucił rękami, jakby milczącém przekleństwem.
— Więc nie ma nań rady? — zawołał. — A nie można jawnie, nie godziż się przeciw temu zdrajcy i okrutnikowi stawić sideł jak na zjadliwe i krwi chciwe zwierzę?
Ksiądz nierychło odpowiedział.
— Sam on sobie dół może wykopie...
Wyrazy te obudziły w mnichu zajęcie i ciekawość gorącą, usiadł znowu na stołku i przybliżył się do księdza.
— Sądzę — szeptał ten daléj — że chyba pobożność królowéj i jéj cnoty dotychczas ratowały go od zguby. Ale téj czcigodnej pani, córce Dobromira, pono się gotuje los córki Rygdaga i matki Bezpryma... dni jéj tu policzone. Niedość temu bykowi niewolnic i nałożnic, zwiędła królowa już mu się codzień więcéj przykrzy. Gdy jéj na grodzie nie stanie, piorun z niebios uderzy w to gniazdo nieprawości...
— O! może być... może... — uśmiechając się złośliwie dokończył szeptem ledwie dosłyszanym, z widoczną radością ksiądz — tak! może to być! Piękna córka markgrafa Ekarda niedarmo bawi na naszym dworze. Chce się jéj bardzo zostać królową, wyzywa króla oczyma, kusi go słowy, pociąga młodością i wdziękiem szatańskim...
To mówiąc splunął stary i przeżegnał się.
— Są znamiona, że król ku niéj powziął namiętność wielką...
— Czyż dlatego miałby aż jéj ślubować? — odparł mnich — on, co sobie pozwala więcéj niż cesarz i inni królowie, sądząc, że dlań kościół będzie mieć prawa osobne...
— O! onby się pewnie obszedł bez kościoła i błogosławieństwa — dokończył ksiądz — ale Oda chce korony i imienia żony, a nie da mu się do siebie zbliżyć inaczéj. Codzień go sobie więcéj jedna, co dzień go kusi potężniéj... Szatanby w niéj siedział, a nie byłaby niebezpieczniejszą...
— A opat Aron cóż na to?.. świątobliwy ten człeczek?.. — szydersko mnich się odezwał.
— Patrzy i milczy, bo mu się jeszcze król z tém nie zwierzył. Sroma się go... Opat surowym dlań jest... Ja wiem najlepiéj, jak stoi sprawa. Aron dla mnie nie ma tajemnic... ja przez niego zaglądam jak przez okno w królewską duszę.
Mówiąc uśmiechnął się chytrze, dziwnie i nożykiem ostrym nie myśląc rzezał stół, jakby nim co innego chciał krajać.
— Kogo nie zgubi głupota, bo to mąż rozumu i woli wielkiéj — ciągnął daléj — tego obali namiętność, zwycięży krew, zje ryczące zwierzę, które w nim samym siedzi... Czekajmy trochę, a będziemy widzieli świętą królowę biorącą zakonną zasłonę i młodą panię wodzącą starego lwa... Naówczas Pan dopiero rękę swą spuści na cudzołożnika i zgniecie olbrzyma...
A tymczasem — mówił, naprzemiany głos zniżając to podnosząc mimowoli — tymczasem on sam sobie czyni nieprzyjaciół nowych, jak gdyby ich już nie miał dosyć...
Słuchacz ciekawie chylił się ku mówiącemu, chwytając każde jego słowo z upragnieniem.
— Wszystko się powoli składa na zgubę jego — ciągnął opowiadający ze zjadliwym wyrazem mściwéj uciechy. — Los chciał, by się jedna można rodzina rzuciła na swawolę, Jaksowie, którzy się czasu wojen nauczyli być gwałtownikami, napadli i zamordowali kupca tam jakiegoś... Król ich porwać kazał i dał pościnać...
Z Jaksami spokrewnione są rody możne... wszystko to, gniewne teraz, pierzchnęło od króla i dworu... precz... wszystko to wrogiem mu się stanie...
Strata niemała! groźna!.. Prosiła za Jaksami królowa, klęczeli i prosili inni... nie pomogło nic... litości tam w tém sercu nie szukać...
To mówiąc westchnął ksiądz i jakby się opamiętał, że zadużo powiedział, zamilkł nagle.
— Jedna tylko rzecz wątpliwa — dodał namyśliwszy się i pocichu — kazał ich ściąć... ale czy ich ścięto?.. Badałem dobrze, niewiadomo, gdzie i kto spełnił wyrok królewski... Nuż się ich odważono ukryć i ocalić? króla okłamać?... Któżby się to ośmielił uczynić, chyba jedna ta miłosierna i pobożna królowa... A jeśli ona to uczyniła... żal mi jéj... tajemnica się nie utrzyma, król jéj nie przebaczy... wystąpi naówczas namiętność dla Ody... potępi Emnildę, i dopełni miary i kropla ostatnia kielich gniewu pańskiego domierzy...
Zatarł ręce. — Padną gromy!..
— Ale mogłażby się na to ważyć królowa? — zapytał mnich zdziwiony. — Ona go zna przecie.
— Tak, ale córka Dobromira jest pobożną niewiastą, gotowa siebie zaofiarować dla ocalenia dwu żywotów.
— Wiecie pewno, że się tak stało? — spytał mnich.
— Nie wiem... nie... proste to są domysły tylko — rzekł ksiądz żywo — ale po nici do kłębka się idzie, a zdaje mi się, że albo nitkę mam w ręku, lub ją rychło pochwycę. Jeżeli się to stało, opat Aron musi wiedzieć o tém, a jeśli on wie, ja wiedzieć będę... ja dobędę z niego! Gdy ja się dowiem — dokończył mrucząc — naówczas uczynię, co mi mściwa boża prawica wskazuje... Naówczas Oda rychléj może tronu dostąpi, król kochanki, a Bóg wywrze zemstę swoją, bo nie będzie komu od niéj modlitwą zasłaniać!..
Milcząc z uwagą wielką słuchał mnich, nieco zadumany, zdziwiony trochę; wyzywał dalsze zwierzenia, strzegąc się je nawet natrętnemi przerywać pytaniami.
Z kolei opowiadający ksiądz, nie będąc już panem siebie, coraz gorętszemu uczuciu dawał się unosić, jak wprzódy mnich, gdy na Bolesława narzekał.
— Jeżeli się tak stało — dodał jeszcze — jeżeli się stało jak się domyślam, tajemnica długo się utrzymać nie może, nie zachowa. Gdzież ich podzieją? gdzie ukryją? jak im i dokąd ułatwią ucieczkę?.. Nie mogą się obejść bez ludzi... ktoś podpatrzy i królowi szepnie słowo...
— Sądzicie, że się tak stało z tymi Jaksami? — powtórzył mnich.
— Domyślam się... domyślam tylko, ale rzadko się mylę — rzekł ksiądz — królowa mogła się na to odważyć, serce jéj miłosierdzia pełne, każdą krew obmywa łzami; naostatek jest przy niéj córka Sieciecha, z którą jeden ze skazanych na stracenie miał się żenić... ojca i królowę mogła skłonić... Zamięsza się ich wiele...
Zatarł ręce ze złośliwą radością.
— Jakież mogą być skutki? — szepnął mnich.
— Odrzucenie królowéj za przeniewierstwo — mówił ksiądz — a potém panowanie młodéj niewiasty, która nam jest oddaną, cesarską wierną poddanką... Jéj młodość będzie dla niego zgubą, zniewieści go i siłę mu odbierze.
— Lecz Jaksowie, na których nienawiść rachowaliście, zostaną przejednani? — wtrącił mnich.
— Wdzięczność zachowają chyba dla królowéj, co ich ocaliła, jeżeli w istocie potrafiła to uczynić, ale dla kata tém większą nienawiść...
Tak rozpoczęta rozmowa, gdy się oba z sobą coraz więcéj porozumiewali, stawała się téż poufniejszą co chwila. Skulony księżyna, którego na dworze znano pod imieniem księdza pronotaryusza[8] Petrka, był jedynym na dworze królewskim (z wyjątkiem duchownych na nim przebywających), co pisać i czytać umiał. Był on tu niewidomym szpiegiem niemieckim. Poseł merseburgskiego biskupa dobył z niego, co miał w duszy. Nie zataił przed nim, jakiemi uczuciami dla króla był ożywiony. Żmija to była odgrzana na miłościwém łonie łask pańskich, zazdrosna wpływu opata Arona, knująca jego zgubę, spiskująca z wrogami, gotowa na wszystko dla dogodzenia zemście i uzyskania wyższego stanowiska. Protonotaryusz Petrek umiał się jednak tak zręcznie i chytrze obracać, a kryć z tém, co w duszy nosił, że nikt, nawet (jak mu się zdawało) opat Aron, nie śmiał go posądzać o przecherstwo.
Po długich szeptach, gdy się pytań i odpowiedzi przebrało, ksiądz Petrek, zupełnie ubezpieczony ukazaną mu pieczęcią, wylawszy się przed posłem ze wszystkiém co czuł i myślał, zapytał go wreszcie, jakby opamiętawszy się, że nie wiedział jeszcze z kim miał do czynienia.
— Mój ojcze, a wyż zkąd przybywacie? z jakiego jesteście klasztoru? z jakiego narodu?.. Co was tu do nas przywiodło? czy sam rozkaz biskupa? czy ciekawość widzenia téj smoczéj jamy? czy inny jeszcze cel jaki?
Mnich usłyszawszy to pytanie, stanął w postawie dumnéj, rozprostował się, podniósł głowę, spojrzał z góry na pytającego, jakby się namyślał, co mu ma odpowiedzieć.
Oczy księdza Petrka potwierdzały pytanie[9] — Któż wy jesteście?
Bolesny uśmiech przeleciał po ustach mnicha, zbliżył się do księdza, pochylił mu się do samego ucha i rzucił w nie — jedno słowo.
Musiało ono mieć wielkie znaczenie, gdyż usłyszawszy je, zerwał się nagle protonotaryusz, załamał ręce drżące i z trwogą popatrzał na uśmiechającego się gościa.
Na twarzy bladéj ks. Petrka, niedowierzanie, zdumienie, strach malowały się na przemiany, patrzał strwożony to na drzwi, to na gościa, to po pustéj izdebce swojéj.
— Na rany pańskie! — zawołał wreszcie głos tłumiąc — lecz, jeśli tak jest, o czém nie wątpię (skłonił głowę), jeśli tak jest, jak mogliście stopą przekroczyć tego zamku bramę?..
— We krwi mamy zuchwalstwo! — odezwał się mnich uśmiechając. — Pomnijcie, ile to lat nikt tu mojéj nie widział twarzy... któżby zresztą mógł co podobnego przypuścić? Twarz ta z młodzieńczéj na wygnaniu miała się czas odmienić w zestarzałe, pomarszczone oblicze, na którém przeszłość się zatarła do szczętu. Mógłbym się oko w oko spotkać z nieprzyjacielem matki rodu mojego i nie zadrżałbym, bo nawet jego wejrzenie jaszczurcze w tym brudnym mnichu nie poznałoby człowieka, który się w nim ukrywa...
— Nie mówcie tego! nie mówcie! — przerwał ks. Petrek. — Mylicie się... Ten człowiek wzrokiem przebija nawskroś jak włócznią, widzi czarownik pod ziemią, zgaduje to czego nie wie... Szatana ma na posługi co mu szepce... a dośćby było domysłu, podejrzenia tylko, aby was skazał jak Jaksów...
— Nawet suknia taby mnie nie obroniła? — rzekł mnich podnosząc czarną połę habitu.
— Suknia? wątpię... — odparł ksiądz — życieby może darował, ale oczówbyście nie uratowali... Oślepił trzech własnego rodu, a miałby czwartego oszczędzić?
Mnich mimo gróźb tych nie zdawał się bynajmniej strwożony.
— Przyszedłem tu — rzekł — własnemi oczyma widzieć co się dzieje, czy możemy na przyszłość rachować?.. Nastręczać mu się nie mam potrzeby...
— A nie będziecie mieli sposobu go uniknąć, jeżeli tu zostaniecie, choćby do jutra — rzekł ks. Petrek. — Chce on uchodzić za najwierniejszego syna kościoła, czci i szanuje duchownych, tak że i najuboższego kapłana nie pominie, nie ucałowawszy ręki jego. Jeżeli się dowie, że mnich wędrowny przybył do Poznania, zawezwie was do stołu swego, zmusi przyjąć dar jakiś... Zechcecie uniknąć go, podejrzenie się obudzi...
Mnich namyślać się począł, czoło zmarszczył, zdając się ważyć, co ma uczynić. Milczał długo.
— Któż mu tam ma donieść o mnie? — rzekł w końcu. — Dwór ludzi pełen, duchownych jest mnóstwo, wątpię, by mnie postrzeżono...
— A ja pewnym jestem tego — odezwał się ksiądz żywo. — Nie sądźcie, aby tu co uszło baczności ludzi, którzy nic do roboty nie mają, nad śledzenie cudzych czynności. Bolesław wie nietylko co robiemy, ale nawet co myślemy... — Rozśmiał się dziko. — Oprócz mnie!.. ale ja twarzą przed nim padam, a kraj szaty opata całuję i prochy ścieram przed nimi! Ja donoszę, jestem gorliwy... czernię... kłamię... Bóg wszechmogący mi odpuści, bo dla jego służby to czynię... A cóż ja tu znaczę?.. każą mi pisać co opat Aron podyktuje, jestem posłusznym; piszę, nawet na dwie ręce, bo posyłam i tam, gdzie o tém wiedzieć potrzebują... Zresztą maluczki służka boży, stworzenie biedne i drobne, ocalam się tém, że mnie nie widać nawet... Nieraz — mówił daléj ze śmiechem — nieraz szukano tego zdrajcy, co wydał tajemnicę, śledzono na wsze strony... i ja pilno téż szukałem razem z niemi... nikomu ani na myśl nie przyszło mnie posądzać!
— A gdyby?.. — zapytał mnich.
— Gdyby? mówicie?.. — dodał ksiądz Petrek spokojnie. — Nie jestżem ja kościoła mojego sługą, obowiązanym zań dać życie? Wiem, że za duszę moją odprawionoby dziesięć razy tyle mszy, ile mam lat... o duszy zbawienie trwogi nie mam. Miałżebym dbać o mizerne ciało? Jestem jak żołnierz postawiony na straży, który wodzowi winien życie... i da je z ochotą...
Pokazał suknię swą. — Wziąłem tę zbroję... i walczyć muszę do końca.
To mówiąc przeżegnał się, ręce złożył i zdał się modlić w duchu.
Twarz jego, która w czasie rozmowy często odrażała szyderstwem i złością tłumioną, wypogodziła się, stała spokojną a bezbarwną.
Chytre to człecze było w istocie żołnierzem, wpadającym chwilowo w zapał bojowy, lecz rychło odzyskującym krew zimną, aby nie utracić siły.
I znowu pocichu rozpoczęła się rozmowa, a trwała długo, gdy nagle do drzwi zapukano, otwarły się one i najstraszniejsze zjawisko, jakiego się oba mogli lękać, stanęło w progu; wszedł wolnym krokiem, rozglądając się, opat Aron.
Ujrzawszy tu nieznajomego mnicha, zdumiał się zrazu mocno, ks. Petrek pobladł nieco, obcy zakonnik stał prawie nieporuszony, usiłując pokorną przybrać postawę, o co mu niełatwo było. Nim opat miał czas zapytać o niego, podszedł ku Aronowi, ukląkł przed nim, obyczajem mnichów skłonił głowę i prosił o błogosławieństwo.
Opat niezmiernie zdziwiony tém zjawiskiem, zrazu... zmilczał i pytanie zamarło mu na ustach.
Pobłogosławiwszy klęczącego i dawszy znak, aby powstał, ks. Aron zapytał go po łacinie.
— Zkąd to jesteście? co was tu przywiodło?
— Z Korbei jestem — odpowiedział mnich — imię moje Benedykt, mam od przełożonego pozwolenie wędrowania i nawracania. Ciekawość i pobożność prowadziła mnie do Trzemeszna naprzód, a teraz tu, najprzewielebniejszy ojcze...
Aron długo się weń wpatrywał.
— Gdyście tu przybyli, bracie mój — rzekł — jużbyście pozostać powinni. Duchownych zawsze jeszcze mamy mało na nasze potrzeby, kraj na pół pogański, nawracających, apostołów dobréj woli nam braknie... Świątobliwy król nasz obsypuje ich złotem, rad każdemu co przybywa. Dlaczegóżbyście nie mieli pozostać z nami, jeżeli gorliwość was tu przywiodła? Pole szerokie...
— Dlatego, ojcze najprzewielebniejszy — odezwał się mnich — iż uczyniłem ślub powrotu i przełożony nasz rachuje na mnie. Pokłonię się w Gnieznie u grobu św. męczennika i powracać muszę...
Opat ciągle się z wielką ciekawością wpatrywał w mówiącego. Głos, postawa, rysy twarzy, widocznie w nim jakieś myśli obudzały, które się w oczach i na czole malowały.
— Jeżeli pozostać nie zechcecie — odezwał się po przestanku — przynajmniéj gościem bądźcie u króla, który was szczodrze obdarzy, u królowéj, pobożnéj pani, która świadczy wiele duchowieństwu i kościołom.
— Przebaczcie — rzekł mnich żywo — ja wedle ślubu mego dziś daléj w drogę iść muszę... Ślubu łamać się nie godzi... — I w rękę pocałował opata, kłaniając mu się nizko.
— Pójdę nieszporne pacierze odmówić do kościoła... a potém... w drogę.
Skłonił się i nie czekając już, w obawie aby go nie zatrzymywano, poszedł po swój kij, płaszcz i czapkę, chwycił je prędko i za drzwi się wysunął. Pośpiech ten był uderzający. Opat i ks. Petrek poprowadzili za nim oczyma.
— Zaprawdę! — odezwał się po wyjściu jego opat Aron — zaprawdę, coś jest dziwnego w tym mnichu... A wy, księże Pietrze, nie uważaliście tego?
— Ja?.. — z pokorą wielką i zdumieniem ozwał się ks. protonotaryusz. — Ja? Oprócz wielkiej świątobliwości nic mnie w nim nie uderzyło.
— Osobliwsze w nim podobieństwo, nietylko twarzy, ale głosu i ruchów do naszego króla Bolesława! Gdy przemówił, uląkłem się... zdało mi się jakby snem dziwnym to widzenie, uszom moim wierzyć nie chciałem. Rodzeni bracia podobniejsi być nie mogą!
Ks. Petrek ramionami ruszył.
— Nie śmiem przeczyć — rzekł — ale ja tego wcale nie postrzegłem, choć dosyć z nim mówiłem długo...
— Dziwne! dziwne!.. — powtórzył opat. — Zkądże... i jak dawno się on tu zjawił?
— Przed godziną może — rzekł zimno protonotaryusz. — Prosił mnie, aby się mógł nieco w izbie ogrzać i odpocząć.
— Trzeba go było nakarmić i dać znać o nim do dworu... Król nierad będzie, gdy się dowie, że zakonnik minął dwór jego nieobdarzony.
— Chciałem to uczynić, ale mi wzbronił — odparł ks. Petrek z wielką ciągle pokorą i przesadnemi pokłonami... Wypytywałem go pilno o cel podróży, zdaje się, że innego nie ma nad pobożną modlitwę u grobu świętego apostoła naszego. Mnich świątobliwy i skromny, o świecie niewiedzący wiele lub nic prawie.
— Przyniósłże jakie nowiny z Niemiec? — pytał opat.
— Żadnych. Widać, że ich nie szukał i pogardzał światowemi wieściami. Nie obchodzą go one. Od grobu św. Maurycego przywędrował tu prosto.
— Mówił co o Magdeburgu?
— Nie pytałem go o nic — zbył krótko ks. Petrek.
Opat się zadumał głęboko.
— Któż wie! — rzekł jakby sam do siebie. — Rozmaite postacie zwykły przybierać podstęp i zdrada. Nie ręczyłbym za to, że pod tą suknią mnicha ukrywać się może jeden z synów Ody, czyhających na spuściznę Bolesława.
Usłyszawszy to ks. Petrek, podniósł do góry ręce i wykrzyknął jakby z podziwu.
— Syn Ody! Miałżeby który z nich odwagę cisnąć się sam w szpony zwycięzkiego orła naszego?.. Lwu w paszczękę?..
— Któż wie? kto wie? — powtarzał opat zamyślony i niespokojny. — Podobieństwo do króla nadzwyczajne, głos ten sam. Trzeba posłać po mnicha, aby mu się bliżéj przypatrzyć.
Położył rękę opat na ramieniu protonotaryusza i w oczy mu patrząc szepnął cicho.
— Idźcie, znajdziecie go w kościele na wieczornéj modlitwie... Proszę was, zawezwijcie go do dworu, lub, jeśliby się wahał, zaproście do siebie... Bliżéj zbadać go potrzeba... Jeden z synów Ody wdział, jak wiemy, suknię zakonną... Coś mi to apostolstwo mnicha samotnego dziwnie wygląda... Idźcie! idźcie!..
Posłuszny ksiądz Petrek zakrzątnął się natychmiast spełniając rozkaz przełożonego swojego. Ks. Aron wyszedł krokiem powolnym.
Gdy się za nim drzwi zamknęły, z rękami złożonemi stał długo ks. Petrek.
— Nie jestże to cud siły jakiéjś nieczystéj, że ten człowiek wszystko na wskroś przenika!.. Odgadł go! odgadł!..
Powtarzając ten wyraz pospieszył zaraz protonotaryusz kierując się ku tumowi, który cały dzień do późnéj nocy stał otworem.
Kościół był pusty, jedna lampa gorejąca wiecznie płonęła przed ołtarzem. W pośrodku, na czterech grubych słupkach kamiennych oparty, stał nieforemnie wyciosany grobowiec, nakształt skrzyni ogromnéj, zawierający zwłoki króla Mieszka. Tu także dwie lampki paliły się rzucając mdłe światełko. Przy tumbie téj znalazł wchodzący ks. Petrek klęczącego, z głową o kamień opartą, mnicha. Gdy na szelest kroków jego podniósł się nieznajomy, blada twarz jego okryta była łzami, ręce mu drżały.
Szybko żegnając się wstał od grobowca, ujrzawszy księdza, i uspokojony podszedł ku niemu.
— Na Boga litościwego! — zawołał doń ks. Petrek — uchodźcie co najprędzéj... ks. opat podejrzenie ma, a raczéj... chytry wzrok bazyliszka poznał was... znalazł w rysach waszych i głosie podobieństwo do króla... powiedział mi: To jeden z synów Ody... Kazano mi was ściągnąć do zamku albo do mnie... dla badania... Uchodźcie niezwłocznie... spieszcie... Ja powiem, żem was nie znalazł, nie widział... Na podzamczu znajdziecie schronienie...
I do ucha mu się nachylając szeptać coś zaczął. Mnich ręką skinął obojętnie.
— A! mam ja tu wiernych naszych sług dosyć — rzekł uśmiechając się — bądźcie spokojni o mnie... Bywajcie zdrowi... Bóg z wami.
Ks. Petrek stał jeszcze we drzwiach tumu, gdy mnich szybkim krokiem wyszedłszy z kościoła, z widoczną miejsca świadomością, ciasnemi przejściami, udał się w głąb zamku i z oczów mu zniknął.
Odetchnął protonotaryusz lżéj i powolnym krokiem do swojéj celi powrócił.
Niedługo potém pacholę przyszło od ks. opata z wezwaniem ks. Petrka do niego.
— Cóżeście uczynili? gdzie mnich? — zapytał Aron.
Ruchem rąk rozpaczliwym odpowiedział posłany.
— Nigdzie ani śladu!.. I ja i służba kościelna, w tumie, około niego napróżnośmy mnicha szukali... ani na grodzie, ani na drodze, ani w okolicy śladu ni wieści nie dopytaliśmy. Znikł... nie wiem jak...
— Znikł! — szepnął Aron. Popatrzał pilno na ks. Petrka i z dziwnym twarzy wyrazem dodał.
— Nie ma więc potrzeby nikomu o nim wspominać... rozumiecie; témbardziej, iż trochę winy na was spada, żeście o duchownym obcym natychmiast znać mi nie dali...
Ks. Petrek chciał się tłumaczyć, lecz opat dał znak ręką, by zamilkł.
— Bóg z wami... idźcie w pokoju!
Ks. Petrek, oprócz swych obowiązków pisarza, z któremi wiele do czynienia nie miał, bo w wolnych chwilach nawet przepisywanie kanonów bardzo szło opieszale — spełniał téż inne duchowne na zamku posługi, nie tak może z gorliwości wielkiéj, jak raczéj, aby się wcisnąć wszędzie i dowiedzieć o wszystkiem co go obchodziło. Najmniejsze drobnostki nie były mu obojętne.
Obchodzić był zwykł więzienia, niosąc pociechę duchowną winowajcom i skazanym, nawracał po trosze, rozpuszczonych wojaków, apostołował między czeladzią pogańskiemi jeszcze przesiąkłą przesądami.
Służba zamkowa, męzka i niewieścia, wszelkich stopni, była mu poufale znajomą. Mimo pozoru wcale nie ujmującego, przebiegły człeczyna umiał sobie jednać ludzi rozmaitemi przysługami, dobrém słowem, datkami — i dla niego chętnie się wszystkie usta otwierały.
Znano téż jego stosunek z opatem Aronem, u Bolesława wszechwładnym, przyczyniało się to do nadania mu powagi.
Nie było więc dziwném ukazanie się ks. Petrka w żadnym zakątku zamkowym — prawo wnijścia swobodnego, które suknia sama dawała, służyło mu wszędzie. Domyślano się tam często rozkazów z góry, gdzie ich wcale nie było. Ksiądz śmiało korzystał z przywilejów swego stanu i położenia — pewien, że mu tego nikt za złe nie weźmie.
Nie zadziwiło téż nikogo, gdy ks. Pisarz — jak go pospolicie na dworze nazywano, tegoż dnia wieczorem, błądząc po podwórzach, znalazł się u wnijścia do ciemnic.
W szyi otwartéj siedział w kożuchu stróż więzienny, a na przeciw niego oprawca... Pierwszy z nich jadł coś z garnka, który starannie kulił między kolanami, drugi mu się przypatrywał. Byli z sobą w dobréj zdawna przyjaźni.
Zobaczywszy księdza przed sobą, oba natychmiast powstali, Ryba na bok usunął garnuszek, przyszli przyklękując pocałować go w rękę i odebrać błogosławieństwo.
Ksiądz się zwrócił do kata.
— Gdzie Jaksowie siedzą? — zapytał — jakby omyłką.
Ryba i kat popatrzeli na siebie.
— Ano ich dodnia jeszcze wyprowadzono na stracenie! — ozwał się Ryba.
— Stracono ich? spytał ks. Petrek.
Ryba ramionami poruszał, a kat się odezwał.
— Jam ich nie ścinał ani wieszał... co ja wiem!
— A któż? — mówił przybyły.
Ryba i jego towarzysz pomyśleli nim się na odpowiedź zdobyli.
— Któż to tam wiedzieć może! szepnął Ryba.
— Gdzież ich poprowadzono? za okopy? — badał ciekawy ksiądz.
— Ciemno było jeszcze — niewiem — rzekł Ryba powoli. Dla czego ich poprowadzili? gdzie? któż to wie? Co nam do tego..
— Jeszcze tego nie bywało nawet — odezwał się oprawca, żeby gdzieindziéj tracono panów jak tu!
Wskazał na głąb więzienia.
— Wieszają i wbijają tu za okopami!
Zamilkł pytający, zagadnął potém dla niepoznaki o kilku innych uwięzionych — po krótkiéj chwili skinął głową dwom drabom i uszedł na stronę.
Ryba i jego przyjaciel usiedli na pieńkach — stróż powiódł za odchodzącym oczyma, śmiejąc się jakby sam do siebie... Potém z towarzyszem patrzali sobie w oczy długo, i głowami potrząsali prychając.
— Co ja mam gadać to, czego niepowinienem wiedzieć? — zamruczał kat — a mnie co do tego? Mnie tylko żal odzieży ich coby mi była należała... a była coś warta! Nie — i ta przepadła! albo — albo — dodał śmiejąc się i głos zniżając. Wąchał ja dobrze cały dzień gdzie ich tracono, gdzie pochowano! Nie prawda! nie stracono i nie pochowano! Nieprawda! Licho wie co się z niemi stało! jakby ich ścinać mieli, to ktoby to lepiéj zrobił nademnie? albo to nie wiedzą ludzie, że ja wołowi za jednym zamachem łeb utnę... Mieliby innego szukać co dwa i trzy razy tnie, nim duszę z ciała wypędzi! Che — che!
Sam król, jasny pan, nieraz się dziwował i lubował, jak ja tnę.
A kto potrafi lepiéj? kto lepiéj?
Ten Zyrkacz... co mu się ręka trzęsie. Niedoczekanie... albo Charłak co jak ścinał jednego zbójcę, ledwie go czwartego razu dobił... a i tak jeszcze głowa na skórze wisiała... Nieprawda! nie ścinali ich... nie.
Tu pochyliwszy się do stróża jął mówić poufnie i cicho.
— Jak się ztąd wyprowadzili — ja wstałem z barłogu, poszedłem za niemi. Nie wślad — nie głupim. Opodal... na śniegu stopy było znać, bo świeżo popruszyło. Królowéj dwornia prowadziła i zawiedli ich do księżego domu, do izby na tumie. Tam ich posadzili.
Począł się śmiać, rad własnemu rozumowi.
Stróż się uląkł.
— Tst — ty głupi! — zawołał — nie plótłbyś. A tobie co do tego? Toć pewnie stało się z rozkazu króla i pana. Milcz i gębę stul.
Kat głową potrząsł, a oczy zmrużone śmiały mu się szydersko.
— Tyś głupi sam — rzekł — co ty wiesz! co ty znasz! Drągiem drzwi zawalić, wody przynieść — i tyle. Z tobą o tém i gadać nie ma co.
Ryba wcale się tém nieobrażając, zajadał znowu z garnka, z uznaniem wyższości swojego towarzysza, spoglądając na niego, gdy ten, jakby od niechcenia mruczał daléj powoli.
— Król! królewskie przykazanie!! ale! To nie królewska rzecz, to księdzowska... Księdze tu i od króla mocniejsi, robią co chcą. Komu chcą życie odbiorą, komu chcą je dadzą, komu chcą je powrócą. Prawi czarodzieje. Dla tego — położył palec na ustach — i ja mówię — milczeć! A co nam tam!
Głową potrząsł i zęby mu się śmiały w ustach otwartych.
— E! kiedy księdzowska rzecz, to ją księdzu można było powiedzieć — odezwał się Ryba.
— Taki bo ty głupi na wieki! — zawołał kat — czy to on o tém nie wie o co pyta? oni o wszystkiem wiedzą! a pytał żeby próbować.
Stróż zagłębił się w garnuszku, widać było, iż sam uczuł, że do odgadywania tajemnic stworzonym nie był. Westchnął i kończył kaszę wystygłą.
Kat z tryumfem podniósł czoło — i szeptać zaczęli pocichu.
W czasie rozmowy téj poufnéj, ks. Petrek szedł ku dworcowi królowéj.
Otworzył sobie furtę wiodącą w podwórko, obejrzał się do koła, i namyśliwszy nieco, dokąd się ma pokierować, nieznacznie kołując podsieniami, udał się w głąb dziedzińca.
Chód jego tak był ostrożny i cichy, ruchy tak mało widoczne, iż gdyby kto nawet znajdował się na podwórku, mógł go nie usłyszeć i nie dostrzedz.
Jedne drzwi stały pół otwarte — a za niemi sień widać było ciemną. Ksiądz pisarz wcisnął się do niéj z tąż samą ostrożnością, tym samym chodem cichym, i zapukawszy leciuchno, natychmiast bliskie drzwi do komnaty, w któréj licznych głosów szmer słychać było — otworzył.
Była ona dosyć obszerna, z jednéj strony okienkami opatrzona, pod którémi rzędem krośna do szycia stały. Pod przeciwną ścianą ławę szeroką zajmowały prządki jednako ubrane, które tu jeszcze z kądzielami w rękach siedziały. Na kominie szerokim, na przeciw, ogień się palił wielki. W środku u stołu ciężkiego, na nogach krzyżowych, zarzuconych różnym przyborem niewieścim, widać było kilkanaście różnego wieku dziewcząt, które znać tylko co od krosien powstawały.
Były to królowéj służebne.
Pomiędzy niemi licem i pięknością odznaczała się młoda jeszcze niewiasta niewielkiego wzrostu, z kruczemi włosami czarnemi, płci smagłéj nieco, ubrana z cudzoziemska, pstro i świecąco, którą inne, o jasnych licach i włosach otaczały. Dziewczyna oczy miała zapłakane, twarz jakby bólem obłąkaną. W chwili gdy ksiądz wchodził, rozmowa między nią a resztą służebnych, żywą być bardzo musiała, ale na widok przybyłego, nagle wszystko ucichło.
Dziewczęta zaczęły się ustawiać płochliwie i spoglądać po sobie.
Te, które siedziały u kądzieli powstawały, wszystkie z kolei poczęły się cisnąć z pokłonami, do ucałowania rąk jego. Na ostatku podeszła nie śmiało czarnowłosa.
Po odbyciu téj ceremonii, ksiądz stanął, ręce złożył, przeżegnał się i na głos zaczął odmawiać modlitwy. Wszystkie służebne poklękały i zwrócone ku wschodowi, modliły się niby za kapłanem.
Niby — gdyż w istocie wiele z nich słuchało ciekawie, wiele mu się przypatrywało z trwogą, a mało zdawało się rozumieć co mówił.
Pomiędzy dziewczętami były jeszcze mnogie na pół poganki, które ledwie znak krzyża kłaść się na sobie nauczyły. Ks. Petrek z polecenia królowéj, raz lub dwa w ciągu dnia przychodził tu nauczać religii i odmawiać razem z niemi modlitwy. Były one bardzo proste. Ojcze nasz, Wierzę, Pozdrowienie anielskie, dziesięcioro, krótkie modlitewki tłumaczone z łacińskich.
Gdy się modlitwy skończyły, dziewczęta z ziemi powstawały, ksiądz do kilku przemówi łz[10] powagą, a na ostatku zwróciwszy się do czarnowłoséj zagadnął ją w obcym języku.
Dziewczyna spojrzała nań śmieléj niż inne, patrzała mu w oczy długo i odpowiedziała nie trwożąc się z żywością wielką.
— Żałujeszże ty niezbożnego życia twojego — odezwał się ksiądz do niéj. — Powinnaś łzami pana Boga przebłagać, aby ci przebaczył.
Z twojéj to naprawy, z twojego złego życia, przyszła kara na tych, co byli jego spólnikami. Przez cię zginął Gwido, przez cię straceni zostali Jaksowie.
Dziewczyna słuchając, nagle się zalała łzami. Była to niewolnica greczynka Antonia. Ukryła twarz w dłonie i puściła wodze żalowi swemu, a towarzyszki zdawały się na nią patrzeć z wielkiém współczuciem.
— Cóżem ja winna? com winna? mój ojcze dobry — zaszlochała — ja niewolnicą byłam, nie miałam swéj woli! Wszystko złe poszło z tego łotra Gwidona, który na śmierć zasłużył. Gwałtem rozbójnik porwał mnie z sobą... choć się broniłam... Związali mi ręce, zamknęli usta... Biedny mój pan, biedny dobry pan, padł jego ofiarą. On nie był winien... oni oba niewinni byli, to były złote serca... to byli ludzie jakich nie ma w świecie!.. O! ja nieszczęśliwa! Potracono ich... zabito! — wybuchnęła oczy zakrywając.
— Czas do pokuty!.. iśćby ci się oczyścić do klasztoru... — rzekł duchowny — włosiennicę wdziać na grzeszne ciało!
— Nie... nie!.. — krzyknęła gwałtownie dziewczyna — nie... ja do klasztoru nie chcę... nie pójdę. Ja przy królowéj pani zostanę... wierną sługą... ja...
Nie wdając się już z nią w dłuższą rozmowę, ksiądz pisarz odwrócił się od płaczącéj i poszedł daléj ku drugim komnatom niewieścim.
W trzeciéj znalazł siedzącą Teodorę Sieciechównę, zapłakaną, zadumaną, tak że nie posłyszawszy gdy wchodził, ulękła się i krzyknęła, zobaczywszy go przed sobą. Wstała, by go w rękę pocałować.
Tu ksiądz Petrek nierównie łagodniejszym się stawił, twarz téż okazywał więcéj wypogodzoną.
— Dziś wszędzie łzy na drodze spotykam — odezwał się. — Cóż to za przyczyna?
Sieciechówna zarumieniła się mocno.
— Nic... ach! nic, mój ojcze!.. Kto tam czasem wie, czego płacze? — rzekła pocichu oczy spuszczając.
— Choćby on nie wiedział, to się drudzy domyślą — odezwał się ks. Petrek.
Dziewczę zarumieniło się mocniéj jeszcze, ale nie mając widać ochoty do zwierzania się z bolów swoich, zamilkło trwożne.
Po chwilce ksiądz się pokłonił, przesunął się cicho i szedł daléj, zawsze ostrożnie i nie czyniąc najmniejszego szmeru, stąpając z umysłu tak, by go słychać nie było.
Obyczaj miał taki skromny...
Sień i izba niewielka dzieliły tę komnatę od mieszkania Ody, córki markgrafa Ekarda.
Przed komnatą siedziały postrojone niemki, jéj służebne, z posępnemi twarzami u kądziołek. Ks. Petrek przemówił do nich w ich języku i lica się im rozjaśniły, a usta uśmiechać zaczęły.
Na pytanie o panią wskazały mu drzwi, prowadząc ku nim uprzejmie.
W komnacie, do którėj wszedł, siedziała w istocie Oda.
Izba była niewielka, ale z przepychem przystrojona. Kobierce leżały na podłodze, oponami obwieszone były ściany. Stół w pośrodku zasłany jedwabnym szytym obrusem, zastawiony był i zarzucony naczyniami i fraszkami niewieściemi, połyskującemi złotem. Oda siedziała sparta na ręku, smutna, w postawie dumnéj, nad krosnami. Widać było na nich naciągniętą tkaninę purpurową, którą szyła złotem i jedwabiami. W téj chwili jednak robota była przerwana, a piękna pani patrzała na nią obojętnemi oczyma, gdy ksiądz wszedł do izby.
Na widok jego lice się trochę rozjaśniło, przywitała go poufałym półuśmiechem, wskazując niedaleko siedzenie. Sama jednak nie poruszyła się.
Ks. Petrek, codzienny znać gość u markgrafównéj, usiadł rozpoczynając cichą rozmowę po niemiecku. Mówił tym językiem, jak gdyby się z nim w ustach urodził.
— Cóż wy mi tam przynosicie, mój ojcze? — zapytała Oda.
— Ja z mojéj celi, cóż mogę wam przynieść, opócz[11] modlitwy za pomyślność waszą?
— Dziękuję za nią... ja także już wieczorne odmówiłam modlitwy... Ale... nie wiecie co nowego o królu?.. o królu? — spytała.
— Dziś nawet miłościwego pana nie widziałem w oczy — rzekł pisarz.
— Smutny jest ciągle... Uważaliście to?.. wydaje się nieszczęśliwym... — poczęła bawiąc się nićmi z krosien wziętemi piękna Oda.
— A na cóżby potężny pan nasz mógł się skarżyć? — udając dobrodusznego prostaczka, odezwał się ks. Petrek.
Oda ramionami ruszyła, chciała coś powiedzieć i umilkła. Obejrzała się po komnacie, pochyliła nieco i poczęła wreszcie z niejakiém wahaniem.
— Nieprawdaż mój ojcze, że niewiasta, która męża swojego a pana oszukuje i kłamie przed nim... przez małżonka odrzuconą być może i wydaloną? z taką się ma prawo rozstać?
Ksiądz głową potrząsł zamyślony.
— Niewiasta, któraby mu się stała niewierną?
— W jakikolwiek sposób — żywo dodała Oda — niewiasta, któraby spiskowała przeciw mężowi z nieprzyjacioły jego?
Popatrzała nań, czekając odpowiedzi, ale ks. Petrek nie spieszył z nią.
— Nie tak to łatwo, miłościwa pani — odezwał się po chwili — nie tak to łatwo osądzić stopień winy. Kościół, matka nasza, zostawuje sobie prawo wyrokowania.
Po krótkiém milczeniu Oda dodała z trochą niecierpliwości.
— A wy... wy jesteście kościołem? wy duchowni? nieprawdaż?
Ruchem głowy potwierdził to ksiądz Petrek. Przez jakiś czas znowu powalczywszy z sobą, markgrafówna wybuchnęła nagle, jakby się nie mogła utrzymać dłużéj. Charakter i wychowanie czyniły ją odważną, czuła się ze swą młodością, pięknością i rodem, panią i królową.
— Wy wiecie dobrze, o kim ja myślę i mówię... Króla Bolesława tu zwodzą, jego okłamują... Miłościwa pani, którą wy wszyscy świętą nazywacie, nie waha się potajemnie spiskować z wrogami małżonka i króla...
Ksiądz przez ostrożność całą twarzą wyraził zdziwienie wielkie, a Oda żywiéj jeszcze szydersko dodała.
— O! tak jest, mój ojcze... i wyście nie ślepi! a ja patrzę i wiem wszystko, lituję się nad losem króla, który wart jest lepszego. Chciał słusznie, sprawiedliwie ukarać tych łotrów... cóż? myślicie, że spełniono jego rozkazy?
Ksiądz ciągle jeszcze zdumionego udawał.
— Nieprawda!.. oszukano go, okłamano... Ich wykradziono, oni żyją, aby się mścili... a kto to uczynił? Wasza święta królowa, którą wy tak pod niebiosa wynosicie... Tak... ona... Cóż wy na to?
— Ja? ja?.. — przerwał ks. Petrek — ja się zdumiewam, przerażam i milczę... To nie może być, miłościwa pani... któżby śmiał...
— Tak jest! tak jest! — z gorączką bijąc ręką o krosna ciągnęła daléj Oda — ja wam przysięgnę, że tak jest... wszyscy są ślepi... ale ja mam oczy... bo czczę i szanuję wielkiego króla... Oszukują go...
To mówiąc ze wzruszenia zarumieniła się piękna Oda i oczyma błyszczącemi spojrzała na Petrka.
— Nie mówcie o tém nikomu — szepnęła widząc go jakby przelękłym — dojdę ja téj tajemnicy, jestem na śladzie.
Z wielką radością i wzburzeniem dokończywszy tych słów, markgrafówna porwała się z siedzenia.
Ksiądz téż podniósł się milczący.
— Bądźcie ostrożni, miłościwa pani — szepnął ciszéj — tyle tylko powiedzieć wam mogę... Bądźcie bardzo ostrożni. Będąc z czcią dla was i dla ojca waszego, proszę o to... Dwór pełen sideł i zasadzek. Wasza piękność obudza zazdrość i niepokoje, robi wam nieprzyjaciół.
Z ufnością w siebie rozśmiała się pogardliwie wspaniała dziewica i ręką rzuciwszy znak dała, jak się mało lęka. Ks. Petrek poszeptał coś cicho... wysłuchała go, głową skinęła i pokorny księżyna szedł daléj.
Teraz z kolei zbliżał się do pomieszkania królowéj Emnildy. Twarz jego, już dwakroć zmieniona, po raz trzeci jeszcze się przeobraziła, przybierając wyraz łagodności i łudzącéj pokory. Postawa nawet zastosowała się do niéj. Gdy podniósłszy zasłonę, stanął w progu komnaty, prawie miał pozór ubogiego, nieśmiało przychodzącego po jałmużnę.
Wspaniale przybraną była ta wielka izba żony Bolesława, a najpierwéj uderzał w niéj ołtarzyk domowy z klęcznikiem, cały złotemi obity blachami, z ciężkim krzyżem u góry i dwoma złotemi także świecznikami.
Naczynia mnogie na stołach świeciły w mroku. Od stropu zwieszony był świecznik z rogów jelenich misternie spleciony i ujęty złotemi obręczami.
Królowa stała w pośrodku komnaty jakby na modlitwie, z rękami złożonemi, w czepcu swym białym na głowie i skromnéj szacie obcisłéj.
Na zwiędłéj jéj twarzy, obok smutku, który prawie zawsze mieszkał na niéj, malował się spokój i słodycz wielka. Oczy patrzały miłosierdziem i dobrocią.
Witając królowę ksiądz się niemal do saméj ugiął ziemi, a gdy oczy podniósł, przybrały i one wyraz łudzącéj dobroduszności i pokory.
Ludziom wybranym na ziemi dostają się dary, jakich drudzy nigdy zdobyć nie mogą. Przychodzą one im same, rosnąc z natury tych istot, która jest rolą urodzajniejszą nad inne. Tak królowa Emnilda, pobożna i święta pani, miała szczęśliwy instynkt poznawania, a raczéj przeczuwania ludzi. Ufała jednym, wstręt czuła do drugich, wyrzucając sobie jak grzech nieufność swoją, a nie mogąc jéj obronić.
Przez pobożność szanowała ona wszystkich duchownych i w nich kapłanów bożych, głosicieli słowa żywota; przecież ten tak uniżony, cichy, posłuszny na skinienie ks. Petrek, obudzał w niéj jakąś nieufność i obawę. Nie lubiła go królowa Emnilda.
Dlaczego? tego sama sobie wytłumaczyć nie umiała, nie dał jéj do tego żadnego powodu.
Obawiając się często nad miarę surowego opata Arona, dla niego miała poważanie i miłość, ks. Petrek, choć padał przed nią, budził jakiś wstręt i instynktową trwogę. Usiłowała to uczucie napróżno zwyciężyć królowa.
I teraz, gdy go ujrzała zbliżającego się tym cichym krokiem, z łaszącą postawą, niemal cofnąć się i uciec miała ochotę. Musiała się zwyciężyć.
Ks. pisarz powtarzając ukłony zbliżył się do królowéj, ręce złożył na piersiach, westchnął głęboko i rzekł zcicha.
— Co serce miłościwéj naszéj, świętéj pani, pod te czasy wycierpieć musiało! ja to czułem najlepiéj!.. Ciężkie to zaprawdę były chwile... Przecież, Bogu dzięki, skończone wszystko...
Badający wzrok posłał ku królowéj, która zdala stała milcząca.
— Miły księże — rzekła po długim przestanku — powinniście byli wspierać mnie modlitwami waszemi. Tak jest, cierpiałam wiele, pragnęłam królowi a panu memu miłemu oszczędzić żalu i strapienia... lecz, woli Bożéj trzeba się poddać we wszystkiém.
Westchnęła i nie rzekła więcéj.
— Miłościwa pani — odezwał się ks. Petrek — któż to wie, azali ich ocalić nie było można?..
Ciszéj dodał — w jakikolwiek sposób.
Usta zadrżały królowéj, jakby coś powiedzieć chciała, ale się powstrzymała. Westchnęła znowu, ksiądz oczyma przenikającemi ścigał ją ciągle, najmniejszy ruch śledząc pilnie.
— Można ich było ocalić... przechować, a w dobrą godzinę potém, gdy już wszelki gniew ostygnie, znaleść przystęp do króla... Któż skuteczniéj nad was, miłościwa pani, mógłby im wyjednać miłosierdzie i tym, co rozkazom dobroczynnym staliby się posłuszni?..
Królowa Emnilda drgnęła nieznacznie i dodała pocichu.
— Mylisz się ojcze mój, przypisując mi władzę i moc jakąś nad panem a królem moim. Uboga jego służebniczka, był może czas, gdym nad wielkiém sercem jego miała małą przewagę, ale wystygła owa miłość, zwiędła twarz moja, naprzykrzyła się sama uległość. Dziś ja tu jestem jemu tylko może ciężarem, a drugim zawadą...
Ks. Petrek obruszył się bardzo widocznie.
— A! miłościwa pani! — zawołał — czyż się to godzi i pomyśleć!..
— Nie skarżę się — rzekła z łagodnością i rezygnacyą królowa — wierzajcie mi! byłabym występną, gdyby skarga skaziła usta moje. Byłam i jestem szczęśliwą. Więcéj niżeli mnie należy szczęścia panu mojemu, bo na jego barkach spoczywa ciężar straszny... Dla niego téż gotowam zawsze wszystko moje poświęcić...
— Miłościwy i sprawiedliwy téż król nasz — dodał ksiądz — czcząc cnoty świętéj swéj małżonki, najszczęśliwszym się czuje w jéj posiadaniu...
Królowa Emnilda uśmiechnęła się żałośnie.
— Niech mu na wszystkiém Bóg błogosławi — rzekła.
— Dziś miłościwy pan — mówił ksiądz — chmurniejszy pono niż zwykle... Już samo wykonanie wyroku na Jaksach smutkiem jego téż serce napełnić musiało... cóż dopiero zuchwałe, nierozsądne postępowanie rodziny, która się cała odsunęła od dworu i pana.
— Mój ojcze, sądzicież, że ich kara to za sobą pociągnie?.. — niespokojnie spytała królowa. — Byćże może?.. Lękacie się jakich skutków?
— Któż to obrachuje — cicho i skromnie rzekł pisarz. — Rodzina można, liczna, spowinowacona z najpierwszemi w kraju. Widzieliśmy nieraz zuchwałych buntów przykłady, z mniejszych niż teraźniejsza obraz wynikłe... Słudzy wierni i poddani królewscy muszą być niespokojni.
— A! i ja... i ja téż płaczę i niepokoję się... ojcze mój — odezwała się Emnilda — ale modlę się i mam w miłosierdziu Bożém nadzieję... Wszechmocny Pan cuda czyni!..
Księdzu błysnęły oczy, bo ostatniemi wyrazy niamal[12] się zdradziła królowa. Przewrotne człecze w dźwięku ich poczuło nadzieję, domyśliło się niemal ukrywanéj tajemnicy, po któréj dośledzenie właśnie tu przybywał.
Dla niego rozmowa była skończoną, wynosił z niéj wewnętrzne przeświadczenie, że Jaksowie za sprawą i wiedzą królowéj ocaleni być musieli. Więcéj tu zdobyć i dowiedzieć się od Emnildy, na teraz przynajmniéj się nie spodziewał. Pobożnemi więc wyrazy zamknąwszy rozmowę, skłonił się z tą samą pokorą przesadną, z jaką witał i posunął się napowrót ku drzwiom komnaty.
Wieczorna jego przechadzka po zamku jeszcze nie była skończona. Ks. Petrek nawykł był zaglądać w każdy kątek, gdy mógł, podsłuchać szeptów, rzucić okiem w najciemniejsze głębie, po drodze chwytając co się nawinęło, aby coś wyssać z każdéj oznaki. Pobożna gorliwość o duszne zbawienie za pokrywkę dobrą służyła.
Ze dworca królowéj wszedł pisarz w dziedzińce królewskie, gdzie pełno różnéj gawiedzi obcéj i gościnnéj zawsze bywało. Znajdować mu się tu nawet czasem trafiało posłów pruskich, wendyjskich, pomorskich, pogan niechrzczonych jeszcze, którzy na widok księdza cofali się ze wstrętem i obawą, wszystkich ich mając za czarnoksiężników.
Przeszedłszy zgromadzone tu kupki, rozstępujące mu się z uszanowaniem, ks. Petrek dostał się do wrót na małe podwórko wiodących. Tu stał karzeł Zyg, w krótkim kożuszku, ogromnéj wysokiéj czapie, z rękami w rękawy pozakładanemi.
Karzeł należał do tych, co z pisarzem nie byli w najlepszém porozumieniu, warczał na niego zawsze, nawet gdy go widział przechodzącym zdaleka, ale kąsać nie śmiał. Duchowni byli na dworze pierwszymi po królu.
Na widok nadchodzącego Zyg żywo ustąpił na bok, udając, że niby go nawet nie zobaczył. Petrek jednak umyślnie wprost natarł na niego.
Dla karła miał już twarz wesoło uśmiechniętą i żartobliwy ton pogotowiu.
— Czegóż to, niepoczciwy, tak uciekasz ode mnie? — rzekł ksiądz łagodnie.
— Ja? uciekam?.. a tożbyście mnie nie zjedli! — rzekł Zyg — przytém że i post. Choć tłusty nie jestem, zawsze mięsa kawałek...
— No... i nadto jesteś potrzebny miłościwemu — rzekł wesoło Petrek — nikt cię nie ruszy...
— E! e! miłościwy już się bezemnie obchodzić nauczył — mruknął Zyg. — By najtłuściejsza kasza, jak ją codzień jeść dają, naprzykrzy się...
Księżyna go poklepał po ramieniu.
— Rozum masz większy niż wzrost — ozwał się pochlebnie — szkoda że statku jeszcze od statury mniéj...
— Ono to prawda — rozśmiał się Zyg — a jeszcze i takim głupi, że co zrobię to głośno, gdy drudzy jak pocichu i pociemku co spłodzą, nikt przynajmniéj nie wie o tém...
Ksiądz trochę kwaśno się uśmiechnął.
— Czemużeś to pod ten czas nie w izbie u króla? — spytał — przydałbyś się ku rozrywce... a tu lada gawiedź śmieszysz...
— Nogą dziś dostałem, to się leczę na chłodném powietrzu — odparł karzeł — pan mój chmurny i pioruny z niego biją jak z obłoków, a ja tego nie lubię, gdy we mnie lecą.
— Na ciebie one nie padną...
Karzeł głową potrząsał z powątpiewaniem.
— Pójdźcie no popróbujcie.
— Gdybyś co i oberwał — śmiejąc się i gładząc karła, który starał się tych pieszczót uniknąć, dodał ks. Petrek — tobie się każdy guz opłaca...
— Odstąpię je wam za tę samą cenę bez zarobku — mruknął Zyg, i wnet usta sobie zatulił rękami, wspomniawszy, że z duchownym miał do czynienia.
Ksiądz się jednak nie obraził wcale, owszem śmiać się zaczął nawet.
— Jeżeli ci tu tak źle — mruknął pospiesznie — było ci z Jaksami dziś rano wyjechać do lasów...
Próbował tak każdego ks. Petrek, napomykając o nich ciągle, ażali się kto z czém przed nim nie wygada.
— Do lasu? — spytał Zyg. — A którzyż to do lasów pojechali? Jedni podobno poszli paść robaki, a drudzy...
Nie dokończył i żwawo dorzucił.
— Co nam tam do nich?..
— Byłeś pewnie, gdy ich tracili, boś to ty ciekawy wszystkiego — mówił daléj ks. Petrek, uważnie się w karła wpatrując.
— Zaspałem — rzekł Zyg — szkoda... Gdy mnie pies liżąc po twarzy obudził, już było, słyszę, po wszystkiém...
— Gdzie się to odbyło? nie wiesz?..
— A, nie wiem... Jam nie ciekawy, gdzie umierają... ksiądz tam był potrzebniejszy odemnie...
To rzekłszy Zyg wymknął się z pod ręki leżącéj mu na ramieniu i pobiegł ku królewskiemu dworcowi, nie oglądając się już za siebie.
Ksiądz téż powoli do swéj celi się posunął. Po drodze nikt mu już bliżéj znany i potrzebny się nie nastręczył. Dopiero u drzwi swoich zastał czekającego nań, niepoczesnego średnich lat człowieka, którego ubiór oznaczał komornika pańskiego.
Zafrasowany i wylękłéj twarzy, wejrzenia kosego, ruchów niecierpliwych razem i pokornych, oczekujący w progu, zobaczywszy nadchodzącego księdza, ruszył się żywo do pocałowania jego ręki. Ks. Petrek drzwi otworzywszy, wszedł pierwszy i wprowadził go za sobą do celi.
Tu ciemno już było zupełnie, ogień wygasł na kominie, ks. Petrek uderzył w ścianę i chłopak nadbiegł z łuczywem, spiesząc rozniecić drzewo przygotowane. Kląkł na ziemi i dmuchał z całéj siły, aż sucha olszyna płomieniem się nie zajęła. Dopóki był tą robotą zajęty, przybyły milczał, naglądał nań, pokazywał mu co miał robić, a ku księdzu spozierał.
Dopiero gdy się drzwi za chłopcem zamknęły, pisarz przystąpił bliżéj do komornika i rozmowa głosem cichym się zaczęła.
— Cóż tam z tobą się dzieje Harno?
Zagadnięty począł ciężko wzdychać i kilka razy się w piersi uderzył.
— A! zawsze jeszcze źle! — rzekł — w sumieniu i na duszy niepokój ten sam... Trup ten za mną chodzi. Nie odstępuje mnie dniem ni nocą. Wy wiecie ojcze, spowiadałem się, pokutuję, na kościoły daję, za grzech żałuję... a kamieniem mnie przywala... nieboszczyk.
— Pokuta długa być musi — odezwał się pisarz — ale bądź spokojny... ja czuwam nad duszą twoją i wyrwę ją ze szponów szatana.
Harno pocałował księdza w rękę.
Petrek przysunął się do niego bliżéj jeszcze i rzekł cicho.
— Co mówił król ugrom? nie wiesz?
— Groził! — odezwał się równie cicho Harno — groził nie im tylko jednym, ale wszystkim. Zły był dziś, bardzo zły, aż trwoga ogarniała... Drżeli wszyscy.
— Pytał kogo o Jaksów?
— Nie wiem.
— Gdzie ich stracono?
— Mówią że za okopami — odezwał się komornik. — Sawasz i Dudziec widzieli w tém miejscu ogromną krwi kałużę...
Zdziwiony ks. Petrek aż się cofnął, brwi namarszczywszy.
— Możeż to być?
— Ale pewnie! — dokończył Harno, bijąc się swym obyczajem w piersi.
— A któż ich tracił? bo nie więzienny oprawca.
— Pewnie uprosili sobie kogo z rycerzy, aby nie ginąć z ręki kata... i tę łaskę im wyświadczono — mówił komornik — że ich ścinał kto ze swoich... Ten, co się tego przez miłosierdzie podjął, chwalić się z tém nie będzie...
Zamyślił się ks. Petrek mocno, rzecz mu się zdała bardzo prawdopodobną.
Pisarz mówił zamyślony.
— Sami widzieli krwi kałużę, powiadasz?.. Sawasz i Dudziec? A byłże kto przy traceniu?..
— Nie wiem — mówił Harny — umyślnie pewnie dodnia to sprawiono, aby ludzkich oczów uniknąć... ale... nie wiem...
— E! ty bo nic nie wiesz! — z wyrzutem zawołał ksiądz niemal gniewnie. — A ciała? co zrobiono z niemi? powinny być pogrzebione na święconéj ziemi...
— Pewnie rodzina wzięła je do siebie — odezwał się zafrasowany Harno. — Ojcze mój, trudno bo mnie wiedzieć wszystko... Na dworze nikt o tém wiedzieć nie chce... Jaksowie mieli krewnych dużo i druhów, swojego czasu rozdawali wiele... a teraz żal po nich u ludzi, nikt i gęby nie otworzy...
— Milczą?
— Abo się skomleć boją — odezwał się Harno. — Jak psy piszczą, to je psiarze ćwiczą...
Ksiądz przysunął się prawie do ucha swojego wiernego sługi.
— Wiesz — rzekł — na dworze tu różnie głoszą... rozumiesz. Gadania są rozmaite... Są i tacy, co upewniają, że Jaksów nie stracono, że ich tylko gdzieś przechowano, albo ułatwiono ucieczkę.
Zagadnięty, który o niczém podobném nie słyszał, oburzył się mocno tém przypuszczeniem.
— A kałuża krwi! — zawołał — to nie może być... król kazał...
— Dojdźże mi ty tego, kto to takie sieje baśnie — zamruczał ksiądz — dójść mi i dotrzeć... Za pokutę ci to naznaczam... Harno... Jesteś, nie przeczę, posłuszny, pobożny, pokorny... ale nie umiesz nic wyszperać, nic mi powiedzieć...
— Księże dobrodzieju — całując go w rękę płaczliwie począł Harno — i wół nad siłę nie pociągnie... ja ciągnę z całéj siły...
W piersi się uderzył znowu i mówił daléj.
— Kto to może powiedzieć, że ich nie tracono? ktoby ich żywił, samby śmierć karmił swoją... królby tego nie darował... spadłaby mu głowa, choćby na wysokim karku siedziała... A! przeciw woli królewskiéj!..
I ręce załamał Harno.
— Śmieją to ludzie mówić... któż wie — dołożył cicho ks. Petrek — mógł się téż ktoś ośmielić to uczynić. Możnaż wiedzieć, jak daleko sięga zuchwalstwo ludzkie?.. Śledź, dowiaduj się, słuchaj, podpatruj... Daję ci to za pokutę, rozumiesz?..
Harno dobył garszteczkę drobnych pieniążków srebrnych, cienkich jak blaszki, które naówczas we Wrocławiu bito i z węzełka je wytrząsłszy, księdzu na dłoń zsypał, całując ją.
— Ojcze dobrodzieju, kilka mszy na intencyę biednego grzesznika! żeby ten trup nie chodził za nim!.. Po nocach go słyszę stąpającego dokoła i stękającego strasznie... Budzi mnie ze snu zimną dłonią... pokoju mi nie daje... Jęczy i wyje pod oknami. Kiedyż ja od niego będę wolnym? ojcze!
— Modlić się trzeba, pokutować, a kościołowi służyć z oczyma zamkniętemi — odpowiedział ks. Petrek surowo. — Zdejmiemy z ciebie ten ciężar, gdy przyjdzie godzina... A no, krew, krew braterska niełatwo się zmywa!.. Módl się!
Harno zakrył sobie oczy dłoniami obiema, a głową potrząsł milcząc.
— Jutro — zwracając mowę dokończył ks. Petrek — jutro żebyście mi koniecznie świadków tracenia znaleźli, aby zamknąć gęby plotkarzom, żebyście mi wiadomość o tém przynieśli... Jeżeli nikt nie widział, nikt nie był? któż wie, co się stało? Rodzina można i zuchwała!
— Ale któżby śmiał ich wykraść? — krzyknął Harno — kto?
Nie odbierając długo żadnéj odpowiedzi, komornik popatrzał na księdza milczącego z poszanowaniem i pokorą, postał, powzdychał i widząc, że rozmowa skończona, pocałował go w rękę i wyszedł.
Zima ostra była i śnieżna, nie przeszkadzało to jednak do łowów po lasach. Owszem zwierz się zdradzał, zostawując po sobie ślady, niektóre z nich za żerem szły w miejsca przez łowców przewidywane, inne opuszczały gęstwiny leśne i wybiegały na polanki lub do niezmarzłych strumieni.
Król, choć wiekiem ociężały, jak ojciec był do myśliwstwa nawykłym, czasu pokoju zastępowało ono wycieczki wojenne, nie dawało gnuśnieć komornikom, dworowi, licznym tłumom młodzieży, które Bolesława otaczały.
Lasy téż ówczesne, do dzisiejszych nie były podobne, nie splądrowane, dziewicze, obfitowały we wszelkiego rodzaju zwierza, które dziś z nich znikło na wieki.
Żył w nich jeszcze pan puszcz, dziki tur, chodziły żubry stadami wielkiemi, łosie i jelenie. W głębokie zastępy lasów rzadko się dostawał człowiek, lub na krótko przerywał uroczystą ich ciszę. Puszcze, jakby jednem pasmem, połączoném z sobą, okrywały całe obszary ziem polańskich, gdzieniegdzie tylko zrzadka przetrzebione na pola powypalane na łąki i wypasy, bliżéj ludzkiéj sadyby.
Stały one jeszcze tak, jak je po oschnięciu tych nizin stworzyła natura — całą swą siłę na nie szafując, wyrosłe bujno, gęste, ściśnięte, tak, że obalony starzec, któremu ciało zbutwiało, gdy miał ledz, nie padł na ziemię, ale się opierał na pniach sąsiednich, dopóki w proch się rozsypując nie znikł po latach wielu, nowe sobą karmiąc pokolenie.
Na każdym z tych słupów potężnych zielonéj świątyni, wypisane były wiekowe jéj wzrostu dzieje — a wieki te spłynęły im niepostrzeżone, niepoliczone, prześnione — jak nam przechodzą lata. Tam gdzie olbrzymie rosły drzewa, dla młodzieży już miejsca nie było, nic się pod cieniem ich wyżywić nie mogło i przebić w górę do słońca. Ledwie mchy i borówki skromne, co drobnemi światła kropelkami się karmią, u stóp starców pełzały.
Lasy latem jak zimą, miały swe życie odrębne, którego tajemnice znali tylko ci, co do leśnego należeli świata, a w nim zamknięci składali z nim całość jedną. Człowiek wdzierał się tu jak najeźdzca, jak podbójca, niszcząc i psując, rozpędzając i pustosząc. Przed hukiem siekier jego uchodząc, dawni mieszkańce opuszczali legowiska swe i gniazda odwieczne, idąc coraz głębiéj szukać ciszy, pokoju i swobody.
Tu zimą, pod kłodami i gałęźmi, na łożu z suchych liści zasypiał niedźwiedź, nie budząc się aż z wiosną, bartnik gospodarz, o którym prawiono że był dzikim człowiekiem, niechcącym się przyznać do ludzkiéj mowy, aby się uwolnić od pracy. Niedźwiedź był bohaterem wielu powieści. Prawiono o niedźwiedziach co przywłaszczały sobie dzieci i jak własne je karmiły, o niedźwiedziach co chwytali dziewczęta. Straszne bywało spotkanie z dzikim a rozjuszonym meszką, gdy spiąwszy się na łapy wyzywał myśliwca, aby się z nim wziąć za bary. Silniejszy od niego tur, nie tak obrotny, ciężki, pożądanym był także dla myśliwców łupem, dla mięsa, skóry i cudownych własności wichru, który mu ciemię okrywał. Żubry zastawano często na zielonych łąkach w pośród lasu, ale biada była myśliwemu, gdy on go na drzewo zmusił uchodzić, bo je potém rozjuszony nieprzyjaciel tłukł głową i rogami, dopóki go nie obalił i nie zgniótł napastnika. Łatwiejsze były za łosiem pogonie, za pierzchliwym jeleniem i kozami. Nie lękano się téż wilka, jeźli nie był przemienionym człowiekiem, wilkołakiem, którego strzała nie brała, który miał rozum ludzki, a drapieżność wściekłego zwierzęcia.
Na wszystkich tych mieszkańców puszcz, czyhali mnodzy nieprzyjaciele, nie licząc zwierząt drapieżnych, wzajem na siebie wyprawujących łowy krwawe. Kneziowie, panowie, osadnicy, parobczaki szli z oszczepami, z łukami i procami, zastawiali sidła, kopali doły.
Dzieci zaprawiały się na drobném ptastwie, a wyrostki tęskniły za siłą, aby co rychléj pójść w zapasy ze straszniejszém zwierzem, które podpatrzeć, podkraść się do śpiącego, chwycić przebiegłością, najmilszém było zwycięztwem.
Pomiędzy lasem, zwierzem a człowiekiem, węzły były jeszcze silniejsze, znano się nawzajem lepiéj. Puszcza była spiżarnią dla ludzi. Trop na śniegu powiadał nietylko o rodzaju zwierza, ale o jego rozmiarach, sile i charakterze. Dzieci znały nory, pacholęta instynktem domyślały się legowisk.
Wiedział każdy o któréj porze ptacy do snu idą i wstają, kiedy ze zwierza nieopatrzności można skorzystać, a kiedy się jego srogości najbardziéj obawiać potrzeba. Daleki głos, ledwie pochwycony uchem, był naówczas dla ludu zrozumiałą mową, znaczył godziny, przepowiadał pogodę, myśliwy tłumaczył sobie co wył wilk głodny na polu i co ptaki w powietrzu śpiewały.
Zimą, gdy większa część wesołego ptastwa odleciała, a pozostałe musiało niespokojnie na skąpy żer pracować w lesie, bez tych głosów i pobudek, martwo było i smutno. Śnieg zalegał doły, wieszał się na gałęziach, utrudniał pochody i zdradzał. Bojaźliwsze stworzenia, jak przy opadaniu liścia tak w śnieżyce, uchodziły z lasów, wygodnisie grzebali sobie doły, aby im w nich ciepléj było. Wszyscy tęsknie z pod tego całuna wyglądali wiosny.
A dla człowieka to była pora łowów łatwych i obfitych, zwłaszcza gdy śniegi okryły się lodową skorupą, która ucieczkę zwierza czyniła trudną i niebezpieczną.
Ówczesne łowy były istotnie jeszcze wyścigami o lepsze, zręczności, przebiegłości, siły. — Często trzeba było życie stawić, myślą pracować, podstępy knować, ślady zacierać, postać zmieniać, aby nie być poznanym i łup swój pochwycić. — Zdala sięgająca strzała niewielką była pomocą, drażniła raczéj niż zabijała. Dzida i oszczep, a pocisk ostry właściwy oręż stanowił.
Dzielnego oka i dzielnéj potrzeba było dłoni, aby tura, żubra lub łosia obalić i niedźwiedziowi wydrzeć życie. W zdartą skórę stroił się myśliwy z dumą, bo ją często własną krwią okupić musiał.
Myśliwémi byli naówczas wszyscy — co wojakami byli, a najpiękniejsza część narodu garnęła się do rycerstwa. Rzadki dzień upłynął bez łowów i rzadko one tylko dzień jeden trwały... Najczęściéj tygodnie w puszczach spędzano, legając pod szałasami nocą, aby z brzaskiem być gotowym.
Zapędzano się tak bez wieści, często na nieprzyjacielskie ziemie i łowiec sam stawał się zwierzyną zmuszoną do walki, lub uchodzenia przed przeważną siłą.
Posępnych dni kilka w bezczynności spędziwszy u ogniska, król Bolesław ruszył nagle, nazajutrz oznajmując łowy. Śnieg był przypruszył właśnie, niebo obiecywało się pogodne, powietrze łagodne.
Szukał widocznie w téj rozrywce zapomnienia frasunku i rozpędzenia złych myśli. Stanęli mu do boku jego ulubieńcy, zwykle towarzyszący w tych wycieczkach, Sagan łowczy pański, który miał zwierzchni dozór nad myśliwską czeladzią i psiarnią i Radzisz, co nie miał sobie równego w rzucaniu oszczepem a tropieniu zwierza.
Oprócz nich kilkadziesiąt głów dobranéj młodzieży towarzyszyli panu. Sagan zwierzchnictwo miał nad wszystkiemi.
Tuż niemal za miastem rozpoczynały się puszcze, rozgałęziając na wsze strony, tak że raz w nie się zapuściwszy, całą niemal ziemię przejechać było można nie wynurzając się z lasów. Wszystkie one wiązały się z sobą.
O brzasku dnia ruszono z nad Cybiny, gdy w tumie pierwsze światła na jutrznię zapalano.
Król wydał rozkazy, aby lasami kierowano się ku Gnieznu. Domyślano się, że zarazem łowami rozerwać się pragnął i u grobu świętego Prus apostoła pomodlić. Często on tam, w chwilach ciężkich, przybywał niosąc troski swoje i dusznéj szukając pociechy. Zwykłą drogą, którą umyślnie wytrzebiono i rozkopano, gdy Otto III. pieszo ją miał przebywać — mil tylko sześć dzieliło Gniezno od Poznania, lasami i łowieckiemi manowcami liczyć było można prawie tyle dwoje.
Sagan przy wyjściu z dworca, gdy król dosiadał bułanego, postrzegł od razu, iż łowy nie będą wesołe, pan był chmurnego oblicza.
Orszak téż jadący za nim, trzymał się milcząco, ledwie śmiejąc szeptać między sobą. Przodem nieco wysłano czeladź i łowców ze psy, aby zwierza osaczywszy, na dany znak trąbką, napędzała na myśliwych.
Stępią król wyjechał za okopy. Tuż w prawo było miejsce gdzie zwykle winowajców tracono. Bolesław cugle puścił bułanemu, a koń niepostrzeżenie zwrócił się ku prawéj stronie. Tu śnieg szerokim płatem zamarzł czerwono, była to ścięta krwi kałuża. Koń królewski chrapnął i rzucił się w bok gwałtownie, a oko Bolesława padłszy na drogę, ujrzało na niéj plamę krwawą, pobladł król, konia uderzył i jechał daléj. Dwór szeptał między sobą spoglądając z ukosa.
— Jaksów krew! — mówili po cichu. — Jeszcze posępniejszą, gniewliwszą stała się twarz królewska.
W puszczy już dzień się zrobił jasny, niebo, jakby nie zimowe, czystym się oblokło lazurem, świeciło słońce niby wiosenne, mróz zelżał. Wjechawszy między drzewa wielką otaczające polanę stanęli wszyscy.
Sagan się tu zwierza spodziewał. Jakoż nie czekano długo i na łąkę łosiów kilka wypadło, które zaledwie przystanąwszy na chwilę, natychmiast nazad pierzchliwie się w puszczę cofnęły.
Jeleń jak strzała, nie zatrzymując się, przesadził przez polanę i zniknął, kilka kóz przemknęło bliżéj, tak, że pociskami dosięgnąć je mogła młodzież podbieżawszy i położyła ich dwoje. Król z konia się nie ruszywszy, stał, patrzał i ręka mu nie drgnęła.
Początek ten łowów nie był bardzo szczęśliwy, co grubszy zwierz wszystek ujść zdołał. Wkrótce téż Sagan, już się tu nic więcéj nie spodziewając, daléj poprowadził. Orszak królewski podzielił się na kilka oddziałów, rozstąpił szerzéj, objął przestrzeń znaczniejszą.
Król Bolesław pozostał w jego środku, przy boku mając Radzisza, który nie zwykł go był odstępować.
Pod jakąś niefortunną wróżbą rozpoczęte łowy i daléj się nie wiodły. Zwierz znajdował zawsze przesmyki, któremi pierzchał bezkarnie. Łowcy źle obejmowali knieje. Trafiano tylko na drobną zwierzynę, która nikomu nie robiła uciechy. Król co się czasem był zwykł zapalać, teraz obojętny jechał i zimny.
Pięć godzin może po lesie tułając się, szczęścia próbowano na próżno. Sagan klął okrutnie, łajał wszystkich straszliwie, ale to szczęścia nie poprawiało. Choć próżnych wiader nikt przy wyjeździe nie widział, zaczynano się jakichś złośliwych domyślać czarów.
Czarom naówczas wiele przypisywano i siła nieczysta przeszkody stawiła często. Znużenie czuć się dawało silnie, głód i pragnienie dokuczały. Drużyna pańska, chcąc poprawić łowy, rozbiła się na wszystkie strony, rozpierzchła i pozbierać nie mogła. Król Bolesław został z Radziszem jednym i dwoma pacholętami, tak chmurny jak wyjechał z zamku, ale mocno znużony. Zdawał mu się to z twarzy czytać Radzisz i rozpoznawszy się w lesie, bo tu w całéj okolicy każdą znał ścieżynę i niemal każde drzewo stare — nadbiegł do króla z wiadomością, że o kilkoro staij jest dworzec, w którym by spocząć i posilić się można.
Król głowę odwrócił, posłuchał go i dał znak przyzwolenia.
Wzięto się zaraz we wskazanym przez Radzisza kierunku, i po krótkiéj przejażdzce, zdala ukazał się stary dwór w wałach, opasany ostrokołem. Grodzisko to było w głębi puszcz, mało komu znane i dostępne. Zwano je Komorą.
Czy przewodnik Bolesławowski wiedział do kogo należało, trudno odgadnąć, król, choć dobrze każde niemal obronniejsze miejsce miał w pamięci wrażone, o właścicielu Komory, mógł zapomnieć.
Siedział tu jeden ze starych Jaksów, który za Mieczysława okaleczawszy na nogi w wojnie z niemcami, z domu się dawno nigdzie nie ruszał i słychu o nim nie było. Co zresztą króla obchodzić mogło kto na gródku był panem, gdy on nad każdym z nich był panem i władzcą?
Wprost od lasu puszczono się ku wrotom. — Z za wysokiego okopu i tynów dworu tak jak nie widać było. Dwa słupy dymu wznosiły się tylko z ich środka. Gdy Bolesław podjechał bliżej, Radzisz i pachołkowie skoczyli przodem otwierać, a towarzysz pański wrotnemu wnet oznajmił iż król w gościnę przybywa.
Rzucili się od wrót ludzie do dworu, jak popłoszeni. — Król jechał bardzo powoli, tak, że nim się przybliżył i wjechał do środka, już miała czas wieść o nim gródek obiedz cały. Ogromny ruch widać było około dworu, lecz gdy w przedsieniu stanął król Bolesław, nikt na jego powitanie nie wyszedł — wedle obyczaju... chleba i soli niepodano. Stała służba tylko — gospodarza i rodziny jego widać nie było.
Król jakby nie zważając na to, wszedłszy skierował się ku świetlicy. — I tę zastał pustą.
Palący się ogień świadczył, iż nie dawno byli tu ludzie, ale znikli. — Radzisz musiał sam panu gospodarzyć.
Wyszedł razy parę, a król poznać mógł z jego zasępionej twarzy, iż nie wszystko tu było w takim porządku, w jakim się znaleźć spodziewano, coś niespodzianego, nie miłego mąciło przyjęcie w tym domu.
Bolesław jednak o nic nie spytał, zapatrzył się w ogień, zadumał. Dopiéro, gdy po długiéj oczekiwania chwili, służba poczęła na stół jadło przynosić i dzbany, król popatrzał uważniéj. — Uderzyła go niebytność gospodarza.
Słusznego wzrostu młody mężczyzna, postawy pięknéj, oczu jasnych, ale ubrany ubogo stał z boku. Zdawał się tylko czekać na pytanie i mężnie do odpowiedzi gotować. Twarz mu płonęła, to bladła.
— Kto tu gospodarzem? — zapytał król.
— Pan mój, stary Tomko Jaksa — rzekł podniesionym głosem sługa.
— Niema go doma? — odparł król — któremu się brwi ściągnęły.
Na odpowiedź dłużéj teraz zbierał się zapytany...
— Był tu miłościwy panie, ale się do lasu wynieść kazał, zostawując dwór i sługi dla miłości waszéj — a kazał mi rzec, gdybym pytany był, że należy do tego rodu, który krwi swéj płacze, przeto się gościowi radować nie może.
Wszyscy pobledli słuchając tych słów, mężnie i dobitnie wypowiedzianych przez śmiałego sługę, król ani nań spojrzał nawet — ani mu odpowiedział...
Lice jego zmieniło się nieco, pobladło, dłoń, w któréj kubek trzymał, zadrżała — czoło się pofałdowało — ale usta słowo wstrzymały.
Nie wstał jednak od tego stołu nieprzyjacielskiego, czując się i tu i wszędzie jedynym panem i gospodarzem. Wzgardził doznaną obelgą.
Umyślnie może jadł powoli i długo, pił wiele, psom rzucał reszty, usiłując się okazać bezpiecznym i obojętnym. Lecz Radzisz widział na wskroś, że w nim wrzało i gotował się gniew srogi — burzyło się kryjomo wszystko.
Nie nadszedł jeszcze wieczór, lecz już do niego było blisko. Tu się właściwie nocleg należał zmordowanym, których za królem coraz więcéj się pościągało i obozowało we dworze a podwórzach, ale, wkrótce król dał znak do pochodu, i sam ruszył z ławy ku przedsieniu, gdzie mu już przemienionego konia, bo jeden przez cały dzień dźwigać go nie mógł — siodłano.
Na skinienie pana rzucili się wszyscy do swoich koni. Sagan, który się tu znalazł także, zapowiedział, że jelenia, rogacza, miano nie opodal na oku, niemal osaczonego — na króla z nim czekając tylko.
Tak wyruszyli z komór. Nikt tu nie witał, nikt nie żegnał, służba nawet cofnęła się i znikła. Król téż dobrego słowa nie rzekłszy za gościnę, wyruszył nazad tak milczący a posępniejszy, niż przybył.
Jechali znowu ku lasom, Sagan prowadził.
Stał bór sosnowy przed niemi jak ściana czarna, wygodnie przezeń jechać było, bo nie miał podszycia... Ogromne sosny zgłuszyły pod sobą co żyło. Ale tuż za nim zaraz rozpoczynały się inne drzewa, zaroślami objęte, gąszczami poprzerzynane. Sosny coraz były rzadsze, aż znikły zupełnie.
Kawał tego lasu przebywszy, gdy na dany znak uciszyli się wszyscy, i czas jakiś w milczeniu jechali, na kraju polany porwał się jeleń przeciw króla tak blizko, że Bolesław cisnąć mógł oszczepem... Jakoż cisnął nim — ale kuty pocisk trafiając zwierza, ośliznął mu się tylko po grzbiecie bezsilny. Jeleń pomknął rączo, a król, pomimo tuszy swéj, czując świeżego konia pod sobą, rzucił się pogonią za lekko ranioném zwierzem.
Puścili się téż towarzysze królewscy, kto jak mógł, zdołał i umiał.
Zachrzęszczały gałęzie, zatętniał bór, kilka krzyków słyszeć się dało; pod jednym z komorników koń się zaraz zwinął i padł z nim razem, ale na to nie zważano.
Król ścigał zwierza konia pędząc bez miary, jakby na zwierzęciu i na wierzchowcu chciał inne spędzić gniewy i wylać je z siebie. Z okiem zapaloném, przygięty, miotając co miał pod ręką, Bolesław ubiegł znaczny kawał drogi lasem, ciągle zmuszony kołować i wymijać drzewa, gdy jeleń, który się coraz bardziéj odsadzał... znikł mu z oczów nareście.
Jakiś czas król biegł jeszcze, aż konia zasapanego i spienionego, buchającego parą — zatrzymał.
Otaczał go las głuchy, nikogo za sobą, nikogo nie postrzegł przy sobie — nigdzie szelestu i tętnienia słychać nie było... tylko złowrogo... wrony krakały nad starych dębów konarami... Zdawały się szydzić i grozić głosy dziwnemi, przekornemi.
Miał król na piersiach, przywiezioną z Kijowa, misternie rzeźbioną trąbkę z kości słoniowéj, złotem sadzoną. Mógł ją do ust przyłożyć tylko, by dwór powołać do siebie, lecz czy że sam być wolał, czy o niéj zapomniał, zwolniwszy koniowi kroku, począł stępią jechać daléj, noga za nogą, cugle purpurowe z rąk puścił, i obojętnie rozglądał się do koła.
Puszcza była dzika, gąszczami zarosła, niedostępna, poprzerywana strumieniami, w części zamarzłemi, częścią oparzelistemi, u których mimo zimy, jakby wieczną zieleniało wiosną... Kłody i powały przerzynały ją w różnych kierunkach. Na niektórych leżały nawały śniegu zbite, i sterczały jak pagórki. Mnogie ślady zwierza widać było wszędzie, nigdzie oznak konia i człowieka.
Ta pustynia o mroku, bo noc nadchodziła szybko, wcale znać króla, nawykłego do wypraw nie trwożyła. Koniem przestał kierować, i dał mu się obracać, jak sam chciał. Stworzenie to było nawykłe do paszy i swobody, do wędrówek po łąkach i puszczach. Jak tylko uczuło się swobodném, głowę podniosło do góry, okiem bystrém rzuciło do koła się rozpatrując, prychnęło i zarżało...
Zdawało się, że koń zrozumiał zbłąkanie się i osamotnienie pana, i na pomoc mu ludzi przyzywał. Stał, słuchał strzyżąc uszami, lecz nic mu wzajem nie odpowiedziało. Słychać było głuche milczenie! cichym szumem gałęzi, jak tajemniczym szeptem przerywane.
Zostawiony sam sobie wierzchowiec królewski, począł potém iść zwolna, nozdrzami zaczerpnął powietrza — aby ono mu coś powiedziało, gdy nikt się nie odzywał. Jeszcze raz do koła bystremi potoczywszy oczyma, śmiałym krokiem skierował się w stronę, gdzie się zapewne spoczynek znaleść spodziewał.
Król sądził może, iż ślady jego konia, pogoń za nim sprowadzić muszą — jechał więc spokojny, lecz mrok padał gęstszy coraz, w lesie był on wcześniejszym jeszcze, noc nadchodziła czarna.
Nieco przyspieszywszy kroku, koń, jakby znał jakąś drogę niewidoczną, prowadził nią coraz śmieléj.
Bolesław cale na to nie zdawał się zwracać uwagi, dokąd jedzie.
W istocie inszéj téż rady nie było, tylko albo się w trąbkę ozwać do orszaku, a ta wśród ciszy wieczornéj, rozległaby się była daleko — lub zdać na konia roztropność.
Stary kasztan królewski, który bułanego zastąpił szedł wyszukując sobie drogę, mijając zawały, przeskakując oparzeliska, ciągle w jednym kierunku. Czasami stawał chwilę i nozdrzami znowu badał powietrze — potém szedł daléj krokiem pewnym, a coraz, w miarę nadchodzącéj nocy, przyspieszonym. Mrok wieczorny zastąpiła już noc posępna... Śnieg tylko przyświecał nieco, i wskazywał drogę... Parę razy coś pierzchnęło na uboczach, coś zamruczało jak zwierz spłoszony, lecz kasztan nie uląkł się wcale. Z płaszczyzny na wzgórze zaczął wstępować koń, choć mu z ciężarem, jaki dźwigał, iść było trudno. Król przypadkiem oko na dół spuściwszy, na śniegu dostrzegł ślady stóp ludzkich świeże.
Puszcza ciągle gęsta, ku wierzchołkowi wzgórza cokolwiek jednak przerzedzoną była. Z pomiędzy pni grubych, zdziwiony król dostrzegł słabe światełko.
Koń zarżał w téj chwili, jakby je pozdrawiał. Wprędce téż podbiegłszy kilka kroków, stanął rozpatrując się do koła. Bolesław dostrzegł maleńką ubogą lepiankę. Przez szpary okiennicy przerzynało się trochę blasku, ponad daszkiem dymu obłoczek lekki się unosił. Koń rżał ciągle, jakby nawoływał.
Jakoż, nim król miał czas z konia zleść — szmer dał się słyszeć u drzwi, uchyliły się one i głos drżący, odezwał się z nich pierwszy.
— Niech będzie pochwalony!..
To powitanie chrześciańskie, równie jak krzyż było znamieniem wiernych, wśród mnóstwa jeszcze skrytych i ukrywających się bałwochwalców. Ale wśród puszcz najmniéj się go mógł król spodziewać, bo właśnie lasy były pogan schronieniem, w nich oni bezkarnie sprawowali swe obrzędy. Uroczyska zastępowały kontyny.
Usłyszawszy pozdrowienie to, król prędko i donośnym głosem odpowiedział nań, zlazł z konia, zostawując go swobodnym, i zbliżył się ku drzwiom lepianki.
Tu dopiéro mógł dostrzedz że, witający go, starcem był przygarbionym z długą brodą siwą. Czarna czapeczka okrywała mu głowę wypełzłą; ciemna długa suknia, sznurem grubym ujęta w pasie, służyła za odzież całą.
Stary gospodarz nędznéj chatki, wśród ciemności mógł tylko rozeznać, że miał przed sobą podróżnego i jego konia — ale poznać go, ani się domyśleć kim był, nie było mu podobna.
— Podróżny jestem — rzekł zbliżając się król — zabłąkałem się w lesie — dajcie mi się ogrzać i spocząć u siebie...
Coś niewyraźnego odpowiedział staruszek, ale drzwi uchylił wąziuchne i nizkie, a król, choć zgiąwszy się, wcisnął do małéj sionki. Ztąd drugie drzwi podobne, z prostych desek zbite, wprowadziły go do wnętrza chaty.
Była to, raczéj nora jakiegoś biednego stworzenia, niżeli mieszkanie człowieka. Niezgrabnie i krzywo wzniesione ściany nizkie, polepione gliną, malutką bardzo przestrzeń obejmowały. Za podłogę służyła uklepana na tok ziemia, kamieniami otoczony kilką polnemi, słaby ogienek tlił się w kątku.
Maleńki stolik przy drugiéj ścianie spoczywał na dwu ledwie z kory obdartych pieńkach. Przy nim chwiejąca się ławeczka stała oparta na kołkach w ziemię wbitych, a w rogu z liści suchych nie pokryte niczém, widać było posłanie liche jak barłóg, wyleżane i wązkie. Na jednéj ze ścian uderzał oczy krzyż wielki czarny, którego niższa część, widać pocałunkami wytarta, zbielała. Drugi krzyż mniejszy cynowy stał na stoliku, a przy nim leżało co miała najdroższego lepianka ta, co naówczas na równi ze złotem i drogiemi kamieniami lub wyżéj nad nie ceniono — mała książeczka z kart pargaminowych złożona, w ciężkich okładzinach drewnianych, z zawiaskami srebrnemi.
Widać było, że w chwili, gdy się koń królewski odezwał, modlono się na niéj — leżała bowiem otwarta, a na kartkach przezierały malowane purpurą wielkie jéj głoski.
Za królem wsunął się staruszek powoli, ciekawemi mierząc go oczyma. Na piersiach jego wiszący krzyżyk, suknia na któréj teraz król mógł dostrzedz szkaplerz zakonny, dały mu w gospodarzu poznać duchownego. Zbliżył się więc głowę obnażywszy, do pocałowania ręki jego.
— Pobłogosławcie podróżnemu, ojcze mój — odezwał się Bolesław zdziwiony — pobłogosławcie naprzód, a potém powiedzcie mi — jakeście się tu na tę puszczę — i kiedy dostali?
Staruszek wpatrując się bacznie w gościa milczał długo — westchnął potém...
— Pustelnikiem jestem — rzekł — życie zakonne, światu się nie opowiada, przed ludźmi kryje. Tak samo przybyłem tu, jak ci, którzy za wiedzą króla Bolesława, niegdyś się osiedlili — jak błogosławieni męczennicy, a bracia moi w regule św. Romualda: Benedykt, Mateusz, Jan, Izaak, Krystyn i ten, co ich przeżył — Barnaba.
Czemuż mi się dziwujesz synu mój?
Ażaliż my prosić potrzebujemy o to, ażeby się nam modlić dozwolono i Boga za grzechy ludzkie błagać i swoje? Jestli to winą, że nikt, oprócz Barnaby i braci w Trzemesznie, o mnie nie wiedział??
Król oglądał się ze zdumieniem i poszanowaniem razem.
— W takiéj nędzy — rzekł — na takiém bezludziu, wśród dzikiego zwierza, może wśród dzikszych jeszcze pogan, których lasy są pełne, jakże wyżyć mogliście?
— Jak wszystko stworzenie co żyje, łaską bożą — odparł starzec spokojnie. — Czyż wiele potrzeba, ażeby żywot nędzny utrzymać? Czyż ta łaska co zwierza odgania, trwogą, jak kołem czarodziejskiem, od pogan nie odgradza téj lepianki? lepiéj niż murem i rowami?
Ciągle ze zdumienia wynijść nie mogąc, król spoglądał oczom prawie niewierząc. Oprócz opisanego sprzętu, wiaderko z wodą, dwa małe garnuszki, gliniana miska czarna, łyżka drewniana grubo wyciosana, składały całe gospodarstwo pustelnika.
— Ale wy tu ani kościoła, ani ołtarza nie macie? — zawołał król.
— Mylisz się, dziecko moje — odparł uśmiechając się pustelnik. — Na wielkie święta chodzę do braci św. Augustyna do Trzemeszna, na dni powszednie — ja sam sobie zbudowałem kapliczkę małą.
— Gdzież? — spytał król oglądając się do koła, i coraz większe okazując zdziwienie — Gdzie? przy chatce nie widać innéj budowy?
— Chcecie ją widzieć? — spytał uradowany staruszek.
— Proszę was...
Pustelnik ruszył się ku ognisku, tu stała lampka gliniana, napełniona jakąś tłustością, z zanurzonym w niéj knotem. Zapaliwszy ją u ognia, pustelnik poszedł w ciemny kąt izdebki, poprzedzając króla. Tu na ziemi leżące podniósł drzwi z opółków zbite. W głębi pod niemi widać było wschodków kilka wyżłobionych nieforemnie w glinie. Kaplica pustelnika była kryptą razem i katakumbą. Własnemi rękami, powoli wykopał ją, ziemię na starych wynosząc plecach — brat Antoni...
Z trwogą pobożną i zdumieniem, król zaczął się za staruszkiem spuszczać powoli do krypty ciasnéj.
Nie szło mu to łatwo.
Podziemie było daleko obszerniejsze od izdebki na górze, z czystemi, równemi ścianami, i rodzajem sklepienia, które na dwóch ciężkich pozostawionych słupach gliny się spierało. Pomiędzy niemi, z ziemi także i kamieni, po części drzewem rzeźbioném okryty, wznosił się prosty ołtarzyk, z krzyżem w pośrodku i dwoma lichtarzami drewnianemi. Na nim stał cynowy kielich maluczki, takąż przykryty patyną. Na słupach wisiały ubogie odzienia kapłańskie do mszy niezbędne: humerał, alba, pas, stuła (orarium) wreście ornat (paenula), nie świecące złotem, ani jedwabiem i perłami, ale czyste i świeże... jak wszystko co ojca Antoniego — otaczało.
Ksiądz poszedł naprzód na chwilę przed swym ołtarzem uklęknąć.
Król stał téż poruszając ustami, jakby się modlił.
— A tu — dodał gospodarz powstając, z uśmiechem prawie wesołym — a tu, dziecko moje (wskazał na ołtarz) — stoi przygotowane ostatnie łoże moje, w którém ja i teraz sypiam często.
Była to z prostych desek grubych zbita trumienka, wewnątrz liśćmi wysłana, o którą sparte leżało wieko z wyciosanym na niem krzyżem.
Widząc pobożne króla zdumienie ożywił się staruszek, poczuwszy w nim duszę pobożną.
— Mam prawo się trochę pochwalić — dodał — boć to wszystko co tylko tu widzicie dokoła, dziełem jest ręki mojéj. Sam wykopałem powoli kryptę, sam ją sobie przystroiłem, ulepiłem chatynę, wyciosałem sprzęty, a Bóg mi dał siłę, skończyć tak jakom pragnął, i cieszyć się tym trudem, na chwałę Jego... Boć i tu w téj głuchéj puszczy, brzmi teraz cześć Zbawiciela!
Wracali już z krypty do izdebki. O. Antoni drzwi zamknął za sobą — i lampkę zagasił.
— Siądźcie na ławie jako możecie — rzekł do króla — albo lepiéj legnijcie na liściach, które są suche.
Twarde to łoże, ale rycerzem jesteście, jak widzę i do niewygód nawykłym. Ognia wam naniecę.
Niestety — oprócz posłania i ogrzania, Bóg widzi, nie wiem czémbym was mógł przyjąć i posilić!
— A czemże się wy sami karmicie? — zapytał Bolesław, coraz większą czcią dla wesołego anachorety przejęty, którego usta tajemniczo się i łagodnie uśmiechały.
— Ja? — rzekł pustelnik — oto, naprzód modlitwą i łaską bożą, bo te żywią i zasilają najlepiéj — a potém, potém już lada czém... jakąś pruszyną. Trochę krup ugotowanych w wodzie, trochę korzonków wykopanych z ziemi, czasem rybka w strumieniu złapana. Mięsa nie jem od lat trzydziestu, chleb rzadko. Nawykłem do tego życia, za lepszém nie tęsknię. Widzicie, trzyma mnie Bóg łaską swoją.
Nic nie odpowiadając król go w rękę pocałował. Stary postrzegłszy, że ogień wygasa, wiązkę chrustu z sionki przyniósł i przyłożył. Usłuchawszy rady, Bolesław zbliżył się do posłania i rzucił na nie, czując znużonym.
Na głód i niewygodę mógłże się poskarżyć, widząc to dobrowolne zaparcie się starca, tak surowego dla siebie?
Gdy król padł na ubogie posłanie, O. Antoni usiadł z boku na ławie przy stoliku.
— A wy zkąd jesteście, dziecko moje? — zapytał.
— Ja, od dworu króla jestem — rzekł Bolesław — wyjechaliśmy z nim dziś na łowy i obłąkałem się w lesie, pędząc za zwierzem.
— Zaprawdę, nie małoście się zabłąkali — odparł pustelnik — jest to, można rzec, samo jądro téj puszczy, do koła moczarami i naturalnemi otoczone zasiekami, do którego się nawet dostać trudno. Zwierz tu czasem zagląda tylko, człowiek nigdy prawie. Dziady i czarownice stare boją się mnie, za większego od siebie mając czarownika, i nie napastują, choć nieopodal mają swe uroczyska, na których śpiewy, a podczas i pląsy odprawiają.
Zamyślił się staruszek i widocznie zafrasował, spoglądając na leżącego.
— Jakże mi to żal, że was strudzonego, zgłodniałego, niczém pokrzepić nie mam. Ale — zaprawdę!!
To mówiąc wstał z ławy, uradowany.
— Zaprawdę! ojcowie z Trzemeszna dali mi do mszy świętéj aż dwie flaszki wina! Starczy mi go na długo bom oszczędny — a, dla siebie, krom mszy świętéj nie używam. Wina wam zagrzeję? nieprawdaż?
— Dobrze, mój ojcze! wina mi zagrzejcie... a za każdą jego kroplę, oddam wam dzbanek! — zawołał Bolesław uradowany — w istocie osłabłym się czuję, bo tak jak wy, ciała martwić nie zwykłem...
— O! nie bądźcie tak rozrzutni! — uśmiechając się pochwycił stary — cóżbym ja począł z takim zapasem? nie miałbym go nawet gdzie pomieścić. I nużby mi to bogactwo, tak mi się nie poszczęściło, jak ów dar króla Bolesława dla mojéj biednéj braci, co zginęli za jego złota bryłę!!
— A! krzyknął — zapomniawszy się na chwilę król i bijąc w piersi — a! ta nieszczęsna bryła złota — do końca życia na piersi ciężyć mi będzie...
Zaledwie tych wyrazów domówiwszy, Bolesław postrzegł, że się sam zdradził, ale miał nadzieję, że go może pustelnik nie zrozumiał.
O. Antoni stał patrząc nań spokojny, nie okazując wcale zdumienia, z uśmiechem swym łagodnym na ustach.
— Jesteś więc królem Bolesławem!! — zawołał lekko skłaniając głowę. — Cześć ci królu pobożny! Rad jestem, że cię moje oczy oglądają. Synem jesteś tego, co światło wiary na ziemię tę sprowadził, opiekunem jéj i krzewicielem... Bóg niech ci błogosławi.
Ręką zakreślił krzyż w powietrzu — król był w usposobieniu smutném, i przerwał O. Antoniemu.
— Grzesznikiem tylko jestem, większym niż inni! a nadzieja moja w zasługach świętego męczennika Alberta, iż mi on przebaczenie wyjedna.
— Wszyscy się modlimy za ciebie — panie — odparł O. Antoni — bo gdyby silna dłoń twoja nie trzymała pogan, których tu nad chrześcian więcéj jest jeszcze — padlibyśmy wszyscy ofiarą, jak od dzikich zwierząt pożarci.
To rzekłszy stary pustelnik poszedł do kąta izdebki szukać wina, wypłukał garnuszek, przyłożył do ognia gałęzi i zajął się pilno zagrzaniem napoju dla króla.
Nad ten czarny garnek innego nie było, i Bolesław śmiejąc się, do ust go przyłożył, a orzeźwiający napój wychyliwszy, podziękował staruszkowi.
— Teraz — odezwał się — spokojnie mogę czekać ranka. Biedny mój koń tylko o głodzie i chłodzie noc przebędzie.
W istocie dla kasztana miejsca tu nigdzie nie było, ani paszy. Ukrywszy się od wiatru za ścianę, stał smutny ze łbem spuszczonym.
Wkrótce jednak instynkt się obudził, począł grzebać nogami, szukając pod śniegiem zeschłéj trawy...
Sen nie brał króla.
Przybył tu z myślami czarnemi, podrażniony w drodze nowym dowodem niechęci całego Jaksów rodu, gniewny i smutny — dopiéro widok tego dobrowolnego, ubogiego wygnańca, męczennika, spokojnego i niemal wesołego — kazał mu nieco o sobie zapomnieć.
Przyjęcie we dworze u Jaksów, mogło daleko straszliwiéj króla rozjątrzyć, gdyby przytomność umysłu Sagana, nie zapobiegła najokropniejszéj obrazie, jaką zagniewany stary Tomko zgotował.
Szczęściem w porę podsłuchawszy wydawane rozkazy, Sagan zagrażając śmiercią sługom, wstrzymał ich wykonanie.
Tomko uchodząc ze dworu przed królem, z którym pod jednym dachem być nie chciał — nakazał słudze, aby utoczywszy misę krwi z jagnięcia, podał ją przed króla, mówiąc, iż mu ją stary Jaksa przysyła, jako najmilszą Bolesławowi potrawę.
Kto wie coby się było stało, gdyby sługa ośmielił się spełnić, co mu surowo i pod groźbą przykazano.
Gniew Mieszkowego syna, gdy raz wybuchł, strasznym był i bezpamiętnym. Dałby był głowę sługa, możeby nawet dwór poszedł w popiół... i stary Tomko nie uniknął pomsty.
Samo nawet oddalenie się wzgardliwe starego Jaksy, bolało już króla srodze — lecz ból ten tłumił w sobie. W lepiance O. Antoniego ustąpił gniew i uczucie obrazy, czci dla pobożnego staruszka.
Nie tylko króla, wszystkich niedawno nawróconych i pogan, to dobrowolne męczeństwo ciała, ubóstwo wesołe, chętne życia ofiary — przejmowały zdumieniem, czcią i trwogą. Więcéj niż apostolstwo samo nawracał żywot świętych zakonników, mężne na śmierć narażanie się apostołów jak Wojciech święty, który rzuciwszy dostojeństwo biskupie, dwór cesarski i królewski — poszedł szukać męczeństwa jak korony.
Tacy mężowie jak on, nawracali w istocie tysiące, a trzymali przy wierze świeżo jéj przyswojonych, na pół jeszcze dzikich ludzi.
Św. Wojciech po zgonie nawet, był ojcem duchownym i Bolesława wielkiego i Ottona III. którzy go opłakać nie mogli. U grobu apostoła, ci co znali żywot jego niezmordowanego trudu i walki a poświęceń, czuli się nim pokrzepieni i utwierdzeni w wierze.
To samo wrażenie czynił na królu Bolesławie skromny mnich, na nieznanéj pustyni, żyjący w krypcie, własnemi wygrzebanéj rękami, śpiący w trumnie, żywiący się korzonkami, oderwany od świata całego, oddany Bogu i modlitwie.
Człowiek ten zdał się już nie żyć na świecie, po którym stąpał jeszcze, ale już należeć do drugiego... Ciałem był na nim tylko, duszą w niebiesiech, za któremi tęsknił, przebywał. Godzina śmierci była dlań w istocie wybawieniem z ciężkiéj ciała niewoli, powrotem do ojczyzny. Dlatego ziemska owa wielkość i potęga króla a mocarza, którego miał przed sobą starzec, nie czyniła na nim wrażenia. Nawykł był codzień obcować duchem z panem zastępów, z królem królów, a biedny ziemski pan wydawał mu się prostym śmiertelnikiem, dźwigającym ciężar wielkiego posłannictwa na ramionach. I przyjmował go tak, jakby był ugościł w lepiance zziębłego żebraka, głodnego zbłąkanego przechodnia.
Bolesław nawykły był do czci i hołdów, które mu jego duchowieństwo składało, a choć on sam mu wielkie wszędzie okazywał poszanowanie, uderzonym być musiał tą prostotą i spokojem ducha świętego człowieka, co się majestatu jego nie lękał.
Z wyższością tych, co się wszystkiego wyrzekli na ziemi, o. Antoni przyjmował króla swojego, szanując w nim władzcę, ale bałwochwalczo nie upadając przed nim.
Ta duszna wyższość ubogiego człowieka, niepożądającego nic, uśmiechającego się własnéj nędzy, w podziw króla wprawiała. Każdy ruch, każde słowo starca się w nim odbijało. Leżał i spoglądał na krzątającego się, jak na jakieś nadziemskie zjawisko.
Po rozmowie z Bolesławem, pustelnik czas jakiś pomilczawszy, wziął ze stołu otwartą księgę swoją.
— Miłościwy panie — rzekł — tyś królem ziemskim, ale dla ciebie służby Pana niebieskiego zaniedbywać się nie godzi. Mamy nasze modlitwy godziny... pójdę odprawić je i powrócę.
Staruszek, zapaliwszy lampkę, pospiesznie wszedł do krypty. Król pozostał sam w myślach zatopiony. Któż wie? porównywał może spokojne życie tego nędzarza ze swojém; jego ukojenie wewnętrzne, z tą walką, którą całe życie w piersi nosił. Świeże i dawne wypadki napełniały go trwogą w sumieniu. Mógłże znaleść lepszego doradzcę i powiernika nad tego świątobliwego człowieka, który w sądzie swym o ludziach i czynach nie mógł się żadnym powodować względem i stronnością dla nikogo, a patrzał tylko wiecznéj sprawiedliwości.
Z podziemnéj krypty słychać było szept modlitwy i westchnienia. Dokoła szumiał las posępnie. Niekiedy żywiéj wiatr puszczę zamiatał i wdzierał się otworem dymnika do izdebki. Na kamieniach ogień dogorywał. Król leżał zadumany, niemal rad będąc, że go opuściła drużyna, że na chwilę pozostał sam z sobą i pustynią.
Cichym krokiem nareszcie wrócił o. Antoni, zasłaniając światło rękami, bo sądził, że król usypiał, ale Bolesław zobaczywszy go, odezwał się żywo.
— Chodźcie, ojcze mój, nie bierze mnie sen, rad jeszcze chwilę spędzę z wami. Na sumieniu mi ciężko, na duszy mi smutno... Znacie wy życie moje?
— Ja? — zapytał ojciec Antoni — a zkądżebym ja miał je znać? Tyle tylko wiem, iż synem jesteście wielkiego Mieszka i że dzieło jego nawrócenia i chrztu ziemi waszéj przedłużacie na chwałę Bożą; że wznosicie kościoły, że złocicie świątynie pańskie i opiekujecie się sługami Chrystusa... Cóż mnie może obchodzić więcéj? Modlimy się za was!..
— Mój ojcze — począł podnosząc się z posłania Bolesław — dobrze czynicie modląc się za mnie, albowiem potrzebuję pomocy z niebios od Boga... Ciężkie jest brzemię moje...
Westchnął Bolesław.
— Ciężki jest i był cały żywot mój — mówił — choć w nim jasne miałem godziny.
Grzechy moje i niepokój mój chcę wyznać przed wami ojcze... i myśli moje tajemne... Wy mi powiecie najlepiéj, jak ciężkie są winy i czy grzeszne mam pragnienia. Chcecie mi dać ucha, tak, jakbym spowiedź ze skruchą składał przed wami?
— Miłościwy panie — czyńcie jako sumieniowi waszemu lepiéj, jako duszy lżéj. Wszakci za cud niemal uważać muszę, że was tu noc i obłęd przywiodły do mnie. Nie jestli to dziełem Opatrzności, która słabego i grzesznego chce uczynić lekarzem?
— I jam téż myślał, ojcze mój — odrzekł król poruszony — niedarmo się tu znalazłem, nie wiedząc o was, ani szukać mogąc... Niech się więc wyspowiadam przed wami, ciężar mi może spadnie z piersi...
Tu zamilkł król na chwilę, jakby myśli chciał zebrać i cichym głosem począł opowiadanie.
— Słyszałeś o ojcu moim, o macierzy méj. Doszły do ciebie ich imiona, ale znać ich nie mogłeś, ojcze. Wziąłem ciało mężne po rodzicu mym, a ducha gorącego po matce. Mieszko się urodził poganinem, a przeczuł światło i zapragnął go... Matka moja wyszła z domu krwi... Stryja miała męczennikiem, ojca katem i pokutnikiem. Rycerski duch i w niéj mieszkał, a śmiałe biło serce. Szła za poganina, na pośmiewisko ludzkie, żyjąc z nim, aby go oświecić. Jéj sprawą stanęły kościoły i lud przywdział szaty białe. Niewiasta była pogardzająca światem, bo w duchu swym silna.
Dzieckiem uczono mnie rycerstwa i razem przebiegłości. Otoczeni byliśmy wrogami... kraj nam kawałami odszarpywano, polowano na nas jak na zwierzęta dzikie. Na granicy zatknął rodzic mój krzyż, jak tarczę przeciw niemieckiéj napaści.
Poszedł się pokłonić cesarzowi, aby go przejednawszy, miał czas się umacniać i zbroić.
Ja biłem się dzieckiem... Gdy dorosłem, ojciec mi mówił: — Ziemie jednéj mowy do jednéj powinny należeć dłoni, albo Czesi lub my niemi zawładnąć musimy. Od morza do Dunaju, jak szeroko brzmi słowo nasze, to musi być królestwo twoje... a mieczem i krwią je zdobywać trzeba. Cesarz niech sobie Zachód dzierży w przymierzu z nami, my z pomocą jego i kościoła wschodnie ziemie zagarnąć musimy... Trzeba wydrzeć co zarwane, przywłaszczone, oddarte, zjednoczyć i podbić. To dzieło twoje... ja granice myślą oborzę, ty je masz orężem żelaznym, jak słupami obwarować. Zamki niech staną na rubieżach i strzegą ich...
Słuchałem dzieckiem téj mowy i do serca ją brałem, rosło to ze mną i pójdzie ze mną do grobu. Nie wypocząłem i godziny, spełniając przykazanie ojcowskie.
Ale i rodzic mój Mieszko i ja ludźmi byliśmy, ojcze mój. Zmarła świątobliwa macierz moja, gdy ja lat miałem dziesiątek. Niemcom potrzeba było na miejscu czeskiéj niewiasty swoją mieć u tronu. Pokazali staremu urodziwą zakonnicę w Kalwe, Odę, córkę markgrafa Dytmara, która wdziała już była suknię i złożyła śluby. Skusili go do nowego małżeństwa. Duchowieństwo nie rzekło nic...
Dali mu ją, aby przez nią owładnęli ojcem moim. Przybyła na zamek dumna macocha, gdy ja już miałem lat trzynaście, ale mi serca ojca nie odebrała...
Wprędce potém chodziłem już na wojnę. W domu mi było duszno.
Przybywało rodzeństwo nowe. Siostrę rodzoną miałem jednę, Sygrydę, którą za duńskiego wydano Swenona. Teraz z Ody przyszli pokolei Świętopełk, Władywój, Lambert, synowie mniszki. Słyszałem już jak mówiono, że państwo podzielić się miało.
Ojciec, bijąc mnie po głowie, powtarzał: — to będą wojewody twoje, a ty nad niemi panem i królem.
Ale z oczów dzieci mniszki patrzało, że mnie one słuchać nie zechcą. Starzał Mieszek, posyłał mnie w świat wojować, sam żonie posłuszny, spokoju pragnął, niemcom się kłaniał... Wracałem z wojny... szeptano coraz częściéj, że się państwo na braci musi podzielić. Znaczyło to rozbić je i pokrajać na sztuki jak mięso, aby wrogom łacniéj kawały połykać było. Niemce co nam dali Odę, aby za nią okupem tysiące niewolnika swojego odebrać, czyhali na przyrodnią bracię, aby ich téż z niemkami poswatać, niemki przy nich posadzać. I mnie zawczasu markgrafa Rygdaga córkę przywieziono, któréjem nie chciał, a żyć z nią musiałem. Ojciec panem był, woli jego słuchać była synowska rzecz.
Co matka moja posiała, chwast począł ogarniać. Krzewiono wiarę, ale państwo, wcześniéj niż dorosło, już się padało. Cierpiałem posłuszny. Szedłem bić się na rubieże, a króla opasywano, aby czynił po ich woli.
Miał ojciec brata Sydbora, a po nim dwu bratanków, Odylona i Prybuwoja. Ci mniszce się zawczasu kłaniali... jam się bił a mnie tam moją ojcowiznę zawczasu na kawały darto... Ojciec milczał...
Naznaczono państwo jedno dla Świętopełka, dla Władywoja drugie, a dla Lamberta trzecie. Dwu synom Sydbora dano ziemie szerokie, aby téż sobie w nich panowali. Gdym słuchając o tém milczał, bom ci słowa rzec nie mógł, ojciec czasem poklepał po ramieniu i do ucha mi szeptał: Przy tobie będzie stolica, władza i zwierzchnictwo.
A dzieci mniszki patrzały na mnie koso urągając i mnie i stolicy... Milczałem.
Wiedział Bóg pewnie co czynił, że mi dwór ojcowski obmierził, bom od niego uciekał w bory i szukał nieprzyjaciela, wojować musiał i do wojny, którą cały żywot prowadzę, zaprawiałem się.
Zmarł Mieszko, gdy mnie doma nie było. Wróciwszy zastałem go na marach, macochę znowu w sukni zakonnéj, młodszych moich gospodarzących z nią i niemcami w moim domu. Jam był starszym i pierworodnym przecie... i głową rodu mojego.
Działy stały wolą ojca. Każdemu z synów kraj osobny. Świętopełkowi Gniezno, dwie szerokie ziemie Odylonowi i Prybuwojowi. Macocha za młodszych na dwóch działach rządzić miała.
Ledwie że mi Poznań oddano.
Jęknął Bolesław mówiąc to i dłonią w posłanie uderzył.
— Miałemże ja dać rozpaść się temu, co ojciec własnemi, krwawemi zlepił rękami? Byłem starszym i wodzem, nikt mnie słuchać nie chciał; ja jeden za wszystkich stawać musiałem w obronie. Wróg targał jak zapragnął. Lud do pogaństwa powracał, rozprzęgało się wszystko... Rycerstwo tylko, z którém ja chodziłem na wojny, było ze mną.
Cierpiałem trzy lata, mój ojcze, patrząc jak się w gruzy waliło Mieszkowe budowanie, a serce się krwawiło.
Słałem nie jeden raz do macochy — ludzi mi dawajcie na obronę... odprawiano posły moje, niemal z urągowiskiem. Odylon i Prybuwoj nie ze mną, ale z tamtemi trzymali. Byłem sam przeciw pięciu i macosze.
Nadeszła godzina, gdy się cierpienia przebrało. Nocą naszedłem na zamek Ody, jéj i dzieciom iść kazałem precz z méj ziemi, gdzie chcieli... do klasztoru, do swoich, do niemców...
Musiałem raz być panem w domu, lub dachby mi się zwalił na głowę.
Szli precz ze złością i zemsty pragnieniem. Odylon i Prybuwoj powstali na mnie z orężem. Pokonałem ich obu, dostali się w ręce moje. Nieposłusznych mógłem dać pościnać... miałem litość, oślepić ich kazałem, aby szkodliwymi być nie mogli. Życiem im darował, choć wziąć je miałem prawo...
Mnich słuchając westchnął, król w piersi się uderzył.
— Mów ojcze, winienemli? byłemli okrutnym?
O. Antoni milczał długo.
— Mów daléj — odezwał się po przestanku — mów daléj.
— Sam zostałem panem tego kraju całego, sam z myślą ojcowską... Chrobackie ziemie trzeba było wydrzeć Czechom, stanąłem z Czechami do wojny, z Bolkiem Pobożnym, ze krwią własną, ale kraj mi stał bliżéj krwi. Od Rusi trzeba było odebrać zawojowane kraje, wołali mnie na Ruś. Węgry trzymały Słowaków, musiałem się bić z Węgrami. W Niemczech przyszły niepokoje, Serbów trzeba było od nich odbić do swoich. Nie było spoczynku. Miecza ani otrzéć, ni do pochew schować. Prusy podbijać słowem świętém poszedł apostoł Wojciech i zginął. Stał on najbliżéj serca mojego, czcił go cesarz Otton III i ja... i każdy, kto się zbliżył do niego, bo on istnie świętym był mężem...
— Wyście go znali! — zawołał pustelnik ręce składając — a! toście byli szczęśliwi!
— Prawdęście rzekli — dodał król — Chrystus Pan żywym obrazem swoim uczynił go na ziemi i dlatego chciał, aby męczeńską śmiercią umierał.
Po śmierci jeszcze dobroczyńcą był moim — mówił Bolesław z uczuciem. — Przeprowadziłem święte zwłoki jego do Trzemeszna, a wkrótce potém do Gniezna. Rozpromieniała od nich świątynia nasza i rzuciła promienie na świat cały. Duch świętego apostoła przywiódł mi tu Ottona i uczynił go druhem moim. U grobu Wojciecha podaliśmy sobie dłonie, koronę swoją włożył na skroń moją i rzekł mi naówczas: Panuj u siebie tak, jak ja w mojém władam cesarstwie, a bądź kościołowi wiernym i mnie sprzymierzeńcem wiecznym.
Ottonowa bytność na mojéj ziemi uświęciła ją, oswobodziła. On mnie uznał bratem i druhem swoim i cesarstwa swojego. Ale zawiścią zawrzały wszystkie markgrafy niemieckie i co żyło wrogiego mnie i mojéj ziemi. Czułem się silnym przeciw nim wszystkim, lecz nie byłem na chwilę bezpiecznym. Wstawało com przytłumił, podnosiło się co zawojowałem, szarpano mnie zewsząd i nękano. Byłem już Czech i Morawy panem! Ojcowska myśl spełniła się przezemnie, widziałem ją już oczyma mojemi... a teraz znowu niknie, gdy ciało słabnie, gdy duch gaśnie we mnie, a mroki zwątpienia opasują...
Mieszko syn mój dzielny jest, ale dłoń ma silniejszą od woli... i rozkazywać nie umie. Com ja krwią polepił moją, wytrzyma czy rozpadnie się i pójdzie marnie, jak trup od robactwa zjedzony?
Ojcze mój, powiedz mi, co czynić, aby dzieło utrwalić? Widzisz ty przyszłość?
— Synu mój — odparł mnich z pokorą — o przeszłości mów, o teraźniejszości... nie tykaj téj zasłony, którą tylko dłoń boża podnieść może z przed oczów chrześcianina... Przyszłość jest w ręku Boga...
— Mnie koniec blizki — odezwał się król — co będzie po mnie?..
Nim on nadejdzie nawet, zdołamli ja utrzymać co zdobyłem? Maż się mój gmach rozsypać w gruzy i proch?.. Nieprzyjaciele milczą a rosną... Czekają pory, a gromadzą złość swoją, aby większą była... patrzą bym osłabł...
Zamilkł Bolesław, a wkrótce dodał znowu.
— I teraz... mamli ja na sumieniu krew tych ludzi, winnych zabójstwa? Dwaj rycerze znacznego rodu zamordowali na drodze wiozącego kupię bogatego człowieka niewinnego. Skazałem ich na śmierć. Ród ich i powinowaci zwracają się przeciw mnie. Surowym byłem, ubłagać się nie dałem, przykładu na możnych zuchwalców potrzeba było, aby nie rzeczono, że rycerzom moim czasu pokoju łupić i zabijać wolno bezkarnie... A nie mówiż zakon nasz — oko za oko, ząb za ząb?!.
— Tak — odezwał się pustelnik — mówił to zakon stary, dopóki nie przyszedł Pan Światłości, Słowo wcielone i nie rzekł natomiast: Przebaczaj nieprzyjaciołom, jako pragniesz, abym ja ci twe winy przebaczył.
— Nie byli to nieprzyjaciele moi — odparł król — kochałem ich, druhami byli mi i towarzyszami... Lecz cóżem czynić miał sędzią będąc, przeciwko zakonowi ludzkiemu, który śmiercią za śmierć karze? Miałżem szczędzić tych, co się nie litowali niewinnemu, dla chciwości bogactw jego?..
Pustelnik ze spuszczonemi oczym[13] mruczał coś, jak gdyby odmawiał modlitwę.
— Nie jesteś winnym — rzekł po namyśle — niech spadnie brzemię z serca twojego, a jeśli powstaną na cię nieprzyjaciele twoi, śmiało podnieś się przeciwko nim, bo zakon ludzki tarczą twoją. Nie ty sądziłeś i karałeś, ale zakon sędzią był i katem...
Królu mój — dodał pustelnik — jako sędzia najwyższy czystym jesteś. Jako chrześcianin i ojciec ludu twojego, mogłeśli uczynić miłosierdzie, niech ci to powie serce twoje...
Długo milczał Bolesław, spuścił głowę i podparł ją na dłoni, patrząc na wygasające ognisko i nie mówiąc słowa. Potém, jakby ocucony nagle, zawołał.
— Miłosierdzie uczynić mogłem... ojcze mój... winienem może, iż krew zburzyła się we mnie, a nie powstrzymałem jéj! Żałuję uczynku mojego, żal mi ludzi tych...
Pustelnik usłyszawszy te wyrazy podniósł ręce obie i cicho zamruczał, jakby rozgrzeszenia słowo.
— Niech ci Bóg wszechmogący odpuści winy twoje...
Tak skończyła się boleściwa spowiedź królewska, ale nie przerwała rozmowa, nie rozjaśniło się lice Bolesława, ciężar jakiś pierś mu tłoczył.
— Kończy się żywot mój — rzekł — i dobiega do kresu swojego... a nie mam pociechy téj, abym utrwaloném widział co ręce ojca i moje podniosły...
Stoi państwo szerokie, jak łup na pastwę dzikiego zwierza czyhającego dokoła. Truje to dni moich ostatek... Zaledwie zwłoki moje obok ojcowskich położą, podniosą się ci, co nauczyli się mnie trwożyć...
Widzę ich zastępy dokoła...
Ruś, Czechy, Ugry, Niemcy, Prusacy i Pomorce... Synowie Ody mogą się obudzić... wrogów jest dosyć, a naprzeciw nich jeden Mieszek... wojak ale nie wódz, rycerz, a nie wiem czy król?.. W snach i na jawie widzę losy państwa po zgonie i boleje dusza moja, jak Chrystus w Ogrojcu... Maż paść i rozszarpanym być kraj mój, dzieło moje... wielkość i potęga?! — złożył król ręce.
— Świątobliwy człowiecze — zawołał — westchnij do Boga, aby spuścił na cię światło i powiedz mi przyszłość...
— Nie żądajcie odemnie tego, czego ja wam dać nie mogę — odparł staruszek — a gdyby ono było w mocy mojéj, nie dałbym dla dobra waszego... Nie chce Bóg, abyśmy wiedzieli losy przyszłe, albowiem kto je przeczuwa, ten krwawym zlewa się potem i słabnie dusza jego...
Wiesz królu z pisma świętego, które ci czytają kapłani twoi, jakie były państw wielkich i potęg ziemskich losy... Jestli co trwałego na ziemi? ostoiż się co na niéj przeciw wyrokom niezmiennym?.. Mężowi przystało czynić co mu Bóg przykazał i w sprawiedliwość jego wierzyć, a poddać się woli pańskiéj.
To mówiąc powstał mnich, jakby znużony chciał uniknąć pytań i odpowiedzi.
— Uśnij, gościu mój — dodał — ja pójdę do mojéj trumny i spocznę także... Potrzebujesz spoczynku i ukojenia, niech Bóg ci je ześle...
Posłuszny król Bolesław skłonił głowę i zabierał się wyciągnąć na posłaniu, a że u boku miał miecz poświęcony, który go nie opuszczał nigdy, jął pasa zwalniać, aby go mógł przy sobie złożyć.
Oko pustelnika padło na rękojeść, którą król całował i ciekawie się na niéj zatrzymało.
Wyrażone na niéj były misternie znaki czterech ewangelistów, ów Tetramorfon mistyczny, który zawieszano naówczas po wszystkich kościołach, malowano we wszystkich księgach i szanowano jako symbol czworakiego zgodnego świadectwa prawdy.
Widząc iż o. Antoni spogląda na miecz, który trzymał w ręku, Bolesław podniósł go tak, iż od lampki, którą mnich dla wyjścia do krypty zapalił, światło padło na rzeźby od rękojeści.
I przeczytać mógł mnich imiona Boże, tajemnicze, stojące wypisane na niéj i wyrazy, które im towarzyszyły.
„Quicumque haec nomina Dei secum tulerit, nullum periculum ei omnino nocebit. Amen“
(Ktokolwiek imiona te Boże nosić będzie przy sobie, żadne niebezpieczeństwo mu nie uszkodzi. Amen.)
Z poszanowaniem przypatrywał się ojciec Antoni królewskiemu mieczowi, którego cudowna siła zdała się w istocie spoczywać w Bożych imionach, a nie w rozmiarach żelaza; głównia bowiem jasna i ostra, na któréj jednéj stronie znaczne szczerby widać było, niewielką była. I nie nadaremnie miecz małym został uczyniony, lecz aby potwierdzał, co stało na nim wypisane, że nie żelazo siłę daje, ale Bóg i słowo jego.
Gdy opatrzywszy o. Antoni do rąk króla wrócił mieczyk jego, odezwał się Bolesław patrząc nań z poszanowaniem.
— Nie skłamał ten napis, ojcze mój... a jeśli mnie widzicie żywym, pewniem to winien błogosławieństwu temu, jakie ten dar cudowny przyniósł mi z sobą...
Nie opuszczał on mnie nigdy, w żadnéj przygodzie i po tysiąckroć wypróbowaną została moc jego niepożyta...
— Jestli to dar Ottona?.. — spytał mnich nieśmiało.
— Zaprawdę świątobliwym mężem był cesarz Otto III — rzekł Bolesław — lecz sądzę, że ten, z czyich go rąk otrzymałem, czystszym nad niego i nad wszystkich był ludzi śmiertelnych!..
Pustelnik spojrzał zdziwiony wielce.
— Stare to mojego życia dzieje — odezwał się król, wpatrując w pobożne wizerunki rękojeści. — Miecza tego rodowód cudowny... a jakom go dostał, nie wiem nawet... i to tylko powiem wam, ojcze mój, co sam wiem...
Jest temu lat wiele — ciągnął daléj król — żył jeszcze ojciec mój... wprawiałem się naówczas wyrostkiem będąc do wojny, ale mi na nią jeszcze chodzić nie dawano. Prosiłem się napróżno i wyrywałem... W podwórcu z koniem, oszczepem i mieczem musiałem wojować z pachołkami, których stawiano jak cieniaki, aby mi wroga udawali. Nie jednemu z nich naówczas w gorączce młodzieńczéj krwawo się dostało... nie jeden kaleką na całe życie wyrwał mi się z rąk, lub długo leczyć musiał... Dochodziłem lat osiemnastu, gdy naostatek gorącym prośbom moim dał się ojciec ubłagać... Dziwna rzecz, pomagała mi w tém macocha Oda, namawiając ojca, aby w pole mnie puścił, gdy druga młodzież już w tym wieku na wojny chodziła... Starego wojewodę dał mi król za opiekuna... szliśmy na granicę przeciwko Pomorcom, z którymi nigdy stałego nie było pokoju.
Padłem do nóg Mieszkowi dziękując, dosiadłem konia i z całym oddziałem ruszyliśmy nad wieczór z nad Cybiny ku granicom. Mając pierwszy raz w życiu prawdziwéj wojny i boju zakosztować, niecierpliw byłem nad miarę i nagliłem starego, pod którego rozkazy mnie oddano... Noc i dzień byłbym do granicy biegł, gdyby mi dozwolono, ale baczny wódz, posyłając naprzód szpiegi, szedł zwolna i ostrożnie. Na noc rozbijano namioty i musieliśmy spoczywać...
Pierwszy nocleg i obozowisko po wyjściu naszém z Poznania, żeśmy się dla niepoznaki lasami przerzynali, przypadło téż na polanie wśród puszczy. A była wiosna piękna i noc najkrótsza, tak że na sen się kłaść nawet nie zdawało godziwém. Przecież stary mnie zmusił ledz, prosząc i zaręczając, że po krótkim spoczynku sam mnie zbudzi... Myślałem kładnąc się, iż pewnie oka nie zmrużę, aliści zaledwie głowę pochyliłem, ogarnął mnie sen twardy, głęboki, dziwny tém, że mi się zdało, iż wszystko widzę i słyszę, co się działo dokoła, a ruszyć się ani ust otworzyć nie mogłem... Widziałem w mroku namiot i leżącego nieopodal wojewodę, i chodzącą przed namiotem straż, słyszałem rżące konie i szmer ludzi... i naszczekiwania psów obozowych, i śpiewy ranne ptastwa w sąsiednim lesie... Spałem mocno, jakby z otwartemi oczyma i zaostrzonym słuchem; a w duszy miałem jedno tylko, to, żeby mi Bóg dał z pierwszéj walki wynijść z chlubą i zwycięztwem. Frasował się duch mój na samą myśl, iż sromotnie możemy być zmuszeni uchodzić, albo... przeważną siłą zgnieceni... Modliłem się o to zwycięztwo, gdy wśród modlitwy, ujrzałem przed uchyloném płótnem namiotu jakby jasność dnia... Zdało mi się żeśmy zaspali i że weszło słońce zawstydzić nas, chciałem się zerwać z posłania, lecz byłem jakby skrępowany i przykuty do skóry, na któréj leżałem. Ruszyć się nie mogłem. Jasność u wnijścia namiotu wnet w sam środek jego się wcisnęła i oświeciła go... Przez zamknięte powieki widziałem najdrobniejszy sprzęt i w kątach nawet złożony oręż nasz, błyskał od téj jasności... Oczy moje zdziwione, dopiéro oswoiwszy się z nią, dojrzały białego młodzieńca, z włosami złotemi, promienistego, piękności nadzwyczajnéj. Czując w nim jakieś zjawisko cudowne, zerwać się chciałem i upaść przed nim, aby mu cześć oddać, lecz ciało było jak kamienne, nie władałem niém...
Widziałem jak wolnym krokiem szedł ów młodzian promienisty wprost ku miejscu, w którém leżałem i stanął nademną... w rękach białych trzymał on oto ten miecz i patrzał na mnie z uśmiechem.
Naówczas stanęło wyraźnie w myśli méj, iż powinienem był prosić o miecz ten, mający mi zapewnić zwycięztwo i otrzymać go...
I zacząłem wołać z błaganiem wielkiém domagając się miecza, na który chciwie patrzałem, a młodzieniec promienny patrzał na mnie z uśmiechem dobrotliwym, ale go z rąk nie puszczał... I trwała ta moja modlitwa tak długo, iż z wysiłku cały oblałem się potem... a gdy mi i słów brakło już, młodzieniec pochylił się nad łoże moje i miecz u boku mojego położył, mówiąc: Na wiary i sprawiedliwości obronę...
Czułem jakby oddech jego wonny nad sobą, duszę moją ogarnęła radość niewysłowiona i z krzykiem obudziłem się.
Młodzieńca nie było przy mnie, namiot stał w ciemnościach, słaby brzask zaledwie poczynającego się dnia wpadał przez uchylone nieco płótna...
Spostrzegłem dopiéro, że wszystko to snem było. Krzyk tylko mój przez sen zbudził starca śpiącego nieopodal, który upamiętywać mnie i do uspokojenia zachęcać począł.
Żal mi się stał wielki ze snem razem straconego miecza, gdy ręce wyciągnąwszy pociemku, rękojeść jego uczułem właśnie w tém miejscu, gdziem śnił że został złożony... Z podziwem zacząłem wołać o światło i domagać się go natychmiast. Straż, która około namiotu czuwała, pobiegła do pogaszonych w obozie ognisk i przyniesiono zapalone łuczywo.
Miecz cudowny! ten sam, który we śnie widziałem, miałem w ręku... Zkąd i jakim sposobem zjawił się on przy mnie, nikt nie umiał wytłumaczyć. Pocałowałem go i przypasałem natychmiast, a staremu towarzyszowi opowiedziałem widzenie moje... Nie dowierzano mi... Pytano straży, która stała u namiotu, azali nie widziała kogo wchodzącego... Pachołek wyznał, że wprawdzie nie postrzegł nikogo, lecz w namiocie świeciło coś, jakby w nim zapalono pochodnie i głos mój słyszał wyraźnie.
Od téj chwili, ojcze mój — dokończył król — miecz ten nie opuszczał mnie nigdy... Błogosławieństwu z nim przyniesionemu mi winienem moje szczęście w bojach, zwycięztwa i szeroko rozlegające się dziś państwa granice...
Nic nie odpowiadając pustelnik skłonił głowę i już miał odchodzić do swéj krypty, gdy daleki szum puszczy zdał się nagle jakby rosnąć, wzmagać i zmieniać nagle w głosy dziwne. O. Antoni przysłuchując się temu, zatrzymał w miejscu.
Koń królewski stojący pod ścianą, gwałtownie rżeć zaczął.
Bolesław podniósł się z posłania.
Łomot jakiś i wrzawę wyraźniéj coraz słychać było w lesie. Stadoli zwierza biegło gnane jakimś popłochem, czy burza łamała w puszczy gałęzie?
— Ludzkie głosy słyszę!.. — zawołał pustelnik zwracając się do króla.
— Jeżeli macie obawę jaką — rzekł Bolesław — znijdźcie do kaplicy waszéj... ja się nie lękam niczego...
— Ani ja o siebie — odparł pustelnik — raczéj o was, miłościwy panie...
Zamilkli przysłuchując się baczniéj, aż królowi rozjaśniło się lice. Wstał z posłania, przybliżył się ku oknu, odsunął okiennicę, którą było przywarte, i dobywszy róg co na piersi wisiał... zatrąbił. Przez otwór blask bił z podwórza i okrzyk wesoły odpowiedział głosowi trąbki. Chatę otaczał orszak króla, który go szukając długo po lesie, śladami konia nareszcie dobił się na górę.
Radość między dworem była niezmierna; nie mniejsza téż musiała być i obawa, aby król gniewnym nie był, iż go tak nieopatrznie opuścili wszyscy.
Wnet téż do drzwi lepianki począł się dobijać Sagan i Radzisz, i weszli uznojeni.
Saganowi zdało się, iż najlepiéj uczyni, gdy nie czekając wymówek i wyrzutów, sam z żalem wystąpi, i pokłoniwszy się do ziemi, jął wołać.
— Miłościwy panie! litościście nie mieli nad sługami swojemi! nie chcieliście odezwać się do nas i dać nam znak! Jak poszaleli błądziliśmy po puszczy. A że każdy niemal pojedynczo się wyrwał w inną stronę, zamiast śladów waszych, miłościwy panie, własnęśmy uganiali...
Westchnął Sagan, król się uśmiechał.
— Nic się złego nie stało! — rzekł — wskazując na staruszka, dodał. Świętego męża co mi dał schronienie powitajcie!
Poszli tedy ręce jego całować urzędnicy królewscy.
O. Antoni, który się tu czuł więcéj zawadą niż pomocą, wysunął sie[14] do podziemia. Służba pańska zakrzątnęła się zaraz około posłania, ognia i co królowi potrzebném w sakwach się znalazło. W małéj lepiance ledwie dwu ze starszyzny pozostać mogło, reszta położyła się do koła obozem dla spoczynku, dopókiby nie rozedniało.
Wkrótce uciszyło się dokoła... i król twardym snem znużony usnął.
Otworem stało wnijście do podziemia, i ledwie na brzask, ukazało się w niém światełko, gdyż O. Antoni jutrznię i modlitwy odmawiał po cichu. Król podniósł się dopiero gdy rozedniało, i spuściwszy się do kapliczki, wraz z Saganem i Radziszem, mszy świętéj O. Antoniego wysłuchał.
Czas było sposobić się do dalszéj drogi, i Bolesław téż, gdy mu dano znać, iż konie były gotowe, zbliżył się do ucałowania ręki pustelnika.
— Ojcze mój — rzekł — nie może to być, ażebym z tąd odjechał nie zostawiwszy po sobie pamiątki ni śladu — powiedz mi, proszę cię, co chcesz abym dla ciebie, lub tutaj na chwałę pańską uczynił? Zbuduję kościół... choć zaprawdę takiego jak wy, gdybym nie wiem wiele złota dał — nie potrafię wznieść.
— Uczyńcie jedno dla mnie — odparł pustelnik — abyście mi dali dożyć dni moich nie odmieniając tu nic, nie przysparzając mi niczego... Przypomnijcie sobie, panie miłościwy, los braci mojéj, którąście obdarzyć pragnęli!! Wprawdzie daliście jéj największe dobro, bo możność przelania krwi za wiarę świętą...
Król ręce złożył nie dając mu dokończyć.
— Niech Bóg was szczęśliwie prowadzi — dodał O. Antoni — niech błogosławi na każdym kroku... niech pociesza i ukaja.
To mówiąc schyloną króla głowę pobłogosławił pustelnik i idąc z nim przeprowadził za próg lepianki.
Z kolei cały dwór królewski przyszedł po błogosławieństwo staruszka, i orszak ruszył już o dniu jasnym w dalszą ku Gnieznu drogę, z któréj się w bok zbito.
Dnia tego już tylko młodzież za zwierzem się puszczała, Bolesław do łowów nie miał ochoty, ani do rozmowy.
Z południa natrafiono na osadę Rybniki zwaną, nad jeziorkiem położoną, w któréj ubodzy tylko osadnicy mieszkali. Ci, na widok pańskiego orszaku, strwożeni, jak tylko się zdala ukazał, rozpierzchnęli się na wszystkie strony, i gdzie kto mógł, pochowali — co króla zagniewało.
Widział bowiem w tém dowód, że drużyny pańskie po kraju wędrujące, musiały biednemu ludowi ciężyć, gdy taką przed nimi miał obawę. Chaty stały otworem, gdy przybył Bolesław, ale żywéj duszy nigdzie nie znaleziono.
Do najprzestronniejszéj z nich wprowadzono króla, który surowo przykazał, ażeby czeladź nie ruszyła nic i nie czyniła szkody najmniejszéj. W istocie trudno téż było plądrować wśród téj nędzy, jaka tu panowała.
Lepianki osadników nie wiele były lepsze i przestrzeńsze od téj, którą sobie sklecił O. Antoni i dostatek w nich nie był większy. Najprostszy sprzęt drewniany, trochę sieci i przyrządu rybackiego, gdzieniegdzie kawał chleba czarnego się znalazł.
Ludzie żyli tu w większéj części i z ryb i rybami, które w jeziorze się poławiały.
Z rozkazania pańskiego w każdéj z ubogich chat, które zajmował dwór złożono na stole jakiś mały datek za gościnę, i, gdy konie wytchnęły, król puścił się już prostą drogą do Gniezna, gdzie się ku wieczorowi stanąć spodziewał, u grobu matki i świętego apostoła.
Śnieżna zamieć, która się zerwała, gdy z Rybników wyruszono, opóźniła wprawdzie podróż, ale czasu zostoło[15] dosyć zawsze, aby celu przed nocą doścignąć.
Już zmierzchało, gdy w dali ukazał się krzyż kościoła i wały zamkowe... Król, który dla grobu św. Wojciecha miał cześć nadzwyczajną, zobaczywszy dach katedry i znamię nad nim, z konia siadł, pieszo, wedle zwyczaju, robiąc resztę drogi.
Cały téż dwór idąc za przykładem pańskim, szedł jakby pobożnym pochodem pątników ku kościołowi w milczeniu.
Niektórzy po cichu odmawiali modlitwy.
Już się zbliżano do wałów zamek i katedrę otaczających, gdy mimo zawiei śnieżnéj, ujrzano we wrotach stojącego człowieka z chłopięciem, który zdawał się go prowadzić.
Poznał widać Bolesław zdala tego ślepca, i na twarzy jego wyraziło się niewysłowione uczucie jakiemś, wywołane wspomnieniem.
Stojący ów we wrotach mężczyzna, z oczami krwawemi, w których źrenic nie było, z długiemi włosami siwemi, które mu na ramiona spadały, z rozwianą brodą wpół białą, na pół zżółkłą, w tułub barani odziany, z kijem w ręku, spierał się na ramieniu chłopaka i zdawał stać przeciw burzy i wiatru, jakby mu one miłe były i pożądane...
Z głową podniesioną do góry napawał się tą zawieją i chłodem, wciągając usty szeroko otwartemi powietrze.
Wyrostek, który ślepego prowadził, zoczywszy orszak królewski zdala i poznawszy go, musiał chcieć nazad na gród odciągnąć, i z drogi sprowadzić. Widać było upartą walkę między chłopcem, który go ciągnął za poły, i starcem co się opierał, chcąc w miejscu pozostać. Spostrzegłszy to Sagan, chciał się puścić przodem, ażeby panu niemiłego oszczędzić widoku, wejrzenie króla go wstrzymało. Napróżno przewodnik usiłował ślepego nakłonić do ujścia — ten, chwycił się wrót, u których stał, i uderzywszy wyrostka — uparcie jak wkuty w nich pozostał.
Był to stary Odylon ów, oślepiony niegdyś z Bolesława rozkazu, który dni resztę na zamku gnieźnieńskim dożywał. Ilekroć tylko mógł jak żywy wyrzut i przypomnienie stanąć przed Bolesławem, Odylon zawsze mu się nastręczał. Miał jakieś przeczucia, gdy król przybywał do Gniezna, czuł zbliżanie się jego, i czasem dni parę stawał we wrotach, dopóki się go nie doczekał i nie zatruł mu życia godziny. Nie obawiał on się już cięższego losu nad ten jakiego doznał, nie lękał gniewu ani śmierci... czuł rozkosz jakąś, gdy się mógł Bolesławowi ze swą nędzą pokazać, i szyderskim głosem go przywitać. Przez litość nie zamykano go, i nie czyniono mu nic, aby króla od tego widoku uwolnić, Bolesław srogi dla innych, dla tego nieszczęśliwego miał politowanie, osobliwie od śmierci Prybuwoja, który, zmarłszy przed kilką laty... zostawił go na świecie samego z jego ciemnością i szałem.
Wiedział już dwór królewski co tu czekało Bolesława, i ludzie się, niechcąc być świadkami spotkania, bocznemi furtami udali do zamku — król sam wolnym krokiem, niechcąc okazać obawy, poszedł wprost na ślepego. Odylon choć usłyszeć nie mógł nadchodzącego, po przerażeniu chłopca, na którym się opierał, domyślił się zbliżającego i krzyknął...
— Witaj... miłościwy panie! witaj! — Skłonił głowę szydersko.
— W progu grodu zawsze stoi sługa wasz wierny z pozdrowieniem. Dawnoście nie oglądali go, a on was... jeszcze dawniéj, bo od téj godziny, gdy mu oczy ze łba wyjęto.
Dobrzeście uczynili, miłościwy panie, żeście mu wzrok odjęli, nie było na co patrzeć, a o wielkości waszéj dosyć słuchać, aby się jéj dziwować!!
Śmiał się ślepiec... Bolesław nie odezwawszy się słowa, pominął go... Szelest jego kroków usłyszawszy przy sobie, Odylon obie ręce wyciągnął, jakby go chciał pochwycić — lecz król już minął starca, i szedł wprost do kościoła, który był otwarty, a że dano znać natychmiast duchowieństwu, już ono téż we drzwiach na przybywającego oczekiwało, z krzyżem i wodą święconą.
Za Bolesławem, mimo oporu chłopca, który prowadzić go nie chciał, rzucił się natychmiast ślepy, ku kościołowi, aby i tam u grobu apostoła stanąć na oczach królowi.
Mrok panował w katedrze, oświeconéj tylko na prędce rozpaloném światłem, gdy Bolesław wchodził do niéj. Za filarem kruchty, w sukni czarnéj mniszéj, przytulony w cieniu, ukryty stał mnich, któregośmy widzieli w celi ks. Petrka... Stał i oczyma rozognionemi spoglądał na wchodzącego, a wejrzenie to zdawało się płonąć ogniem i ciskać pioruny.
Gdy król Bolesław wprost ode drzwi skierował się do grobu świętego apostoła, aby przy nim uklęknąć, z jednéj strony stanął mnich mierząc go nienawistnym wzrokiem, z drugiéj za słupem przyparty, nie dając się od niego oderwać, zatrzymał się, gwałtem do kościoła wdarłszy, Odylon.
Obu ich jednak nie mógł widzieć król, który z głową pochyloną pobożnie, słuchał nuconego powolnie przez duchowieństwo śpiewu, na cześć apostoła.
Obyczajem było Bolesława Wielkiego, gdy do grobu męczennika, do Gniezna przybywał, czas jakiś trwać przy nim na cichéj modlitwie. Znało duchowieństwo tę pobożność pańską, i gdy się uroczyste śpiewanie skończyło, ustąpili wszyscy w milczeniu ku wielkiemu ołtarzowi i zakrystyi, króla zostawując samego przy dwu drogich grobowcach, kryjących zwłoki matki, którą kochał gorąco, a któréj ducha czuł w sobie, i apostoła, dla którego cześć miał jak dla niebios zesłańca.
Dwór téż królewski wysunął się z katedry, przed wielkiemi drzwiami jéj oczekując na wyjście pańskie.
Bolesław pozostał u trumny św. Wojciecha, oświeconéj kilką lampami, palącemi się zawsze u zwłok apostoła. Doznawał tu dziwnego uczucia, jak gdyby go z duchem tego patrona i pośrednika związek jakiś tajemniczy łączył, jakby od zwłok tych płynęła pociecha, otucha i natchnienie. Korzył się tu i spowiadał w myśli i nieraz czuł jakby głos wewnętrzny na jego wyznania odpowiadał. Składał tu troski i odchodził mężniejszym. Na podesłaném wezgłowiu przyklęknąwszy, z głową spuszczoną, ów zwyciężca w tylu krwawych zapasach pokornym się zdawał pokutnikiem.
W kościele nie było nikogo, panowała cisza... niepostrzeżony tylko, z za słupa wpatrywał się w klęczącego mnich ów, który pozostał, gdy duchowieństwo odchodziło i oczyma nienawistnemi zdawał się napawać widokiem pogrążenia i smutku, który się w postawie króla malował. Nieruchomy stał tak zdala ściskając pięści, hamując się, jakby razem pragnął i lękał się wybuchnąć; kilkakroć krok już uczynił naprzód i cofnął.
Z piersi króla wyrwało się głębokie westchnienie. Bolesław podniósł głowę i wpatrzył się bezmyślnie w ciemną głąb kościoła.
Oczy jego oswojone już z ciemnością, patrzały bystro i postać owa czarna uderzyła Bolesława, choć rysów jéj dostrzedz nie mógł. Z sukni tylko poznawszy duchownego, król zdał się uderzony jego przytomnością niezwykłą, domyślając się w nim obcego. W tych ciężkich myślach, jakie go obarczały, szukał ulgi, i, tak samo jak się spowiadał przed pustelnikiem, rad był dziwnie zesłanego kapłana tego wezwać na pomoc i radę.
Skinął więc ręką ku temu cieniowi mnicha, aby bliżéj przystąpił. Postrzegł to stojący naprzeciw, zadrżał, zawahał się, lecz wprędce czarny kaptur zarzuciwszy na głowę, tak by twarz zakrywał, wolnym krokiem ku trumnie przystąpił. Trumna ta tylko dzieliła ich od siebie.
— Obcy tu jesteście? — zapytał król cichym głosem.
— Pielgrzymem jestem... — odparł głos cichy i drżący dziwnie.
— Znacie mnie?
— Wiem, żeście panem i władzcą tego kraju...
— Jeśli pielgrzymem jesteście, rozkażę wam dać zasiłek na drogę, a proszę o modlitwę...
Mnich stał niemy.
— Zasiłku żadnego nie potrzebuję... przysiągłem na ubóstwo — odezwał się głosem stłumionym — a modlitwy moje królewskiéj duszy twéj ulgi nie przyniosą, jeśli z niéj sam nie zrzucisz brzemienia, co na niéj cięży...
Tylko od kapłana mógł Bolesław cierpliwie znieść mowę taką, ale z ust duchownego nie zdała mu się dziwną... westchnął tylko.
Mnich zamilkł chwilę, jakby z sobą walczył, i przerwał dobrowolnie milczenie.
— Choć królem jesteś, kajać ci się trzeba... bo tam, gdzie nas sądzą wszystkich, żadna korona nie idzie na szalę... a purpura plam nie osłoni... Bóg mi dał, pielgrzymując po świecie, spotykać ofiary twojego gniewu... Modlą się one nie za ciebie, lecz by zemstę niebios ściągnęły...
Głos mnicha drżący coraz się podnosił, król oczy weń wlepiwszy, zdumiony, przelękły niemal, słuchał go w niemém podziwieniu.
— Mnich jestem — dodał — suknia, którą noszę, prawdę mi rzec każe... Kajać ci się trzeba i krzywdy nagrodzić... bez tego nie znajdziesz spokoju duszy, ani u tego grobu, ani w świątyni pańskiéj, ani w życiu, ani przy zgonie...
To mówiąc podniósł mnich rękę do góry... z pod kaptura błysło oczów dwoje lśniących i szybkim oddalił się krokiem w głąb, nim Bolesław czas miał powstać i zawołać.
Gdy się wreszcie ruszył z klęcznika król i obejrzał wkoło, nie widząc nikogo, z zakrystyi wyglądający kapłan postrzegł to i na skinienie pospieszył. Bolesław stał blady, gniewny i poruszony.
— Kto był ten mnich, który mi śmiał przerwać modlitwę? — zapytał.
Kapłan zrazu nie wiedział, co odpowiedzieć, trwoga go ogarnęła. Król, jakby mu duszno było w kościele, spiesznie począł ku drzwiom wielkim kroczyć, gdzie stał cały dwór jego i gnieźnieńska czekała nań grodowa starszyzna, któréj ulubieniec króla, stary Stoigniew przewodniczył.
Kapłan w ślad dążył za królem.
— Kto i zkąd jest ten mnich obcy, który pozostał w kościele i przerwał mi modlitwę? — powtórzył Bolesław na progu katedry stanąwszy.
— Nie wiem — odparł zlękniony ksiądz. — Przybywa tu duchownych pielgrzymujących niemało. Był dziś mnich jeden, który się opowiadał, jakoby z klasztoru w Korbei...
— Szukajcie go i na gród mi prowadźcie. Chcę mówić z nim — dodał Bolesław, już się hamując i nie chcąc gniewu dać poznać po sobie.
Ksiądz zwrócił się spiesznie nazad do kościoła, skłoniwszy przed królem, a tuż dwór go otoczył i z siwą głową odkrytą, do kolan mu się zniżał Stoigniew. Król z czułością druha ręce obie położył na ramionach jego i ozwał się głosem złagodzonym.
— Witaj mi Stoigniewie! Ja do ciebie przybyłem w gościnę... Nie spodziewaliście się mnie, nieprawda? radzi mi może nie będziecie bardzo.
— Miłościwy królu a ojcze — żywo począł Stoigniew, kłaniając się i prostując natychmiast — wyście tu gospodarzem nie ja... Stoigniew sługą.
— I druhem moim... — dodał wesoło król. — Na zamek nas prowadź.
Niedaleko od katedry były dworce pańskie, Piastowskich jeszcze czasów pamiętne. Na grodzie jako namiestnik króla siedział Stoigniew razem z opatem Aronem, prawą ręka pańska.
Mąż to był swojego czasu w kraju tyle znaczący, iż mu nikt nie dorównywał powagą i rozumem a nauką. Bolesław często go używał tam, gdzie przebiegłości i spokoju, zimnéj krwi i męztwa było potrzeba, nie do walki, choć rycerzem był niepoślednim, ale do zbierania owoców jéj.
Gdy złamawszy nieprzyjaciela pokój zawierać, warunki stawić, przy swoich prawach obstać, wyjednać ustępstwa było potrzeba, nikt nad opata Arona i Stoigniewa nie był do tego zdolniejszym.
Król znał samego siebie. Burzyło się w nim łatwo i częściéj po miecz sięgał, niż cierpliwości zażywał. Usta jego wypowiadały zrazu co w myśli zapisane stało... otwartą był księgą król i wojakiem nawet czasu pokoju. Stoigniew miał wytrawność męża, co wiele przebywszy, ludzi znał i zażywać ich umiał. Nie uląkł się on ani oblicza cesarskiego, ani żadnego władzcy, niczém w świecie ująć go nie było można, ani zastraszyć.
Spojrzawszy téż na tę dostojną postać, uszanowanie dla niéj czuł każdy. Stoigniewa nic wzburzyć, nic krwi jego biegu przyspieszyć nie zdołało, na pozór zimny jak Aron, słuchał i patrzał, a gdy ci, co z nim się układali, myśleli już, iż go pokonali, ze spokojem odpowiadał im do swojego powracając, dopóki woli swéj nie przewiódł. Drogi téż to był człowiek dla króla.
Stoigniew nie starszym był nad niego, ale mu trudy siwiznę przyspieszyły. Obok włosów obfitych srebrzystych twarz zachował młodzieńczą, świeżą, rumianą i zmarszczkami nawet nie pooraną. Dziwnie sprzeczały się na niéj krasne barwy, żywy blask oczów, śmiejące się usta, z tą siwizną przedwczesną.
Na czele mężów dwunastu, co otaczali Bolesława, Stoigniew stał pierwszym, przodował on im i dla niego pan nie miał żadnych tajemnic. W sprawach króla wiele musiał pokryjomu podróżować po świecie, to téż języki obce umiał dobrze, a co na owe czasy, oprócz duchownych, mało kto znał, Stoigniew pismo czytał i w łacinie był biegłym.
Liczną otoczony rodziną, trzeci raz już żonaty, powiernik pański miał żyjących synów sześciu, córek pięć, z których trzy już poślubione. Zwykle przebywał on na zamku w Gnieznie jako namiestnik pański, lecz i własnych ziem, ze szczodrobliwości króla miał podostatkiem.
Dwór téż go otaczał niemal książęcy, a życie mógł prowadzić jak król chciał, by mu wstydu nie czynił. I tu stoły musiały gotowe stać dla przybywających ze skargami, radami i prośbami. Skarb pański na to dostarczał.
Miał oprócz tego pieczę namiestnik nad biednemi więźniami, których trzymano na zamku w Gnieznie. Tu miotając się bezsilnie i złorzecząc losowi swemu skończył życie Bolko oślepiony, tu zmarł Prybuwoj, tu żył jeszcze z nędzą swą Odylon i mnodzy inni winowajcy; których dla spokoju w zamknięciu trzymać było potrzeba.
Po wspaniałém „palatium“ króla w Poznaniu, starodawny dworzec gnieźnieński ubogo wyglądał, ale szanownym był pamiątkami, które do ścian jego przyległy. Izb téż w nim znajdowało się mnogo i najliczniejsze poczty mieściły się w otaczających go zabudowaniach.
Gniezno należało do tych grodów za Bolesława Wielkiego, w których wojsk jego zawsze gotowe do wyjścia w pole zastępy się gromadziły. W Poznaniu miał król przy sobie trzynaście sotni pancerników konnych, a cztery tysiące piechoty z tarczami. Gniezno żywiło piętnaście secin pierwszych, a pięć tysięcy tarczowników; zatém więcéj jeszcze niż Bolesław przy sobie ich chował. Inne téż miasta, jak Włocławek i Gdecz, załogami podobnemi opatrzone były czasu pokoju. Gdy na wojnę występować było potrzeba, słano do nich jak do śpiżarni i ruszał się lud orężny, gdzie mu wskazano.
Na Gnieznie téż namiestnika musiał stanowić król takiego, któryby najliczniejszą osadę, oka z niéj nie spuszczając, zgnuśnieć jéj nie dając, czujną zawsze i gotową utrzymał.
W progu zamkowym czekała na Bolesława drużyna wielka, starszyzna wojskowa, żupanowie i władyki, którzy się tu znaleźli, duchowni przełożeni i rodzina Stoigniewa.
Nim do progu tego doszedł król, czas miał ochłonąć z wrażenia, jakie na nim mnich uczynił, wypogodził twarz, a stosując się do Stoigniewa, który zawsze spokojnym był i przy powadze wesołym, Bolesław téż chciał się okazać dobréj myśli. Więc na powitanie gromady odpowiedział pozdrowieniem wdzięczném i szybko wszedł na dworzec.
Tu czas miano się przysposobić na przyjęcie pana i jego towarzyszów. Stoły już były ponakrywane, pachołkowie z pochodniami stali po kątach.
Najstarszy z duchownych wiedząc, iż król znużony był i zgłodniały, natychmiast modlitwą pobłogosławił wieczerzę i misy znosić zaczęto.. Sam Stoigniew królowi nalewkę i misę przyniósł, a urodziwa żona jego trzymała szyty ręcznik. Twarze otaczających rade z widzenia pana, śmiały się weselem.
W istocie bowiem, czystym będąc w sumieniu, każdy się mógł cieszyć ze spotkania z panem. Rzadko się obeszło, ażeby król nie obdarzył swoich wiernych, nadaniem jakiém, końmi, szatami i orężem. Było to zwyczajem naówczas po wszystkich dworach, a Bolesław szczodrobliwy z natury i wspaniały, hojnie szafował skarbami, jakich mu wojny dostarczały. Nie było naówczas właściwie państwa stolicy, wszędzie gdzie chwilowo król przebywał, a z nim wojsko i dwór, z nim najwyższy sąd i urzędnicy, gród się chwilowo stawał stołecznym. Zjeżdżali do niego pokrzywdzeni z żałobą, biedni z prośbami. Letniego czasu, król pod dębem lub lipą zasiadał rozsądzać sprawy; zimową porą działo się to w wielkiéj izbie, a miał Bolesław sposób mądry godzenia z sobą zwaśnionych, który rzadko się nie powiódł. Gdy na sąd królewski przybyły strony, przyjmowano je na dworze obie, dni częstokroć dwa i trzy gośćmi byli u stołu i boku pańskiego. Nie dopuszczając do mówienia o sprawie, zmuszał ich Bolesław do wspólnéj rozmowy, którą umiał uczynić spokojną. Tak się powoli umysły podrażnione uspokajały, a gdy namiętność ostygła, naówczas sprawa szła już złagodzoną przed sąd, który zbliżonych przejednywał i zbraconych do domów odsyłał.
A gdziekolwiek téż król się znajdował, choć roków żadnych nie wyznaczano, często w obozie, czasem w polu i na łowach, pełno było zawsze biegnących pod sąd jego ojcowski.
Znano go téż, że przemocy możnych nie folgował, ani krzywdzić biednych bezkarnie nie dopuszczał i dobra ludzi maluczkich pilnował może sumienniéj się o nie troszcząc, niż skarbów największych. Napływ doń był zawsze mnogi, niekiedy dzień i dwa pod oknami stać musiały gromady, nim koléj na nich przyszła.
Tym razem nikt się króla nie spodziewał w Gnieznie, więc tylko ci się znaleźli, których tu traf zgromadził.
Siedli już wszyscy za stoły i król miał rozpocząć wieczerzę, gdy jakby sobie coś przypomniawszy, skinął na siedzącego niedaleko duchownego. Szło mu o owego mnicha, który w kościele doń z napomnieniem wystąpił, chciał go tu mieć i poznać bliżéj.
Posłano natychmiast komornika królewskiego po kapłana, który miał zlecenie wyszukać pielgrzyma. Nadszedł i on sam, ale widocznie zafrasowany, zbliżył się do ucha króla.
— Miłościwy panie — odezwał się — mnicha tego szukaliśmy napróżno... i około kościoła, i po całym zamku, i na grodzie, i na podzamczu... Stróż we wrotach widział go uchodzącym spiesznie...
Zasępiło się nieco czoło króla, ale wnet Stoigniew, któremu Bolesław o mnichu powiedział, wyprawił ludzi swych kilku, aby miasteczko strzęsiono całe. Nie było wątpliwości, że w noc zimową i śnieżycę pielgrzym nigdzie daléj nad podzamcze ujść nie mógł, obiecywano więc sobie lub tegoż dnia, albo do jutra go wyszukać koniecznie.
Słowa które powiedział, utkwiły w pamięci króla silnie, pozbyć się z niéj ich nie mógł, pragnął więc nieodmiennie, aby mu tego człowieka przyprowadzono. Głos mu się zdawał znanym, choć przypomnieć nie mógł, gdzie i kiedy go słyszał. Zakapturzona umyślnie twarz, budziła dziwne podejrzenia.
Stoigniew który sam panu u stołu chciał posługiwać, choć mu przy nim usiąść nakazano, wesołością swą i swobodą próżno starał się czarne myśli rozpędzić. Bolesław chwilami dawał się rozweselić, ale wnet wracały chmury.
Tak przesiedział król wieczerzę, po któréj mu spoczynek należał, i choć dwór pozostał jeszcze przy pełnych dzbanach, Stoigniew zaraz pana do jego sypialni zaprowadził. Tu już ogień płonął, ciepłe szaty czekały i służba stała pogotowiu.
Zaledwie wszedłszy, Bolesław znowu spytał o mnicha, i chciał się dowiedzieć, czy go kto dnia tego nie widział w kościele lub nie mówił z nim. Posłano do księży, przybył wybrany kleryk z opowiadaniem, jako mnich ten, zdając się z mowy i obejścia wcale nie obcym i owszem dobrze obeznanym z miejscowością, różnych ludzi o różne badał sprawy i rzeczy, wydał się wielu podejrzanym, obcować z nikim poufaléj niechciał, strawy nawet pielgrzymiéj nie skosztowawszy, gdzieś się skrył, iż go nigdzie odszukać i śladu znaleźć nie było podobna.
Wysłuchawszy opowiadania król, kleryka nagrodzonego odprawił ze Stoigniewem pozostając sam.
— Miłościwy panie — odezwał się namiestnik, cóż ten biedny jakiś mnich, pątnik pana mojego ma tak niepokoić? Czy się odezwał zuchwale? może niewiedząc do kogo mówi.
— Wiedział on co i do kogo rzekł — odparł król. — Duchownemu by to było przebaczoném, owszem za dobre poczytaném, gdybym pewnym był, iż w istocie mnich to jest, a nie skryty wysłaniec czyjś, co chciał podpatrzeć czynności moje i złość mi uczynić? Dla czegoż zasłonił twarz, czemu uszedł tak skoro?
I Stoigniewowi podejrzaném się to wydało, ale zmilczał, a król, jak dlań tajemnic niemiał, wylał się zaraz z całym żalem swoim.
— Stoigniewie mój — odezwał się — zaprawdę, gdym na spoczynek zasłużył, Bóg mi właśnie największe zsyła niepokoje. Wiecie o Jaksów sprawie, co było ich krwi i rodu, pierzchnęło odemnie. Codzień ktoś uchodzi... niemcy siedzą cicho, lecz czekają pory, na rusi nie lepiej, nieprzyjaciele zdają się patrzeć tylko bym osłabł... aby na państwo uderzyć i rozszarpać! co czynić aby umocnić gmach! co czynić!
Stoigniew niepodzielał widać obawy króla i do kolan mu się pokłonił...
— Próżne te trwogi — rzekł — odpędzić je trzeba. Sumiennie — panie miłościwy, wolałbym i ja ażebyście Jaksom miłosierdzie okazali, lecz gdy rzecz niepowrotna — co czynić? czas żale ukoi. Łacniej się król Bolesław bez nich, niż oni obejść potrafią bez niego.
— Synowie Janka już się z kraju słyszę wynoszą...
— Ziemi z sobą nie zabiorą — odparł Stoigniew.
— Ale ręce i serca dzielne! — dodał wzdychając król — żal! żal!
— Miłościwy panie — żałować już nie pora. Cieszcie się raczéj walecznym synem waszym, który gdziekolwiek pójdzie, jak wy pokonywa i zwycięża..
— Cieszę się nim i trwożę — szepnął król — wojakiem jest mężnym i szczęśliwym, lecz na wojnę ja go posyłać muszę. Nie rwie się on sam, ani jéj pragnie, woli przy Ryksie spoczywać.
Stoigniew jeszcze raz króla za kolana ścisnął.
— Panie! panie! Bogu trzeba dziękować, a nie naprzód widzieć złe, które nie przyszło i nie przyjdzie. — W chmurne dni wszystko wydaje się czarnem!
— Mieszkowi — mówił Bolesław — jakby nie zważając na Stoigniewa, przeznaczałem panowanie po sobie, w nim położyłem nadzieję. Mieszko...
Król niedokończył, bo Stoigniew poruszony cały, ręce błagalnie złożywszy stał przed nim, wzrokiem zdając się przeciwić i opierać panu swojemu.
— Miłościwy panie! nie godzi się, przebacz mi!
— Daj Bóg, byście wy jaśniéj widzieli niż moje ojcowskie oczy. Przed tobą mogę duszę otworzyć — wiesz, Bezprym, Bezprym co milczy i chodzi zasępiony, który mnie unika, żal mając do mnie, Bezprym, któregom ja odsądził, silniejszym jest.
Uląkł się niemal Stoigniew posłyszawszy te słowa, król bowiem, nawet przed nim, nie zwykł był nigdy wspominać o Bezprymie, synu swym pierworodnym, którego dla Mieczysława, niemal był odepchnął od siebie. Było to dziecię żony, któréj pamięć królowi została ciężką i przykrą, dziecię dla którego serca nie miał Bolesław, wychowane między sługi, zgorzkłe od niedoli, znienawidzone i nienawidzące.
Nieustannie miany na oku, trzymany bez działu, bez zatrudnienia, zawsze w Poznaniu, rzadko dopuszczany do ojca, Bezprym w istocie tym bolem rozdrażniony, silniejszym był od ulubieńca Mieszka, był strasznym. Stał się on raną i groźbą dla króla, co rad był o nim zapomnieć.
Wzmianka o Bezprymie świadczyła Stoigniewowi jak król rozżalonym być musiał, gdy się to imie, którego chciał zabyć, na ustach jego znalazło. Stoigniew téż, mówić nieśmiejąc o tem, przeczuwał w odrzutku przyszłego wichrzyciela. W istocie dość było nań spojrzeć, być z nim chwilę, aby się go ulęknąć. Król pozbyć się pragnąc tego syna, chciał go zrazu do stanu duchownego sposobić. Dany więc był księżom na naukę, z któréj chciwie korzystał, lecz gdy przyszło składać śluby, okazał do nich wstręt taki, a sami duchowni uznali w nim naturę tak gwałtowną, niepohamowaną i namiętną, iż śluby odłożyć przynajmniéj doradzali.
Stało się więc, że Bezprym pozostał tak, życie wiodąc bez celu i napawając się myślami gorzkiemi, które zazdrość w nim rozbudzała. Pomiędzy nim a Mieszkiem nie było żadnego, ani braterskiego, ni nawet dalszego stosunku.
Otoczony małym dworem, złożonym z nadzorców, Bezprym krył się po kątach, milczał, udawał pokorę, ale z oczów i czoła mu patrzało zemstą straszliwą. Zamknięty w sobie nigdy się z żadną nie odkrył myślą, lecz król wiedział przez oddanych sobie ludzi, że gwałtowniejszego i namiętniejszego nad niego nie było w rodzinie charakteru. Gdy go Bolesław strofował i do posłuszeństwa nakłaniał, milczał z głową spuszczoną, słowa nie rzekł, a król czuł w nim coś swojej natury żelaznéj i niezłamanéj, tylko jakby przemocą wepchniętéj do środka, gdzie zamknięta kipiała.
Nieśmiał na wspomnienie o Bezprymie nic rzec Stoigniew, a król odezwał się, patrząc nań.
— Co z tym uczynić! Mieszkowi to niebezpieczny wróg rośnie. Jak radzisz mi? Krew to moja! znam ją. Buchnie prędzéj późniéj.
— Miłościwy królu — a dla czegoż, dopóki wybuch nie jest niebezpiecznym, wykipieć jéj nie dacie? Czemu go trzymać w bezczynności i zamknięciu, aby w nim gorycz rosła i mnożyła się?
— Cugle mu puścić — odparł król — ani ja go wstrzymać potrafię. Własnéj krwi obawiać się muszę. Po matce ma krewnych, znajdzie łatwo sprzymierzeńców między niemcami. Ażali przeciw cesarzowi Ottonowi własny syn nie powstawał?
Sposępniał Stoigniew, spuścił głowę.
— Gdzie człowiek nie może nic — rzekł.[16] — Bogu trzeba sprawę zlecić i jego prosić.
Westchnęli oba, a Bolesław wpatrując się w ogień, szeptał jakby sam do siebie.
— Stary mój! policz wrogów, zrachuj co grozi, a nie dziwuj się czołu posępnemu i temu, co mi z duszy bucha. Na jednego Mieszka, Bezprym, trzech synów Ody, czechy, niemcy, ruś, dalecy i blizcy, a Mieszek jeden... jeden... i wojak dzielny, ale wódz?
— Wodzem się wojak staje — przerwał Stoigniew.
Zamilkli znowu, a stary namiestnik już był rad przerwać niemiłą rozmowę i do snu nakłonić.
— Noc późna — rzekł — spocząć by należało.
Gdy na to nie było odpowiedzi, skłonił się do kolan, zwołał komorników, aby łoże przygotowali i na straży pozostali. Tak dzień ten się zakończył długi i ciężki dla króla, który z myślą o mnichu układał się do spoczynku.
Nazajutrz rano, gdy Stoigniew zjawił się znowu u króla, znalazł już u niego Sagana, który przyszedł był z oznajmieniem, iż mimo poszukiwań na podzamczu i po gościńcach, mnicha nigdzie znaleziono, ani téż wieści o nim żadnéj nie było.
Wybuchnął król gniewem wielkim.
— Zdrajcami więc tu nawet otoczonym być muszę! zawołał, kiedy mi jeden słaby jakiś, nieznany człek śmie się w oczy urągać i z pod ręki się mojéj wyślizga. — Jeźli ujść nie mógł to go przechowano. Któż on jest! Suknia go broni, więc się zemsty mojéj obawiać nie może. Dla czego uchodzi?
Szło o to wielce Stoigniewowi, a jeszcze bardziéj duchownym przy katedrze, ażeby tajemniczego tego mnicha odkryto i zdjęto z nich posądzenie, że go przechowywać mogli. Dnia więc tego, nie było zakątka w Gnieznie, kędyby pachołkowie z grodu i klerycy nie śledzili zbiega, na gościńcu zatrzymywano wozy i jadących, rozesłano na drogi różne, wszystko bezskutecznie. Popłoch tylko wielki sprawiło to pomiędzy ludnością całą, a król jak przybył chmurnym, nawet pogodą Stoigniewową rozweselić się nie dał.
Jedyną rozrywką było i pociechą dlań, gdy mu tego dnia sotnie pancerników jego i pułki piechoty wyprowadzono na okaz, bo temi się mógł pochlubić. Ani niemieckie lepiéj uzbrojone i wdrożone do wojny nie były. Żołnierz był z najlepszego ludu wybrany, zahartowany wyprawami, za domem już nie tęskniący, bo w obozie o nim zapomniał.
Stoigniew i starszyzna rozradowała się, ujrzawszy, jak Bolesław spoglądając na swój lud ożywiał się — otrząsał z gniewów i frasunków, i swoje wyprawy przypominając, wołał, że z niemi jeszcze pójdzie w pole. Czuł się sam lżejszym i młodszym patrząc na nich...
Do stołu téż usiadłszy, gdy zagaili starzy dowódzcy o dawnych wojnach, poszła mowa wesoła, śmiechy i przypominania. Król się żołnierzem stał i pokrzepił tém lepiéj niż najpiękniejszém słowem otuchy.
Dzień téż szedł lepiéj, a Bolesław z powrotem do Poznania nie spieszył, cel mając w téj podróży. Zaraz pierwszego wieczora, nakazał wysłać Stoigniewowi do dwunastu radnych — wezwanie, aby się do Gniezna ściągnęli. Tu, na uboczu i bez rozgłosu, chciał jeszcze omówić sprawę królestwa i korony i środki obmyślić, ku spełnieniu myśli swojéj.
Korona z namaszczeniem rzymskiém, z błogosławieństwem duchowném, potrzebna mu była nie dla siebie, ale dla syna, któremu ją chciał jak tarczę od napaści zostawić.
Gdy tu król na zjazd powołanych ze starszyzny czekał, tym czasem mnich, który był znikł z Gniezna bez śladu — zjawił się trzeciego dnia w Poznaniu. Niebytność króla, mającego się zatrzymać w Gnieznie, ośmieliła go snać do tego kroku i ks. Petrek, wcale się go już widzieć nie spodziewający, uląkł się, gdy go znowu na swym progu zobaczył, uląkł tak, iż ręce załamał.
— Bóg z wami — zawołał mnich dumnie i szydersko razem — obawiać się nie macie czego! Wracam ja z gorszego niebezpieczeństwa!
W Gnieznie oko w oko spotkałem się z Bolesławem, gonią mnie tam i śledzą! Gniezno całe strzęsiono, po drogach ścigano i łapano.
Uśmiechnął się dumnie.
— Na Boga, dla czegóż nie uchodzicie co prędzéj, jeżeli wam życie miłe? — zawołał ks. Petrek...
— Któż wam powiedział, że ono mi jest miłem? — odparł mnich — za tę chwilę, którąm miał u grobu apostoła, królowi rzucając jad w duszę... nie szkodaby i życia!!
Ks. Petrek blady stał i drżący — widoczném było, żeby się rad pozbył co najrychléj gościa tego niebezpiecznego.
Szczęściem opata Arona nie było w Poznaniu i przyjścia jego się nie lękał, obawiał się, aby inni szpiegowie, których dwór miał dosyć, nie postrzegli przybysza. Mnich znać te obawy z twarzy księżyny wyczytał, pogardliwie nań spojrzał i odezwał się:
— Nie trwożcie się mój ojcze, ani siebie ani was nie chcę podawać na zemstę króla... idę ztąd precz, a jestem bezpieczny bo matce méj i mnie zostali jeszcze, mimo lat wielu, przyjaciele wierni. Mów mi co mam zanieść tam, z kąd przybyłem? Bolesław trawiony jest niepokojem o swe państwo... to jawna. Czuje, że to co skleił łupieżami, z pod ręki mu się rozleci.
Ks. Petrek może dla łacniejszego pozbycia się mnicha, zbliżył się doń i począł mówić szybko.
— Ani się łudzić ani spać nie godzi — mąż to silny i doradzców ma rozumnych. Życia ma jeszcze dosyć przed sobą, by żelaznemi klamrami związał te kraje.
I — dodał — wiem od opata o jednéj sprawie, która może mu dać siłę wielką — Otto włożył mu na skroń koronę... pamięta on o tém i królem się zowie, ale mu trzeba z Rzymu od ojca świętego korony namaszczonéj, o tę koronę starać się będzie — pójdą po nią posły! Rozumiecie! To groźba dla cesarza. Cesarz posłów do Rzymu nie powinien dopuścić, cesarz w Rzymie musi zapobiedz, aby mu nie dano namaszczenia. Na wszystkich drogach posłańców jego pilnować trzeba!
Pójdą przebrani, przeodziani za obcych... manowcami, krążąc do koła.
Mówił szybko a cicho, mnich słuchał napawając się tą mową.
— Dajcie znać do Arcybiskupa, gdy posły wyjdą, kto, którędy, kiedy. Noga ich nie pozostanie, zgniją w lochach lub szyję dadzą.
— Tak — rzekł smutnie ksiądz — dam znać jeżeli co wiedzieć będę. Nie z wszystkiego mi się zwierza opat Aron, nie każdą rzecz on powie. Umie milczeć chytry doradzca — nawet przedemną co mu jak pies służę.
Więcej się domyślać i zgadywać będzie potrzeba, niż — można dowiedzieć.
Ręką potarł po czole.
— Opat Aron! — dodał — do wszystkiego jest zdolny, wiedźcie o tém. Może wyprawi posły jawne, aby skrytych niemi osłonił, może nie jedno ale trzy i cztery wysłać poselstwa... może.
Potrząsł głową. — Nie znacie ich — kończył coraz się rozgrzewając. Bolesław zły, zawzięty, gniewny, lecz chytrym i skrytym jak ojciec być umie, gdy mu Stoigniew i opat Aron nakażą chytrość i milczenie. Szpiegi nasze po wszystkich dworach, ma ich Bolesław w Magdeburgu, w Kolnie, w Akwisgranie, w Rzymie... albo ja wiem gdzie jeszcze! Ma na dworze cesarza, ma u markgrafów i książąt. Złota na to nie żałuje. Ma swoich płatnych w Rzymie i w Rawennie — wszędzie!!
— Lecz papież mu korony dać nie może — odezwał się mnich — cesarz zaprzeczy. Jemu korona! Lecz myśmy z matką gnieznieńskie i poznańskie kraje złożyli w darze apostolskiéj stolicy, która nam je, a nie komu innemu nadać przyrzekła. To nie może być.
— W Rzymie! nie może być? — ruszając ramionami szepnął ks. Petrek niedowierzająco — wy to mówicie? Zmienia się panujący, zmieniają widoki.
Pochmurno wejrzał Mnich...
— Bezpieczniéj mu korony nie dopuścić, gdy zostanie wysłaną, niż jéj zaprzeczać w Rzymie — mówił ks. Petrek, — a więc... niech cesarz baczność ma, niech pilnować każe. Znane są gościńce...
— Do Rzymu one wszystkie prowadzą! — odparł Mnich — waszym obowiązkiem wyszperać kto i którędy pojedzie, dać znać, wysłać natychmiast.
Sparty na stole ks. pisarz zadumany był smutnie...
— Myślicie, że mi to łatwo? — zawołał śmiejąc się ponuro i szydersko — pisać nie mogę... pismo jest najstraszniejszym zdrajcą. Wysłać niemam kogo, komu zaufać? Oba milczeli długą chwilę.
— Mamże ja na to czekać, abym się tu o czémś więcéj dowiedział? — spytał mnich — gotowym.
Rękami podniesionemi ks. Petrek zaprotestował.
— Pocożeście królowi w oczy wpadli? nacoście na siebie ściągnęli podejrzenie? Wam nie pozostaje nic, tylko jak najśpieszniéj, suknię zrzuciwszy uchodzić. Kto wie — po gościńcach już mogą być dane rozkazy ścigania mnicha z Korbei.
Nie zdawała się groźba ta ustraszać bynajmniéj przybylca.
— Będę wiedział co poczynać — rzekł chmurno — ale wy — wy — mówcie co macie czynić?
— Powiedziałem wam to co mogłem, dość — byście się na bacznosci[17] mieli, reszta nie do mnie należy. Cesarz silnym jest dość by środki obmyśleć, o co chodzi wy wiecie. Koronę ma na myśli, do niéj wzdycha, chce ją zostawić synowi Emnildy choć ma starszego syna węgierskiéj Judyty, który marnieje zamknięty.
— Pamięta o nim cesarz i my! — mruknął mnich.
Rozmowa poczęta trwała długo jeszcze, a gdy na ostatek mnich, nie mówiąc dokąd i jak ma się oddalić, pożegnał ks. Petrka, pisarz bojaźliwie wyszedł obejrzeć się do koła, aby upewnić, że nikt nie postrzeże wymykającego się z jego mieszkania.
Jakoż nie było nikogo w téj stronie podwórza, bo gdy król wyjeżdżał, przerzedzały się tłumy dworskie — i folgowała sobie czeladź pańska, siedząc po komorach.
Bystrém okiem obejrzawszy wszystkie kąty, ks. Petrek powrócił przekonany, iż mnich bezpiecznie ujść może — ale nie dopatrzył ukrytego za węgłem Zyga, który może przypadkiem się tam znajdował. Zobaczywszy wychodzącego duchownego, nieznanego sobie, Zyg natychmiast się wyrwał ze swéj kryjówki i zabiegł mu drogę, domagając się pocałowania ręki i błogosławieństwa...
Nie strwożyło to mnicha, który zadość uczynił prośbie karła, chcąc się go pozbyć coprędzéj. Nie przyszło to łatwo, Zyg był natrętny, a nie miał co robić, był nadzwyczaj ciekawy i gadatliwy, zwłaszcza z ludźmi nowemi.
— Jaka to szkoda, mój ojcze! — zawołał skacząc przed nim — że króla pana nie ma doma! Przyjętoby was na dworze, napojono, nakarmiono i naładowano kieszenie... ale możebyście poszli do królowéj?
— Jestem pielgrzymem, zwiedzam kościoły, do dworów nie zachodzę — odparł mnich przyspieszając kroku.
— To źle czynicie... źle... — mówił Zyg — groszby się przydał! Suknię macie wytartą!
Widzę żeście po jałmużnie byli u ks. Petrka, ale on nikomu nie da nic. Wziąć weźmie od każdego — ale obdarzyć! E! e! mądry to człeczyna. U nas tu mędrszego nie ma. Mówią, że opat Aron rozumny, ale ks. Petrek i tego za nos wodzi, ani się spostrzeże.
Próżno zaskakującego mu drogę karła, chciał wyminąć mnich, prowadził go tak wesołek królewski aż do bramy w okopach — usiłując namówić do zamku lub do katedry i księży. Wreście u mostu karzeł przyzostał, stanął, pożegnawszy przychodnia i tu na nową jakąś czatował zabawkę.
Ks. Petrek widział Zyga idącego za mnichem i ręce załamał.
W oddalonéj części dworca starego nad Cybiną, znajdowało się opuszczone dosyć i zaniedbane teraz mieszkanie, które niegdyś część niewieściego dworu Mieszka pierwszego zajmowała... Osobny dziedzińczyk z furtą, na drąg nocą zamykaną, poprzedzał je. W podwórku tém niechlujno było i nie baczono widać, aby oku miło spocząć było na niém. Psy wylegiwały się tu na rozrzuconéj słomie. Pod daszkiem z jednéj strony, siedziało na grzędach kilka krogulców, jastrzębi i białozorów zasępionych, z najeżonymi piórami.
Kiedy niekiedy przemykał się jakiś pachoł niezdarny z głową ostrzyżoną, w odzieniu lichém, w skórzniach starych, w kożuchu podartym, i jakby znudzony, zwlókłszy się pod dach znikał.
Wszedłszy przez sień do wnętrza, kilka izb napełnionych służbą niepoczesną przejść było trzeba, nim się do głównéj świetlicy dostało. Chociaż zamek był i dworzec pański, nigdzie tu przepychu Bolesławowskiego znać nie było.
Dostatek wprawdzie znać było wszędzie, lecz ładu i ochędóstwa brakło. Czeladź jakby uspiona, jak wpół drzemiąca nudziła się przy ogniskach wraz z psami, które powyciągane były na ziemi...
Wśród niéj ogromnego wzrostu człek stary, z samych kości zbudowany, obciągniętych skórą grubą, pomarszczoną i czarną, zdawał się pierwsze miejsce zajmować. Odziany w krótki kożuszek, niegdyś suknem niebieskiem, teraz spłowiałém pokryty, w obcisłych spodniach i skórzniach sznurowanych, z brodą posiwiałą krótko postrzyżoną, siedział stary wpatrzony w ogień, obie ręce sparłszy na kolanach, a głowę na rękach...
Opieszale i cicho mrucząca gawiedź co go otaczała, nie zdawała go się wcale obchodzić. Nie słuchał jéj żartów, śmiechów, przedrwiewań i ziewania. Myślami widocznie był gdzieindziéj.
Wieczór nadchodził, i w izbach zaczynało być ciemno. Stary siedział na pieńku, grzał się, ale choć nieruchomy, nie usypiał, czarne oczy z pod brwi nawisłych mu błyskały, ogniem młodzieńczym niemal. Wśród czeladzi, którą był otoczony, olbrzymi ten starzec wychudły, na pierwszy rzut oka, obcym się wydawał. Twarz miał jakby ogorzałą, czarniejsze gałki oczów wypukłych, budowa ciała twardsza była, potężniejsza, inna. Choć włos mu siwiał, gdy otworzył usta, zęby mu błyszczały białe jak u zwierzęcia dzikiego, ostre, do kąsania stworzone. Wejrzenia téż, któremi rzucał na swych towarzyszów łagodnemi nie były... malowała się w nich złość i pogarda razem.
Czeladź leżąca na ziemi i po ławach, czasem ku staremu spoglądała, z pewną trwogą, a zarazem nienawiścią. Nie okazywali mu poszanowania pachołkowie, lecz bać się musieli jego siły. On téż na nich nie zważał i jakby wstręt miał od obcowania z niemi... sam z sobą coś dumał, czy przypominał i o to co go otaczało nie zdawał się troszczyć.
Gdy wreście z pieńka, na którym siedział powstał — nie obrócił się téż do zalegających izbę pachołków, dwu z nich na ziemi leżących przestąpił ogromnemi nogami, kilku rozepchnął i skierował się niedbale wlokąc ku drzwiom wiodącym do świetlicy.
Wstawszy olbrzym ten wydawał się ogromniejszym jeszcze... lecz z pod odzieży kości mu sterczały...
Chudy był straszliwie. Policzki téż miał wpadłe, a na szyi skóra marszczyła się i fałdowała w najdziwaczniejsze zwoje.
Drzwi do świetlicy wiodące, prowadziły do wązkiéj sionki, która izbę czeladzi od niéj przedzielała.
Drugie dopiero otworzywszy starzec się znalazł w obszernéj komnacie. Tu nieład prawie taki jak na podworcu panował. Psów kilka leżących na ziemi, gdy wchodzącego posłyszały, podniosły głowy, i poznawszy go legły znowu spokojne... W kącie na berle siedział ptak zasępiony... widać ulubieniec pana. Chowane wilcze szczenie wystawiło łeb z pod ławy i znikło.
U okna na pokrytéj skórą ławicy szerokiéj, pół siedział, pół leżał, młodzian wysokiego wzrostu, który spojrzał téż na wchodzącego, zwróciwszy doń twarz, i pozostał tak wpatrując się w gościa. Starzec widocznie tu był domowy, szedł powoli rozglądając się... Tu i owdzie porozrzucane szaty zmięte zbierał i składał, kubki na stole stojące ustawił inaczéj, do próżnego dzbanka zajrzał i postawił go w miejscu gdzie znalazł.
Czynił to jakby z bezczynności, aby czémś zająć ręce.
Młody człek patrzał na to milczący. Odziany w suknię zszarzaną, która niegdy była piękną i kosztowną, z piersiami na pół obnażonemi, niedbale podpasany, znać nie ruszał się dnia tego z pod dachu. Twarz jego śniada, nie bez wdzięku, wybladłą była i zmęczoną. Oczy miał jakby nałogiem ukrywania wzroku, wpadłe pod brwi i skryte, usta zacięte, wyraz cały ponury i srogi razem.
Na wchodzącego spoglądając łagodniał widocznie...
Był to Bezprym starszy syn królewski z Judyty węgierki — odepchnięty przez ojca na korzyść Mieszka, niegdy do duchownego przeznaczony stanu, dziś nie pewien jakie go czekały losy...
— Co ty tu tak błądzisz Gheza? — zapytał głosem głuchym królewicz — czego szukasz...?
Stary, ręce złożywszy spuszczone, stanął na przeciw Bezpryma, głowę przechylił i wpatrzył się w niego milczący.
— A kogoż i czegożbym ja szukał? — odezwał się Gheza po węgiersku — bo Bezprym go w tym języku matki zagadnął — kogo? czego? szukam ciebie — królewiczu mój! Co ty? co tobie? jak?
— Jak? mnie? dziesięć razy na dzień pytasz o to, poczciwy Ghezo, jakże mi ma być? jako tym, co w ciemnicy siedząc, czekają wyroku śmierci...
— Rzućcie to — rzućcie! — zawołał Gheza — Myśli tych mieć nie trzeba, a siły zbierać i czekać. Héj! héj! przyjdzie i nasza godzina — przyjdzie! Znajdziemy i my przyjaciół, będziemy i my panowali.
Bezprym słuchać się zdał z przyjemnością, powolnego marzenia swego sługi, a oczyma jakby doń wówił[18] — prawno daléj — co więcéj?
Gheza téż ciągnął głosem cichym i niespieszącym...
— Albo to królewicz mój, nie jest prawym, pierworodnym synem królewskim? albo to jemu nie należy państwo? Ma kto iść do klasztoru i w mnichy, toć chyba Mieszko... a piękną Ryksę po nim dostanie mój pan! I królestwo, i skarby i koronę!
Stary klasnął w ręce.
Podparty na dłoni słuchał Bezprym.
— Praw, praw stary — szepnął — tyle mojego, że w téj niewoli mam ciebie, co mi jak piastunka dziecku bajki prawisz! Tyle mojego. Tyś mi został jeden... Mam ojca, który mnie na oczy nie dopuszcza, mam brata, co mnie znać nie chce, no — i więzienie, trochę tylko jaśniejsze i przestronniejsze od tego, w którym trzymają skazanych...
— Gołębiu ty mój, sokole mój biały! orle złotopióry! — począł stary Gheza — nie narzekaj, a karm się abyś silny był, gdy ci z klatki przyjdzie wylecieć; przyjdzie ta godzina, przyjdzie! ja ją widzę oczyma mojemi... héj! hej Eljen! słyszę jak cię królem witają...
Zbliżył się kroków parę i rzekł ciszéj.
— Pytałem staréj wieszczki! Te baby czarownice, one wszystko wiedzą. Kazałem jéj wróżyć przyszłość. Lała wosk... wylała z niego koronę! Królem będziesz.
— Pleć stary! — śmiał się Bezprym — a no czarownic co ze złym duchem mają do czynienia nie pytaj...
Splunął Gheza i ręką w powietrzu zamachnął nad głową.
— To moja sprawa...
— Co dziś we dworze? — pytał Bezprym.
— Co? co zawsze... Królowa Emnilda się modli i płacze... Król kędyś na łowach... Młoda pani Ryksa zasępiona w krośnach szyje na małżonka czekając. Mieszka król kędyś na pomorców wyprawił. Spocząć mu nie daje... wojować musi choćby nie chciał.
— A maż on w sercu wojnę? — spytał Bezprym.
Gheza głową potrząsał.
— Woli u spodnicy siedzieć, w jedwab się ubrać, i słuchać pieśni — rzekł powoli. — Juści w polu, gdy człek zobaczy nieprzyjaciela, żeby w nim kropli krwi nie było, ruszy się... i bić będzie! Mieszek się bije a prowadzą go tak, aby ochoty do tego nabrał, ale to pieszczony syn Dobromirowéj córki, a nie krew mojego królewicza.
Bezprym się zerwał z ławy... z zapałem jakimś dzikim, dłonią się zdawał szukać miecza i począł szybko do Ghezy.
— Oni myślą, prawda? oni myślą, żem ja do niczego niezdatny? żem ja zgnił i zwiądł i zapłakał się i zamęczył!! Gheza? prawda? że ja dobrze udaję przed niemi...
Patrz... ot jakim...
To mówiąc ręce na piersiach złożył, głowę spuścił, wzrok utopił w ziemi... zmalał i skulił się pokornie.
— Ale gdy na swobodę wylecę — Ghezo... gdy mi wolno będzie o moje się upomnieć prawa, dopiero poznają kim ja jestem!
Odprostował się, czoło wzniósł do góry, długie odrzucając włosy, usta mu się dumnie uśmiechnęły, ujął się ręką w bok jedną, a drugą dźwignął w powietrze.
Stary sługa uradowany przypadł mu do kolan i począł w nogi całować.
— Tak! tak! królewiczu mój! orle mój złoty! takim ci trzeba być, takim cię jeszcze stare moje oczy zobaczą... Przed niemi milczymy, ja i ty... o! usta zszyte mieć, mieć trzeba. Pytają mnie często chytrzy ludzie — co Bezprym? Ja tylko ruszam ramionami. Ginie marnie, tęsknota go zżera! mówię — a no, niech uchowa Bóg, aby to prawda była.
— A jednak ot tak żyć — Ghezo — tak czekać, tak nasłuchiwać — zawołał Bezprym — ciężko! Są godziny... chce się iść wydusić wszystkich i choćby zginąć samemu...
— Niech Bóg uchowa... tsyt! nie mówcie nawet tego — odezwał się stary w rękę go całując — nie mówcie. Trzeba żyć... trzeba żyć, aby piękną królowę mieć i koronę złotą... i...
Machnął znów ręką po swojemu.
Na wspomnienie królowéj dziki wzrok Bezpryma rozpłomieniał. Grała w nim gorąca krew matki i namiętna dziada i ojca, w marzeniach swych sennych i dziennych widział białe królowe i czarne oczy wlepione w siebie.
Z dziecinną jakąś lekkomyślnością chwytając za rękę Ghezę, rzekł mu śmiejąc się.
— Wezmę Ryksę Mieszkowi... piękna jest! piękna!.. Widziałem ją małą, gdy cesarz Otto przysłał na nasz dwór, żeby się chowała na żonę dla tego... (wyraz dodał plugawy). Naówczas już była piękna, ale czy ty widziałeś Gheza, jaka ona dziś... jak ona wybujała, rozkwitła... jaka z niéj królowa?.. Zakradałem się w kościele, ażeby się tych niewiast pięknych do syta napatrzyć..
Gheza ręką uderzył po czole.
— A ksiądz na to co mówi?
Bezprym nie odpowiadając ciągnął daléj.
— O! piękne króla niewiasty... i niewolnice, i dwór, i żony żupanów, gdy się postroją do pana... ale piękniejszéj nad Ryksę nie ma żadnéj... Gheza, ja mu ją wezmę! hę.
Stary głową kiwnął.
— On mi moje prawo pierworodztwa chce wydrzeć!.. Mogę go zabić, a ją... zabrać.
— Bratowę? — niedowierzająco spytał węgier.
— W Rzymie rozgrzeszą... ja wiem... Gorzéj niż bratową, Oda druga żona Mieszkowa była Chrystusową oblubienicą, a wziął ją i nie było mu nic...
Mówił z taką gorączką, że Gheza przerywać nie śmiał, a zresztą wierzył wszystkiemu i pochwalał wszystko, co ukochany pan powiedział.
— Po świecie jeszcze piękniejszych nad Ryksę i młodszych dużo... — szepnął.
Tu chwilę pomilczawszy Gheza dla zabawy znać biednego więźnia do ucha mu szeptać począł.
— No... a wówczas w kościele, jakeście to babom się przypatrywali, nie widzieliście markgrafianki Ody, hę? To dopiero kobieta...
— Widziałem — żywo zawołał Bezprym — piękna jest... Juścibym ją wziął, ale nie na żonę... Na królowę się nie zdała, bo oczyma bardzo strzela po ludziach...
— O! strzela... strzela... — śmiejąc się dodał Gheza — i już sobie tura upolowała... hę! hę!..
Bezprym uderzył go po ramieniu.
— Kogo?.. myślę, że nie jednego? — zapytał.
— Ma ich dostatkiem co za nią chodzą i śmieją się do niéj, a co jeden ten... za wszystkich stanie.
— Kto? kto? mów...
— Czyż nie wiecie? Mnie bo wam mówić trudno...
Zawahawszy się nieco, dodał zaraz.
— A... króla! króla!.. wysoko patrzy młoda markgrafówna... wysoko sięga... śmiała dziewka, bo myśli, że starą królowę jeszcze wysadzi i nam zapanuje.
Zadumał się Bezprym, a w końcu głową potrząsł.
— Ojciec może ją sobie wziąć, boć nie żałuje, gdy mu co po myśli. Miał ich i ma dosyć,.. a no... do korony jéj daleko.
— Ludzie mówią, że blizko — szepnął Gheza — a co ja wiem...
— Dosyć nas już jest — zawołał Bezprym — Mieszko, ja, Dobromir... taby nam jeszcze braci naprowadziła!..
Potrząsł głową.
Gheza pomilczawszy, począł znowu zcicha.
— E... na dworze napatrzyć się i nasłuchać jest, czego. Na mnie oni niebardzo zważają, nie strzegą się, dziwy czasem plotą. Wszyscy Odzie panowanie przepowiadają... ma ona tu swoich... królowaby się jéj rada ze dworu pozbyć, a nie śmie... Nie spojrzy nawet na nią... przecie ona nic nie zważa na to... A gdy króla ma przed sobą, to go tak oczyma łapie, że gdyby i starszy jeszcze był i nie tak gorący jak jest, nie obroniłby się...
Różne prawią téż rzeczy — ciągnął daléj Gheza. — Słyszał pan mój o Jaksach, co ich tracić mieli... Mówią, że królowa ich gdzieś schowała... ludzie prorokują, że się to wyda i król skorzysta, by w gniewie starą porzucić a wziąć młodą...
Bezprym się wstrząsnął.
— Co mi tam! — zawołał — mnie z tego nic! mojego losu to nie poprawi!
— Kto wie! — szepnął Gheza.
Gdy tak rozmawiali, a w izbie ciemniało, przez okna, które ku okopom wychodziły na gościniec, dosłyszeli szumu i wrzawy. Bezprym spójrzał.
Orszak wojenny zbliżał się powoli. Na czele jego jechał na koniu siwym, wykwintnie rycersko ubrany młodzieniec, pięknéj i wesołéj twarzy. Na głowie miał szyszak z piórem czerwoném, lśniący od złotéj blachy, którą był w części okryty, na piersiach pancerz łuskowy, na nim płaszcz z futrem. Pas nasadzany kamieniami, trzymał miecz w złoto okuty u boku. Twarz jeźdzca z dumą zwracała się ku zamkowi, do którego jechał. Za nim dwu starych wojewodów konno i świetny orszak postępował, pancernicy wszyscy ludzie dorodni i doborni. Przez okno wysoko umieszczone, tylko głowy koni i ludzi mógł dojrzeć Bezprym. Zobaczywszy na czele jadącego Mieszka pobladł i pięści zacisnął. Zerwał się z ławy, aby uniknąć tego widoku, nic nie mówiąc, ale cały drżący. Gheza, który dojrzał przyczyny tego wzruszenia, starą głową potrząsał w milczeniu.
Dopiero gdy cały ten orszak powracających z wyprawy przesunął się przed oknem, Bezprym gwałtownie okiennicę zasunął i krokiem żywym po izbie się zaczął przechadzać. Zafrasowany piastun podłożył ognia, zakręcił się po komnacie i do kolan mu się pokłoniwszy szepnął:
— Niechaj! niechaj!.. będziemy i my tak jeździli! będziemy i my tak powracali... albo jeszcze lepiéj... Orle ty mój złoty, będziemy...
Nic nie odpowiadając na tę zwrotkę codzienną, z którą obył się do syta, Bezprym dał rozkaz Ghezie, aby się dowiedział, zkąd Mieszko i z czém powracał. Bolało go to, iż czuł w nim zwycięzcę.
— Znowu pobił!.. znów cały i zdrów wraca! — mruczał.
— Przyjdzie nań godzina... jak w Czechach! jak w Czechach! — szepnął odchodząc Gheza i ze drzwi ruchem głowy przepowiednię tę potwierdził.
W podwórce wyszedłszy stary Gheza, znalazł tu wszystko w ruchu. Istotnie Mieszko jak zwykle wracał z łupem i niewolnikiem. Wycieczka ta zimowa była jakby rodzajem polowania na upatrzonego. Mszcząc jakiéjś napaści nadgranicznéj, Bolesław posłał syna spalić kilka siół i nabrać jeńców, aby rozbójniczych sąsiadów pogan nastraszyć. Wysłani przodem szpiegowie opatrzyli miejsca, czas oznaczyli i Mieszko jak burza spadł na pomorców, którym stada całe, mienie i mnogo jeńców nabrano.
Jak tylko oznajmiono o przybyciu jego, stara królowa pierwsza wyszła na spotkanie, pierwsza go uścisnęła płacząc z radości.
Mieszko wiedział już, że ojca na zamku nie było, a nim żona pospieszyła przeciw niemu, on sam już był w jéj komnacie. Matka mu towarzyszyła.
Z małym Kazimierzem na ręku, Ryksa w progu męża witała.
W istocie siostrzenica cesarska była niewiastą uderzającéj piękności, ale twarz jéj młoda i wdzięczna miała na sobie wyraz powagi jakiéjś niemal surowéj i chłodnéj. Coś zakonnego w ubiorze, w obejściu się, coś wyniosłego i zdającego się w dali świat trzymać od siebie, miała piękna Ryksa.
Między młodzieńczym Mieszkiem wesołéj twarzy, niemówiącéj wiele, a żoną jego, któréj każde poruszenie i słowo obrachowane się być zdawało, trudno było zrozumieć węzeł, co łączył dwa tak różne charaktery.
Królewicz wyglądał na lekkomyślnego żołnierza, nawykłego do obozowego życia, Ryksa miała oblicze i wyraz świątobliwych niewiast, karmiących się tylko modlitwą.
Wszystko co otaczało w jéj mieszkaniu młodą panią, było wytworne, świetne, lecz zarazem poważne jak ona. Stała przed mężem w sukni czarnéj, w czepcu mężatek, sama krzyż mając na piersi i dziecię trzymając uśmiechnięte, na którego białéj szyi także krzyżyk złoty był zawieszony.
Mieszko ku obu wyciągnął ręce na powitanie.
Ryksa wedle zwyczaju schyliła się do ręki swojego pana, on usta zlekka przyłożył do jéj czoła, dzieciaka pocałował i wnet królewna oddała go stojącéj za sobą niewieście.
Emnilda nie chcąc w téj pierwszéj chwili synowi być i synowéj natrętną, do wnuka poszła i z nim razem znikła w bocznéj izbie. Na twarzy Mieszka nie tyle znać było radości co znużenia.
— Zwlec się muszę z tych żelaznych pęt! — zawołał do żony — głodny jestem... spragniony... Idę zbroję złożyć i powrócę...
Ryksa chciała o coś go spytać; ręką dał znak, jakby słuchać nie chciał i wyszedł.
Gdy jéj z oczów znikł, jakiś czas stała z wzrokiem w ziemię wlepionym, potém zwróciła się ku stronie, w którą wyniesiono dziecię i spokojna, chłodna wyszła za starą królową.
W izbie, w któréj się królewicz rozbierał, gwarno było. Komnata sypialna cała na zbrojownię wyglądała; obwieszona tarczami, siekierami bojowemi, włóczniami, pancerzami wytwornemi. Ogień, który się na kominie palił, błyskał na żelaznych i złotych blachach, które ściany okrywały.
Rzeźwa młodzież otoczyła królewicza, spiesząc porozwiązywać rzemyki, porozpinać sprzążki, uwolnić z tych pęt, które go długo więziły. Ówczesne wojenne uzbrojenie już niepospolitéj wymagało siły i wprawy do dźwigania. Pod pancerzem z łuski żelaznéj, który całe ciało okrywał, noszono jeden lub dwa skórzane kaftany. Pancerze były grubo kute, aby mieczom i dzidom przeciwników opór silny stawić mogły. Broń téż, którą dźwigać zmuszony był rycerz, tarcza, włócznia, miecze, młoty, łuk, oszczep, przyczyniały brzemienia.
Czeladź pańska znać ulubiona Mieszkowi i spoufalona z nim, śmiejąc się i żartując rozdziewała młodego wojaka, który uśmiechem jéj odpowiadał. Widać było w Mieszku żołnierza dzielnego, lecz nie zbyt rozmiłowanego w swém rzemiośle i nie wiedzionego do boju jak ojciec myślą wielką. Walka była dlań rozrywką rycerską, bo brzemię panowania jeszcze na innych spoczywało barkach i synowi nie było pilno je odziedziczyć.
Gdy pancerz z niego ściągnięto, odetchnął królewicz i rzucił się na posłanie z wyrazem widocznego zadowolenia.
— Hej, Michno! — zawołał do jednego z czeladzi — idź mi zobacz, czy łaźnia napalona... Nie pocznę nic, dopóki się w niéj nie wyparzę... i zimną nie obleję wodą. Dopiero siły mi powrócą!
Łaźnia była naówczas, niemal tak jak chleb, nieodzowną potrzebą, należała do nawyknień życia, iż się nikt bez niéj, jak bez jadła nie obchodził. Po całych dniach na królewskim zamku łaźnie dla dworu i dla panów musiały stać pogotowiu.
Urządzano je zprosta, rozpalając ogromne głazy utrzymywanym ciągle ogniem pod niemi i lejąc na nie wodę. Drewniane ławy, sięgające niemal do stropu, na których stawano, siadano lub legano wedle upodobania i od których poszło przysłowie: „im kto wyżéj siedzi, tem mocniéj się poci,“ kubły z wodą zimną, winniki brzozowe... cały przyrząd łaziebny, wielce niewykwintny składały. Nie miał i król Bolesław wytworniéj urządzonéj łaźni, a chadzał do niéj, jak wiadomo, chętnie i chętnie z sobą drugich prowadził.
Mieszko téż nie wątpił, iż łaźnię napaloną i gotową znajdzie, pilno mu było do niéj, aby pozbyć ostatków znużenia.
W tém nadbiegł wysłany Michna, lecz z twarzą, na któréj widać było, że się nie tak sprawił jak się spodziewał.
— Łaźnia?.. — zapytał Mieszek.
Michno się po głowie tarł ręką.
— Łaźnia? — powtórzył królewicz — daliż jéj stróże zastygnąć? to nie może być!..
— A! nie... nie!.. — pospieszył chłopak.
— Więc do łaźni!.. — zawołał królewicz zrywając się z posłania.
— Ale... łaźnia, miłościwy panie... łaźnia... zajęta — wyszeptał chłopiec.
— Przecież niewiasty swoją mają? — rozśmiał się królewicz — a któż śmiał królewską zajmować?
Michnie wyrazy na ustach zastygły.
— Mówże! — krzyknął zniecierpliwiony pan — kto śmiał...
Michno spuściwszy głowę zaniemiał.
— Wygnać precz!.. — wołał Mieszko i popatrzywszy na chłopca, ręką go chwycił za ramię, trzęsąc nim.
— Będziesz ty mi mówił! kto wlazł do mojéj łaźni?
Oczy podniósł błagając Michno i jeszcze się nie zebrał na wyznanie.
— Królewicz Bezprym jest w łaźni! — krzyknął wreszcie czując, że go Mieszko chwycił silniéj.
— Kto? królewicz? jaki?.. Tu nie ma innego nademnie!.. — ofuknął Mieszek. — Słyszysz ty to? Bezprym! Nie mógł się pójść myć razem ze służbą? kto mu pozwolił do królewskiéj łaźni?.. won go wygnać!.. Cóż to! ja na Bezpryma łaskę będę czekał?..
To mówiąc kożuch na siebie wdział królewicz i przez podwórze do sąsiedniéj łaźni pospieszył. Zdala drzwi jéj poznać było łatwo po buchającéj z nich parze. Mieszko kroczył wprost, służbę prowadząc za sobą.
Bracia choć w jednym żyli dworze, nigdy się prawie z sobą nie spotykali. Dawniéj Mieszko się probował zbliżać do Bezpryma, lecz ten go pogardliwém zbywał milczeniem, przyszła późniéj tajemnie tlejąca braterska nienawiść i rosła z dniem każdym. Spotykając się w dziedzińcu omijali się jakby nie widzieli.
Zmuszono Bezpryma do oddawania czci młodszemu, ale wybranemu bratu; król jeden tylko twardym rozkazem mógł to na nim wymódz, nikt inny. Syn Judythy miał prawo starszeństwa i pierworodztwa wedle europejskiego zwyczaju, dziecię Emnildy słowiańskim obyczajem młodszych czuło się powołane do spadku władzy po ojcu. Do nienawiści obu przyczyniło się może, iż w Bezprymie czuł Mieszek wolę niezłomną i rozum bystrzejszy, że się go obawiał. Nieraz może przyszło mu na myśl co słyszał o kneziach ruskich, na co patrzył w domu, że się współzawodnika krwawo przyjdzie pozbywać. W barbarzyńskich tych wiekach chęć panowania, przykład drugich, usprawiedliwiały te krwawe zapasy nawet w rodzinach.
Z gniewem w piersi wszedł królewicz do łaźni, u któréj drzwi dwóch ludzi smolne trzymało pochodnie. Pomimo ich światła, we wnętrzu, pełném pary gęstéj, nic widać nie było. Bezprym, któremu oznajmiono o Mieszku, nie myślał się ruszać z górnéj ławy. Stanąwszy w progu gniewny pan, zawahał się wszakże co miał czynić. Brat mu ustąpić nie chciał, gwałtem go wyrzucić i rozjątrzyć, a niepotrzebną we dworze czynić wrzawę, nieżyczył sobie królewicz.
Z za obłoków pary w téj chwil[19] ujrzał nagiego Bezpryma na górnéj ławie, z rękami pod głowę podłożonemi, z nogami podniesionemi do góry, zdającego się czekać i wyzywać gwałt.
To zuchwalstwo rozgniewało Mieszka.
— Precz! do łaźni czeladnéj! słyszysz!.. — krzyknął rękę podnosząc.
— Każ mnie wyrzucić! — odparł chłodno Bezprym — jeźli się ważysz na to, ale twojéj czeladzi łby porozbijam, jeźli się mnie tknąć waży...
— Mamli ja czekać na ciebie? — począł rzucając się Mieszko.
— Wolno ci się parzyć... ja nie bronię... — szydersko mruknął Bezprym.
Nie mogąc wytrzymać dłużéj, idącym za sobą wskazał królewicz nic nie mówiąc na brata.
Słudzy zawahali się. Stali spoglądając jedni na drugich. Bezprym był silny i odważny, mógł dotrzymać co obiecywał. Pachołkom niebardzo się chciało głów nadstawiać. Po za niemi jednak stało dwóch z czeladzi łaziebnéj, na pół nagich drabów ogromnych i silnych, niewolników wojennych, stworzeń na pół dzikich, dla których walka była niemal pożądaną. Na dany znak ruszyli się oni ku ławie.
Bezprym ujrzawszy to chwycił za ławę i zdarł z niéj lekko przybity kawał drzewa, który ujął w dłoń silną, siadł i gotował się do obrony. Dwaj niemi łaziebnicy trochę się wstrzymali, popatrzyli na się, ruszyli nagle ku rusztowaniu i zręcznie podźwignąwszy je na barkach, obalili na ziemię. Razem z ławicą, na któréj siedział, uczepiwszy się jéj oburącz, spadł i Bezprym, a nim miał czas, potłuczony, dobyć się z pod desek, naskoczyli łaziebni pachołkowie i chwyciwszy go na ręce, choć im włosy darł z głowy, pędem lecąc wynieśli i rzucili na podwórzec nagiego.
We drzwiach stojąca gawiedź poczęła się śmiać z nieszczęśliwego Bezpryma, który leżał w śniegu. Drzwi od łaźni natychmiast zawalono drągiem i nim się do pomsty zebrać mógł pokrzywdzony, nie miał już przed sobą nikogo. Klęczał tylko u nóg jego stary Gheza i obejmował go rękami, trzęsąc się z gniewu cały, ciągnąc swojego pana, na którego własną opończę narzucił, na jego podwórze. Bezprym powstał, obejrzał się obłąkanym wzrokiem ku łaźni i podtrzymywany przez sługę wiernego, znikł w furcie wiodącéj do jego dworca. W podwórzu cicho było i pusto, dopiero po oddaleniu się Bezpryma wyjrzała czeladź Mieszkowa z łaźni, rozglądając się bojaźliwie.
Królewicz zwyciężył wprawdzie, lecz sam nie rad był swojemu zwycięztwu. Czuł to dobrze, że do mnogich uraz dodał jeszcze jedną nieprzebaczoną. Pozostało w nim niepokojące trwogi jakiéjś uczucie.
Ze sromem i spuszczoną głową, milczący jak kamień, Bezprym się przywlókł do izby swojéj.
Tu Gheza przyklęknąwszy, począł go ocierać, rozgrzewać, pieścić jak dziecię, przemawiać doń wyrazy pełnemi słodyczy. Syn Judythy siedział głuchy, niemy jak posąg. Łza mu nie pociekła z oka, wyraz z ust się nie dobył, pięści miał zaciśnione, zdawał się skamieniały z bolu, zabity...
Głowa opadła na piersi wisiała bezwładnie.
Jak dziecię dał się oblec, jak nieprzytomny położyć. Piastun mu przyniósł kubek jakiegoś napoju ciepłego i wlał w usta, prawie siłą. Próbował on napróżno rozmaitemi pytaniami wywołać z niego choć wyraz, choć westchnienie, Bezprym usta miał zaciśnięte i nie otworzył ich nawet dla poczciwego sługi. Ręką tylko zimną pogłaskał go po głowie za odpowiedź całą. Gheza mówił za dwu:
— Sokole mój, orle mój złoty! zobaczysz, doczekamy, wybije zemsty godzina! Odpłaci nam za to Mieszek, weźmiemy mu królestwo, zabierzemy żonę... wyżeniem go z téj ziemi, tak jak on śmiał...
I Gheza nogi wychowanka swojego obejmując rękami, tulił, osłaniał, aż póki znużenie i ból zdrętwienia okrutnego nie zmieniły w sen gorączkowy.
Gdy Mieszko po łaźni przyodziawszy się powrócił do żony i matki, Ryksa łatwo poznać mogła po twarzy jego, która nigdy nic ukryć nie umiała, że nim jeszcze jakiś niedogorzały gniew miotał, ale pytać go nie śmiała. Posępnym był królewicz i milczącym, a zwierzać się nie chciał z tego co uczynił.
Nie mogło to pozostać w ukryciu, tajemnicą dla nikogo. Z okien owego podwórka wielu na to patrzało ludzi, czeladź królewicza była świadkiem wypadku, natychmiast wieść się rozbiegła po dworze, doszła do królowéj, która ją przyjęła z przerażeniem, do Ryksy, wcale niemyślącéj ujmować się za Bezpryma, naostatek do Ody, która się tém uradowała.
Tegoż wieczora, późno już do celi ks. Petrka, który jeszcze odprawiał modlitwy, zapukał zdyszany Harno. Z twarzy zaraz poznał ksiądz, że mu wieść jakąś ciekawą przynosił, i posunął się naprzeciw niemu.
— Królewicz powrócił! — ozwał się przybyły.
— Nie miałeś z czém przychodzić, bo to dla mnie nie nowina — przerwał kwaśno ks. Petrek.
— To nic — dodał komornik — to nic... ale zaraz przybywszy zachciało mu się do łaźni. Tam parzył się Bezprym i ustąpić mu nie chciał... Kazał go precz na dwór, na śnieg wyrzucić... i łaziebnicy ledwie mu dali radę...
Ks. Petrek słuchał z widoczną radością, któréj w pierwszéj chwili zapomniał nawet ukryć. Harno téż, jak człowiek prosty, co się z każdéj psoty śmieje, niemal się cieszył z téj przygody.
— I Bezprym to zniósł?.. tak?.. — zapytał księżyna — i nic?..
— A co miał czynić? Zamknięto drzwi łaźni wewnątrz drągiem... Gheza go wziął, otulił i niemal zaniósł do izby, bo ledwie mógł iść potłuczony...
Uśmiechu błogiego jakiegoś uszczęśliwienia, który się po ustach ks. Petrka prześliznął, niepodobna opisać. Rad był widocznie téj katastrofie, lecz przed Harnem nie chciał się zdradzić, wprędce więc twarz zasępił i rzekł pocichu.
— Wielkie to nieszczęście, gdy się ludzie blizcy tak nienawidzą... i takich dopuszczają gwałtów na sobie... A byli świadkowie?
— Łaziebnicy, czeladź, pełno ludzi... srom widzieli wszyscy.
Ksiądz Petrek głową litościwie potrząsał. Harno ucałowawszy rękę jego, rad że pierwszy mu przyniósł wiadomość tę tak ważną, pokłonił się i z izby wysunął.
Tegoż wieczora wiedziano o tém na podzamczu, mówiono w całym grodzie. Ludzie jedni brali stronę królewicza, mniejsza liczba litowała się nad Bezprymem. W tych wiekach panowania siły, uczucie chrześciańskie nie było jeszcze tak wyrobioném, ażeby po stronie słabszego stanąć miało. Cieszono się, że spadkobierca Bolesława takie męztwo okazał.
Gdy się Jaksowie znaleźli w nowém więzieniu, do którego dalekie jakieś dochodziły mruczenia i głosy — nie byli jeszcze pewnemi ocalenia. Zdawało się im, że śmierć mogła być tylko odroczoną. Wśród ciemności poczęli szukać, na czem by się zeprzeć lub położyć mogli — lecz izba była pustą. Legli więc przy ścianie na ziemi z obojętnością ludzi, co nic do stracenia nie mając, nie troszczą się jak ostatnie chwile przeciągniętego życia przepędzą.
Upłynął czas długi, a nic ciszy i mroku nie przerwało.
Na ostatek usłyszeli klucz chodzący w zamku drzwi, nie tych któremi ich wprowadzono, lecz w innéj umieszczonych ścianie. Ukazało się w nich światełko i wszedł maleńki, przygarbiony człowiek nie młody z lampką w ręku, którą osłaniał. — Okryty był suknią czarną, kroju jakim ją duchowni nosili, z sukna grubego. Na głowie miał czapeczkę z futrem która mu uszy i część bladych okrywała policzków.
Wszedłszy jakby z obawą i wahaniem, wzrokiem niepewnym, strwożonym, popatrzał na dwu braci, pilno się im przyglądając. Być może, iż inaczéj wcale wyobrażał sobie zbójców na śmierć skazanych. Gdy zobaczył łagodne a smętne twarze Jaksów, którzy za ręce się trzymając powstali z ziemi, mocno zdziwionym się zdawał. Palec położył na ustach. Zawrócił się szybko ku drzwiom któremi wszedł i z za nich wydobył kosz zostawiony. Było w nim jedzenie, jakiego dawno już dwaj skazani nie kosztowali, był dzbanek z napojem.
W milczeniu starowina koszyk postawił przed niemi, ruchem ręki zachęcając ich do jedzenia, lampkę postawił na przymurku. Sam ręce złożywszy, stał niemy i zaciekawiony ciągle w nich wpatrując.
Andruszka pierwszy się odezwał po cichu.
— Mój ojcze, kiedy nas tracić mają?
Usłyszawszy głos, jakby się go uląkł przybyły, znowu rękę na ustach położył.
— Nic — nic — niewiem nic.
— Lecz. — To wam powie kto inny, nie moja rzecz. I ręką na kosz pokazał.
Chociaż nie pewni przyszłego losu swojego Jaksowie, tak byli zgłodniali, że Jurga wyciągnął rękę do kosza. Zobaczywszy ich jedzących, stary postał chwilę, zostawił lampkę, mało co dającą światełka i wyszedł drzwi zamykając za sobą.
W dzbanie był miód, jadło z mięsiwa i chleba złożone, wydało się ono zgłodniałym dziwnie dobrém. Zapomnieli, że może wkrótce przyjdzie umierać. Srogi głód miał swe prawa, które zmuszały zapomnieć nawet o niebezpieczeństwie. Przygotowani na śmierć z rycerską obojętnością, czekali godziny wyroku. Jakąś siłę nową wlał w nich napój i jadło. Andruszka się uśmiechnął.
— Po co nas karmią na śmierć? — zawołał.
— Kto wie? — rzekł Jurga — coś się stać musiało. Wyrok królewski śmierć przededniem zapowiadzał, a to już dzień, biały dzień.
Jurga wskazał okno w górze wysoko, przez którego okiennicy szczeliny widać było przedzierający się blask dnia jasnego.
— Tak! dzień! — potwierdził Andruszka.
— Może się na jednym wreście zlitują — dodał młodszy. Jeżeli ważą jeszcze którego mają tracić — jam gotowy.
Starszy go po ręku uderzył i głową potrząsł, w téjże chwili klucz się w zamku obrócił. Otworzyły się one, i schylając się wszedł inny duchowny, nieznany obu braciom, mąż poważny, z krzyżem na piersiach, na ciężkim złotym zwieszonym łańcuchu. Za nim widać było staruszka, co przyniósł kosz, ale ten wpuściwszy go, sam nie wchodząc, zewnątrz pozostał.
Bracia powstali na widok księdza, którego rękę poszli ucałować wedle zwyczaju.
Piękna twarz duchownego, choć surowa nie zdawała się im nic złego zwiastować. Szedł jakby pociechę niosąc z sobą, a nim mówić począł, zmierzył téż wejrzeniem baczném Jaksów.
Ci stali przed nim milczący.
— Przyszedłem wam, moje dzieci, zwiastować jeżeli nie ocalenie, to nadzieję jego. Nie mogę, bo prawa nie mam, powiedzieć wam, ani komu to winni jesteście, ani co wam przeznaczono. — Uczyniono wszakże tyle, iż z pod gniewnéj ręki króla, miłościwa opieka was wyrwała. Nadzieja więc w Bogu, iż czas ułagodzi pana i możecie być ocaleni. Lecz, w bożéj to woli, w bożéj łasce. Módlcie się o nią.
Tu zamilknąwszy nieco duchowny mówił daléj.
— Na swobodę wynijść, choćbyście rycerskim słowem byli związani, nie możecie. Ktoś nieopatrzny zobaczyłby was, wydałaby się przed czasem tajemnica. Są dobrzy, ale i złych ludzi jest wielu. Musicie więc pozostać w zamknięciu, tu — lub może gdzieindziéj. Dla świata umarli jesteście nikt wiedzieć nie powinien że żyjecie.
Macie czas na pokutę i żal za grzechy.
Słuchając téj mowy, choć otucha w serca ich wstąpiła, dwaj Jaksowie, mniéj daleko radości okazali, niż spodziewać się było można.
Ludziom rycerskiego powołania, nawykłym do swobody, do ruchu, do nieustannego zajęcia — niewola wśród czterech murów, wydawała się niemal śmierci równą. Siedzieć tak w téj ciszy, niewidząc nikogo — nie wiedząc co się w koło działo, nie mogąc rozkurczyć, chwycić powietrza, pocieszyć światłem, karą było okrutną.
Pocieszało ich to może jedno, że rozdzielonemi być nie mieli. — Tak się przynajmniéj spodziewali.
Andruszka rzekł z westchnieniem.
— Ojcze przewielebny — zostawicie nas przynajmniéj razem. Srogaby rzecz była.
— Będziecie z sobą — odparł duchowny — nie zbędzie wam na niczém, oprócz niestety — swobody i ludzi.
Ażebyście zaś o Bogu nie zapomnieli, parę razy w tydzień, możecie z za kraty, do któréj was zawiedzie stróż, wysłuchać rannéj mszy świętéj. Powtarzać wam nie trzeba, iż gdybyście na nieszczęście poznani i napatrzeni przez kogo byli, życiem to przypłacić możecie. Więc idąc na mszę i w kościele twarze zakrywać musicie, i do nikogo nie mówić słowa.
Ksiądz dodał: Bóg z wami!! skinął głową i z powagą, krokiem wolnym wyszedł z izby. — Drzwi zaryglowano za nim. Bracia padli sobie w objęcia i ściskać się zaczęli radośnie.
Mieli przynajmniéj nadzieję.
Cały ten dzień szeptali z sobą, gubiąc się w domysłach, kto ich mógł od zguby uratować, czyjéj odwadze winni byli to przechowanie. Znali oni dobrze Bolesława i wiedzieli na jakie narażał się niebezpieczeństwo ten, co się śmiał woli jego przeciwić. Jurga wpadał na myśl, iż ojcu Teodory mógł być winien tę łaskę, a łzom jego córki. Andruszka posądzał raczéj opata Tynieckiego, którego przybycie do ciemnicy, było jakby obietnicą lepszego losu. Żaden nie sięgnął nawet myślą do królowéj, któréj pośrednictwa w sprawie swéj nie przypuszczali.
Tegoż dnia, stary kleryk przyniósł im słomę na posłanie i dzban wody. Zdawał się przeznaczonym na ich usługi, lecz gdy się z nim rozgadać próbowali, kładł palec na ustach i przestraszony, zaklinał się, iż o niczém nie wie.
W niedzielę, która w parę dni po tém nastąpiła, ten sam staruszek przyniósł im dwie czarne z kapturami opończe i kazawszy się w nie odziać, korytarzami poprowadził z sobą, zakazując rozmowy. Ciemnemi przejściami dostali się do izdebki pustéj nad zakrystją, z małém oknem kraciastém na kościół wychodzącém.
U wielkiego ołtarza kapłan wychodził właśnie z prymarją, odprawianą o dnia brzasku.
Kościół był mało oświecony i prawie pusty. Poznali łatwo, że byli w tumie poznańskim, w którym tylekroć z orszakiem króla nabożeństwu uroczystemu byli przytomni. Kilku duchownych tylko widać było w chórze i kilka jakichś pobożnych osób świeckich w głębi.
Jak tylko nabożeństwo się skończyło, stary ich stróż otworzył izbę, i nazad przeprowadził do więzienia. Srogo się ono już dwom Jaksom czuć dawało. Cisza, milczenie, próżnowanie, niewiadomość jak długo potrwać może ta niewola, czyniły ją nad wyraz srogą i ciężką. Jurga, którego już i sen nawet nie brał, rzucał się zrazu jak dziki zwierz, potém zbolały opadł na siłach, zatęsknił, zachorzał.
Nie wstawał z posłania, milczał, zdawał się śmierci wyglądać. Wytrwalszy brat czuwał nad nim, i widząc go tak w oczach ginącym, zaklął stróża, aby o tém starszego duchownego uwiadomił.
Tegoż dnia nadszedł on do więzienia. Jurga ledwie, zobaczywszy mógł podnieść głowę, która zaraz na posłanie opadła bezsilna, Andruszka zwlókł się do księdza.
— Mój ojcze — rzekł — winniśmy ocalenie nas od śmierci gwałtownéj, dobroczynności, łasce, niewiemy czyjéj. Lecz zgnijemy tu z tęsknicy, natura nasza nie znosi zamknięcia i więzienia. Jurga mi w oczach ginie. Umrze on — umrę i ja po nim. Tyle tylko, że się pomęczemy dłużéj.
Ksiądz wysłuchał ze smutkiem skargi, lecz zdawał się nie wiedzieć co z nimi począć. Zbliżył się do Jurgi i przekonał sam, iż go choroba trawiła. Nie mówiąc nic, uczyniwszy tylko nadzieję powrotu, odszedł. Drugiego dopiero dnia powrócił, nie sam. Znany braciom opat tyniecki Aron mu towarzyszył, któremu tamten wielkie okazywał uszanowanie.
Opat począł od rozpatrzenia się i wybadania Jurgi — i przekonał, że mu istotnie groziło niebezpieczeństwo... zdawał się jednak i on niewiedzieć co począć, jak radzić.
— Idzie o życie wasze — rzekł — ktokolwiek was na swobodzie zobaczy, wyda... naówczas nietylko wy zginiecie, ale zgubicie osoby, które ocalić was chciały.
Nie widzę ja nic innego... tylko przeprowadzenie was do szerszego więzienia, do mojego klasztorku w Tyńcu, gdzie w celach zakonnych, przynajmniéj na słońce patrzeć, z braćmi co was nie wydadzą, obcować będziecie mogli.
Lecz jakże się wam niepostrzeżonym, niepoznanym dostać do Tyńca??
Andruszka podchwycił żywo, poręczając, że gotowi będą nocami, manowcami przedzierać się na miejsce, ludzi unikając, nie mówiac[20] do nikogo, bodaj twarze osłoniwszy. Jurga nawet zasłyszawszy o tém, podniósł głowę i słabym głosem poręczył, że raczéj umrzeć gotowi, niż dobroczyńców swych zdradzić.
Poczęła się tedy narada długa i wielka, jak podróż tę, na owe czasy niemałą, przyprowadzić do skutku. Ułatwiało ją to jedno, że obu braciom nawykłym do wycieczek i wypraw wojennych, kraj cały dobrze był znany, że umieli i w obcych stronach dawać sobie radę, a ówczesne lasy i puszcze połowę znacznieiszą[21] ziemi zalegające, i pora nawet zimowa podróż tajemną, możliwą czyniły.
Opat Aron, nie przyrzekając nic, brał to do namysłu, a gdy towarzyszący mu duchowny wyszedł, dodał z pewném wahaniem...
— Znajdziecie w Tyńcu, bracią moją z różnych stron i języków świata tam zebraną. Moglibyście z tego korzystać. Do stanu duchownego nie myślę was namawiać, bo wiem, że to nie dla takich rycerzy jak wy, powołanie. Moglibyście wszakże rozpytawszy się i objaśniwszy, u ojców, przygotować do podróży większéj daleko, któraby wam ocalenie zapewniła.
Tu spojrzawszy na ciekawie go słuchających, ciągnął opat daléj.
— Król a pan nasz miłościwy potrzebę mieć będzie wielką, wysłać ludzi zręcznych i pewnych, w sprawie ważnéj... daleko... kto wie? do Rzymu może? do samego ojca świętego. Zręczności do niéj, i męztwa wielkiego potrzeba — niebezpieczeństw do przebycia znajdzie się dosyć. Moglibyście mieć w pomoc dodanego braciszka włocha.
Na samą wzmiankę o wyprawie podobnéj, Andruszka rzucił się ręce opata ucałować, a Jurga podniósł jakby mu sił przybyło.
Lecz dnia tego na kilku się słowach skończyło. Natychmiast prawie odżył młodszy. Uradowany Andruszka ujrzał go tego wieczora znacznie orzeźwionym, noc przespał spokojnie — obudził się silniejszy, smak mu do jadła powrócił i, gdy trzeciego dnia opat Aron przybył do nich — znalazł go już trzymającego się o swéj sile.
Stanęło tedy na tém, iż przygotowania do podróży uczynione być miały, ale że się to wszystko tajemnie odbywało, czasu więc trochę zabrać musiały. Jurga i Andruszka raz nocą wydobywszy się za bramy zamkowe, co opat ułatwić obiecywał, nie potrzebowali już przewodnika. Nadchodziły pod pełnię noce księżycowe, mieli więc jechać lasami i nocami, odpoczywając w szałasach, w gąszczach przez dzień i nigdzie nie zajeżdżając. Na to Jaksowie uroczyste dać musieli słowo rycerskie, a co rzekli, na to się spuścić było można... Ofiarowali się zresztą choćby uroczystą stwierdzić swe przyrzeczenia przysięgą.
— Tym ważniejsza to rzecz — dodał opat — iż, nie wiem w jaki sposób i z jakiego powodu — obudziły się w ludziach podejrzenia, iż nie zostaliście straceni. Nieprzyjaciele tych... którym winniście ocalenie, (opat wymienić nie chciał nikogo) mogliby z najmniejszéj korzystać poszlaki, by przed królem ich oskarżyć. Ostrożności więc potrzeba nadzwyczajnéj.
Chociaż opat Aron, chciał czekać na to, aby Jurga, który przychodził do siebie, sił więcéj nabrał. Zaręczyli mu oba, że podołają i najcięższéj podróży, gdy się na swobodę, powietrze i światło wydobędą.
Dnia jednak nie wyznaczono do wyjazdu. Oba bracia z gorączką niecierpliwą go wyczekiwali.
Jednego wieczora, gdy każdy szelest ich poruszał tak, że się natychmiast zrywali, sądząc, iż już nadeszła godzina — w istocie, późniéj niż zwykle we drzwiach klucz się dał słyszeć. Otwarł je kleryk stary, ale za nim widać było w progu stojące i jakby wahające się, czy wnijść mają, dwie jeszcze osoby.
Potwierdziły się domysły Jurgi, gdy zdala we drzwiach poznał naprzód starego Sieciecha — ale za nim szła, z zasłoną na twarz zapuszczoną — niewiasta... Serce powiedziało więźniowi, choć się tego nie mógł nigdy spodziewać, że to była Teodora.
I ona to była w istocie. Pieszczona ojca jedynaczka, wybłagała u niego tę nadzwyczajną łaskę, by Jurgę, którego za narzeczonego swego i męża przyszłego uważała, mogła widzieć nimby na niepewne puścił się losy.
Długo opierał się stary, niechcąc dozwolić na to, ubłagała go córka, dopuściła królowa, ażeby z ust jéj Jurga posłyszał wyrazy do poprawy życia pobudzające. Piękna Sieciechówna, która tyle męztwa okazała napraszając się, by jéj narzeczonego widzieć dozwolono, gdy się znalazła w progu téj izby strasznéj i ciemnéj, gdy zobaczyła Jurgę tak chorobą i niewolą zmienionym, w nędznéj odzieży — rozpłakała się i osłabła.
Ukląkł przed nią po rycersku Jaksa... ale wnet też chwilowa owa słabość minęła i odważne dziewczę odzyskało przytomność.
Słów tam wyrzeczono mało.
Sieciech po ojcowsku napominać zaczął, Teodora prosiła obu, aby się nie narażali na to, by zdradzonemi być mogli. Przyniosła ona od siebie poświęcony krzyżyk narzeczonemu — który go miał bronić od niebezpieczeństwa.
Jurga stał się wesołym niemal.
— A! wiedziałem ja! — zawołał — komu ocalenie nasze mieliśmy zawdzięczać.
— Jeżeli myślicie, iż mnie lub ojcu mojemu je winniście — odpowiedziała Teodora — mylicie się. Prosiłam ja i on za wami, lecz!.. lecz ocalił was kto inny, czyjego imienia wyrzec mi się nie godzi.
Zdziwili się Jaksowie — lecz i teraz jeszcze królowa im na myśl nie przyszła. Wiedzieli, że prosiła i ona za niemi, ale prośba odrzuconą została.
Dopytywać nie śmieli.
Po krótkiem pożegnaniu, z którego dowiedzieli się, iż téjże nocy wyruszyć mają, Sieciech z córką opuścił więzienie, a bracia żywo poczęli się gotować do drogi, do któréj już odzież i oręż mieli przez opata dostarczone. Stary kleryk im pomagał.
Późna już była noc, gdy wszedł opat Aron... Z nim razem opuścili celę w Tumie, i zeszli w podwórze, gdzie na nich dwa konie czekały. Kazano im je aż do wrót, w których straż stała prowadzić w ręku. Niedaleko od tumu furta wiodła na pole. U téj jak u innych, choć czasu pokoju było to zbyteczném, straż stała.
Lecz Bolesław wszelakiéj zdrady, podejścia i napaści się obawiał.
Opat Aron pierwszy, dając się poznać straży wyszedł ztąd na pole i opowiadając swoich dwu posłańców, braci za sobą wyprowadził.
Ucałowawszy rękę jego, dosiedli koni, z niewysłowioném tém uczuciem, jakiego doznaje człowiek długo zamknięty, gdy nagle wydobędzie się na swobodę... Nie mówiąc do siebie słowa, poparli konie co żywiéj oddalając się od grodu, którego okolice szczególniéj były niebezpieczne. Lecz zimową nocą, spotkania czyjegokolwiek mało się mogli obawiać, a po zmarzłéj ziemi i wodach, na wprost skierowali się ku najbliższym lasom.
Obu okolica doskonale była znaną, bo nieskończoną liczbę razy w niéj z królem polowali. Zbłąkania się więc obawy nie mieli.
Jeszcze opat stał w furcie, aby się naocznie upewnić o ich oddaleniu, gdy puściwszy konie Andruszka i Jurga znikli mu już w zaroślach.
Śledzący pilnie sprawę Jaksów, ksiądz pisarz Petrek nabierał przekonania silniejszego coraz, iż coś w tém było ciemnego. Doszedł on z pomocą Harna, że stracenie Jaksów było niepodobieństwem. Daleko trudniéj mógł się dowiedzieć, co z niemi uczyniono, i kto był główną téj sprawy sprężyną. Opat Aron, którego zaufanie posiadał, (jak mu się zdawało) — z różnych stron zręcznie badany, nie dał z siebie ani słówka wydobyć. Sądził więc ks. Petrek, iż nie wiedział chyba o niczem. Posądził starego ojca Teodory, ale ten, okazując mu wielkie uszanowanie, jakie się każdemu należało duchownemu, trzymał się od niego zdala.
W tumie księża byli w dobrych z ks. Petrkiem stosunkach, który ich sobie jednał przepisując im na kawałkach pargaminu, rozmaite hymny i sekwencye kościelne.
I ci jednak, przyjmując ks. Protonotarjusza gościnnie, bliższych z nim nie zawierali stosunków. Umiał on zręcznie i tu i gdzieindziéj rozmowę naprowadzać na smutną tragedję Jaksów, rzucał dwuznaczne wyrazy, pragnąc dać do zrozumienia, że coś wiedział, i że był do tajemnicy przypuszczonym — to mu jednak do wydobycia jéj nie pomogło,[22]
Z rozmaitych poszlak zdawało się ks. pisarzowi, iż Jaksowie gdzieindziéj schronienia znaleść nie mogli, tylko u tych księży. Tu więc skierował swe kroki, już nie do starszyzny się zwracając, ale do kleryków i posługaczy kościelnych.
Milczący staruszek, który miał klucz od więzienia Jaksów, i w ogóle od wszystkich izb na tumie, dla gości obcych i dla winowajców przeznaczonych — zdał mu się najpewniéj rzeczy świadomym. Był to milczący starowina, pobożny służka kościoła, który nad jedno święcenie więcéj nie miał i mieć nie pragnął, przy katedrze gorliwie chodził, szanował starszych, rozkazy ich spełniał i daleko nie widział. Zwano go bratem Ruprechtem. Przy pierwszéj swéj bytności około tumu, ks. Petrek rozmowę z nim przyjaźną zawiązał. Brat Ruprecht, któremu pochlebiało to, że kapłan tak wysoko u dworu położony, poufale się z nim obchodził — chętnie się wdał w gawędę, nie sądząc, ażeby dla ks. Petrka mogły być jakie tajemnice.
Sam on nie wiedział dobrze co to byli za winowajcy, których mu strzedz kazano, miał ich za grzeszników srogą kościelną odbywających pokutę. Ciekawość wiek już w nim przytępił.
— Dużo masz i roboty i zachodu, mój bracie — mówił doń pisarz — na twe stare lata, ciężko ci już być musi.
— Nie — soli Deo gloria! — rzekł braciszek, bo zwykł był ten pobożny wykrzyk często powtarzać. Już się człowiek wdrożył i drepcze, nie czując znużenia.
— Macie bo pewnie i więźniów w kunie do pilnowania...
— A zawsze ich tam coś jest — rzekł stary — ludzie nie anioły — toć to jeszcze pół — poganów dużo.
— Tak — tak — potwierdził ks. Petrek — a z temi więźniami ciężka sprawa, bo to butne i zuchwałe...
— Nie wszyscy — kaja się wielu.
— Teraz ich tam dużo u was? — zapytał nawiasowo ks. Petrek.
— Było więcéj, dwu mi wczoraj ubyło.
— Wczoraj! na raz dwu! ulga wielka — cóż to za ludzie byli?
— Pono wojenni jacyś... na rycerzy wyglądali — a no dziwnie łagodni i cisi byli.
— Młodzi — starzy? — Młodzi jeszcze oba. Jeden mi tu chorzał z tęsknoty, czy zamknięcia, a no odszedł.
— Cóż to za jedni mogli być? boć ja tu o wszystkich wiem, a takich dwu, przypomnieć sobie nie mogę.
— Jam téż nazwisk i imion nie był ciekawy. Zdało mi się, że braćmi chyba być musieli, gdyż się z sobą kochali bardzo.
— Na wolność ich puszczono? — zapytał ks. Petrek — który był już pewien, że za nić chwycił, i chciał dotrzeć do kłębka.
— Pewnie — pewnie — ja tam nie wiem — nie moja to rzecz — nie moja — rzekł stary — nocą ich wyprowadzono odemnie.
— Wczoraj?
— Tak jest — rzekł dobroduszny Ruprecht.
To mówiąc, ponieważ go już kędyś powoływano, pożegnał pokornie ks. protonotaryusza i pospieszył z powrotem. Jeden z komorników znać widział go na rozmowie z ks. Petrkiem, i uląkł się, aby go nie badał. Zaledwie stary podszedł ku niemu, zapytał czy pisarz nie wyciągał go na rozmowę o więźniach. Zdziwiony niezmiernie nie przyznał się winowajca do tego, co mówił z ks. Petrkiem, któremu niedowierzano i lękano się go powszechnie. Już Pisarz, rad z podchwyconéj wiadomości, miał powracać do swéj celi, gdy go zaproszono, aby wstąpił i spoczął. Trzeba było naprawić, co poczciwy popsuł starowina, i zbić z tropu ks. Petrka.
Dosyć zręcznie się do tego wzięto, niby z wypadku rozmowę zwróciwszy na dwu braci, zmyślonego nazwiska, którzy za życie rozwiązłe świeżo więzieniem i postem byli karani, a wczoraj wypuszczeni... po odbyciu pokuty.
Opowiadanie miało wszelkiego prawdopodobieństwa cechy, zachwiało nieco ks. protonotarjusza, lecz po rozmyśle uznał on to czém było... podejściem tylko. Stał przy swojem.
Jakiś czas przebywszy na obojętnéj rozmowie w tumie, powrócił ks. Petrek do swéj celi. Tu począł dopiero rozmyślać jak miał postąpić, aby trudów swych nagrodę osiągnąć.
Wszystko co mogło królowi Bolesławowi przyczynić trosk, gniewu, niepokoju, pożądanem było dla skrytego sługi arcybiskupa mogunckiego i cesarza. Zasiać we dworze waśń, podejrzenie — pobożną królowę usunąć, którą za opiekunkę i orędowniczkę uważano... celem było dla ks. Petrka.
Opat Aron nazajutrz wyjechał był do jednego z podległych mu pomniejszych klasztorków, które naówczas zakładali możni. Spodziewano się powrotu króla. W czasie niebytności powiernika duchownego — ks. Petrek miał dobrą zręczność docisnąć się do niego — i — gdyby się udało — rzucić jakie ziarnko, coby kiełkowało w przyszłości.
Czekał więc niecierpliwie, ażeby król z Gniezna powrócił — a modlił się o to, aby opata z sobą nie przywiózł, lub by go ten nie uprzedził do Poznania — prośby te zostały wysłuchane, następnego wieczora król w licznym orszaku, weselszy niż wyjechał, rad, że syna ulubionego zobaczy — stawił się na gród nad Cybiną.
Ciche dworce natychmiast nowém życiem zakipiały. Co żyło ruszyło przeciw panu i na jego posługi.
Rozjaśniły się lica — Bolesław powracał dobréj myśli...
Ks. Petrek już przez swoich wiedział, że w Gnieznie narada była pańskiéj drużyny, że godzili się na to wszyscy, iż król uroczyście koronowanym być powinien, że wszelkiemi sposoby o koronę, choćby ofiarą największą, starać się było potrzeba.
Wieczora tego, król był tak otoczony i domownikami, i rodziną i posłami, którzy tu nań czekali — iż się doń docisnąć było prawie niepodobieństwem.
Gdy król do dworca się zbliżał, złożyło się jakoś tak dziwnie, iż nim o przyjeździe dowiedziała się, i wyjść mogła na spotkanie królowa Emnilda, już Oda miała wiadomość o powrocie króla, i pierwsza w przedsienie powitać go wybiegła.
Król się rozśmiał do niéj, rzucając na nią ognistém wejrzeniem, bo namiętności swych, niestety — nigdy nie nawykł był hamować.
Wybiegnięcie to naprzeciw Bolesława, wkraczało niejako w prawa królowéj i mogło gniew jéj, choć cichy i milczący wywołać, markgrafówna więc Oda, nie czekając aż się pani ukaże, skinęła tylko królowi, dała mu znak jakiś i skryła się natychmiast. We dworze to postrzeżono jednakże, i głowami potrząsano.
Król, gdy się ukazała Emnilda, niemniéj ją z wielką czułością i poszanowaniem powitał. Oda, kusiła go po szatańsku, a swawolnego i nawykłego chuciom puszczać cugle człowieka, łatwo było jéj pociągnąć — nie zmniejszało to jednak czci Bolesława dla niewiasty, którą i on i duchowieństwo i wszyscy za świętą niemal uważali. Korzył się przed nią i sromał król, a im czuł się winniejszym, tém powolniejszym okazywał się dla niéj. Duchowieństwo, szczególniéj Opat Aron, nieraz z tém sumieniem szukającém wybiegów różnych, aby się oczyściło — niemałe trudności mieli. Każdy grzech jawniejszy sowitemi dary opłacał król dla kościołów — lub pokutą jakąś, a nazajutrz znowu weń wpadał. Chrześciaństwo z duchem swém całém, ze znaczeniem głębszém, nietylko jemu, lecz większéj części europejskich władzców i najprzedniejszego rycerstwa — obcém było. Formy jego zewnętrzne ledwie im dostępnemi być mogły. Oświata w ogóle w X i XI wieku, z wyjątkiem duchowieństwa i klasztorów stała bardzo nizko. Zwolna usiłowano krzewić wiarę, wiele przebaczając zrazu tym co ją przyjmowali i przykładem swym lud wiedli.
Ks. Petrek, czyhający na króla, dnia tego nie mógł doń dostąpić — nie było powodu, a prócz tego, nadziei aby z nim sam na sam mówić miał zręczność.
Nazajutrz, rosła obawa, ażeby opat Aron nie nadjechał — bo wówczas ks. Petrek nie miałby nawet pozoru do nastręczania się panu.
Harno przyszedł wedle zwyczaju, donieść księdzu, że król wrócił weselszy, że u wieczerzy wesołych nawet do zbytku, przy niewiastach żartów sobie pozwalał, tak że, oprócz Ody, co się ich nie lękała i przyjmowała je uśmiechem, inne oczy sobie zakrywać musiały.
Różnych tego rodzaju plotek dosyć przyniosłszy swemu duchownemu opiekunowi, Harno także oznajmił, że król nazajutrz na przedsieni dworca przypatrywać się ma, jak niemiec pewien z młodym Sądkiem, sławnym siłaczem, o lepsze, się potykać w podwórzu będą.
Gonitwy takie i rodzaje turniejów, odbywały się za każdém przybyciem cesarzów do Quedlinburga.[23] Dziewina, Merseburga, Akwisgranu.
Występowali w nich najdzielniejsi, król sam nawet, gdy młodszym był, nieraz w nich uczestniczył i u siebie je téż mieć lubił, a zwyciężców sam nagradzał.
Gdy się podobne trafiało widowisko, dwór cały, męski i niewieśći[24], pachołkowie i czeladź zalegali podworce... ciekawi byli wszyscy. Duchowieństwu téż wzbronioném nie było przypatrywać się popisom dzielności rycerskiéj, na któréj stał świat ówczesny.
Ks. Petrek zamierzył więc sobie ustawić się tak, gdzieś blizko Bolesława, aby mu wpaść w oczy i korzystając z chwili, wciągnąć go w rozmowę.
Król w istocie siadł patrzeć na dwu zapaśników, co się byli w obecności jego wyzwali. Protonotaryusz, z właściwą zręcznością, na oczy mu się nasunął — a gdy go pan postrzegł, powitał go pokłonem do ziemi.
Zaczém już miał powód przybliżyć się, zagadnąć i probować azali król, stęskniony za opatem, zawsze rady duchownych chciwy — nie zażąda się z nim rozmówić.
Stało się nad spodziewanie dla księżyny szczęśliwie. Surowym był bez miary opat Aron dla króla, zaledwie w ten sposób mogąc cokolwiek namiętności jego pohamować wybuchy. Petrka Bolesław nie lubił, ale kunszt czytania i pisania w oczach króla wysoko go podnosił.
Za uczonego miał go i w kanonach biegłego. Przyszło więc na myśl panu, gdy się walka skończyła tém, że oba zapaśnicy z niéj wyszli nie cali, a zwycięztwo wątpliwém zostało. Skinął na X. Petrka i poprowadził go za sobą do sypialni.
Z bijącem sercem, skulony, szczęśliwy szedł kroki cichemi za panem ks. pisarz. Gdy się w izbie sami znaleźli, bo komornikom król za progiem kazał pozostać — począł od tęsknicy za opatem Bolesław.
— Gdyby, miłości wasza mi co do rozkazania miała — odezwał się ks. Petrek — choć tak wielkiego męża nie potrafię nigdy zastąpić, i nie godzien jestem rozwiązać rzemyka jego... starałbym się.
— Słuchaj no, mój ojcze — rzekł król — opat mnie straszy wielce grzechami mojemi... sąż w istocie przepisy życia tak srogie, aby za najmniejsze przestępstwo piekło zaraz otworem stało?
Ks. Petrek głowę w ramiona wnurzył, ręce rozłożył, milczał długo.
— Miłościwy panie — rzekł — kościół zna słabości ludzkie i folguje szczególnym osobom, gdy ich położenie, krewkość, stosunki, popełnione wykroczenia tłomaczą. Tym, na których ramiona włożone jest brzemię wielkie — więcej téż odpuszcza prawo.
Czczę i padam na twarz przed wielką światłością i świątobliwością mojego dobroczyńcy przewielebnego Arona — ale surowym on jest nad miarę, jak dla siebie, tak dla drugich.
— Tak mi się zda — rzekł król.
Ks. Petrek drżąc czekał, ażeby Bolesław szczególny jakiś wypadek wymienił i z czemś mu się zwierzył — lecz do tego nie przyszło.
Spytał tylko król niewyraźnie i niejasno, o różnicę jakiegoś grzechu śmiertelnego od powszedniego, i wysłuchał odpowiedzi umiejętnéj bardzo, ks. pisarza, który wprawdzie nie skłamał, bo mu na to nie dozwalało sumienie — lecz śmiertelnego grzechu rozgrzeszenie wskazał jako możliwe i naturalne.
Innych parę pytań zdawszy, zamyślił się król i zamilkł.
Ks. Petrek tymczasem umiał naprowadzić rozmowę, na sprawy dworu. Wiedział, że król rad powieści słuchał o tém, co się u niego w domu działo. Począł ubolewać nad złośliwością ludzką, nad dziwnemi często baśniami, jakie sobie ludzie roili — i — dodał — (szło mu najwięcéj o to).
— Nie obeszło się i teraz, gdyś miłość wasza, tak sprawiedliwie skarcił zuchwałych i niewdzięcznych Jaksów... bez różnego o téj sprawie gadania.
Król chmurno spojrzał, lecz poczętéj rzeczy wstrzymać już wcale nie podobna było... Mówił więc pisarz, ciągle króla oczyma badając.
— Po dworze chodzą najniedorzeczniejsze pogłoski, jakoby mimo rozkazu i wyroku pańskiego, Jaksów czyjaś opieka ocalić miała... Wiadomo to wszystkim, iż młodszy z córką Sieciechową był zaswatany, więc jego, a nawet świętą, miłościwą panią naszą... posądzają o nieposłuszeństwo i bunt przeciw woli twéj — panie.
Bolesław słuchając podniósł zdziwione oczy i wlepił je bacznie w mówiącego.
— Co ty mówisz? — zapytał. — Gorzki, dziwny jakiś uśmiech przebiegł mu usta. Co mówisz?
— Wiem, miłościwy panie, żeć tak nie jest i nie może być — bo któżby śmiał stanąć przeciwko twéj woli wszechwładnéj, lecz o to czém jest złość ludzka!!
Rzucając królowi tę wiadomość do serca, sądził ks. Petrek, iż zasieje nią nieufność, podejrzenie i gniew może, lecz z twarzy króla rozpoznać nawet nie umiał co myślał i czuł.
Bolesław nie rzekł słowa — zwrócił mowę na opata i klasnąwszy na komorników, wprędce pisarza odprawił.
Wyszedł on drżący. Wiodło mu się aż do ostatniéj chwili szczęśliwie — lękał się aby teraz nie pośliznęła się noga.
Skutek wiadomości zdał mu się chybiony — król ją lekceważył, i nawet nie wziął do serca. Ks. pisarz odszedł wielce niespokojny, pocieszając się tém, że ziarno późniéj może zacząć kiełkować.
Tyniec, którego opactwo pierwszy król Bolesław z Judythą węgierką, matką Bezpryma, założył i uposażył, starą był osadą i gródkiem. Podanie powiadało, iż nie jeden ale trzy warowne zameczki stały tam niegdyś u brzegu Wisły. Okolica leśną była i choć o półtoréj tylko mili od chrobackiéj stolicy Krakowa odległą, spokojną tak jak zakonne wymagało życie.
Jak w całéj Europie naówczas, i w Polsce zakonnicy św. Benedykta przynosili z sobą światło. Od tych ognisk klasztornych, przy których pierwsze szkółki powstawały, miało się ono zwolna po na pół pogańskim jeszcze rozchodzić kraju.
Nie starczyły rzadko rozsiane katedry i biskupstwa, ani duchowieństwo świeckie, wielkiemu dziełu nawracania i cywilizacyi. Wszędzie zakonnicy, mnisi, najdzielniejszą im, niezbędną byli pomocą. To téż za Mieszka, a więcéj jeszcze za Bolesława Wielkiego, wznosiły się z kolei pustelnie, klasztory, kościoły w Sieciechowie, na Łyséj Górze, w Tyńcu... Potrzeba było przysposobić duchowieństwo krajowe, któreby językiem zrozumiałym do ludu mogło przemawiać. Zadaniem było mnichów ściągniętych z Klunjaku, z Monte Cassino, z innych już kwitnących i rozwiniętych monasterów Zachodu, stać się kolonistami chrześciańskimi, na dziewiczéj jak nasza ziemia. Tu wszystko było do zrobienia. Benedyktyni nieśli z sobą szkoły, rękopisma, rzemiosła, sztuki.
Reguła św. Benedykta zrodzona z potrzeby oświecania i nawracania, oprócz ascetycznych swych prawideł, cudownie praktycznie obmyślaną była. Mieścił się w niéj zarówno obowiązek pracy, jak obowiązek modlitwy, posłuszeństwo i swoboda, pobożność i zadośćuczynienie obowiązkom życia powszedniego. Pracowali wszyscy wedle sił, nieustannie i każdy klasztór był małym światkiem, który sam musiał starczyć sobie. Szkółkę dla nowicyuszów wewnątrz, szkółkę dla ludu po za obrębem cichéj klauzury miał każdy.
Kapłaństwo i święcenie nie było wcale warunkiem klasztornego życia, znaczniejsza część członków miała tylko jedno święcenie i nie żądała iść wyżéj, przykładem św. Benedykta, który téż kapłanem nie był, choć był patryarchą zgromadzenia. Własnemi po większéj części rękami benedyktyni zagospodarowywali się na nowych siedzibach. Zakon miał budowniczych, rzeźbiarzy, cieślów, mularzy, złotników, rzemieślników i artystów, a gdy tego wymagała potrzeba, illuminator od rękopismu, który złocił i malował, szedł do lasu drzewa rąbać, rzeźbiarz rzucał dłuto i posługiwał we młynie. Żaden rodzaj pracy nie był im wstrętny.
Gdy Bolesław zakładał opactwo w Tyńcu, stał tam już nad brzegiem rzeki, z drugiéj strony lasem okolony zameczek, spalony, zniszczony i zaledwie licho na przyjęcie tych gości polepiony, kościoła nie było. Lecz na ziemi nadanéj mieli przybywający wszystko, co do budowy mogło być potrzebném, mieli i ludzi a służbę dodaną im dla wyręczenia się w pierwszéj chwili. Szybko więc naprzód wzniósł się kościołek klasztorny na starém grodzisku, a tuż przy niém i zabudowania wszelkie. Nie wyglądało to naówczas tak wspaniale jak późniéj, gdy opactwo „centum villarum“ (stu wsi) rozrosnąć się miało, klęsk doznawszy wprzódy.
Nie było tu wspaniałych murów, nierychło potém wzniesionych, ani wieżycy zdala widnéj przy kościele, ani gmachów rozległych. Tyny poczęści stare, w części nowsze obejmowały znaczną przestrzeń na klasztór, ogrody i różne budowle zajętą. Większość ich była jeszcze z drzewa, a nawet chrustu. Lecz pod temi dachami z dranic i słomy synowie św. Benedykta, św. Odona i Abbona przepisywali już kanony, pisma Boëcjusza i Rabana Maura, wczytywali się w uczone rozprawy Gerberta... Chwytano już tu ubogą dziatwę na naukę i przysposabiano przyszłych kapłanów.
Z Francyi i Zachodu przywiezione latorośle zieleniały w pierwszych ogrodach i winnicach; sposobili się kamieniarze, aby dawnych cieśli słowiańskich zastąpić.
Nie będziemy opisywali podróży Jaksów do Tyńca, która trwała dość długo, już dlatego, że miejsc wiele wymijać musieli i od oczów się chronić.
Szczęściem udało się im uniknąć spotkania z ludźmi, coby poznać ich mogli. W lasach często słyszeli łowców, psy i uganiania się za zwierzem, ale bacznie się od nich chronili. Wieśniaków, których wyminąć nie było podobna, obawiać się nie mieli powodu. Podróż była męcząca, mróz i zawieje czyniły ją przykrą. Rozpalali wprawdzie ognie i klecili szałasy dla ogrzania się i spoczynku, lecz sukni z siebie nigdy zwlec nie mogli. Jeden z nich zawsze czuwać musiał, aby zaskoczonomi[25] nie byli. Nie obeszło się téż bez obłędu, który czasu dosyć kosztował, nim się znowu znaleźli, gdzie było potrzeba. Gościńców naówczas mało miał kraj jeszcze; latem stały za nie rzeki i one najlepiéj drogę wskazywały,[26] Zimową porą, instynktem, rozpytywaniem ba i gwiazdami nawet kierować się niekiedy musieli.
Żaden jednak wypadek groźniejszy przez cały przeciąg podróży się nie trafił. Jurga i Andruszka, oba myśliwi namiętni, kilka razy na widok zwierza nie wytrzymawszy puścili się za nim, służył on im za strawę, bo jéj kupować po osadach nie chcieli. Chleba trochę mieli w sakwach, a konie musieli karmić u cudzych stogów, gdy się u osadników nie dało owsa dostać. Rumaki zarówno jak jeźdzcy wytrzymałe, niewiele ucierpiały w podróży, lecz i one i ich panowie tęsknili już ostatniego dnia za ogniskiem, ciepłym pokarmem i wypoczynkiem i upatrywali, rychło się ten przyobiecany Tyniec okaże...
Opat Aron dał im własną ręką zapisany zrzynek pargaminowy, pod pieczątką swą, do zastępującego go ojca przeora. Wiele na nim jednak pisać nie mógł i nie chciał, zlecił więc Andruszce, by resztę ustnie opowiedział.
Chociaż mieli nadzieję dnia tego dobić się do klasztoru, noc ich raz jeszcze w lesie zaskoczyła... gdyż Kraków chcąc pominąć, gdzie się widzianymi być obawiali, nadto się daleko w gąszcze puścili. A że przybycie po nocy do nieznanego miejsca zdało się im nieprzystojném, musieli szałas stawić i do dnia w nim czekać.
Mróz nocą wziął ostry, lecz niebo się wyjaśniło na podziw pięknie, i gdy zrana się do koni zerwali, nowy w nich duch wstąpił. Zaledwie wyruszyli z noclegu, z wielkiém podziwieniem swojém, o staj kilkanaście z lasu się wydostawszy, na urwistém wzgórzu nad rzeką zamarzłą teraz, ujrzeli w ogrodzeniu budowle, a nad niemi wysoko krzyż, który im Tyniec zwiastował. Zdala słychać było odgłos klasztornego dzwonka. Słupy dymu podnosiły się nad dachami. Z niewymowną pociechą w duszy, czując się ocalonymi, popędzili konie, by się co rychléj dostać pod dach gościnny.
Nie było trudności z przebyciem lodu, a dobra droga, wyjeżdżona, którą widać drzewo z lasu wożono, poprowadziła ich do bramy.
Była ona dosyć warowną wprawdzie, nie bez myśli o jakimś nieprzyjacielu, opatrzoną częstokołami i ostrem zaborolem, lecz nie wyglądała pokaźnie. Na mur czasu jeszcze nie stało. Przez te wrota na zewnętrzne dojechali podwórze, z którego furta druga prowadziła do właściwego klasztoru. Pozsiadali tu z koni i prowadząc je w rękach, podstąpili ku zapartym wrotkom. Te się jednak natychmiast otworzyły i stróż w odzieży ciemnéj ciekawemi mierzył ich oczyma. Był to braciszek, który już trochę języka rozumiał, i gdy mu Andruszka opowiedział, że są od opata posłani, a z przeorem mówić potrzebują, wnet od nich konie pobrano, a ich samych do foresterium wpuszczono.
Gospoda ta dla obcych pustą była, ale gotową na ich przyjęcie. Ogień się palił na kominie i z wielkiéj téj izby widać było drzwi kilkoro, do osobnych cel prowadzących.
Ogromny stół, na którym parę kuflów cynowych zapomniano, na ścianie wizerunek Chrystusa, ławy i parę stołów, podłoga matami wysłana... oto wszystko, co w gospodzie znaleźli. Zaledwie do niéj weszli, gdy czarno ubrany, z wesołą twarzą, oczyma ciemnemi pełnemi ognia, rumiany, z wyrazem jakiegoś spokoju i szczęścia, którego Jaksowie dawno już nie spotykali na ludzkich obliczach, ukazał się na progu młody nowicyusz.
Widocznie obowiązkiem jego być musiało gości tu witać i przyjmować. Francuz rodem, nauczył się był jako tako języka i sam dobrodusznie śmiał się z własnéj mowy. Przywitawszy Jaksów, spytał czyby głodni nie byli i zarazem oznajmił, że o. przeor jest w chórze, a za chwilę, gdy się skończą modlitwy, przyjdzie do nich. Zajął się zaraz bardzo pilnie przybyłemi i z wielką troskliwością o drogę, o któréj niebardzo mówić mogli, rozpytywać począł.
Obowiązki gościnności zarazem i ciekawość poznania tego kraju, którego jeden tylko widział zakątek, pobudzały młodego kleryka do rozmowy, trudnéj dla niego, bo choć już wiele języka miejscowego się poduczył, brakło mu samemu wyrazów, a mowę Jaksów nie zawsze mógł zrozumieć. Lecz ze skromnością i pokorą dziwną, z łagodnością dziecięcą patrzał w oczy młodym gościom i usiłował odgadywać co mówili. Oba Jaksowie jak na dziwne zjawisko patrzyli na tę postać zupełnie dla nich nową, w któréj młodość łączyła się z takiém pomiarkowaniem i rozumem. W rycerskim stanie szumiał ten wiek właśnie najgorętszą butą. Dziwiła ich także wesołość i wyraz spokoju w kleryku, którego stan wyobrażali sobie pełnym ostrych prób i nieustannych umartwień.
Kleryk Odon zabawiał ich jak mógł i umiał, dopóki wreszcie nie zbliżył się czas wychodzenia z chóru. Z uśmiechem wymknął się żywo, oznajmując im, że idzie o przybyciu ich opowiedzieć przeorowi.
Niedługo téż razem z klerykiem ukazał się ks. przeor w czarnéj sukni i płaszczu, jakiego benedyktyni w chórze używali. Był to niemłody już ale czerstwy mężczyzna, pięknéj postaci, w którego rysach to samo uspokojenie błogie malowało się, jakie ich na twarzy młodego chłopaka zdziwiło. Było ono jakby charakterem téj familii zakonnéj, o czém się późniéj przekonali. Ostre życie okrywał ten wyraz wewnętrznéj ducha spokojności i wesela.
Andruszka pozdrowiwszy pocałowaniem ręki o. Benedykta, oddał mu pargaminowy zwitek opata. Poszedł z nim do okna przeor i chwilę poczytawszy, klerykowi dał znak, ażeby się oddalił. Z pisma wiedział, że się na osobności z przybyłemi rozmówić było potrzeba. O. Benedykt, acz od lat już kilku żył w Tyńcu i z językiem się obył, równie trudno jak kleryk mógł nim mówić. Nie poszło więc łatwo porozumienie, chociaż bystry umysł wielu się okoliczności domyślić potrafił.
Zrozumiał przeor, że miał tu ukryć przysłanych, nie narażając ich na spotkanie z rycerstwem i osobami do dworu króla należącemi; w kartce stało, iż dobrzeby było, jeźli nie obu to zdolniejszego z nich próbować jakiegoś nauczyć języka, z którymby w podróż do Włoch wybrać się było można. Jaksowie prosili, w obawie nie tak o siebie jak o tych, co ich ocalili, by się jak najmniéj pokazywać mogli i pozostać w ukryciu.
— Żadne wam tu niebezpieczeństwo nie zagraża — odezwał się przeor. — Zimą zwłaszcza do klasztoru mało kto uczęszcza z osób rycerskiego stanu... Dla niepoznaki moglibyście włożyć suknie nowicyuszów, ale i to nie jest potrzebném. Gdyby ktoś do klasztoru przybył, zawsze się ukryć możecie i w celi waszéj, którą wam wyznaczę, pozostać...
Natychmiast więc dał o. Benedykt młodemu klerykowi, powołanemu z sieni, rozkaz, ażeby się zajął umieszczeniem dwu braci. A że z życiem zakonném obeznać się i zastosować doń musieli, kazał im pokazać klasztor i objaśnić, jak dzień tu był rozłożony.
Z wielką uprzejmością młody kleryk jął się zaraz spełnić rozkazy, zabierając z sobą Jaksów, naprzód do wyznaczonego im mieszkania.
Nie postawiono ich jednak w celach zakonników, szczupłych i tylko na godziny pracy i modlitwy cichéj przeznaczonych, lecz w jednéj z izb gościnnych, w któréj osobne posłanie mieć mogli.
Zakonnicy krótkie i przerywane snu godziny spędzali we wspólnéj sypialni. Reguła ich zmuszała wstawać do chóru i nocą. Dla Jaksów znalazła się komnata czysta, z oknami ku Wiśle zwróconemi, w któréj komina nie brakło i na posłanie miejsca. Mieli téż stół i ławy, a naówczas niczego już więcéj nie potrzebowano. Zniesiono tu ich juki podróżne i po długiéj jeździe, w ciągu któréj ni razu się przebrać nie mogli, pierwszy raz przeodzieli się i z ciężkich kaftanów wyzwolili. Kleryk im we wszystkiém wesoło, po bratersku posługiwał, usiłując rozchmurzyć czoła i natchnąć dobrą myślą.
Kilka razy wchodził i wychodził, nim w pogotowiu byli, posiliwszy się tém, co im tu przyniósł do zjedzenia, a co się im dziwnie smaczném wydało, tak byli wygłodnieli; naostatek zabrał ich z sobą, ażeby wedle rozkazu przeora całą tę osadę klasztorną obejrzeć mogli.
Wszyscy których tu spotykali, nawet do najcięższych posług użyci, mieli na sobie suknie zakonne, wszyscy téż mieli te twarze jasne i uśmiechami ożywione, które tak Jaksów dziwiły. Mijając nie mówili nic, gdyż milczenie panowało w ogóle w klasztorze całym, zdumiewające dla przybyszów, ale wejrzenia i oblicza zdawały się witać przyjaźnie.
Kleryk Odon, jak mógł i umiał tłumaczył Jaksom to, co im okazywał. Naprzód wprowadził ich do kościółka, który choć mały był naówczas, choć skromny, dosyć jednak ozdobnie wyglądał, dzięki szczodrobliwości króla i kunsztowi samych ojców. Tu pomodliwszy się przed wielkim ołtarzem, za którym był chór zakonny, i rzuciwszy okiem na dwa boczne, misternie złoceniami przyozdobione, wyszli naprzód do wielkiéj wspólnéj izby jadalnéj. A trafili właśnie w chwili, gdy całe zgromadzenie w milczeniu za długim stołem siedziało. Na małém wywyższeniu młody kleryk w wieku Odona, w języku Jaksom niezrozumiałym, czytał coś z księgi.
Zakonnicy razem wszyscy zebrani byli, oprócz przeora, który miał miejsce osobne i siedzenie wywyższone, a na usługach jego stało dwu kleryków. Młodzież wdrażała się w ten sposób do karności i pokory. Na ścianie wizerunek Chrystusa i kilka innych mniejszych obrazów na złoconych deskach, zdobiły ciemną i nizką jadalnię, widocznie tymczasowo skleconą.
Ztąd szli do podobnéj jéj izby sypialnéj, jeszcze uboższéj, bo to co się tu posłaniem zwało, ledwie na imię to zasłużyć mogło. Rzucona na deskę garść słomy, suknem grubém pokryta, stanowiła łoże mnisze... Wielki komin w pośrodku ściany starczył na ogrzanie izby zimą.
Przechodząc potém długie chodniki i podsienia, z których drzwi do celi zakonników widać było, kleryk im kilka tych mieszkań pokazał.
Niemal w każdém z nich znaleźli zdumieni jakiś przybór i narzędzia rzemieślnicze, których użytku nie mogli odgadnąć. Obok mnogich godeł religijnych widać było warstaty, dłuta, siekiery, krawieckie nożyce i t. p. Nie było i jednego z ojców, coby nie miał zajęcia.
Brat Odon tłumaczył im z uniesieniem, jakie oni tu spokojne, szczęśliwe, niczém niezamącone życie prowadzą, czas dzieląc między modlitwą a różnemi robotami.
— Latem — dodał — to wozimy, budujemy, sadzim, siejem, żniemy i gospodarujemy aż miło...
Pokazawszy im w głównym gmachu co było najciekawszego do widzenia, z oczyma promiejącemi nareszcie zapytał, czyliby i najpiękniejszéj a najdroższéj pracowni oglądać nie chcieli? Nie zrozumieli oni tego zrazu, bo w jednéj z cel już widzianych pokazywał im Odon złotniczy warstat, srebro i złoto, które jeden z braci misternie rzeźbił i kuł z nich najpiękniejsze naczynia, kamieniami nasadzane.
Zdało się im, że po złocie i klejnotach nic już równie szacownego widzieć nie było można. Odon mówił im o czémś, czego ani się domyślać ni zrozumieć nie umieli. Tém mocniéj obudziło to ich ciekawość i zdumieli się mocno, gdy wpuszczeni do obszernéj i światłéj izby, nie dostrzegli w niéj więcéj nic nad kilka polic drewnianych zapełnionych czémś, co późniéj okazało się — księgami, jakie oni tylko po kościołach widywali. Ogromny stół w pośrodku kilką pulpitamł[27] opatrzony, zarzucony był kartami białemi ze skóry wygładzonéj i jasnéj, na niektórych z nich widać było poczęte malowania i złocenia. Obok stały małe skorupki różnéj barwy, pęzle i przyrządy do pisania. Kilka ksiąg dużych, które przepisywano, leżało także na stole. Młody Odon z uwielbieniem spoglądał na tę pracę, któréj piękności rycerze wcale ocenić nie mogli. Złocone rysunki, niektóre figury świętych wprawiały ich w podziwienie, lecz zakrytém było znaczenie tych skarbów dla nieświadomych pisma wojaków.
Na ścianie biblioteki, gdyż tak się nazywała izba kopiistów, wisiał obraz ojca zakonu św. Benedykta, na złoconém tle, z księgą w ręku, wystawującą regułę zakonną i oznaczoną wyrazami, od których się ona poczyna (Ausculta o fili). Odon wskazał im ten obraz i starał się go wytłumaczyć, a uśmiech jego twarzy i wesołość był najlepszym komentarzem do słów, które nad nim stały u góry:
- Ipse fundator placidae quietis.
- (Sam to założyciel miłego spokoju.)
Wszystko to mieściło się w głównym gmachu klasztornym, lecz otaczały go liczne zabudowania, które kleryk im z pewną chlubą chciał koniecznie pokazać wszystkie.
Tuż obok była szkoła klasztorna, gdzie klerykom wykładano nauki wyższe, między któremi już i matematyczne pisma Gerberta, jego Abacus i zabawna Rithomachia miejsce znalazły. Uczono pilnie muzyki, któréj wówczas wyższą daleko wagę nadawano niż dzisiaj, wprawiano się w komput kościelny, bo ten niezbędnie każdemu duchownemu był potrzebnym. Izba szkolna pustą stała o téj godzinie, ławy tylko i siedzenie nauczyciela, otoczone niemi, nadawały jéj odrębny charakter.
Szkółka dla ubogich dzieci i sierót przychodzących, o które naówczas nie było łatwo, znajdowała się po za tynem klasztornym. Żaczkowie bowiem przynosili z sobą wewnątrz klauzury zbyt wiele wrzawy, która nabożeństwu częstokroć zawadzała.
Opodal od głównéj budowy widać było młyny, żarna, piekarnie, kuchnie, drewutnie, wszystko w porządku największym i wszędzie czarne suknie mnisze, wesołe ich twarze, wszędzie uroczystą ciszę i ład dziwny.
Gdy tak, obszedłszy wszystko, nareszcie znaleźli się znowu Jaksowie w swéj izbie sami z sobą, a brat Odon pożegnał ich wesoło, obiecując i nadal służyć za tłumacza i pomocnika, długo nie przemówili słowa do siebie.
Nie było na pozór nic tak bardzo dziwnego w tém, co im tu okazywano. Nieskończenie wspanialszy był dwór królewski, bogactw widzieli w życiu i na wojnie stokroć więcéj, a przecież to co tu oglądali, było dla nich nowém i zdumiewającém, jak gdyby świat jakiś nieznany odkryli.
Cała ta „rodzina“ wedle wyrazów Odona, złożona z ludzi obcych narodowości, różnych krajów i języków, tak doskonale jedném prawem miłości spojona, szczęśliwa, uśmiechnięta, spokojna, pracująca tak ochoczo około robót, które się Jaksom wydawały ledwie dla niewolników przeznaczone... cisza i ład pod tym dachem, tryb cały zakonnego żywota, wprawiał ich w niezmierny podziw i osłupienie.
Odon im téż wytłumaczył, że się oni zwali „rycerzami Chrystusowymi“ (Milites Christi), nowe więc całe rycerstwo, którego nie znali dotąd, mieli przed sobą. Żaden z nich, choć często spotykali duchownych, nie widział dotąd klasztoru i nie znał życia jego.
Dla nich ono zdala wydawało się karą okrutną i więzieniem nieznośném, tu zaś spotykali ludzi, co wedle wyrazów kleryka, nietylko szli dobrowolnie, lecz gwałtem się wpraszali do rodziny i widomie w niéj i z nią szczęśliwymi byli. Dla wojaków Bolesławowskich, młodych a butnych, nawykłych do niepomiernéj, dzikiéj swobody, było to niepojętą zagadką. Żaden z nich drugiego nie śmiał zapytać o nią, badali się oczami.
— Ha! — odezwał się Jurga wreszcie, spozierając ku bratu — jeden Bóg wiedzieć to raczy, jak nam tu długo żyć przyjdzie... Ludzie jacyś dobrzy i przyjacielscy... a no... życie?
— Tsyt! lepsze niż w ciemnościach na poznańskim tumie — odparł starszy. — Tobieby się bo chciało... Sieciechównę zabrawszy w lasy gdzie ujść z nią, i siedzieć po staremu między kuflem a polowaniem i wesołemi druhami, albo na wyprawę ruszyć... Ale — nie rychło do tego przyjdzie...
— Cóż my tu z niemi robić będziemy? — spytał Jurga. — Jeść, pić i spać?.. albo z tym młodzieniaszkiem gawędzić?.. Modlić się... i spać znowu... Za płot w las niewolno... do konia ani przystępu!..
— Przecie się nam opat jakiegoś języka uczyć kazał — przerwał Andruszka — a ja nie jestem przeciw temu... to się i na wojnie przydać nieraz może...
Zadumali się oba.
— Jak ci się zda? długo to potrwać może? — spytał Jurga.
— Zda mi się, że nie krótko — rzekł Andruszka — gdyby to nie zbyt długo miało się ciągnąć, w Poznaniuby nas przetrzymali...
— Ale juści w las chyba czasem na łowy nam będzie wolno... — dodał młodszy, któremu swoboda smakowała, i westchnął.
— Ja o to przeora nawet nie będę śmiał pytać... — rzekł Andruszka. — O półtorej godziny od Krakowa, gdzie namiestnik królewski siedzi... a koło niego i ludzie się odedworu kręcą... nużby nas kto poznał?..
Smutna taka rozmowa pociągnęła się do wieczora. Z izby swéj słuchali bracia, jak dzwoniono na modlitwy, słyszeli jak szli na nie i wracali zakonnicy. Wieczorem przyniesiono im znowu posiłek skromny, ale dostatni, taki jakiego używali mnisi sami, którzy mięsa czworonożnych zwierząt nigdy nie jedli, dwoma daniami się ograniczali, lecz mieli oprócz tego chleb, miarkę wina i owoce latem. Tu piwo i miód zastępowały kosztowny napój zachodni. Pochlebiali sobie wprawdzie benedyktyni, że klimat ostry zwyciężą i winnice zaprowadzić będą mogli, lecz szło to oporem i powoli.
Po wieczerzy Odon im życzył wypocząć za długą i nużącą podróż, i pożartowawszy z nimi wesoło, zostawił samych.
Nazajutrz tenże miły przewodnik oznajmił im mszę świętą i zaprowadził do kościółka na ranną, zrozumiawszy to, że się z obcemi spotykać nie mieli. Po nabożeństwie wezwał ich do przeora.
Miał czas o. Benedykt i w piśmie opata się rozczytać, i rozmyśleć lepiéj, jak z braćmi postąpić.
Mieszkanie jego, do którego weszli, obszerniejsze, bo w niém dostojnych częstokroć gości musiał przyjmować, ozdobniejsze od cel innych było, tylko większą ilością godeł religijnych i świętości... Stół zajmowały pargaminy i księgi, które się rozsyłały kościołom, sprzedawały biskupom i nowo fundującym klasztorom. Tak samo obrazki i naczynia wyrabiane przez braci kunsztami zatrudnionych, szły na podarki i zamiany.
Opat przyjął ich z uprzejmością, ale powagą ojcowską.
— Dzieci moje — rzekł — widzieliście już wczora, że my tu wszyscy nietylko usty, ale i rękami Boga chwalimy, robiąc każdy co kto umie i może... Wyście stanu i rzemiosła wojennego ludzie... Co wy tu poczynać będziecie?.. W bezczynności żyć, sroga to kara, któréjbym wam chciał oszczędzić...
— Ojcze przewielebny — rzekł uśmiechając się Andruszka — my oprócz oszczepem i mieczem robić, a końmi toczyć, nie umiemy bo nic, a uczyć się i zastarzy jesteśmy... i...
— No... i ochoty pewno, jako rycerze, nie macie... — podchwycił przeor. — Na modlitwie, choćby ona zdrową dla duszy była, nie wytrwacie po dniach całych...
Patrzał na nich ciekawie, bracia stali z oczyma spuszczonemi.
— Języka się nam jakiegoś uczyć przykazał ks. opat, ojciec i dobroczyńca nasz — rzekł Jurga — bratu mojemu starszemu możeby to było ciężko, jam gotów, bylebym kogo miał...
— Rzymskiéj mowy potrzebaby wam, gdy pono do Rzymu iść za pokutę macie... — odezwał się przeor. — Chcecie więc?
— Słuchać musimy rozkazu opata — dodał Jurga.
Nie szło o czytanie i pisanie, których laików naówczas prawie nie uczono, a rycerze nawet uważali je może za uwłaszczające dla siebie, lecz o mowę samą. Do téj najlepszym nauczycielem wydał się kleryk Odon, którego już bracia na wstępie poznali i pokochali. Stanęło więc na tém, ażeby on w pewnych godzinach rozmową ich nauczać próbował praktycznie, co część dnia zająć mogło.
Andruszce chciało się bardzo wyjednać pozwolenie na łowy w lasach do opactwa należących, lecz tego dnia wspomnieć jeszcze nie śmiał przeorowi o gorącém żądaniu.
W istocie żal mu było brata, a Jurga potajemnie to samo żądanie i myśl miał, przy danéj sposobności, rozrywkę tę wyjednać dla Andruszki. Odrazu w tak dobrych byli stosunkach z młodym klerykiem, iż oba się spodziewali z jego pomocą wyjednać zezwolenie.
Tymczasem zabawką było rozglądanie się w owém życiu klasztorném i chodzenie około koni, które tak cudownie ciężką podróż wytrzymały. Z mnogich stad, jakie niegdyś mieli, dziś zostały im tylko te dwa niepoczesne, grube koniska, wzięte gdzieś z pod prostych pancerników i do których po odbytéj podróży przywiązali się dziwnie. Cóż wart był wojak bez konia? Najgorszy nawet drogim się stawał, gdy był jedynym.
Pozbawieni koni, czuliby się stokroć więcéj niewolnikami. Lękali się tylko, aby w końcu ciężar, jaki niemi klasztorowi przyczynili, nie zmusił do pozbycia się ich. Andruszka nie śmiał o tém mówić Jurdze, ten téż bał się zasmucić domysłem brata.
Kilka dni już upłynęło im w Tyńcu wśród ciszy i spokoju, gdy raz około południa gwar usłyszeli w podwórcach i Jurga wybiegłszy do przedsienia, najrzał przybywający orszak rycerski, cale pokaźny, przeciw któremu sam przeor wyszedł na powitanie. Nie mając czasu rozpatrywać się w nim, Jurga natychmiast się cofnął przestraszony, oznajmując bratu, aby krokiem za próg nie ruszał.
W chwilę potém Odon wbiegł z oznajmieniem, iż namiestnik krakowski przybył z rozkazania królewskiego dowiedzieć się, czyby zakonnicy co do żądania nie mieli.
Oba Jaksowie na dworze króla nie jeden raz starego Belinę, który teraz na zamku wawelskim siedział, widywali. Ulękli się więc mocno, dopytując, jaki poczet i ludzi miał z sobą, i czyby w klasztorze długo myślał zabawić?
Odon o wszystkiém przyrzekł się dowiedzieć i oznajmić. Ponieważ poczet Beliny był dosyć znaczny, przyjmowano ich wszystkich razem w refektarzu, gdzie się i kleryk mógł łatwo wcisnąć i co było potrzeba dowiedzieć.
Nierychło jednak powrócił i nie było go, aż znowu w podwórcu zatętniały konie, a cała owa drużyna namiestnicza nazad do Krakowa wybierać się poczęła. Czekali nań bracia z niecierpliwością wielką.
— Nie mogłem odejść, miłościwi panowie — rzekł wróciwszy — musiałem tam być trochę tłumaczem, bo Belina ciekawą historyę opowiadał, a o. przeor zdawał się nią bardzo mocno zajęty. Pewnie ona i wam jest wiadomą... historya to dwóch nieszczęśliwych braci, dziwnie jakoś nazywających się, podobnie do greckiego bohatera Ajaksa. Ci bracia kupca na drodze złupili i zabili okrutnie, za co ich król na śmierć skazał... Mówią, że teraz sam wielce ich żałuje, bo byli rycerze mężni, a że rodzinę mieli możną i liczną, która się od dworu usunęła, stratę król w tém poniósł znaczną...
Gdy to mówił, Jurga i Andruszka strwożeni oczy spuściwszy siedzieli, drżąc, aby Odon się w nich nie domyślił winowajców i serca do nich nie stracił. Chociaż liczba braci i czas mogły łatwo na domysł ten prowadzić Odona, nie zdało mu się wszakże, aby ci dobrzy rycerze, do których się przywiązał, takimi mogli być zbrodniarzami.
Z szczebiotliwością młodzieńczą Odon opowiedział im usłyszaną z ust namiestnika historyę, która już doszła była przez kogoś do Krakowa, o starym Tomku, co misą krwi króla miał w domu uraczyć, sam się z niego wyniosłszy i nie chcąc z nim być pod jednym dachem.
Jaksowie nie mogli się powstrzymać od gorącego wykrzyku i wzruszenia, które ich zdradzić mogło... lecz Odon znajdował to wrażenie naturalném i wyszedł zaraz upewniwszy ich, że się już nie mają obawiać spotkania z nikim.
Po wyjściu kleryka Jurga i Andruszka poczęli się ściskać, pocieszeni nieco tém, iż rodzina, co ich odpychała wprzódy, jednakże w ostatku do więzów krwi się poczuła i sprawę ich trzymała, choć już umarłymi sądząc.
Lecz wdzięczni będąc Jaksom swym i powinowatym, oba doznawali uczucia, któregoby w nich trudno się było domyślać. Żałowali króla.
Bolesław miał tę miłość u swoich wojaków, z którymi odbywał wyprawy, a nieraz u jednego legiwał ogniska, miłość niemal bałwochwalczą, któréj nawet zbytnia surowość zachwiać nie mogła. Andruszka mówił w więzieniu, iż w miejscu króla takżeby Jaksę jednego na śmierć skazał. I on i Jurga nie mieli do swojego pana żalu, kochali go jak przedtém, a teraz dowiadując się, iż śmierć ich przyczyniła mu trosk i strat, gniewali się na siebie. Niewielu wodzów umie sobie tak jednać serca, a Bolesław należał właśnie do tych, co obchodząc się często surowo, zawsze sprawiedliwie, obudzali zapał w wojakach i kochać się kazali. Pamiętna była ta z Rusią potyczka u Buga, gdy czeladź polska flaki płócząc w wodzie, na słowa się powaśniła z przeciwnym obozem, gdy Bolesława łajać począł jeden od słów ostatnich i on sam rzucił się w wodę gniewny, niepamiętny na niebezpieczeństwo. Naówczas co żyło dopadło koni, chwyciło co miało pod ręką i niespodziana walka, co się od rzucania flaków i obelg rozpoczęła, świetném skończyła się zwycięztwem.
Jaksowie litowali się w téj chwili więcéj może nad królem, do którego jak do ojca byli przywiązani, niż nad własnym losem. Ledwieby byli za złe nie mieli powinowatym, iż go odstępowali, a gdyby w téj chwili zasłyszeli o niebezpieczeństwie grożącém Bolesławowi, ważyliby się pewnie, bodaj na śmierć, by go ratować.
Z temi uczuciami sprzecznemi, i wdzięczności dla rodziny i miłości dla króla, spędzili wieczór cały na rozmowie tak ożywionéj, iż się nie spostrzegli, jak zadzwoniono na pierwszy śpiew w chórze. Była noc; zakonnicy spieszyli chwalić Boga na zaraniu... a im sen skleił powieki.
Następnego dnia odwiedził ich przeor, z którego twarzy domyślili się tylko, iż miał dla nich życzliwe usposobienie. Być mogło, iż wczorajsze opowiadania o znaczeniu rodziny podniosły ich w oczach jego.
Jurga śmielszy, skorzystał z tego dobrotliwego usposobienia o. Benedykta i wybiegł za odchodzącym w korytarz. Tu powtórnie ucałowawszy rękę jego, odezwał się pocichu.
— A! mój ojcze! mam do was prośbę wielką. Bóg widzi, nie dla mnie... o brata mi więcéj idzie... Myśmy tak do zamknięcia między czterema ścianami nie nawykli. Andruszka mi schnie, patrząc na lasy... Gdybyście pozwolili nam na łowy wybiedz...
Prośba ta była tak naturalna naówczas ze strony wojaków, iż się jéj przeor nie mógł zadziwić. Widywał on sam we Francyi nie jednego opata nawet zagorzałym myśliwym. Uśmiechnął się więc łagodnie.
— Któżby wam tego bronił! — rzekł — lecz sami zważcie, na co się wystawiacie. W Krakowie gości dużo rycerzy, co was znać i poznać mogą. Ci niemal codzień wyjeżdżają w lasy, i zapuszczają się nieraz daleko... Jesteścież pewni, że unikniecie spotkania?.. a jeźli się zetkniecie z takimi ludźmi, co was poznają... już nie siebie, ale innych narazić możecie...
— A! ojcze przeorzé! — zawołał Jurga — myć to na własném sumieniu mamy, a i o naszą téż skórę idzie... Lasy szerokie... miejsca dosyć... ucho mamy bystre, konie rącze, ani się napaść z nienacka, ani dognać nie damy...
— Cóż mam wam rzec? — odezwał się o. Benedykt — czyńcie jako chcecie, a patrzcie, byście w nieszczęście nie popadli...
Jurga jeszcze raz w rękę go pocałował i z twarzą uśmiechającą się do izby powrócił. Chwilę siedział naprzeciw brata u ognia.
— Hej, Andruszka — rzekł figlarnie — co to tu za lasy dokoła! mnisi w nich nie polują!... co tu zwierza być musi!..
— Lepiéj o tém nie wspominać, kiedy nam tego kosztować nie wolno!.. — odparł starszy smutnie.
— Hm... — zawołał Jurga — dlaczego nie ma być wolno?.. Konie stoją, oszczepy i łuki mamy, zrana się w las możemy wymknąć, ani nas kto postrzeże...
— Nie kusiłbyś mnie — odezwał się Andruszka — nie godzi się, przeorby się gniewał. Obiecaliśmy mu być posłuszni...
W tém Jurga dłużéj wytrzymać nie mogąc, poskoczył doń.
— Przeor pozwolił!..
Zerwał się tak starszy, jak gdyby téjże godziny chciał na koń siąść.
— Kłamiesz! — krzyknął — mów prawdę!
— Prawdęm rzekł... — uderzając się w piersi ręką, odparł młodszy. — Przyznam ci się, prosiłem go. Wprawdzie dawał mi rady i przestrogi, ale drzwi nam nie zapiera...
— Jutro w las! jutro w las!.. — klaszcząc w dłonie począł wołać spragniony Andruszka. — Jabym się go prosić był nie ważył. Tyś dobry brat... ale jeżeli... jeżeli się co stanie...
— Cóż się stać może?
— Nuż spotkamy kogo?
— Alboż nas może pochwycić z nienacka? — odparł Jurga.
Andruszka wahał się niepewny, a znać było po nim, że pokusie ulegnie; oczy mu błyskały, poszedł zaraz do kąta, gdzie broń złożoną mieli.
— W lasach zwierza dostatkiem być musi! — począł jakby upojony. — Jutro dodnia... na łowy! jutro dodnia...
I przez cały wieczór cieszyli się jak dzieci... drżały im ręce do oszczepów... — W las! w las! — powtarzał jeden to drugi.
I po pierwszéj mszy pobiegli do stajni, a w chwilę potém już ich w klasztorze nie było.
Ks. Petrek niespokojnie trochę czekał powrotu opata, król dziwnie jakoś lekceważąc przyjął jego doniesienie, lękał się więc, by ono skutków jakich kłopotliwych nie pociągnęło za sobą.
Kość była rzucona, musiał już teraz popierać innemi środkami rozpoczętą sprawę; nie chciał sam pozostać z nią, wspólników mu było potrzeba. Nazajutrz więc po widzeniu się z królem, które się milczeniem skończyło i nie zbliżyło go do niego, korzystając z wieczornego obchodu niewieściego dworu, wcześniéj niż zwykle wcisnął się do markgrafównéj.
Znalazł ją zarumienioną mocno, niespokojną, na cichéj rozmowie ze starą niewiastą, która się wciskała wszędzie, nawet do króla, i niezrozumiałém jakiémś na dworze trudniła się rzemiosłem. Zwano ją starą Panichą. Nosiła ona na piersi ogromny krzyż cynowy, na znak widomy, że była ochrzczoną, siadywała dużo w kruchcie kościelnéj, gniewała się gdy ją posądzano o czary, zamawiania i praktyki bałwochwalskie, jednak leczyła różnemi sobie tylko znanemi ziołami, przy których i szepty i zażegnywania różne odprawiała. Ludzie się jéj lękali. Bojąc się, aby ją nie prześladowano o czarnoksięztwo, Panicha duchownym okazywała cześć nadzwyczajną, tak że na twarz padała przed niemi i kraj sukien ich całowała. W kościele jęczała i modliła się tak, aby ludzie słyszeli ją i widzieli. Mimo to wszystko, więcéj się jéj lękano, niż lubiono. Wcisnąć się umiała wszędzie, a czując, że obudzała pewną obawę, korzystała z tego wyłudzając od każdego co tylko mogła. Młodsze jéj życie mało znane było. Z dawien dawna wisiała przy dworze.
Niegdyś pewnie piękną być musiała, dziś stara już, z włosami siwemi, ale białemi jeszcze zębami i oczyma przenikającemi, postawę miała zręczną, chód rzeźki i zdala wydawać się mogła młodą, choć twarz jéj całą marszczki poorały.
Pokorna do zbytku, umiała być zuchwałą bez miary. We dworze nie było człowieka, któregoby życia tajemnic nie znała, wszystkich wad jego i słabości. Pomiędzy tumem a dworcem pańskim snuła się bezustannie... Niekiedy nikła na dni kilka i wracała niepostrzeżona.
Do jednéj królowéj Emnildy nie miała przystępu, odprawiano ją tu datkiem, ale ani jéj słuchać, ani przypuszczać do siebie nie dozwalała świątobliwa pani. Źli ludzie utrzymywali, że mimo okazywanéj pobożności, Panicha miała z poganami po lasach stosunki i gusła z niemi odprawiała.
Inni mówili, że stara czarownica między młodzieżą płci obojéj na dworze była chętną pośredniczką. Chociaż wydawała się ubogą, chodziła odarto, byli i tacy co się przysięgali, że miała już niemały skarb uzbierany i gdzieś zakopany na rozdrożu.
Panicha chadzała do ks. Petrka, lecz ten obawiał się czarów i posądzał ją o nie, wstręt miał do niéj, mimo że mu się narzucała.
Gdy wszedł do komnaty markgrafówny, widoczném było, iż się żywa rozmowa przerwała. Oda stała cała zarumieniona, Panicha u progu, zawinięta w płachty, ręką jeszcze coś wskazywać się zdawała, gdy ks. Petrek w progu się pokazał. Wnet stara ogarnęła się znowu, spuściła głowę i na widok księdza pospiesznie ku niemu podbiegłszy, upadła przed nim na ziemię, ręką chwyciła brzeg sukni, ucałowała, a potém obie dłonie ku niebu wzniosła. To uczyniwszy, podobnie pożegnała Odę i oddaliła się spiesznie.
Na twarzy ks. Petrka to spotkanie widocznie odbiło się chmurą, długo się nie odezwał słowa. Oda miała pałające oczy i twarz ożywioną, jakby jakąś nadzieją, z którą się nie spieszyła zwierzyć pisarzowi.
— Co ona tu robi ta czarownica? — szepnął ksiądz — po wszystkich kątach jéj pełno...
— A! mój ojcze! to biedna, uboga żebraczka, która się wysługuje jak może dla kawałka chleba... a pobożną jest bardzo...
— A szatan od niéj zdala cuchnie! — odezwał się ks. Petrek. — Wiedzą ludzie, co ona umie... Komu ona nieprzyjaciółką, temu się nic nie wiedzie... zna się ona ze — złém...
— Ale nie! nie!.. — przebąknęła Oda.
Ksiądz zamilkł.
— Dobrzeby było jednak, abyście jéj unikali — dokończył pisarz.
To mówiąc przybliżył się ku pięknéj markgrafównie, która niespokojnie rękami coś na stole składała.
— Ja tu do waszéj miłości — rzekł zniżając głos — przychodzę w ważnéj sprawie... w sprawie tak ważnéj...
Oda rzuciła co miała w ręku i spojrzała nań oczyma chciwemi wieści.
— Nie ulega wątpliwości — mówił pisarz — że, nie wiem kto, ale najpewniéj królowa z Sieciechem ocaliła Jaksów, przeciwko woli króla!.. Tak! okłamano pana, sprzeciwiono mu się... wykradziono ich... Siedzieli ukryci w tumie, parę dni temu gdzieś ich do innéj kryjówki uprowadzono...
Oda słuchając ręce ścisnęła białe, a usta się jéj uśmiechały złośliwie.
— Ja tego doszedłem — mówił daléj ks. Petrek — a wam to oddaję, abyście wy z tego korzystali... Król już się pono zdrady domyśla... kogo posądza? nie wiem... Trzeba abyście wy, miłościwa pani, donieśli mu o tém, gdy można będzie, potajemnie... Lecz nie wyjawiajcie, zkąd to wiecie... Niech król zapyta tylko królowę, pod przysięgą... pobożna niewiasta fałszu nie powie... Naówczas...
— Naówczas... sądzicie? — spytała Oda — że na królowę gniew jego spadnie?..
Ksiądz spojrzał na nią bystro.
— Miłościwy pan nasz — rzekł — jest w sile wieku... bez niewiasty on żyć nie może. Jeżeli inną pod tę porę umiłuje gorąco, będzie mu na rękę rozstać się z córką Dobromira...
Oda się zarumieniła mocno.
Nie była ona zbyt wstydliwą niewiastą, a współcześni historycy dają to poznać mocno, iż się nawet wydawać nią nie starała. Wiek téż i obyczaj do otwartości większéj upoważniał; w słowach nie kryto myśli, ale ją wypowiadano jawnie. Późniejsze wieki dopiero nauczyły się najsromotniejsze sprawy gładkiemi omawiać wyrazy.
Oda znać miała już pełną głowę i pierś swéj przyszłości, którą na namiętności Bolesława oparła. Poczęła téż mówić szybko.
— Król we mnie rozmiłowany... ja to wiem! Ale mnie mieć nie będzie, tylko gdy z nim obok siąść na tronie prawo mi da... Inaczéj nie... nie... nie! Wiem, że dla mnie wszystkie mu zbrzydły!
Rozśmiała się.
— Królowa zna to dobrze, radaby mnie dawno do ojca odprawić! We dworze mnie czernią, jakobym jeszcze w domu miała kochanka... co mi tam!!. młoda i piękna jestem... niech mówią co chcą... król się o to nie spyta... Zechce mnie mieć, musi przed ołtarz prowadzić...
Ksiądz słuchał trochę oczy spuszczając.
— Wszystko to wiem... i wasza miłość wierzysz téż, że ja sługa wierny cesarza, życzę, aby się tak stało jak chcecie... A kto do tego dąży, trzeba by umiał drogi sobie znaleść.
— Jakie drogi? Ja go oczyma trzymam na uwięzi, byle mi się nawinął... — poczęła Oda — królowa się krzywi, Ryksa głowę odwraca... nie dbam o to... śmieję mu się przy nich... Wczoraj gdyśmy szły, zostałam ostatnia... umyślnie... Bolesław stał z boku... pochyliłam mu się tak, że mnie pocałował. Nie widział nikt...
— To wszystko nie pomoże — szepnął ks. Petrek — póki królowa nie zostanie odprawioną do klasztoru... Jéj tam lepiéj będzie...
— A mnie na jéj miejscu! — rozśmiała się Oda.
— Więc czyńcie, pomagajcie sobie, aby to miejsce otrzymać! — począł nagląc ks. Petrek. — Powiedzcie mu o Jaksach i o zdradzie królowéj. Jeżeli to nie jéj sprawa?.. ale któżby się ważył na nią?.. no... to się oczyści...
Ks. Petrek dodał jeszcze kilka słów i szybko się oddalił. Nadchodziła godzina wieczerzy. Dnia tego na dworze ludzi było wielu.
Z dwunastu panów radnych Bolesława, połowa z nim przybyła z Gniezna, byli posłowie różni; był z Danii goniec od króla i z Rusi dwu kneziów, którym rad był Bolesław, bo ich potrzebował.
We wszystkich izbach stoły były pełno obsadzone, czeladź z pochodniami stała u ścian, gwar panował wesoły we dworcu. Pomiędzy panem a gośćmi i czeladzią, związek był jakiś żywy, tak, że ilekroć król Bolesław milczącym był i pochmurzonym, odbijało się to w otoczeniu — gdy wiedziano, że rubaszne swe odzyskał usposobienie, śmiało się wszystko, Zyg chodził inaczéj, pachołkowie i komornicy żywiéj się obracali. Wolne słowo, które się innego czasu nikomu z ust wyrywać nie śmiało, leciało aż do pańskich uszów...
Od powrotu z Gniezna raźniejszym był Bolesław, wszyscy téż za nim ochocze mieli twarze i po kątach gziła się czeladź i komornicy, a w podwórcach niebardzo téż było cicho. Rozlegały się niekiedy śmiechy bujne, z dziką siłą, niemal strachem mogącą nabawić.
Mówiono, że historyi łaziebnéj Mieszka z Bezprymem dowiedziawszy się król, gdy sądzono, że dla starszego syna okaże litość, a Mieszka zgromi, przeciwnie zdał się nią uradowany. Nie uwierzył jéj zrazu, powtarzać ją sobie kazał różnym i mruczał.
— Mieszko miałby taką dumę i dzielność!.. Zaprawdę, nie spodziewałem się po nim tego!..
I nietylko że nie zganił królewicza, lecz serdeczniejszym dlań być począł.
To mu przyczyniło dobréj myśli.
Zyg, który czytał w oczach, śmiało się teraz narażał z tłustemi i rubasznemi wybrykami swojemi. Nie marszczył się na nie pan wcale, witał je szerokim śmiechem.
Być może, iż oczy Ody przyczyniały się téż do ożywienia starego rycerza, który, jak ojciec, dla niewiast miał słabość do zgonu. Hamowała go pobożna królowa, przecie nigdy ustatkować się zupełnie nie mógł, a gorąca krew w nim grała do ostatka. Gdy opat Aron z obowiązku go czasem do pomiarkowania tych chuci nakłaniał, Bolesław milkł, korzył się, a widać było, iż do serca tego nie brał. Każdy wybryk natychmiast sowitym darem dla kościoła opłaciwszy, zdało mu się, iż już się oczyścił z niego.
Początek wieczerzy poważniejszym był, siedziała u stołu królowa, opat Aron, dwu obcych duchownych, panowie radni, posłowie. O rycerskich sprawach, orężu i wojnie mówiono: który naród najdzielniejszy, jakie miecze najlepsze, jakie hełmy najtwardsze i jak w polu się ścinać najrozumniéj. Król i jego wojewodowie mówili przypominając własne dzieje, gdzie się im i jak broń wysłużyła najskuteczniéj. Duńczyk swoich chwalił uzbrojenie, inni niemieckie, tamci włoskie, a byli tacy, co i węgierskie sławili.
Gdy tak rozprawiano, król, który rad pił i drugim nalewać kazał, wprędce się jeszcze bardziéj rozochocił. Gdy duchowieństwo dla modlitwy odeszło od stołów, a królowa téż ze starszemi się cofnęła, Bolesław młodszym niewiastom śpiewać i skakać kazał, dla oczów zabawy. Kubki chodziły gęste i śmiechy rozlegały się coraz głośniejsze, a białogłowy młodsze rade wesołości, słuchały wyrazistych oświadczeń, których im nie szczędzono.
Gdy się już tak w izbie rozochocili wszyscy, królowa Emnilda i Ryksa téż odeszła do swoich komnat.
Oda nie chciała widzieć, gdy inne szły, wmięszała się do tanecznic i przodowała im. A miło na nią było popatrzyć, gdy ciężki płaszcz zrzuciwszy, w opiętéj sukni popisywała się z kształtną swą i rozkwitłą bujno postacią.
Król téż z oczów jéj nie spuszczał, a ona, choć się zdawała zajęta zabawą, ani się zbyt od niego oddalała, ani się dała drugim zasłonić. Stała ciągle na widoku.
Mieszko rozmawiał z duńczykami, radni rozprawiali z posłami. Bolesław się zabawiał. Trwało to już długo, gdy ku markgrafównie skinął; podeszła do niego w skokach.
— Radują się wam oczy! — zawołał — cóż gdy tylko oczyma się wam radować można?
Oda ustami do góry podniesionemi coś mówiła niezrozumiałego. Po chwili rzuciła z niechcenia:
— Albo to wina moja?
— A czyjaż? — spytał król.
— Oczów, co się radują same... i na tém im dosyć — odparła Oda.
Król się zadumał patrząc na nią.
— Mnie bo was żal — poczęła jakby korzystając ze zbliżenia się markgrafówna i z tego, że nikt się nie przysłuchiwał rozmowie — mnie bo was żal...
— Jeżeli żałujecie, to pomiłujcie!.. — rozśmiał się Bolesław rozochocony.
— Choćbym i miłowała... cóż z tego? — poczęła Oda. — Ja wolna... wy niewolni...
Na to nie było odpowiedzi długo... popił Bolesław z kufla i wąsy otarł. Spojrzał na nią bystro i wyzywająco, odpowiedziała mu takim samym wzrokiem.
— Mnie bo was żal... — powtórzyła znowu — was tu nikt może tak jak ja nie miłuje, tak jak ja nie żałuje... a zdradzają wszyscy!..
— Wszyscy?! — zapytał Bolesław śmiejąc się — wszyscy?.. Ej!
— A tak! wszyscy! — mówiła Oda.
Zmarszczył się król nieco.
— Wszyscy?.. — spytał jeszcze raz.
— Wszyscy... — powtórzyła markgrafówna, — jam śmiała... ja kłamać nie umiem... Co mi tam! mogę jutro do ojca powrócić. Dawnoby czas... by i o mężu pomyśleli dla mnie... Pogniewacie się na mnie... to odeślijcie...
Z ciekawością król słuchał.
— Za cóż się ja mam gniewać?.. — zapytał.
— Za to, co powiem.
Tu zniżyła się do ucha królowi.
— Królowa nawet was zdradza! Tak!.. Skazaliście Jaksów na śmierć... ona sprawiła, że żyją...
Spojrzenie surowe Bolesława nie zmięszało ją.
— Ja wiem że tak jest.
Sądziła Oda, iż twarz króla, która łatwo gniewem się okrywała purpurowym, zmieni się i nasroży, gotową była do wybuchu i pytań.
Lecz Bolesław wyciągnął rękę do próżnego kubka, uderzył nim w stół, co znaczyło, by go podczaszy napełnił; twarz mu się nie zasępiła, owszem, uśmiech po niéj się przesunął.
— A!.. ty niemiecka dzierlatko! — rzekł — szpaczku ty, co tak szczebioczesz ładnie i żwawo, kto ci to takie baśnie przynosi?.. Wy we wszystko wierzycie?
Oda zarumieniona stała.
— Wierzę prawdzie... cały dwór o tém już prawi! — zawołała.
— A kto wam mówił o tém?
Oda zacięła usta; sama nie wiedziała, na kogo to złoży i czém się wytłumaczy.
— Mnie... a! niewiasty!.. Tylko o tém na dworze prawią... A kto miał uczynić? wiedzą wszyscy! Pobożna królowa... Myślicie — dodała — że ja, gdybym żoną była, uczyniłabym kiedy co przeciw pana woli? ani dla rodzonego brata!!.
Bolesław nie odpowiedział słowa.
Szpiegująca go oczyma markgrafówna zrozumieć już nie mogła, co myślał, ale mówić o królowéj nie chciał widocznie.
Zwróciła się więc w inną stronę.
— Królowa... ja nie wiem... a drudzy Sieciecha winią... Córkę miał za Jaksę zaswataną...
Białemi zębami rozśmiał się król i ramionami ruszył.
— Co więcéj?.. praw, sroczko różowa! choćbyś nic do rzeczy paplała, zawsze cię słuchać miło. Hej! młodość wionie od ciebie, jak na wiosnę od świeżych pączków brzeziny, gdy się rozwiną. Gdy przy mnie stoisz, zdaje mi się, że i mnie inne lata wracają. Praw... co chcesz... a zbliż się do ucha... Wszystko ci wolno.
Uraziła się nieco Oda, choć słowa były pochlebne.
— Nie takam ja krótko widząca jak myślicie! miłościwy panie! — zawołała żywo.
— Krótko widząca, łatwo wierząca! — rozśmiał się król. Wolno ci to, bo za to warkocz dziewiczy masz długi!
Co mi u niewiasty po rozumie, kiedy krasy nie ma... U niéj cały rozum w krasie, i póty rozumu co młodości.
Oda stała nadąsana.
— Praw, praw! mówił Bolesław! a no i to wiedz, że komu ja rzekłem, iż umrzeć ma, ten umarły i pogrzebiony... a ktoby mi go z ręki chciał wydrzeć, z nim téż pójdzie tam, z kąd nie wracają... Moja wola i o tysiąc mil sięga... Rozumiesz to...
— Było to niegdyś, miłościwy panie... było — a dziś... tyś już ciężki! tyś głuchy gdy nie chcesz słyszeć... i ślepy, gdy ci widzieć nie miło!!
Skinęła ręką i żywo odskoczyła, jakby odejść chciała. Król rad był ją powstrzymać, pierzchnęła. Zdało się jéj, że na ostatku trafiła mu w serce i strzała utkwiła...
A król siedział tak spokojny, jakby posłuchał piosenki, i wnet się obrócił do tych, co o wojnie prawili, zagadując ich o zbroje i młoty...
Późno w noc ruszył się wreście Bolesław, i dwór cały z nim, choć po izbach jeszcze niektórzy zostali u dzbanów, rozgadani. Sieciech i komornicy prowadzili go do sypialni.
Zyg téż szedł probując czy mu się jeszcze raz rozśmieszyć nie uda.
— Miłościwy panie — mówił — Sieciechowi staruszkowi dać było spocząć, a zamiast ochmistrza Markgrafiankę dziś było ochmistrzynią mianować...
Król go ręką po głowie klapnął bez gniewu.
— Onaby pewnie bardzo nie była markotną — dodał Zyg.
Widząc uśmieszek na twarzy, błazen daléj ciągnął.
— Tylko z ks. Aronem bieda... bo oni o wszystkiem na dworze muszą wiedzieć, a mało co im do smaku...
— Milcz — nicponiu! — groźno ofuknął król i silnie go uderzył. — Na księży nie śmiéj rwać się z językiem... bo ci go oberznąć każę.
Zyg skulił się wpół, syknął i wysunął rękę pocierając miejsce, w które został uderzony.
Prowadzący króla z pochodniami do sypialni, doszli do jéj drzwi tylko; tu postawiono straż, a dwaj komornicy i Sieciech tylko towarzyszyli Bolesławowi do łoża, na które rozebrany, legł natychmiast.
Sieciech stary odchodzić miał, gdy go król znakiem, który zrozumiał, zatrzymał. Często bardzo dawał mu na dzień następny rozkazy, czekał więc na nie sługa, ale Bolesław nie odezwał się, aż wyszli służebni.
Ręką skinął, aby się doń Sieciech przybliżył.
— Słuchaj ty — stary — rzekł — co mi tu trutnie do uszu przynoszą, na królowę i na was, o tych nieszczęsnych Jaksach. Nie dośćem się niemi namęczył póki żyli, nie dość ich śmierć odżałował, jeszcze z grobu mnię prześladują. Kto tu zmyśla baśni, że królowa i wy, dla córki waszéj, z pod moich rąk ich wyrwaliście i żywicie! Kto to mówić śmie, i powtarzać. Ja o tém dwakroć już słyszę, a nie radbym trzeci raz téj wieści!! Ogłoście mi po dworze, kto będzie śmiał się z tém nosić i mówić o tém... nie jak psu odszczekiwać mu każę pod ławą, ale jak psa go nę lub ubić każę.
Sieciech słuchał zbladły i osłupiały; gdyby nie mrok w izbie oświeconéj tylko ogniem komina, którego blask do łoża nie sięgał, Bolesław poznałby był na twarzy sługi przerażenie i niemal znanie[28] się do winy. Starzec drżał — potrzebował zebrać myśli, nimby się zdobył na słowo.
Król mówić już przestał — czekał na odpowiedź, Sieciech stał oniemiały...
— Słyszeliście i wy pewnie o tém? — dodał król — lub może wam w oczy nie śmiano tego rzec, boć was winią. Winią królowę. Bezecne języki jadowite, śmią na świętą porywać się niewiastę. Któraż już na świecie bezpieczną będzie, gdy ta nie jest poszanowaną, co nikomu nigdy nie uczyniła zła, a tyle robiła dobrego? Słyszeliście wy o tém?
Sieciech coś mruczał tak niezrozumiałego, iż król pewnie niedosłyszał słów jego, ale mu nie szło o odpowiedź.
— Nie wytrąbiać tego... bo nie warto — dodał — ale powiedzieć starszyznie, kto mi to nosić będzie śmiał, tego ukarzę jak psa.
To rzekłszy król się kożuchem osłonił, byłto znak odejścia, Sieciech posunął się ku drzwiom, niepewnym krokiem, pełen jeszcze niepokoju i trwogi. W pierwszéj chwili wyszedłszy z komnaty, chciał natychmiast o radę biedz do opata, i z przestrogą do królowéj — lecz północne koguty piały, nie pora była.
Oprócz współbiesiadników króla, we dworze spało wszystko.
Starzec, który się nigdy do żadnych knowań nie mieszał, widział przecie jasno co się tu działo, rozumiał więc dobrze, iż królowi donieść mogli tylko ci źli ludzie, co pobożną Emnildę zgubić pragnęli, a dla swych widoków, w jéj miejscu, młodą Odę postawić. Nie śmiałby był badać króla od kogo to miał, lecz z rozmowy cichéj z markgrafówną, na którą patrzał z ubocza, odgadywał, że ona to Bolesławowi przynieść musiała. Ona jedna.
Któż drugi? Kto był ten skryty nieprzyjaciel, tego odgadnąć nie umiał.
Ze zwieszoną na piersi głową wysunął się Sieciech do mieszkania swego, nazajutrz zamierzając o tém uprzedzić opata naprzód, potém oznajmić królowéj.
Sen go téż prawie do brzasku nie wziął, i gdy się dwór ruszać począł dodnia, wstał z łoża niespokojny. Opat Aron zwykle rano odprawiał w tumie mszę świętą, tak by późniéj być na króla zawołanie.
Tu naprzód pospieszył stary, swoje obowiązki dworskie zwierzywszy zastępcy. Opat się modlił już w zakrystyi gdy do niéj wszedł Sieciech, na którego twarzy pomięszanie widać było. Sama jego przytomność tu niezwykła, już opatowi dawała do myślenia. Lękał się, aby coś królowi się nie przytrafiło.
Wyszli wnet razem nie do izby, bo się ścian lękał stary, lecz w podwórze katedry. W krótkich słowach opowiedział Sieciech powód przybycia.
Opat Aron ręce załamał — lecz gdy doszedł do końca powieści, uspokoił się znacznie...
— Król dzięki Bogu — rzekł — żadnéj do tego nie przykłada wiary... lecz — kto i jak odkrył tak pilno strzeżoną tajemnicę? kto ją zdradził złośliwie?
O tém próżno myśleli oba, odgadnąć było trudno... Opat wrócił wnet do księży przy tumie, a ochmistrza nazad odprawił, aby wcześnie a oględnie królowę ostrzegł. Tu nie potrzebował śledzić długo, by dojść, że biedny stary stróż dał się na słowo jakieś wyciągnąć ks. Petrkowi.
W ten sposób wszystko się tłomaczyło. Ks. protonotaryusz pochlebiał sobie od dawna, iż umiał się wkraść w łaski i posiadł zupełne zaufanie opata.
Nie znał jednak — opata Arona, którego kroniści niemieccy zowią: „z sukni duchownym, z natury lisem;“ był on nierównie przebieglejszym, niżeli się wydawał. W obejściu się pełen prostoty, na pozór otwarty... ostrożnym był i bacznym.
Wiedział dobrze, iż cesarscy przyjaciele, niemieckie duchowieństwo, które sobie do zwierzchnictwa nad kościołem polskim prawa rościło, mieć będą na dworze Bolesława swych ludzi i donosicieli; znał stosunki ks. Petrka z Dziewinem, i dla tego trzymał się go, iż przezeń dowiadywał się Henryk cesarz i arcybiskup o tém tylko, co opatowi dogodnie było im dać wiedzieć. Zdrada protonotaryusza nie była dlań tajemnicą, używał jéj jako narzędzia — nie dając poznać po sobie, iż świadomym jest wszystkiego.
Tak samo jak cesarz na dworze Bolesława miał swe sługi, Bolesław sowicie opłacanych ludzi trzymał w Dziewinie i gdziekolwiek cesarz przebywał... Miał ich w Rzymie, a gdy ostatni raz papież Benedykt zjeżdżał do niemiec, skorzystano z tego, by w jego otoczeniu zjednać sobie przyjaciół.
Chytry ks. Petrek wcale nie posądzał opata o grę tak mądrą...
Z tumu wprost ks. Aron poszedł do protonotaryusza. Znalazł go na modlitwie. Widzieliśmy, że byłto człowiek, mimo swéj zdrady, pobożny, bo nawet gorliwość religijna pobudką dlań do niéj była...
— Mój ojcze — odezwał się wchodząc — gdy tamten modlitwę dokończył. Możecie mi oddać usługę wielką.
Zaniepokojono króla plotką nie do wiary o jakiemś ocaleniu i wykradzeniu Jaksów, król jest w wielkim gniewie na tych co to wymyślili. Kazał Sieciechowi ogłosić we dworze, że jak psa ukarze, kto będzie śmiał powtarzać tę baśń.
Nie słyszeliście wy o tém? nie wiecie kto może być jéj sprawcą?
Ks. Petrek udał wybornie zadziwionego, przejętego i począł dopytywać, czy uchowaj Boże, nie zaszkodziło to „świętéj pani“ lub „czcigodnemu Sieciechowi?“
Uspokoił go opat odpowiedzią, że złośliwa baśń, na to była stworzoną zapewne, aby pomiędzy królem a królową zasiać nieufność i obudzić niechęć, lecz wielki rozum i serce pańskie odgadło cel, i sprawca tylko mógł ucierpieć na tém.
Ks. Petrek stał widocznie pomięszany, starając się niepokój ten pokryć troskliwością o świętą panią i czcigodnego starca. Nie wiedział co począć, bo się lękał, aby król na zapytanie Arona, nie wyjawił mu, że od niego to słyszał. Przyznać się nie chciał i nie widział sposobu, którego właśnie szukał w głowie, aby z siebie winę kłamstwa i zatajenia zrzucić.
Nie pozostawało mu nic innego, jak fałszem nowym — obałamucić opata, w którego zaufanie dla siebie miał wiarę. Po chwili milczenia i namysłu, skłonił głowę i boleściwie ręce rozkładając — odezwał się cicho.
— Muszę się przyznać, że mnie o tém już wieści doszły, iż królowi coś podobnego doniesiono. Ogarnęła mnie trwoga wielka, a że waszéj przewielebności nie było naówczas, probowałem sam umysł króla odwrócić od podejrzeń. Mówiłem z nim o tém.
— Jakże przyjął? — zapytał chłodno opat.
— Z oburzeniem — zawołał ks. Petrek.
Milczenie krótkie przerwało rozmowę, protonotaryuszowi brakło wyrazów, mięszał się, widocznie był nie swój. Przebiegły opat zdawał się tego nie widzieć i nierozumieć.
— Jak sądzicie? — zapytał — kto mógł być sprawcą?
— Cóż ja o tém sądzić mogę! — z pokorą wielką począł pisarz — ja, który tu siedzę zamknięty, do niczego się nie mięszając, czas pędząc na modlitwie i pracy? Obcy jestem temu, co się tu dzieje — przypadkiem chyba wieść mnie jaka dolecieć może... Wasza przewielebność znacie lepiéj i ludzi i sprawy, które jakby siecią opasują miłościwego pana naszego!! Wszędzie złych pełno.
Podniósł oczy ku niebu i zamilkł.
Opat patrzył nań z rodzajem chłodnéj ciekawości, po twarzy przebiegały jakby strumienie jakieś wstrząsające jéj rysami, hamował się jednak — Petrek był mu potrzebny.
Protonotaryusz miał czas ochłonąć i uspokoić się nieco.
— Mówmy więc o czém inném — siadając w krzesło u stołu — począł opat zwolna.
Nie tajno to wam, miły bracie, że król korony od Ojca świętego pragnął, jako potwierdzenie tytułu i wieńca, który od świętego przyjaciela swojego cesarza Ottona otrzymał. Życzył sobie pan miłościwy wprost się udać do ojca świętego, aleśmy go przekonać zdołali, iż cesarza ominąć i bez jego woli nic się uczynić nie da. Drogi mamy do stolicy apostolskiéj zamknięte. Cesarz wszechwładnym jest od granic naszych począwszy do Rzymu, ani posłyby nie doszły do niego, ani powrócić do nas mogły z koroną...
Petrkowi oczy pobłyskiwały — głową potwierdzał w milczeniu. Nie spodziewał się takiego zwrotu i choć nie okazywał zdziwienia, w duszy wielce był zdumionym. Mówił sobie słuchając.
— Zaprawdę, jeżeli pozwolenie[29] cesarskiego czekać będziecie — poczekacie na nie długo!!
Opat zwolna ciągnął dalej.
— Cesarz właśnie na przyszłe święta wielkanocne do niemiec ma zjechać, potrzebujemy męża rozumnego, życzliwego, sprzyjającego królowi i jego sprawie, któryby na dwór arcybiskupi z tém jechał, i sprawę o koronę opiece jego powierzył...
Padło oko królewskie i moje na was, mój ojcze...
Ks. Petrek spojrzał i drgnął.
Chlubno mu było zostać posłańcem króla, dogodnie mu się zdawało w ten sposób zapobiedz aby Bolesław upragnionéj nie otrzymał korony; lecz zarazem niepokój go przejmował, kto tu w jego miejscu stanie na straży?
Pochylił nizko głowę z dziękczynieniem pokorném.
— Miłościwiście nadto dla mizernego sługi waszego — odezwał się słowa cedząc powoli — ani śmiem pochlebiać sobie, bym dostojeństwa był godzien i podołał wielkiemu celowi. Słabe ramiona, wątłe siły moje!
— Król was wysłać pragnie! — dodał opat — nie możecie się woli jego opierać. Dane wam będzie na podróż co potrzeba, byście godnie przedstawiali u dworu, wielkiego króla naszego... Wezwijcie w pomoc ducha świętego, i sposóbcie się do drogi.
To mówiąc i wymówek nie słuchając wstał opat, ks. Petrek milczał rad i zafrasowany razem. Odprowadził go do drzwi, nie pewien jeszcze, czy go spotkało szczęście, czy się gotowało niebezpieczeństwo.
— Lecz — odezwał się nieśmiało, do odchodzącego już — któż mnie tu wam zastąpi, jeśliby pismo jakie sporządzać przyszło?
— O téj potrzebie wątpię — rzekł opat — w pilnym razie, ojciec Paweł wezwanym być może z Trzemeszna.
Opat szedł już daléj, gdy protonotaryusz o drzwiach otwartych zapomniawszy, stał w nich jeszcze rozmyślając nad sobą. Zwolna potém przymknął je wracając do izdebki. Stanął u ognia zapatrzony w żar czerwony.
— Miałżeby opat być tak przebiegłym, by mnie chciał zwieść i okłamać? — rzekł w duchu. — On? mnie! miałżeby posądzać! chcieć się pozbyć!
Uśmiech mu skrzywił usta.
— Nie — nie może to być — odrzucić nie mogę poselstwa, będzie ono i mnie służyło...
Dumał długo chytry zwolennik cesarski, lecz widział, iż musiał być posłusznym. Żal mu tylko było w chwili, jak mu się zdało, stanowczéj i ważnéj, dwór opuszczać; trapiło go to, iż cichą swą robotę podziemną, na czas porzucić będzie musiał...
Opat śpieszył już do króla, aby go schwycić wprzód nim wrzawa dworska otoczy.
Bolesław zobaczywszy ulubieńca swojego, pośpieszył go powitać pocałowaniem ręki... a na widok jego starszyzna, którą był przywołał dla narady, natychmiast pierzchnęła. Zostali sami.
— Miłościwy panie — szepnął opat — ks. Petrka się nam pozbyć ze dworu potrzeba, inaczéj to co przedsiębierzemy dla otrzymania korony z Rzymu, nigdyby się nam nie powiodło. Ze swéj celi ma on oko i ucho wytężone na wszystko...
Dałem mu wiedzieć, że się już wcale u papieża, omijając cesarza Henryka, starać o nią nie myślemy. To ich uspokoi. Wyprawiam protonotaryusza do cesarza... choć wiemy dobrze, iż nam odmowną odpowiedź przyniesie. To nam da czas dróg innych probować. Zbyć się go ztąd na teraz jest nieuchronném. Oznajmiłem mu już o podróży...
Król się uśmiechnął.
— Czyńcie jako się wam zda najlepiéj — rzekł — jam przy was, gdy o mądre chodzi sprawy — prostaczkiem, Petrek nam przydatny — ale z nim igramy jako z ogniem... który i strawę zgotować pomoże i strzechę zażegnąć.
— A najlepiéjby może było, napisać na dwór cesarski, do tych co nam sprzyjają — dodał opat — aby naszego posła tak gościnnie przyjmowano — by się rychło oddalić i wracać do nas nie mógł.
Opat głową potrząsł znacząco.
— Dla niepoznaki — rzekł w końcu — miłość wasza odprawi go obdarowanym i z pilném zachęceniem do wiernéj usługi, z obietnicą nagrody.
Bolesław, który oczy miał z poszanowaniem wlepione w mówiącego, był przy nim niemal pokornym i posłusznym. W tych sprawach czuł najlepiéj wyższość jego.
— Uczynię jak mi powiecie — rzekł — lecz któż nam listy do Rzymu ułoży? kto powiecie?
— Z Trzemeszna i Tyńca sprowadzimy wiernych ludzi — mówił opat — a ci tajemnicy nie zdradzą. Nie jedno lecz trzy różnemi drogi wyślemy poselstwa do Rzymu, a daj Boże aby chociaż z nich jedno dostało do apostolskich progów, i do nas wróciło. Wiedzą cesarscy dobrze, iż się o koronę staramy, nie złudzi ich to, iż się do Henryka udamy o nią! Na wszystkich gościńcach czatować będą, podróżnych chwytać i listów szukać, na wszystkich drogach zabiegać.
Westchnął opat Aron.
— Kogoż wyślecie? — zapytał król.
— Dobierzemy duchownych, dodamy im dzielnych rycerzy ku obronie — mówił opat.
— Stoigniew stary do jednego z poselstw zdatny — przerwał Bolesław.
— Znajdziemy i innych — dodał zamyślony opat Aron. — Zostaw mi to miłościwy panie... rozmyślać i modlić się będę, ani chcę byście wiedzieli co i jak uczynię — bym niepokoju nie przymnażał... Biorę to na barki moje, a Bóg miłościwy wesprzeć zechce sługę swojego.
Radosném, błyszczącém okiem spojrzał Bolesław na Arona.
— Ojcze mój — zawołał — nie dla téj już siwiejącéj głowy korony mi potrzeba... dopóki ona oczu nie zamknie, królem będę i bez niéj — trzeba mi jéj, abym nią pokrył kraj od Dunaju do Bałtyku i rozpaść mu się nie dał, trzeba mi jéj, aby na skroń Mieszka przyniosła błogosławieństwo i duchem ją bożym oświeciła. Nie dla siebie jéj pragnę... Ten sam ojciec nasz rzymski, co wchodzącemu do Rzymu cesarzowi złotą kulę ziemską na znak panowania dał w ręce, i błogosławił zwycięztwom nad Saracenami, niech mi koronę pobłogostawi[30], ażeby dzieło ojca i moje w niwecz się nie rozsypało. Nie sobie ale synowi łaski jego pragnę... a potém — umrę spokojny!
Opat Aron ręką krzyż zakreślił w powietrzu, i król wiodąc go wyszedł do stołów, przy których nań goście i dwór oczekiwali.
Ranek był jakby dla łowów wybrany, i pod szczęśliwą wróżbą, wyjechali za klasztorne wrota Jaksowie.
Świat im się śmiał cały! Zdawało dawne powracać życie w Jaksowych borach, za owych dobrych czasów, co się tak źle skończyły.! Twarze ich jaśniały na przemiany to radością, że znowu wolném borów oddychali powietrzem, to smutkiem oblekały gdy przypomnieli, że dawniéj mieli poczet liczny przy sobie, że im własne psy radośnie naszczekiwały, a łowiecka gromada śpiewała stare pieśni myśliwskie.
Już ni téj zgrai głosu — ni tych ludzi śpiewu nigdy słyszeć nie mieli i tych domowych progów oglądać, za któremi dusznie tęsknili. Lecz po cóż boleć za tém co się wymodlić nie mogło? Uśmiechali się spoglądając na lasy.
Stały one w pogodnego dnia blasku: okryte szronem lśniącym: ciche, majestatyczne, tajemnicze, wabiąc ku sobie.
Ranek zimowy był cudny. Niedawno trochę śniegu przypadło — potém mokry śnieżek w wilgotną mgłę się zamienił, która do drzew i traw przyrosła mrozem... Każda gałązka, każde zdziebełko małe przystroiło się w białą, połyskującą szatę, i w niéj to nawet, co dla oka, pospolitych dni niewidzialném było, stało się widoczném. Las zdawał się gęstszy, gałęzie obfitsze, a na ziemi co pozostawiła jesień, odżyło w bieliźnie zimowéj, jakby wskrzesone do nowego pośmiertnego żywota.
Stały puszcze ciche, otwierając swe głębie — a nigdy może obu Jaksom nie wydały się tak cudownie pięknemi jak teraz. Konie ich teraz wypoczęte, rade swobodzie prychały i szły lekko a raźno...
Rozglądali się po okolicy dobrze, aby napowrot znaleść drogę.
Własnemi téż ślady mogli nazad dostać się do klasztoru...
W okolicy niepłoszonego zwierza obiecywało się dosyć — lecz na drobnego się nie myśleli porywać.
Czuć było las stary jeleniami, kozami, może niedźwiedziem i dzikiem. Andruszka i Jurga, jadąc spoglądali czy gdzie nie dojrzą tropu... Lecz lisie i zajęcze obojętne im były. Spieszyli głębiéj się w bór zapuścić, jakby powracali do domu. Czuli się w nim swojsko, wszystko choć w okolicy nieznanéj, zdało się im znajomém, przeczuwali niemal doliny, zakręty i gąszcze, które mieli spotykać.
Jechali cicho, czasem spoglądając na siebie i mówiąc oczyma.
— Jak nam tu dobrze!
— W klasztorze — odezwał się Andruszka — ludzie mili i gościna uprzejma — niech im Bóg za schronienie płaci... lecz zawsze to więzienie.
— A ludzie ci w niém po dobréj woli żyją, i Odon powiada, żeby swéj celi za królewskie nie zamienił pałace.
— Święci są — dodał Andruszka — a no świętych trzeba, żeby wytrzymać z niemi.
Straszne życie! każdego dnia wraca jednakowe... zawsze téż same...
Usnąć z niemi można...
— A oni weseli są i z twarzy ich widać, że szczęśliwi — rzekł Jurga.
— Inni to jacyś ludzie — odparł starszy — chyba w sobie wojaczéj krwi nie mają.
Gdy tak mówili rozpatrując się po lesie, Jurga syknął wskazując tropy świeże. Poznał w nich pisanie dzika, który powlekał leniwemi nogami i śnieg pokreślił za sobą.
— Oni czytają z karty — rzekł Andruszka śmiejąc się — a my lepiéj za to od nich po ziemi...
Jakbym dzika widział i miarębym jego dać gotów.
— Swieży[31] ślad! — zawołał Jurga — dotrzyjmy.
Ruszyli śpieszniéj, rozstępując się nieco, tak aby odyńca tropy w pośrodek wziąć między siebie...
W kilku miejscach wałęsający się wieprz probował ryć, ale zamarzłéj ziemi nie naruszywszy, porzucił.
Oba Jaksowie zapomniawszy już owszystkiém[32], z oczyma wlepionemi w ślady zwierza, gorączkowo doganiać go zaczęli... Zdala widać było, jak kłodę ciężką, przysiadłego ogromnego odyńca, z najeżoną sierścią, z bielejącemi kłami, z ryjem olbrzymim. Ten się nierychło, zobaczywszy ich ruszył szparko, ryknąwszy krótko, i począł uchodzić...
Zwierz był niezmiernego wzrostu, niezgrabny, ciężki, ale straszny siłą. Wpadł na zaspę śniegową, w któréj się ukrył prawie do grzbietu i wyskoczył z niéj na kłodę, przy któréj śnieg się nagromadził. Za tą chrust był i gąszcz powikłana, a z téj mu się dobyć znowu przychodziło z trudnością — gdy Andruszka dopadł go pierwszy i oszczepem żgnął po grzbiecie.
Uwiązł ci on w boku odyńca, lecz śmiertelnego nie zadał ciosu, Jurga z drugiéj strony zabierał się go dokonać, gdy rozjuszone zwierze, koniowi jego nogi przednie kłami podcięło.
Koń i jeździec padli razem tuż obok wieprza, który paszczęką krwawą bronił się wściekle... Przytomności swéj winien Jurga, że w téj chwili miecza dobywszy, uskoczył i z boku nim tak zręcznie uderzył iż dzik, krwią żygnąwszy, padł dogorywając...
Drogo to było okupione zwycięztwo, bo koń miał nogi rozcięte, a jedna z nich na skórze się tylko trzymała. Biedne zwierze tarzało się pasując z bólem i śmiercią. Jaksowie stali przerażeni wypadkiem... Konia Jurdze żal było niemal jak przyjaciela, ręce załamał nad nim.
Wiedział, że go ocalić nie potrafi i oszczędzając mu boleści, gardło poderznął, przez litość — Andruszka zsiadł ze swojego, który się żachał i rwał.
Stali niemi nad swą nieszczęśliwą zwierzyną, niewiedząc sami co z nią poczną i z sobą.
Wprawdzie oddalenie od klasztoru nie było tak wielkie, ażeby się do niego pieszo nie można było dostać — lecz odyńca nie mogli myśleć zabrać z sobą. Końby go nie udźwignął, a im obu zaciągnąć byłoby ciężko. W klasztorze téż chyba dla obcych mógł się na co przydać odyniec, bo tu mięsa czworonogich nie jadano.
Strata konia bolała obu okrutnie, Jurga czuł się winnym, i wyrzucał ją sobie. Zajęli się tak mocno doznaną stratą i rozmyślaniem co daléj robić mają — bo do klasztoru chyba powracać trzeba było natychmiast, a dzień im przepadł cały — że ani słyszeli, ani spostrzegli, gdy tuż ku nim nadbiegł konno jeździec i stanął... Nie widzieli go jeszcze, ale dwa psy bure już się im pod nogi do zwierza rzuciły.
Z nich się dopiero domyśliwszy, iż ktoś zbliżyć się mógł i pochwycić ich tu z nienacka, podnieśli oczy strwożone... Andrsuzka[33] uchodzić chciał, ale brata zostawić nie mógł.
Jeździec, którego koń sapał i bokami robił, był im szczęściem nieznany; człek już nie młody, odziany dziwnie, wyglądał dziko i stanu jego odgadnąć było trudno.
Konia miał pod sobą mierzyna grubego, okrytego zimową siercią grubą i najeżoną. Ponad nim widać było zgarbioną nieco silną budowę człowieka, okrytego kożuchem niedźwiedzim włosem na wierzch włożonym. Na głowie czapka ze łba meszki, z białemi kłami, nadawała mu straszne oblicze, z pod niéj długie pasma włosów na pół siwych i brodę na dwoje rozdzieloną, rozczochraną, policzki żółte i oczy czarne widać było... Uzbrojenie miał staroświeckie, ciężki topór, mieczyk mały, dzidę w ręku. Zgarbiony trzymał się na mierzynie i milcząc spoglądał na dwu braci i leżącego konia i dzika. Z pod wąsów można się było domyśleć uśmiechu szyderskiego, z mową wcale nie śpieszył. Stał jakby był w domu i jakby czekał by go ci obcy pierwsi zagadnęli. Oni téj najmniejszéj do tego nie mieli ochoty.
Wreście, nie pozdrowiwszy ich po chrześciańsku, co ich uderzyło obu, stary zawołał.
— Droga zwierzyna! Zkąd wy?
Andruszce się nie bardzo odpowiadać chciało, ale był rad zbyć go.
— Byliśmy w gościnie u ojców na Tyńcu — pozwolili nam zapolować, a no łowy nie samowite...
Zmierzył oczyma nieznajomy obu — wspomnienie o ojcach i Tyńcu nie zdawało mu się do smaku...
— Pewnie królewscy jesteście, odedworu? — zapytał.
— Jesteśmy wojacy — nie dworacy — odparł Jurga.
Stary głową pokręcił.
— Co myślicie poczynać? — spytał.
— Wracać, jeden pieszo, drugi z koniem — rzekł Jurga.
— A dzik?
— Możecie go sobie wziąć, jeśli chcecie — odezwał się Andruszka — nam się on na nic nie zdał?
— Naprawdę? — spytał stary — wieprz co się zowie zdrów i wypasł się bodaj u mnie, rad mu będę.
Ale ja darmo podarków nie biorę, niedaleko ztąd moja dziura... spoczniecie u mnie. W klasztorze o smaku mięsa zapomnieliście, a i miodu oni sycić nie umieją, te czarowniki z za morza.
Ręką pogardliwie rzucił.
— Wracać bo nam trzeba — odezwał Andruszka niespokojnie.
— Wrócicie wczas, drogę wam pokażę — mówił stary, gościną ubogą gardzić się nie godzi.
I pomyślawszy dodał...
— Może nie macie ochoty iść, nie wiedząc do kogo? Stary jestem człek, którego ojcowie niegdy cały ten kraj do koła trzymali. Nasz on był. Dziś u nas nikt nic nie ma, król jeden wszystko... Nowa wiara, pany nowe, jam starych lat człowiek i żebrak...
Została mi zagroda i prawo do łowów. Resztę mnichom dano... zabiorą tu oni do koła co zechcą. Któż tu panem jeśli nie oni. Król ich pierwszy sługa.
Zdumiony Jurga wtrącił.
— Nie jesteście chyba chrześcianinem?
— Albo ja się ciebie pytam — odparł dumnie stary — z jakim ty trzymasz bogiem?
Zamilkł nieco.
— Chcecie do Starżowéj skały — rzekł po chwili — dobrze... nie... to niech dzik gnije, a wy bywajcie zdrowi... ale... po staremu... gościną się gardzić nie godzi...
Spojrzeli po sobie bracia. Niebezpieczeństwo im u tego człowieka, co się dziczył na króla i na nowe sprawy, nie groziło żadne... ciekawość brała. Skinęli ku sobie. Andruszka dziękując głową skłonił. Stary małego prostego rożka dobył z za odzieży i dwa razy krótko się odezwał.
Stali czekając, gdy dwóch ludzi z gąszczy nadbiegło z oszczepami. Głowy mieli postrzyżone, choć odrosłe i widać w nich było albo niewolników lub porabięta[34]. Powrozy mieli na plecach, oszczepy w ręku, odkryte włosy bez czapek. Stary im pokazał dzika ręką, a sam nie mówiąc nic ruszył. Jurga na konia brata skoczył z tyłu, siądzenie swe zabrawszy na plecy.
Nie mówiąc słowa prowadził ich z sobą stary Domosul Starża. Nie słyszeli o nim w klasztorze dotąd, ale człek był z buty, uporu i dzikości znany. Przez nie on włości potracił, a nie chcąc się ochrzcić, zupełnie od ludzi odłączył. Mieszkowi i Bolesławowi wypowiedział posłuszeństwo, ziemie sobie dał pozabierać i przez litość tylko do żywota go zostawiono na starym gródku, nie broniąc mu łowów, i na jego sprawy patrząc przez szpary. Szanowano w nim krew starą władyków téj ziemi dawnych, dawano mu dożywać w tém, co on swoją dziurą nazywał.
Lasem jadąc poczęli się spinać na górę, u któréj wierzchu widać było okop stary i tyny mocne. Wrota z bierwion ogromnych same wyglądały jak ściana jakiegoś gmachu. Z po za nich i wału nic widać nie było. Gdy u nich stanęli, dzidą uderzył trzykroć Domosul i szeroka furta się otworzyła, za którą wązki most na wysokich stał palach. Za nim w podwórcu tak nędzne szopy z chrustu i ladajakie klecie widać było, iż litość brała nad tym, co w nich mieszkać musiał. W pośrodku trochę pokaźniejszy dworek z przedsieniem na słupkach zdawał się być Domosulowym.
Tu téż on stanął, a wnet postrzyżone parobki, podobne tym, których w lesie widzieli, przybiegły konie zabrać do szopy.
Nic nie mówiąc Domosul wszedł do dworu, pełnego niewiast ubogo w szare płótno poprzybieranych.
Była to służba pańska, gdyż rodziny nie miał. W izbie, do któréj wprowadził, panował taki nieład, dym, walało się tak śmiecie po kątach, iż w niéj nawet posadzić gdzie nie było gości. Przeprowadziwszy przez nią gospodarz, nie mówiąc nic, przodował daléj przez komorę nielepszą, z któréj poczęli iść jakiémś podsieniem na słupach podpartém, a to się w przeciwną góry stronę zniżało i schodziło, gdzie? dostrzedz nie mogli.
Otwarł drzwi Domosul i spojrzawszy na Jaksów rzekł.
— Idźcie za mną, do staréj Jamy dojdziemy... zobaczycie starą jamę, kędy lwy spoczywały...
Odwrócił się i szedł wiodąc ich daléj za sobą. Z podsienia zstępowali jakby do lochu w górze wykutego, w którego ścianie z jednéj strony porobione były otwory, przepuszczające światło.
Zchodzili ciągle w dół, Domosul drugie drzwi popchnął i znaleźli się w izbie na pół w skale, pół w twardéj ziemi czysto i pięknie wykutéj. Gdzieś wysoko rosnące drzewa korzeniami poprzechodziły aż do podziemia i sploty ich zwieszały się u sklepienia, jakby umyślnie dla ozdoby poczepiane. Z okopcenia ścian i wytarcia znać było, że nie od dziś tu ludzie mieszkali. Z izby wielkiéj, w któréj téż kilka otworów światło dawało, drzwi w ziemi wiodły do innych znać mieszkań i kryjówek podziemnych. Po nad niemi w wyżłobieniach, z niemałém zdziwieniem ujrzeli, Jaksowie stojące nieforemne bałwanki z drzewa, z ponasadzanemi w oczach, u pasów i na głowach kamykami.
Przy jednéj ze ścian kamieniami obłożone było ognisko, na którém olbrzymie dwie suche gorzały kłody, a dym wymykał się otworem, który po nad grzbiet góry wychodził. Wszystko tu było osobliwe i dziwne, jak gospodarz tego domu. Mnóstwo skór uściełało ziemię, do ścian poprzybijane były rogi jeleni, kozłów i łosiów, na nich wisiały odzieże, futra, opony stare, broń odwieczna. Stół dębowy w pośrodku siedział na pniach wkopanych w ziemię. Zamiast ław były kute siedzenia dokoła, kożuchami pookrywane.
Domosul wprowadziwszy ich tu, słowa nie mówiąc, zwrócony ku nim, rękami obiema powitał.
— Dziwujecie się może! — odezwał się spoglądając na nich — a no mi się stare dworzysko spaliło, więcem wciągnął do jamy, kędy praszczury nasze siedziały. I dobrze mi tu... ciepło i cicho...
W istocie mimo mrozu na dworze w podziemiu czuć było aż do zbytku ogień, który je ogrzewał. Otwory pozatykane były błonami sosnowemi, cienkiemi tak, że żółtawe światełko przez nie wchodziło. Zaraz za gospodarzem wbiegło pacholąt dwoje, bosych, w kożuszkach, a tym kazano, aby wnet jedzenie było.
Siedli rozpatrując się Jaksowie, Domosul przypadł téż napół na skórach. Oręż, który wisiał na ścianach, mógł ciekawość obudzić, bo podobnego już za Bolesława nie oglądano. Były tam jeszcze miedziane miecze z rękojeściami małemi i tarcze stare, porąbane w bitwach zapomnianych; kolce, wężownice i siekiery bojowe, poosadzane na potężnych drągach, a niektóre z nich złoty drut oplatał.
Domosul zrzucił z siebie ciężkie okrycie i stanął przed nimi w kaftanie skórzanym, w którym zwykle doma chadzał.
Wkrótce téż chłopaki i stare gospodynie poczęły znosić misy z niewytworném jadłem, na dawny sposób z prosta przyrządzoném, kaszą, mięsem pieczoném i warzoném, z kubkami miodów i piwa domowego. Stół pokryto grubym ręcznikiem szarym.
Gospodarz zasiadł swe miejsce i gości do mis zaprosił. Jurdze się jednak jeść odechciało, tak mu straconego konia srogi żal było. Biedził się niepomiernie.
A dzień to już był nieszczęśliwy jakiś, bo ledwie do stołu zasiedli, gdy zdala hałas jakiś usłyszeli. Jaksom się zdawało przyjmując zaprosiny starego Domosula, iż w tém pustkowiu spotkać się z nikim nie było niebezpieczeństwa.
Gospodarz ucha niecierpliwie nastawił, goście spojrzeli po sobie. Nie było się już co taić, iż wszelki obcy przybyły mógł dla nich być zdrajcą. Odezwał się więc Andruszka.
— Miły panie, słychać jakąś wrzawę. Mieliżbyście spodziewać się gości?..
Domosul głową potrząsł, jakby nie był pewien sam.
— Muszę wam wyznać — dodał żywo Andruszka — iż, uchowaj Boże, kto z królewskiego dworu nas zobaczy, zgubieni być możemy...
Stary zmarszczywszy brwi popatrzał na nich ciekawie.
— Z mojéj jamy zdradzie wyjść nie dam — odparł — bądźcie spokojni... U mnie nie gości nigdy nikt, krom jednego synowca Jaśka z Tęczyna, któryby mnie chciał na swoją wiarę nawrócić, i wyrwać z mojego spokojnego grodziska...
— Ale Jaśko z Tęczyna zna nas! — zawołał zrywając się Jurga — jeźli on istotnie jest, uciekać trzeba...
Domosul spojrzał na nich coraz mocniéj zdziwiony.
— Nie pytałem was, coście za jedni! — rzekł — gość gościem... Zbroiliście co przeciw królowi? Tém więcéj was bronić i osłaniać będę... bo go nie cierpię...
Szmer, stąpanie i rozmowa się zbliżały, Domosul się zamyślił chwilę i ręką im wskazał na boczne wnijście do drugiéj izby. Andruszka i Jurga zerwawszy się od stołu, pobiegli się ukryć w niéj. Domosul został w miejscu.
Otwarły się drzwi i schylając się wszedł mężczyzna słusznéj urody, pięknéj twarzy, odziany starannie i bogato. Wesoło z progu Domosula pozdrowił, oczyma rzucając po izbie. Stary nie wstając i mięsa, które trzymał w ręku, nie porzuciwszy, odwrócił głowę nachmurzoną.
— Czołem stryjowi! — odezwał się wchodzący — czołem... No... ale cóż to? przerwałem widzę posiłek. Mówili mi, że macie gości. Nie widzę ich... Cóż się z nimi stało?..
Domosul kość ogryzał i wysysał spokojnie.
— Tobie co do moich gości? — spytał.
Stanął głową pokręcając Jaśko.
— Przeciem nie potwora jaka, aby ludzie odemnie uciekali... — rzekł. — Cóż to jest?
— Co ci do moich gości? — powtórzył Domosul — hę?..
Oręż i odzież zwierzchnia, którą Jaksowie zrzucili, leżały na widoku. Jaśko na nie oczyma rzucił ciekawemi i uśmiechnął się.
— Widzę, żeście mi nie radzi — rzekł wzdychając.
— Za co ja wam rad być mam? — odparł Domosul, do stołu i jadła nawet nie prosząc. — Ja inny człek niż wy, choć krew w nas jedna... Wy ludzie nowi, jam dzik stary. Albo ja wam przeszkadzam panu pokłony bić i nowemu Bogu? albo co od was potrzebuję?.. Dajcież staremu zdechnąć w pokoju... Moja nędza mi nie ciężka, a waszych skarbów wam nie zazdroszczę...
Przybyły Jaśko przybliżył się do stołu, sparł oń i widocznie oczyma szukał, gdzie mu się skryli goście, których łyżki drewniane przy misie zdradzały.
— Zaprawdę — dodał po chwili — sroga to dla mnie obraza, że się ludzie chowają lub wy ich chowacie przedemną!.. Więcbyście się wy dla nich lub dla siebie lękali czego i myśleli, że Jaśko z Tęczyna, bratanek wasz, zdradzi?
— Hej! hej! — mruknął stary jedząc ciągle — kto nie chce się sparzyć, ten w ogień palca nie kładnie...
Rzucił się trochę gniewnie przybyły.
— Jesteście dla mnie we własnym domu niełaskawi — rzekł — nicem ja wam nie zawinił, chybać tém, że się o was troszczę, gdy wy nas i mnie znać nie chcecie...
— A no... nie chcę — rzekł Domosul krótko, ciągle bardzo spokojnie chodząc około misy.
— Krwi się swéj tak odpychać i wyrzekać nie godzi! — stęknął Jaśko.
— Kiedy ta krew się własnego starego obyczaju wyparła — mruknął Domosul — i do wrogów przystała...
— Do jakich wrogów! — wybuchnął Jaśko. — Możecież króla naszego, wielkiego bohatera, wrogiem nazywać?
— Wrogiem go zwę!.. — potwierdził Domosul — nietylko moim, ale wszystkich, którym ta ziemia miła. Co ojciec jego rozpoczął, on dokonał... oddali nas w ręce niemców...
— A któż kiedy szczęśliwiéj z niemcami wojował nad Bolesława? — począł gorąco Jaśko — a komużeśmy to winni, że nas sąsiedzi szanują i drżą przed nami?..
Domosul drgnął tylko.
— Czekajcie końca — zawołał — czekajcie końca.
Jaśko wzruszony począł się przechadzać po izbie mrucząc. Parę razy przesunął się około drzwi, za któremi stali Jaksowie, wpatrując się w nie, jak gdyby czuł, że za niemi są ukryci. Stanął przy nich na chwilę, a że izdebka była mała, uchem myśliwca i wojaka oddech ich może usłyszał i uśmiech mu przebiegł po ustach.
Domosul obejrzał się trochę niespokojnie, gdzie stał bratanek jego, który ruch ten spostrzegł. Jaśko jednak nie ustąpił.
— Tameście waszych gości zakryli przedemną? — rzekł ręką na drzwi wskazując. — Cóż to, chyba zbóje są i mordercy jacy, że się oczów czystego człowieka obawiają?..
Jaksowie słyszeli te wyrazy wymówione tuż blisko i zakipiało w obu. Jurga byłby może wyskoczył z kryjówki, gdyby go Andruszka nie wstrzymał gwałtem.
Domosul nie odpowiedział nic.
— Nie za kogo innego mam gości waszych, jeno za ludzi bez czci i wiary, gdy się ukrywać potrzebują przed Jaśkiem z Tęczyna...
Tych wyrazów domawiał, gdy Jurga wyrwał się i stanął przed nim.
Na widok człowieka, o którego śmierci był przekonanym Jaśko, bo o niéj szeroko głoszono wszędzie, cofnął się oniemiały i przestraszony, jakby widmo z grobu wstające ujrzał.
Andruszka nie został za bratem, w milczeniu wyszli oba i dumnie słowa nie mówiąc, groźno wpatrzyli się w przerażonego gościa.
— Jaśku z Tęczyna — odezwał się Andruszka — jeżeliśmy się skryli przed tobą, to nie dla własnego bezpieczeństwa... Winniśmy życie ludziom litościwym, co nas ocalili bez wiedzy króla... czynimy to dla nich, iż się nie pokazujemy... Chcieliście nas widzieć, macie... ale wiedzcie to, że jeżeli nam nie dacie słowa i przysięgi, że nie wydacie nas... życie wam wziąć musimy...
Jaśko stał jeszcze nie mogąc przyjść do siebie z wielkiego zdumienia. Patrzał i oczom nie wierzył, słuchał i nie wiedział, co trzymać o tych dwu nieboszczykach. Pojąć mu było trudno, by króla oszukać ktoś śmiał dla ich ocalenia. Znał on Bolesława...
Za Andruszką Jurga powtórzył.
— Słowo nam dajcie... lub...
— Nie potrzebujecie mi grozić!.. — zawołał Jaśko. — Nie jestem królewskim dziesiętnikiem i pachołkiem, ale wojakiem jak wy... Biliśmy się nie jeden raz obok siebie... cieszę się, żeście ocaleli, a zdradzać was, niech mnie Bóg broni wszechmogący...
Innego słowa nie potrzebowali Jaksowie i wnet z nim ściskać się zaczęli. Zatém, choć Domosul sam jedząc za stół nie prosił synowca, siedli wszyscy do mis.
Jaśkowi pilno się było dowiedzieć o cudownéj braci przygodzie.
Lecz zaledwie dopytywać zaczął, gdy Andruszka przerwał.
— Nie badajcie nas... nie możemy mówić nic nad to, iż nas widzicie przy życiu... Tajemnica to nie nasza.
— Lecz cóż myślicie z sobą? — odezwał się Jaśko. — Uchodzicie do Ugrów, czy do Czech? do nieprzyjacielskiego kraju?
— Nie — rzekł Jurga — kryjemy się czekając szczęśliwszéj godziny, a do obcych nie myślimy iść... choć dzisiejszy dzieńby nas nauczyć winien, jak się to schować od oczów ludzkich trudno i jak borsuka z jamy można słowem wykurzyć...
— Jeżeli w téj okolicy myślicie się ukrywać — dodał Jaśko — ja wam téż w Tęczynie ofiaruję chętną gospodę...
— Za serce dobre niech Bóg płaci — rzekł Andruszka — a no, nie godzi się nam włóczyć po świecie. Przed wami wyznać możemy, żeśmy gośćmi na Tyńcu. Wyprosiliśmy się na łowy... Konia Jurdze raniony dzik podciął... i tuśmy na chwilę się schronili... ale do klasztoru powracać trzeba. U was téż z Krakowa rycerstwo gości często i skryćby się było niepodobna.
— Kąt juściby się znalazł — odparł Jaśko — ale nie chcę gwałtu wam zadawać... Tylko mi na jedno pozwolicie, abym z pod jeźdźca którego z moich najlepszego konia wziął i Jurdze dał za zabitego. Pieszego mi żal...
Nie wymawiał się od ofiary Jaksa.
— A myślicie — przerwał Domosul — że u mnie już i konia zapaśnego nie ma? Jam tu przecie pierwszy zdaje mi się. Ubogi jestem, prawda, pozabierali mi królowie wasi com miał nie od nich, ale od ojców naszych... tyle jednak zostało, że się jeszcze pieszaka na co ma wsadzić.
Wszczęła się tedy rozmowa żywsza. Jaksowie, choć niedawno przybyli, ciekawymi byli dowiedzieć się, co się na świecie święciło, co w Krakowie o nich i o królu mówiono... i czy o wojnie słychać nie było.
Wzdychali do niéj wszyscy, a choć Jaksom iść na nią nie byłoby dozwoloném, dowiedzieć się o niéj pragnęli przynajmniéj.
Jaśko, który był jak oni nawykły do wypraw, westchnął usłyszawszy o wojnie.
— Już nie wiem, kiedy jéj doczekamy — odezwał się — król ociężał, obsiadły go niewiasty, otoczyli go ludzie nierycerscy. Chciałby niemcom się przyczaić, aby, jak mówią, koronę od nich dostać i na głowę syna ją włożyć... Mieszko żołnierz mężny... a no... ojca nie dorósł i nie dojdzie mu nigdy do pasa...
Potrząsł głową.
— Jam prosty człek — odezwał się Domosal — jam dziki zwierz, co siedzi w swéj jamie i świata nie widzi... prawda? tak wy o mnie trzymacie? Ale starym gdy wzrok słabnie, bogowie dają widzenie inne, co ściany przebija...
Wszystko to co oni zbudowali, w proch się rozsypie!.. Niemców myślą Piastowicze pożyć chytrością, przebierając się w ich odzież i przyjmując obyczaj... Zdaje się Bolkowi, że węża oszuka, że jaszczurkę podejdzie!.. Ja nie wiem nic... słyszę co gadają ludzie...
Bolko chytreńko kłania się cesarzowi i popija miód, pewny że podlazłszy mu pod bok, nogę podstawi... a ślepy... jak ci, których pooślepiał. Nie widzi nic! Naprowadził księdzów niemieckich, którym ręce całuje, ci za to cesarzowi donoszą jego najtajniejsze myśli. Synowa niemka, niemek pełen dwór... Nie powie słowa, nie poduma czegoby niemce nie wiedzieli... Dadzą mu pokój... do czasu, potém sypną się i podpiłowane słupy strząsną tylko, a dach na ziemię poleci...
Mówił jakby do siebie sam Domosul.
— Ochrzcili naród cały — ciągnął daléj śmiejąc się — kłaniają się wszyscy przed krzyżem ze strachu... A no... pójdźcie na Kupałę w lasy, zajrzyjcie do chat, jaki tam Bóg panem... Tam czekają tylko, aby do starego powrócić!
Wy i król widzicie tylko co macie przed sobą, spytajcie mnie co się u nas dzieje? Nie powiem wam! Po co? Co musi się stać to się stanie... poleje się krew... o! poleje...
Dziwnéj téj mowy, do któréj nie byli nawykli, słuchali w milczeniu Jaksowie i Jaśko. Gościom się ze starym gospodarzem spierać i nie chciało i nie godziło, tylko synowiec rzekł, gdy on swojego dokończył.
— Bóg nas od nieszczęścia uchowa! a dzieło króla pana naszego pobłogosławi...
Śmiechem szyderskim Domosul odpowiedział, wstając z ławy, aby świeżéj napić się wody.
— Co z wami gadać! — mruknął — jaja od kur mądrzejsze dziś...
Na rozmowie czasu dosyć upłynęło, wstali Jaksowie, do odjazdu się sposobiąc. Wstał téż Jaśko, ofiarując się dla bezpieczeństwa ku Tyńcowi ich przeprowadzić. Gdy się ze starym żegnali, uparł przecie, aby konia od siebie dał pod Jurgę, i wyszedł z nimi w podwórze, gdzie już mierzyn niepozorny stał gotowy. Za uzdę go ująwszy Domosul, cugle od niéj oddał Jurdze w ręce, głową kiwnął i na synowca nie spojrzawszy nawet, powrócił nazad do swojego podziemia.
Tak tedy w towarzystwie Jaśka ruszyli ze Skały w las znowu, a gdy się od niéj oddalili, westchnął on, zwracając ku niéj głowę.
— Domosul umrze jakim żył — rzekł — stara swoboda i obyczaj milsze mu nadewszystko... Ani króla, ani duchownych znać nie chce... Zubożał tym uporem, dał sobie zabrać i ziemię... ale się nie ugiął.
— Niewielu szczęściem takich jak on upartych przy starém — rzekł Andruszka — nikomu on oprócz sobie nie szkodzi...
— Z żupanów dawnych mało który stoi tak twardo, jak on — odezwał się Jaśko — ale ubogiego narodu, co trzyma z nim i z takimi jak on, jest dużo!.. U góry król, rycerstwo, władycy, duchowieństwo... a u dołu lud, co żyje jak żył i patrzy tylko, by wrócił do dawnéj swobody... Jeżeli Mieszko ojcowskiéj nie będzie miał dłoni...
— Mieszko wojownik dzielny — odparł Jurga.
— Daj mu Boże szczęście — zakończył Jaśko — bo jeźli mu sił nie stanie... i my wszyscy poginąć możemy...
Wspomniał jakby z niechcenia Bezpryma i zamilkli wszyscy.
Powrót do klasztoru łatwiejszym był z towarzyszem, który się do nich przyłączył. Jaśko znał dobrze okolicę i był najlepszym przewodnikiem. Dowiódł ich więc aż do polany, z któréj gród tyniecki widać już było. Tu rozstać się musieli.
— Hej! — rzekł na rozjezdném wzdychając Jaśko — jakbym ja wam rad był, gdybyście mi przybyli w gościnę... ale... Andruszka głową potrząsa... siedźcież w dziurze zamknięci i pośćcie z mnichami... A gdy się wam zatęskni, huknijcie do mnie... choć na łowy razem pójdziemy w lasy!
— Jaśku — zawołał Jurga — a milczcie!..
Położyli palce na ustach, skinęli ku sobie głowami i Jaksowie pospieszyli do klasztoru.
Wieczór już był późny, wrota były zaparte, przeor i braciszek Odon napróżno ich wyglądali niespokojni. Ludzie, którzy drwa wozili do klasztoru, zabitego konia znalazłszy w lesie, opowiadzieli[35] o nim ojcom, ztąd domysły powstały i trwoga o Jaksów. Z widoczną więc radością wrotnik im otworzył, a młody Odon wybiegł na ich spotkanie.
— Bogu wszechmogącemu niech będą dzięki — zawołał — byliśmy o was w strasznéj trwodze!.. Nic się nie stało? dlaczego wracacie tak późno? czyście się zabłąkali w lesie?..
Braciszek nie poznał zamienionego konia, a bracia odprowadziwszy do stajni wierzchowce, cichutko wrócili do swojéj celi.
Książęcy jeśli nie królewski dwór, na pół duchowny, pół rycerski otaczał możnego arcybiskupa w Magdeburgu. Zwierzchnik duchowny nad biskupstwami otaczającemi, był zarazem arcypasterz władzcą wielkich ziem i zwierzchnym panem mnogich wassalów, którzy od niego trzymając lenna, winni mu byli służbę wojenną i posłuszeństwo. Gród arcybiskupi groźno i poważnie wznosił się u rozdzielonych ramion Łaby, obejmujących silną twierdzę, nad którą panowała katedra kośćmi świętego Maurycego wsławiona. Naprzeciw niéj wznosił się, jakby duchem nad ziemią tą panując jeszcze, wizerunek Ottona I.
Miasto ściśnięte w małych rozmiarach, składające się z krętych ulic i domostw, pełne było zawsze życia i gwaru. Stolica duchowna, gród pański, targowica u brzegów rzeki, roił się ciągle stary Dziewin przybywającymi zewsząd biskupami, cesarskiemi posły, książęty, panami i kupiectwem. Około wspaniałego na owe czasy katedralnego kościoła i pałacu arcybiskupiego, przez dzień cały snuli się pobożni pielgrzymi, pokorni słudzy, rycerstwo ze skargami... poczty wojenne książęcia kościoła, który nieraz zmuszony był miecz przypasywać do boku.
Na placu tym gwarno było do późnéj nocy, a gdy mrok padł, straż jeszcze czuwać musiała, aby między ciżbą po gospodach porządek utrzymać.
Jednego wieczora mały orszak jezdnych, wśród których łatwo było poznać duchownego, ze służbą i pocztem dla bezpieczeństwa dodanym, zbliżył się do wrót starego miasta pospiesznym krokiem, opóźniwszy się w podróży. Nie spytała straż przybywającego we wrotach, zkąd ciągnie, gdyż suknia duchowna już go opowiadała. Orszak towarzyszący nie oznajmywał znacznego człowieka. Skromnym był, a ze stroju ludzi nie umiała straż odgadnąć, zkąd jechali. Ksiądz skromnie téż i pokornie wyglądał. Lecz ktoby był się wpatrzył w twarz jego w chwili, gdy wrota mijał, ujrzałby na niéj radość wygnańca, co po długich latach do własnego powraca domu. Smutne dosyć i niemiłego wyrazu lice uśmiechnęło mu się, na widok kopuł kościelnych żegnał się pobożnie, mruczał pacierze, ale oczy świadczyły, że myślami innemi był zajęty. W miarę jak się zbliżał do rynku, oczy jego coraz żywszego nabierały blasku, konia popędzał, a gdy u drzwi dawnego opactwa benedyktyńskiego stanął, spiesznie zsiadł nie troszcząc się o konia i ludzi swych, zostawił ich u wrót, sam żywym krokiem wpadłszy do wnętrza.
W podwórcu obszernym cicho już było i pusto. Przybyły obejrzał się dokoła i ciasnemi wschodkami dostawszy się w przejście ciemne, do pierwszych drzwi zapukał.
Poruszyło się coś we wnętrzu, gość wszedł.
W sklepionéj izbie paliło się już światło, u stołu w siedzeniu poduszkami wysłaném, spoczywał mężczyzna ogromnego wzrostu, a jeszcze większéj tuszy, któremu otyłość podnieść się dozwalała z trudnością. Obiema rękami wsparty na poręczach miał zapewne myśl ruszyć się, ale wysiłku potrzebował na to wielkiego. Na stoliku przed nim widać było ogromny kufel cynowy z przykrywą i kilka grzanek suchych na misce. Twarz rumiana, rozlana, ogromna, z krótko strzyżonym włosem, świeciła rozumnemi oczyma bystremi i zaufaniem w sobie. Zmrużywszy nieco powieki siedzący usiłował poznać w mroku przybywającego, lecz nierychło dopiero, gdy się ten ruszył ku niemu, zawołał.
— Gość niespodziewany! ksiądz Petrek!.. Cóż za gwiazda szczęśliwa ciebie tu do nas przyprowadziła w porę?!
Protonotaryusz szedł do pocałowania ręki, a otrzymał uścisk braterski.
— Najmilejszy bracie — mówił otyły duchowny — oczom nie wierzę... Tyżeś to?
— Ojcze Emerardzie! ja jestem! ja... acz sam ledwie wierzę, jakem się tu mógł znaleźć, gdym najmniejszéj nie miał tego szczęścia nadziei...
— Z niczém złém przecie nie przybywacie?
— Z niczém dobrém téż! — rzekł ks. Petrek. Lecz... mogęż was o gościnę prosić tu... czy...
— Dla was znajdzie się izba — odparł stary — ludzi wyślijcie do gospody... Pełno u nas jak zawsze. Najdostojniejszy pan nasz arcybiskup nigdy od najazdu wolnym nie jest...
Ojciec Emerard mówiąc to w dłonie klasnął, nakazał milczenie przybyłemu, powtórzył ten znak i wchodzącemu braciszkowi wydał rozkazy.
— Najdostojniejszego pana naszego — rzekł odprawiwszy braciszka — dziś się ani ujrzéć spodziewajcie. Brandeburgskiego mamy gościa, z którym zgodę czyniemy, albo raczéj on z nami, cięgi wziąwszy... Cesarski posłaniec na listy czeka... Za chwilę chleb wieczorny w refektarzu dla nas podadzą, pójdziecie ze mną. Arcybiskup dziś jeszcze wiedzieć o was będzie... ale... cóż niesiecie? pokój czy wojnę?
I śmiejąc się dodał opasły Emerard.
— Niełacno z wami mając do czynienia rozeznać, czy wojna nie jest pokojem, czy pokój nie zmieni się na wojnę... Cóż, ten wasz chytry wąż, ta jadowita żmija, ten wróg nasz zajadły czyni i myśli?
— Pytacie mnie ojcze Emerardzie — odezwał się ks. Petrek — co on mówi, a nie sądźcie, bym wiedział co myśli... To co myśli, tego nie powie, co mówi, tego nie myśli pewnie... Kto go odgadnie?..
— Któż, jeśli nie wy? — rozśmiał się otyły — lecz o tém dość będzie czasu mówić jeszcze...
— Przybywam w poselstwie od niego — począł ks. Petrek. — Zdaje się.[36] że „Tragbier“ ociężał, że mu próżne z cesarstwem walki dojadły, że naszarpawszy i nachwytawszy radby się przy swéj pastwie utrzymał. Więc z pokorą śle a z prośbą, aby mu czcinajgodniejszy, najdostojniejszy arcybiskup u cesarza dopomógł do uzyskania od papieża Benedykta — korony!
Mówiący spojrzeli sobie w oczy. O. Emerard zrazu wierzyć się nie zdawał, potém wielkim śmiechem wybuchnął. I śmieli się oba, śmieli długo, jeden drugiemu przyczyniając śmiechu wesołością.
— Zaprawdę, albo sam rozum postradał — rzekł o. Emerard — lub myśli, że my go nie mamy! Koronąbyśmy mu mieli wywdzięczać za to, że nas nękać nie przestaje!..
Ruszyli ramionami.
— Z tém przybywam — odezwał się ks. Petrek — niech tak zasługi św. Maurycego duszy méj grzesznéj będą pomocne.
Wchodzący braciszek oznajmił o wieczerzy w refektarzu, w którym się klasztornym obyczajem katedralne duchowieństwo zbierało na obiady i chleb popołudniowy.
O. Emerardowi pomódz było potrzeba do powstania z siedzenia, ale gdy raz, sparłszy się o stół i ramię braciszka na nogach stanął, wysapał się, dźwignął, krokiem pewnym wiódł ks. Petrka za sobą. Braciszek przyświecał im przodując korytarzami do sali na dole, w któréj już kilkadziesiąt osób zgromadzonych było.
Długie stoły otoczone ławami przygotowane były dla gości, ale ci stali jeszcze, rozmawiając z sobą i zdając się na kogoś oczekiwać.
Zgromadzenie przedstawiało widok wcale do refektarza zakonnego niepodobny, choć godła na ścianach i mały pulpit dla lektora na podniesieniu miejsce to cechowały, jako dla duchowieństwa przeznaczone.
Nie trzymali się naówczas duchowni świeccy jednéj formy w sukniach, jakie nosili, obowiązkowemi były tylko barwy skromne i ciemne, wzbronione świecidła i rycerskie przybory. Ale i w tém wiele swobody dawano, wiele młodych i do możnych rodzin należących księży wyłamywało się z praw ogólnych. Widać więc było i rozmaicie popostrzygane głowy, na których korony ledwie dostrzedz było można, i wąsy zawiesiste i brody różnie trefione, a przy nich suknie szare, bronzowe, oszywane, pasami nasadzanemi bogato ujęte, i czarne sutanny, i krótkie odzieże, przy których buty jakby do konia, ostrogami opatrzone, niczyjego nie zwracały oka. Jeden z młodszych księży, krewny arcybiskupa przyszedł tu z sokołem ulubionym na ręku, którym się lubował i drugim go okazywał, nie zbywało téż na psach, oczekujących na resztki wieczerzy.
Gwar w refektarzu panował wesoły. Kilku gości świeckich wmięszanych między duchowieństwo, dodawało rozmowie rubasznego ognia, który w owe czasy zdrożnym się nie wydawał nikomu.
Przytomni na kilka kupek rozdzieleni, rozprawiali jedni o cudach i pobożnych przedmiotach, drudzy o łowach, inni o wojnie. Gdy ks. Emerard z protonotaryuszem ukazali się w progu, wiele oczów zwróciło się ku nim. Ks. Petrka nie wszyscy tu znali... Z oddalonego kąta wystąpił zobaczywszy go w benedyktyńskiéj sukni mnich i jakby oczom nie wierzył, ręce szeroko rozdjął.
Był to ten sam, która[37] ks. Petrka odwiedzał w Poznaniu, a królowi Bolesławowi uszedł w Gnieznie...
Przystąpił on żywo do przybyłego — i popatrzywszy nań długą chwilę, rzekł.
— Jakże się stało, że ja tu was widzę? wyście to...
— Jam jest! — kłaniając się odparł ks. Petrek...
— Wygnano was?
— Nie — z czcią mnie jako posła tu wyprawiono.
Skłonił się mnich z pokorą szyderską ks. Petrkowi.
— Czołem przed wami! — rzekł — nie ma na świecie przebieglejszego nad was człowieka ani droższego nam... Witajcie.
Gdy to mówili, szmer się stał i wszyscy miejsc na ławach szukając siadać poczęli. Dla o. Emerarda było krzesło wygodne w końcu jednego stołu. Obok siebie z jednéj strony posadził przywiedzionego gościa.
Na kazalniczce ukazał się młody kleryk, któremu drugi przyświecał. Wszyscy powstali, uciszono się, czytano błogosławieństwo stołu i modlitwę.
Lecz na tém się czytanie skończyło, bo zgromadzenie téż milczenia zakonnego zachowywać nie myślało, i gdy kleryk zszedł z miejsca, rozmowy gwarne i śmieszki rozległy się po całym refektarzu. Nalewano kufle, misy ustawione dymiły na stołach, wszystkie ręce wyciągały się ku nim. Jadło było obfite, a mający je spożywać zdawali się zgłodniali, i chwytali je chciwie.
Ksiądz, który z sokołem przybył, miał swe miejsce i tuż wbity kołek dla ptaka, zastępujący berło. Posłuszny sokół siadł na nim, dzwoniąc pętami, które mu nogi krępowały.
Z pod stołów tu i owdzie warczenie psów słychać było.
Ktoby rozmów podsłuchał — zaprawdę dziwiłby się im nie mniéj jak obrazowi tego wieczornika, podobniejszego do gospody niż do refektarza. Dwór téż arcybiskupi był niemal gospodą dla mnóstwa podróżnych.
Nie przeciągnęło się jednak zbyt długo biesiadowanie, bo godzina była spóźniona, i gdy misy a kufle poopróżniano, ten i ów wstawać począł, nieczekając na wspólną modlitwę, odmawiał ją stojąc przy swéj ławie i odchodził.
Wypróżniał się zwolna refektarz, stoły puste na pół stały, a o. Emerard jeszcze u kufla siedział z ks. Petrkiem i Benedyktynem rozmawiając. Lice jego zarumienione, oczy jaśniejsze, twarz rozpromieniona dowodziły, że i gościowi i wieczerzy rad był bardzo.
Nazajutrz rano ks. Petrek miał się stawić u arcybiskupa, a mnich pilno się dopominał, aby mu téż towarzyszyć było wolno.
Tak się dzień skończył dla posła, który nazajutrz rano, pośpieszył się pomodlić naprzód u grobu św. Maurycego. Chciał tu zaczerpnąć sił i natchnienia, aby wielkiego dzieła jak najskuteczniejszéj dokonać.
Miał bowiem tu jak najdzielniéj szkodzić Bolesławowi, a zarazem przyniesioną odpowiedź uczynić mu znośną i nieobudzającą podejrzenia. Ks. Petrek służył cesarstwu z przekonania i był pewien w sumieniu swém, iż spełnił św. obowiązek, zdradzając króla Bolesława. Gorącą więc uzbroił się modlitwą, i przejęty posłannictwem swojém, poszedł do pałacu, oczekiwać na posłuchanie.
Tu, mimo godziny rannéj, przedsienie i izby wszędzie przepełnione już były. Orszaki panów przypuszczonych do arcybiskupa, mnodzy suplikanci, ubogie duchowieństwo wiejskie — comesy i baronowie sascy, rycerstwo tłumnie się cisnęło. Dworska służba pałacowa, starała się jakkolwiek porządek utrzymać. Tłum był taki, że część jego przelewała się z przedsieni w dziedzińce.
Wyglądało to monarchicznie i wspaniale — rycerstwa było pełno, zbroi tyle prawie co czarnych habitów. Sala, w któréj arcybiskup Gero przyjmował, uderzała wielką na owe czasy wspaniałością. Dostojny pan otoczony był dworem licznym, wassalami, urzędnikami, dowódzcami wojsk swoich, dukami i baronami. Rodzaj podniesienia, krzesło jego i najbliższych osoby pańskiéj, po nad tłum zebrany do koła wywyższało i zdala widnemi czyniło. Kanclerz arcybiskupi opaci, notaryusze, sędziowie duchowni trybunału, na którego czele stał arcybiskup, w kosztownych futrach i jedwabiach, z łańcuchami na szyjach, z laskami w ręku, cisnęli się około Gerona. Sam on, podeszłych już lat mąż, sparty na łokciu siedział na wygodnéj stolicy, okiem rozumném i bystrém przyglądając się przybywającym. Rysy jego twarzy spokojne, energiczne, wydawały człowieka co wiele przetrwawszy szczęśliwie stał u kresu, i pewien był swéj potęgi.
Na skinienie jego chyliły się głowy, zwracały uszy, śpieszyli wszyscy posłusznie, okazując mu cześć i poszanowanie głębokie. Do spraw, które mu przedstawiano, choć ucha nakłaniał, skąpy był na słowa — dawał mówić, spoglądał ku swoim, jakby ich uwagę zwracał na to, co opowiadano, dozwalał swoim przybocznym zabierać głos, a dopiéro, gdy obie strony dostatecznie roztrząsnęły kwestyę, słowem ją krótkiem rozstrzygał.
Duchowieństwo w owym czasie nieskończenie większe i ważniejsze zajmowało stanowisko, niżeli w późniejszych wiekach. Cesarstwo dzieliło się z niem władzą, uposażało je obficie, nadawało mu prawa, potęgi jego nad duszami ludzkiemi używając do utwierdzenia swej władzy. Cesarz rzymski i papież byli najwyższemi panami, sędziami, zwierzchnią władzą, z pod któréj nikt się nie mógł wyłamać. Ręka w rękę szło cesarstwo z papieztwem, zakreśliwszy sobie pole działania, którego coraz więcéj jednak obejmowało duchowieństwo... We wszystkich krajach stanowiło ono jedno wojsko, jedno rycerstwo chrystusowe, mające wodza w Rzymie, naczelników w metropoliach, pułkowodzców w dyecezyach, tysiączników i sotników po całéj ziemi.
Kościół wspierał cesarza, lecz nawzajem miał w nim obrońcę i sługę. On rozstrzygał najwyższe spory i wyrokował, gdzie sam zażądał, był sędzią. Od kolebki do grobu podlegali wszyscy władzy jego. Małżeństwa panujących, dziedzictwa, następstwa, działy, wszystko się rozstrzygało przed trybunałami duchownémi, a klątwa biskupa, gdy wyrzuciła ze społeczności chrześciańskiéj, bodaj najmożniejszego pana, ścigała go aż za grób i odmawiała mu nawet pogrzebu na święconéj ziemi.
Cesarz i władza świecka właściwie był tylko pierwszym sługą i wykonawcą rozporządzeń kościoła, dzierżył on to jabłko symboliczne, którym go obdarzył Benedykt VIII, ale musiał pomnieć, że je z rąk jego otrzymał.
Arcybiskup magdeburski, dotąd miał pod sobą kościół polski i czeski i po św. Wojciechu, gdy należało następcę wyznaczyć, zesłał tam paralityka Thietmara, z ramienia swego wyznaczając go. Nie mogło mu być miłém, że „chytry Bolesław“ z pod téj wierzchniéj władzy wyrywał mu polskie diecezye, i osobną dla nich metropolię stanowił, chcąc dla niéj być cesarzem i pierwszym sługą.
Chociaż ten sam Gero zaprzysięgał w imieniu cesarza, ostatni spokój z Bolesławem, wymuszony jego zwycięstwy, i na pozór przyjacielem liczyć się musiał, nie miał nigdzie król polan większych nieprzyjaciół, zajadlejszych jak tutaj wrogów. Samo imię Bolesława, wprawiało w gniew i burzyło ich — bo mu nic uczynić nie mogli.
Ón co z mieczem szedł przed cesarzem raz w życiu — pełniąc miecznika urząd chwilowo — tym samym mieczem dobił się niezawisłości.
Z umysłu posłańcowi Bolesława ostatnie wyznaczono posłuchanie. Ks. Petrek miał czas przysłuchać się, jak dumnie arcybiskup zbywał duków, jak groził baronom, jak hołdy przyjmował obojętnie.
Dopiero, gdy wszystkich niemal odprawiono, podkomorzy dworu oznajmił wysłańca Bolesławowego, a arcybiskup skinął tylko, aby przystąpił. Upadł na kolana ks. Petrek, jako przed dawnym zwierzchnikiem, prosząc o błogosławieństwo, a następnie z urzędu rzecz swą rozpoczął. Wiedział już o celu poselstwa arcybiskup, słuchał więc na ręku wsparty, i dał mu wyłożyć sprawę, jako król przez Ottona III. cesarza danéj i przyrzeczonéj z Rzymu korony dopominając się, u najdostojniejszego arcybiskupa o pośrednictwo prosi do cesarza, u cesarza o opiekę do Ojca świętego. Wysłuchawszy Gero podniósł nieco głowę, i uśmiechnął się wzgardliwie.
— Nie będę taił — rzekł — jakim sercem poselstwo to, urągające się cesarskiéj władzy, przyjmuję.
Wiem to i ja, wie cesarz, iż na przyjaźń i sojusz króla waszégo, cale rachować nie możemy. Złamał on wszystkie przyrzeczenia, zawiódł wszelkie nadzieje. „Wszystek ten stosunek z nami, połączenie się ojca jego i jego małżeństwy, ściślejsza zażyłość, więcéj nam dotąd w istocie szkody przyniosły, niż korzyści… I na przyszłość nic innego spodziewać się nie można. — Jeśli udanym pokojem na czas jakiś przyjaźnym się nam ukazuje, tysiącem praktyk potajemnych, narusza u nas miłość i zgodę, a upatrzywszy porę, czyha na zgubę naszą[38].“ Dziwne to jest poselstwo zatajonego nieprzyjaciela, który z rąk naszych, oręża przeciw nam samym się dopomina...
Skończył arcybiskup, gdy z otoczenia jego wstał merseburski biskup Thietmar, zdając się głosu domagać u pasterza, a gdy ten skinął nań, wybuchnął gwałtownie.
— Za szyderstwo i urągowisko tę prośbę chyba poczytać należy — rzekł — ażaliż się nie znamy, i nie wiemy co w sercach jest waszych? Cesarstwo nigdy w was przyjaciół mieć nie będzie, ani kościół powszechny usług powolnych.
Dał znak Gero, aby Thietmar poprzestał, i sam zakończył słowy.
— Mówimy to wam, miły bracie, jako znanemu z wierności słudze kościoła, nie żebyście to królowi odnieść mieli, i gniew jego a złość rozżarzyć, lecz byśmy sercom ulżyli, przez świadectwo dane prawdzie. Jaką zaś odpowiedź zanieść macie, o tém jeszcze radzić będziemy...
Wstał tedy Gero, a wnet i Krucyfer i dwór, kanclerz, podkomorzowie, rycerstwo, ruszyło się odprowadzać go uroczyście do komnat jego. Pokłoniwszy ks. Petrek ustąpił na stronę.
Wiedział on zawczasu co go tu spotka, o. Emerard oznajmił mu, iż tajemna narada i posłuchanie, w pobocznéj izbie na dworcu arcybiskupim, w porze poobiedniéj ma się odbyć.
Do téj narady biskup merseburgski znany z nienawiści dla słowian, i świadomości ich języka i obyczajów, został wezwany. Kanclerz, o. Emerard i mnich benedyktyn mieli téż być przytomni.
Ks. Petrek mający wiele do czynienia w Magdeburgu, wiele dawnych znajomych do widzenia, chwili nie tracił... Tu, wśród swoich, innym się widział człowiekiem, śmielszym, mowniejszym, żywszym, bo nie potrzebował ukrywać się z tém, co miał na dnie serca swojego.
Nie domyślał on się wcale, iż nawet tu, śledzić mógł ktoś za nim i każdy krok jego mieć na oku.
Izba przeznaczona dla narady, do komnaty arcybiskupiéj była przyległą, panował tu kanclerz, i pisarze, a ogromne wolumina i kodeksa, zalegały pułki do koła. U wielkiego stołu niezajęte nigdy stało wzniesione na stopniu krzesło arcybiskupie, na którém on zasiadał, ilekroć sam schodził dla spraw ważniejszych. Obok siedział już surowego oblicza, oczów dzikich, nizkiego czoła, wyrazu twarzy gwałtowny znamionującego charakter biskup merseburgski... Był to jeden z najgorętszych swojego czasu kapłanów i apostołów, ale jak to sam wyznaje, w środki łagodności nie wierzył, siłą chciał dokonywać wszystkiego.
Kanclerz był mężem większego pomiarkowania i przebiegłości, choć nie innych dla Polski usposobień.
O. Emerard żywił dla niéj też same uczucia, którym w rozmowie zwrot tylko rubaszniejszy nadawał; naostatek mnich benedyktyn z nowéj-Korbei osobisty wróg króla... także mógł tylko oliwy do ognia dolewać, a ks. Petrek, wrzekomo przybyły dla popierania interesu, wiemy jak był usposobiony.
Czekając na przybycie arcybiskupa, biskup merseburski, któremu długie milczenie było trudném, i który nieustannie coś opowiadać musiał, czegoś dowodzić, lub o coś się spierać — a był z tego znanym dobrze, zabrał głos, nie mogąc znieść myśli téj, by Bolesławowi nawet pozorną wyświadczono powolność.
— To są groby pobielane — mówił — wszyci słowianie, tak dobrze ci co się ponawracali pozornie, jak ci, co nie nawróciwszy się, udają, iż z nami chcą iść razem...
Nigdy ja tego nie pochwalałem, nawet cesarzowi, iż na Bolesława tego, najniegodniejszego — idąc, Lutyków pogan brał z sobą. To nam wówczas nieszczęście ściągnęło i niebłogosławieństwo boże! Lutycy obok naszych chorągwi z krzyżami nieśli swoją z namalowaną boginią nagą... w którą wyrostek z orszaku margrabi Hermana, kamieniem cisnął. Za to się późniéj cesarzowi skarżyli, i dwanaście grzywien dostali wynagrodzenia. A godziłoż się chrześciańskiemu panu płacić??
Nie lepsi ci których jużeśmy święconą wodą i słowem pochrzcili... Widziałem sam, że się do żelaznéj obręczy modłą[39], Honidłem ją zowiąc, i około trzód ją obnosząc.
Nie lepiéj pewnie i koło Gniezna? zwrócił się do ks. Petrka.
— Bogów ci powywracano w lasach — odparł protonotaryusz — ale ich chowają ludzie po pieczarach, a dawne swe obrzędy odprawiają pewnie. Większa część dobrze, jeżeli się przeżegnać umie.
— Tak ci jest! — potwierdził biskup merseburski — tak jest w krajach wielu, gdzie krzyże zatkięto[40], co się chrześciańskiemi zowią, a w rzeczy pogańskiemi są. Mamyż się dziwować, iż Bóg mściwy karze, iż znaki się okazują na niebie i ziemi srogie a przerażające?
— To wasza przewielebność słyszała — wtrącił o. Emerard — iż nie dawno słońce przed zajściem swém, dziwnie krwawém było i jakby na pół rozciętém widziane.
— W miesiącu sierpniu — dodał Thietmar — ukazała się nowa jakaś gwiazda obok Niedźwiedzicy, która daleko rozchodzącemi się promieniami przestrach we wszystkich obudzała.
Nigdy za naszéj pamięci nic podobnego nie oglądaliśmy... „Ale który wszystko wie, zna ją i znalazł ją roztropnością swoją“ (Baruch. III 32).
W prowincyi Turyngii czyniło szkodę trzech wilków ukazujących się razem, dotąd nigdy przez mieszkańcéw[41] nie widywanych... ludzi i bydło zajadle napastujących.
Mówił to Thietmar z przejęciem wielkiém i namaszczeniem, z wiarą głęboką, jaką wszyscy naówczas podzielali, iż te niezwyczajne zjawiska, zwiastowały ludziom straszne kary i klęski.
Sam o sobie téż pisał z mocném przekonaniem o prawdziwości wypadku, że go raz szatani we śnie zmusili do zjedzenia jakiejś złośliwéj trawy, uwarzonéj dlań umyślnie, któréj skutek ten był, że kilka ciężkich potém dopuścił się — błędów...
Nikt téż nie wtrącił słowa w to opowiadanie, ani śmiał przeczyć, dodawano raczéj do niego.
Mnich benedyktyn mówił, że w jedném z miast saskich, niewiasta urodziła dziecię z dwoma głowami, a każda z nich miała w sobie po troje oczu...
Nad wykładem mocno się zadumał biskup merseburski, lecz nie podoławszy mu na razie, wniósł tylko, iż straszliwe klęski miały spaść na świat z rozdwojenia władzy, najpewniéj duchownéj... z nowych herezyj, które oczy oznaczać bardzo mogły.
Rozpowiadano i inne budujące powieści tego rodzaju, gdy arcybiskup wszedł, poprzedzany przez pacholąt dwoje. Te drzwi otworzywszy, gdy wszyscy na powitanie powstawali — znikły natychmiast w przedsieni.
Gero sen jeszcze miał poobiedni na oczach, zwlókł się do tronu swojego, zasiadł na nim, i zagaił krótkiém słowem.
— Mówcie bracia mili, rad słuchać będę — a co duch święty natchnie... ogłoszę wam.
— Czcinajgodniejszy, świętobliwy, dostojny panie — odezwał się ks. Petrek — niech mi wolno będzie rzec naprzód słowo, nie z urzędu, lecz z sumienia.
Skinął Gero — a protonotaryusz ciągnął daléj.
— Tak jest z sumienia mówić będę. Przybyłem tu jako posłannik tego, który u pana naszego cesarza nie zasłużył na łaskę i wiarę. Niech mi to za złe policzoném nie będzie.
Tego się domagam dla uspokojenia duszy mojéj — o to proszę, a czcigodnego o. Emerarda, oraz innych tu przytomnych wzywam, aby mi dali świadectwo.
Szmer się rozszedł po izbie.
— Spokojni bądźcie!
O. Emerard rzucił kilka słów pochwały. Skłonił się ks. Petrek i ustąpił.
— Więc tedy ów niepoczciwy zdrajca i wróg, korony żąda? — odezwał się Thietmar... — i do nas się o nią odzywa? Zaprawdę zuchwalstwa większego wyobrazić trudno, aliści to nie jest więcéj niż zuchwałością, bo urągowiskiem?
— Nie urąga się on — odparł ks. Petrek, — boleje i męczy się. Potęga cesarska czuć się mu daje. Dojada mu zazdrość, bo czesi, duńczycy i węgrowie nawet już to posiedli, o co on się dopiero dobija.
— Czesi się od kościoła powszechnego, ani z pod mojego zwierzchnictwa nie wyłamują — odezwał się arcybiskup.
— Bolesław korony chce tylko na to, aby się niepodleglejszym od nas uczynić — rzekł Thietmar.
— I aby synowi — dodał benedyktyn — który siły jego mieć nie będzie, dać z nią błogosławieństwo apostolskie, błogosławieństwo, któreby uświęciło łupieże i nieprawe nabytki pieczęcią swą zamknęło.
— Cóż mu rzeczemy? — spytał Gero.
Kanclerz zażądał głosu.
— Wasza dostojność — rzekł zwracając się do Gerona — łatwo się zbędziecie natrętnéj prośby tém, iż chociażeście pośredniczyli do pokoju z Bolesławem i poprzysięgali go w imieniu cesarza, właśnie przez to, że pokój ów spokoju nie przyniósł — uczestnikami żadnych traktowań być nie możecie.
Szmer pochwalny słowa te utwierdził, a Gero głową dał znak, iż znalezioną formę odpowiedzi przyjmował.
— Na tém nie dosyć — odezwał się Thietmar — na tém nie dosyć...
[42]Jakkolwiek od łona macierzystego metropolji magdeburskiéj nieprawnie oddarto polskie kościoły, nie mniéj czcinajdogodniejszy pan nasz a zwierzchnik, musi kraj polski uważać, jako sobie podległy.
Gero znowu głowy skłonieniem prawdę przyznał wnioskowi.
— Więc i pieczołowitości jego pasterskiéj przynależy — ciągnął Thietmar daléj — czuwać nad losami tego kraju. Korony mieć on nie będzie, póki cesarz włada imperium i światem; raczéj zawczasu myśleć trzeba co czynić, by oderwane kraje wróciły do prawéj władzy.
— Święte słowa — potwierdził benedyktyn. — Matka moja dziedzictwo swoje i nasze ofiarowała apostolskiéj stolicy.
— Czyni się na dworze bolesławowskim od lat wielu wszystko, co zwycięztwo dać może cesarstwu z czasem — począł o. Emerard. Powolna to praca, trud ciężki i ofiarny, ale z pewnością do celu wiedzie. Dla czego Odę matkę waszą, z klasztoru dano Mieszkowi... nie dla tego tysiąca więźniów niemieckich których wyzwoliła, ale dla zbawiennego wpływu na dworze.
Dla czego przemądry pan Otto III. acz się dał gładkim Bolesława uwodzić słowom, zaszczycił syna jego związkiem z Ryksą, własną siostrzenicą? — Wszystko się to czyniło i czyni, aby wpływ tam nasz powoli utwierdzić i zapewnić go.
— Mało tego — rzekł cicho ks. Petrek — z pewnym wstydem i wahaniem, jest jeszcze do uczynienia coś, co dokonać śpiesznie należy. Bolesława chuci są znane, niewieścia płeć go ciągnie ku sobie, może nad nim wiele niewiasta. Emnilda królowa nie naszą jest, ani ku nam serca nie ma. Tę mu odjąć, a Odę markgrafównę, na którą już okiem rzucił — winno być celem zabiegów.
Smiała[43] ta myśl, zrazu milczeniem przyjętą została...
— Lecz jakże to się może spełnić? — zapytał o. Emerard.
— Wielce łatwo, jeżeli się ku temu ręki przyłoży — dodał ks. Petrek.
— To rzecz wasza — rzekł Thietmar — wy téż czuwać powinniście, abyście go obsadzili ludźmi nam pożytecznemi. Sprzyja nam pobożna i rozumna Ryksa, może ona ich wzywać ku sobie. — Mnożyć potrzeba tych, na których by się opierać można, a tak jak on nas, niecny, przewrotny człek, siecią swych podstępów otacza, my go winniśmy opasać wiernemi naszemi.
— Mam nadzieję w Bogu, iż to królestwo jego — mówił cicho ks. Petrek, nie ostoi się długo. Zlepek to z chrustu i gliny, purpurą na chwilę pokryty. Synowie królowéj Ody, Bezprym odepchnięty od następstwa przez ojca, Mieszko; Ruś zwyciężona, Węgry pokrzywdzone, Czesi rozdrażnieni, poganie czyhają na chwilę dogodną, rozerwą, to państwo, gdy ten co je sklecił głowę w mogile złoży.
— Amen! — zawołał Thietmar z gorącością, oby się słowa wasze ziściły, albowiem nie tylko interes cesarstwa i nierozerwanego z nim kościoła domaga się tego, nie tylko sprawiedliwość chce, ale upokorzenie nasze, czyni to konieczném: poganin ten jadowity, zmusił nas do pokoju, odebrał nam kraje, śmiał powagę cesarską nadwerężyć i wstrząsnąć nią, to pomsty woła.
Arcybiskup wszystko co mówiono oczyma i ruchem ręki potwierdzał.
— Niech Bóg nie pamięta świętemu panu Ottonowi III. — ozwał się w końcu — iż nie poznawszy się na zdrajcy umiłował go, wbił w pychę i dał mu oręż w ręce.
— Włócznię św. Maurycego! — westchnął Thietmar, nieoszacowany ów skarb, którego cudowna siła, dała temu psu wściekłemu zwycięztwo. Bo nie inaczéj jest, nią on pokonał nas, człek nieprawości pełen, wszetecznością do szpiku zjedzony.
— Przyczynia się do tego — dodał ks. Petrek — z przekonaniem głębokiem, i zasługa świętego męczennika Adalberta, którego ciało wykupiwszy, czcią otoczył. To mu jest tarczą i włócznią.
Westchnęli.
— Z samych niebios przeciw nam czerpie oręże! — zawołał Thietmar — tak przebiegłym jest poganin ów.
— Nie można mu téż zarzucić, aby wiary nie krzewił — dodał ks. Petrek — mnichów z Klunjaku sprowadzono siła, a ciągle nowi płyną.
— I służą mu, jak ten lis opat tyniecki, niegodny sukni którą nosi — rzekł Thietmar!
— Przewrotność go pobożnym czyni — wtrącił benedyktyn. — Boga mieć chce przeciw cesarstwu z sobą.
— Lecz runie przy pierwszéj burzy, to gniazdo nieprawości — wołał Thietmar — a im wyżéj je osadzono, tém haniebniéjszym będzie upadek jego.
Z kolei arcybiskup szepnął amen, a że na siedzeniu swém niecierpliwie trochę poruszył, poczęto myśleć o zamknięciu wyczerpanéj narady.
— Spieszne macie rozkazy do powrotu? — rzekł Gero — ażali nie byłoby lepiéj zwlec z odpowiedzią, w niepewności go zostawić, aby innych ubocznych starań niedopuścić.
— Rada mędrca! — rzekł Thietmar. — Nie żebym stolicy apostolskiéj, lub siedzącemu na niéj mężnemu pogromcy Saracenów, Benedyktowi, wspólnemu ojcu naszemu — uwłaczał, lecz przez Tuskulan doń trafić mogą, zabiedz. Papież ucha może dać doradzcom. Któż wie, ażali mu nie przyśle korony, uwiedziony tém, że ją Otto III. przyobiecał, że on będzie chytrze obiecywał cesarstwu podległość.
Tak jest, czcigodniejszy pasterzu — tak jest — zwlec odpowiedź?
— Nie jabym się na to uskarżał — odezwał się ks. Petrek. Zaprawdę, nie ja, co się tu mogę modlić u grobu patrona mojego osobliwego, a napawać wonią tego, co go otacza. Słabe siły moje, lecz, ażali i te, gdy ich tam nie stanie, gdy straży i pilności zabraknie — nie dadzą im nowéj mocy? Kto wie co oni tam pod niebytność moją przedsiębrać mogą? co knuć tajemnego? a któżto o tém doniesie gdzie należy?
— Słuszna co mówicie — odezwał się Gero — więc wszystko to rozważywszy na szali roztropności, odpowiedź wam damy w niedługim czasie.
To mówiąc pobłogosławił zgromadzenie, które powstało i ruszyli się z miejsc wszyscy. Milczenie panowało w izbie. Thietmar idąc u boku zwierzchnika, towarzyszył mu do komnat wewnętrznych.
O. Emerard zabrał się téż do wyjścia z widoczną radością, iż się narada skończyła.
Mnich benedyktyn posępny się wysunął, dając widzieć po sobie, iż choć więcéj mówić nie śmiał, myślał wiele i inaczéj.
O. Emerard ujął pod rękę ks. Petrka i szepnął mu na ucho.
— Wszystko to sprawy poważne i wielkiéj a największéj wagi, aliści sprawa żołądka w człowieku śmiertelnym i ułomnym, do poślednich się liczyć nie powinna. Z niego płyną siły, na chwałę Bożą się spotrzebowujące.
Tu pochylił mu się jeszcze bliżéj ucha.
— Chodź — rzekł — wino mam, ofiarowane mi z Burgundyi, koronowanych ust godne, skosztujemy go, bo takiego u Bolesława pić nie będziesz. Ten słyszę w piwo wierzy i pogański swój miód.
— Który do pogardzenia nie jest — odpowiedział cicho ks. Petrek — znam takie, które z winem w zapasy iść mogą!
— A ja ich próbować nie chcę i nie myślę, zakończył wesoły o. Emerard.
I mówiąc, skłoniwszy głowę wszystkim do koła z ks. Petrkiem razem wysunął się drzwiami bocznemi, przez korytarze ciemne kierując do celi, któréj wygodne siedzenie i cynowy ów kufel zdala mu się uśmiechały.
Gdy się to działo, a ks. Petrek z zupełnym spokojem dokonywał co zamierzył, w myśli się tylko przygotowując do powieści z jaką miał wystąpić gdy powróci — maluczki pisarzyna, człecze pokorne i nieznaczne, wychowaniec kanclerza arcybiskupiego, braciszek Arnolf, gotował z wszystkiego co się tu działo, mówiło, co ks. Petrek wypowiadał, czém grozili inni — wierne sprawozdanie. Spisane na kawałku tak zwanego „pargaminu greckiego“ (papieru bawełnianego), wklejone w okładziny kodeksu przeznaczonego dla benedyktynów w Trzemesznie, miało ono przez własne ręce ks. Petrka, z nim razem jechać do opata tynieckiego. Mógłże chytry i przebiegły protonotarjusz nawet przypuścić, iż coś podobnego z dworu arcybiskupa wynijść, a jego rąk użyć za narzędzie się ośmieli, ku przestrodze królowi Bolesławowi?
Nad kufelkiem wina siedząc ks. Petrek, choć nie wtórował, ale się uśmiechał nucącemu cichutko o. Emerardowi, starożytną, bardzo wesołą piosnkę klasztorną:
- „Bibit ille, bibit illa,
- Bibit servus cum ancilla...
- Bibit iste, bibit ille,
- Bibunt centum, bibunt mille...“
(Pije tamten, tamta pije, pije sługa i służąca — pije jeden, pije drugi, i stu pije i tysiące.)
Chociaż się chwilowo pozbyto ks. Petrka, którego opat umiał wyprawić, nie ściągając królewskiego podejrzenia, obawa królowéj Emnildy trwała ciągle, aby się jéj pobożne kłamstwo nie wydało. Dochodziły ją zewsząd zatrważające wieści, iż o ocaleniu Jaksów mówiono wiele, że na dworze panowało przekonanie, iż uszli za granicę.
Ciche te zrazu szepty z czasem się zwiększały, rozchodziły, nabierały coraz większego prawdopodobieństwa, bo je wiele ust głosiło. Wielu mówiło, że ich tam i ówdzie widziano, że o nich posłuchy miano, jakoby się na dwór węgierski schronili, inni o nich opowiadali, że w Czechach gościli, inni że na Rusi przyjaciół znaleźli, co ich przechowywali.
Dochodziło to królowę ze wszech stron i trwożyła się święta pani, modląc a płacząc, gotowa raczéj już przyznać do swojego przestępstwa, niż żyć w téj ciągłéj trwodze i uczuciu przewinienia.
Napróżno opat i inni duchowni, którym się na spowiedzi zwierzyła, pocieszali ją i starali dowieść, że grzechu nie popełniła, że to był grzech ofiary i miłosierdzia. Święta niewiasta czuła się winna względem tego, któremu poprzysięgła wiarę i posłuszeństwo.
Był to wiek obfity w tak pobożne jak Emnilda niewiasty; wpływ duchowieństwa, wychowanie, mnogie przykłady, podnosiły je na duchu. Wprawdzie Oda, Mieczysławowa żona druga, dała się uwieść z klasztoru i rzuciła życie zakonne, lecz i ona żałując późniéj tego postępku, wróciła do zakonu po śmierci męża, a przebaczenia szukała w Rzymie.
Wśród ówczesnych pań, żon cesarzów, królów i książąt, przykłady świątobliwości są niezmiernie liczne. Wiele z nich buduje klasztory i zamyka się w nich, wiele prowadzi życie męczeńskie dobrowolne. Mnóstwo takich niewiast pobożnych przypominają współczesne kroniki; cesarskiéj krwi pań, które nędzę, chłód i głód znosiły, aby umartwić ciało, a duszę dźwignąć ku niebiosom, i umierały jak owa Elfryda i Irmingerda przy kościele Rotunda w Magdeburgu, uważane za błogosławione. Taką nam opisuje Thietmar, ową pustelnicę w Traubitz, nieporównanéj pobożności niewiastę, która za czasów Ottona W. już była wyswataną w małżeństwie, a potém uszedłszy od niego, przez sześćdziesiąt cztery lata wytrwała w życiu najostrzejszém. „Przez ten przeciąg czasu — pisze kronikarz — nigdy się w zimę najtęższą przy ognisku nie ogrzała, a największym środkiem do rozcieplenia członków zdrętwiałych bywało, iż na ogrzanym trochę kamieniu krótko ręce i nogi potrzymała. Wewnątrz swéj celi trwała na nieustannéj modlitwie, ze łzy rzęsistemi, a napływający do niéj lud nauczała i pocieszała. Nie zrzucała z siebie robactwa, które ją ciągle obsiadało... nie korzystając z podarków, które lud jéj znosił w ofierze, rozdawała je między ubogich...“
Na takie to przykłady zapatrywały się ówczesne królowe i starały się je naśladować. Emnilda szła w ślady innych wielu i była prawdziwą chrześcianką wśród dworu i otoczenia, które, mimo największéj chęci dla wiary, ducha jéj w sobie nie miały.
Życie jéj, choć blask otaczał, było niemal ciągłą walką i męczeństwem. Patrzyć musiała na przekroczenia, których powstrzymać nie mogła, często milczeć i płakać, rzadko ośmielając się rzec słowo i błagać króla o naprawę złego.
Świątobliwość ją osamotniała, bo choć synowa równie się okazywała pobożną, więcéj się już sprawy świeckiemi zajmowała. Widywały się rzadko, wynurzały przed sobą rzadziéj jeszcze.
Tylko usilna prośba opata mogła królowę powstrzymać od zawczesnego zdradzenia tajemnicy i przyznania się do winy.
Opat Aron, nie bez powodu przewidywał, iż król sam żałować będzie zbyt surowego wyroku, szczególniéj z tego powodu, iż kara na Jaksów wyrzeczona odebrała mu cały zastęp sług wiernych, ród możny i spowinowacone z nim, które się od dworu i króla usuwały.
Bolesław już razy kilka bolał nad stratą, jaką ponosił. Dotkliwą ona była w chwili, gdy właśnie przyszły tron synowski usiłował otoczyć silnemi podpory.
Wśród téj trwogi królowéj Emnildy, baczna markgrafówna Oda, która i jéj i Mieszkowéj żonie Ryksie, i wszystkiemu, co jéj na drodze do tronu stało, szkodzić się starała, rzuciła myślą na zapomnianego i odsuniętego Bezpryma.
Opowiadanie o wypadku w łaźni, które się rozeszło szybko po dworze, obudziło jéj ciekawość razem i poddało myśl zbliżenia się do niego. Chciała mieć w nim na przypadek sprzymierzeńca. Czuła to dobrze, iż opuszczony przez wszystkich, znękany Bezprym, wdzięcznymby był za każde słowo i wejrzenie życzliwsze.
Nieszczęściem wiele przeszkód nie dopuszczało jéj zbliżyć się do niego, ale od czegóż była Panicha?.. Wchodziła ona i wciskała się wszędzie, nosiła co jéj kto powierzył.
Słudze więc kazała wyszukać staréj baby i zamknęła się z nią sam na sam. Przybyła padła jéj naprzód do nóg, tysiącznemi obsypując błogosławieństwy. Mówiła, gdy jéj nic nie przeszkadzało, z obfitością wyrazów nadzwyczajną, choć niewielkim ich doborem.
— Kwiatku ty pański mój, królowo ty moja... bo tobie taki być królową... śliczności ty moje... czém nędzna Panicha służyć tobie może?..
Oda nie odpowiedziała rychło, a Panicha ciągnęła żywo.
— O! wiem ci ja to, wiem! co takiemu hożemu rozkwitłemu kwiatkowi dawno potrzeba... żeby sam nie wiądł na łodydze... ale do wielkiéj krwi trzeba i wielkiego rodu męża! A no... poczekajcie maluczko... znajdzie się taki, co wysoko cię posadzi... Masz litość nad ubogiemi, to się téż Bóg Chryst miłosierny nad twoją tęsknotą ulituje dziewiczą... Ja to wiem! ja to czuję... Wielkie cię losy czekają...
Uśmiechnęła się Oda dumnie, lubiła pochlebstwo.
— Ja ani się nudzę mojém dziewictwem, ani się troszczę o przyszłość — rzekła — pewnie że nie zmarnuje się mój wianek... O tém nie mówmy, stara... o czém inném chcę ci powiedzieć...
— Na rozkazanie twe, królowo moja, uszy i ręce i nogi... — zawołała stara.
— Tu się nie wszystko tak dzieje, jakby ono powinno — mówiła Oda powoli nićmi się zabawiając, aby na starą nie patrzéć — serce litościwe znieść tego nie może, a radeby z pociechą dla biednych...
Nie rozumiejąc jeszcze, o co to iść mogło, Panicha kręciła tylko głową potakując, mruczała cicho:
— Pewnie! pewnie!..
— Jedni mają do zbytku, drugim na chlebie niemal zbywa — mówiła daléj markgrafówna — jednych otaczają dwory, drugim i pachołka brak...
W tém wstała i podeszła do baby.
— Widziałaś ty kiedy królewskiego syna Bezpryma? — spytała.
Oczy Panichy jak przestraszone biegać zaczęły dokoła, twarz przybrała wyraz niepokoju.
— Tego, którego królewicz młodszy niedawno precz z łaźni wyrzucić kazał, jak — niewolnika?..
— Tego samego.
— Zdalekam go widziała — szeptać poczęła szybko baba. — Zdrów i silny, ale niepiękny... zamęczyli go trzymając ze psy i ptakami w zamknięciu... Jeden stary ugr wierny mu nie odstępuje od niego.
Znać Panicha posądziła Odę o jakieś zamysły na królewicza i głową zaczęła potrząsać.
— E! jemu na tę biedę trudno radzić... król miłościwy pan sam go na nią skazał!.. Już on z téj dziury, w któréj go zamknięto, nie wyjdzie... nie wyjdzie, chyba...
Potrzęsła głową nie domawiając.
— Co wam po takim biedaku? — dodała.
Oda się rozśmiała pogardliwie.
— Cóż ci się śni, ty stara? — przerwała — myślisz, że mi się upodobał?..
Panicha popatrzała na nią.
— Dlaczegóż o niego pytacie, królowo ty moja?..
— Bo mi go żal... chciałabym mu pomódz, na jaw go wydobyć... ale mu trzeba dodać serca, bo je stracił.
Baba widocznie nie rozumiała dobrze, lecz okazywała postawą swą, że na wszystko była gotową.
— Chodzicie wy na ich podwórze? — zapytała Oda.
— Psy złe... ale... juści... a kij od czego?..
— Znacie starego Ghezę?
— Kilka razyśmy się łajali... czemu nie... — mruczała stara. — Powiedzcie tylko, czego chcecie, a już reszta moją sprawą.
— Chcę, byście węgra starego do mnie przysłali, aby przyszedł potajemnie na rozmowę... Może się jemu i panu zdam na co?..
To mówiąc rzuciła coś w fartuch Panisie, która ręce podniosła i do ziemi dziękując przypadła. Potém nie mówiąc nic głową znak dała, że spełni rozkaz, i wyszła spiesznie.
Panicha wszędzie się wcisnąć umiała; ludzie, choć ją podejrzywali o różne sprawy, wyśmiewali się chętnie, szydzili z niéj i to ich zabawiało. Tego samego dnia znalazła się w podwórku Bezpryma i pod ścianą usiadłszy na pieńku, udała że drzémie. Najrzeli ją pachołkowie i zaczęli krzyczeć, łając i przedrwiewając; odpowiedziała im przekleństwy, żądając, by jéj spokojnie dali choć zasnąć, gdyż gdzieindziéj nie miała pokoju.
Udawała tak napół uśpioną, gdy nierychło Gheza się przewlókł w brudnym kożuchu przez podwórze. Najrzawszy go posunęła się za nim do sieni. Węgier się obawiał czarownic i krzyknął, aby się do niego nie zbliżała.
— Ja z wami mówić muszę, nie dla was, dajby was licho gniotło — zawarczała baba — a dla waszego królewicza. Jeśli go miłujecie, to mnie posłuchajcie.
Gheza stanął, wszakże zdaleka się trzymając.
Zwolna, nie chcąc podnosić głosu, zbliżyła się Panicha ostrożnie.
— Staraj się, ty stary, dostać potajemnie do markgrafównéj... ona wam na biedę waszą radzić chce. Rozumiesz? A panu Bogu i staréj babie podziękujcie, że wam to przyniosła.
Gheza nie zdawał się dobrze rozumieć, powtórzyła inaczéj toż samo Panicha, usiłując mu wpoić przekonanie, że wiele na tém dla Bezpryma zależeć może. Gheza stał jeszcze jakby odurzony, gdy stara gniewna, że się nawet przybliżyć do niéj nie chciał, odeszła.
Od nieszczęścia, jakie go w łaźni spotkało, Bezprym jeszcze nie przyszedł był do siebie. Wrzał zemstą, która mu niemal zmysły odejmowała. Rzadko na ławie wyleżał, psy swe nogami kopał, po izbach latając z pięściami zaciśnionemi. Gheza go nie hamował, chcąc mu się dać wyburzyć.
Z poselstwem Panichy wchodząc zastał go jakimś wypadkiem, po wysiłku takim gniewnym, uśpionego snem twardym na ławie.
Jeden z psów jego ulubionych siedział na straży przy nim, głowę na nogach jego trzymając opartą.
Gheza jak ten pies przysiadł cicho i sparty na ręku, czekał téż, aż się Bezprym obudzi.
W godzinę może zerwał się z krzykiem i nierychło opamiętał, obaczywszy wiernego sługę, który mu kubek podał, aby się po śnie orzeźwił. Spalone wargi przyłożył doń Bezprym chciwie i okiem mu podziękował.
Legł zaraz znowu.
Gheza przysunął mu się do ucha.
— Słuchajcieno dobrze, panie mój, co to ja wam przynoszę. Słuchajcie a rozważcie... i mówcie, co ja mam poczynać?
Noszą tu jednę starą babę złe duchy po dworze... Czarownica to pewno... jędza zła. Przyszła dziś do mnie z litościwém słowem (splunął stary) jakoby od markgrafównéj Ody, abym się ja z nią starał widzieć, a ona tobie, królu ty mój a panie, coś pomódz może.
Zerwał się Bezprym i siadł.
— Naprawdę? — spytał.
— Albożbym śmiał kłamać przed tobą, sokole ty mój złoty? — z wyrzutem niemal odezwał się Gheza — ja?..
— Nic więcéj nie mówiła?
— Nic. Co mam czynić?
— Co? — począł Bezprym gorąco — co? bezmózgi stary... czyż nie rozumiesz tego, że mnie gdyby szatan przyszedł pomagać, muszę go wziąć.
Gheza aż się cofnął przestraszony temi słowy, brwi mu się najeżyły.
— Nie mówcie w złą godzinę! — zawołał — nie wołajcie Licha, aby nie przyszło...
Chcecie — rzekł po chwili — toć pójdę dla was, gdzie każecie.
— Trzeba ci iść, trzeba iść, słuchać pilno, odnieś mi słowo każde!.. Słyszała pewnie markgrafówna, co zrobił ten pies... żal ją wziął nademną, królewskiéj krwi dzieckiem... Trzeba iść...
— Pójdę — odparł Gheza acz niechętnie — pójdę, ano się to na nic nie zda! — Ona tu nic nie znaczy, ją samą ztąd lada dzień wyżeną...
— Daj Boże! — zawołał Bezprym — toby wróciła silniejsza.
I zamyślił się milczący. Potém powtórzył jeszcze kilka razy.
— Trzeba ci iść, niech nie czeka, aby się w niéj co nie zmieniło.
— A jak się do niéj dostać? — mruczał stary — jak? żeby ludzie nie widzieli. Zobaczą mnie tam, to mnie pletniami wysmagają precz.
Bezprym zerwał się z ławy.
W kącie izby stała skrzynia okuta, poszedł do niéj prędko i otworzył wieko. Trzymał w niéj po matce resztę droższéj spuścizny. Dobył ze dna złoty obręczyk i przyniósł go Ghezie.
— Nie dałbym za nic tego, co macierz moja nosiła — rzekł — a no trzeba, aby dziecko jéj obronić się mogło od sromoty. Nie mam nic, co za dziw, że sprzedać chcę, abym sobie szatę dostał nową.
Powiesz, żeś do niéj posłany ode mnie. Rozumiesz — ale obręcz tę dasz jéj odemnie, tak — przez wdzięczność, że wspomniała o zelżonym Bezprymie.
Gheza nic nie mówiąc, wziął złote kółko i wsunął je za nadrę, z głową spuszczoną z izby wnet wyszedłszy, spieszył się przyodziać lepiéj. Wstyd mu było stanąć tak przed markgrafówną.
Nieznacznie się po tém z podwórza wymknął i błądzić począł, jakby nic nie mając do roboty, około świetlic niewieścich. Kręcił się tu czas jakiś to zbliżając, to oddalając, to zaglądając w przedsień, gdy służebna jakaś znak mu dała. Szedł tedy za nią ostrożnie. Bocznemi drzwiczkami wprowadziła go do małéj izdebki. Tu już Oda nań oczekiwała. Wpuściwszy wymknęła się sługa, a Gheza przypadł na kolana przed piękną panią, która z rozognionemi policzkami i oczyma, zbliżyła się do klęczącego.
— Powiedzcie — rzekła spiesznie — powiedzcie panu swojemu królewiczowi, że są ludzie co się nad jego losem litują i postarają się mu pomóc u ojca. Czemu on siedzi zamknięty i nawet nie mruknie, kiedy się nad nim znęcają? nawet nie jęknie, kiedy go biją? Niech ma odwagę i śmiałość, gdy mu mówić dadzą. Rozumiesz. Powiedz mu to, niech ma odwagę, niech się skarży, niech grozi, niech się uczyni strasznym, a będą się go bali... Gdy się go nie zlękną, to go zgniotą.
Gheza wysłuchał pilnie. Odzie spieszno odejść było, szła już, gdy przypomniał sobie obręczyk złoty, i położył go u nóg jéj.
— Miłościwa pani — rzekł — klejnot to po nieboszczce królowéj, mój pan go wam przysyła jako dar dziękczynny.
Schwyciła markgrafówna z widoczną radością, wcale się nie broniąc od przyjęcia go i wnet na rękę włożywszy, kilka razy ją obróciła przeciw światłu, aby się przypatrzeć, jak pulchnéj ręce było pięknie w złotéj, grubéj przepasce.
Gheza pospieszył do pana, aby jednego nie zapomnieć słowa i odnieść mu co nakazano.
U wieczerzy Oda się gotowała do rozmowy z królem, a ilekroć chciała jéj, potrafiła zawsze uczynić jak postanowiła. Zwykle gdy do śpiewów przychodziło i pląsów młodzieży, wychodziła królowa Emnilda, często i Ryksa szła za nią. Naówczas panowanie pięknéj niemkini się poczynało. Smiało[44] czyniła, co się jéj podobało, nie troszcząc co o tém nazajutrz mówić będą. Nie unikała króla, narzucała mu się i kilka razy dała publicznie chwycić i pocałować. Śmiechem przyjmowała to, wcale się nie sromając. Raz spadł jéj wianuszek, co było jakby niedobrą przepowiednią, zdjęła go z ziemi i włożyła na głowę, nie zarumieniwszy się wcale.
Tego wieczora król patrzał zdala na pląsy niewieście — nie było przy nim ze dworu nikogo, oprócz starego Sieciecha, który, gdzie się zabawiano więcéj córki pilnował, niż króla.
Przysunęła się więc Oda do Bolesława śmiało.
Oko jego padło na jéj rękę i zdawało się ze zdumieniem wielkiém poznawać ów obręczyk złoty. Spojrzenie zrozumiała Oda i ręką potrzęsła tak zręcznie, aby król się mógł dobrze klejnotowi przypatrzeć. Nie spytał jednak zkąd go miała.
Po chwili sama się, obręcz znowu nadstawiając, przysunęła do króla.
— Pamiętacie pewnie kolce te na ręku królowej Judyty? Otóż się owo mnie dostało. Syn królowéj nie ma za co sprawić opończy i po matce klejnoty sprzedaje i mienia. Jak psa wyganiają go z łaźni, a ojciec milczy?
— Kto się wyganiać daje — zawołał król — ten wart by go precz wyrzucono.
— Dziś sam i bezsilny, przyczai się, zmilczy, a co się namota na jutro! E! jutro dla Mieszka być może straszne. Nie trzeba drażnić i zająca bo ugryzie. Wy robicie sobie, miłościwy panie z własnéj krwi wrogów.
— Śmiała jesteś, że mi to mówić się ważysz!
— Dla czegobym milczeć miała? Kto dobrze życzy, ten prawdę mówi. Róbcie jak lepiéj.
I pobiegła do dziewcząt, jakby ją to już nie obchodziło. Król ścigał ją oczyma długo i wkrótce wyszedł do sypialni. Sieciech go jak zwykle odprowadzał, Zyg téż towarzyszył panu, to miaucząc jak kot, to burcząc jak pies, to skowycząc jak jakieś zwierze dzikie. Ale król ani się obejrzał na niego, milczący był.
Gdy domownicy odeszli na chwilę, Bolesław się ocknął.
— Sieciechu mój — odezwał się — nie słuszna wreście jest, aby ten gnuśnik Bezprym gnił zamknięty. Nie chcę dlań uczynić wiele, ale nie mogę nic nie zrobić. Złość tylko w nim kipi — trzeba ich z Mieszkiem pojednać i dać mu swobody więcéj. Dzieckoć to moje.
Skłonił się stary uradowany.
— Święte słowa twe, panie! — rzekł — ale je dawno rzec należało. Przebaczcie!
— Rzekłbym je był dawno, gdyby się one przydały na co — począł król. — Jak dawniéj tak teraz nic z nich nie będzie. Bezpryma znam, zły jest a bezsilny, będzie pragnął wiele, a nie otrzyma nic. — Aliści sumienie uspokoić muszę. Przywiedźcie go jutro do mnie.
Sieciech zapytał o godzinę, król ranną wyznaczył.
— Każcie mu się odziać przystojnie, i niech Mieszko tu będzie razem.
Rozkaz królewski spełniał się zawsze ściśle, wnet więc z sypialni podążył Sieciech do królewicza Mieszka, który z Ryksą i kilką niemcami z jéj dworu, na rozmowie siedział jeszcze.
Gdy wolę ojcowską mu objawił, Mieszko się zerwał zaczerwieniony i zburzony, lecz żona go natychmiast do opamiętania przywiodła kilką słowami, a ochmistrz wyszedł, spiesząc do Bezpryma.
Tu nadzwyczajne odwiedziny jego popłoch wzbudziły ogromny, a gdy nie oznajmując się, wszedł do izby Bezpryma, którego zastał w nędznéj odzieży przed ogniem wyciągniętego na ziemi z psami razem, królewski syn ledwie oczom swym wierząc, długo nań patrzał nim powstał, aby posłuchać z czém przychodzi.
Sieciechowi żal było Bezpryma, jak wielu innym na dworze.
— Przychodzę do was, miłościwy panie od króla — rzekł — ze słowem dobrem.
Rozśmiał się Bezprym szydersko.
— Nie śmiejcie się — mówił stary — król chce was jutro widzieć u siebie i z Mieszkiem pojednać.
Krew uderzyła na twarz synowi Judyty, — zerwał się z ziemi cały, wstając jak oparzony, psy za nim skoczyły przelękłe, zaczynając warczeć i szczekać.
— Co król każe, spełnić się musi — spokojnie dodał Sieciech — a dla waszego dobra téż tego potrzeba. — Otrzymacie więcéj swobody, pewnie i inne jakie dobrodziejstwa. Serce królewskie poruszyło się dla was.
Milczał uśmiechając się drwiąco Bezprym — patrzał w ziemię, Sieciech ciągnął powoli.
— Ojcu potrzeba wiele zapomnieć. Któż wie ażali on nie próbuje i nie doświadcza?
Bądźcie dobréj myśli — a jutro go nie drażnijcie słowami ostremi. Weźmijcie co wam dadzą, aby po tém więcéj otrzymać.
Skłonił się Sieciech i nie czekając odpowiedzi, wyszedł natychmiast, w pierwszéj izbie nakazawszy Ghezie, aby nazajutrz odział Bezpryma jak przystało i nie dał mu się nędznie stawić przed królem, by gniewu jego nie budzić.
Całą niemal noc Bezprym chodził po swéj izbie wrzący. Gheza siedział i uspokajał go, szeptali z sobą. Bezprym go odpychał, ten do kolan przypadał, godzili się i swarzyli jak niańka z dzieckiem. Pospali się wreszcie nadedniem, nie zmógłszy jeden drugiego.
Gdy nazajutrz nadeszła godzina naznaczona, Bezprym niemal gwałtem odziany w suknie najlepsze poszedł do sypialni Bolesława. Nie było tu nikogo, niespieszył się do niéj Mieszek. Wszedłszy długo stał w progu syn Judyty, nim się rzucił do nóg królewskich. Spełnił tę powinność, lecz z widocznym chłodem i wstrętem. Bolesław nie odezwał się téż, aż go u nóg zobaczył.
— Kazałem ci przyjść — rzekł — dość téj niewoli. Bądź mi posłuszny, a będzie ci z tém dobrze — zuchwałych nie znoszę. Mieszkowi przeznaczone królestwo, wedle obyczaju słowiańskiego. Zresztą taka jest wola moja. I ty otrzymasz swą dzielnicę, krew ci moja w tobie płynie — ale poprzysiądz musisz posłuszeństwo.
Mieszko cię skrzywdził, zganiłem mu to, przyjdzie ci rękę podać. Nie masz się kryć jak wilk. Przychodź na dwór, jedź na łowy, idź na wojnę, ale bądź wiernym mnie i moim postanowieniom.
Bezprym milczał.
Król widocznie czekał odpowiedzi, po kilkakroć wyzywając do niéj spojrzeniem.
— Mów — dodał.
— Nie mam co mówić — odparł Bezprym — uczyniony zostałem niewolnikiem, rab nie ma prawa ust otworzyć. Jam mówić zapomniał.
Zawrzał z gniewu król.
— Dość — zawołał — przebaczam ci to, a no mówię — dość! chceszli być cały. Dość. Nikt mnie nie ma prawa do rachunku pozywać, oprócz Boga! Milcz.
Bezprym chciał odejść.
— Stój. — Mieszko przyjdzie.
Nastało milczenie ciężkie. Niekiedy syn i ojciec mierzyli się oczyma. Mieszko nie nadchodził. Król Bolesław gniewnym już był na niego. Zawołał komorników stojących u drzwi, aby go natychmiast przywiedziono.
Na ostatek usłyszano krok spieszny i ciężki, wchodził Mieszko, przybrany z niemiecka, strojny, dumny. U drzwi stojącego brata potrącił mijając i widzieć go niechcąc — szedł królowi się pokłonić. Nie odpowiadając mu Bolesław wskazał Bezpryma.
— Skrzywdziłeś brata — rzekł — źleś uczynił chcę byście żyli zgodnie. Podajcie sobie ręce — i niech to będzie zapomniane. Pierwszy teraz co się porwie na drugiego — przedemną odpowie, jakby nie był synem królewskim, ale prostym buntownikiem.
Zawahał się Mieszko idąc do Bezpryma, który kroku ku niemu od drzwi nie zrobił; lecz przystąpić doń musiał. Zacięte miał dumnie usta, drżał, słychać było oddech piersi ciężki. Na krok stanąwszy od brata, zatrzymał się Mieszko, groźno sobie w oczy popatrzali. Bezprym czekał blady jak chusta, ale z płomieniami w źrenicach. Król Bolesław każdy ruch ich śledzić się zdawał z nadzwyczajném zajęciem.
Zawołał na Mieszka.
— Rękę mu daj!
Dopiero gdy na ten rozkaz drżącą dłoń wysunął Mieszek, Bezprym wyciągnął ją także. Dotknęli się zaledwie i jakby w klamrę żelazną — Bezprym pochwycił tę rękę wyciągniętą do wrzekoméj zgody. Oba nawzajem co mieli sił ścisnęli dłonie, a choć Mieszkowi z bólu krew uderzyła do twarzy, nie odezwał się, nie drgnął. Cisnął i on Bezpryma całą siłą gniewu, lecz podołać mu nie mógł. Gdy nareszcie rozerwał się uścisk braterski, Mieszko musiał schować rękę, gdyż krew ciekła mu z za paznogci.
Była to jakby zapowiedź przyszłości. Król Bolesław na ten raz nie żądał więcéj. Mieszko mu się pokłonił i spiesznie wyszedł z sypialni. Bezprym stał.
— Idź — odezwał się król — a bywaj codzień u boku mojego i nie kryj się po dziurach. Chcę cię widzieć.
Gdy Bezprym wyszedł, wstał król, oko jego padło przypadkiem na to miejsca[45], gdzie stali bracia jednając się z sobą. Na świeżo wymytéj podłodze białéj, pięć wielkich kropli krwi jeszcze nie zaschłéj świeciło.
Wejrzenie Bolesława oderwać się od nich nie mogło. Zrozumiał on, co krew tę wycisnęło, lecz chciał odgadnąć z czyjéj spłynęła ręki. Silnego potrzebował następcy, któryby nie krew z siebie dać sączyć, ale ją toczyć umiał.
Ani się dziwił król, iż gniew pałał w braciach i przemógł posłuszeństwo, chciał tylko pewności, który z nich silniejszy? A gdy w chwilę po tém król wszedł do izby zastawionych stołów, gdzie nań oczekiwał zwykły tłum swoich i obcych — i ujrzał tam Mieszka przy żonie, Bezpryma w dali osamotnionego, nie poglądał im na twarze, szukał ich rąk, aby się przekonać która z nich krwawą była...
Gdy Mieszko sięgnął do misy, zczerniałe jego paznogcie zdradziły tajemnicę.
Na dworze tego dnia wiele twarzy się rozjaśniło. Nie mówiąc nic tryumfowała Oda. Na ręku jéj złoty błyszczał obręczyk, a w oczach jakaś radość zwycięzka, która strach obudzała. Patrzała na Bezpryma i zdawała się go pobudzać do mężnéj walki. Królowa, która się dowiedziała zrana o nakazie królewskim, podziękować mu przyszła za Bezpryma przypuszczenie do łaski. Ciężyło na sercu to, że dla dziecięcia jéj, cierpiał ktoś i bolał. Lżéj teraz oddychała.
Król był w usposobieniu wesołém i rubaszném.
Pochwały które zewsząd odbierał, bo i opat Aron zgodę uczynioną, jako wysoką mądrość pańską wynosił — czyniły mu przyjemność. Łudził się może tą nadzieją, iż z czasem dwaj bracia, ocierając się ciągle o siebie, zbliżą, poznają i przejednają. — Wierzono naówczas w siłę krwi i węzły tajemne, któremi ona łączyła. W życiu jednak i obyczaju Bezpryma niewielka zaszła zmiana.
Zrazu ze swobodą wróconą mu nie wiedział prawie co począć, ciężyli mu ludzie wśród których on, syn królewski stał na pośledniém jakiemś miejscu, zawsze jakby odepchnięty i wydziedziczony. Gdy Mieszka otaczał dwór świetny i liczny i nadskakiwania tych, co sobie na przyszłość łaski jego zaskarbić pragnęli, do Bezpryma mało kto się przybliżyć jawnie ośmielił, aby nie być posądzonym o jakąś niechęć dla wybranego przez ojca następcy. Jedna Oda pierwszego dnia zaraz śmiałém okiem i słowem jawnie zaczepiła Bezpryma, jakby naumyślnie, okazując mu współczucie na przekorę Ryksie, któréj widok tego, w kim nieprzyjaciela przeczuwała, niemal obawę obudzał. Gdy po uczcie, wszyscy wyruszyli patrzeć na rycerskie zapasy, które się w podwórcach odbywały codziennie, Bezprym postawszy chwilę, wrócił do swojego dawnego mieszkania, aby rozmyśleć się, co miał poczynać.
Znalazł tam Ghezę, który z założonemi pod siebie nogami u ognia siedział. Na widok swojego wychowanka, wstał stary radując mu się — chociaż niespokojny téż był o niego. Miłość dla królewicza w Ghezie rozwijała dziwne myśli, którym sam niemal się zdumiewał. Chciał mu koniecznie je wypowiedzieć, ale naprzód z niego dobyć coś o pierwszém posłuchaniu. Lękał się wybuchu. Począł naglić swego sokoła, aby mu powiedział wszystko, co u króla było, jak się obeszło pojednanie z bratem. Bezprym nawykły do zwierzania się staremu piastunowi — nie skrył nic przed nim. Gdy przyszło do podania rąk, z uśmiechem wyznał, iż Mieszkowi do krwi palce zdusił. Zrazu Ghezę uradowało to, ale wnet głową potrząsł.
— Źleście uczynili — rzekł — źle, na co im pokazywać siłę? Wasza rzecz, sokole mój złoty, utaić dech, uczynić się pokornym, zrobić nawet ich sługą, aby się nie lękali, aby nie odgadli, ani co myślisz, ani co możesz.
— Tak — mówił po chwili — widząc że Bezprym słucha go z uwagą. Kogo się oni boją, temu albo oczy wyłupić każą, albo go strzała nie minie. Ty panie mój, musisz się stać pokornym, schodzić im z drogi, a nie pokazać nawet, że ci się chce czego więcéj nad to co masz.
Mieszkowi się kłaniaj, królowi ojcu dziękuj, niech sobie powiedzą — Bezpryma nie ma się czego obawiać, dopiero będzie dobrze. Słuchał sparłszy się na stole Bezprym.
— A pókiż ja się tak mam dusić w sobie? — zapytał.
— Póki? aż sobie druhów nie zjednacie i dróg nie obmyślicie.
— Druhów! — rozśmiał się Bezprym — a czém? siły nie mam, łaski téż i złota im nie dam.
— Alboż to Mieszko nie ma wrogów? — począł Gheza — a kto jemu wrogiem, ten będzie wam przyjacielem. Powoli sokole złoty, powoli i bacznie. Ja człowiek prosty i głupi, a no tu przemocą nic nie zrobi, chytrości trzeba.
Uścisnął jego nogi.
— Radzisz dobrze — odezwał się Bezprym — słuchać cię muszę, choć się we mnie warzy i burzy. Źle się stało, żem mu rękę zdusił, a no mi kłamać ciężko.
— Co kiedy trzeba, aby życie obronić? — rzekł gorąco Gheza. — Komu to miło gębę sobie walać kłamem i giąć się, gdy się chce uderzyć? Inaczéj zemsty nie będzie.
Zbliżył się i stanął nad siedzącym, mówiąc coraz żywiéj, jakby go coś natchnęło.
Ty jeszcze tu będziesz kiedyś królował, synu Judyty, ty zawładniesz tą ziemię i pomścisz się niewoli swojéj, tylko teraz zcierp. Ani patrz na to, co oni wyprawują, aby nie pomyśleli że im zazdrościsz. Weźmij psy i sokoły, idźmy w las. W lesie różni się ludzie spotykają i tacy, co nie bardzo ich kochają, a co nas za to polubić mogą. W puszczach i na uroczyskach różna gawiedź, co się nam przydać może. Niech myślą, że my tylko na niedźwiedzie polujemy, upolujemy może i lepszego zwierza. Znajdzie się, znajdzie.
Gdy Gheza tak prawił wychowankowi rady, które mu się dlań najzbawienieńszemi wydawały. Bezprym słuchał, to się rzucając, to uśmiechając im na przemiany. Radowało go, że Gheza tak marzył o przyszłości świetnéj i widział ją możliwą. Czuł, że tą drogą może najłatwiéj dojść do niéj będzie, i choć nie odpowiedział mu wyraźnie, do serca wziął radę Ghezy.
Stary chciał z niego wydobyć co myśli, aby się przekonać, iż się z nim godzi, lecz Bezprym nie był łatwym do słowa, oczyma w nim czytać musiał tylko. Zostawało mu zawsze trochę niepewności, i dłużéj męczył wychowanka namowy swemi, ściskając mu kolana, powtarzając ciągle jedno, aby wrazić w myśl koniecznie, co na sercu leżało. Późno ledwie w noc skończyły się te nalegania, gdy znużony Bezprym rzekł wreszcie:
— Nie bój się stary, zataję się i zaczaję — zobaczysz, niepoznają się na mnie, a gdy kto ciebie o mnie pytać będzie...
Ghezie oczy się zaśmiały.
— Dowie się tego co potrzeba! — rzekł krótko — energicznym ruchem ręki popierając słowo.
Miało się już ku wiośnie, a choć ją w powietrzu czuć było, pora w istocie najprzykrzejsza w roku się poczynała, walka ustępującéj niechętnie zimy, ze słońcem i ciepłem, które się ustalić nie mogło. Śniegi leżały po lasach, zalegały parowy, rzekami płynąć kry zaczynały, ziemia miejscami rozmarzła, a w cieniu okryta była jeszcze lodu skorupą.
Jeden dzień przynosił z sobą wiosnę i cuda czynił, wskrzeszając zmarłe rośliny i odrętwiałe drzewa, drugi wracał z zimą, szronem i mrozem, sypał śniegiem i zabijał chłodem. Jak dwaj zapaśnicy walczyli z sobą lód i ciepło, śmierć i życie, zwątpienie i nadzieja.
Na łąkach najwytrwalsza trawa, zaczynała zielenieć i rosnąć, dobywała się z pod skorup zamrożonych, wytykała ze śniegu, starsze drzewa stały głuche, ledwie ważąc na pączki. Gdzieniegdzie łozy okryły się kotkami bujno; wczesna wierzba pękała — ale na niebie więcéj było obłoków szarych niż słońca.
Rzadko kto w téj porze puszczał się w drogę, chyba gwałtowna pędziła go potrzeba. Rzeki wzbierały i trudne były do przebycia, gdzie zamróz zszedł tam grzęzły konie w nieprzebytém błocie, na resztkach lodu ślizgo było i niebezpiecznie. Czekali wszyscy, aby wody kry uniosły, ziemia wilgoć wypiła — i słońce wysuszyło drogi. Ks. Petrek jednak, niespokojny o to co się tam bez niego działo nad Cybiną, z poleceniami różnemi, wyruszył właśnie w téj porze z powrotem. Po kilkakroć wstrzymywały go rozlane rzeki, parę razy przeprawiać się musiał z niebezpieczeństwem życia — ale gorliwość niezmierna i wiara gorąca pędziły go do celu i dodawały męztwa.
Jechał nie zważając na to, że konia już jednego utracił, i że dodany poczet odradzał pośpiech a ostrożnym być radził. Był pewien ks. Protonotaryusz, że godnym się czując osobliwéj łaski niebios i opieki, mieć je będzie za sobą.
W najgorszych razach modlił się, a że miał, ofiarowane mu przez o. kanclerza relikwie świętych przywiezione z Rrzymu[46], ufając im — nie lękał się żadnéj przygody. Choć zwolna więc posuwał się ku granicy, i na ostatek przejechawszy ją, jeszcze silniejszą uczuł gorączkę pośpiechu, aby znowu znaleść się w swéj celi i na straży pilnéj około króla, ku któremu pobyt w Magdeburgu, jeszcze większą natchnął go nienawiścią. W myśli swéj układając co i jak powie opatowi, zdając z poselstwa sprawę — minąwszy rubież, na pierwszy nocleg zmuszony był stanąć na pustkowiu i skraju lasu, bo nigdzie szopy, ani osady do koła nie było.
Ludzie już mieli szałas kleić dla niego i miejsca suchego szukali tylko, gdy jeden z nich puściwszy się daléj trochę, nadbiegł dać znać, iż nie daleko było obozowisko oddziału wojska Bolesławowskiego, i że bezpieczniéj było a weseléj do niego się przyłączyć.
Ks. Petrek rad się czegoś dowiedzieć zawsze, zwłaszcza po dłuższéj niebytności w domu, zgodził się na to chętnie.
Oddział pancerników z trochą piechoty, wyprawiony był przeciwko lutykom, którzy często dopuszczali się grabieży nad granicami. Doniesiono królowi właśnie przez szpiegów, iż zamierzali wtargnąć, a król, przybyłego na dwór Jaśka z Tęczyna, który mu się jak na łowy, na tę wyprawę prosił — wysłał, aby dać poganom naukę. Byli oni acz poganie sprzymierzeńcami cesarskiemi i płatnemi jego pomocnikami, zbójecką szajką, śmiałą i okrutną a dokuczliwą.
Jaśko z Tęczyna — radował się temu wielce, iż się z męztwem i przebiegłością popisze, więc choć mu kraj był obcy, dobrał sobie ludzi, opatrzył położenie, i stał już parę dni na zasadzce. Tém oczekiwaniem zmęczeni ludzie i on, ucieszyli się bardzo, gdy nad wieczór swoich zobaczyli — powracających zdala... Jaśko szczególniéj księdzu był rad, a że namiot miał już rozbity i wszystkiego podostatkiem, pisarza pokornie do siebie jął prosić, ręce jego całując.
Nie znał ks. Petrek Jaśka — choć o nim słyszał i rodzie jego, ten zaś tylko tyle wiedział o protonotaryuszu z pierwszych jego słów, iż poufałym był opata Arona, i przez króla używanym do spraw ważnych. Samo poselstwo, o którém zaraz nadmienił, wysokie dało Jaśkowi wyobrażenie o człowieku, którego u siebie przyjmował.
Cześć mu więc wyrządzał największą. Zeszła się inna starszyzna do namiotu, która ks. Petrka znała i widywała w Poznaniu, i wszyscy nader ciekawie wypytywać zaczęli o podróż i o to, co w niemczech i u cesarza słychać było.
Wiedział przebiegły ks. Petrek czém mu tu być należało, co mówić i jakie okazywać usposobienie... Nie kosztowało go to, bo zawsze mówił sobie, iż czynił wszystko na chwałę bożą. Przed wojakami króla inaczéj jak nieprzyjacielem cesarstwa i niemców okazywać się nie mógł.
Słuchano go nie bez wielkiego podziwu nad rozumem i pobożnością, jaką okazywał. Gromadka starszych jednak w krótce się z namiotu rozeszła, bo wieczór był późny, a Jaśko własne posłanie żołnierskie ustąpiwszy księdzu, sam nieopodal siodło i skórę sobie podłożywszy, legł także do spoczynku.
Ks. Petrek modlitwy dokończywszy, widząc, że Jaśko nie śpi jeszcze, a czaty za chwilę ma obchodzić, sam téż do snu nie śpieszył i zagaił znowu rozmowę, pytając coby na dworze słychać było.
Jaśko nie długo tam bawił, bo zaledwie przybywszy, korzystał z wyprawy, aby się do niéj przyłączyć, wiedział jednak, iż król Bezpryma do większych łask przypuścił, i że to powszechnie wpływowi pięknéj Ody przypisywano, która się nad losem pognębionego ulitowała.
Wiadomość ta mocno zajmować się zdawała ks. Petrka, dopytywać zaczął pilno o inne wieści.
Przed Jaśkiem nie inaczéj się malował, tylko jako pokorny sługa opata Arona, posiadający całe jego zaufanie.
Wybadawszy o Bezpryma wtrącił wnet ubolewanie nad tém, iż pokrewni Jaksów i cała rodzina tak się od króla usuwała...
Mówiąc to, czy z umysłu, aby wyprobować Jaśka, czy przypadkiem, ks. Petrek odezwał się dwuznacznie, iż tém gorzéj czynili, gdy — jak powszechnie i nie bez przyczyny utrzymywano — Jaksowie straceni nie zostali, a do czasu się przechowywali.
Usłyszawszy to Jaśko, a pewnym już będąc, iż ksiądz jest do tajemnicy przypuszczonym, rozśmiał się głośno i znacząco. Uderzyło to ks. Petrka.
— I wy tak sądzicie? — odezwał się podnosząc z posłania głowę.
— A jakżebym inaczéj mógł — odparł Jaśko — kiedym ja ich na własne oczy oglądał, i mówiłem z nimi.
Ks. Petrek palec położył na ustach dając mu znak milczenia.
— Juścić wiem przed kim to mówię — ozwał się Jaśko — bo bym tajemnicy ich nigdy w świecie nie zdradził.
Wam przecie nie tajno co opat czyni, a on ich wyswobodziwszy wysłał do Tyńca, gdzie do czasu, prawdziwą pokutę odsiadują, boć rycerzowi klasztor ciężka to rzecz...
Gdyby nie mrok w namiocie byłby może poznał sam nieopatrzny Jaśko, jaką radością napełnił serce ks. Petrka, czyniąc przed nim to zwierzenie, tak dla niego pożądane. To, czego na żaden sposób nigdzie pochwycić nie mógł, mimo całéj przebiegłości swojéj ks. Petrek — łacno mu teraz, niespodzianie wpadło w ucho... Miał to za cud opatrzności.
Nie dając znać po sobie, jął rozpytywać ostrożnie, co i jak sobie poczynali Jaksowie.
— Nudzą się srodze biedni, iż litość nad niemi bierze — odezwał się Jaśko z Tęczyna. Choć naprawdę nie powinniby się za klasztorem ukazywać, wyprosili się u przeora, że im choć do lasu trochę dozwolił wybiedz. Tam dzik podciął nogi koniowi młodszego i mój stryj, zapamiętały poganin, naskoczył na nich, gdy właśnie dobijali zwierza.
Wziął ich z sobą w gościnę, a tam i ja się z niemi zetknąłem, czemu zrazu nie radzi byli, bo się srodze lękają, by ich kto nie zdradził.
— I słusznie to czynią — dodał ks. Petrek — nie o ich tylko skórę idzie, ale o tych co ją ocalili, król pan nasz miłościwy, jak łaskaw jest, i szczodry dla tych co mu służą wiernie, tak nieubłaganym dla nieposłusznych. A na Jaksów był mocno zażalonym i gniewnym, więcby téż i tym, co mu zemstę jego wychwycili, łaskaw nie był.
Tak wydobywszy z Jaśka co się tylko dało, rad niezmiernie układł się ks. Petrek, osobliwszą modlitwą dziękując świętym pańskim, których relikwie wiózł z sobą — iż mu tak ważną odkryli tajemnicę.
Zaledwie usypiać poczęli, gdy od granicy wysłany człek nadbiegł zwiastując, że lutycy stali nad rzeką, i nazajutrz się dodnia przeprawiać mysleli[47]. — Nie zważali oni na to, iż lada chwilę lody musiały prysnąć i odwrót im przeciąć, a chcieli korzystać z tego, że w tém miejscu osłonioném, jeszcze się kry nie ruszyły. Musiał Jaśko niedospawszy natychmiast ruszać przeciwko lutykom, tak aby ich u brzegu pochwycić, i pobić nimby wtargnęli.
Ks. Petrek téż wstał, bo i jemu pilno było, i tak rana nie doczekawszy, rozjechali się. Jaśko prosił dla siebie i oddziału o błogosławieństwo, którego ks[48] protonotaryusz odmówić nie mógł.
Gdy pancernicy odciągali ochoczo i śpiesznie z obozowiska, ksiądz ze swoją garstką ruszył do Poznania, z sercem rozradowaném, przemyślając tylko nad tém, jak z tajemnicy skorzysta.
Zdało mu się, iż królowi zaskarżyć ani opata, ani tych co mu pomagali nie było bezpiecznie, pierwsza próba go o tém przekonała, postanowił więc na inny sposób spożytkować wiadomość, okazując opatowi Aronowi, jak niesprawiedliwie krył się przed nim, zamiast ufać mu całkowicie i na pomoc przyzywać. Tajemnica ta mogła być bronią w ręku jego, dla otrzymania od Arona — co najmniéj jakiego daru królewskiego. Chociaż ks. Petrek sam dla siebie potrzebował mało, cenił jednak nabytek, bo umiał go na cel, do którego dążył używać.
Z temi myślami, po ciężkiéj podróży, która, choć w znajomszym kraju, łacno nie poszła, dla roztopów okrutnych — dojechał naostatek ks. pisarz do Poznania, a stanąwszy u drzwi swéj celi gdzie go zaraz Harno przyszedł powitać... Bogu podziękował, że go szczęśliwie doprowadził.
Spytał natychmiast o opata, i oznajmiono mu, iż na dworze się znajdował. Wnet téż ktoś pobiegł z wieścią o powrocie.
Ks. Petrek nie miał jeszcze czasu sukni zrzucić podróżnéj, gdy opat Aron we drzwiach się ukazał.
Podbiegł ku niemu, z przyklęknięciem witając go, jakby nadzwyczaj przejęty i poruszony ks. pisarz.
— Śpieszcie się przeodziać — bo król czekać nie lubi, a już wie o powrocie waszym, i wnet się przed nim stawić musicie. Ja nie pytam was o nic — posłyszę co przyniesiecie przed króla.
Westchnął ks. Petrek...
— Czcinajgodniejszy panie — rzekł — nieszczęśliwe to było owo poselstwo moje — zawczasu wiedziałem o tem, iż nie sprawię nic — przecie posłuszny jechać musiałem, wypić ten kielich goryczy...
— Z niczem was odprawiono? — odezwał się opat...
Ks. Petrek ręce rozwarł szeroko.
— Nie mogę tego powiedzieć — odparł — półgębkiem mi obietnice czyniono, bom nalegał mocno — a czy onym przyrzeczeniom ufać można — cóż ja wiem?
Jeszcze stał opat, gdy drugi posłaniec nadbiegł od króla, ks. Petrka wzywający natychmiast przed niego...
Opat wyprzedził posła.
Król siedział sam za stołem w izbie, którą radną zwano. Była ona przeznaczoną na zwoływane narady dwunastu wojewodów pańskich.
Na ścianach jéj wisiały dwanaście malowanych tarczy, i dwanaście siedzeń rzezanych z drzewa misternie stały do koła stołu. Największe purpurą okryte dla króla było przeznaczone, nad którém téż i tarcza złocista i dwa wielkie miecze zawieszone były.
Gdy się otwarły drzwi i wszedł opat, podniósł król głowę, badając go oczyma. Aron przystąpił aż do ucha pańskiego i po cichu szybko mówić coś począł, jakby chciał ostrzedz i przypomnieć. Skinął Bolesław nań, że go zrozumiał.
Gdy wszedł ks. Petrek, opat stał już opodal i patrzał przez roztworzoną okiennicę...
Król pobożnie z uszanowaniem ks. Petrka przywitał...
— Mówcie bez ogródki, co wieziecie z sobą — zawołał król — miodu dla osłodzenia piołunu nie potrzebuję... Cóż Geron?
— Najmiłościwszy panie — odezwał się Petrek. — Zrazu i mnie i miłości waszéj prośbę przyjęto nie łaskawie. Pracowałem nad tém, aby wielkie ztąd dla kościoła i cesarstwa korzyści okazać, jeżelim nie przekonał i nie nawrócił, wina w tém nie moja. Wymogłem tyle, iż mi przyrzeczono wstawienie się do cesarza, uroczyście... lecz arcybiskup za skutek jego nie poręcza...
— Byleby uczynił co przyrzekł — odezwał się król...
Tu począł dopytywać się o cesarza i pobożną Kunegundę małżonkę jego, o innych powinowatych cesarza i duków a markgrafów, których ks. Petrek mógł widzieć w Magdeburgu, o Guncelina przyrodniego brata swego, wreście o wiadomości z włoch i zwycięztwa nad Saracenami i t. p.
Ks. Petrek rad, że rozmowa się na ten tor zwróciła, obszernie rozciągać się począł, szczególniéj nad potęgą cesarza, i świętobliwością czystego jego żywota, która go zawczasu w poczet błogosławionych zaliczać dozwalała... Nie zapomniał o tém, iż owo jabłko, którém papież Benedykt go obdarzył, Henryk złożył Bogu na ofiarę, do kościoła w Klunjaku.
Trwało opowiadanie dosyć długo, poczém Bolesław łaskę swą ks. Petrkowi za jego trudy przyrzekając, dla spoczynku go odprawił.
Ks. pisarz jednak, acz znużony, nie pomyślał o nim tak rychło... Wnet pozwać kazał do siebie Harna, i badał długo, aby niebytność nagrodzić, a wieści ze dworu pochwycić. Najpilniéj dopytywał o Bezpryma, jakby się on teraz znajdował i co czynił.
Zaświadczył Harno, iż rad ze swobody, Bezprym najwięcéj myślał o łowach, o niewiastach téż — zresztą Mieszka unikał, pokornym wcale był, i nie zdawał się niczego więcéj pragnąć, nad to, by młodości w zamknięciu nie zmarnować.
— I nie dumnym jest jak Mieszko — dodał Harny — przystęp do niego łatwy, rozmowa ludzka... Ludzie tylko mówią, że rozumu niewiele. Rzadko na zamku gości, byle z łowów powrócił, wnet się znowu w lasy wybiera. Szczególniéj ze ptaki jeździć lubi.
Takim się w istocie Bezprym wszystkim wydawał.
Nazajutrz ks. Petrek do tumu poszedł rano, pozdrowić znajomych, przy téj zręczności upatrując, ażali tam i opata w celi, którą często dla nabożeństwa zajmował, nie zastanie. Chciał się dowiedzieć, ażali pod jego niebytność, ten, który go z Trzemeszna miał zastępować, sporządzał pismo jakie.
Kodeks téż ów, dla opata przysłany niósł z sobą. Aron, owego zastępcę pisarza, choć był pewien, iż z niczém się, ostrzeżonym będąc, nie wymówi — tegoż rana, pod pozorem potrzeby klasztoru, nazad odprawił. Z kodeksem, który przyniósł, w ręku ks. Petrek wsunął się do celi. Zobaczywszy go, uradowany Aron, natychmiast pochwycił skarb drogi. Wiedział dobrze, co on powinien był zawierać. Dziękował ks. pisarzowi, iż mu w całości dowiózł tak pożądany nabytek.
— To podobno — odezwał się ks. Petrek — najpiękniejszy owoc mojéj podróży... niewiele mam nadziei, aby u Gerona prośby nasze skutkowały...
I okiem bystrém rzuciwszy na Arona, badając go dodał.
— Zamiast pomocy używać cesarskiéj, tajemnieby cesarza pominąć i wprost do Rzymu trafić należało. Któż wie, czyby się ku temu drogi i środki nie znalazły... Walka z saracenami wypróżniła skarbiec Ojca świętego, zdałoby się złoto...
Aron spojrzał i potrząsł głową.
— Nie, mój ojcze — rzekł — wyminąć cesarza nam niepodobna, ani czujność jego uśpić... tego się ani spodziewam, ani łudzićbym się tém nie radził.
Jeszcze kilka słów wtrąciwszy, ks. Petrek, jakby sobie coś przypomniał, zbliżył się do opata i uniżenie w rękę go pocałowawszy, szepnął.
— Czcinajgodniejszy panie, żal mam do was..
— Do mnie?
— Tak jest, żal w téj sprawie Jaksów, z któréj dla mnie uczyniliście tajemnicę, jak gdybym ja, stary, wierny, pokorny wasz sługa, na żadne nie zasługiwał zaufanie.
Opat chciał przerwać, ks. Petrek pochwycił żywo.
— Przecież wiem o wszystkiem dobrze, tak jak o tém i innych wielu wie, iż do Tyńca wysłani zostali przez przewielebność waszą...
Opat Aron mimo obawy, jaka go ogarnęła, nie okazał nic po sobie. Wzrokiem zimnym przeszył mówiącego.
— Mój ojcze — odparł spokojnie — ja własne tajemnice zwierzam wam chętnie, ale cudzych nikomu.
To mówiąc cofnął się nieco opat i dodał po cichu.
— Rozumiecie mnie? i na tém koniec niech będzie.
Ks. Petrek, którego znowu nadzieja zawiodła, zmilczał. Opat wziął w rękę przywieziony kodeks, zdawał mu się przypatrywać chwilę, od niechcenia po chwili wtrącając.
— Nieszczęście to jest ta grzeszna ciekawość ludzka, która wszędzie się wcisnąć pragnie, oprócz zakątków własnego sumienia... nieszczęście to jest ten nieuspokojony język ludzki, który się utrzymać w mierze nie umie, oprócz gdy własne grzechy wyznaje... Więc ta wiadomość o Jaksach tak jest już rozpowszechniona?
— Niestety — odezwał się ks. Petrek.
— Zkądże do was ona doszła? — badał opat, ciągle się kodeksowi przypatrując.
— Waszéj przewielebności taić tego nie będę... W podróży spotkałem oddział pancerników królewskich — mówił protonotaryusz — jednym z jego oddziałów dowódzcą był Jaśko z Tęczyna, a ten na własne ich widział oczy. Znać się wcale nie wystrzegają, bo się z nim kędyś na łowach spotkali.
Oburzony opat wzdrygnął się i nie rzekł już ani słowa. Ks. Petrek wyczekawszy miał odchodzić, gdy mu szepnął.
— Proszę was, nie powtarzajcie tego przed czasem. Wszystko się to da Bóg inaczéj skończy, niż ludzie sądzą... ale chwila jeszcze nie przyszła...
Więcéj nie dodał opat i odprawił pisarza, zaraz po jego wyjściu ryglując celę ze środka. Wiadomo mu było, że nadesłany kodeks w okładce zawierał wiadomość o postępowaniu, mowach i pobycie ks. Petrka w Magdeburgu. Rozciął więc wewnątrz okładziny i wydobył z nich ów kawałek „greckiego pargaminu“, na którym drobném pismem stała relacya pożądana i natychmiast odczytywać ją zaczął.
Chociaż znał dobrze ks. protonotaryusza, nie spodziewał się, aby on tak jawnie przeciw królowi śmiał występować i do narad przeciwko niemu należeć. Oburzył się czytając, westchnął — lecz cel był osiągnięty. Arcybiskup mógł się łudzić, iż innemi drogami o koronę Bolesław się starać nie będzie.
Do myślenia téż dawała wieść przywieziona o rozgłoszoném ocaleniu Jaksów, które spokojności królowéj zagrażać mogło. Z tego stanu niepewności wyjść było potrzeba.
Pobożny opat westchnął, szukając w myśli środka, jakimby mógł przyspieszyć rozwiązanie, wypraszając łaskę dla Jaksów a przebaczenie dla świątobliwéj pani, co im ocaliła życie. Zdawało się to możliwém, gdyż król Bolesław nie jeden już raz zwierzał się opatowi, iż mu odstąpienie od dworu tylu rodzin i tylu mężów do rady i oręża potrzebnych srodze ciężyło. To uchylenie się wszystkich, choćby najdaléj spokrewnionych z Jaksami, codzień się zwiększało i zaraźliwém stawało, nawet ci, którzy zrazu królowi pozostali wiernymi, pociągnięci późniéj przez blizkich i powinowatych, znikli i przestali przybywać do Poznania. Król w czasie uroczystości, świąt i niemal ciągle lubił gromadne otoczenie, dwór tłumny i świetny. Wprawiało go to w najgorsze usposobienie, gdy dnia którego puściéj było na grodzie, gdy nowych ciągle nie widział twarzy, nie miał kogo obdarzać i z kim rozprawiać o wojnach i zwycięztwach.
Napływ do Poznania zawsze był znaczny, lecz brakło mu właśnie tych twarzy znajomych, do których był nawykł, co mu przypominały wyprawy ruskie, boje z niemcami, Kijów i Budziszyn, a choćby nawet Pragę. Około stołu radnego miejsc kilka było opróżnionych, bo ci co je zajmowali, nie przybywali tłumacząc się na różne sposoby. Król nie chciał naznaczać im zastępców, bo się zawsze tém łudził, że starzy do niego powrócą.
Do trosk opata przybyła nowa, gdy się tegoż dnia dowiedział, iż grecka niewolnica, którą Jaksa był wywiózł z Kijowa, wzięta na dwór królowéj, nagle znikła. Ucieczka jéj była prawie niewytłumaczona, gdyż z pytań i śledzeń się okazało, że przebrana sama jedna uszła. Sieciechówna, do któréj się w ostatnich czasach zbliżyła i pokochała ją, ojcu wyznać miała, jakoby Antonia dowiedziała się od kogoś o ocaleniu Jaksów i poszła przebrana po męzku szukać nieszczęśliwego Andruszki, aby mu służyć teraz, gdy był nieszczęśliwym i nikogo do usług swych nie miał. Dowiedziawszy się o tém od starego Sieciecha, tém więcéj strwożył się opat, widząc jak tajemnica była już rozgłoszoną i powszechnie znaną.
Zdało mu się konieczném naradzić z królową Emnildą, nie wybawiając jéj wszakże obawy swojéj. Ucieczka Antonii była dostatecznym pozorem.
Dnie królowéj upływały całe niemal na modlitwie i dobrych uczynkach. Zmuszona pokazywać się na dworze, trwała tylko na nim tak długo, jak mąż wymagał, spiesząc do swojéj kaplicy, do tumu, lub do ubogich, których karmiła i okrywała. U drzwi jéj przez cały niemal dzień cisnęły się gromady najbiedniejszych, dla których zastawiano stoły, rozdawano im odzież, darzono wszelaką jałmużną. Korzystali z tego i ci, co nie bardzo byli godni pomocy, lecz byle się kto umiał przeżegnać, miał prawo do miłosierdzia. Zwykle kapłan przy tém lub sama królowa nauczali modlitwy pańskiéj, dziesięciorga przykazań i najgłówniejszych wiary artykułów. Nietylko w Polsce, ale w Niemczech, długo po przyjęciu wiary chrześciańskiéj lud zaledwie zewnętrzne jéj znał cechy, powoli musiała ona wnikać w oddalone zakąty, tam zwłaszcza, gdzie kościołów i klasztorów brakło. Królowa więc téż nieustannie apostołować musiała, a dobroczynność połączona z apostolstwem była najlepszym środkiem nawracania.
Nadchodzący opat znalazł królowę Emnildę, jak zwykle otoczoną ubogiemi i odmawiającą dla nich modlitwy, które oni za nią powtarzali. Poprzedzało to zawsze rozdawanie pokarmów, napojów, krzyżyków i szat jako widomych znaków przyjęcia do chrześciańskiego społeczeństwa. Ujrzawszy opata Arona, zwierzyła starszéj niewieście rozdzielenie jałmużny, a sama weszła z nim do swéj komnaty.
— Miłościwa pani — rzekł opat wchodząc — dowiedziałem się o ucieczce greczynki Antonii. Ludzie mówią, że poszła szukać Jaksy przez przywiązanie do niego, zatém że się o jego ocaleniu dowiedziała... Tajemnica się nie daje utrzymać...
— Posądzam Teodorę — szepnęła królowa — że ona pocieszając ją, mogła nieostrożném słowem się zdradzić.
— Toby jeszcze było najmniejszém złem — rzekł opat Aron — lękam się, by i więcéj ludzi nie domyślało się.
— Mój ojcze, a gdyby się domyślali?..
— Królby się mógł dowiedzieć...
— A gdyby się dowiedział? — powtórzyła królowa z rezygnacyą — niech się dzieje wola Boża... Nie ma tu nikogo winnego prócz mnie, a ja na karę wszelką jestem gotową i w sumieniu spokojną...
Skłonił głowę opat.
— Miłościwa pani... miłościwa pani — odezwał się — inaczéj radzić trzeba... tak, by król wdzięczen ci był a nie gniewny, ażeby za dobry uczynek dziękował a nie karał!.. Do tego, zda mi się, przyprowadzimy go, gdyż codzień mu Jaksów żal więcéj...
— Cóż czynić radzicie? — spytała Emnilda.
— To co i ja sam codzień czynię i czynić nie przestanę — mówił opat Aron — wspominać mu Jaksów, budzić po nich ból i żal, dzielność ich i wierność chwalić, utyskiwać, żeśmy tak pożyteczną dla pana naszego stracili siłę...
— Nie śmiem... drżę, gdy ich imię wspomni kto... — przebąknęła królowa — spuszczam oczy, aby mojego kłamstwa nie wydały...
— Król sam — dokończył opat — często teraz ich wspomina, więc tylko mu potakiwać...
Zmilczała pobożna pani.
Tymczasem, jak się to często zdarza, że złym szyki mięsza niewidzialna ręka... tego, czego uczynić nie chciała królowa, podjęła się Oda, z zamiarem szkodzenia téj, któréj miejsce tak jéj zająć było pilno.
Usłyszawszy o ucieczce Antonii i o domniemanych jéj powodach, tegoż dnia, przy biesiedzie głośno poczęła przy królu mówić o Jaksach, z oczu nie spuszczając królowéj.
Wzdrygnęła się i zarumieniła Emnilda. Opat podchwycił zaraz występując z żalem i pochwałami dla rycerzy. Królowa ośmielona rzuciła słówko.
Przy stole pańskim nie było nikogo z obcych. Sieciech stał tylko, siedział Mieszek i Ryksa. Reszta dworu przy osobnych stołach głośno się zabawiała. Gdy się mowa rozpoczęła o Jaksach, nachmurzona twarz króla zasępiła się zrazu, okiem potoczył dokoła. Słuchał nie mówiąc nic długo. Gdy się już prawie nie spodziewano, by się o nich miał odezwać, potrząsł głową, począł półgłosem.
— Nie ma dnia, ażebym ja sam nad losem Jaksów nie bolał... żebym nie przypomniał, jacy byli rycerze dzielni a mnie wierni słudzy... Straciłem ich... niedosyć na tém, tracę codzień wszystkich co należą do rodziny... Uciekają mi, a ci co zostali, serca do mnie nie mają... Gniew jest złym doradzcą!..
Westchnął król, milczała Emnilda, jakby siły w sobie szukając.
— Miłościwy panie mój — rzekła — święci czynią cuda... módlmy się, może który z nich dla nas téż cud uczyni i z martwych ich wskrzesi.
Bolesław smutnie głową potrząsł.
— Nie wiem ja, ażalim godzien cudu takiego — odezwał się. — Jeżeli kto to wy, świątobliwa niewiasto, moglibyście go wyprosić... Zaprawdę, z duszybym wam za to był wdzięczen. Spadłby mi z sumienia ciężar wielki, poweselałoby koło mnie... A no... po co mówić o tém, co się nigdy stać nie może?..
W tém opat przerwał.
— Bóg jest wszechmogącym — rzekł — jestże niepodobieństwem temu, co świat stworzył z niczego, wskrzesić człowieka, choćby był umarłym?
Bolesław popatrzał nań zdumiony.
— A cóżbyś uczynił? — dodała ośmielając się Emnilda, któréj twarz rumieńcem pałała — cobyś uczynił, panie mój, gdyby się stał cud taki? cobyś zrobił ze zmartwychwstałymi?
Królowi dziwna ta rozmowa przykrą się być zdawała, lecz w miarę jak się przeciągała, budziło się w nim podejrzenie czy ciekawość. Ostatnie słowa królowéj przyjął zadumany, wzrokiem pilnie badając żonę i opata.
— Cobym uczynił? — rzekł zwolna rozmyślając. — Możeszże wątpić, iżbym im przebaczył jak ojciec i do łaski przywrócił, aby zapomnieli co przecierpieli?.. Bogdajbym ich mógł z sobą wziąć do łaźni i sam na sam dać im naukę, aby więcéj nie broili... a potém u stołu posadzić poczestnie...
Opat spojrzał na królowę, która oczy spuściła, nie mówiąc nic więcéj. Sieciech, który stał nieopodal, słuchał cały drżący, sądził, że Emnilda więcéj powie po tak dobrém poczęciu, lecz królowa zamilkła, a król sparty na ręku ciągnął sam daléj.
— Z nimi powróciliby mi wszyscy ich powinowaci, do rady i do boju... wszyscy starzy druhowie moje, co przy mnie i za mnie krew leli... O! jakażby to była uroczystość wielka i święto!.. Ale... przewielebny ojcze — zwrócił się do opata Arona — Bóg takich cudów nie czyni dziś...
— Dlaczegoby dziś nie mógł uczynić, co wczoraj czynił? A jestli kto godniejszy takiego cudu, nad miłościwą panią naszą... Niech ona się modli... ja w cud wierzę.
Królowi dziwnie wesoło zaświeciły oczy.
— Emnildo moja! — zawołał — twoim modlitwom się polecam! Módl się...
To mówiąc i nie czekając odpowiedzi król powstał od stołu, widocznie weselszy i jakby ożywiony. Zyg mu zabiegł drogę patrząc w oczy.
— Miłościwy panie — zawołał — nigdy jeszcze w takim strachu nie był Zyg. Uchowaj Boże jaki święty wskrzesi Jaksów, to Zyga ktoś zabije na próbę, czy i on z martwych nie wstanie... Ja wolę tak sobie żyć, nie wstając z mokréj ziemi...
Za żart król zamierzył się go uderzyć, ale Zyg w porę uniknął i odskoczył.
Oda, która w milczeniu słuchała całéj rozmowy, rozgorączkowana i gniewna, bo król na nią nie rzucił już nawet okiem, odstąpiła natychmiast, do siebie żal mając, iż niepotrzebnie o Jaksach tych napomknęła. Inni téż zdala pochwytawszy słowa króla i Emnildy, rozmaicie je tłumaczyli. Stojący nieopodal Harno starał się zapamiętać i natychmiast z doniesieniem podbiegł do ks. Petrka.
Siedział ks. pisarz u pulpitu i bawił się około pargaminu jakiegoś, gdy zdyszany wpadł komornik.
— Ojcze! — zawołał — na moje uszy słyszałem... mówiono za stołem królewskim o Jaksach. Opat utrzymywał, iż Bóg cud uczynić może i wskrzesi ich, za wstawieniem się jakiego świętego! Możeż to być!.. To wybyście téż mogli mojego brata wskrzesić, a mnieby z sumienia spadł ciężar... i nieboszczyk przestałby mnie prześladować...
Ofuknął go ks. Petrek, iż nic do rzeczy prawił. Zaklął się Harno, iż własne opata słyszał wyrazy, dodając, iż król samą myślą, jakoby z grobu powstać mogli, tak był rozradowany, jakby już ich żywymi widział.
Szeroko o tém mówiąc, powtarzając się, Harno nie zbyt zrozumiałym się stał i zarobił tylko na połajanie u ks. Petrka, którego jednak rozmowa ta trochę zaniepokoiła.
Skorzystał z wieczornego obchodu niewieścich komnat, aby się dostać do Ody. Był pewien, że od niéj się o tém więcéj dowie. Zastał ją rwącą z gniewu nici, któremi szyła i rzucającą kłębkami. Gdy się zjawił ks. Petrek, cisnęła ostatni i zerwała się od krosien.
— Zbiera się na dziwne sprawy! — zawołała żywo — królowa wskrzeszać myśli tych, co nie pomarli... króla jak dziecko wodzą i bałamucą, a on się im daje oszukiwać!.. Jacyś święci Jaksów z grobu wyprowadzą!.. zrobią cud!.. Słyszeliście? Opat zaręczył, iż się takie cuda dzieją! Tylko co nie widać, jak ich tu sprowadzą...
Ruszyła ramionami.
— Królowa, któréj należała kara, otrzyma za to podziękowanie i cześć!.. któżby się tego mógł spodziewać!.. — mówiła Oda gwałtowanie. — Król zesłabł...
— Jestże to prawda, o czém mówią, jakoby się gotowało? — zapytał pisarz. — Możeż to być?
— Zdaje się... kiedy króla próbowali... — rzekła Oda. — A! mnie już i ten dwór i to wszystko dojadło. Wrócę do ojca... nie mam tu siedzieć czego, ani na co czekać...
Zamyślił się ks. Petrek.
— To rzeczy ślizkie... — szepnął — trzeba czekać... a z drogi nie schodzić... Tak życzę... Zobaczemy, kto króla zna?.. Dziś on łagodny, a jutro może być wściekły, gdy sobie lekceważenie swych rozkazów przypomni...
Zamilkła Oda. Cichy szept jakiś zakończył rozmowę i ks. Petrek posunął się daléj.
Gdy się to działo u markgrafównéj, królowa się gorąco modliła oczekując na opata. Wstała ujrzawszy go wchodzącego i upadła na kolana przed nim. Promieniała twarz jéj radością niezmierną.
Opat Aron choć wzruszony, twarz miał niezmienioną, na któréj zawsze jeden spokój niezakłócony nigdy niczém się malował. Radość go nie rozjaśniała więcéj, smutek nie gnębił widomie.
— Mów ojcze, co teraz czynić mamy? — zapytała królowa.
— Wysyłam natychmiast, dziś jeszcze do Tyńca — odezwał się Aron — aby Jaksowie przybywali... Gdy tu staną, ty, miłościwa pani sama, ty jedna możesz rzucić się z nimi razem do nóg króla pana naszego... nie ma wątpliwości, że im przebaczy, że wieczną wdzięczność zachowa dla was... Ja pilno będę stać na straży, aby jaki wpływ obcy nie popsuł tego, co się tak szczęśliwie uczynić dało. Bogu cześć i chwała!..
Po pierwszej swéj wycieczce tak nieszczęśliwéj do lasu, Jaksowie nie śmieli już wypraszać się więcéj za furtę klasztorną. Nie tyle się lękali Domosula, który nie widywał nikogo, jak nieco lekkomyślnego Jaśka z Tęczyna, i nie bez przyczyny. Nie przeczuwali jednak, że to co mogło być niebezpieczeństwem, szczęśliwym obrotem do przyspieszenia ich wyzwolenia przyczynić się miało. Życie téż klasztorne, zrazu tak straszne, znośniejszém się z każdym dniem stawało. Wszyscy ojcowie, z którymi się choć trochę rozmówić mogli, tak dla nich byli uprzejmi, tak weseli, tak dobréj myśli, że obcując z nimi, mimowoli smutku się pozbywało. Młody Odo był im tłumaczem i przewodnikiem, kilku téż innych zakonników potroszę się już rozmówić umiało.
Nie zbywało na przedmiotach obudzających ciekawość.
Klasztór był ich pełnym. Każdy niemal z braci św. Benedykta miał jakieś zajęcie. Chodząc po celach mogli się przypatrywać ze zdumieniem, jak się w rękach wprawnych kruszce w żądane kształty wyginały posłuszne, jak się w ogniu topiły bezbarwne mięszaniny, żywemi krasząc kolory. Andruszka mniéj był może ciekaw tych rzemiosł, które za poślednie majsterstwa uważał, niegodne, by się niemi wojak zajmował; Jurgę zajmowały te tajemnice i bawiło przypatrywanie się mnichów zajęciom rozlicznym.
Szczególny jednak urok miało dlań pismo, te znaki nieme, tajemnicze, które myśl w sobie spowiniętą mogły nieść na drugi koniec świata i w wieki odległe.
Nie przystało mu uczyć się go, lecz patrzéć lubił w wielkiéj izbie, gdy wszyscy ojcowie zajęci byli wielką robotą, jak to tam szła praca podziałem, raźnie i pięknie. Niekiedy do pośledniejszych zajęć z ochotą się braciszkom ofiarował, a oni śmieli się wesoło z tego niezgrabnego nowicyusza.
W klasztorach benedyktynów, w których przepisywanie rękopismów było niemal główném zajęciem, dzieliła się praca na wiele rąk i głów, począwszy od najpośledniejszéj do najważniejszéj i najzawikłańszéj.
Jurga mógł się tu przypatrzyć, jak o. Arnolf, staruszek niezbyt już silny i przygarbiony, nic więcéj nie robił, tylko atrament i kolory przygotowywał. Cały dzień czuwał nad niemi, odświeżał, rozrzedzał, dosypywał, dolewał. Znano go nawet lepiéj pod nazwą Ojca Atramentaryusa, niż pod jego imieniem zakonném.
Drugi braciszek siedząc u okna strugał trzciny i zacinał pióra. Ten miał młodsze oczy i pewniejszą rękę. Jak każdy inny i on od piór każdéj godziny mógł być oderwanym do noszenia wody, albo nawet rąbania drew, i szedł z takim pośpiechem a ochotą, jakby do najmilszéj sprawy.
Osobny stół miał ojciec Teodoryk, który pargamin czyścił i wygładzał. Tu i siły było potrzeba i zręczności.
Nad niejedną buntowniczą skórką dobrze się musiał namęczyć, lecz pociechę téż miał, gdy szorstka i twarda w rękach jego stała się śnieżystą i połyskującą.
Z niéj dopiero inny brat wycinał pod miarę równe kartki, przeznaczone do złożenia kodeksu. Z jednego kawałka szły często i ogromne karty do Chorałów i Graduałów, i malutkie zrzynki na pośledniejsze użytki.
Ze stołu tego przechodził pargamin do ojca Rubryki. Ojciec Rubryka siedział wygodnie i czerwonemi liniami kreślił na białych kartach przyszłe wiersze rękopismu. Dowodził on, jak zresztą każdy z ojców, iż najważniejszą ze wszystkich spełniał czynność. Śmiejąc się jedni po drugich dopominali się uznania, iż gdyby nie oni, nie byłoby rękopismów... a w istocie wszyscy się na nie składali.
Kilku młodszych braci pisało, i nad niemi Jurga stawał najdłużéj, przypatrując się z podziwieniem, jak pod ich palcami rodziły się te znaki dziwnie powyginane, niektóre rozrosłe, wystrojone w purpurę i złoto, otoczone floresami, jak dworem jakim, poczwarkami, stworzeńkami, dziwacznemi wzory.
Czasem jeden z piszących miejsce zostawił próżne na tego magnata drugiemu bratu, który najzręczniéj umiał wypieścić naczelnika liter i wystroić go odświętnie. Jurga te wielkie głoski nazywał królami i książęty, resztę wojskiem, co szło za niemi.
Cóż dopiero było mówić, gdy wypadła cała karta zamalowana figurami, których znaczenie tłumaczyli mu ojcowie. Tu trzeba było misterstwa wielkiego i barw rozlicznych a świetnych. Nie jeden raz zmęczył się biedny kunsztmistrz na to, aby w końcu westchnął boleśnie, znajdując dzieło swe inném, niż je w duszy nosił. Boleść Chrystusowa nie dość mu była bolesną, piękność Matki Boskiéj nie dosyć piękną, anioły nie dosyć powietrzne... Więc smucił się on, drudzy go pocieszali, a Jurga podziwiał, jak ręka ludzka w tak drobnych rozmiarach tyle pomieścić mogła.
Szło potém dzieło pracy rąk tylu do tego, co je czytał po głosce i poprawiał, mozoląc się więcéj może niż ten, co je przepisywał.
Naostatek w rogu pod oknem siedzący z pomocnikami staruszek wiązał rozpierzchłe karty, zbijał je w całość i okrywał okładzinami, do wartości kodeksu zastosowanemi. I było się tu czemu napatrzyć, bo choć często prosta deska drewniana służyła dla ochrony, obciągano ją kosztowną materyą jedwabną, obijano klamrami srebrnemi i mosiężnemi. Rękopisma przeznaczone dla książęcych i pańskich kaplic ubierano w kość słoniową, blachy srebrne i kamienie drogie.
A gdy w pocie czoła wywiedziona na świat księga skończoną była i odnieść ją miano do przeora, co za radość. Jak się każdy cieszył, co się do tego choć w cząstce jakiéjś przyłożył!.. Pysznił się ojciec Atramentarius, i braciszek Rubryka, i ten co gładził skórę, i ten, co pióra zacinał...
Nikt powiedzieć nie mógł, ażeby skarb ten drogi był jego dziełem, składali się nań wszyscy. Może téż zwyczaj tego podziału pracy u ojców benedyktynów miał na celu właśnie, by nią żaden dumnym być nie miał prawa. Wiadomo z reguły zakonnéj, iż ilekroć postrzegał przełożony, że braciszek zręcznością w kunszcie jakim mógł się wbić w pychę, odejmował mu pracę tę, a dawał inną, aby pokorę przypominał i nauczył jéj.
Jurga bawił się z braćmi i zabawiał ich razem. Nie wzbraniano mu przesiadywać w téj izbie, którą był sobie upodobał. Znajdował go tu często przeor i uśmiechał mu się zapytując, czy się téż czego nie nauczył.
— Nic, przewielebny ojcze — śmiał się wojak sam z siebie — jedno co umiem, to krew czerwieńszą od najpiękniejszéj z tych farb przelewać...
— A żebyś to wiedział, jak śliczne rzeczy, jak ciekawe, nawet dla rycerza znajdują się w tych skórkach — mówił przeor — jakie się tu opisują przygody osobliwe, czyny wielkie, boje sławne...
Odo, który był przytomny, dodał pocichu.
— Żeby nasz gość mógł przeczytać lub usłyszeć tę śliczną historyę Walthera, którą mnich w San Gallen tak pięknie wierszem opisał.
— Tém ciekawsząby ona dla niego była — dodał przeor — iż tu pono na Tyńcu ów Walther życie swe miał zakończyć...
— O historyi Walgierza Wdałego — przerwał Jurga — już mi Jaśko z Tęczyna wspominał, ale jéj nie znam...
— Tak, mówią, że ów Walther i Walgierz jedną są osobą... — dodał przeor — baśnie o nim prawią. Najpiękniejsza jednak ta, którą nasz brat z San Gallen ułożył wierszem godnym dawnych poetów...
Tego dnia skończyło się na pobieżnéj wzmiance o Walgierzu, lecz Jurga wyszedłszy z biblioteki, zaniósł znudzonemu Andruszce wiadomość o historyi, o któréj mu wspomniano, a ten mocno się nią zajął, jako czyny rycerskie i nadzwyczajne przygody opiewać mającą.
Nieszczęściem trudno tu było kogo uprosić, coby płynniéj mógł zrozumiałym językiem wytłumaczyć braciom poemat o Walgierzu. Odo, choć dobréj woli, źle mówił po polsku, inni ani czasu, ani języka potemu nie mieli.
Jurga chodząc do księży ciągle się o tego Walgierza dopytywał. Ten i ów coś mu więcéj o nim przebąknął, lecz tylko ciekawość podrażnił a nie zaspokoił. Przeor aż się śmiejąc litował nad Jurgą, iż tak pięknéj baśni nie będzie mógł poznać, gdy przypadek nastręczył niespodzianego i ochotnego pośrednika między spragnionemi a niedostępném dla nich źródłem.
Jednego dnia Odo wbiegł z oznajmieniem o księdzu z Krakowa, który się ofiarował wieczorem, w izbie gościnnéj opowiedzieć im szeroko dzieje owego pana na Tyńcu, tak sławnego w świecie całym.
Andruszka szczególniéj się tém ucieszył, lubił on bardzo słuchać nawet baśni starych dziadów i opowiadań bab starych, cóż dopiero gdy mu tu rycerskie dzieje obiecywano. Oczekiwano spełnienia, a gdy godzina wieczorna nadeszła, Jaksowie pospieszyli do gospody, gdzie i przeor się znalazł, a temu nie o znaną baśń chodziło, ale o przysłuchanie się językowi, którego pilno wyuczyć się starał.[49]
Ów ksiądz z Krakowa w odwiedziny przybyły, niemłody już człowiek, a bywały na świecie i po dworach, wesoło i ochoczo powitał swoich słuchaczów i zasiadł u komina przy kufelku, zapewniając przeora, iż mu opowiadanie, choćby nie jeden wieczór potrwać miało, samemu uczyni przyjemność.
— A! zaprawdę — rzekł — godna rzecz posłuchać historyi téj, w któréj niejedna pożyteczna dla ludzi światowych nauka się mieści, szczególniéj co do obejścia się z niewiastami, i jako losy człowieka zmienne są, a szczęściu własnemu nigdy zawierzać zbytnio, ani go na płochéj miłości niewieściéj opierać się nie godzi.
Ten tedy Walgierz możny pan a komes na Tyńcu, gdy do nas już światło wiary zaglądać zaczęło, a same wojny uczyły, iż na Zachodzie rycerstwo i wszelka umiejętność zakwitała, któréj my jeszcze doma nie mieliśmy, wyprawił się był dla nauki wojennego rzemiosła i dobrego obyczaju, na dwór króla francuzkiego.
A był mężem urodziwym, roztropnym, odważnym i wszelkiego dobra chciwym. Tam przybywszy na dwór królewski naprzód jął się przypatrywać, jako drudzy z orężem, końmi i w obyczaju sobie poczynali, a łatwo to wszystko pojąwszy i przyswoiwszy, w krótkim czasie innych niemal wyprzedził, tak że go wszyscy wysoko szacować zaczęli. A jako był w latach młodości i krewkości, nie mógł téż widzieć codziennie córki królewskiéj Heligundy, nie powziąwszy dla niéj miłości gwałtownéj. I ta mu téż na nią wzajemnością zdawała się odpowiadać, ale zdala tylko widywać się i oczyma z sobą rozmawiać mogli.
Piękna królewna innym téż na dworze pozawracała głowy, między którymi szczególniéj niejaki Arinald się odznaczał, który u niéj cale łaski nie miał, chociaż pilno starał się o nią.
Walgierz widząc, że mu dziewka przeciwną nie była, u króla téż jéj ojca o wzięcie się starał i tego sobie zyskać potrafił.
Przyjęty na dwór, otrzymał nawet urząd podczaszego i u stołu posługując tém łacniéj mógł do królewnéj się zbliżyć, która przypatrując mu się więcéj, coraz serdeczniéj skłonną dlań być zaczynała, i okazywała mu to jawnie, mając sobie od ojca nadaną swobodę wielką.
Walgierz, chcąc ją sobie bardziéj pozyskać, ponieważ z domu wyniósł umiłowanie pieśni i głos wdzięczny, a wiedział iż się w śpiewie niewiasty lubują, który lepiéj od słowa do serca ich przemawia, nocą się podkradał pod okna królewnéj, śpiewał i grał na gęśli jak mógł najwdzięczniéj, a Heligunda rada się temu przysłuchiwała. Wstawała jak skoro usłyszała głos jego i dopóki nie odszedł, nie ustępowała na chwilę, chociaż z pieśni poznać go nie mogła, a noc dojrzéć nie dozwalała, kto był onym śpiewakiem. Stróżów, którzy pod oknami wartowali kupiwszy sobie Walgierz, umówił ich, aby nikomu nie wyjawiali, kto pod oknami królewnéj pieśni zawodził.
Trwało to nocy kilka, królewna pieśniami miłosnemi coraz więcéj ujęta, gwałtownie zapragnęła wiedzieć, kto je nucił. Przywołano stróżów z jéj rozkazu, dopytując koniecznie, a ci odpowiedzieli, że nie wiedzą i nie znają śpiewaka, który z zakrytą twarzą przybywał i odchodził. Gdy nalegania aby go wydali próżne były, królewna do więzienia stróżów kazała wtrącić i zagroziła im, iż na gardle będą ukarani, jeźli nazwiska człowieka tego nie wydadzą. Ci uląkłszy się wyznali, iż Walgierz śpiewakiem był.
Uradowała się tém wielce Heligunda, któréj serce rozdwojone było, bo Walgierza już miłowała wprzódy, a pieśniami ją ujął tamten... więc podwójną miłością przystała ku niemu. A gdy się zbliżyli ku sobie i porozumieli, królewna potajemnie zaczęła go do siebie wzywać na rozmowę, co w obojgu poczętą już miłość jeszcze więcéj wzmocniło. Postanowili tedy i umówili się napewno do ucieczki, gdyż zezwolenia królewskiego na małżeństwo spodziewać się nie mogli.
Arinald zaś odepchnięty przez pannę, inaczéj posiąść jéj nie mogąc, gdy wyśledził i podpatrzył schadzki i umowy, podsłuchał, że się uciekać sposobili; jako człowiek chytry i przewrotny, nie zdradzając ich przed królem ojcem, wolał korzystać z tego na inny sposób.
Ponieważ droga uchodzącym nieodmiennie przez kraj jego prowadzić musiała, którędy rzeka znaczna płynęła i przewóz na niéj był do niego należący, Arinald pożegnawszy króla jechał do domu, zasadzkę na uchodzących uczynić postanowiwszy.
Rozkaz tedy surowy dany był przewoźnikom, ażeby gdy ujrzą z Francyi przybywającego rycerza z panną, któremu zapewne spieszno będzie od pogoni, inaczéj go nie przeprawili przez rzekę, jak żądając za to grzywnę złota. Pewien był, iż Walgierz posłyszawszy cenę w spór się miał wdać i kłótnię z ludźmi u przewozu, a tymczasem danoby znać Arinaldowi, który nadbiegłszy, przyparty do rzeki Walgierzowi pannę miał wydrzeć.
Stało się tak jak przewidział, wszakże nie po myśli jego.
W istocie w kilka dni potém spiesznie uchodząc przypadł Walgierz do rzeki owéj Renu, zdala głosem pańskim i rozkazującym o przewóz co rychléj wołając. Przewoźnicy ludzie prości, uląkłszy się rycerza groźnie występującego, zapomnieli o rozkazie i niezwłocznie przewieźli go na brzeg drugi. Zażądali grzywny złota, lecz Walgierz się nie wadząc, rzucił ją im, aby daléj pośpieszać.
Odbiegł był już od brzegów dosyć, gdy Arinaldowi znać dano, grzywnę odnosząc, iż rycerz z panną już przejechał. Wpadł tedy w gniew niezmierny niemiec i, zebrawszy ludzi czémprędzéj, w czwał konie puścił, aby dognać uchodzących, którzy już dla ciężaru jaki z sobą wieźli, już ze zmęczenia zbytniego pofolgowali nieco, i tylko co się byli w miejscu pewném, bezpieczném, na spoczynek układli, gdy Arinald nadbiegł ze swojemi.
Walgierz, jako był rycerz ostrożny, choć się już bezpiecznym sądził, nie domyślając napaści żadnéj — dla wypoczynku wybrał wzgórek, z którego daleko widać było do koła, aby z nienacka go nie zaskoczono. Nie zrzucał téż z siebie pancerza, ani odpasywał miecza, a jeśli zasypiał na tarczy swéj ległszy, Heligarda czuwała — tak na przemiany odprawiali warty oboje...
Gdy więc Arinalda ujrzał zdaleka Walgierz, wnet go poznał po hełmie, domyślając się co mu tu gotuje, i Heligardę wraz z końmi za sobą postawiwszy, sam spokojnie przybycia jego oczekiwał... Chociaż sam był jeden przeciwko kilkunastu niemcom, nie stracił serca bynajmniéj.
Nadbiegł Arinald ze swojemi powołując zdala.
— Mam cię zdrajco! Córkę królewską ukradłeś, a przez ziemie moje jedziesz i przewozuś nie zapłacił, głowę mi za to dasz!!
— Źleś rzekł — odparł Walgierz — królewnéj nie ukradłem, anim ją siłą porwał, gdyż dobrowolnie zemną ujechała, za przewóz zapłaciłem, a głowy ci nie dam, póki jéj nie weźmiesz.
Słysząc to i widząc silnego a mężnego rycerza, ludzie Arinaldowi odradzać poczęli, aby raczéj okup wziął i dał im jechać, nie stawiąc życia na grę niebezpieczną.
Lecz niemiec słuchać ich niechciał, tchurzami ich obmierzłemi bezczescąc. Wystąpił tedy pierwszy przeciwko Walgierzowi z orszaku Arinalda Gamelo, i tarczę skórą troistą okrytą na rękę wziąwszy, włócznię rzucił. Wczas się opatrzywszy Walgierz uchylił się tak, że na ziemię padła bezsilna, on zaś swoją, w chwili gdy Gamelo miecza miał dobywać, rękę mu przebił i do konia przygwoździł... Chcąc wyrwać pocisk, raniony tarczę cisnął i lewicą chwycił zań, gdy Walgierz padł na niego i mieczem przebił, tak że on i koń razem runęli.
Gdy się to działo, stojący najbliżéj siostrzan Gamela, Gimo z boleści nad losem zabitego, oburącz dzidę na Walgierza rzucił, który stał nieustraszony i nietknięty.
Oba pociski nic mu nie uczyniły, chybił jeden, z drugiego się otrząsnął Walgierz, gdy Gimo z mieczem nań natarł, lecz ciął na próżno, bo żelazo się oparło, a włócznia Walgierza pod brodę wbiwszy się napastnikowi z siodła go wysadziła... Umierającemu Walgierz, wnet głowę uciął, która się na ziemię potoczyła.
Arinaldowi ludzie stali trwogą zdjęci, lecz on tém mocniéj się wściekał, a gwałtowniéj zemsty domagał. Wystąpił tedy Werinhord[50] z łukiem i strzałami, które od twardéj tarczy, ledwie ją drasnąwszy odpadały.
— Umiesz się zakrywać od strzał — zawołał — nie ujdziesz miecza mojego.
— Czekam właśnie abyś go dobył — rzekł Walgierz. — I zarazem konia jego w piersi uderzył. Spiął się koń, Werinharda obalił na ziemię, biorąc pod siebie. — Tuż poskoczył rycerz, hełm mu zdarł, za jasne włosy pochwycił, głowę podniósł i od karku odrąbał...
Trzy trupy pobitych — gniewem okrutnym zapaliły Arinalda, który wołać począł i zaklinać swoich, aby ukarali zuchwalca... Wyszedł tedy po innych Eckefried, sas, który możnego pana w swym kraju zamordowawszy, schronienia u Arinalda szukał i na dworze jego przebywał. Począł się sas odgrażać i łajać, na co mu w tąż Walgierz odpłacił, wyzywając go, aby lepiéj mieczem niż językiem poczynał.
Eckefried, który dzidę miał całą żelazem okutą, cisnął nią na Walgierza, lecz od tarczy się odbiwszy zawisła mu na ramieniu, a włócznia Walgierzowa skruszywszy tarczę jego, rozłamaną na dwoje, w piersi mu się wbiła.
Padł sas zalany krwią, a konia jego rycerz ująwszy odwiódł zaraz na stronę.
Za nim pośpieszył Hadawart, piąty z kolei, a że przez trupy, które zawalały drogę przystępu nie było i koń się skakać wzdragał, ruszył pieszo przeciwko Walgierzowi. A nim szedł, wyprosił u Arinalda, jeżeli zwycięży, aby mu się dostała malowana pięknie tarcza, którą Walgierz się zasłaniał.
— Śmiały jesteś i żal mi cię! — zawołał do niego Walgierz.
— A! ty wężu chytry — krzyknął Hadawart — pociski i strzały cię nie biorą, jak żmija opasałeś się wałem... ale cięcia mojéj ręki nie ujdziesz. Chcesz dobréj rady? Arinald mi tarczę twą podarował, odłóż ją na bok, abym jéj nie popsuł. A podobała mi się bardzo... Nie zwyciężę cię ja, stoją jeszcze insi za mną, którzy w końcu za wszystkich się pomszczą...
Walgierz jednak tarczy się pozbyć niechcąc, na mężnego przeciwnika czekał — słowa z nim mieniając, któremi wzajem w sobie gniew coraz większy budzili; aż Hadawart przypadł z mieczem, Walgierz włócznią się bronił, i silném pchnięciem z dłoni mu go wytrącił, padł w trawę, schylił się po nięgo[51] Hadawart, gdy Walgierz pochylonemu kark przygniótł nogą do ziemi i przebił leżącego...
Ledwie odetchnąć miał czas rycerz, gdy ujrzał przeciwko sobie lecącego Putafryda z włócznią w ręku wymierzoną... Pocisk gwałtownie rzucony poleciał daleko i padł aż u nóg królewnéj Heligardy, która ze strachu krzyknęła.
— Życzę ci ustąpić! — zawołał Walgierz — nie uczynisz mi nic.
W gniew wielki wprawiony Putafryd nieopatrznie mieczem począł wywijać, od którego tarcza zasłaniała Walgierza. Sam prawie, zajadły na włócznię mu się natknął i padł zabity.
Na dzielnym koniu siedzący Gerwig, zmusił go przez trupy przeskoczyć i zaledwie Walgierz czas miał głowę poległemu uciąć, gdy z obosiecznym toporem frankijskim runął na niego zajadły. Szczęściem wyprobowana tarcz ciosy odbijała...
Walgierz skrwawiony swój miecz uskoczywszy wetknął w trawę, aby osychał, a z włócznią znowu szedł na zapaśnika. W chwili gdy Gerwig tarczę swą do góry uniósł, pchnął go i przebił.
Wnet, wedle obyczaju, głowę odrąbawszy — stanął...
Arinaldowi po tylu trupach, już szczęścia i sił nie mieli ochoty probować, ale on, choć sam do walki nie śpieszył, począł wołać o srom, i pozostałych do boju pędzić... Mamyż tak powracać straciwszy tylu ludzi ze wstydem? z rękami próżnemi? Żadnegoż już nie ma męża, coby się z tym zmęczonym i okrwawionym zbójem ośmielił probować?
Walgierz słuchając spoczywał.
Hełm mu głowę palił, zdjął go, aby pot z czoła otrzeć i powiesił na gałęzi drzewa, gdy nagle na szybkim koniu nadbiegł nań Randolf, i ciężką żelazną sztabą uderzył go w piersi, ale pancerz nie dał jéj głębiéj przeniknąć, Walgierz pochwycił tarczę, hełmu wdziewać nie miał już czasu... i niemiec w głowę odkrytą godząc, dwa długich włosów uciął mu kosmyki. Drugi cios odbił Walgierz tarczą, a żelazo wbiło się w nią tak głęboko, iż Randolf wyrwać go nie miał siły. Ujrzawszy to rycerz pociągnął gwałtownie, i nagle potém padłszy nań na ziemię obalił. — Za moje włosy musisz głową przepłacić, abyś się przed narzeczoną z tém nie chwalił. I łeb mu urąbał.
Dziewiąty jeszcze wystąpił Helmnot, który miał trójzębny pocisk w ręku. Sądził, że cisnąwszy nim, gdy się w tarczę wbije, łacno z nią pociągną Walgierza i na ziemię rzucą... Świsnął trójzębny pocisk, a Arinaldowi z radości w dłonie klaskać zaczęli, ale Walgierz stał nieporuszony jak dąb, chociaż trzech ludzi sznur od trójzęba z całych sił, wyprężony — ciągnęli... sam Helmnot, Trog dziesiąty, Tanast i Arinald dwunasty. Walgierz się ogromnym gniewem zapalił w końcu, i z odkrytą głową, wpadł na Helmnota naprzód mieczem ciąwszy go przez łeb i kark, i hełm rozłupawszy na dwoje. Trog oplątał się był sznurem od pocisku, i nie mógł pochwycić wczas za oręż, był więc bezbronny, Walgierz podciął mu nogi i jego tarczę porwał nim on po nią mógł sięgnąć... Raniony podiósł[52] z ziemi ogromny kamień i rzucił nim z taką siłą, że własną swą tarczę rozbił. Wlokącego się po trawie, aby wyrwać miecz w nią wetknięty, Walgierz dobiegł i rękę mu odrąbał. A tuż oręż swój złożony na uboczu, spiesznie wziąwszy, biegł Tanastus, lecz nim się walka rozpoczęła, Walgierz już mu bok rozpłatał...
Trog z odciętą ręką żyw jeszcze łajał i sromocił zwycięzcę, czego wytrzymać nie mogąc dłużéj, dobił go, aby milczał.
Został jeden Arinald.
— Sprobujemyż się miły towarzyszu — krzyknął ku niemu Walgierz... Bywaliśmy na jednym dworze, biesiadowali razem nieraz, znamy się dobrze, aleśmy się z sobą nie mierzyli, chodź więc, poprobujmy się.
Arinaldowi z wściekłości i z żalu po towarzyszach, których utracił, mowy zabrakło; konia więc zmuszał, aby po trupach szedł, i skoczywszy z nim nieszczęśliwie, pod nogi niemal Walgierzowi się obalił.
Mógł naówczas rycerz leżącego jednym ciosem łatwo się pozbyć — lecz śmiechem tylko przyjąwszy ostatniego zapaśnika, dał mu się czas podnieść do walki.
— Łatwego nie chcę zwycięztwa — odezwał się — miecza dobywaj.
Gdy tych słów domawiał Walgierz, już Arinald siekł co siły po puklerzu, napróżno starając się nieokrytego schwycić przeciwnika. Dał mu czas znużyć się spokojnie stojący Walgierz, aż wreście tarczą go napierając następować nań zaczął i pchał tak, aż na stos trupów, o który oparłszy się Arinald, zachwiał i padł na nie. Naówczas schylił się rycerz i łańcuchem, który miał na szyi udusił go — poczém jak innym tak jemu głowę od karku odciął, a tarczę rzuciwszy, obrócił się ku Heligardzie prosząc jéj, aby mu dla ochłody wina podała.
— To była — rzekł opowiadający ksiądz, pierwsza przygoda zwycięzka Walgierza...
— Zaprawdę — przerwał Andruszka — my cośmy téż w bojach bywali, i na niejedno patrzeli, a nigdyśmy nic podobnego na oczy nie widzieli. Człowiek ten musiał mieć siłę nadludzką, oręż nadzwyczajny.
— I miłość dla królewnéj wielką! — dodał Jurga — bo dla ocalenia jéj, tak bohatersko walczył.
Uśmiechnął się staruszek.
— W pieśni i bajce łacno się cuda dzieją — rzekł — chociaż są ludzie, jak to wiemy z podań starych, nadzwyczajną obdarzeni mocą, którym nikt podołać nie potrafi.
Lecz, zważajcie tylko, ażali człowiek co się na takie ważył niebezpieczeństwa dla onéj królewnéj, nie wart był, aby ona mu miłą a wierną pozostała małżonką?
Niewieście serca są zmienne, jak to zaraz ujrzycie.
Zabrawszy tedy łup znaczny z zabitych, po wypoczynku jechał Walgierz na Tyniec z królewną, i szczęśliwie tu przybył.
Pod czas bytności na dworze króla francuzkiego, szerokie majętności jego trzymał we władaniu swém, niejaki Wiślimir, z rodu Popielowego, który sam na Wiślicy siedział. Gdy Walgierz powrócił, witając go nadbiegli ludzie ze wszech włości z żalami i skargami, jak okrutnie przez niego uciemiężeni byli...
Zatruło to zrazu powrót szczęśliwy do domu rycerzowi, a niechcąc sądzić nie wysłuchawszy, słał naprzód z dobrém słowem po Wiślimira, wzywając go, aby się tłumaczył i opowiadał jak ta sprawa stała. Na to jednak otrzymał dumną i gniewną odpowiedź, iż się mu tłumaczyć nie myśli, ani jechać do niego, niech się stanie jako chce.
Walgierz téż nie był skłonny połknąć gorzkie słowo nie pozywając do rachunku, o nie.
— Niechce on do mnie, pójdę ja do niego — ozwał się na to. — I zebrawszy ludzi swych, gdy tamten bezpiecznie sobie tuszył, że się nań nie waży — naszedł Walgierz Wiślicę, wpadł na gród i Wiślimira związać kazawszy, powiózł go z sobą na Tyniec, gdzie go na wieży zamkniętego osadził.
Niechciał mu życia brać, gdyż byli dawniéj przyjaciołmi, tylko go wolności pozbawiwszy, skarał więzieniem. Czas jakiś upłynął — aż na wojnę zawołano...
Musiał Walgierz z pocztem iść na rozkaz pański. Gdy nadeszło rozstanie, a Heligardę miał żegnać, ta z boleści wielkiéj i żalu niezmiernego, prawie odchodziła od zmysłów, narzekając na wojnę, na króla i na własny los, który ją w obcym kraju na samotność skazywał, tak, że Walgierz zaledwie ją uspokoiwszy — mógł odjechać z tą pewnością w sercu, iż miał w niéj najprzychylniejszą małżonkę, pocieszając się tém, iż go nad życie miłowała.
Aliści od króla Salomona czasów wiadomo światu całemu, iż na wielkiéj miłości szczęście budować trudno, gdyż częstokroć im gwałtowniejszą jest, tém prędzéj uchodzi. Stało się tedy, gdy wojna się pociągnęła, a Walgierz nie powracał, że we łzach tonąca Heligarda, srodze tęsknić sobie poczęła i samotnością na zamku nudzić. Co widząc sługa jéj, rada pani się przypodobać — wspomniała o więźniu, który na wieży siedział zamknięty, a był człek urodziwy i młody, iżby go dla rozmowy i rozerwania w tęsknicy, gdy się ludzie pośpią, puszczać można, na dzień go znowu zamykając.
Opierała się zrazu królewna, ale namowom sługi wreście oprzeć nie mogąc i nie myśląc, aby rozmowa do złego doprowadzić mogła — zezwoliła. Z czego korzystając Wiślimierz, począł się jéj zalecać, co nie trudném było, gdyż niewiasta była piękności wielkiéj i dowcipu. Nieznacznie tedy z owéj rozmowy niewinnéj, doszli do poufałości coraz większéj, tak, że Heligarda zapomniawszy na przysięgę pierwszemu uczynioną, dała się gachowi namówić, i z więzienia go uwolniwszy, ujechała z nim do Wiślicy.
Po skończonéj wojnie wrócił Walgierz z łupem i czcią do domu, a gdy w podwórzu stanął, zdziwił się mocno, widząc, że wedle obyczaju, żona przeciwko niemu nie wyszła. Spytał sług dla czego się to stało — ci odpowiedzieli mu zaraz, iż pani nie było, gdyż z Wiślimierzem na Wiślicę ujechała.
Wpadł tedy w gniew niezmierny Walgierz, i prawie z konia nie zsiadłszy, natychmiast do Wiślicy za wiarołomną jechał. Tu, że się go wcale niespodziewano, wrota stały otworem i na zamek wpadł tém łatwiéj, że na nim pod ten czas gospodarza nie było — gdyż na łowy w puszczę wyjechał. Ujrzawszy go Heligarda, ze strachu do nóg mu padła, prosząc łaski i miłosierdzia, tłómacząc się, iż sługa ją na szwank naraziła, że była niewinną i zdradzie tylko uległa. Wielkiego serca mąż, dał się ująć łzom i prośbom niewieścim. Heligarda zaś, wrzekomo do zemsty mu chcąc dopomódz namówiła go, aby się sam ukrył w komorze i ludziom swoim pochować kazał, aż by Wiślimierz wrócił, że mu go wydać miała.
Stało się tak jak chytra chciała niewiasta, Walgierz zamknąć się dał w komorze. Tuż i Wiślimierz nadjechał z łowów, a ona przeciwko niemu wybiegłszy, natychmiast mu opowiedziała, kędy Walgierz był ukryty. Wpadł nań Wiślimierz ze sługami swojemi, przemocą opanowawszy, związać kazał, i do więzienia wrzucić. Życia mu odbierać niechcąc, ciężkiemi tylko okowy go obarczył, przykutemi do ściany. Na większą boleść i męczarnię, klatkę, w któréj go posadzono z oknem ku sypialni swéj wychodzącém uczynić kazał, tak iż Walgierz nieustannie na oczach miał pieszczoty Wiślimierza z Heligardą, i mógł słyszeć, jak się z jego niedoli urągali oboje.
Lękając się sług własnych i mniéj im ufając, Wiślimierz straż nad więźniem zlecił rodzonéj siostrze swéj Ryndze, która klucze miała od klatki i oków, a gdy więźnia pod strażą wywodzono, pilnowała. A była Rynga ta niewiasta z twarzy i postawy tak brzydka i odrażająca, że ją nikt za żonę wziąć nie chciał, chociaż od dawna lata miała po temu.
Ta ustawicznie patrząc na pięknego Walgierza, w końcu litość uczuła nad nim, i dnia jednego, gdy nikogo na zamku nie było, odezwała się doń, iż radaby wolność mu dać, gdyby ją chciał wziąć sobie za żonę.
— Wziąłem był dla piękności jednę, która mię z ogubą przyprawiła — rzekł Walgierz — dla czegóżbym drugiéj nie miał brać dla serca? Niech się stanie jako chcesz, bylebym wolnym był?
I nie dziw, że jakimkolwiekbądź kosztem chciał być wolnym Walgierz, srom i niewolę bowiem cierpiał wielką. Nie dość, że żelazem okuty był i w klatce jako zwierz zamknięty, ale na żelaznym wole siedzieć musiał, a przez okno patrzeć i słuchać niewiernéj, która wraz z gachem z niego nielitościwie szydziła.
Rynga w umówioną chwilę, pootwierała zamki w okowach i klatce, a Walgierz uprosił téż miecz, który mu potajemnie przyniosła... Siedział jednak czekając, ażby oboje do sąsiedniéj izby przyszli, jak to bywało codziennie... a gdy się do snu zabierali, Walgierz przez okno głowę wynurzywszy — zawołał.
— Wiślimierzu — a gdybym téż ja potargawszy okowy, sromu mojego i krzywdy przyszedł się na was pomścić?
Krzyknęła przerażona Heligarda, lecz Wiślimierz, pewien będąc oków i żelaza, śmiać się z tego począł.
— Mścij się — zawołał — mścij jako możesz, już ci odpuszczę, choćbyś mnie i zabił!
Pewnym był bowiem wierności siostry swéj, i na niewieściem przywiązaniu się gruntował. Gdy ich już bezpiecznie spoczywających ujrzał Walgierz, skoczył prędko z mieczem do izby i oboje przebił... tak, iż krzyknąć nawet czasu nie mieli, a w zamku nikt się nie domyślał co się stało. Rynga, która w blizkości.[53] oczekiwała, pomogła narzeczonemu do zabrania skarbów wszystkich i wywiezienia do Tyńca potajemnie, gdzie razem z nim wyjechawszy, mieszkali.
Tak się skończyła historya Walgierza, o którym drudzy powiadają, iż gdy ta żona zmarła, a życie mu ciężyło i obrzydło, majętności wszelkie oddawszy ludziom rodu swojego, sam szedł na starość Bogu służyć w klasztorze w sukni mniszéj...
Gdy Ksiądz skończył, chwilę panowało milczenie — wszelako, jak nigdy się powieść bez dziwu lub pochwały nie obchodzi. Andruszka rzekł, iż cudowne były przygody rycerza, a no go to w podziw wprawiało, że ten, który dwunastu walecznym zapaśnikom mógł sprostać, jednéj kobiecie dał się tak haniebnie oszukać.
Zatém dziękowali księdzu za historyę, którą zapamiętać obiecywali, a oba szczególniéj opisem boju z dwunastu rycerzami zajęci, niemal noc całą spędzili na powtarzaniu sobie, jak mieczem[54] włócznią i tarczą dokazywał ów rycerz, jak nań pociskami, kutémi dzidami, trójzębami, obosieczną siekierą i wszelkim orężem nacierano.
— Wierzyć potrzeba temu — rzekł Andruszka — gdy ksiądz opowiada jako rzecz, która się w istocie stać miała — przecież Jurgo, mój miły, przypomnij wojny, a zemną będziesz zgodnym, iż Walgierz osobliwą siłą musiał być obdarzony, która nie każdemu jest daną...
Po wczorajszéj rozmowie długiéj, zaspali Jaksowie na pierwszą mszę świętą, czego im wstyd było, a gdy obudziwszy się ujrzeli w oknie dzień wielki i słońce, poczęli się co prędzéj odziewać, aby choć na drugie nabożeństwo stawić się mogli.
U ołtarzów i w chórze na niém nie zbywało. Wiadomo, iż wedle reguły benedyktyńskiéj siedem razy w dzień zakonnicy zbierali się na modlitwę, a do południa msze jedne po drugich wychodziły. Tęsknica dojmowała wygnanym większa niż kiedykolwiek, bo wiosna się poczynała właśnie i pora do ciągnienia w pole i lasy. Gdy wróciwszy z kościoła, stanęli w oknie izby, a spojrzeli ku Wiśle, na łąki zieleniejące, na lasy pączkami napęczniałemi czerwieniejące i lśniące, niemal na łzy się im zbierało, myśląc, jak długo może potrwać jeszcze niewola i od wszelkiego świata odłączenie bolesne. Dumali tak rozprawiając po słowie, gdy Odo wszedł, pozdrowił ich obu, i do Andruszki się odezwał, że w gospodzie nieznajomy jakiś młody podróżny, domagał się usilnie widzenia z nim...
Odo zaręczał, iż w początku nazwiska i osoby żądanéj zaparł się, wiedzieć o nich nie chcąc, ale mu podróżny, całując go po rękach i płacząc niemal zaprzysiągł, iż żadnego złego zamiaru nie miał, a o bytności w klasztorze Jaksów na pewno był uwiadomionym.
Oba bracia ulękli się mocno, domyślając zdrady jakiejś — strwożył się, widząc ich pomięszanie Odo i zapewnił, że do ostatka bytności ich zaprzeczał. — Radzili więc i uradzić nie umieli, ktoby był ów młodzieniec, z opisu się domyśleć nie mogąc, a to właśnie podejrzenia zwiększało.
Po długich wahaniach ciekawość przemogła wreście i choć Jurga go powstrzymywał i zaklinał aby nie szedł, wyrwał się Andruszka do izby gościnnéj.
Tu wszedłszy, ujrzał na ławie siedzącego, znużonego drogą widocznie młodzieńca, którego lice mu się zupełnie wydało nieznaném.
Na widok Andruszki podróżny ów krzyknąwszy na głos, wstał, podbiegł i do nóg mu padł, — nie mogąc się podnieść, gdyż omdlał ze wzruszenia. Gdy Andruszka usiłował go dźwignąć z ziemi, dopiero ze zdziwieniem niezmierném acz wybladłą i schudzoną poznał w przebranym Antonię, niewolnicę swą grecką.
A że do klasztoru wchodzić nie było wolno niewiastom, wnet ująwszy ją pod rękę, wywiódł za obręb jego i tu dopiéro na ławie u furty posadziwszy, rozpytywać począł, jak się to stać mogło, iż się tu znalazła. Niewolnica zaś, niewiele mówić mogąc płakała, nogi pana ściskając i powtarzała tylko, iż mu ogołoconemu ze wszystkiego służby nie mającemu, chciała być pachołkiem, niewolnikiem, posługaczem, byle jéj od siebie nie odganiał.
Z trudnością mógł jéj to wytłumaczyć Andruszka, iż oni oba skazani byli na siedzenie w klasztorze, którego progu niewieście nie wolno było przestąpić. Tknięty jednak tém przywiązaniem Jaksa, obmyślił, aby we wsi pod klasztorem Antonia pozostać mogła, dopóki by się losy ich nie rozstrzygnęły.
Tu, gdy do rozpytywania o dwór królewski przyszło, i o to, co się na nim działo, Antonia niewiele powiedzieć umiała. Jedno wiedziała tylko, że Teodora córka Sieciechowa wierną zawsze była Jurdze i nieustannie wspominała o nim, że Jaksowie przyjaciół wielu mieli, którzy nad przyszłością czuwali i pewno im zginąć nie dadzą.
Zabawił się Andruszka na téj rozmowie dłużéj niż sądził, a Jurga coraz niespokojniejszym nań oczekiwał, tak, że gdy powracając ukazał się w progu, rzucił się nań brat nalegając żwawo o wytłumaczenie co się stało, z oczów mu już pragnąc wyczytać tajemnicę.
Oczy jednak nie mówiły tak jak nic, ani radości ni bólu nie zdradzając.
— Uspokój się — rzekł po cichu starszy — zgadnąć zaprawdę trudno było, kto za mną tu przyszedł. — Nie kto inny to jest, tylko Antonia.
Jurga krzyknął zdziwiony.
— Po męzku przebrana uszła ze dworu i z trudem wielkim a niebezpieczeństwem, aż tu się dowlekła. Wyznała mi, iż Sieciechowna[55] przed nią miejsce w którém schronieni byliśmy, zdradziła. Mówiła i o tém, że lepiéj niżeli Heligarda o tobie stale pamięta, a na ciebie oczekuje.
Usłyszawszy to Jurga, uradował się wielce, bratu na szyję rzucając. Poczém oba umówili się, by Antonii nie wydając kto była, opatrzeć dla niéj pewne schronienie — zdala się jednak trzymając, dopókiby o losie ich nie rozstrzygnięto.
Gdy do jadalni zwołano po tém braci, musiał Andruszka, rumieniąc się i bełkocąc, nieforemną jakąś historję wiernego sługi zmyśleć, aby przybycie podróżnego tłómaczyć. Przeor go do klasztoru chciał wziąć, lecz Andruszka oświadczył, iż tego sobie nie życzył i miał mu tymczasowo schronienie sam opatrzeć. Jakoż z Jurgą oba wyszedłszy zaraz po stole, chatę wynaleźli w osadzie klasztornéj, gdzie bezpiecznie przebywać mogła. Przy czém Andruszka surowo zakazał jéj, ażeby się u furty pokazywać nie śmiała.
Jurga rozpytawszy o Sieciechównę swą, z najlepszą myślą wrócił razem z bratem, a obu się dnia tego usta nie zamykały, przeszłość wspominając i o przyszłości sobie wróżąc różnie.
Już wieczór późny nadszedł, gdy u furty usłyszeli wrzawę i postrzegli dwu jeźdzców przybywających. Odo, który im był przychylny, nadbiegł natychmiast z przestrogą, aby się nie ukazywali, gdyż posłańcy jacyś przybyli, jakby ze dworu królewskiego, którzy natychmiast się do przeora zgłosili z ważną sprawą.
W niepewności więc, wyczekując coby to być mogło, siedzieli u ognia milczący, gdy po kilku chwilach, kroki usłyszeli w korytarzu i przeor wszedł do nich.
Wstali ujrzawszy go o niezwykłéj godzinie, mimowolną trwogą przejęci. Przeor twarz miał zasępioną a smutną, zdawał się wyrok jakiś przynosić z sobą, z którego objawieniem nie było mu pilno.
— Mężom zwiastować mając nowinę złą czy dobrą — nie będę jéj słodził ni łagodził — rzekł. — Nadbiegł od opata naszego najprzewielebniejszego poseł umyślny, który mi rozkaz przyniósł, abyście z nim razem nie zwlekając nazad do Poznania powracali. Napróżno starałem się go badać, coby to by znaczyć miało. Poseł sam nic więcéj nie wie nad to, iż pośpiech nakazano i ostrożność wielką, abyście na drodze widzianemi nie byli.
Niech więc Bóg was prowadzi — dodał[56] — Jedźcie ufni w to, że opat, który do ocalenia was się przyczynił, do ostatka nie opuści. — Zresztą ponieważ poseł uwiadomionym jest o was i towarzyszyć ma wam w podróży, przyślę go tu, byście sami z nim mówili o jutrzejszéj podróży.
Zaniemieli słuchając tych słów Jaksowie, poglądając na siebie, a przeor kilka słów pociechy dodawszy, wyszedł i wkrótce potém Odo dwu podróżnych wprowadził.
Oba byli komornikami ze dworu i posług królowéj Emnildy, zaledwie z widzenia Jaksom znani. Starszy z nich, człek wielce wytrawny, małomówny, ostrożny, zwał się Samek, młodszy Odrzyn pod jego był rozkazami i śmiałością tylko wojaczą się odznaczał.
Pozdrowiwszy Jaksów, gdy pytać go niespokojnie zaczęli, Samek długo milczał zbierając się z odpowiedzią.
— W przededniu wyjazdu — rzekł — wezwała mnie miłościwa pani, nakazując ażebym sobie pewnego dobrał towarzysza i z nim się zgłosił do opata, który co mi powie, ma to być spełnioném, jak gdyby sama królowa jejmość dała od siebie przykazanie.
Wziąłem tedy Odrzyna, który oto tu jest (wskazał nań) bo go znam za dobrego towarzysza na którym poledz można i szedłem do opata Arona. Ten mi rzekł: konie weźmijcie dobre, zapas wszelki na drogę, jedźcie do Tyńca, nie mieszkając, znajdziecie tam dwu Jaksów, którzy na śmierć byli skazani ale żyją. Zgłoście się do przeora, aby was do nich doprowadził i powiedzcie, iż żądam by tu do Poznania wracali natychmiast, po drodze nigdzie twarzy nie okazując i nie wydając się z niemi.
Usłyszawszy to z ust Samka, Jaksowie nie odpowiedzieli nic. Na śmierć czy na życie powracać było ich powinnością. Ci co ich ocalili, rozporządzać niemi mieli prawo. Niepozostawało nic nad ślepe posłuszeństwo.
Wnet Andruszka i Jurga zajęli się wyborem na dzień jutrzejszy. Na myśl im to zrazu nie przyszło, iż Antonji téż los jakiś zapewnić należało. Wziąć ją z sobą czy zostawić — sami nie wiedzieli, a otwarcie o niéj mówić się wstydzili.
Przybyli posłowie opata w téj saméj izbie pomieszczenie znaleźli do jutra, a wieczór zszedł na rozpytywaniu o to, co się działo nad Cybiną. Samek jednak czy mało wiedział, czy nie bardzo chciał rozpowiadać, składał się nieświadomością, a Odrzyn do wojaczki tylko czując upodobanie, nad nią nic innego nie znał. Mógł więc o zapasach, o rycerskich próbach i zabawach w podworcu rozpowiedzieć obszernie, więcéj o niczém.
Jak świt Andruszka wysunął się z izby, bo nie chciał mieć na sumieniu opuszczenia niewolnicy, która chcąc mu służyć tak ciężką drogę odbyła. Ani zostawić jéj, ani wziąć z sobą zrazu nie miał odwagi, lecz gdy go błagać a prosić i zaklinać poczęła, by jéj nie rzucał, pieszo się ofiarując iść za końmi, zdjęty litością Jaksa, musiał dla niéj o koniu myśleć, na którym by jako sługa w drodze im towarzyszyć mogła. Ściągnęło się z tego powodu niemal do południa, choć Samek o pośpiech naglił. Antonia za wrotami klasztornemi oczekiwała. Szli tymczasem Jaksowie żegnać przeora i braci, którzy gdy się o wyjeździe gości dowiedzieli, zebrali się niemal wszyscy, aby ich na podróż pobłogosławić. Umieli bowiem sobie oni zaskarbić miłość wielką, a poczciwy braciszek Odo tak się do nich przywiązał, iż w zakonie sam znajdując szczęście, ich też zaklinał by świat rzuciwszy, wracali tu używać spokoju jakiego on dać nie może.
Przeprowadzeni do furty, wyjechali Jaksowie z posłami, wynosząc z tego gniazda wspomnienie, którego sami sobie wytłumaczyć nie umieli. Ludzie rycerskiego rzemiosła, nawykli do ruchu i wrzawy z razu męczyli się w tém zamknięciu, po tém widok zakonników zwolna działał tak na nich, iż niemal się przywiązali i do nich i do trybu ich życia. Wynosili z tąd wiele zapożyczonego, mimowolnie zmienieni w duszach, choć sami odmiany téj nie czuli.
Tęsknotę i niepokój wprędce podróż rozproszyła i widok tego wiosennego świata, który im dawne swobodne przypomniał życie. Samek i Odrzyn ludzie byli myśliwi, a na dworze służbą niewolniczą znudzeni, i im się ta wędrówka manowcami po nocach, rankami, przez lasy rozwijające się uśmiechała. Jechało się więc raźno, niemal zapominając co w końcu drogi czekać mogło. Antonia milcząca z tyłu za niemi podążała.
Chociaż Samek lepiéj jeszcze dróg był świadomy, bo w długiém życiu szczególniéj za młodu wiele się włóczył, zmuszeni będąc unikać głównych gościńców, zbłądzili nieraz i podróż się zwlekała nad miarę.
Gdy się już ku Poznaniowi zbliżali, Andruszka dopiero spytał przewodnika, co przybywszy miał uczynić z niemi i jakie było przykazanie.
Stary odpowiedział, iż nocą wjechać mieli przez furtę u tumu, tak aby ich na dworze nikt nie widział, a tymczasowo pozostać w izbie, która na tumie dla nich była wyznaczoną. Chociaż chwilami strach ich ogarniał, ufali jednak, iż opat i królowa nie sprowadzali by ich dla wydania i srogiéj kary, jeden drugiego usiłował orzeźwić otuchą. Nie mogli uzyskać zupełnego przebaczenia może, spodziewali się przynajmniéj życie ocalić, a w każdym razie lepszy był jakikolwiek koniec jawny, niż przeciągnięta losu niepewność.
Ostatniego dnia, ażeby za widna nie przybywać, przestali kilka godzin w lesie i tu — o włos jeden nie spotkało ich nieszczęście wielkie. Właśnie w ostępie, w którym się rozłożyli, król polował dnia tego. Nie rychło zasłyszeli psów gony i myśliwską wrzawę tak, że ledwie czas mieli koni z paszy dopaść i w czwał się oddalić aby ich nie pochwycono. Łowcy królewscy tentent koni schwyciwszy, sądząc, iż ktoś królewskiéj zabawie przeszkadzał, puścili się w pogoń za uchodzącemi, i byliby ich pojmali może, gdyby Samek przytomniejszy niż inni, nie wprowadził ich na moczary i gąszcze. Lecz w ucieczce téj Antonia mniéj zręczna w obejściu się z koniem i trwożliwsza, pozostała gdzieś tak, że późniéj nawołując i szukając po lesie znaleść jéj nie mogli.
Pocieszali się tém tylko, iż nie daleko będąc Poznania, mogła późniéj ochłonąwszy, sama do niego znaleść drogę.
Zamiast przybyć wieczorem, ledwie po tém, ostrożniéj się już przekradając, w nocy zdążyli do grodu i furty u tumu. Stojąca w niéj straż na rozkaz Samka puściła jeźdzców, a choć około tumu spali już wszyscy, dobudzono się stróża i izba do spoczynku się znalazła. Samek i Odrzyn spełniwszy co im przykazaném było, pożegnali się czule z Jaksami do których w ciągu podróży się przywiązali i powrócili na dwór królowéj.
Ległszy na garści słomy, którą na posłanie dostali — znużeni podróżą, zasnęli bracia zapominając o wszystkiém, a choć we snach wracała im trwoga, nie obudzili się rychło, aż dzwony i ruch około kościoła sen im przerwały. Nie zjawił się nikt, musieli czekać długo, na przybycie stróża, który o pożywieniu pomyślał, zalecając im aby nie wychodzili, gdyż pobożnych w podwórcach było pełno.
Dzień cały upłynął na oczekiwaniu nadaremném. Opat nie przybył. Nazajutrz z południa dopiero, ujrzeli go wchodzącego. Rzucili się oba do ucałowania jego ręki, czekając co im będzie zwiastować.
— Bóg łaskaw — odezwał się Aron — król miłościwie jest usposobiony. Godzinę tylko wybrać chce królowa w któréj wraz z wami, stawić się będzie przed nim, błagając o przebaczenie. Nie trwóżcie się więc, a czekajcie i bądźcie dobréj myśli.
To rzekłszy opat oznajmił im zarazem, iż z rozkazu królowéj dostać mają szaty nowe, przystojne, w których by się królowi stawić mogli. Dnia ani godziny oznaczyć nie umiał opat. Radość wielka wstąpiła w serca Jaksów.
Innego uczucia doznawała pobożna pani Emnilda, mimo odwagi, któréj opat jéj dodawał, trwożyła się chwilami. Mógł król na widok winowajców unieść się gniewem, mógł wybuchnąć, mógł nareszcie przebaczyć Jaksom, cały swój gniew wywierając na żonę, która dała przykład nieposłuszeństwa i ośmieliła się pójść wbrew jego rozkazom. W tym razie na wszystko będąc gotową, królowa modliła się tylko, aby przynajmniéj ofiary na śmierć przeznaczone, ocalone zostały...
Gdy nazajutrz po przybyciu Samka i Odrzyna, ujrzała ich Emnilda znowu pełniących służbę swoją, domyśliła się, iż Jaksowie na grodzie już być musieli — a zbliżająca się chwila stanowcza strwożyła ją bardziéj jeszcze.
Nie potrzebowała aby opat przyszedł oznajmić, iż należało króla przygotować do przyobiecanego cudu. A właśnie troska o koronę, zachmurzyła czoło Bolesława i dni tych z obawą przystępowano do niego. Opat téż nie przyszedł do królowéj, zdala tylko oczyma dając znać, iż wszystko było pogotowiu.
Pomimo niestałości króla, który się dopuszczał często uczynków ściągających strofowanie i upominanie od duchowieństwa, miał on poszanowanie wielkie dla Emnildy. Sama pobożność jéj i łagodność rozbrajały go ilekroć gniew nim owładnął, sam widok téj pokornéj służebnicy, zawsze spokojnéj, uśmiechającéj się, cierpliwéj — kazał mu się miarkować i zawstydzał roznamiętnionego.
Wahała się jednak Emnilda, acz wiedzieć mogła o sile, jaką jéj dawał żywot cały świętobliwością i pobożnymi uczynkami zapełniony. Wzywała na pomoc opatrzność, aby jéj do dzieła miłosiernego dopomogła i tym razem nie zawiodła się ufając jéj.
Wiosennego wieczora, król był samotny, brakło mu jego władyków, tęsknił za rodzinami, które się od dworu oddaliły — w radzie zbywało mu na mężach do których się dawniéj zwykł był odwoływać; miał służebnych podostatkiem, przyjaciele i towarzysze opuścili go. Napróżno król sam i przez opata starał się skłonić ich do powrotu, wierni mu byli na posługach, słuchali rozkazów, ale nie szli jak dawniéj z ufnością ku niemu...
Na chwilę takiego rozdrażnienia trafiła właśnie nadchodząca królowa. Ujrzawszy ją Bolesław podniósł oczy ku niéj.
— Mówią, że modlitwy ludzi świątobliwych są skuteczne, rzekł do niéj, winna byś się pomodlić aby mi Bóg przyjaciół powrócił. Pusto koło mnie, nie mam ludzi. Na starość odbiegło mnie wszystko.
— Miłościwy panie — odezwała się królowa — dajcie mi moc, zabezpieczcie od gniewu waszego, a ufam Bogu, iż się to wszystko odmieni.
Zdumiał się Bolesław.
— Jakiéjże chcecie mocy? jakiéj poręki? — zawołał.
— Abym łaski i serca waszego nie straciła — odpowiedziała królowa. Oto tylko was proszę.
— Czyńcie jako wiecie, że dobrém będzie — rzekł król poważnie, — tak świątobliwa jak wy niewiasta, zaprawdę złego nic uczynić nie może, a gdybym się zagniewał na was, jabym był winnym.
Królowa przypadła do ręki męża chcąc ją ucałować, a Bolesław czoła jéj ustami dotknął z poszanowaniem.
— Czyńcie — rzekł — czyńcie, nie pytam jak i co, co zrobicie dobrém być musi.
Na tę rozmowę, jakby umyślném zrządzeniem nadszedł opat Aron.
— W porę przybywacie — odezwał się król — oto Emnilda, żąda odemnie bezpieczeństwa tylko, a obiecuje mi powrót moich przyjaciół utraconych. Bądź świadkiem, miły ojcze mój, iż przyrzekam gniew wszelki hamować i co królowa zechce spełnić.
— Ufam, że modlitwy świątobliwéj pani naszéj dokażą cudu! zawołał opat.
Wstała natychmiast królowa, dziękując jeszcze i chcąc się oddalić. Król opata Arona zatrzymał. Nieustanną troską była mu korona, któréj tak pragnął.
— Cóżeście obmyślili? — zapytał opata.
— Jedno jest do uczynienia — począł Aron — potrzeba pominąwszy cesarza, słać do Rzymu, lecz tak, aby o wysłańcach nawet najbliżsi ze dworu nie wiedzieli.
Z Niemiec dochodzą wieści, iż na gościńcach poczyniono wszędzie zasadzki, na jadących z Polski ku stolicy Ojca św. Arcybiskup magdeburgski nieufając temu, iż się do niego udawano, podejrzewa nas o to, co istotnie uczynić zamierzamy.
Nie jednego więc posła, ale odmiennemi drogami dwu przynajmniéj wyprawić potrzeba do Rzymu po koronę. Wprawdzie gdy obu z darami słać musiemy, nie wiedząc który z nich dojedzie bezpiecznie, obu téż należy wyposażyć i na stracenie skarb jeden poświęcić.
Król ruchem ręki i uśmiechem pogardliwym okazał, jak mało mu szło o straty.
— Mój ojcze — zawołał — o złoto nie idzie, korona poświęcona droższa jest nad wszystko dla potomków moich. Gdybym wszelkie naczynie miał dać stopić, i z ostatniego miecza zdjąć złote skówki, niech idzie do grzywny pośledniéj, do pruszyny...
Ale gdzież ludzie, którym by poselstwo powierzyć można?
— Znajdą się ludzie — odparł opat. — Dwu kapłanów wiernych wam i pamiętnych dobrodziejstw waszych dla kościoła dostarczy zakon nasz, rozsypany po świecie całym. Od klasztoru do klasztoru przejdą oni Niemcy, Włochy, wszystkie ziemie i kraiki pośrednie. W obronie dodamy im dzielnych rycerzy, co dla was miłościwy królu gotowi są życie poświęcić.
— Mnichów wy wybierzecie — odparł Bolesław — ale zkąd weźmiemy tych, których mi na dworze codzień więcéj braknie?
— Jutro miłościwy panie, mieć ich będziesz przed sobą — rzekł opat.
— A imiona ich? — spytał król.
— Jutro i twarze ich i imiona mieć będziesz, powtórzył opat.
Król patrzał nań zdziwiony trochę, lecz nawykł był taką mieć ufność w swoim doradzcy, iż pytać więcéj zaniechał.
— Jutro? — powtórzył.
— Tak — jutro! potwierdził Aron.
Nadchodzący z pokłonami obcy goście, wkrótce zakończyli rozmowę. — Bolesław zwrócił się ku nim, wypytując o Ruś i o kraje które przebywali w drodze. Opat pod pozorem modlitwy, skłonił się i oddalił. Szedł do królowéj, która czując przybycie jego, oczekiwała nań.
— Niech Bóg weźmie w ręce sprawę naszą, rzekła składając dłonie — do opata. Jak skoro zmierzchnie, każcie Jaksów przywieść do mnie, by słowa prawdy usłyszeli z ust moich. Jutro stawić się będą wraz ze mną przed panem i mężem moim. Jutro! dodała z trwogą. Jutro! ale cóż to jutro przyniesie?..
— Zaprawdę radość wielką! — dodał Opat. — Idę natychmiast zanieść im rozkazy.
Szedł tedy zaraz do tumu, a gdy stanął przed Jaksami, rzekł im poprostu.
— Przyodziejcie się przystojnie w suknie, które wam dano, jak skoro zmierzchnie, pójdziecie ze mną do królowéj. Jutro ona sama stanie wiodąc was przed króla... i otrzymacie łaskę. Ufam w to, pewien jestem... Lecz myślicież, iż koniec na tém?..
Andruszka odezwał się, że na wszystko, co ich mogło spotkać i wszelką karę byli gotowi.
— Za każde przestępstwo zapłacić potrzeba pokutą jakąś — odezwał się opat — a kto jéj nie odbędzie, to mu zaległa na sumieniu zacięży. Dlatego wyznaczyłem ja was do niebezpiecznego przedsięwzięcia, którém króla łaskę w zupełności odzyskać będziecie mogli... Musicie się udać w podróż długą i grożącą utratą swobody, a nawet życia... a jeźli choć jednemu z was uda się to pozyskać, za czém oba wysłani będziecie drogami różnemi, zjednacie serce królewskie, zatrzecie pamięć lekkomyślności i przewinienia...
— Gotowiśmy na wszystko! — powtórzył Jurga — gotowi!..
Wielka była radość i pośpiech w przygotowaniach do stawienia się przed królową. Zaledwo zmierzchać zaczęło, już u drzwi oczekiwali na znak, który im opat miał dać. Osłonięci opończami długiemi, czapki ponasuwawszy na oczy, szli za nim. Chociaż ludu było dosyć wszędzie i podwórce się roiły, wśród tłumu obcych przesunęli się jakoś niepostrzeżeni i niepoznani. Jeden Harno, który w dworcu stojąc pod ścianą szpiegował, co się gdzie działo, spostrzegł opata i za nim idących dwu zakrytych twarzy ludzi, i z ciekawością zabiegł im drogę. Acz Jaksowie potrafili go uniknąć oko w oko, Harno poznał ich. Był pewien, że nie kto inny tylko Jaksowie mu się zjawili. Opanowany myślą o widmie brata, wziął ich téż niemal za cienie umarłych i przerażony popędził do ks. Pisarza. Wpadł do izdebki jego z takim pędem, blady, przelękły, iż ks. Petrek zerwał się do niego, sądząc, że na dworze coś nadzwyczajnego stać się musiało.
Zapytany wodził jakby obłąkanemi oczyma, nie mogąc przyjść długo do słowa.
— Harno! co się stało?.. W imię Ojca i Syna i Ducha świętego! — żegnając go zawołał ks. Petrek. — Mów, co ci jest?
— Upiory! widziałem upiory! na oczy moje... Zmarli mi się ukazują ciągle...
— Boś grzesznik niepoprawny! — ofuknął go ks. Petrek.
— Jak i gdzie widziałeś te upiory? mów...
— Przed chwilą, ojcze mój, w dziedzińcu... ukazali mi się dwaj ścięci Jaksowie... Szli z zakrytemi twarzami, ale im oczy błyskały straszliwie. Przysiądz mogę, że ich widma mi się ukazały...
— Gdzie? na którym podwórcu?.. — zapytał chłodno ks. Petrek.
— Na tém, które do mieszkania królowéj prowadzi! — mówił przestraszony Harno. — Zdawali się iść w ślad za opatem.
Ks. Pisarz nie odpowiedział mu nic i odprawił go ruchem ręki.
— Idź — rzekł pomódl się, pość, to ci się duchy zmarłe ukazywać nie będą, grzeszny jesteś...
Harno coś jeszcze chciał mówić, lecz Petrek pilno, niecierpliwie na drzwi wskazywał, powtarzając: — Idź... idź...
I Harno ucałowawszy jego rękę, zmuszonym był wyjść natychmiast.
Ks. Petrek, przenikliwy, wiedział już, domyślał się, co się święciło. Odgadł, że sprowadzono Jaksów, że ich królowéj przedstawić miano, aby wyprosiła łaskę pańską.
— A! — zawołał — szanowny opat radby się obejść bezemnie!.. Zobaczymy, czy się to uda... Natychmiast biegnę do markgrafównéj, niech ona uprzedzi ten spisek i królowi powie wszystko, a gniew jego rozżarzy...
I ks. pisarz pospiesznym krokiem gonił już do komnat pięknéj Ody. Niepostrzeżony wcisnął się do niéj, niewidziany wyśliznął, dopiero w drugim końcu dziedzińca za suknię go Zyg pochwycił szepcąc szydersko.
— Wyście dla markgrafównéj zastarzy... co się próżno koło niéj bawicie... Tam młodszych potrzeba...
I pogroził mu na nosie, a pisarz oburzywszy się na pozór i ofuknąwszy, suknię mu wyrwał gwałtownie z rąk i uszedł.
Wieczorem król dziewczętom dworskim pląsać kazał. Sieciechówna rada nierada korowodowi przewodziła. Oda wyglądała chwili, by się do Bolesława przybliżyć i stanęła za jego siedzeniem. Gdy piosnka dziewcząt dozwalała jéj niepodsłuchiwanéj mówić, przysunęła się do ucha pańskiego.
— Miłościwy królu — rzekła — jużbyście wy czy Bezprymowi czy Mieszkowi powinni oddać królestwo wasze, wyście zesłabli i postarzeli...
Król się odwrócił.
— Tak myślisz? — rzekł szydersko.
— A cóż? — roześmiała się Oda. — Ludzie sobie z was żarty stroją, kto chce oszukuje... Słowo wasze nie waży, z gniewu się waszego śmieją.
Oczy króla zapałały ogniem.
— Dziewko! — zawołał — urodziwą ty jesteś, ale ci do kądzieli iść i do... pląsów, nie tam, gdzie królewskie sprawy.
— Tak, tak... — nie zważając na daną odprawę poczęła Oda — tak, miłościwy panie... ja do kądzieli, a wy do klasztoru chyba... Co wy tu znaczycie? Chcieliście ukarać Jaksów? Uszli z życiem, bo królowa się litowała ich młodości... Kto tam wie dlaczego?..
Uśmiechnęła się złośliwie.
— Chłopaki urodziwe!.. — dodała. — Teraz wam każą im przebaczyć, a królowéj waszéj jeszcze za jéj zdradę dziękować!
Poczęła się coraz mocniéj śmiać i wzięła w boki, a patrząc z góry na króla śmiała się tak długo, szydersko, jątrząc go.
Król nie podnosił głowy, chociaż widać było, jak drżał cały, ręką sięgnął po złoty kubek i wychylił go do dna.
Oda czekała tylko, rychłoli wybuchnie, gdy król wytrawiwszy w sobie gniew, głowę podniósł do niéj, popatrzał i rzekł.
— Urodziwa z was dziewka! ale kto cię weźmie, chyba na łańcuchu przykuje!..
Oda, która się wcale innéj spodziewała odpowiedzi, pobladła. Król, jakby mszcząc się, mówił powoli.
— O! tobie to urodziwe chłopcy smakują!.. Jakby ci się pod czepiec chciało prędzéj, aby skosztować korowaja! Dziewko ty niemiecka... człowiekby za tobą szalał, gdyby nie wiedział, że w tobie siedzi siła nieczysta... wszystko co święte i pobożne, tobie solą w oku... Idź w pląsy, to ci przejdzie ów żar co cię pali!.. Miło patrzyć gdy się zwijasz, ale słuchać cię... tylko gniew...
I ręką wskazał jéj koło dziewcząt, ale Oda obrażona z rękami na piersi zaciśniętemi cofnęła się, pioruny oczyma rzucając.
— Pojadę ztąd! — szepnęła — nie wytrwam!..
Śliczny był, ciepły, jasny dzień wiosenny. Pierwszy raz niebo się odkryło całe i przywdziało lazurową szatę, po któréj jak białe rąbki przejrzyste snuły się obłoczki miękkie, zjawiające na chwilę i roztapiające w błękitach.
Tego poranka po raz pierwszy do niebios jasnych ziemia się przystroiła zielono. Gdzie wczoraj jeszcze czarną była, dziś strzelały majowe trawy, na wierzbach pęknęły liście, brzozy niektóre poroztwierały pączki, w dolinach zakwitły złociste łotocie. Dzień był jakby świąteczny i ktokolwiek ujrzał go, weselał. Wracało życie... Stały otworem drzwi, odsuwano okiennice puszczając ciepłe powietrze jak gościa miłego do wnętrzów. Twarze mówić się zdawały: — Witaj wiosenko!!
W królewskich téż podwórcach wyglądało świąteczno. Ludzie, konie, psy, ptaki łowcze na berłach kręciły się niespokojne.
I gości dnia tego napłynęło więcéj niż zwykle, gości do sądu i łaski pańskiéj.
Do dnia Bezprym wyciągał w pole z sokołem i psem sokolniczym, z Ghezą i małym dworem swoim.
Mieszko także przechadzał się z komornikami swymi, jakby jakąś zamyślał wyprawę, gdy od królowéj matki przybiegł doń posłany, zwiastując mu, aby się do pół dnia nie oddalał z grodu.
— Przecz? — spytał Mieszko.
— Takie jest rozkazanie królowéj, — rzekło pacholę.
Na to nie było odpowiedzi, Mieszko popatrzał na niebo i wrócił do izby swojéj. Przez okna otwarte w komnacie Ryksy widać było ją z synkiem, którego uczyła modlitwy. Dziecię się do niéj uśmiechało, matka niemal smutnie nań patrzała.
Przed dworcem a pałacem króla stał mnogi lud wszelakiego stanu. Byli tu i władycy możni przybyli ze stron dalekich, i wojacy, i ubodzy kmiecie, i najuboższy lud, który stał na uboczu.
Wśród obcych od granic przybyłych kręcił się ks. Petrek, dostając języka, patrząc może, czy między niemi kogo nie było wysłanego od Magdeburga, aby się rozpatrzyć, co się tu działo.
Daléj stali na uboczu poganie Lutycy i Wilki, odziani dziwnie, patrzący dziko, groźni na pozór, a w istocie potęgą co ich otaczała strwożeni.
Powoli te tłumy wchodzić poczęły do izby stołów czterdziestu, bo tuż i król miał się ukazać ze dworem.
Z palatium króla do wielkiéj owéj jadalni, zawsze otwartéj dla obcych, gdzie każdy przybyły chleb, sól i napój znajdował nie mierzony, wiodła droga jedna pod dachem, druga przez dziedzińce. Czasem Bolesław wolał iść niewidziany, niekiedy dla okazałości z komnat swych ciągnął przez podwórze z całym dworem, powoli, aby i lud ubogi widzieć mógł majestat królewski.
A którędy król iść miał, zbierały się kupy ciekawych, dla pozdrowienia go po drodze.
Tego dnia czuli wszyscy, iż Bolesław iść będzie podwórcami, bo tu téż Lutycy i Wilcy stali nań oczekując, a trzymając się zdala od innych.
Nagle wszystko drgnęło i poruszyło się, zakołysał się tłum jakby wiatr fale podnosił, podźwignęły głowy, strzeliły oczy, szmer przeleciał po gromadach i zamilkło wszystko w oczekiwaniu.
W podsieniu królewski orszak się ukazał, a był tak wspaniały, jak gdyby Bolesław pany i książęta miał przyjmować.
Szły naprzód pacholęta na pół czerwono, pół żółto poodziewane, parami z sobą; za niemi komornicy w łańcuchach na szyi, z laskami w ręku, daléj podkomorzowie w szubach jedwabnych, miecznik niósł obnażony miecz, godło sprawiedliwości i siły, naostatek Sieciech z laską wysoką złocistą poprzedzał pana.
Strojnym był pan jakby do najdostojniejszych gości wychodził. Na głowie miał kołpak z przepaską złocistą, szczerbczyk u pasa złotego sadzonego kamieniem drogiem, suknię spodnią purpurową jedwabną, a na niéj lekki kożuch soboli czarną okryty tkaniną, która połyskiwała na słońcu. Szedł spierając się na lasce, jedną ręką w bok się ująwszy, z góry spoglądając na ludzi wzrokiem władzcy, który czuje się panem, a chce być ojcem... Jasne to było oblicze jak w dniach zwycięztwa po walce, jak bywało pod namiotem na pobojowisku, gdy mu oręż zabrany z niego pod nogi znoszono. Usta się uśmiechały nieco, a włos, co się srebrzyć zaczynał, dnia tego świecił czarniejszy — jak za owych lat młodości, gdy spływał na ramiona w kędziorach kruczych.
Za panem jak pies biegł Zyg, uśmiechając się, w oczy mu podglądając, wesołością do pańskiéj się strojąc.
Reszta dworu ciągnęła za królem, trochę zbita i zmięszana.
Gdy Bolesław ukazał się i zatrzymał nieco u progu, jak kłosy od wiatru pochyliły się wszystkie głowy w pokorze. Niektórzy poklękali ręce wyciągając ku niemu, lud ubogi na twarze padał. Lutyki i Wilki cisnęli się w kupkę zbitą, jakby się ulękli i do obrony gotowali. Popatrzał Bolesław i zwolna postąpił daléj. Oczy potém podniósł na jasne niebo, przypomniało mu może jakiś dzionek weselny, bojowy, któremu przyświecało podobnie.
Z powagą, w milczeniu przesunął się orszak wśród tłumów i począł we drzwiach jadalni niknąć, aż ostatni komornik i pacholę wtoczyli się ze psami pańskiemi. Naówczas i goście téż ruszyli, gdzie komu było przeznaczono.
W jadalni królewskiéj pusto było, królowa jeszcze nie przyszła, stał jeden opat Aron w milczeniu. Z panów rady dwunastu — dwu zaledwie król znalazł oczekujących, reszty mu brakło oddawna.
Jakiś czas panowało milczenie i jakby oczekiwanie, oczy króla często się na drzwi, którémi Emnilda wchodzić była zwykła, obracały. A gdy z dala szelest szat usłyszał Bolesław, twarz mu nieco pobladła. Opat nie spuszczał oka z niego.
Z miejsca, w którém stał Bolesław, nie widać było głębiéj nad drzwi rozwarte, któremi wnijść miała królowa. Z sali stołów czterdziestu, wprost nich, sięgał wzrok daleko. Gdy szelest dał się słyszeć, zarazem ci co stali w jadalni, poruszyli się i okrzyk stłumiony podziwu jakiegoś dał się słyszeć. Wnet poszanowanie dla króla usta zamknęło.
Tuż szła królowa na ten dzień uroczyście strojna, na włosach i czepcu złotą niosąc przepaskę, w sukni purpurowéj ze złotem. Blada twarz jéj, jakby jasnością jakąś była otoczona. Szła nie sama, z prawéj i lewéj strony, trzymając ich, za ręce wiodła Jaksów dwu, odzianych czarno i jakby pokutniczo, zbladłych, z oczyma spuszczonemi.
Król ujrzawszy ich drgnął cały — po twarzy jego przebiegły z kolei, jakby gniewu płomienie, blaski łaskawości, niepewność jakaś, aż wreszcie wystąpiła na nią radość wielka.
W milczeniu szła Emnilda przed pana i uklękła. Oba Jaksowie rzucili się na kolana i twarzami pochylili ku nogom królewskim i ziemi... Chwilę trwało milczenie, królowéj w piersi zabrakło tchu... Podniosła oczy w górę...
— Panie mój i królu — zawołała — przychodzę cię prosić o miłosierdzie dla siebie i dla tych dwu winowajców, których przed gniewem twym uchowałam. Przeszedł gniew... stawię ich przed tobą, błagając cię, bądź miłosiernym, wzorem Chrystusa... ulituj się im.
Król widocznie stał wzruszony, nagle ręce mu się rozpostarły i wyciągnął je ku królowéj.
— Bogu niech będą dzięki — zawołał — za ocalenie dwojga drogich żywotów ludzi, których śmierć ja sam opłakałem... I tobie, Emnildo, nie przebaczyć, alem winien wdzięcznym być... Niech to będzie dzień wielkiego wesela, gdy mi moi wierni wracają do boku... Podnieście się — dodał do Jurgi i Andruszki, rękę ku nim wyciągając — niech idzie w zapomnienie przeszłość... Spodziewam się, że ją zmażecie...
— Krwią naszą! — zawołali zgodnie Jaksowie całując ręce wyciągnione.
Na widok tego dziwnego pochodu ludzi, których wszyscy za umarłych mieli, tłum cały ogarnął był przestrach zrazu. Cudem się zdawało ocalenie, oczom nie wierzono. Potém gdy przemówiła królowa, gdy odpowiedział król, podniosły się okrzyki nieskończone. Podrzucano kołpaki, podnoszono ręce, radość się malowała na licach, ludzie poruszeni cisnęli się bliżéj ku panu.
Śmiała się twarz pańska weselem, jakie dawno nie gościło na niéj. Radość ogólna odbijała się na niéj.
Spojrzał na czarne suknie Jaksów i zwrócił się do Sieciecha.
— Nie przystały im te szaty!.. — zawołał — idźcie i przybierzcie ich w odświętną odzież ze skarbcu, zawieś im na szyi łańcuchy, na pasach przypasz im miecze... Idźcie i wracajcie tu, abyśmy się weselili wspólnie...
Sieciech, którego twarz z trupiobladéj w początku coraz żywszym oblewała się rumieńcem, ze łzami w oczach ruszył wnet zabierając z sobą młodzianów obu, a wzrok wszystkich poszedł za nimi.
Królowa osłabła i rozpłakana musiała usiąść, aby przyjść do sił znowu. W orszaku jéj, tak mnogim jak zwykle, jednéj tylko brakło twarzy — Ody nie było...
Markgrafówna opowiedziała się chorą, nie chciała być świadkiem przewidywanego zwycięztwa królowéj, nie mogła w sobie utaić gniewu, który nią miotał. Za to twarzyczka Teodory córki Sieciecha promieniała jak gwiazda, a ktoby był tajemnicy jéj nie wiedział, domyśliłby się łatwo.
Bolesław siadł z wypogodzoném obliczem i zwracając się do opata, rzekł żartobliwie.
— Wasza przewielebność takżeście pono do spisku należeli!.. za co niech wam będą dzięki, jak również wszystkim tym, co mi krwi przelanéj oszczędzili!.. Do Tyńca dodam wam lasów przestrzeń nową i łąk, aby się pamiątka została dobrego uczynku!..
W tém w podwórcu zatętniało ogromnie, jak gdyby wojsko całe wylało się na gród... słychać było rżenie koni i wrzawę. Naprzeciw stołu królewskiego poodsuwane okna dozwalały widzieć orszaki jakieś, napływające w podwórze. Byli to wszyscy Jaksowie i ich powinowaci, którym z rozkazu królowéj znać dano, aby przybywali i oczekiwali, rychło się miłosierdzia dzieło dokona. Zdawna niewidziani ci wszyscy, co dwór króla opuścili, wracali mu z dziękczynieniem... Gdy w progu ujrzał ten tłum, na którego przedzie szli starcy, twarze znane mu a miłe, porąbane, bliznami zorane, daléj młódź rycerska, niewiasty, a nawet dzieci, bo jadący zabrali z sobą rodziny całe, aby padły do nóg królowi i królowéj... Bolesław uniósł się na siedzeniu z nietajoną radością.
Wszyscy szli schyleni ku niemu.
— Nie mnie! na kolana przed królową! Ona to uczyniła cud... ona! jéj dziękujcie!..
Królowa osłabła w téj chwili i niewiasty podtrzymać ją musiały, twarz jéj okryła bladość niemal śmiertelna... i nierychło otwarły się znowu oczy łez pełne...
W tém na przedsieniu trąby się słyszeć dały, Sieciech wiódł braci, przyodzianych rycersko i strojnych, którzy powtórnie Bolesławowi i Emnildzie do nóg padli.
Tuż stryjowie, bracia, wujowie, stryjeczni i dalsi powinowaci wstawszy objęli ich kołem i zapomniawszy na przytomność króla, jęli płacząc niemal z radości z kolei ściskać, podając sobie z rąk do rąk. Nigdy na dworze pańskim takiéj nie było wrzawy, nawet gdy Bolesław pod dobrą myśl gości poić kazał, a ci o poszanowaniu dlań zapomnieli. Już cichło, gdy ktoś nanowo wybuchnął okrzykiem, a za nim przez wszystkie izby rozchodziły się głosy i wybiegały na podwórze, a tam stojące tłumy powtarzały je po całym grodzie, na podzamczu nawet... choć nie wiedziano czemu, weselono się... Co żyło biegło, pytało, a dzieliło wielką tę radość pańską...
Ks. Petrek, który stał przed swoją izbą z zaciśniętemi ustami, blady, z głową spuszczoną, słuchał tych okrzyków i uśmiechnął się gorzko.
Ten i ów postrzegłszy go na uboczu, przybiegł z oznajmieniem o wesołéj nowinie.
— Jaksowie zmartwychwstali!
Byli i tacy, co cud przypisywali świętemu jakiemuś, twierdząc, iż ścięci byli w istocie i przez modlitwy królowéj z grobu zostali wyrwani.
Z rozkazu króla gromadom i dworowi całemu ucztę przysposobiono, wytoczono beczki piwa... Kazano się weselić.
W izbie markgrafównéj piękna niemka leżała na pościeli, z rękami pod głową i z kwiatkiem w ustach, z oczyma wlepionemi w belki, uśmiechała się szydersko... tym samym niemal uśmiechem, jak sługa jéj ks. pisarz. Przez otwarte okna dochodziły tu odgłosy z podwórzów, a za każdym z nich purpurą gniewu okrywały się lica Ody. Rzucała się gniewna po łożu.
— Odesłał mnie do kądzieli!.. na łańcuchu kazał mnie trzymać!.. Czekaj! ja jeszcze obręcza nie mam na szyi, a kto komu go włoży? Nie wiem...
Pomaluśku otwarły się drzwi ostrożnie, oko jakieś ukazało się w szparze, szerzéj nieco roztworzyły podwoje, głowa Panichy wcisnęła się przez nie. Zobaczywszy leżącą, uderzyła stara w pomarszczone dłonie i weszła.
— Królowo ty moja złota! co tobie? — zawołała — co tobie? Tu dwór cały się raduje... a ty chora?.. chora? miłościwa liljo moja biała! Co tobie?.. Ja zioła znam, sposoby mam... co boli? powiedz co boli?..
Zmarszczyła się markgrafówna.
— Boli? — wskazała na serce — na to ty nie masz leku...
— Oj! oj! czemu nie? czemu nie? — poczęła Panicha — nie ma takiéj rzeczy i nie ma bolu takiego, na któryby leku nie było...
Markgrafówna zmilczała oczy zwracając ku górze.
— Mnie ztąd trzeba precz! — rzekła — mnie tu już nie ma co robić!.. Znajdę sobie męża w domu! Co mi tam!!..
Stara kręciła głową rozglądając się dokoła dziwnie, skradła się zwolna aż do łóżka, zdawała się chcieć coś mówić i wahała.
— Królowo ty moja! — rzekła — tobie tu królową być... ale jak ty będziesz nią, nie zapomnisz o Panisie? nie zapomnisz... Nasza pani... ona słaba... (tu głos się w szept zmienił), ona bardzo wątła, jéj życia nie wiele zostało... Lada dzień zaśnie...
Chrząknęła znacząco; w oczach jéj coś się zwijało niby więcéj mówiąc niż usta.
Oda poczęła się w nią wpatrywać.
Niedosłyszany prawie szept wyszedł z ust Panichy, i twarz markgrafównéj szkarłatem się oblała — kiwnęła głową nie odpowiadając ani słowa. Rozpuszczonemi włosami poczęła twarz osłaniać, jakby się zawstydziła... i — dłońmi białemi ją pokryła.
Stojąca nad nią Panicha głową potrząsała.
— Nie zapomnijcie wówczas o Panisie — dajcie jéj tu izby i ucho swe, a będzie wam wierniejszą od psa sługą. Posłuży w wszystkiem tak potajemnie, że na świecie nikt a nikt wiedzieć nie będzie...
Szeptała długo po cichu, potém głośniéj poczęła...
— Lada dzień... zobaczycie! Ot tak, zaśnie. Już ja wiem, życia jéj nie wiele zostało... nie uciekajcie ztąd...
Oda twarz odsłoniła...
— Źle mówisz, dla tego mi jechać trzeba — jutro pojadę... aby za mną gnali, aby o mnie prosili... rozumiesz.
Panicha ręce złożywszy, głową potrząsała.
— Królowo moja! róbcie rozumnie! wy wiecie co robić — a ja téż wiem... o! wiem.
Wstała z ziemi stara, pokłoniła się i wyszła prędko, ze drzwi jeszcze śląc uśmiech pięknéj Odzie.
Po wyjściu jéj natychmiast markgrafówna się podniosła i zerwała z łóżka, klaszcząc na sługi...
Kazała się odziewać prędko...
— Do ojca — jutro — do domu! — zawołała. — Jedziemy! musiemy!!
Niemieckie dziewczęta jéj uradowane wnet zaczęły się krzątać około wyboru. Ona sama wzięła się pomagać niecierpliwie. Niekiedy rzucała robotę i stawała zamyślona...
— Powrócę! tak lepiéj! mruczała...
I sługę posłała po ks. Petrka...
Znaleźć go łatwo było, stał zdala przysłuchując się wybuchom radości, jakby czekał co z niéj wyrośnie. Gdy nań skinęła niemka, obejrzał się tylko i krokiem żywym pośpieszał na zawołanie. Ledwie się ukazał, niecierpliwa dziewczyna poczęła doń mówić.
— Idźcie odemnie prosić — ja do ojca odjechać muszę... tak — muszę. Ani pytajcie, ani radźcie. To musi być — rozumiecie mnie! musi!
Jutro — dziś — pójdźcie do króla, do królowéj, wszystko mi jedno... Już mi się do domu stęskniło... Od królam wczoraj gorzkie słyszała słowa. Trzeba jechać, aby mnie żałował. Na oczach stać najgorsza rzecz.
Ks. Petrek słuchał, chciał coś rzec, ale mu nie dała.
— Już ja wiem co czynię — nie mówcie... Powiedzcie królowéj, że jéj się proszę do domu.
Ręką skinęła rozkazująco, ks. pisarz zamyślony wyszedł... Z oznajmieniem tém, które mu zlecono, nie pora iść było. W izbie ucztowano... wesołość, śmiechy, wykrzykiwania słyszał tylko. Musiał stać i czekać, aż się królowa oddaliła z niewiastami. W ślad zaraz poszedł za nią.
Duchownemu wstęp był zawsze wolny, więc choć potrzebowała spoczynku królowa, puszczono go... Przebiegły księżyna ręce podniosłszy do góry, głowę zniżywszy z czcią wielką, od uwielbień rozpoczął.
— Święta pani nasza cuda czyni! — rzekł wzdychając.
— Nie mówcie — przerwała Emnilda.
— Przyszedłem z nowiną może téż nie wstrętliwą, miłościwa pani — odezwał się — ażali to dla dworu nie lepiéj, gdy z niego to ustąpi, co się z nim miłością połączyć nie może??
Markgrafówna Oda przezemnie oświadcza miłościwemu panu i pani, iż za gościnę, im dziękuje i do ojca powrócić pragnie.
Wzdrygnęła się królowa, nie umiejąc pokryć radości. Ks. Petrek dodał z kłamanym uśmiechem.
— Wstrzymywać jéj nie potrzeba... Niech jedzie. Niebezpiecznych to wdzięków niewiasta, do której lgnęli wszyscy.
Emnilda wstrzymała się od odpowiedzi długo.
— Królowi o tém oznajmcie — rzekła.
Widząc, że rozmowa nie może się przeciągnąć, ks. Petrek z pokorą wielką i pokłonami, wysunął się natychmiast. Sam już nie chciał pośredniczyć w tém do króla, sądził, że ta wiadomość nie będzie mu miłą, wolał ją więc zdać na opata, rachując że, jak przed królową tak przed nim, będzie miał zręczność ze swą gorliwością o dobro pańskie wystąpić. U sług około dworu rozpytał zaraz o Arona, który się w tumie znajdował, a że wiadomość pilną była, pośpieszył do jego celi.
Braciszek, który był na rozkazach u opata nie wpuścił go zaraz, dając mu wiedzieć, że się ktoś u niego znajdował. Ks. Petrkowi było na rękę podpatrzeć, kto miał tajemne narady z nim i ustawił się tak, aby po drodze wychodzącemu spojrzeć w oczy.
Nadzieja go jednak zawiodła — gdyż zaledwie na ławie w sieni przysiadł, dwu zakapturzonych mnichów wyszło z celi i przesunęli się tak żywo mimo niego, iż choć pozdrowił ich, aby zatrzymać, otrzymał tylko mruczenie w odpowiedzi... Zdało mu się, iż widocznie unikali zbliżenia się do niego.
Ponieważ wyszli od opata — gotów był to przypisać rozkazom jego. Zachmurzony tą myślą stał jeszcze, gdy drzwi celi się otworzyły i sam opat ukazał się w progu, wzywając go do siebie.
Dotąd ks. Petrek prawie był pewnym, iż miał całe jego zaufanie, sprawa Jaksów coraz mocniejsze budziła w nim podejrzenie, iż mógł je postradać.
Milcząco pozdrowił swojego zwierzchnika i smutnie spojrzał ku niemu.
— Co mi ks. protonotaryusz przynosi? — zapytał Aron.
— Zda mi się, że dosyć pożądaną wieść — rzekł zwolna ks. Petrek — któremu dwaj mnisi nieznajomi stali ciągle na myśli — ale może przerwałem jaką ważniejszą sprawę? Widziałem wychodzących, zapewne...
— To są moi bracia, benedyktyni, których do Sieciechowskiego sprowadziłem klasztoru — odezwał się opat spokojnie — nowych sił potrzebujemy... tyle jest do czynienia nim się światło wprowadzi, nim pole zasieje...
Ks. Petrek, choć tłomaczeniu nie bardzo ufał, przyjął je za dobre i oczy pobożnie podniósł do góry.
— Wasza przewielebność — odezwał się — lepiéj wiecie zapewne, zkąd ludzi ściągać... i jakich wybierać. Poważyłbym się jednak odezwać za niemieckimi księżmi, którzy bliżéj kraju naszego siedząc, lepiéj go znają i łacniéj sobie przyswajają język i obyczaje polan.
Aron nic nie odpowiedział.
— O jakiéjże to sprawie mówić mi chcecie? — spytał po krótkiém milczeniu.
— Jestem posłem markgrafównej Ody, która chce do ojca powracać — odezwał się podnosząc oczy, aby wrażenie nowiny pochwycić, ks. Petrek. — Zdaje mi się, że nic pożądańszém być nie może, gdyż markgrafówna... nie wszystkim tu jest miłą... nie dla wszystkich pożądaną. Może się mylę, ale oczy jéj i chęci wysoko sięgają. Pozbyć się więc niebezpiecznéj niewiasty...
Opat patrzał w okno, nie przeczył ani potwierdzał.
— Wasza przewielebność zechcecie może o tém powiedzieć panu miłościwemu... Mnie to poselstwo nie przystało...
— Jestli to jak sądzicie stałe postanowienie, czy niewieścia tylko próba? — rzekł opat.
— Nie potrafię osądzić o tém — odezwał się pokornie ks. Petrek. — Zdawałoby mi się jednak, że w istocie chce się ztąd oddalić.
Ks. pisarz miał wielką ochotę przeciągnąć rozmowę, lecz opat zamyślony był dziwnie i milczący; nigdy zimniejszym się nie okazał dla niego. Ks. Petrek stał wywołując jakieś słowo, zwierzenie się, poufałego coś, coby poświadczało, że łask nie stracił. Opat milczał zadumany.
— Zaprawdę — dodał nieśmiało — byliśmy dziś świadkami rozrzewniającego widoku... Cudu dokazała świątobliwość pani naszéj... Co za radość powszechna!!.
Opat milczał jeszcze.
— Boli mnie tylko jedno — kończył pisarz — że mi nie było dopuszczono do dzieła miłosierdzia ręki przyłożyć... że nie zasłużyłem na zaufanie i wierne moje usługi zyskać mi go nie mogły... Budzi się we mnie wątpliwość, czy ja przewielebności waszéj jestem użytecznym... gdy do niczego używać mnie nie raczysz?
— Jakto do niczego, mój bracie? — przerwał opat — król powierzył wam przecie poselstwo najtrudniejsze, najważniejsze, najbliższą serca swojego sprawę? Wasza podróż do Magdeburga przekonaćby was powinna, jak wielkie posiadacie u pana naszego zaufanie. Ale téż takiego jak wy człowieka do poślednich posług używaćby się nie godziło...
Skłonił się ks. Petrek.
— To pewna — rzekł — iż nikt gorliwiéj dla dobra kościoła i króla nie pracuje nademnie, nieudolność tylko moja skutku nie dozwala osiągnąć... Robiłem com mógł.
— Wiemy to — dokończył opat i natychmiast, jakby odwracając rozmowę, począł żegnać pisarza, który, rad nierad, wysunął się mocno rozżalony i gniewny.
Nazajutrz rano poczet, który miał w podróży towarzyszyć markgrafównie, sposobił się już. Oda milcząca, ale zarumieniona i podrażniona, wybierała się niecierpliwie. Kobiety jéj wiązały swe przybory i sposobiły juki na konie. Wozy oprócz tego zatoczono pod izbę, i już je ładować zaczęto. Markgrafówna napróżno usiłowała się dowiedzieć, jak król przyjął wiadomość o jéj postanowieniu, dziwując się i złoszcząc, że ją tak łatwo wypuszczano. W istocie nikt na dworze nie okazywał najmniejszego żalu i ochoty powstrzymania jéj.
Jeden tylko Bezprym, który był późno powrócił wczoraj z łowów, dowiedziawszy się o wyborze Ody, pospieszył do niéj z dobrém słowem. Na widok jego twarz się jéj rozjaśniła, a nawyknienie do zalotności, uśmieszek wymuszony ściągnęło na usta.
Bezprym więcéj oczyma mówił do pięknéj dziewczyny, niż potrafił ustami. Oboje wejrzeń nie szczędzili. Słowa nie szły długo osamotnionemu królewiczowi, zwłaszcza gdy się znalazł wobec niewiasty. Dopiero w końcu rzekł.
— Żal nam będzie was, bo takiego hożego lica nieprędko dwór doczeka!..
— Macie tu ich dość! — odparła Oda — a mnie do swoich czas...
I znowu oczy mówiły tak wyraziście, że się markgrafówna zarumieniła, a Bezprym jak krwią stał oblany i wyrwał się z tego pożegnania, przyznając Ghezie, że Oda prawie mu się tak wydała piękną jak Ryksa.
W istocie wszystkie niewiasty młode piękne dlań były, a szczególniéj te, które na niego spoglądały mile.
Pożegnanie z królową było ze strony Ody zimne; prawie czułe od Emnildy, która wdzięczną jéj była, że dwór opuszczała i tłumaczyła to sobie dobrą wolą. Obdarzyła więc odjeżdżającą i uścisnęła błogosławiąc. Ryksa także okazała się przy pożegnaniu czulszą, niż była zwykle dla Ody.
Od króla przyniesiono podarki wspaniałe, na których widok zarumieniło się radością lice niemki. Bolesław téż sam wyszedł w podwórce ku odjeżdżającéj.
— Szkoda nam pięknéj dziewoi — rzekł uśmiechając się do niéj — ale kiedy ojciec woła, słuchać trzeba. Jużci téż może kiedy do nas powrócicie?
Oda spojrzała na króla jakby z wyrzutem, coś szepnęła niewyraźnego, zwykła jéj śmiałość opuściła ją w téj chwili, spodziewała się coś więcéj nad podarki i obojętne słowo. W duchu sądziła może, iż jéj Bolesław nie puści. Król popatrzywszy na nią wzrokiem pożądliwym, mrugnął powiekami, uśmiechnął się, ale wnet zeszedł nazad do dworu i nie ukazał się więcéj.
W progu izby Panicha i inne niewiasty dworskie kłaniały się odjeżdżającéj, okazując niby żal wielki; w ogóle jednak więcéj się spodziewała piękna pani. Wprawdzie poczet dodany jéj okazały był, dobrany i odpowiedni dostojeństwu, nie zbywało na niczém, wracała z orszakiem godnym niemal królowéj, lecz czci jéj nie oddano, któréj duma pragnęła. Widocznie pozbywano się prawie radośnie. Oda wyjechała otoczona rycerstwem, sama jedna z swym małém dworem, w sercu żywiąc mściwe uczucie.
Ostatnie wejrzenie Panichy mówiło jéj coś, co ona jedna rozumiała i co w przyszłości obiecywało wiele.
Ks. Petrek, za którym goniła oczyma, wcale się nie zjawił. Wyjechali już za okopy i podzamcze, gdy na gościńcu ukazał się z kijem w ręku ks. pisarz, jak gdyby z pieszéj jakiéjś powracał wycieczki.
Ujrzawszy jadącą zatrzymał się niby zdziwiony, pozdrowił ją i rzuciwszy okiem po orszaku, który się składał z ludzi oswojonych z pograniczem, a rozumiejących niemców mowę, zawahał się zrazu z przystąpieniem do markgrafównéj, która się, zobaczywszy go, zatrzymała.
Widząc że nań oczekuje, zbliżył się pisarz, a że poczet nieco daléj stał, mógł się więc pocichu rozmówić, czego sobie życzył zapewne.
— Źleście uczynili — rzekł prędko — iż ztąd ustępujecie... Czasem gdy sprawa zdaje się przegraną, jest najbliższą końca... Cóż król?
— Nie szczędził podarków... ale mi słowa dobrego nie powiedział — szepnęła Oda. — Królowi! wszystkie niewiasty równe...
Ks. Petrek się szydersko uśmiechnął.
— Ja nie żegnam — dodał — pięknéj markgrafównéj... dali Bóg życie spodziewam się ją tu widzieć jeszcze... i w świetniejszym orszaku...
To mówiąc przybliżył się ku niéj.
— Jedziecie do Niemiec — rzekł żywo — zawieźcie ten zwitek odemnie do magdeburgskiego arcybiskupa. Dostojny ojciec wasz niech mu go prześle... Zda mi się, że opat chytry chce oszukać wszystkich, ale i ja mam wzrok bystry i słuch czuły...
Niech Bóg szczęśliwie prowadzi! — dodał głośno, żegnając ją krzyżem na drogę i odstąpił wnet, puszczając się ku zamkowi.
Orszak markgrafównéj ruszył się wnet i daléj gościńcem pociągnął.
Ks. Petrek już był od wczoraj zabiegając, podsłuchując, łapiąc poszlaki pewne doszedł do tego, iż poselstwa do Rzymu się domyślił. Wiedział, że jeden z Jaksów jest do boku posła przeznaczony. Choć opat taił przed nim i przed wszystkimi co przedsiębrał, miał on swoich donosicieli, a niemcy ze dworu Ryksy i niektórzy z posługi króla tak samo jak on niemieckim panom służyli.
Niewidzialną siecią opasanym był ten pan, który sam téż starał się przebiegłością i złotem mieć zawsze wieści z nieprzyjacielskiego obozu.
W ks. pisarzu oprócz przywiązania do kościoła, którego sprawie służyć pragnął, prócz miłości dla cesarstwa, które za połączone nierozerwanym węzłem z Rzymem uważał, chęć pomszczenia się za rodzaj chłodnéj wzgardy i nieufności, jaką mu okazywano, budziła się żywa. Zdało mu się, że opat ma go za poślednie stworzenie, niegodne i niezdolne by mu coś ważniejszego zwierzono. Obrażona miłość własna pragnęła zemsty.
Zaraz po wyjściu wczorajszém od opata, ks. Petrek pobiegł się dowiadywać zręcznie o owych dwu mnichów przybyłych, którzy być mieli do Sieciechowa przeznaczeni. Znano go jako podręcznego pomocnika opata Arona, nie wszyscy więc usta przy nim trzymali zamknięte. Tegoż wieczora wiedział już, że dwaj benedyktyni nie przyjechali z zagranicy i do Sieciechowa nie zostali naznaczeni. Oba ściągnięci zostali z Tyńca, a jak mówiono, podróż jakąś mieli przed sobą. Nie wpadł na myśl dwu poselstw ks. Petrek, ale się jednego domyślił. Był go już prawie pewien, jak również, że jego do Magdeburga wysyłano dla zmylenia niemców i zbicia ich z tropu.
Szczęściło się dosyć przebiegłemu przyjacielowi cesarstwa, a umiał téż każdą, najmniejszą zręczność wyzyskać. Tegoż rana Andruszka miał polecony wybór koni i przysposobianie się do podróży. Spotkał się z nim w podwórcach ks. pisarz i wnet z czułością wielką, począł mu szczęścia, jakie go spotkało, winszować, unosząc się nad królową.
Andruszka przejęty jeszcze dobrocią królewską, szanując duchownego, wiedząc iż do dworu należał i opatowi służył, niebardzo miał się na ostrożności. Wiedział już, dokąd go wysyłano i nakazaną miał tajemnicę, ale zachowywać jéj tak ściśle względem ks. pisarza nie czuł się obowiązanym.
— Konie rozpatrujecie — rzekł mu uśmiechając się porozumiewająco ks. Petrek. — Potrzeba je dobrać tak, aby długą, ciężką, niebezpieczną wyprawę mogły wytrzymać.
Oczyma dawał mu do zrozumienia, że on o wszystkiém był uwiadomiony. Andruszka téż nie wątpił o tém.
— Życiebym dać gotów, aby miłościwemu panu jak najlepiéj usłużyć, — odezwał się.
— Niebezpieczna, trudna wyprawa... gorzéj, niż przeciw jawnemu nieprzyjacielowi... — rzekł ksiądz wzdychając — na baczności się mieć będzie potrzeba od niespodzianych zasadzek!..
Andruszka potwierdził to ruchem głowy.
— Kraj nieznany, ludzie obcy, a wielce przebiegli... Daj Boże podołać temu...
— To już nie moja rzecz — odezwał się Andruszka, — ale tego, co lepiéj znając wszystko, prowadzić będzie... Ja w obronie tylko i na posłudze mu stawać muszę.
— Mamli dać radę? — szepnął ks. Petrek dla lepszego zbadania. — Nie szukajcie manowców, nie schodźcie na małe dróżyny, wielkim gościńcem najmniéj się was będą spodziewać... i jechać najbezpieczniéj. Powiedzcie to, ale od siebie, przewodnikowi... Nie domyślą się ludzie kto jesteście, widząc że się nie kryjecie z sobą.
— Rozumna rada! — potwierdził Andruszka.
— Ku południowi i w cieplejsze dążycie kraje — z uśmieszkiem dodał w końcu Petrek — kożuchów i opończy nie nabierajcie... ciężar to daremny...
Andruszka potwierdzająco się uśmiechnął, a ks. pisarz pewnym już będąc swojego, zbiegł natychmiast do celi, na zrzynku ostrzeżenie napisał, woskową je pieczęcią i sznurem opatrzył, wyszedł na miasto i oddał markgrafównie, aby je do arcybiskupa wysłano.
Na gościńcach więc większych, któremi jechać doradzał, pewnym był rozstawienia pilnych straży i pochwycenia królewskiego posła. Szczęściem jednego tylko odgadywał, gdy w istocie dwu ich być miało.
Rad z siebie, że kościołowi oddał i cesarstwu posługę, przejęty radością, pobożny ks. pisarz wprost potém udał się do tumu i pokląkłszy przed ołtarzem, gorąco modlić się zaczął. Zdradzał on w dobréj wierze, pewien, że na swe zbawienie pracuje.
Coraz cieplejsze szły po sobie dni wiosenne. Królowa téż często wychodziła z dworem swoim, odbywając pobożne pielgrzymki do wystawionych w okolicy krzyżów, które teraz zastępowały dawne bożyszcza i słupy pogańskie.
Jeden z księży z tumu poprzedzał zwykle pobożną niewiast gromadkę, śpiewając pieśni, które duchowni czescy pierwsi na swój język przekładali, a te się łatwo spolszczyć dawały. Śpiewano i po czesku nie czując zbytniéj dwu pokrewnych mów różnicy.
W kilka dni po wyjeździe Ody, tak samo wyszły niewiasty wszystkie na pobożną przechadzkę. Królowa przodowała. W dworcu jéj, jak zwykle wszystko stało otworem, okna poodsłaniane były, drzwi odemknięte, choć żywa dusza w izbach się nie znajdowała. Straży téż w wewnętrznych dziedzińcach nie stawiono.
W chwilę po wyjściu królowéj, na jednym z podwórców zjawiła się rozglądając ostrożnie Panicha. Nie widząc nikogo, po cichu drzwi otwarła i zamknęła je za sobą. Oczyma śledziła wszystkie kąty, krokiem wolnym, jakby bez celu posunęła się ku oknom izb Emnildy, a gdy i tu nikt się nie pokazywał, podeszła do nich blizko. Nie rychło ośmieliła się głowę włożyć w otwór i wpatrzyć w pańskie komnaty. Ciekawość czy inna jaka myśl ją prowadziła? zajętą się być zdała silnie i jakby przestraszoną tém co czyniła a szła jednak.
We wnętrzu było pusto. Od okna odstąpiwszy powlokła się, obejrzawszy kilka razy ku drzwiom, te stały otworem. Mogła więc wnijść, nikt jéj nie widział. Wsunęła się po cichu i znikła. Dobra chwila upłynęła a z powrotem jéj widać nie było...
Gdy nareszcie wyszła, blada, jakby pijana i wystraszona, musiała się o ścianę oprzéć na czas jakiś, by nie upaść, bo nogi trzęsły się pod nią. Oczyma wodząc obłąkanemi, ręką wychudłą tarła czoło oblane potem, jakby z niego myśl jakąś natrętną zetrzeć chciała.
Po tém z przestrachem nagłym odbiegła prędko ku furcie którą weszła, wyśliznęła się nią i nie odetchnęła aż na drugiém podworcu, gdzie pod ścianą upadła, na pół omdlona. Widocznie coś się z nią stało niezwyczajnego, bo twarz i postawa jéj cała zmieniły się strasznie. Targała się jakby chcąc i niemogąc powstać, wreszcie płachtę zasunęła na oczy, niby nie chcąc by jéj kto z twarzy wyczytał myśli i tak pozostała skulona, uśpiona, póki ją głos Zyga nie zbudził.
Karzeł stał nad nią i wykrzywiał się dziwacznie.
— Stara ty czarownico — wołał — co ty tu ścianę królewską walasz, ocierając się o nią... Jeźli ci czas przyszedł zdychać, idź do psiarni...
Tym głosem obudzona Panicha podniosła nieco głowę, zasyczało jéj coś w ustach, ale głosu rozeznać nie było można.
— Upiłaś się gdzieś na podzamczu, śmiał się karzeł, a przyszłaś tu piwo wydychać. Że cię téż psy nie zjedzą.
Panicha ręką go odganiała, ale karzeł był złośliwy i sprawiało mu przyjemność dręczyć tych co mu się bronić nie mogli, jak osa opadł babę i brzęczał jéj nad uchem.
— Żal ci znać twojéj pani, do któréj chodziłaś czary dla niéj sposobić. Pojechała — nie wróci. Trzeba się było zabrać z jéj dworem, tamby ci lepiéj było.
Zyg przechylił się, zęby wyszczerzając i począł cichym głosem.
— Ty co umiesz czarować — zawołał szydersko — toćbyś i mnie powinna jaką dziewkę przyciągnąć, a to, od ilu lat jestem na dworze, żadna nawet niewolnica i chłopka, królewskiemu słudze się nie uśmiechnęła.
Panicha poczęła wstawać, aby się od zjadliwego karła uwolnić, lecz siły ją opuściły i opierając się oburącz na ziemi, zaledwie podnieść się potrafiła, gdy Zyg popchnął ją śmiejąc się i znowu padła przeklinając go, odgrażając się, nareszcie kij schwyciwszy, by mu się obronić. Zygowi tego tylko było potrzeba, i on téż kij miał pod ręką, stanął z nim jak z mieczem do walki.
Gawiedź w drugim końcu dziedzińca stojąca, zbiegła się ze śmiechem, patrzeć na to osobliwe widowisko. Panicha nareszcie rzuciwszy kij, dźwignęła się z ziemi i klnąc Zyga, rzuciła do ucieczki. Karzeł i gawiedź gnali za nią i tak ze wrzawą wypędzili ją z dziedzińca, wśród powszechnego śmiechu. Psy obudzone hałasem, pognały za nią szarpiąc odzież i przyprowadzając niemal do szaleństwa.
Temu wypadkowi przypisywano, że nazajutrz Panicha była obłąkaną i w kruchcie kościelnéj śpiewała, skakała, plotła tak od rzeczy, iż ją z zamku precz wygnać kazano.
Miała ona przyjaciół na podzamczu i do nich się schroniła. Oddawna zwykła była u dalekich jakichś krewnych w ubogiéj chacie Drapaczów nocować i składać swe łachmany. Tu, gdy teraz wpadła z rozczochranym włosem, płachtami rozrzuconemi, jakby pijana, Drapacz o mało nie zamknął drzwi przed nią, tak się nastraszył. Wparła się siłą do lepianki wołając.
— Co to wy mnie nie znacie, ja królowéj pani sługa? ja chodzić będę we złocie i szkarłatach. Niewiecie nic. Będziemy mieli nową panią. Téj już nie długie panowanie. Co ja wiem — nie powiem. Weszłam do komnaty, nikogo nie było, com robiła? co komu do tego? co? — Ze ściany mi jakaś twarz okropnemi oczyma zaświeciła... grożąc, albo ja się boję? Nie boję się. Mówiła przerywanemi słowami, a Drapacz ręce łamał, milczeć jéj każąc i spać ją chcąc położyć. Nic o[58] nie pomogło. Panicha po swojemu bredziła do nocy, a nazajutrz rano wstała z tym samym śmiechem i szałem.
Chciała się wyrwać z podzamcza i wnijść na zamek znowu, lecz od wrót ją odpędzono i Drapaczowi nakazano surowo, aby zamknął ją i pilnował. Trzeciego dnia uspokoiła się nieco, nie wychodziła już ku grodowi obawiając się chłosty, lecz bredziła zawsze jedno, o królowéj nowéj — o swéj przyszłości, o oczach które na nią ze ściany patrzały.
We dworze mało kto postrzegł nawet, że Panichy nie stało. Trzeciego dnia właśnie, gdy miano jednego z Jaksów wyprawiać, zrana rozeszła się wieść, że królowa Emnilda zachorowała[59]
Na całym zamku, w mieście, gdziekolwiek się o tém dowiedziano, żal, boleść wielka i przestrach ogarnął ludzi; królowa bowiem była matką ubogich, orędowniczką wszystkich u króla, opiekunką biednych, co się do niéj czasem z kończyn kraju ściągali. Nie odmawiała nigdy opieki nikomu, a król rzadko prośbę jéj odrzucił.
Zdawna już na znużonéj twarzy świętéj niewiasty widać było jak jéj życie ciężyło wielkiém brzemieniem — często mówiła, iż się czuła słabą i nieobiecywała sobie długiego wieku — nie spoczywała jednak i nie zamykała się u siebie. Codzień przychodziła zająć swe miejsce przy panu, trwała na nabożeństwie, karmiła swoich ubogich.
Dopiero dnia tego po raz pierwszy strwożyli się wszyscy dowiadując, iż królowa leży i wynijść nie może. W przededniu wróciwszy z kościoła, Emnilda zażądała napoju, złoty jéj kubek stał na stole, kazała sobie weń nalać wody, wypiła ją i stawiając go, szepnęła, że woda dnia tego dziwny jakiś smak miała.
W godzinę po tém ćmami zaczęły jéj zachodzić oczy, uczuła ból w głowie i musiała usiąść naprzód, po tém się położyć. W nocy stan ten się pogorszył. Z cierpliwością wielką, boleści znosiła królowa, Bogu za nie dziękując.
Nazajutrz, gdy nie wyszła do jadalni i Bolesław nawykły od lat wielu widzieć ją u boku swojego, nie zobaczył téj twarzy co mu pokój i pociechę przynosiła — posłał zaraz niespokojny, a wnet i sam szedł do komnaty żony.
Zastał ją leżącą, bladą, z oczyma straszliwie jaśniejącemi jakiemś życiem potężném, w gorączce, z usty spalonemi, lecz przytomną i modlącą się. Rozmaite rady niewieście, któremi ją leczyć chciano — niepomagały. Z każdą godziną stan się pogarszał.
Nie było naówczas lekarzy. Jedynym co słynął szeroko, był biskup pragski, starzec sparaliżowany sam, którego rady zdala zasięgnąć nie było podobna, a jego przywieść — nie możliwa... Rzucono się więc o pomoc do lekarza jedynego w niebiesiech, który mógł skinieniem życie przywrócić i uleczyć chorobę. Po kościołach wszystkich nakazano nabożeństwa. Z tumu przyniesiono relikwie świętych, rozesłano do klasztorów, aby uroczystemi modłami błagano Boga o zachowanie życia królowéj.
Na królu widać było smutek tak wielki, jakiego od utraty Pragi niepamiętano. Milczący siedział posyłając się dowiadywać co chwila, obiecując ofiary szczodre duchowieństwu, jeśliby królowéj zdrowie modlitwy jego przywróciły.
Dzień téż i noc nie ustawały ofiary i pieśni w kościołach.
Królowa Emnilda, przy któréj łożu Ryksa zajęła miejsce, otoczona całym swym niewieścim dworem przywiązanym do niéj jak do matki — leżała cierpiąca, choć nic nie zdawało się zwiastować pogorszenia. Osłabłą była, skarżyła się na boleści, lecz uśmiechała do otaczających.
Dzień i dwa całe przeszły bez żadnéj zmiany prawie — wstępowała więc nadzieja we wszystkich, iż się choroba sama przesili i królowa ocaloną zostanie.
Ona sama nie okazywała ani trwogi, ni zbytniéj o życie troski.
Trzeciego dnia zażądała duchownego, spowiedzi i przygotowania na podróż wielką... Po tém zdała się już spokojniejszą i mniéj cierpiącą, sen łagodny przymknął jéj powieki. Na dworze dziękowano już Bogu za ocalenie, które się pewném zdawało.
Król ślubował złoty krzyż do Gniezna...
Lecz gdy się obudziła Emnilda, zażądawszy widzieć syna i wnuka, ledwie miała siłę pochylić się ku nim, aby ich ucałować.
— Nie trwóżcie się — mówiła — nie płaczcie. Godzina moja przychodzi, idę na lepszy świat, do najdobrotliwszego z ojców, pełnego łaski. Tu jestem już niepotrzebna, tam spoczynek mnie czeka i szczęśliwość.
We śnie widziałam anioła pańskiego, który mi zwiastował, że powołuje mnie ku sobie Ojciec niebieski.
I sługom nakazała się przybrać w białe szaty a po tém po cichu modlić się zaczęła.
Płakali wszyscy... strach ogarnął znowu dwór. Przebyła jednak królowa i tę noc i dzień następny. Zaczęto się pocieszać nadzieją. — Zwolna uchodziło jakby wyczerpujące się życie, siły ubywały, nikły, ale uśmiech spokojny z ust jéj nie znikał. Jak w jednéj części wiernych choroba ta przestrach obudzała i obawę o przyszłość, tak w drugich dziwne z nią rosły nadzieje. Bezprym, choć królowa Emnilda była dlań zawsze łaskawą i wielekroć ojca starała się dlań serce ukoić — uśmiechał się dziko na wiadomość o chorobie. Gheza musiał chodzić nieustannie na zwiady i przynosić mu wieści, które w podworcach mógł pochwycić.
Tak samo niespokojnie wyglądał ks. Petrek końca choroby, którą zawczasu osądził śmiertelną. Było mu równie jak wszystkim przyjaciołom cesarstwa na rękę, doczekać zgonu królowéj. Znali oni Bolesława i spodziewali się albo Odę, lub inną niemkę na dwór wprowadzić, a z nią tajemny wpływ niemców ustalić, który miał przyszłość podkopać.
Ks. Petrek posługiwał się Harnem i innemi; powierzchownie smętnego wielce udawał, przed opatem z uwielbieniem mówił o świątobliwéj pani, lecz z niecierpliwością wyglądał jéj zgonu.
Naprzemiany to radując się w duszy, to troskając, gdy wieści lepsze przychodziły, spędzał znaczniejszą część dnia na czatach około dworu królowéj, nie zwracając na siebie uwagi wśród tłumu który go otaczał ciągle. Dzień i noc niemal całą stali ubodzy ludzie u ścian, spoglądając na wrota, cisnąc się, gdy komornika zobaczyli.
Ks. pisarz z innemi chodził na nabożeństwa błagalne i pokazywał się na nich jawnie, aby go tam wszyscy widzieli.
Dnie te w trwodze przebyte, wydały się wiekami...
Królowa gasła widocznie, a otaczający jéj łoże łudzili się jeszcze nadzieją. Czasem orzeźwiona zdawała się silniejszą, przemówiła słów kilka, uśmiechnęła do Teodory Sieciechównéj, przemówiła do Ryksy, zbladłą ręką pogłaskała wnuka, po tém opadała senna, znużona i powieki jéj zamykały się zsiniałe. Dzień jeden nie przyjmowała już pokarmu, zaledwie mogąc do ust spiekłych wziąć kroplę wody.
W nocy przebudzona, ujrzawszy u stóp łoża Sieciechównę, skinęła na nią. Noc to była ostatnia...
— Teodoro moja — rzekła — czas się zbliża, nie łudźcie się i modlitwami nie wstrzymujcie duszy mojéj. Jéj się tak pragnie ulecieć na łono ojcowskie. Któż wie, czy doczekam rana. Idź — proszę, powiedz ojcu swojemu, że raz jeszcze chcę króla i pana pożegnać mojego, niech przyjdzie ku mnie.
Zapłakana pobiegła Sieciechówna, zbudzono Bolesława, który natychmiast wieść się kazał do królowéj. Zobaczywszy go, wysiłkiem ostatnim podniosła się Emnilda, ręce wyciągając ku niemu. Kazano się wszystkim oddalić, król padł na siedzenie.
— Panie mój — odezwała się silniejszym niż wprzódy głosem królowa — panie mój, mnie Bóg powołuje, chciałam cię pożegnać i za lata strawione z tobą dziękować. Przed oczyma mojemi widną jest przyszłość — niech ci Bóg da siły do dźwignięcia jéj, bądź szczęśliwym! Nie zapominajcie o duszy mojéj.
— Przyszłość widzisz? — zapytał król — Powiedz mi ją?
— Nie wolno mi jéj odkryć tobie, i ty — widzieć ją będziesz gdy przyjdzie godzina. Mężnym bądź. Pomnij tylko, że ta którą weźmiesz po mnie ciebie pana mojego winna być godną. Nie patrz na młodość, nie daj się uwieść wdziękowi, abyś nieprzyjaciela nie posadził w domu twym, u stołu twojego.
Umilkła królowa, nie rzekł téż słowa Bolesław. Przyszły mu na myśl lata przeżyte z córką Dobromira, nie zamącone niczém, pogodne — czyste, w ciągu których stokroć on potrzebował przebaczenia, a nigdy nie miał przebaczać powodu. Żal niezmierny ścisnął męzkie serce jego — zdało mu się, że z tą niewiastą odchodzi szczęście, które mu jéj modlitwy u Boga wyjednywały. Zbliżył się ku niéj, usta szeptały jeszcze modlitwę, lecz gdy całował raz ostatni, uczuł je jak lód zimnemi i rysy okryły się bladością śmiertelną. Z rękami na piersiach złożonemi, w których ściskała krzyż, z tą na ustach modlitwą, przy pożegnaniu męża, cicho i spokojnie królowa Emnilda skonała.
Na krzyk dziki który się wyrwał z ust króla, nadbiegł dwór cały i padł rozłzawiony u łoża widząc martwą królowę.
Sieciech natychmiast zbliżył się do pana, aby go od smutnego oderwać widoku. Wyprowadzono króla, a z drugiéj strony drzwiami wszystkiemi biegli ludzie z płaczem i jękiem do ciała. W mgnieniu oka rozeszła się po dworcu i dziedzińcach wieść straszna — królowa umarła! Emnilda nie żyje...
Była to chwila, gdy dzień się robić poczynał, ubodzy ludzie budzili się do pracy, gdy żałobny dzwon ozwał się na tumie i ks. Petrek porwał się ze snu. Zrozumiał on głos ten poranny i drgnął. W chwili już był odziany, na nogach i wybiegł ze swéj izdebki. Ludzie zawodząc i płacząc, snuli się w dziedzińcach, tłum czarny widać było koło dworca. — W powietrzu latały słowa „królowa umarła!“
Dziwny uśmiech skrzywił mu usta i w mgnieniu oka twarz przyoblókł żałobą.
Naprzeciwko niemu biegł Harno, nie od palatium pańskiego, ale z podzamcza; przestraszony jakby i nad miarę pomięszany. Księdza zobaczywszy nie mówiąc doń nic — począł go ciągnąć nazad do jego mieszkania. Ks. Petrek mógł się łatwo domyśleć, iż coś innego mu niósł, niż wiadomość o zgonie, o którym już wszyscy wiedzieli.
— Ojcze mój — zawołał w progu. — Byłem posłany na podzamcze przez Sieciecha, (pochwycił się za głowę) ojcze mój — com słyszał, co widziałem. Z chaty Drapacza wystawiwszy głowę rozczochraną krzyczała Panicha, ta straszna baba co się do markgrafównéj włóczyła, krzyczała, że ona będzie nową królową... Oda... i że nie kto tylko ona, Panicha, wszystko to zrobiła.
Ks. Petrek rzucił się usta mu gniotąc ręką.
— Milcz przeklęty głupcze! — krzyknął — to obłąkana... sama nie wie co prawi. — Milcz! chceszli być pewien głowy na karku. Nie śmiej mówić o tém nikomu. Idź, rozkaż Drapaczowi, by zabił okno, aby jej nie wypuszczał, by nikt nie śmiał tego powtarzać.
Chociaż wolą było zmarłéj, ażeby pogrzeb jéj odbył się tak, jakby w zakonie życie skończyła, choć kazała się pogrzebać w sukni mniszéj, jako pokorna służebnica Chrystusowa, Król o tém słuchać nie chciał... Bolesław nakazał, aby oddano cześć zwłokom królowéj największą, ze wspaniałością je grzebiąc obok Mieszka, tam gdzie on sam téż chciał spoczywać. Rycerstwo, panowie, duchowieństwo natychmiast zwołani zostali. — Z Gniezna i Trzemeszna mieli przybyć kapłani, a mnogi lud i tak już gród oblegał.
Trzeciego dnia po zgonie odbył się więc z przepychem owych czasów niezmiernym, z jałmużnami i darami, z nabożeństwem uroczystém, pogrzeb pobożnéj pani, za którym szło co żyło w mieście i okolicy.
Gdy nazajutrz po tém rozpłynęły się tłumy i powszednie życie wróciło w zamku nad Cybiną, choć jak zwykle nie brakło ludu na nim i gwaru, pustka którą po sobie zostawiła Emnilda, dała się czuć wszystkim. Młoda Ryksa równie pobożna, zajęta dziecięciem swém i mężem, żyjąca w zamknięciu, mniéj dostępna, nie mogła jéj zastąpić. Królowi brakło téj towarzyszki wiernéj, któréj siedzenie pokryte czarném suknem stało próżne.
Opat widząc go chmurnym i niepocieszonym, starał się naprzód skłonić do zgodzenia się z wolą Bożą, potém odwrócić myśl jego od téj żałoby, przypominając mu dwa poselstwa, które wyprawione być miały. Oba one powstrzymane zostały z powodu choroby królowéj.
Na wzmiankę o tém, król w istocie odżywać się zdawał.
— Jaksowie oczekują i moi dwaj księża na pańskie rozkazy — odezwał się opat.
— Niech jadą — odparł król.
Naówczas opat obszernie począł kreślić plan podróży i opowiadać, jakiemi listy do Rzymu miał ich opatrzéć.
Listy te, przeciw zwyczajowi, nie ks. pisarz Petrek przysposabiał, ale benedyktyn, którego umyślnie dla sporządzenia ich sprowadzono do tumu, zkąd wcale nie wychodził.
Szło następnie oznaczenie wagi złota, jakie z sobą dwa poselstwa zabrać miały. Bolesław oznaczył ją bardzo wysoką, lecz zabranie takiego skarbu dla wagi jego w podróży było prawie niepodobieństwem.
Wszystkie te szczegóły, o których musiał król mówić, myśli jego nieco oderwały od wspomnienia królowéj. Dla tém pewniejszego omamienia ks. Petrka, którego się opat obawiał, kazał mu wygotować list do arcybiskupa nowy, polecający modlitwom jego duszę królowéj, przy czém dar dla duchowieństwa u grobu św. Maurycego miał być dołączony, a razem prośba nagląca o pośrednictwo u cesarza w sprawie korony.
Tym listem jakby mocno zajęty opat spędził kilka godzin razem z ks. Petrkiem. Pisano go i przerabiano, przyczém i o wielkim żalu króla a smutku jego mowa była.
— Przewielebny ojcze — odezwał się ks. Petrek w końcu — wszystkim nam wiernym sługom miłościwego, wielkiego pana naszego idzie o utrzymanie go w najdłuższe lata!.. Niech mi więc będzie przebaczoném, jeźli się odezwę w téj rzeczy.
Opat spojrzał ciekawie.
— Na smutek miłościwego pana nie ma ratunku innego, tylko tę świątobliwą panią, nieodżałowanéj pamięci królowę, zastąpić inną u boku jego niewiastą. Lepiéj stokroć jest, aby świętym związkiem małżeńskim został z inną połączony, niżby miał pokątnéj szukać pociechy w ladajakich miłostkach...
Opat Aron słuchać się zdawał z uwagą, nie przecząc wcale, czém ośmielony nieco ks. Petrek mówił daléj.
— Myśmy do poskramiania naszych namiętności nawykli... lecz królowie a rycerze hamować ich nie umieją... Caro infirma... królowéj potrzeba...
— Nie rychło o tém mówić się będzie godziło — przerwał opat.
— Lecz potém zapóźno być może, gdy król zakosztuje swobody, do któréj czasu swych wojen był nawykły — mówił pisarz. — Im krótsze będzie wdowieństwo jego, tém dla duszy jego zbawienniéj.
Tu zatrzymał się nieco i zawahawszy ciągnął daléj.
— Pomiędzy ludźmi we dworze mowa jest, iż za pobytu markgrafównéj Ody, rzucał na nią miłościwy pan pożądliwém okiem... Niewiasta nieco płocha, dla dostojeństwa królewskiego młodośćby swą poświęciła chętnie... Ludzie mówią, że wcale nie patrzała krzywo na miłościwego pana...
— Samiście rzekli, że niewiasta płocha... — wtrącił opat.
— Lecz ustałaby płochość w stadle małżeńskiém — mówił ks. Petrek — a zkądże miłościwemu panu żonę weźmiemy, jeźli nie z pomiędzy chrześciańskich rodów... niemieckich, z któremi połączenie wojnom téż zapobiedz może...
— Rada wasza — odparł opat Aron — może być pożyteczną, chociaż wybór zdaje mi się niedobry... Król towarzyszki nowéj zapragnie, a nikt mu jéj nie może odmówić... bodaj jednak wybrał inną...
Uśmiechnął się ks. Petrek.
— Z tego co po dworze chodziło wnosząc — dodał — zda mi się, że innéj nie zechce... a nie byłożby lepiéj dla tego, kogo wezwie do swéj rady, by mu to przyniósł właśnie, co ma na myśli?..
Rzuciwszy tak od niechcenia to, co chciał zdać na opata, ks. pisarz przez czas jakiś zajął się mocno aktem, który miał przysposabiać, potém, niby sobie coś przypomniawszy, rzucił trzcinkę, którą pisał.
— Zapomniałem téż donieść waszéj przewielebności, jak to powinienem był z obowiązku — odezwał się — jakie tu niedorzeczne chodzą plotki... Wiem przecie z ust waszych i z własnego poselstwa, iż innych starań o koronę nie ma, tylko przez cesarza i arcybiskupa... a są płosi ludzie, co utrzymują, że wprost do Ojca świętego do Rzymu ma być poseł ztąd wyprawiony... Juściż, gdyby tak być miało, jabym coś o tém wiedział. Baśń jest sklecona licho...
Opat posłyszawszy to poruszył się niezmiernie, mimo mocy jaką miał nad sobą, zbladło mu lice i wybuchnął gniewem.
— Że ludzie plotą takie baśnie, nie dziwię się, ale dziwno mi, że mi je wy ojcze powtarzacie...
— Z obowiązku — rzekł zniżając głowę ks. Petrek. — Wasza przewielebność o wszystkiém musi być zawiadomioną. Niedorzeczność plotki ja wiem najlepiéj, com nieco po świecie bywał i znam moc cesarską a czujność tych, co mu służą... Do Rzymu się dostać ztąd... gdyby nawet stokroć się przebrał ktoś, nie potrafi... ani ja, co znam drogi i ludzi, ważyłbym się sam, anibym radził komu... Szedłby na zgubę pewną...
W oczy spojrzał opatowi mówiąc ks. Petrek, lecz już Aron uspokojony przybrał szyderski wyraz twarzy.
— Zaprawdę — odezwał się — baśń godna tych próżniaków, co na dworze nie mając się czém zabawiać, z palca sobie wykręcają niebywałe rzeczy... Mój ojcze, ani słuchać tego, ani na to zwracać uwagę... I ja nieraz słyszę, czemu gdybym chciał dać ucha, przyszłoby zwątpić o ludziach i co gorzéj, o stanie naszym kapłańskim. Alboż myślicie, że mnie nie usiłowano wmówić, iż wy, którzy jesteście prawą ręką moją, służycie arcybiskupowi magdeburskiemu i cesarzowi, a na dwór ich donosicie, co się u nas mówi i dzieje?
Ks. Petrek siedzący nad pulpitem zatrząsł się cały; głowa jego spuszczona nad pargaminem nierychło się podniosła i głos nie dobył się z ust, aż gdy ochłonął.
— Niepoczciwa to potwarz — rzekł cicho i drżąco — niegodna, by mówić o niéj...
Opat się podniósł z siedzenia.
— To téż — odparł spokojnie — widzicie, że o niéj nigdy wam nie wspomniałem, choć oddawna mnie nią karmiono, ani się zmniejszyła dla was ufność moja...
W milczeniu posunął się pisarz szybko do ucałowania ręki opata, który z postawą pewną siebie i dumną niemal, wyszedł z izby.
Pisarz odprowadziwszy go do progu z pokorą, wrócił chwiejącym się krokiem. Za progiem zaraz stanął nieruchomy, osłupiały, jak wryty i z oczyma w ziemię wlepionemi długo, długo, zapominając o wszystkiém, co go otaczało, pozostał.
Słowa opata Arona jak rozpalone iskry latały mu po głowie. Był więc zdradzonym, odgadniętym, on co sądził, że schwytanym być nie może i jest bezpiecznym.
Co miał radzić na to, nie wiedział sam. Z głową w dłonie ujętą poszedł do stołu, zapatrzył się w pargamin, odepchnął pulpit i padł na swe siedzenie.
— Kto mnie mógł zdradzić?.. — pytał ciągle. — Więc chytry ten wąż i tam może ma swoich, co mu donoszą, co szli za mną, co podsłuchiwali?..
Strwożony trząść się zaczął jak w febrze.
— Jeżeli opat słyszał o tém.. król wie... a król... rzucić może do ciemnicy... zesłać do benedyktynów, którzy mnie zamkną jak więźnia na wieki!.. Uciekać!.. jak i dokąd?.. Niepodobieństwo!..
Męczeństwo, na które mógł być skazanym, pomimo gorliwości dla sprawy kościoła, przerażało go. Nie był na nie przygotowanym. W myślach powstał zamęt niewysłowiony i wreszcie ks. Petrek, nie umiejąc go pokonać, padł na kolana do modlitwy, szukając w niéj ratunku.
Ale i modlić się nie umiał. Usta powtarzały wyrazy, myśl biegła gdzieindziéj. Przypominał sobie, iż pisma arcybiskupie miał w izbie, że je u niego znaleść było łatwo, teraz, gdy go już miano w podejrzeniu. Skończywszy więc krótką i roztargnioną modlitewkę, wstał, drzwi zaryglował i zajął się wyszukiwaniem kartek, które natychmiast chciał zniszczyć.
I w tém trudność była wielka, bo spalenie ich mogło być dostrzeżoném, a skóra niełatwo się pali. Postanowił je więc zakopać gdzieś w miejscu bezpieczném. Coprędzéj zebrawszy zwitki, wysunął się ostrożnie na podwórze i wyszedł krokiem szybkim za okopy. Tu wszędzie było ludu tak wiele, iż w pobliżu miasta nie mógł zrobić nic, musiał wnijść w las, gdzie, jak mu się zdawało, nikt go już postrzedz nie mógł. Pod starego dębu korzeniami naprędcę wykopawszy dołek ks. Petrek, wrzucił co przyniósł z sobą, zasypał ziemią, zakrył liśćmi, udeptał nogami i lżéj odetchnął, gdy się ta czynność szczęśliwie dokonała. Obejrzał się jeszcze dokoła, nie było nikogo, żadna gałązka się nie poruszała, las i okolica milczały.
Spokojniejszy wziął za kij wracając ku miastu powoli, zacząwszy się modlić nanowo. Zbierał myśli, aby coś postanowić na przyszłość. Co miał czynić? Ucieczka byłaby przyznaniem się do winy, któréj żadnego dowodu nie miano. Ktoś go zapewne z pogłosek na dworze magdeburgskim pochwyconych mógł oskarżyć, ale gołe słowa łacno było odeprzéć. Opat Aron prawdopodobnie może im nawet nie wierzył. Ks. Petrek chciałby był módz zajrzéć w jego duszę? lecz czuł, że to jest niepodobieństwem. Ze wszystkiego jednak wypadało mu pozostać na dawném stanowisku, starać się nanowo obudzić zaufanie i — służyć jak dawniéj sprawie kościoła i cesarstwa. Postanowił być ostrożniejszym, ale niemniéj gorliwym. Cierpliwość i pokora były jeszcze najlepszém lekarstwem na podejrzenia.
W tych myślach zbliżył się ks. Petrek do miasta.
Uszło bacznego oka jego w chwili przestrachu, jaki zrazu go ogarnął, iż przy zakopywaniu zwitków pargaminowych miał świadków.
Traf chciał, że się dwaj Jaksowie przed rozstaniem swém chcieli na osobności rozmówić po bratersku. Wyszli więc godziną wprzódy do lasu i położyli się na ledwie oschłéj ziemi nieopodal od miejsca, w którém stał dąb stary... Szelest nadchodzącego spiesznie pisarza zwrócił ich uwagę, zamilkli i byli mimowolnymi świadkami zakopywania jakiegoś, jak się im zdawało, skarbu. Zaraz po odejściu ks. Petrka, którego mało co znali, Andruszka zaczął się śmiać z nieostrożności księdza i wniósł, żeby go nauczyć większéj baczności w ważnéj sprawie. Śmiejąc się poszli na miejsce, które dobrze widzieli i począwszy grzebać, dobyli z łatwością ukryte zwitki. Zdziwiło ich to, dlaczego ksiądz potrzebował taić się z niemi.
— Nieczysta to rzecz — rzekł Andruszka — a może właśnie pan Bóg chciał, byśmy jaką zdradę niebezpieczną odkryli. Czytać z nas nikt nie umie... idźmy do opata...
Opat Aron znajdował się w tumie; gdy ich zobaczył nadchodzących, sądząc, że coś o podróży mówić mu mają, począł od tego aby spokojni byli i oczekiwali na rozkazy.
— My tu nie z tém przychodzim — odezwał się Andruszka — ale ze śmieszną sprawą, która może ma jaką wagę.
I począł opowiadać jak się rzecz miała. Na twarzy Arona odmalowała się radość i zdziwienie, sięgnął po zwitki chciwie i pocałował w głowę Andruszkę.
— Istotnie — rzekł rzucając oczyma na kartki — oddaliście królowi przysługę... choć wypadkiem. Proszęż was, milczcie o tém.
Skłonili się Jaksowie.
— Ks. Petrka mimo że oddawna wiem, iż nas zdradza, dlatego trzymam właśnie, aby go innym nie zastąpiono. Źleby było, gdyby się czegoś domyślał. Nie mówcie nic... i nikomu...
Gdy opat z pomocą z drugiéj celi przywołanego mnicha zabierał się do czytania, Jaksowie wyszli uradowani.
Ks. Petrek wróciwszy do swéj celi, choć znacznie w duchu ukojony, niemniéj jeszcze z myślami gorączkowemi całą noc przepędził. We śnie zdało mu się, że zakopane nieostrożnie zwitki ktoś dobył z ziemi. Obudził się w potach zimnych, ogarnęła go trwoga, bo naówczas i długo potém jeszcze w sny wierzono. Jak świt więc pędzony niepokojem pobiegł w las w zamiarze wydobycia pargaminów i ukrycia ich bezpieczniejszego gdzieindziéj.
Jakiż go przestrach ogarnął, gdy ujrzał już zdala rozrzuconą ziemię i próżny dołek. Blady upadł u stóp dębu, prawie utraciwszy przytomność. Ktoś musiał więc go podpatrzéć, dobyć i — zanieść do grodu te świadectwa zdrady, które były dlań wyrokiem potępienia.
Nie mogąc długo przyjść do siebie, siedział ks. pisarz na ziemi, z oczyma osłupiałemi, sam już nie wiedząc, co poczynać. To co dla bezpieczeństwa uczynił, zgubiło go, albo zgubić mogło co chwila. Na zwitkach stało jego nazwisko... wyprzeć się ich było niepodobieństwem.
Prawie do południa przesiedziawszy tu, w ostatku uciekł się ks. Petrek do modlitwy i drżący, odmawiając co za najskuteczniejsze uważał, machinalnie się powlókł na zamek, gdyż ucieczka była niepodobieństwem bez przygotowania. Gotów już był na nieuchronne męczeństwo. Jednakże wróciwszy do drzwi swéj celi, znalazł u nich wiadomość tylko, że go do opata wzywano. Poszedł do niego natychmiast. Ani z twarzy ni z mowy nie mógł się wcale domyśleć, aby tajemnica jego odkrytą została. Opat Aron żądał spisania jakiegoś nadania nowego, które król czynił dla Sieciechowa. Gorliwie się wziął do niego ks. pisarz i nieco uspokojony wrócił do celi, aby tam wykaligrafować akt, który mu spisać polecono.
Podróż do Magdeburga, od dnia do dnia odkładana, zaniechaną została, ks. Petrek został ze swą trwogą na dawném stanowisku.
Dni kilka upłynęło bez żadnéj na królewskim dworze zmiany. Większe tu jednak teraz panowało życie, ruch dawny powrócił z Jaksami i ich powinowatemi, którzy się znowu do króla garnęli. Starzy towarzysze bojowi dopomagali Bolesławowi do znoszenia smutku i odżywiali nieco pustkę, którą po sobie zostawiła zmarła Emnilda.
Ks. Petrek widząc, że się w obejściu z nim nie zmieniło nic, nabrał jakiéjś otuchy.
Uchwalono pierwszego wysłać Andruszkę z ojcem Romualdem benedyktynem i kilku czeladzi dobranéj między wiernymi królowi niemcami. Pozorem ich wyprawy być miało poselstwo do cesarza. O. Romuald mający prowadzić tę gromadkę znał dobrze kraje, które miał przebywać, i o ile się to uskutecznić dało, zamierzał jechać od klasztoru do klasztoru, spoczywając u swéj braci i u niéj zasięgając wiadomości o bezpieczeństwie gościńców. Andruszka powierzoną miał straż i obronę, zwierzchnią władzę nad czeladzią i pilnowanie złota, które wieziono w podarku dla papieża.
Chociaż wszystkie środki bezpieczeństwa obmyślone były jak najbaczniéj, a opat Aron bystrym umysłem przewidywać, co i gdzie się stać mogło, nie tajono przed sobą, że téj wyprawie groziło pojmanie, niewola, przeprawa ciężka... Z rezygnacyą zakonnika i spokojem podwładnego, spełniającego rozkazy przełożonych, jechał o. Romuald, Andruszka gotował się, choćby na śmierć. Ostrożność w grodzie była tak wielka, iż dla niezwrócenia uwagi pojedynczo wyprawiano ludzi należących do pocztu i kazano im się zebrać na oddaloném stanowisku. Aż do granicy niewidzialna straż prowadzić miała jadących i dopiero przebywszy Łużyce, opuścić ich za Łabą. Tu grozić mogło niebezpieczeństwo od włóczących się gromad wendów, dotąd niezupełnie poskromionych. Przejazd jednak do sąsiedniéj Marchii, bez żadnego wypadku, napełnił ks. Romualda otuchą. Na ostatnim noclegu wszyscy przywdzieli suknie i wzięli oręż taki, jaki był między niemcami najpowszechniéj używany. A że z języka rozpoznać było trudno różne plemiona słowian, daléj opowiadać się mieli jako czesi w poselstwie od cesarza wyprawieni. O. Romualdowi przykrém było, iż został zmuszony do fałszywego o sobie świadectwa, lecz przełożony go rozgrzeszył i rozkazów jego słuchać musiał. Od granicy do pierwszego opactwa, w którémby bezpiecznie stanąć mogli, dosyć było daleko. Kołowano więc tak, aby jak najmniéj z ludźmi się spotykać, a noce spędzać w zaroślach i miejscach pustych.
Nie był ten kraj jeszcze tak zamieszkanym ani tak ludnym, jak się stał późniéj, zawsze jednak uderzała podróżnych odmienna cale postać jego, zdala widne gródki, wieże, osady i kościoły liczne. Starano się omijać najznaczniejsze miasta.
Podróżni już się byli dostali szczęśliwie za Magdeburg i posuwali spiesznie daléj, gdzie się coraz bezpieczniejszymi być sądzili, gdy jednego wieczora znaleźli się nad sporą rzeczułką jeszcze wiosennemi wody wezbraną.
Dla podróżnych był tu przygotowany prom, stojący u drugiego właśnie brzegu. Niedaleko tego przewozu widać było na wzgórzu, oblaném wodą, znaczny zameczek z wieżą okrągłą i mnogiemi budynkami. Gościniec szedł pod samą górą.
Andruszce zdało się, mimo nadchodzącego mroku, iż na brzegu przeciwnym dojrzał kupkę jezdnych ludzi. Wskazał ją zaraz o. Romualdowi, ale ten uspokojony już, nie widział w niéj nic, coby ich zastraszać mogło. Gdy na zawołanie ruszył prom aby ich przewieźć, uderzyło i to Jaksę, iż jezdni się nań nie zabrali, a więc jakby na czatach tam stać musieli. Benedyktyn zaś utrzymywał, iż właśnie spoczywali może po przewozie.
Dosyć długo dla rozlanych wód czekać musieli na przewoźników, którzy wpatrując się pilnie w gromadkę, przybili i milcząc zabrali ich na pokład licho zbity, a zaledwie mogący pomieścić ludzi i konie.
Andruszka, który na wszystko miał oko, niespokojnym był widząc, jak bacznie się im przypatrywano, owa kupka ludzi na przeciwnym brzegu wcale nie ustępowała. Na pół rzeki już mogli dojrzéć, że to byli uzbrojeni pachołkowie, którym na przedzie stojący, pokaźniejszy wąsal, zarosły czarno, dowodził.
Stał on twarzą zwrócony ku promowi i bacznie się zbliżającym przypatrywał. Nic już nie mówiąc o. Romualdowi, Jaksa sposobił się do obrony i ludziom oczyma dał znak, aby się na baczności mieli.
Gdy prom już się zbliżał do lądu, pachołkowie stojący u brzegu, na skinienie dowodzącego, kołem obstąpili miejsce, do którego przybijać miano.
O. Romuald zaręczał, iż to nic innego nie znaczyło, nad okup od przewozu i przejazdu, który wszyscy naówczas właściciele zamków na swoich ziemiach, często z największą uciążliwością podróżnych, lub i z napaścią na nich rozbójniczą, pobierali. Puszczono księdza naprzód, którego suknia duchowna najlepszą była obroną.
W chwili gdy koń jego na ląd stąpił, dowódzca gromadki kazał się jadącym zatrzymać. Dosyć hałaśliwie i butno pytać począł wpatrując się w ludzi, co byli za jedni, zkąd i dokąd jechali. Naówczas o. Romuald spokojnie odpowiedział mu, iż od czeskiego króla jechali z listami do cesarza, a za prawo przewozu i przejazdu zapłacą co potrzeba.
Dowódzca pokręcił głową.
— Dużo się — zawołał — włóczy takich ludzi po świecie, co się opowiadają od królów, a jeżdżą, aby kupczyć, ludzi oszukiwać, a drugim chleb odbierać... Mnie wy nie oszukacie... Okazać trzeba listy i pieczęcie... Na burg pojedziecie...
Oparł się benedyktyn okazując suknię swą duchowną.
— Albo to łotry i sukni cudzéj nie mogą włożyć! — zawołał krzykliwie dowódzca. — Na burg! tam się rozprawimy...
Tuż po nad głowami ich prawie wznosiła się góra, na któréj stał zameczek. Zdala we wrotach jego widać było wypatrującą skinienia ludzi gromadę; więc choćby Andruszka ze swojemi przebił się przez tych co mu drogę zastępowali, niepodobieństwem było zbiedz od licznéj pogoni. Musiano się więc zgodzić na zwrócenie do burgu, a tuż i pachołkowie dokoła ich obstąpili. Ładowne jukami konie zwracały łakome ich oczy, dowódzca się uśmiechał i pędził, ludzie szydersko patrzali na schwytanych. Benedyktyn jednak nie stracił nadziei, że się na burgu rozmówić, okupić i uwolnić potrafi.
W milczeniu jechali ku górze kamienistą drogą. Widać było na niéj mnogą kupę ludu zbrojnego, która we wrotach pierwszych oczekiwała. Andruszka, który nawet miecza w obronie dobyć nie mógł, zżymał się jadąc z przeczuciem smutném.
Zwlekli się tak do pierwszéj bramy, a dowodzący kazał im jechać wprost na drugi podwórzec. Ten otoczony był dokoła murami i obszerny bardzo. Zameczek wyglądał pusto i miał na sobie znaki niedawnéj pogorzeli, po któréj go połatano. Zaledwie się tu znaleźli, gdy we drzwiach ukazał się silnéj budowy mężczyzna w kaftanie skórzanym, który wprost podszedł do księdza. Ze śmiałego jego obejścia się i postawy poznać w nim było można pana domu.
Nie mówiąc nic, naprzód koniom, ludziom, jukom, księdzu bacznie się przypatrywać począł, obchodząc dokoła. Szczególną uwagę zwracać się zdawał na konie, ludzi jakby na późniéj zostawując.
O. Romuald po razy kilka zaczynał doń mówić napróżno, zdawał się nie słuchać czy nie słyszeć; z największą bacznością rozpatrzywszy się w całym orszaku, graf podszedł do benedyktyna z brwią namarszczoną i spojrzał mu w oczy.
Mnich począł mówić, tłumacząc mu zkąd i za czém jechali.
Nie przerywając wysłuchał go uśmiechając się tylko pan domu. Na twarzy jego malowała się radość coraz wzrastająca. Gdy o. Romuald skończył, rozśmiał się głośno i uderzył go po ręce.
— Co to za mowa!.. — zakrzyknął — Mnichowi, jeżeli istotnie nim jesteście, kłamać się nie godzi... Jam was poznał po koniach! My tu na was już czekamy dawno... Wiem ja lepiéj zkąd jedziecie i dokąd... Posłani jesteście od Bolka polańskiego, aby mu mimo cesarza koronę kupić w Rzymie... O was już na wszystkich wiedzą drogach i czatują!.. A mnie się szczęśliwie udało łakomą tę zdobycz zagarnąć...
Ksiądz chciał mówić.
— Z koni! — krzyknął graf. — Wiązać ich... loszek mam już przysposobiony! Spodziewam się, że z próżnemi nie jechaliście rękami, a mnie właśnie tego potrzeba... po spaleniznie na odbudowanie...
Andruszka chciał się bronić, czterech go ludzi chwyciło i ściągnęło z konia, miecz wyrwano z ręki. Toż stało się z innymi w mgnieniu oka. Nie uszedł od zniewagi i ksiądz. Ogromna kupa wtłoczyła się w podwórce i już pochwyconych odzierali jedni, drudzy z koni odwiązywali juki. Graf stojąc śmiał się uradowany.
Listy przeznaczone do Rzymu miał o. Romuald wszyte w kapturze, a że mu, jako duchownemu, suknię zostawiono, te więc ocalały. Choć dowodu innego nie było nad poznanie koni i w jukach pochowane szaty i uzbrojenie, starczyło to grafowi. Ciężar worów skórzanych, w których było bryłami poczęści umieszczone złoto, naprzód na nie zwrócił oczy, znalezione skarby, powitane radosnym okrzykiem, dowiodły grafowi, iż się nie omylił.
Bądź co bądź, gdyby nawet niewinnych napadł i ograbił, łup tak znaczny wart był, aby się ważyć na wszystko. Na widok złota zawrzało w całym zamku niesłychaną radością. Z górnych okien wyglądające niewiasty w białych czepcach i obcisłych sukniach długich zaczęły zbiegać na dół zaciekawione, lecz graf je groźném słowem precz odpędził i znikły.
Więźniów ani słuchając, ani patrząc kazano wiązać i do lochu prowadzić. Pędzono ich popychając i bijąc, a dziedzińce po za niemi rozlegały się szyderskiemi krzykami.
Andruszce krwawe niemal łzy gniewu z oczu się sączyły. Gdyby nie zbyt ufny benedyktyn, byłby prom ze środka rzeki zawrócił, rozbił go i przy mroku wieczornym uszedł może. Tak mówił sobie w duchu. Lecz narzekanie było próżném...
Rozdzielonych na dwie kupki wpędzono ich szyją do głębokiego podziemia i zaryglowawszy je bezpiecznie, ludzie do łupów wrócili.
O. Romuald ukląkł się modlić. Andruszka włosy rwał z głowy.
Graf Zeno siedzący na burgu był arcybiskupa magdeburgskiego lennikiem; po krótkiéj więc naradzie ze swemi przybocznemi, natychmiast ubezpieczywszy zabrane złoto, siadł na koń, aby panu swemu wesołą zawieźć nowinę.
Gdy nazajutrz rano dowiedziano się u arcybiskupa o pochwyceniu polskich posłów, radość była wielka... Zrodził się jednak spór wkrótce o zabrane złoto, do którego całéj ilości chciwy graf się nie przyznał, a wszystko za własność swą uważał. Arcybiskup, co najmniéj, połowy żądał i posłał z groźbą do grafa.
Zatarg się z tego wywiązał tak żywy, z obu stron tak uparty, iż końca nie było można przewidzieć.
Zagrożony uwięzieniem graf, którego ostrzeżono zawczasu, nie widząc się z arcybiskupem, natychmiast uszedł do swojego burgu, na którym w ostatnim razie bronić się nawet był gotów.
Arcybiskup i doradzcy jego nie bez przyczyny domyślali się, iż znany z hojności Bolesław znaczne bardzo dary wysłać musiał do Rzymu. Dopominano się ich od wassala, jako własności arcybiskupa, który straże te i czaty kazał postawić. Radość z wypadku zmieniła się w gniew i niepokój.
Graf Zeno poprzysięgał, że nie da pruszyny pochwyconego złota, które mu za przysługę cesarstwu wyświadczoną należało. Gniewny i rozsierdzony powrócił do zamku, kazał na wszelki wypadek postawić straże i do obrony się gotować.
W radzie zaś arcybiskupiéj, posądzając grafa o łup znaczny, postanowiono naprzód dojść, ile to grzywien złota wieźli posłowie. Zadanie było trudne dosyć, lecz wysłańców zręcznych miano zawsze pod ręką. Uradzono wyprawić do ks. Petrka z zapytaniem o objaśnienie, i to nie zwlekając chwili. Suknia duchowna była najlepszym do Polski listem bezpieczeństwa. Braciszek Makary, z ustném poleceniem wyruszył do Poznania. Celem podróży miał być pokłon u grobu męczennika w Gnieznie.
W kilkanaście dni po wysłaniu Andruszki, gdy opat Aron właśnie się zbierał innemi drogami drugie poselstwo wyprawić, do celi ks. Petrka o mroku zapukał brat Makary.
Ciągle ścigany myślą niebezpieczeństwa własnego, przestraszył się ujrzawszy go przed sobą ks. pisarz. Oniemiał prawie w pierwszéj chwili. Nierychło rozpoczęły się szepty potajemne. W godzinę potém poseł arcybiskupi przeprowadzony przez Harnę na podzamcze szedł nocować, a ks. Petrek namyśliwszy się długo i bacznie, pomodliwszy, przeżegnawszy, krokiem śmiałym zmierzał do tumu, gdzie się spodziewał zastać opata. Zdało mu się, iż nastręczyła się zręczność pozyskania zaufania, jeżeli ono było zachwiane.
Widząc go wchodzącego, z twarzą wesołą jak nigdy i niemal tryumfującą, opat Aron, który miał u siebie dwu ojców świeżo przybyłych z Francyi i przygotowywał ich do wielkiego posłannictwa, jakie w tym kraju spełniać mieli, zobaczywszy ks. Petrka, natychmiast ich pożegnał. Z twarzy jego widział już, że darmo nie przychodzi.
— Wasza przewielebność — odezwał się pisarz osłaniając się pokorą — rzuciłeś raz słowo, które mi serce przebiło... Mam tu nieprzyjaciół, co mnie czernią. Bóg łaskaw, że mi daje zręczność dowieść, jak szczerze służę panu mojemu... Złą wiadomość przynoszę, ale zła lepsza niż żadna, gdy o takiéj wagi rzecz idzie...
Opat zmilczał.
— Mnich wędrowny z za Magdeburga był dziś u mnie — mówił daléj ks. Petrek. — Starałem się go wybadać. Utrzymuje on, iż graf Zeno mnicha i kupkę ludzi pochwycił wysłanych jakoby z Poznania do Rzymu...
Spojrzał na opata Arona, który pobladł i drgnął widocznie.
— Zrodził się, jak on powiada, spór pomiędzy wassalem a panem o znaczny łup przy posłach pochwycony, którego ceny nie chce powiedzieć graf Zeno...
Aron się namyślał co powiedzieć i westchnąwszy, spokojnie już rzekł.
— Byłem przeciwnym wyprawianiu wszelkich posłów, znając i wiedząc, jak tam na nich czatować będą, lecz woli króla oprzeć się nie mogłem. Nie moją to było sprawą... król pan nasz miłościwy raz chociażby, próbę chciał uczynić... Stało się co Bóg przeznaczył... niech będzie pochwalone imię jego...
A po małym przestanku dodał opat.
— Gdzież jest mnich ten?..
— Spiesznie powędrował do Gniezna, zatrzymać go nie było podobieństwa...
Nastąpiło milczenie, ks. Petrek stał domagając się choć słowa.
Opat mu chłodno podziękował.
Powtórzywszy zapewnienie o swéj wierności i gorliwości, pisarz zabierał się już niby do odejścia, ale wprzódy spróbował jeszcze, ażali mu się nie uda dowiedzieć, jak znaczną była zdobycz schwytana. Wtrącił więc ubolewanie nad poniesioną przez króla stratą, pytając, jak była wielką.
— Stało się to — odpowiedział opat — bez woli mojéj i prawie bez wiedzy... Król sam wyznaczył co wieźć mieli... Zapewne podarek przeznaczony dla Ojca świętego znacznym być musiał, gdy u stóp jego miał być złożony...
Dwoma westchnieniami zakończyła się rozmowa. Zaledwie drzwi za ks. Petrkiem się zamknęły, gdy opat zawołał braciszka, który przy nim był zawsze, i po Jurgę go wyprawił. Chwila ta zdała mu się najsposobniejszą do wysłania wnet drugiego poselstwa, którego się ani w Magdeburgu, ni gdziekolwiekbądź spodziewano.
Przygotowanym był Bolesław i doradzca jego do straty i niepowodzenia, a gdyby i trzech posłów mieli po drodze niemcy obedrzéć, król postanowił słać ich póty, dopóki ktoś szczęśliwy do Rzymu się nie dostanie i korony poświęconéj mu nie przywiezie.
Jurga z towarzyszem swym duchownym czekał tylko na rozkazy. Jak brat tak on gotowym był na to, co go spotkać miało, chociaż do życia wiązała go piękna Teodora i przyrzeczenie jéj ojca, że za powrotem do ślubu stanąć mają. Zbudzono go nocą, nie dając mu ani się żegnać, ani dać znać o sobie, i w godzin kilka po doniesieniu ks. Petrka, już orszak drugi wyruszał furtą od tumu na niebezpieczną wyprawę.
Następnego poranku, gdy w jadalni pełnéj jak zawsze gości i panów, Bolesława oko nie dojrzało młodszego Jaksy, domyślił się łatwo, iż opat musiał go wysłać za bratem.
Sieciechówna także, nawykła do pozdrowienia zdaleka, zadrżała nie widząc go, lecz pytać nawet nie śmiała. Szepnęła tylko ojcu, że Jurgi nie było.
Ku końcowi uczty, przy któréj król siedział posępny, pijąc tylko, aby utopić swój smutek, zbliżył się opat do niego.
— Wyprawiliście Jaksę? — zapytał Bolesław cicho.
Skinieniem głowy potwierdził Aron.
— Nie ma wieści o pierwszym?
Nie doczekawszy się odpowiedzi król spojrzał. Opat oczy miał spuszczone, stał dziwnie zachmurzony. Łatwo było odgadnąć, że mówić nie chciał, bo dobrego nic nie przynosił. Bolesław nie spytał więcéj.
Tego dnia gościł na dworze niezwykły przybysz. Był to powinowaty jakiś króla, a raczéj do połączenia z nim przyznający się niemiec, zrodzony z drugiego Ody Mieczysławowéj małżeństwa. Stosunek ten z Bolesławem czasem go zbliżał do niego, niekiedy jednak nie przeszkadzał do zatargów i napaści. Chwilowo zgoda panowała pomiędzy Guncelinem a królem.
Z małym orszakiem przybył graf w gościnę, wysłany na zwiady, choć się tylko do przyjaźni przyznawał i z drużbą przechwalał. Bolesław go przyjmował pańsko, obdarzał po cesarsku, lecz w przyjaźń i szczerość nie wierzył...
Samo przybycie Guncelina dawało się domyślać, iż niemcy knuć coś musieli. Tak było w istocie, lecz tym razem nie szło im o wojnę, któréj prowadzić nie myśleli, doświadczywszy oręża Bolesławowskiego. Dowiedziano się o zgonie Emnildy, wchodziło w rachubę sąsiadów, aby królowi z niemiec wyswatać małżonkę i wpływ swój zwiększyć na dworze. Na rękę im było, aby dwojakie potomstwo jeszcze się trzeciém zwiększyło, by po zgonie ojca, więcéj się dzieci o spadek waśniło. Szczęśliwe narzucenie Ody, pierwszéj, danéj Mieszkowi, kazało drugą podobną Bolesława obdarzyć. Guncelin nie mówiąc nic, jechał tu potajemnym swatem. Oda markgrafówna gotowa była zająć opróżnione miejsce Emnildy.
Na ten związek czyhali nieprzyjaciele Bolesławowi; był im koniecznym a łatwym się zdawał. Oda była piękną, zalotną, śmiałą, król bohater starzał, przewidywano, że na słabnącym miała łatwą uzyskać przewagę.
Znając króla, nie wątpiono, iż za nową żoną wkrótce tęsknić będzie.
Chociaż się i na polach bitwy spotykali z Guncelinem, pod dachem króla był to gość, którego przyjmowano z wystawą i ochoczo, starając go się uczcić i rozerwać.
Król téż zarazem trochę smutku zbywał się, zmuszonym będąc do wesela zachęcać.
Czas schodził wedle obyczaju, na ucztach, na łowach, gonitwach w podworcu i przy dzbanach, które ciągle pełne stały. Guncelin, wojak w polu, z miodem téż prowadził walkę zwycięzką, i nieodpychał kubka o żadnéj dnia porze. Baczny był, pomimo to, na wszystko co się koło niego działo, na słowo każde, ruch i zmarszczenie brwi tego, którego poufale bratem nazywał.
Rad mu był król, jak wszystkim gościom swym, a szczególniéj niemcom, przed któremi lubił okazywać i możność swą i siłę. Kazał wyjeżdżać strojnym pocztom swoim, każdy w inną barwę przyodzianym, pancernikom, których żelazne łuski na słońcu błyszczały, tarczownikom biegającym zręcznie z oszczepami i toporami, dworowi występować w szatach bogatych, niewiastom odzianym w złoto i drogie tkaniny. Guncelin spoglądał na to okiem zazdrosnym, ale się od podziwu wstrzymać nie mógł.
— Cesarz Otto — rzekł mu raz Bolesław — gdy siedzieli sami, cesarz Otto błogosławionéj pamięci uznał mnie godnym królewskiéj korony, włożył własną cesarską na skroń moją, dostali z Rzymu korony węgier dziki, duńczyk ledwie ochrzczony, bratobójca Bolko czeski, a mnie com szerokie ziemie zawojował, mnie jéj dotąd ojciec rzymski odmawia? Sprawiedliwie to Guncelinie?
Niemiec zmilczał długo, wąsa zakręcił.
— Bracie — rzekł szydersko — Węgrów potęga złamaną została nad Lechą, Duńczyków się nigdy nie lękało cesarstwo, ani Czechów, tyś strasznym dla nas. Rzym nie da ci korony, bo Rzym idzie z cesarzem ręka w rękę.
Bolesław z kolei milczał téż i spuścił oczy na ziemię.
— Nie da mi jéj Rzym — odezwał się ponuro — to wezmę ją sam, poświęcą mi ją i namaszczą biskupi moi, tegoż Chrystusa słudzy, co najwyższy biskup rzymski.
Ręką, jakby w miecz zbrojną, powietrze przeszył król i zamilkł.
Guncelin spoglądał na niego.
— Mocen jesteś w domu uczynić co ci się zda — odparł — ale cię nie uzna cesarstwo!
— Mieczem sobie wyjednam uznanie, śmiejąc się odezwał król.
— A potomkowie twoi? — spytał Guncelin.
Na to wspomnienie chmurą zaszła skroń Bolesławowa, lecz opamiętał się rychło.
— Mieszko dał się wam przecie we znaki, wojakiem jest nie pośledniejszym odemnie.
— Nie przeczę — zawołał Guncelin — ale Bolesławem on nie będzie.
Pochlebstwem tém, nie rozbroił króla, który się wstrząsł i posunął od niego na siedzeniu.
— Wszystko w mocy Bożéj — dokończył — Bogu Chrystusowi służę wiernie, i tuszę żem u niego na łaskę zasłużył.
Nieodpowiedział na to niemiec, lecz wkrótce rozmowę na weselszy tor prowadzić zaczął.
— Tobie we wdowieństwie nie żyć bracie — odezwał się — żony ci potrzeba.
— Emnildy drugiéj nie znajdę — rzekł król.
— Ani jéj szukać nawet — począł żywo Guncelin. Na dojrzalsze lata innéj ci trzeba. Same z siebie smutne to dni, gdy przychodzi siwizna, odmładzać się musisz młodością cudzą. Ja ci swatem chcę być?
Pytającém okiem rzucił na króla, lecz Bolesław z siedzenia wstał i jakby rozmowa nie miłą mu była, począł inną.
— Jak ci się zda, obosieczny miecz lepszy, czy nasz?
Pomyślał Guncelin...
— Obojgiem nie gardzę — rzekł — jeden u prawego, drugi u lewego wieszam boku... zdadzą się oba.
— Cóż o toporze powiesz? który frankowie noszą? — wtrącił król.
— Chwalę go równie, jak okutą żelazem całą dzidę — mówił Guncelin. — Wszelki mi oręż dobry, ale żaden nie wart nic, gdy człek słaby.
I poszła rozmowa na wojenne sprawy, a niemiec ze swatami umilknąć musiał. Rzekł w duchu że źle dobrał porę.
Po wieczerzy siedzieli u dzbanów, nalewano miód stary i wino i pili oba milczący, gdy w końcu napój serca począł zagrzewać. Guncelin okiem rzucił po izbie, w któréj sami wojacy i dwór męzki widać było.
— Bracie — rzekł — smutno u ciebie, niewieściéj twarzy nie widać?
— Tęskno ci? idź do dworca gdzie siedzą białogłowy, nie bronię.
Rozśmiał się Guncelin.
— Mnie was żal, ciągnął daléj. Zonę[60] przecie weźmiecie, juści się niewolnicami nie będziecie obchodzić, aby was księża łajali? Po cóż ściągacie z tém? Ja wam mówiłem, swatem będę.
Bolesław spojrzał nań ciekawie.
— Dziewka pańskiego rodu, młoda, krew z mlekiem, pląsa jak łania, śpiewa jak słowik, śmieje się, że zmarły by do niéj wstał, ogień dziewczyna.
— A jam pruchno! — odparł król — ale któż ona! mów.
— Znacie ją dobrze! — zaczął — oczu z niego nie zdejmując Guncelin. — Markgrafa córka, co na waszym bawiła dworze... Oda...
Mimowolnie królowi wzrok zajaśniał.
— O! znam ją — zawołał — bo mnie kusiła okrutnie, płocha i zalotna niewiasta, kusiła i innych, a zdała się ludzi wołać do siebie. Dobrzeście rzekli, czarownica jest — ale dla mnie straszna, spokoju bym z nią nie miał godziny.
Rozśmiał się Guncelin...
— E! krzyknął wesoło... Kipiątek prędko stygnie. Niechby tylko czepiec włożyła, zaraz by jéj głowa oziębła, a byłaby tak dobrą żoną, jeśli nie lepszą jak druga co oczy spuszcza, a o złem myśli...
Zadumał się Bolko, a wkrótce szepnął.
— Pletli o niéj dużo... — wianek pono postradała...
Guncelin ręką dziwnie pokręcił i cynicznego coś szepnął do ucha bratu. Bolesław się rozśmiał, i, jakby zapominając się począł wnet.
— Dziewka hoża, na królowę wyrosła, w koronie by jéj pięknie było i na białych ramionach płaszcz purpurowy zawiesić nie żal. Gdy się uśmiechnie, prawdę rzekłeś, jakby napój lała z ust co upaja, gdy spojrzy, zimno się robi, ale boję się by w niéj siły nieczystéj nie było.
— Toć ją u ołtarza księża wygnają — rzekł Guncelin — i dzika łania rzuca się swobodnie po lesie, póki wolną jest, gdy ją złapią i obłaskawią za ręką idzie.
Król znowu rozmowę odwrócił, nie nalegał Guncelin, prawił o innych dziejach, które się po niemczech działy, a Bolesław słuchał go bacznie. Przyszło do pogańskich krajów nienawróconych i niepodbitych, do których sobie prawa rościli niemcy, namarszczył się Bolesław.
— Ci moi być muszą — rzekł — nie będę pytał, czy mi ich da Rzym, podbiję ich i nawrócę. Mowę mają naszą, z ciałem moich się zrośli, nie dam ich!!
— Idą przecie z nami na was! — odezwał się Guncelin.
— Pójdą ze mną przeciw wam! — rzekł Bolesław. — Adalbertów mi tylko trzeba, coby krwią tę ziemię ochrzcili dla mnie.
Niemcowi rozmowa była niemiłą — począł pić i do kubka nucić piosenkę. I tak dosiedzieli do nocy patrząc sobie w oczy, a do ładu przyjść nie mogąc. Co król zagaił, Guncelin odpierał, co ów począł, tego niechciał Bolesław.
Gościna się przeciągała. Na dworze pańskim zawsze ona długą była, teraz w smutku swym i niepokoju, choć takiemu gościowi rad był król. Guncelin się wybierał i przysiadał, o podróży mówił a nie wyjeżdżał.
Codzień na ustach miał Odę — a rzadko mu się powiodło dłużej nią zająć króla. Uważał jednak, że wstręt do téj rozmowy coraz mniejszy okazywał, a raz już nawet sam o nią zagadnął, mówiąc, że w pląsach piękniejszéj dziewki nie widział nigdy.
Potwierdził mu to Guncelin chętnie, lecz wnet o czém inném zagadano.
W ostatku dzień już do odjazdu był przeznaczony. Nikt ze dworu nie jechał bez podarków i Guncelinowi więc król wspaniałe wydzielił, futrami, sztukami sukna i złotogłowu i naczyniem go obdarzywszy drogiem, przeciw zwyczajowi tylko, ani oręża ani zbroi nie dał żadnéj.
— Żelaza ci nie dam — rzekł klepiąc go po ramieniu — wolę złoto, bo pewny nie jestem, czy byś miecza znowu kiedy przeciw mnie nie użył... Głupi kto sam na siebie broń daje.
Z pod brwi spojrzał Guncelin na niego dziękując.
— Bracie mój — odezwał się — ja cesarstwu służę i wiernym być muszę, anim winien gdy na ciebie oręż podniosę.
— Ani ja winien będę, gdy z cesarstwem wojując głowę ci utnę! — odparł Bolesław — a dziś rozstańmy się w pokoju. Niech mnie Henryk nie wyzywa, ja go téż napadać nie myślę, a gdy bronić się trzeba będzie...
Na wyjezdném spytał jeszcze Guncelin żartobliwie — czy swatem mu być ma do Ody?
— Czas no mi dajcie — mruknął Bolesław — a nuż tęsknica doje? Nie wiem.
— Ja i bez waszéj woli — odparł niemiec — zawiążę targ o nię, bo lepiéj niż wy wiem, co wam potrzeba.
Na tém się skończyło i Guncelin wybrał się w drogę. Król tegoż wieczora przywołał do siebie opata.
— Kusił mnie ten człowiek — rzekł mu, abym żony szukał.
Aron zwlókł z odpowiedzią. — Miłościwy panie odezwał się — komu Bóg dał raz taką niewiastę jaką była święta zmarła pani nasza, nie łacno mu inną dobrać po niéj.
— W grzechu żyć nie chcę — odezwał się król — a w powściągliwości nie umiem.
Napróżno, długo czekał Bolesław słowa. — Aron w okno się swoim obyczajem zapatrzył, i nie mówił już nic. Nie śmiał król nalegać. Każdego dnia niemal, coś musiał wspomnieć o koronie. Kazał sobie liczyć dni podróży do Rzymu, i opowiadać drogi, domyślał się jak posły będą przyjęte i kiedy przywieźć mogą odpowiedź. Naówczas opat cierpliwość wmawiał, malował trudności podróży i niebezpieczeństwa, osładzał przypuszczeniami, że oba posłani, mimo ostrożności w ręce czujnego nieprzyjaciela dostać się mogą. Jednego dnia przerwana rozmowa, nazajutrz znowu się rozpoczynała niemal taż sama, a opat z wytrwałością zawsze ją w tenże sposób rozwiązywał.
W istocie nie tylko przez niemcy całe, sięgała władza cesarska, obejmowała włochy, podlegały jéj wszystkie kraje sąsiednie. Doradzca pański niemal był pewien, że i drugi poseł wpaść może w ręce nieprzyjaciół lub tylko złota chciwych rabusiów, któremi wszystkie gościńce były pozastawiane. O losie Andruszki nie spieszono uwiadomić Bolesława, nie upominali się benedyktyni o uwięzionego o. Romualda, ale po kilku dniach z wielkiém podziwieniem swém, gdy raz wieczorem wracał do celi swéj przy tumie opat, ujrzał kupkę ludzi zebraną około dwóch pieszo przybyłych pielgrzymów, których ani z sukni, ani z postawy zrazu poznać nie mógł.
Zbliżywszy się dopiero, zdziwiony wielce Aron ujrzał swojego benedyktyna w odartéj sukni, a obok niego nędznie odzianego Andruszkę. Właśnie przygody swe opowiadać zaczęli byli zgromadzonym, gdy Aron nadszedł przyspieszając kroku. O. Romuald rzucił się do jego ręki, przystąpił do niéj i wymizerowany Andruszka, na którego twarzy więzienie daleko dobitniéj malowało się niż na licu benedyktyna.
— Bóg miłosierny! — zawołał opat — uwolniono więc was?
Mnich się odwrócił ku Andruszce i na niego wskazał, jako na zbawcę. Jemu winienem, żem wolny, rzekł.
I opowiadać zaczął, jako do lochu rzuceni zostali zrazu, jak po tém przez litość córki więziennego stróża, która młodości Jaksy się użaliła, — zawdzięczali przeniesienie do izby po nad ziemią. Z téj Andruszka siłą i zręcznością kratę żelazną wyłamawszy, nocą się spuścił w podwórze, wyjścia na wał wyszukał skrytego i mnicha za sobą wyciągnąwszy, przez bagnisty przekop otaczający zamek na plecach go przeniósł i ocalił. Nim zaświtało i ucieczkę odkryto, zbiegi już byli w lesie, i łowieckim instynktem się w nim kierując, potrafili o głodzie i chłodzie dobić się do Łaby, gdzie pomoc już jakąkolwiek za obietnicą nagrody znaleźli.
Uradował się opat ściskając brata o którego losie zwątpił, dano odpoczywać obu. Lecz nazajutrz Andruszka, któremu wstyd było, iż tak nędznie wpadli w ręce zasadzce, a straty wielkiéj byli przyczyną, do nóg przyszedł paść opatowi, aby go raz jeszcze wysłano.
Tego jednak bez wiedzy króla uczynić nie było można. O. Romuald także oświadczył się z gotowością, całą winę pierwszego nieszczęścia biorąc na siebie.
Jednego dnia polujący z sokołem Bezprym, gdy czekał stojąc na koniu, aby pies sokolniczy ptastwo wytropił, a noszony dobrze ptak na ręku mu siedząc niecierpliwie trzepotał skrzydłami, zamiast innéj zwierzyny, ujrzał obok siebie z kijem w ręku stojącego księżynę, którego na dworze widywał acz zdala.
Duchowny go pozdrawiał uprzejmie życząc łowów pomyślnych, lecz że naówczas już spotkanie księdza, równie jak baby z wiadrami próżnemi za złą uważano przepowiednię, skrzywił się Bezprym, gotów będąc na gród powracać, pewien iż i tak łowy nic nie przyniosą.
Ksiądz uparcie przy nim stał; czy ciekaw był tych łowów, czy go tam co innego trzymało. Uśmiechał się ku Bezprymowi zwracając oczy.
— Rozrywka to pańska — odezwał się głosem schrypłym i bojaźliwym — ale synowi królewskiemu wojnaby i władza lepiéj przystała...
Bezprym choć się poddawał woli ojca, o sobie mówił nie kryjąc bolu.
— Albo to wy nie wiecie — odezwał się — jakim ja jestem synem królewskim? Mieszkowi mnie na sługę przeznaczono... toć wolę z ptakiem jechać, niż za panem bratem nosić mieczyk lub tarczę...
Pokręcił głową ksiądz.
— Wszystko się to — rzekł — zmienić może...
— A jak? — wtrącił Bezprym, który psa już z oka tracił.
— Byle wola i odwaga — szepnął ksiądz cicho — prawa przecie nie straciliście, pierworodnym jesteście... Dziś czy jutro możecie się o nie upomnieć...
Był to może pierwszy człowiek na dworze, który w ten sposób mówił do Bezpryma. Duchownego suknia wyrazom dodawała znaczenia. Królewicz słudze ptaka na rękę przesadził i sam zsiadł z konia.
— Mnie zawsze patrząc na was zdaleka — odezwał się duchowny — żal było miłości waszéj.
— Bóg zapłać — rzekł Bezprym.
— Nie rozpaczałem ja nigdy o przyszłych waszych losach — dodał. — Jeźli chcecie pomówić ze mną, może wam posłużę dobrą radą... ale... wszak mnie nie zdradzicie?
Bezprymowi wzrok się zaognił.
— Mnie zdradzano — odparł — ja nikogo...
Odeszli nieco na stronę; stała olcha stara nad błotem, Bezprym rzucił się na zieloną murawę, miejsce przy sobie wskazując księdzu, który przysiadł się skromnie.
— Tak — powtórzył — prawaście się nie wyrzekali... możecie się upomnieć o nie...
Bezprym dwie szerokie nagie dłonie otworzył.
— Z czém, gołemi rękami dwoma? — zawołał śmiejąc się. — Choćbym w nie wziął miecz, co jedno żelazo poradzi?..
— Alboż sprzymierzeńców i opiekunów znaleźć nie możecie?.. — podszepnął ksiądz.
— W kim? gdzie?.. — spytał Bezprym.
Nastąpiło milczenie. Ks. Petrek, gdyż on to był, ujął rękę Bezpryma i ucałował ją, choć się wyrywała.
— Miłościwy panie, litość mnie do was prowadzi... Posłuchajcie mnie — mówił — o sprzymierzeńca wam łatwo będzie...
Królewicz z natężoną uwagą słuchał, widać było, że serce żywiéj w piersiach mu uderzało i twarz blada oblewała się rumieńcem.
— Mówcie, gdyście poczęli! — zawołał — tu nas nie posłyszy nikt...
— Król Bolesław — ciągnął daléj ks. Petrek — myśli się oderwać od cesarstwa i być sam panem. Mogłoby to lat parę trwać, ale na wieki trwać nie może... Synowi Mieszkowi zostawi przykazanie, aby tak czynił jak on... To go zgubi... Wy się powinniście udać pod opiekę i łaskę potężnego pana, co całym światem włada, poprzysiądz mu przymierze wieczne, jak inni królowie, a otrzymacie tę koronę, o którą Mieszko napróżno się będzie kusił.
Skończył, a Bezprym ważyć się zdawał jego słowa.
— Cesarz, co nas ma w nienawiści — odezwał się — zechceż losem moim się zająć? wziąć mnie w opiekę? a wziąwszy czy nie wygna mnie, aby sobie kraj przywłaszczyć?..
— Dlaczegóżby to miał czynić? — począł ks. Petrek — dlaczego? Dosyć mu hołdu! Sam rządzić nie chce, ale władzę swą z Rzymu daną ma nad światem, musi rozciągać ją na wszystkie kraje.
I pomilczawszy trochę dodał ciszéj coraz.
— Jam mały człeczek... ale maleńka mrówka sypie kopce wielkie... Cóżbyście rzekli, gdybym ja zapewnił wam opiekę cesarską... w zamian za przysięgę z waszéj strony?..
Bezprym zerwał się jak oszalały z ziemi, aże ksiądz wstał za nim, uchwycił go i w ramiona zaczął całować.
— Jak to! — zawołał — jabym tego nienawistnego Mieszka mógł precz wygnać? żonę mu wydrzeć... panować?.. koronę wdziać?.. pomścić się?.. ja? ja?..
— Możecie uczynić z pomocą cesarza wszystko, bez niéj nic — rzekł zimno ks. Petrek[61] — Oni są nieprzyjaciołmi jego... wy bądźcie mu wiernym, a wy panowanie otrzymacie...
— I wy zdołacie mi to zapewnić? — zapytał chwytając go Bezprym.
— Ja?.. jam człowieczek mały... — powtórzył Petrek — lecz litość zawsze czułem wielką nad wami. Pragnąłem się zbliżyć, szukałem miłości waszéj... i uczynię co przyrzekam, jeżeli poprzysiężecie wierność cesarstwu...
— A cesarz mi da koronę... i wypędzi Mieszka... i pomści krzywdę moją!
Głowy skinieniem potwierdził to ks. Petrek. Bezprym chodzić począł pod olchą, na miejscu ustać nie mogąc. Chwila rozmowy uczyniła go innym człowiekiem, wstąpiło weń życie, krew krążyła gorętsza, w oczach ogień pałał... Ks. Petrek schwycił go, gdy tak krążył zamyślony.
— Gdybyście wydali tajemnicę — szepnął przestraszony zmianą, którą widział w Bezprymie — życie mnie to kosztować może...
— A mnie królestwo — zawołał Bezprym — i zemstę! zemstę!.. O! nie bój się... nikt się nie dowie, nie pozna po mnie nikt, z jakim skarbem chodzić będę... Idź, jedź, posyłaj, daj znać cesarzowi, że ja mu się poddaję, że jego będę... wiernym... korony tylko chcę... i zemsty... zemsty... Mieszko zginie...
Ledwie zalecając mu spokój potrafił uśmierzyć ks. Petrek.
— Uczynię co przyrzekłem — odezwał się. — We dworze ściany słyszą, ludzie zdradzają... zejdziemy się tu... lub na podzamczu gdy będzie potrzeba... Teraz siadajcie na koń, łowy kończcie... ja iść muszę. Wasza miłość nie znacie mnie... ni ja was...
I skłoniwszy się ks. pisarz szybko puścił się zaroślami ku Cybinie. Bezprym stał jeszcze jak upojony, rozśmiał się do siebie sam, skoczył do konia, odebrał sokoła i popędził daléj.
Tak sobie cesarstwo umiało za życia wielkiego króla gotować już przyszłość. Bezprym miał przyobiecaną koronę, Ryksę ujmowano zręcznie i powoli, stręczono Odę, która z sobą niemców przyprowadzić miała. Podkopywano to państwo cudem wyrosłe i rozwielmożnione, ze wszech stron gotując mu upadek.
Nie był na to ślepym Bolesław, trapiły go przeczucia i mimo miłości wielkiéj dla syna Mieszka, mimo dzielności jego, wątpił w godzinach rozwagi, by wielkie dzieło utrzymać się mogło. Naówczas bolała dusza jego i szedł pociechy szukać u grobu Wojciecha w Gnieznie, jemu polecając to królestwo i ufając już tylko w opiekę niebios, gdy siły ziemskie przeciw niemu staną.
Pobożny ks. Petrek w złym i dobrym razie zwykł był się modlić, teraz, uczyniwszy krok tak stanowczy i śmiały, wprost się udał do kościoła, a z natury swéj będąc do obłudy skłonnym, im bardziéj się cieszył z postępku swego, tém umyślnie smutniejszą przybrał i wielce zbiedzoną postać. Patrzący zdala rychléjby odgadł jego twarzy, że mu się jakieś przytrafić musiało nieszczęście.
Potrzeba było obmyśleć środki oznajmienia o tém przez arcybiskupa cesarzowi. Pisać nie śmiał, jechać nie mógł, posłać nie miał kogo... Nim z kościoła doszedł do izby swojéj, wpadł na myśl, iż opataby należało skłonić znowu do wysłania go raz jeszcze w sprawie korony do Magdeburga, wedle pierwszéj myśli.
Obawy jakie miał po odkopaniu zwitków, zupełnie były ustały, pewien był, że zwierz jakiś czując świeżo poruszoną ziemię, mógł ją odrzucić i poszarpać zrzynki skóry, skłonny był nawet przypuścić cud, za wstawieniem się świętych uczyniony dla ocalenia go i zniknięcie tych świadectw zdrady nadziemskiemi siły zniszczonych. Nie mógł tylko odgadnąć, że się dostały w ręce opata, który obchodził się z nim tak jak był zwykł, nie okazując mu ani nieufności ni gniewu.
Przy pierwszéj więc zręczności postanowił... rzucić słowo... Ta się wkrótce trafiła. Oprócz spisywania aktów, których naówczas niewiele potrzebowano, ks. Petrek, który był znakomitym kaligrafem, dla opata Arona przepisywał Rabana Maura komentarz o Jeremiaszu. Szła praca bardzo powoli, a opat często się o to wielce pożądane dowiadywał dzieło. Brakło mu nietylko kopii, ale tęsknił za oryginałem, z którego była robioną.
Jednego dnia przyszedł się dowiedzieć, o ile postąpiła robota.
Ks. Petrek skarżył się na oczy. Nie miał, jak mówił, nikogo, coby mu trzciny zacinał, farby dostarczał, sam musiał gładzić pargamin, sam ciągnąć rubryki, dlatego tak szło opieszale. Mówił o tém szeroko i bardzo przekonywająco.
Wtrącił na swe uniewinnienie, że i droga do Magdeburga dosyć czasu zabrała, choć mimo gorliwości największéj żadnego owocu nie przyniosła.
— I nie dziw — dodał — tam nie raz jeden, ale nieustannie kołatać potrzeba i darami nie jednego Gerona, ale wszystkich ujmować. Miłościwy pan nasz hojnym jest wielce, tam tylko zaniedbuje dary słać, gdzie one najpotrzebniejsze...
Mowy téj słuchał opat pilnie, nie uszło to jego uwagi, iż ks. Petrek musiał mieć potrzebę jechania inną i dlatego znowu do podróży nakłaniał. Dowiedzieć się o tém co było pobudką nie mógł opat inaczéj, jak wysyłając go i ztamtąd zasięgając wieści. Myślał więc, czy nie należało w istocie wyprawić pisarza, aby dojść tajemnicy; lecz, na razie nie dał żadnéj stanowczéj odpowiedzi.
— Mój ojcze — rzekł — być to może, iż tam kołatać potrzeba, ale ja ani tam ani w Rzymie się nie spodziewam dobrego dla nas nic... Król koronowanym był przez Ottona III bez namaszczenia. Chceli go i zażąda, ażali arcybiskup nasz gnieźnieński dać mu go nie może?..
Po raz pierwszy usłyszawszy tę myśl tak zuchwałą ks. Petrek, nie mógł się powstrzymać i wykrzyknął.
— Anathema ściągnęlibyśmy na głowę pańską!.. Zamiast błogosławieństwa, Rzym cisnąłby klątwę... W prawa jego wdzierać się...
Opat Aron zlekka ramionami poruszył.
— Ja téż — dodał — nie jestem za tém... chociaż arcybiskup mógłby myśl tę popierać... Słowo to jest dziś a nie czyn jeszcze...
Ks. Petrek widocznie się uspokoić nie mógł, usta jego powtarzały ciągle — Anathema!..
Wyszedł opat Aron nie ciągnąc dłużéj rozmowy. Pisarz zamiast tego o co się kusił, przestrachu tylko i niepokoju zażył, z którego długo ochłonąć nie mógł.
Doniesienie o tém wszystkiém do Magdeburga stawało się niemal koniecznością.
Opat nie bez myśli groźbę tę rzucił w uszy niewiernemu słudze, wiedział dobrze, iż o niéj doniesie, a trzeba mu było może nastraszyć, aby z dwojga wybierając złego cesarz lub Rzym nie odmawiał korony. Złą czy dobrą była rachuba, zdało się i królowi i jego doradzcy, iż środka tego użyć mogli.
Gdy ks. Petrek dręczył się szukając sposobu porozumienia z arcybiskupem; swatanie Ody szło nieprzerwanie rozmaitemi drogami. Stara ochmistrzyni niemka, którą Ryksa sprowadziła, zjednaną była przez markgrafa, a że często z wnuczęciem chodziła do króla, który rad z nią żartował, ona téż na swój sposób stręczyła piękną Odę.
Stara ta Adelheida nie lękała się żartów pańskich, często mogących rumieniec wywołać, którego już na zżółkłej twarzy nie miała. Bolesław wnuka pieszcząc, dawał jéj prawić sobie co chciała. Obyczaj naówczas i na królewskich dworach więcéj do panów i poufaléj zbliżał prostych ludzi, niż późniejszemi czasy. Tak jak na Wschodzie, człowiek podlegał ślepo temu co miał władzę, lecz czuł się mu równym i nie tracił wobec niego odwagi.
Adelheida chwaliła królowi piękną markgrafównę, rozpowiadając o jéj wdziękach, które oku męzkiemu dostępne nie były, dodawała przy tém.
— Biedna dziewczyna, dla miłości waszéj miała wielką cześć i rozlubowała się w niéj. Co za dziw!... któraż niewiasta takiego panaby nie kochała...
— Stary dla niéj jestem — odparł król.
— Stary? tego oczy ludzkie nie widzą — mówiła Adelheida — niewiasty najlepiéj sądzą mężczyzn... Przecie Oda odjechała płacząc a mówiąc, że chyba umrze z tęsknoty za królem naszym.
— Mówiła to?
— Sto razy! — potwierdziła Adelheida — słyszeli wszyscy, nie taiła się z tém wcale. A co się tam łez wylało i leje... Miłościwy pan jużby litość nad nią mieć powinien...
Mówiła tak długo, i więcéj niż swaty Guncelina, niż namowy innych pochlebców ostrożne, wzruszyło króla to, że Oda piękna i młoda serce doń miała.
Począł myśleć — zagadnął opata, ten zmilczał znowu. Nie w smak mu były królewskie swaty, wybór mniéj jeszcze; lecz Bolesław wolę miał we wszystkiém upartą, a walczyć z nim mógł — on sam tylko. Każda inna walka próżną z nim była. Opat Aron modlił się o odwrócenie téj plagi, która domowi królewskiemu groziła. Oko jego widziało już sieci, które snuto dokoła, do rozerwania trudne, przybywało nowe ich pasmo z Odą, która niemiecki wpływ miała powiększyć. Bolesław nie chciał widzieć tego, a raczéj gardził niewiasty znaczeniem; namiętność go zaślepiała.
Sam powtórnie zagadnął Adelheidę o markgrafównę, łajać ją, że go kłamstwem karmiła, ale kobieta zaklęła się na wszystkie świętości, iż mówiła prawdę i że Oda z wielką była dla króla miłością.
Gdy w kilka dni potém opat się znalazł u króla znowu, oświadczył mu wprost Bolesław, że postanowił pojąć żonę i wybrał markgrafównę Odę.
— Miłościwy panie — odparł spokojnie duchowny — woli waszéj nikt nie śmie się sprzeciwić... lecz wierni słudzy twoi boleć będą nad nią.
— Boleć? dlaczego?.. — zawołał król porywając się z siedzenia.
— Nie mówię o młodości markgrafównéj — kończył Aron, ani o jéj zalotności... lecz z nią razem przybywają niemcy i stosunki z temi, którzy miłości waszéj dobrze życzyć i szczerymi druhami być nigdy nie mogą.
Bolesław pogardliwie się uśmiechnął.
— Niewieści wpływ strachu mi nie czyni — rzekł — pójdzie ona za mężem i zapomni swoich. Stanie się królową i pokocha kraj, który ją przysposobi.
Opat skłonił głowę. Król mówił wiele, nie wywołując już odpowiedzi; chciał przekonać i na swą stronę przeciągnąć opata, ale czuł, że tego dokazać nie potrafi.
Nazajutrz powołał Bolesław syna Mieszka, który już ze słychu wiedział o zamiarze ojca.
Ryksa zżymała się na samą myśl macochy Ody, z którą nigdy nie były w zgodzie. Mieszko téż obawiał się niewiasty dumnéj, chciwéj władzy, mogącéj owładnąć królem. Gdy stanął przed ojcem, odgadując już po co został wezwany, znać było z twarzy, iż się gotował na niemiłą nowinę.
— Tęskno mi samemu — odezwał się Bolesław — postanowiłem swaty posłać do markgrafa i Odę zaślubić. Nie masz się czego obawiać, bym cię dla młodszych dzieci, jeżeli je Bóg da, z praw twoich wyzuł. Dostaną działy, ciebiem przeznaczył do panowania... Oda być musi żoną moją, wyznaczyłem ciebie w poselstwie po nią.
Spojrzał na syna, który stał z głową spuszczoną, milczący.
— Wybierzesz orszak świetny i niezwłocznie wyruszysz w drogę z podarkami...
Mieszko milczał.
— Miłościwy królu — odezwał się widząc brew jego zmarszczoną — do nóg waszych upadnę prosząc, byś mnie uwolnił od tego... Jechać nie mogę...
Zwrócił się popędliwie Bolesław ku niemu z twarzą zaognioną.
— Kiedy ja rozkazuję?..
— Błagam cię...
— Śmiesz mi się opierać?..
— Nie mogę jechać — odezwał się Mieszko — czyń co chcesz ze mną, nie pojadę...
— Mów, dlaczego?
— Łacno to pojąć, macochy nie chcę, abym na Bezpryma nie wyszedł...
Straszne milczenie poprzedziło wybuch straszliwszy jeszcze. W pierwszéj chwili Bolesław rzucić się był niemal gotów na syna, ale się powstrzymał.
— Idź — rzekł — uchodź odemnie!.. jestem w gniewie... krwi własnéj mogę nie oszczędzić... Z oczów mi idź...
Nie mówiąc słowa Mieszko wyszedł, Bolesław pozostawszy sam, czasu potrzebował by ochłonąć.
Od dnia gdy Bezpryma do łaski przypuścił i codzień mu się nakazał pokazywać na dworze, dając mu poczet świetniejszy, mało z nim jednak obcował Bolesław. Widywał go zdala, zawsze z twarzą ponurą i wejrzeniem kosém, stroniącego od siebie. W gniewie na Mieszka Bezpryma przypomniał. Zawołał na komorników i kazał mu natychmiast się stawić przed sobą.
Było to tak nadzwyczajném, iż całe otoczenie króla przerażone zostało, ujrzawszy jak blady odszedł Mieszko i natychmiast po ustąpieniu jego kazano wołać zapomnianego.
Choć znaczniejszą część dnia Bezprym spędzał na łowach i włóczędze po okolicach, tego wieczora znajdował się w domu, gdy Gheza z twarzą rozjaśnioną nadbiegł dać mu znać, żeby natychmiast do króla spieszył, który nań czekał. Komornik z tém przybyły, który pode drzwiami królewskiemi podsłuchał z Mieszkiem rozmowy, szepnął staremu węgrowi, iż Mieszko naraził się ojcu i dlatego Bezpryma wzywano. Wiadomość tę na ucho udzielił mu wierny sługa i królewic odziawszy się prędko pobiegł z postanowieniem mocném korzystania z wypadku.
Gdy podjąwszy zasłonę we drzwiach stanął przed Bolesławem, znalazł go z gniewem i niecierpliwością na twarzy wyrytą. Zmierzył go okiem król.
— Słuchaj — rzekł wprost i nie tłumacząc mu się wcale — wyznaczyłem cię, abyś jechał w poselstwo i przywiózł mi markgrafównę Odę... Biorę ją za żonę. Dam rozkazy, aby ci poczet i podarki ze skarbcu wydzielono. Jedź jak syn królewski i ojcowskiego mienia nie żałuj... Nie wracaj bez dziewki... chcę ją mieć... Rozumiesz?..
Bezprymowi twarz się rozjaśniła.
— Co rozkazujesz, spełnię — odezwał się — kiedy mam ruszyć w drogę?
— Jutro — rzekł król. — Jedź spiesznie, wracaj prędko... Zapomnij, żeś był u mnie w niełasce, zyskasz tém serce moje.
— Miłościwy królu i ojcze — rzekł Bezprym żywo i wesoło — zrobię jako potrafię najlepiéj... Przywiozę markgrafównę...
— Wybieraj się w drogę! — przerwał Bolesław — w drogę!..
Wskazał mu drzwi i Bezprym uradowany wyszedł.
Od pierwszéj rozmowy z ks. Petrkiem widywali się i naradzali często; zrozumiał Bezprym, że poselstwo to dawało mu najlepszą zręczność zetknięcia się z niemcami i zawarcia umowy. Pisarz bolał ciągle, że pewnego nie mógł znaleźć człowieka, coby przewiózł listy jego. Bezprym sam teraz mógł je wziąć z sobą.
Skoczył więc do Ghezy, by mu wydać rozkazy, a sam niepostrzeżony poszedł szukać swojego wspólnika. Nierychło jednak wynaleźć mu się go udało wśród dworzan, między którymi chodził na połów jakichś wiadomości, wedle codziennego swojego zwyczaju.
— Ojcze mój — chwytając go odezwał się Bezprym. — Spotkało mnie raz w życiu szczęście. Zdaje się, że Mieszko odmówił ojcu jechać po markgrafównę Odę. Ja jestem w poselstwie wyznaczony. Jutro jadę.
Ręce z radości załamał Petrek, aż mu kości w stawach chrząsnęły.
— Możeż to być?
— Tak jest.
Wnet oddalili się od ludzi.
— Pisz listy — rzekł Bezprym — ja je powiozę i odprawię.
— Lepszym nad listy wszystkie ty sam jesteś miły panie — wołał ks. pisarz. — Nie mów im wszystkiego, ale daj do zrozumienia wiele, zaskarb sobie przyjaciół, zjednaj ludzi... Moje listy ukryj pilno... o wasz los chodzi... dziś jeszcze mieć je będziecie...
Ledwie tych słów domówił, gdy stary Sieciech i podskarbi króla Domorad Żeleziec przyszli szukając Bezpryma. Niespodziana łaska króla dla niego zdumiewała wszystkich, lecz posłuszni byli. Z nimi miał poseł królewski umówić się o wybór dworzan, konie i przygotowania niezwłoczne do drogi.
Zbliżyli się doń z ciekawością ludzi, co po raz pierwszy stykają się z odepchniętym, oniemiałym i pogardzonym, którego łaska pana nagle podniosła. Ponury i stroniący dotąd od wszystkich Bezprym nagle stał się nowym człowiekiem. Czuł się silnym i duma długo tłumiona odrazu objawiła się w wydanych śmiało rozkazach... Spojrzeli po sobie. Nie ustępował Mieszkowi i stanął przed nimi jak prawy syn królewski, który krew czuje w sobie. Tak łacno mu przychodziło wydawać rozkazy, jak gdyby nigdy nie przestał rozkazywać. Posępna twarz niemal była groźną, rysy przybrały podobieństwo do Bolesława, z jakąś barwą dzikości, któréj król nie miał nigdy. Gniewliwy był i zapamiętały, lecz coś szlachetnego i rycerskiego czuć w nim było nawet w chwilach roznamiętnienia; Bezprym miał w oku chciwość panowania i krwi razem... żądzę zemsty i okrucieństwo. Szczęście czyniło go strasznym.
Stary Sieciech w duszy uląkł się go, ujrzawszy po raz pierwszy rozpowitym z niewoli i przymusowego upokorzenia.
We dworze całym wiadomość o postanowieniu króla najrozmaitsze obudzała uczucia, niepomiernie cieszyli się jedni, rozpaczali niemal drudzy.
Ryksa żona Mieszkowa chodziła blada i milcząca. Przyszłość przewidywała groźną, lecz miała siłę spojrzéć jéj w oczy. Mieszko był przygnębiony, gniewny, a nie wiedział co czynić więcéj. Ufał że ojca przebłaga, i lękał się o siebie.
Niemiecki dwór i słudzy radowali się wielce, Adelheida przyznawała sobie część zasługi i obiecywała wiele od młodéj królowéj. Ks. Petrek pisał zamknięty i cieszył się powodzeniem podziemnéj roboty swojéj. Zdało mu się teraz, że sprawa Bezpryma już napół jest wygraną. Opat chodził zasmucony. Starzy słudzy króla i rycerstwo niewesołe mieli twarze. Młodzież cieszyła się młodéj królowéj, która wesele wnieść na dwór miała. Znali ją tu śmielsi z wejrzeń i szeptów, którym była rada do zbytku, a niejeden wiele sobie po łaskach jéj obiecywał.
Wieczora tego nigdzie nie było spoczynku, szeptano, chodzono, rozmawiano, wybierali się jedni do drogi, drudzy im pomagali.
Na podworcu Bezpryma, zwykle spokojném, gdzie tylko psy i sokoły gospodarowały a odartych garstka służalców, teraz ruch był i wrzawa jak nigdy, kręcili się komornicy i urzędnicy królewscy, znoszono juki i wory, szaty i oręż. Cała wiosenna noc upłynęła bez snu, na przygotowaniach. Bezprym kazał się stawić ludziom, co mu towarzyszyć mieli, sam ich opatrzył, aby wstydu nie miał, zbrakował kilku, rozporządził pochodem i okazał, że rozkazywać potrafi. Gheza chodził, a raczéj biegał jak upojony, dumny, uszczęśliwiony, a ile razy wrócił do królewica, ściskał go za nogi, szepcząc mu do ucha.
— Ty, sokole mój złoty, panować będziesz... nie on... nie ten... ty, tobie przeznaczono królować... a mnie tego doczekać... i umrzeć...
Nie tyle gniew króla co wybór Bezpryma zasmucił Ryksę i królewica. Był to już drugi znak łaski dla niego, obudzający obawę. Żałował nieledwie Mieszko, iż przemódz się nie zdołał, lecz teraz już było zapóźno. Sam on do tego zwycięztwa syna Judyty się przyczynił.
O świcie wszystko było gotowém. Bezpryma nie poznawali ludzie, tak go nowe zmieniły losy.
Ociągał się jeszcze z wyjazdem, bo nocą nadbiegłszy doń ks. pisarz objawił mu myśl, którą pisząc dopiero był uderzony. Dlaczegoby go Bezprym jako tłumacza i pomocnika nie miał z sobą wziąć i u króla prosić o to?..
Posłuszny Bezprym zgodził się i czekał z Bolesławem rozmowy.
W podwórcu czekała już na koniach ustawiona drużyna, doborna, świetna, z ludzi najokazalszych złożona; rżały konie, śmieli się wojacy. Wstał i król chcąc widzieć poczet jadący po narzeczoną, a w przedsieni znalazł opata, który niespokojem jakimś gnany, spieszył do niego.
Zbliżył się właśnie Bezprym do ucałowania ręki ojcowskiéj.
— Gotówem, miłościwy panie — odezwał się — lecz schowany byłem od ludzi daleko, na posła sam niebardzom przydatny, gdybyście mi ks. Petrka raczyli w pomoc dodać, śmielszybym był.
Jeszcze się król nie miał czasu odezwać z odpowiedzią, gdy opat Aron wtrącił.
— Właśnie mi jak prawa ręka jest potrzebny ks. protonotaryusz... Anibym go umiał kim zastąpić. Lecz jeźli miłościwy pan innego duchownego, równie mu pomocnym być mogącego, życzysz, znajdziemy go łatwo.
Król nie miał nic przeciwko temu. Bezprym pochwycony znienacka, nie wiedział jak postąpić.
— Z nieznajomym mi trudniéj będzie — rzekł cicho.
— Każdy usłuży wedle sumienia i obowiązku i będzie na wasze rozkazy — dodał opat.
Tak zamiast tego, który mu miał być pomocą, Bezprym niespodzianie otrzymał stróża i dozorcę, w osobie benedyktyna, którego natychmiast przywołano.
Zdala stojący i wyczekujący już skutku ks. Petrek zmięszał się, gdy mu po chwili znać dał nasadzony Harno, iż zamiast niego inny duchowny towarzyszyć miał Bezprymowi.
Oprócz niego dwu poważnych mężów, zaufanych z rady swéj, Leliwę i Sreniawę, dołączył król do orszaku dla dodania mu okazałości. Ci z sobą osobne brali orszaki. Bezprym zaledwie już miał czas pod jakimś pozorem zbiedz dla zabrania pisma ks. Petrka, który go zaklął, aby dodanemu duchownemu nie zwierzał się i nie zawierzał, i przed swoim orszakiem z niczém się nie wydawał.
Słońce już było podeszło na niebie, gdy wszyscy na konie siadłszy, przeciągnęli przed królem, pokłon mu składając. Orszak był prawdziwie dla panny młodéj dobrany, młódź najpiękniejsza, zbroje najświetniejsze, szaty od złota i barw jasnych, pióropusze u hełmów, błyszczące miecze, tarcze malowane, włócznie kute żelazem. Wodzowie w złotych łańcuchach, pasami sadzonemi przewiązani, czeladź nawet i służba królewska...
Gdy ruszyli z podwórców, gromady stały patrząc, okna pełne głów były i po nad drogą stały ciekawych kupy. Wiedziano już, dokąd i po co jechał Bezprym, który na czele po raz pierwszy jako królewic i wódz występował z powagą i dumą, jakiéj w nim nikt nigdy nie widział.
Stary Gheza wmodlił się do orszaku, trzymając na ręku ulubionego sokoła zakapturzonego.
Szły téż i psy, bo bez tych się w podróży nawet obejść Bezprymowi było trudno i konie powodne i ładowne wozy okryte suknem czerwoném. Dwóch trębaczy towarzyszyło pochodowi. W środku w czarnéj sukni jechał ojciec Wolfram, który miał czas od opata wziąć instrukcyę, aby na każdy krok królewicza był uważnym. Samo żądanie zabrania z sobą ks. Petrka podejrzenie w nim obudziło.
Nie będziemy iść w ślad za dwoma poselstwy, które zdążały do Rzymu po koronę. Jurga wyprawiony z o. Gerbertem był szczęśliwszym. Udało im się przebyć całe niemcy bez wypadku, chociaż kilkakroć zatrzymywani byli. W początku podróży garstka ta przeodziała się tak i przybrała, aby jak najmniéj zwracać oczu na siebie. Zamiast szerokich gościńców, wybierano drożyny niewygodne, puste, lecz od straży i czatów bezpieczniejsze. Klasztory do których zajeżdżali, dostarczały o. Gerbertowi dokładnych skazówek i co lepiéj dawały mu braciszków, znanych w okolicy, którzy się opowiadali jako prowadzący własność klasztorną od opatów miejscowych. Tak od jednego do drugiego, przeprowadzali ich mnisi, a gdy wypadkiem spotkali łakomego a głodnego zdobyczy rycerza czatującego na gościńcu, co naówczas było zwyczajném, bronili się tém, że kościelne prowadzili mienie.
Podróż po Europie w tym wieku w którym na małych oddziałach siedzący wasale świeccy i do duchownych należący, nieustanne z sobą wiedli spory i orężnie występowali w obronie praw i uroszczeń, nie była ani łatwą, ani przyjemną. Nieustannie trzeba się było mieć na pieczy, dzień i noc czuwać i bronić, często opłacać jeszcze aby ujść cało.
Mimo uznawanych praw innych, silniejszego prawo było niemal jedyném; szanowano duchowieństwo ale i ono od przemocy nie było wolném. Cesarstwo miało zwierzchnią władzę, a i tę prawie ciągle popierać siłą było zmuszone. Buntowali się wassale nie tylko przeciwko sobie podnosząc, lecz i przeciw najwyższéj potędze. — Wojna była niemal stanem naturalnym, a pokój wyjątkowym. Synowie walczyli przeciw ojcom, bracia z braćmi, księztwa i królestwa z sobą. — Wyłamywali się podwładni, zagarniali ziemie silniejsi, a w podróży nic nie broniło, chyba szczególne szczęście i nadzwyczajna zręczność. Równie jak niemcy Włochy téż podzielone były, a tu Saraceńskie napady, które energia papieża Benedykta odeprzeć potrafiła ciągłym nabawiały niepokojem...
Zwolna więc i pod ciągłym strachem szła podróż Jurgi z ks. Gerbertem aż do samych wrót wiekuistego grodu. Gdy tu nareście dotarła gromadka owa, skwarnego dnia, wśród wycia wichru, który kurzawą napełniał powietrze, wszyscy padli na kolana z dziękczynną modlitwą, czując, że tylko cudem się dostać mogli do celu podróży.
Była to połowa dopiero wielkiego i trudnego dzieła. W Rzymie papiezkim miał cesarz swoich zwolenników i stróżów, wpływ jego był potężnym. Należało z oględnością wielką przedsiębrać kroki i niewydawać się z sobą i z celem poselstwa, dopóki by drogi przygotowane nie były. Przybyć do Rzymu trudnością było wielką, dopięcie celu niemniejszą, naostatek gdyby się to udało, odwieść poświęconą koronę, o któréj wieść musiała dojść cesarza, stawało się zadaniem ze wszystkich najcięższém.
Czuł to o. Gerbert, lecz wybór jego dowodził jak opat Aron znał ludzi i umiał posługiwać się niemi. W średnim wieku wypróbowany życiem, mnich benedyktyn był żelaznym mężem, na pozór chłodnym jak żelazo, jak ono twardym; ostrym gdy przecinać trzeba było węzły, milczącym i przebiegłym. Przez całą drogę modlił się o. Gerbert, mówił mało, zasępiony jechał, nie uskarżył się nigdy, chociaż i głodu i niewygód nadzwyczajnych doznawać było potrzeba. Jurga wpatrując się w niego, starał się naśladować. Kierował gromadką i w karności ją trzymał. Sam widok nowych zupełnie krajów i ludzi starczył mu, aby opłacić wszystkie podróży ciężary i niebezpieczeństwa.
Z krajów, w których człowiek był stosunkowo młodym przybyszem, wjeżdżając w świat na każdym kroku ruin i obalonéj przeszłości pełny, zdumiewającéj olbrzymiemi dzieły swemi, Jurga się czuł upokorzony dzikością i pustynnością swych pól i lasów.
Mury te, kolumny, obalone sklepienia, sterczące resztki świątyń pozmienianych na kościoły zdały mu się dziełami nie ludzkiéj ręki i ducha, ale zgasłego jakiegoś plemienia istot nadziemskich.
Wszystko tu świadczyło o przeszłości skończonéj, o narodzie wielkim, umarłym, pogrzebionym, który długie musiał żyć wieki, by tyle dokonać.
Rzym w ruinach na poły, na pół w stojących jeszcze budowach wieków chwały i potęgi, przybylcowi z kraju drzewa i szałasów, snem się wydawał jakimś niezrozumiałym, niepojętym.
O. Gerbert pomodliwszy się u wjazdu do bramy miejskiéj, opowiedział się tu, jako mnich benedyktyn przybywający w sprawach zakonu. Nie zwracając oczów na siebie przesunęli się za Tybr do benedyktyńskiego klasztoru. Tu byli bezpieczni. Listy i świadectwa dawały im opiekę. Gdy furta otwarła się dla nich i zawarła za niemi o. Gerbert odetchnął raz pierwszy swobodniéj i wprost poszedł do otwartego kościoła, powtórnie dzięki złożyć Bogu. Orszak jego umieszczono zaraz w gospodzie dla obcych przeznaczonéj, która osobno od klauzury u wrót była urządzoną. Jurga tak ciekaw był, zdumiony i przejęty, tak rad, że straszna podróż skończoną została szczęśliwie, iż spoczynku nie potrzebował. Ulice które przebywali rojące się świetnemi orszakami, wśród których piękne niewiasty, bogato poprzybierane, otoczone dworami strojnemi przesuwały się z dziwną swobodą i zalotnością spoglądając na tłumy; duchowni z pocztami zbrojnemi, sami téż nie bez oręża; panowie w jasnych szatach i świecących na piersiach pancerzach, sam lud tak odmienny od tego, do jakiego był nawykł Jurga nęciły ciekawość podróżnego.
Na zatybrzu, około klasztoru wprawdzie dosyć było cicho, a mury do koła nic widzieć nie dozwalały, lecz to, co przejazdem dostrzegli, twierdza owa okrągła basztami otoczona, wysokie grodu mury okólne najeżone wieżami, sterczące jak olbrzymich drzew pnie, marmurowe kolumny, gmachy rozległe, przesuwały się jeszcze przed oczyma zdumionego.
Pan tego grodu, ojciec całego chrześciaństwa, wydał mu się najpotężniejszém świata mocarzem. Rozdawał korony, obdarzał królestwy — słał rozkazy gdziekolwiek dolatywało ludzkie słowo. — Wszystko co dotąd widział Jurga w życiu swém i podróży, obok tego wydało mu się drobném i małem. Sam cesarz w oczach jego mniejszym się okazał, gdy nań ztąd spoglądał.
O. Gerbert zniknął mu zupełnie dnia pierwszego. Nazajutrz znaleziono słowiańskiego rodu braciszka, który z Jurgą mógł się rozmówić, kazano mu się odziać tak, aby oczów na siebie nie ściągał i dozwolono mu pójść po mieście, którego widoku był ciekawym.
O. Gerbert chodził tymczasem około wielkiego dzieła, które przygotować było potrzeba. Dary we złocie jakie przywieźli z sobą ułatwiały nieco zadanie, bo skarb wojną z Saracenami był wyczerpany, lecz wkrótce dowiedział się wysłaniec opata, iż o żądaniu Bolesława wcześnie dano znać do Rzymu, a cesarz się sprzeciwił posłaniu korony. Oprócz tego rościł papież prawa do kraju Polan, szczególniéj Gniezna, które z sąsiedniemi ziemiami, Oda żona Mieszkowa zapisała darem apostolskiéj stolicy. Bolesław trzymał więc tę własność prawem oręża tylko, dziedzictwa i rozporządzania polany dopominano się tutaj.
Przewidując to Bolesław król, polecił zapewnić w Rzymie, iż będzie się uznawał lennikiem i chętnie grosz do świętego Piotra skarbony składał rocznie, chociaż Oda ofiarowała to, czego nie miała i czém rozporządzać nie mogła.
Sam nie ważąc się na wyjednywanie u papieża Benedykta żądanéj korony, o. Gerbert, posłał innych na zwiady. Powoli toczyły się same rozprawy o środkach jakich użyć było potrzeba, aby dostąpić celu.
Jurga tymczasem patrzał, uczył się, dziwował, modlił, a braciszek dodany mu, karmił go owym tysiącem legend, które tu do murów przyrosły, powsiąkały w ziemię, w powietrzu unosić się zdają. Kilkanaście dni spłynęło, a nic jeszcze nie uczyniono.
O. Gerbert milczał i nie tłumaczył się nawet ze zwłoki.
Jednego dnia, gdy dla nieznośnego skwaru, w ciemnéj izbie na matach we dnie spoczywał Jurga i zdrzemnął się znużony, szelest jakiś posłyszawszy nad sobą otworzył oczy, a zdało mu się, że śpi jeszcze, gdy ujrzał tuż stojącego Andruszkę, który otworzywszy ręce, czekał na uścisk braterski. Jurga się porwał i dwaj bracia, nim słowo do siebie wyrzec mogli, powitali się pocałunkiem. Młodszy oczom swym nie wierzył prawie, bo się takiego szczęścia nie spodziewał.
W istocie było to nadzwyczajnym trafem, iż drugiemu wysłańcowi, przebrać się udało temi samemi tory i drogami, w ślad za pierwszym... O. Gerbert i Bernard nabrali oba otuchy, gdyż podwójne dary dawały im możność tém skuteczniejszego działania. Z Andruszką przybyła więcéj niż nadzieja, niemal pewność pozyskania korony dla króla.
Zaraz nazajutrz wiedzieli o tém bracia, a opowiadając sobie o podróży i jéj niebezpieczeństwach naradzali się wcześnie o powrocie.
Na ów czas Jurga, który był umysłu żywszego, wpadł na tę myśl szczęśliwą, ażeby z powrotem rozdzielić się i oprócz namaszczonéj korony, drugą wieźć podobną fałszywą, aby nią niemców czatujących na tę zdobycz oszukać. Ta mniemana korona dla większéj pewności pójść miała przodem tak, ażeby wpadła w ręce cesarskiéj straży, która zadowolniona zdobyczą, jużby na przewiezienie prawdziwéj nie zwracała tak pilnéj baczności.
Nazajutrz opowiedziano o tém o. Gerbertowi, który uśmiechnął się i zdumiał, a że miał obok siebie drugiego brata, odezwał się doń po łacinie.
— Zważcie jaka u narodów dzikich wrodzona jest przebiegłość. Oto żaden z nas nie wpadł na tak wyborny środek zabezpieczenia namaszczonego daru Ojca świętego.
Pochwaliwszy wielce Jurgi pomysł szczęśliwy, o. Gerbert, który już przed przybyciem Bernarda rozpoczął umowy, ciągnął je daléj teraz, podwoiwszy ofiarę. Nalegał on na to, że Bolesław był w rzeczywistém posiadaniu państwa tak rozległego i potężnego, że je w jedności z kościołem koniecznie należało utrzymać, a to najłatwiéj można było utwierdzić ofiarą namaszczonéj korony, która wierną i kościołowi i cesarstwu zostać miała.
Przeciągały się jednak owe umowy, którym na drodze stawali Henrykowi cesarzowi posłuszni w otoczeniu papiezkiém. Naostatek ujęty wymownemi prośby i zaręczeniami o. Gerberta, Papież Benedykt przyrzekł koronę, którą sam miał u grobu książęcia apostołów pobłogosławić. Nie trzeba było wytwornéj sprawować, której robota wiele by czasu zabrała. Złoty obręcz, kilką kamieniami oszlifowanemi nasadzony, wystarczał.
Błogosławieństwo dawało mu wartość całą, a im łatwiejszą była do ukrycia korona, tém mniéj na niebezpieczeństwo narażoną. Inną podobną na prędce ukuć kazano, którą przodem i nie zbyt się wystrzegając, wieźć się ofiarował mężny Andruszka. Wiedział on i towarzyszący mu Benedyktyn, że zatrzymani i do więzienia może wtrąceni zostaną, lecz oba dobrowolnie chcieli tą ofiarą okupić bezpieczne przybycie poświęconego wieńca do Poznania.
Wielki to był dzień dla gromadki polskich wysłańców, gdy im oznajmiono, że się mogą znajdować w krypcie u grobu Piotrowego, aby być świadkami obrzędu. Tu oni mieli po raz pierwszy oglądać poważne, męzkie a rycerskie niemal oblicze Benedykta, który pod skromną suknią duchowną, zachował w sobie coś z charakteru rodu wojowniczego i pańskiego hrabiów tuskulańskich.
Widać w nim było władzcę, a króla razem i głowę kościoła, surowego sędziego i stróża obyczajów duchowieństwa, które poprawy i karności potrzebowało.
Dostatki w jakie opływały klasztory i biskupstwa, ziemskie ich posiadłości rozległe, stosunki blizkie z rycerstwem rozwiązłem, nadwerężyły obyczaje. Papież je do nauki chrystusowéj i pierwotnéj czystości zwrócić usiłował.
Przy mszy świętéj leżała korona na ołtarzu, dotykając relikwij apostołów, poświęcił ją sam Ojciec święty i po uroczystym obrzędzie, wraz z listem oddał posłom, którzy w imieniu króla podległość stolicy apostolskiéj zaręczyli. Tegoż dnia, nim się ruszyli posłowie z Rzymu, już goniec potajemny wyprzedzał ich na apijskim gościńcu, biegnąc zapowiedzieć podróżnych, których wraz z koroną pochwycić miano nieochybnie.
W klasztorze naradzano się dnia tego i nazajutrz jawnie, w oczach mnogich świadków ruszył ze znaczniejszym pocztem Andruszka z ojcem Romualdem, wioząc fałszywą koronę.
Dopiero w dni kilka potém potajemnie wyjechać miał o. Gerbert z Jurgą, ukryty wioząc ów obręcz poświęcony, który przeznaczonym był do uwieńczenia skroni królewskich. Wszystko się stało jak obmyślano.
Pierwszy poczet przebył Włochy bezpiecznie, lecz śledzony i miany na oku. Jechali w tropy za nim wysłańcy, którzy go u granicy niemiec wskazać mieli i dać pochwycić. O. Romuald umyślnie prawie nieostrożnym był i stawał w miejscach, gdzie mógł być postrzeżonym, nie tając się z tém, że z Polski jechał od króla w poselstwie, choć niby zamilczał, co ono miało na celu.
Na drugim noclegu niemieckim znaleźli się posłowie otoczonemi w gospodzie przez tak liczną gromadę zbrojnych, iż o oporze ani myśleć było można.
Z urąganiem i przechwałkami pochwycono ich, niby usiłujących tłumaczyć, zaprowadzono do najbliższego zameczku i gdy zaczęto przetrząsać juki, z radością nadzwyczajną znaleziono koronę. Natychmiast wysłano gońców z oznajmieniem, iż zdobycz się w ręce cesarskie dostała. Radość była niezmierna i tryumf wielki. Szukano listów papiezkich, rozparając suknie, trzęsąc wszystko napróżno, nie umiano ich znaleźć, a naglony o. Romuald przyznał, że w obawie pochwycenia zniszczone zostały w pierwszéj chwili.
Gdy się to działo na głównym gościńcu, z bacznością nadzwyczajną od klasztoru do klasztoru przemykali się o. Gerbert i Jurga. Wioząc tak drogi klejnot musieli nadzwyczajnemi otaczać się ostrożnościami. Najgorsze dni do podróży, słoty i wichry były im najpożądańsze, przekradali się nocami i rankami po niedostępnych ścieżynach i manowcach. Podróż téż trwała długo. Jurga czuwał prawie, nie kładąc się na spoczynek, chyba gdy do którego z klasztorów przybyli, gdzie zupełnego pewni byli bezpieczeństwa.
Przez niemieckie kraje jadąc, podwajano czujność, choć pochwycenie pierwszéj korony uspokoiło zupełnie cesarskich, a wieść o tém już się była wszędzie rozeszła. Gdy na ostatek po tylu napróżnych krążeniach, dnia jednego ujrzeli rzekę, którą im jako Łabę ukazano, radość niezmierna odmalowała się na twarzach wszystkich. Przeprawili się przez nią pochmurnego ranka jesieni a czeladź towarzysząca im, już tu była jak w domu. Przyspieszono więc koniom biegu.
Jurga chcąc królowi prędszą sprawić radość, najzręczniejszego z pachołków wyprawił przodem nocą i dniem do Poznania. Tu niepokój był wielki. Wprawdzie opat Aron przez benedyktynów miał wiadomość o przybyciu Jurgi do Rzymu, lecz po tém nic już o obu wyprawach słychać nie było. Król niecierpliwił się i narzekał, były dnie zwątpienia i gniewu.
Gdy Andruszkę z o. Romualdem pochwycono, rozgłos był tak wielki i radość taka, że się wnet wiadomość rozeszła daleko i doszła do Trzemeszna naprzód, nareszcie do Poznania.
Tu nie wiedziano wcale o podstępie, którego Jurga był sprawcą. Opat był w smutku wielkim. Nie ośmielił się natychmiast o tém Bolesławowi zwiastować. Zwlekał. Nie można jednak było długo ukryć nieszczęśliwéj wieści. Ks. Petrek, który ją miał pierwszy, chodził z nią, pozornie zasmucony, dzieląc się ze wszystkiemi, aby doszła do uszu króla.
Już naówczas piękna Oda, którą Bezprymowi z chęcią wydano, przybyła do Poznania i niezwłocznie małżeństwo pobłogosławione zostało. Zjechało się na wesele tłumnie rycerstwo domowe i niemieckie, król hojnie przyjmował i zdawał się wesół a szczęśliwy.
Od pierwszego dnia, nowa pani nowe tchnęła w dwór życie, nową wesołością ożywiła trochę spoważniałych towarzyszów króla. On sam musiał się powodować niewieście, która z zuchwalstwem nadzwyczajném, nie obawiając się groźnego pana, rządziła nim samowładnie. O dziwo! Król dawał się prowadzić posłuszny, wpatrując się w piękne oczy i zdał zapominać o wszystkich swych troskach, gdy mu Oda szczebiotała.
Mieszko i Ryksa nie mogąc się ani oddalić, ni wyłączyć, stali na uboczu.
Oda lekceważyła mężowską synowę, nie dbając, że jątrzy cesarskiéj krwi panią, a Bezprymowi nad Mieszkiem dawała w łaskach swych pierwszeństwo. On był jéj najmilszym sługą. Król téż nabrał trochę serca do Bezpryma i więcéj teraz upatrując w nim zdolności, obiecywał mu téż na przyszłość świetniejsze stanowisko.
Na pozór nie było nic odmienionego gwałtownie, przecież jednéj niewiasty przybycie zmięszało dawny porządek, wwiodło jakiś zamęt, napełniło niemal strachem dawne sługi.
Pytano się siebie cicho, co będzie z tego panowania niemki zalotnéj, nad królem chwilowo zaślepionym. Nikt się jednak nie ośmielał rzec słowa. Opat milczał i stronił nieco od dworu. — I na to Bolesław uważać się nie zdawał.
Były to pierwsze dnie roznamiętnienia krewkiego pana, całe oddane niewieście, która umiała oderwać go od wszystkiego i zawojować dla siebie.
Z tego czaru i upojenia nie wyszedł król Bolesław, aż gdy jednego wieczora, Zyg nie przyniósł mu korony skręconéj ze słomy i nie położył jéj u nóg jego. Karzeł był głupawy, iż się na żart taki ważył.
— Miłościwy panie — rzekł śmiejąc się — trzeba będzie słomianą się kontentować, bo złotą cesarscy porwali.
Bolesław nie rychło go zrozumiał, a znaczenie słów pojąwszy chciał go kazać wyrzucić precz i osmagać. Zyg do nóg mu upadł, wyznając, że w całym dworze mówiono o tém.
Burza powstała sroga. Chciała Oda króla uśmierzać, odepchnął ją po raz pierwszy wejrzawszy na nią tak, że pobladła i cofnęła się przelękła.
Na wołanie pańskie, które grzmiało jak burza rozhukana, zadrżało co żyło, biegło wołane co zasłyszało tylko. Skupili się wszyscy, król patrzał po twarzach i mówić nie mógł z gniewu.
Sieciechowi wskazał Zyga, aby go wnet pochwycono, pytał głosem drżącym i zachodzącym się, kto mówił o pochwyconéj koronie, kto i zkąd słyszał o niéj. Zyg strwożony ks. Petrka imię wybełkotał. Kazano natychmiast go przywieść.
Dwóch komorników wnet go niemal gwałtem przyciągnęło przed króla, wystraszonego, bez duszy. Zagrzmiał nad nim głos, zkąd i od kogo słyszał o tém...
Pisarz umiał powiedzieć tylko, że w całym dworze było to wiadomem, że koronę wiezioną cesarscy na granicy schwycili.
Słano wnet po opata, który idąc, dowiedział się o królewskim gniewie, lecz nie uląkłszy się go, spokojnie i bez najmniejszego przybył pośpiechu, król miał czas nieco ochłonąć, a ujrzawszy wypogodzone, zimne, poważne, surowe oblicze idącego naprzeciw sobie, zawstydził się téj gorącości z jaką wybuchnął.
Czekał aż się Aron przybliżył.
— Ojcze, prawda li to? — zawołał — wszyscy aż do najnędzniejszego błazna wiedzą tu o tém o czém ja niewiem nic?
— Wieści chodzą o tém, lecz pewności nie ma, dla tego płochych pogłosek do uszu twych podawać nie było potrzeby.
Ks. Petrek, któremu szło o to, aby się dobrze uwiadomionym okazał i nie został zatarty, przerwał kłaniając się opatowi, iż z cesarstwa przybywający od Marchyi pogranicznych, jednozgodnie to poświadczali, iż w górach, pobliżu włoskich granic koronę i posłów schwycono, a radość ztąd była wielka.
Pisarz, który potajemne miał posłanie, a do niego przyznawać się nie chciał, mógł zaręczyć iż wieść fałszywą nie była. Wiedział nawet w którym hrabstwie i miasteczku posłowie schwyceni zostali. Opat wolał króla w niepewności trzymać.
Napróżno po tém obrażona Oda tem, że poślednie zajęła miejsce na chwilę, starała się Bolesława pociągnąć i rozerwać. Król nie spojrzawszy nawet na nią, z opatem poszedł na osobność. Zmieniony był i gniewny, chciał natychmiast trzecie już poselstwo wysyłać.
Dał mu wszystko wypowiedzieć Aron, słuchał cierpliwie i znowu wielkim swym spokojem nieco rozgorączkowanego upamiętał. Gniew gdy nie zarazi sobą tych, wśród których wybucha, musi zawsze przygasnąć i w sobie zawarty trawić się powoli.
Ochłódł Bolesław nieco.
Opata zdaniem było, aby nie poczynać nic, dopóki by wieści nie nadeszły pewne i ostateczne. Wszak ci jedne posły pochwycone być mogły, a drugie wrócić szczęśliwie.
Jakkolwiek mała była nadzieja, Bolesław dał się tém ukołysać. W sprawach nie wojennych nawykł był ufać opatowi, którego rozum i baczność nie zawiodły go nigdy.
Pozostał jednak król posępnym i zachmurzonym i Oda postrzegła po raz pierwszy, iż władza jéj nad nim nie była tak potężną, by wszystko inne stłumiła.
Szła dotąd przebojem i zuchwalstwem, z którém się jej szczęściło, teraz musiała użyć innych niewieścich sztuk, łzów, smutku i przypochlebiania, pokory i czułości. Nie kosztowało ją zmieniać się, choć nawykła być śmiałą, pokonywać się musiała stając pokorną. Dla króla te kameleońskie zmiany coraz nowy wdzięk jéj nadawały.
Miłość w młodości mówią, opanowuje i zaślepia człowieka, lecz w latach późniejszych, gdy się życie wymyka, gdy ostatkami goni, niebezpieczniejszą jest jeszcze, bo z niéj ostygnąć nie można.
Oda traciła moc swą i odzyskiwała ją wprędce a z tych walk wychodziła coraz silniejszą. W sercu jéj nie było nic, oprócz żądzy panowania i pragnienia życia. Oczyma rzucała po dworze całym, jakby wszystkich zakuć potrzebowała w te więzy, w których król chodził. Ks. Petrek był jéj powiernikiem i ulubieńcem, dodało mu to siły i pewności siebie. Opat widział wszystko i cierpiał, niespuszczając go z oka. Uszły tylko baczności jego stosunki z Bezprymem i umowy, które w cichości już aż do cesarskiego ucha siągnęły. Cesarz zgodził się na żądania królewicza — obiecywał mu królestwo, pomoc orężną, poparcie przeciw Mieszkowi z warunkiem poddania się cesarstwu.
Na Bezpryma twarzy czytać było można zmianę, lecz przypisywano ją przypuszczeniu do łask ojca i odepchnięciu Mieszka.
Ryksa z dumą rodowi swemu właściwą znosiła upokorzenie swoje i męża, nie narzucając się i nie chcąc żebrać przejednania. Ona także może w duszy rachowała na to cesarstwo, z którego panującemi łączyła ją krew. Nie trwożył ją Bezprym, nie obawiała się Ody nawet, czując się tu niejako ogłoszoną następcy Bolesława żoną.
Mieszko był nim uznanym. Dumna pani nie przypuszczała zmiany i trzymała się na uboczu. Oczy wszystkich zwrócone były na króla i jego rodzinę, radował się w duszy jeden ks. Petrek widząc zamęt, nienawiść, walkę, która groziła przyszłości.
Wszystko co gotowało ruinę, pożądaném dlań było, co ją przyspieszyć mogło, do tego ręki przykładał.
Posłuszny opatowi, król pozostał w oczekiwaniu niecierpliwém, rozjątrzonym, do gniewu skłonnym. Oda teraz napróżno usiłowała pierwszych dni zapomnienie na wszystko powrócić. Niekiedy Bolesław odprawiał ją do krosien i kądzieli. Szła z ustami zagryzionemi, zamiast do swojéj izby, pomiędzy młódź rycerską, i drażniła króla strojąc śmiechy, które uszu jego dolatywały.
Dnie płynęły chmurami i jasnemi promieniami przeplatane. U stołu król się ożywiał, ale noc przynosiła z sobą troskę i sny rodziły niepokoje.
Jednego dnia opat, który oko miał baczne na wszystko, a pamięć niezmierną, idąc z tumu na dworzec, spostrzegł na koniu zmęczonym wbiegającego w podwórze pachołka, którego twarz zdała mu się podobną do jednego z tych, co z Jurgą wyprawieni zostali. Wstrzymał się i skinął. Skoczył jezdny z konia i podbiegł ku niemu.
Opat go poznał.
— Co wieziesz? — spytał.
— Wieść dobrą, ojcze przewielebny. O dwa dni lub półtora za mną ciągną o. Gerbert z Jaksą i koronę wiozą.
Zdumiał się radośnie Aron.
— Bogu niech będą dzięki, lecz tu wieść się rozeszła.
Chłopak się rozśmiał.
— A! tak — zawołał — Andruszka Jaksa z księdzem wieźli umyślnie fałszywą koronę i dali ją w ręce cesarskim. Poświęcona jest już na naszéj ziemi.
Opat się nieco zamyślił. — Nie mów o tém, aż ci ja usta rozwiążę. Gdy cię spytają, powiedz że wracacie próżno.
Skłonił się posłany i uszedł ku stajniom a Aron do króla podążył.
Topiąc niepokój w kubku i rozmowie, Bolesław siedział otoczony radą swoją i rycerstwem. Dnia tego miał zrana do odsądzenia spraw wiele, do pogodzenia spory zajadłe — znużony był karaniem winnych i jednaniem zwaśnionych. Niektórzy z nich stali jeszcze, bo Bolesław wyrok umyślnie odroczył, aby ich przywieść do upamiętania i zgody. Starzy wodzowie przypominali wyprawy swoje. Król słuchał rad i uśmiechał się czasem. Gdy opat wszedł z tą twarzą na której nigdy nic nie można było odgadnąć, zawsze jedną i poważną, król się obrócił ku niemu.
Przyjście jego zwiastowało zawsze ważną sprawę. Powstali wodzowie witając go, uchylił król głowę, pierwsze mu uczyniono miejsce. Aron stał.
— Przynosicie mi co, mój przewielebny — odezwał się Bolesław — lub macie żądanie jakie do mnie? Wam zawsze i przedewszystkiemi należy pierwszeństwo.
— Dziś mi ono należy w istocie — rzekł Aron — bo przynoszę wam, miłościwy panie to, czegoście najmocniéj pożądali — koronę!
Oczy Bolesława zajaśniały — powstał poruszony cały, wszyscy się skupili ciekawi.
— Objawienie mieliście? — spytał.
— Przybył posłaniec od o. Gerberta, są o półtora dnia drogi.
— Więc niegodziwem kłamstwem było, na utrapienie moje zmyśloném, że ją pochwycono! Ukarać należy winnych.
— Nie winien nikt — odezwał się opat — koronę pochwycono i korona stanie tu jutro. Dano cesarskim tę, która poświęconą nie była, na łup, aby się uspokoili — namaszczona przybywa.
Na wszystkich twarzach odmalowała się radość, król podniósł ręce do góry. — Nie ma — zawołał przejęty, czego bym nie uczynił dla tego, co tak przebiegle i rozumnie postąpić umiał!
Gwar się stał taki w izbie, a za nim poszły okrzyki tak głośne, iż po całym dworcu rozeszła się ta radość, któréj przyczyny nie wiedziano jeszcze. Zbiegali się ludzie, podpatrując i podsłuchując. Król po namyśle wprost kroki skierował ku kościołowi.
Szedł za nim Aron, szli panowie radni, ciągnął dwór, wlokła się ciżba. Kazano w dzwon uderzyć. Na grodzie mało kto wiedział, za co dziękczynne odprawiać miano modły, lecz biegli kto żył i cisnęli się do tumu.
Przed wielkim ołtarzem u grobu ojca stanął Bolesław, jakby z duchem jego dzielić się chciał radością swoją.
Aron pospieszył do zakrystyi, aby z pocztem całego katedralnego duchowieństwa wynijść zaraz przed oświetlony ołtarz i zanucić hymn dziękczynny.
Ks. Petrek siedział w celi nad pargaminem, gdy Harno wpadł doń wołając, że korona z Rzymu przybywała i że król z całym dworem w tumie już za nią Bogu dziękował.
Upewniony o pochwyceniu jéj ks. Petrek — osłupiał. Niepojętém to było dla niego. Tryumf którym się pocieszał, obracał się niepojętym sposobem w upokorzenie.
— Kłamiesz niezdaro! — krzyknął. — Jak zawsze nierozumnem jesteś stworzeniem chwytającém na opak słowa.
W tem dzwon coraz wyraźniéj posłyszał bijący na tumie, chwycił na siebie płaszcz i wybiegł. Dokąd? nie wiedział sam.
Niewiasty i królowa nie wiedziały o niczem jeszcze, Mieszko, Ryksa, Bezprym i ich dwory, posłyszawszy okrzyki, słysząc bijący dzwon, wybiegli we drzwi, słali ludzi. Nie wszyscy wytłumaczyć umieli co się stało, rozmaite obiegały wieści, wiedzieli tylko wszyscy, iż król z dworem na radosne jakieś do tumu pospieszył podziękowanie Bogu.
Ks. Petrek z twarzą wybladłą i zmienioną, pierwszy przyniósł wiadomość, któréj nie wierzył, i chciał jéj zaprzeczać.
Lecz tuż nadeszli od tumu inni, co ją potwierdzali. Ks. pisarz gniewał się i burzył, kłamstwem zowiąc i zwodnictwem co głoszono. Nieśmiał się z tém wydawać, iż miał najpewniejsze doniesienia, burzyło go to, iż im zaprzeczać śmiano. Zbiegł więc wprost do zakrystyi tumu i tam stanął oczekując na opata. Musiał przybrać twarz wesołą, choć się w nim zbierały gniewy i kipiała nienawiść.
Gdy po skończonym hymnie, opat się ukazał w progu i ujrzał ks. Petrka, podszedł jak stał w kapie i infule ku niemu.
— Ciesz się mój ojcze — rzekł — król dostąpił wreście czego pragnął, poświęconéj przez papieża korony. Wielkiego rozumu posłowie nasi, umyślnie koronę nie poświęconą dali w ręce cesarskim, którzy ją zabrali, aby bezpieczniéj panu namaszczoną przywieźli.
Ks. Petrek któryby był klął, gdyby mógł, zbladł i skłonił głowę.
— Chwała ludziom rozumnym i przebiegłym! odparł cicho. — Radość mamy wielką!
Rzekłszy to a lękając się, aby po nim niepoznano, iż utrapionym był wielce, natychmiast wymknął się z pośrodka duchownych.
Nigdy może nie czuł się tak przybitym, tak upokorzonym jak w téj chwili.
— O lisy chytre! o węże złośliwe — mówił powracając zwolna do celi — o złodzieje zręczni... symonjacy przeklęci!.. Potrafiliście więc papieża oplątać, cesarza oszukać, straże uśpić — i postawiliście na swoim... Cieszcie się i śpiewajcie, radujcie i wynoście rozumy wasze! nie ujdziecie mściwéj ręki cesarskiéj i kary Bożéj. Runie, rozsypie się, zniszczeje, w pył i proch obróci się dzieło wasze! Tryumfujcie! krótkie będą tryumfy!
I śmiał się sam do siebie gorzko, dziko, złośliwie, a rzucając oczyma po podworcu, wśród którego rozlegały się okrzyki witające króla, co rychléj pośpieszył zamknąć się w swojej celi, gdzie go ta nienawistna wrzawa niedochodziła.
Radość przepełniająca serce królewskie płynęła z niego na wszystkich; powołał do siebie Mieszka, który się trzymał na uboczu, kazał przyjść Bezprymowi i obdarzył go, aby na dzień uroczysty wspaniale mógł wystąpić, uśmiechnął się synowéj, Odzie ogłosił, że będzie królową na równi z innemi, nadał opatowi ziemię i lasy, Jaksom majętności kazał wykupić... sypał wkoło siebie dobrodziejstwy. Był szczęśliwym.
To błogosławieństwo, którego potrzebował dla dzieła życia całego, miało je utwierdzić na wieki.
W dniu gdy korona upragniona nadejść miała, wysłano poczty naprzeciw posłom co ją wieźli, aby z wspaniałością należną wprowadzoną została i złożoną na ołtarzu, dopókiby do Gniezna nie była przewiezioną, gdzie koronacya odbyć się miała z uroczystością wielką, przy napływie wszystkich panów, wodzów, władyków i rycerstwa, których gońcy powołać mieli z kraju całego i najdalszych jego granic.
Rozesłano ich wcześnie naznaczając dzień dosyć odległy, aby wszyscy czas przybyć mieli.
Gdy w Poznaniu taka panowała radość, w Magdeburgu i na dworze cesarskim dowiedziano się z zeznań o. Romualda, iż korona oddana w ręce czatujących na nią wcale nie była tą, jaką papież Benedykt poświęcił.
Wyczekawszy nieco, posłany benedyktyn oznajmił to i oświadczył, iż gotów jest stwierdzić przysięgą. Sama obojętność jego a szyderskie prześmiewanie się Andruszki dowodziły zresztą, iż tak być musiało. Od granic téż wysłani na zwiady przybyli z oznajmieniem, że poświęcona korona, mimo wszystkich zabiegów, była w Poznaniu, a uroczysta koronacya odbyć się miała w Gnieznie.
Niepodobieństwem jest opisać wściekłość, jaka opanowała arcybiskupa i nieprzyjaciół Bolesława, gdy się o tém przekonali, iż mimo nich osiągnął czego pragnął.
Nie szczędzono Bolesławowi tych nazwisk, jakich mówiąc o nim użyli kronikarze niemieccy. Teraz więcéj niż kiedykolwiek był on dla nich lisem chytrym, wężem wykrętnym, oszustem złośliwym... Wzrosła złość i chęć zemsty przeciwko niemu, jak niegdyś opat Aron przepowiadał.
Tém się pocieszali cesarscy, iż mieli na samym dworze wroga, tych na których rachować mogli. U boku Henryka i pod jego opieką byli synowie Mieszka i Ody starszéj: Ryksa niemka, Oda markgrafówna, Bezprym, który szukał zawczasu opieki cesarza; były to narzędzia, których sobie w dogodnéj porze użyć obiecywano. Bolesław jeszcze im był strasznym, ale potomstwo jego mieli w ręku.
Czekali i czyhali.
Tymczasem mszczono się na niewinnych, trzymając w srogiém więzieniu Andruszkę i o. Romualda. Dano ich do odludnego zameczku w górach, pod klucz stróża, który już niejednego cesarzowi nienawistnego winowajcę zamorzył w lochu. Napróżno opat Aron usiłował przez zakonników św. Benedykta wstawiać się za nimi. Król téż obstawał przy tém mocno, aby jakimkolwiekbądź środkiem tych, co dla niego cierpieli, oswobodzić. Naznaczono okup wielki. Tenby téż może nie został przyjęty, lub w ostatku trupyby zań tylko wydano, gdyby nie znaleziono w sąsiedztwie na lichym burgu siedzącego barona, który ofiarował się za opłatą na gródek wpaść, gdzie załoga była słabą i więźniów dobyć siłą.
Stało się jak przyrzekł. Nocą naszedł z kupą ludzi niespodzianie chciwy okupu obrońca na gródek, którego nie pilnowano wcale, schwytał dozorców, zagroził im śmiercią, do więzienia wprowadzić się kazał i odbił nietylko tych dwu, ale i innych, którzy w lochach gnili.
Ci rozpierzchli się w górach, a rycerz uprowadził Andruszkę i benedyktyna, którym bezpieczną wskazano drogę i opatrzono na nią.
Nim w Gnieznie nastąpiła koronacya króla, już i tych dwu straconych wróciło do Poznania. Lecz obu ich trudno prawie poznać było, tak straszliwie niewola się znęcała nad nimi. Wybledli, schorzali, zgłodniali, zmęczeni, wyschli, potrzebowali dłuższego spoczynku, by odzyskać siły. Jurga od chwili przybycia nie odstępował brata, a król obu ich obsypawszy łaskami, ojcowską troskliwością otaczał. Oba naówczas pokłonili się panu prosząc, aby im dozwolił spocząć na ojcowiźnie.
Choć niechętnie puszczał ich Bolesław od swojego boku, choć ociągał zrazu zezwolenie, w ostatku zgodził się, aby jechali do domu.
Dowiedziawszy się o tém pozdrowiał Andruszka wnet i uczuł, że na koń siąść może. Jurga, któremu z Sieciechówną król sam obiecał sprawić wesele, szczęśliwy jechał gniazdo wyściełać.
Wiedzieli już, iż Bolesław majętności im wykupił, ale z cudzych rąk wyrwane, w jakim stanie odebrać mieli! Nadeszła była zima, przypominająca ową smutną, która dla nich tylu nieszczęść była przyczyną... Tak samo znowu ziemia była całunem okryta, ogołocone z liści drzewa, lodem zasłane rzeki i jeziora; wracali drogą tą pamiętną, którą ich królewski wysłaniec pod strażą na sąd prowadził. Wszystkie te wspomnienia, choć się niemi truć nie chcąc, nic o nich nie mówili, przychodziły im na myśl mimowolnie, a w miarę jak się do pustki zbliżali, smutnieli oba i jakaś ogarniała ich obawa.
Rycerskie ich serca miękły pod wrażeniem, które jako niemęzkie wyrzucali sobie, chociaż mu ulegali.
Jechali w małym orszaku czeladzi, choć opatrzeni we wszystko, lecz nie tak świetnie i butno, jak niegdyś tu z kijowskiéj powracali wyprawy.
Andruszce na myśl téż przychodziła nieszczęśliwa owa niewolnica grecka, którą ostatniego dnia przed przybyciem do Poznania w lesie zbłąkaną stracili i słychać o niéj nie było. Po powrocie z Rzymu mówiono im wprawdzie na dworze, iż się tam Antonia ukazała była, ale wkrótce potém znikła. Andruszka litował się nad jéj losem.
Ostatniego dnia podróży, gdy się już do Jaksowych borów zbliżali, gołoledź się wzięła wielka, która jazdę utrudniała. Konie się ślizgały tak i padały, iż wpośród drogi musieli stanąć szukając kowala, coby im zaostrzył podkowy. Rzecz to pod owe czasy nie była tak łatwa. We dworach tylko i miasteczkach znajdowali się ci, wysoko naówczas cenieni kunstmistrze, którzy z żelazem rady sobie dawać umieli. Znając dobrze drogę wiedzieli gdzie się udać, dla okucia koni na ostro, ale zmarudzili wiele czasu i co mieli stanąć przed wieczorem w starym dworze, ściągnęli do nocy.
Słońce już dawno było zaszło i gwiazdy się pokazały na niebie czystém, które ostry mróz obiecywało, gdy z lasów wynurzywszy się na szeroką polanę gródek otaczającą, z bijącém sercem ujrzeli go zdaleka. Zdumieli się mocno, zamiast ciemnéj pustki widząc światło we dworze i dymy buchające po nad dachy. Andruszka i Jurga mimowolnie i razem popędzili konie żywiéj. Wrota stały otworem, podwórzec pełen był ludzi i koni. U podsienia roiło się jakby gośćmi. Postrzegli, że na nich tu oczekiwano. Pachołkowie trzymali pochodnie smolne, przy których świetle poznali swoich stryjecznych, starego Tomka Jaksę, którego dwoje pacholąt pod ręce trzymało i wszystkich swych krewnych i powinowatych. Na przedzie stał dziedzic Komory, ten co króla u siebie krwi półmisą chciał przyjmować.
Zsiedli z koni uradowani gospodarze, naprzód do najstarszéj głowy rodu, do Tomka Jaksy z pokłonem.
— Niech Bóg błogosławi zmartwychwstałym! — zawołał głosem drżącym starzec — niech Bóg błogosławi, a pomnijcie, coście to przeszli za młodości bujność i że cudem ocaleni jesteście...
Wszyscy zatém ściskać się zaczęli i okrzyki zabrzmiały w podwórcu. Dawni słudzy i dwornia cisnęła się do panów, padając im do nóg i całując po rękach. Niektórych brakło, ci już spoczywali na „Bożéj roli“. Zdala, pod słupy drewnianemi w czarnéj sukni Andruszka ujrzał Antonią, która zdawna tu widać czekała na niego, klasnęła tylko w ręce i zawstydzona uciekła.
Dom, który się pustym i ogołoconym zastać spodziewali, z rozkazu króla obficie był zaopatrzony we wszystko. W wielkiéj izbie zastawione stoły czekały na gości. Gdzie zajrzéć pełno było szat, oręża i dostatku...
Snem i cudem wydało im się to odrodzenie do nowego żywota po tylu przebytych przygodach.
Wnet téż służba z misami, dzbanami, ręcznikami, jadłem i napojem ciągnąć zaczęła i wszyscy u stołu mieścić się wesoło. A że był i duchowny zesłany przez króla i opata dla poświęcenia domu na nowe życie, uroczystém błogosławieństwem rozpoczęła się uczta. Trwała ona do dnia białego, bo każdy z dawnych i nowych dziejów miał co opowiadać, a szczególniéj Jaksowie oba o swéj podróży, w któréj tyle cudów oczyma swojemi oglądali, a o tylu się nasłuchać mieli zręczność. Tym co się nigdy po za granicę zachodnią kraju swego nie ruszyli, zdały się nie do wiary opisy krajów, jakie Jaksowie przebywać musieli i powieść o stolicy wielkiéj, któréj na pół zniszczone wspaniałości oglądali.
Cały dzień następny owi goście pozostali jeszcze, przesiedzieli i dzień trzeci, a Jaksowie się przekonali obejrzawszy po domu, iż zapasów na przyjęcie starczyło. Było wszystkiego podostatkiem.
Czwartego dnia dopiero zostali sami, a że Jurga do wesela musiał się sposobić, a Andruszka szeptał coś, iż gotów téż poślubić greczynkę, bracia radzi nieradzi o rozłączeniu się pomyśleć musieli. Na obszernych ziemiach, które w ich posiadanie wróciły, była druga stara, opuszczona siedziba, zwana Gródkiem zielonym. Andruszka chciał tam osiąść. Jurga gotów mu był ustąpić z Jaksowych borów, lecz starym obyczajem słowian ojcowskie gniazdo należało młodszemu i starszy zmusił brata, aby w niém pozostał.
Podzielono równo ziemię i dary królewskie, a Andruszka nie zwlekając pojechał zaraz na Gródek zielony, aby się w nim zagospodarować. Jurga tymczasem w dawnym dworze krzątał się przyprowadzając go do porządku, ściągając służbę i gotując się na przyjęcie młodéj pani. Niewiele naówczas wymagano, życie nawet po królewskich i pańskich dworach było bardzo proste i niewytworne. Kraj na wojny narażony, cały był niemal wiekuistém obozowiskiem. Nawykły były i niewiasty, w razie wieści o napadzie, dosiąść konia, uchodzić w lasy i koczować w nich pod namiotami, często potém, gdy niebezpieczeństwo przeszło, wracając na zgliszcza.
Parę izb starczyło dla gospodyni i jéj pracowitego dworu, spędzającego dni całe u kądzieli i ogniska; a choć w uroczystości obwieszano się łańcuchami i odziewano złotogłowem, nie wstydziły się królewne prząść a księżniczki gotować.
Oba Jaksowie pozostali pracując około domów, gdzie wiele do czynienia mieli, aż do dnia naznaczonego na koronacyę królewską.
Bolesław chciał ją mieć tak świetną, tak wspaniałą, ażeby odgłos jéj niemców utrapił i rozszedł się po całym świecie. Szczególne mając nabożeństwo do świętego męczennika Wojciecha, naznaczył król dzień jemu poświęcony w kwietniu na obchód ten, na który zwołano ze wszystkich ziem podległych wojewodów, żupanów, starszyznę i co było najznaczniejszego.
Na grodach tylko w obawie, aby nieprzyjaciel nie korzystał z ogołocenia ich, pozostawiono dowódzców i załogi. Wszyscy jechali z pocztami świetnemi pod znakami ziem, prowadząc lud przyodziany wspaniale. Ze wszystkich kościołów i klasztorów zwołano duchowieństwo, aby liczbę jego pomnożyć. Zaprosił król i Guncelina, i markgrafa Ekarda ojca Ody, i niemców kilku, aby świadkami byli uroczystości, która wspaniałością królewską dorównać miała pamiętnemu przyjęciu w Poznaniu i Gnieznie cesarza Ottona III.
Zamek gnieźnieński nie mógł starczyć na pomieszczenie ani połowy gości, jacy tu przybyć mieli, chociaż do starych dworców kilka wielkich izb stołowych przybudowano. Reszta ludu i panów pod namiotami i szałasami nad jeziorem, na Jeleniu, na podzamczu obozować miała. Już w połowie kwietnia z Poznania nieustannie szły tu wozy ładowne, a ostatnie miesiące zimy wszyscy łowcy królewscy polowali w lasach, aby mięso na te gody przysposobić dla pospolitego ludu.
Na tysiące liczyć było można spodziewanych gości, którzy wszyscy na koszcie i żywności króla utrzymani być musieli. Nie było to już pierwszyzną dla Bolesława, bo dwór cesarski także licznym był i zjazd ogromny. I teraz dla dodania okazałości, co najpiękniejsze poczty pancerników barwianych, co najżwawsi tarczownicy, stawać mieli w otoczeniu królewskiém.
Siedział jeszcze na arcybiskupiéj stolicy gnieźnieńskiéj brat Wojciechów Radzym, mąż świątobliwości wielkiéj i ducha tego, co męczennika ożywiał, starzec już w latach podeszły, przez króla na równi niemal czczony z tym, którego ciało na wagę złota wykupił. Jemu dano było, jakby w imieniu Wojciechowém namaścić skroń królewską... i od nikogo innego poświęconego wieńca nie chciał Bolesław przyjąć, tylko z rąk jego.
Na wzór obrzędu, z jakim koronowano cesarzów w Akwisgranie, duchowieństwo ułożyło ceremoniał przyszły. Korona z Rzymu przysłana, włócznia św. Maurycego dar cesarza Ottona, w berło oprawna, miecz błogosławiony, który Bolesław zawsze u boku nosił, służyć miał do koronacyi. Jabłko dano ukuć z bryły złota niewielkim kunsztem, ale go tylko silna dłoń króla podźwignąć mogła, tak było ciężkie. Ciężkie jak władanie krajem, ciężkie jak odpowiedzialność zań przed Bogiem.
Na kilka dni przed św. Wojciechem na gościńcu z Poznania do Gniezna lud płynął tak gęsto, jechało wojsko, szło wozów tyle, iż się przecisnąć było trudno. Z gości zagranicznych ojciec markgrafównéj odmówił przybycia, składając się chorobą, Guncelina przyprowadziła ciekawość. Był tu posłańcem, co miał wypatrzéć wszystko i donieść daléj...
W Niemczech gniewy były srogie, zaciętość niesłychana, potwarze téż rodziły się z niéj najczarniejsze, nie wierzono w koronę z Rzymu ani w błogosławieństwo, zarzucano Bolesławowi samowolę i zuchwalstwo, bunt przeciwko władzy cesarskiéj.
Bolesława mało się to zdawało obchodzić, wiedział że raz włożona korona, siłą poparta, uznaną być musi i poszanowaną.
Dzień naznaczony, choć kwietniowy, wstał z jasną pogodą i słońcem. Podwórce, wały, cały obwód zamkowy i łąki dokoła tysiącem ludu były pokryte. Świątynia gorzała światłami, które grób i ołtarz wielki otaczały, cały blachami złotemi obity, z krzyżem olbrzymim ze szczerego złota, który Bolesław ofiarował. Droga od zamku do tumu wysłana była suknem purpurowém. W kościele naówczas szczupłym, zaledwie dostojnicy i starszyzna pomieścić się mogła, reszta otaczała go zajmując obszerne podwórce.
Gdy Bolesław cały złocistą szatą odziany, w płaszczu purpurowym, ukazał się w drzwiach dworca, rozległy się tysiączne okrzyki dokoła. Poprzedzał go, otaczał, szedł za nim orszak ogromny, w sobolich kożuchach, w łańcuchach, pasach sadzonych, z mieczami u boku, z laskami w ręku dostojnicy... Za królem szło jego radnych dwunastu, za nimi królowa z niewiastami swemi w blasku młodości, dumna, wesoła, szczęśliwa... We drzwiach dwu biskupów, Radzym i poznański powitali pana błogosławieństwem i wodą święconą i ująwszy go pod ręce wiedli ku ołtarzowi. Wstrzymał się jednak Bolesław u grobu Wojciechowego, bo opiece męczennika przypisywał całe powodzenie swoje. Tuż niesiono na poduszkach oznaki władzy, poświęconą koronę, jabłko, berło i miecz, które na ołtarzu złożono...
Rozpoczęły się wśród ciszy modlitwy i śpiewy, a Radzym drżącym głosem przemówił do króla, opowiadając mu o władzy obowiązkach i ciężarach...
Szły za tém owe uroczyste zapytania i odpowiedzi, ważące jak przysięgi, i sama przysięga na ewangelii i przejęte modlitwy, psalmy, aż nareszcie namaszczenie, włożenie korony, oddanie berła, przypasanie miecza, który dobywszy król, na cztery świata strony przeszył nim powietrze, i śpiewy rozległy się wesołe, zwycięzkie, głośne, Bolesław siedział już na tronie, spoglądając dumnie dokoła. U wielkiego ołtarza Radzym niekrwawą składał ofiarę.
W czasie mszy jeszcze ciągnęły się modlitwy dziękczynne. Już nabożeństwo ku końcowi się miało, gdy nagle dzień jasny zmienił się w noc prawie. Czarnemi chmury okryło się słońce, wicher zawył wściekły, sypnęło gradem i ulewą...
Zbladł król siedzący na majestacie, zadrżeli wszyscy, kapłani tylko nie przerwali śpiewu, a Radzym ostatnią odmawiał spokojnie modlitwę... Słychać było w okna i błony kościelne bijącą burzę, parę błyskawic bladych przeszyło powietrze, daleki grom rozległ się długo odbijając i jakby tocząc po okolicy. Na chwilę ziemia, dachy, kiełkująca zieloność wiosenna, wszystko okryło się szatą białą zimową. Na obliczu ukoronowanego, mimo męztwa widać było wrażenie téj przestrogi czy groźby niebieskiéj. Czas jakiś nie ustawał wicher, zdając się wysilać na dach świątyni i jéj ściany, które smagał i oblewał mroźnemi falami. Ostatnia modlitwa była skończoną, gdy burza gwałtowna zwolna uchodzić zaczęła. Niekiedy jeszcze ostatni szturm przypuszczała do świątyni i bezsilna, omdlała, zmieniła się w wiatr słaby, który zdarł z niebios opony. Z za oszarpanych obłoków poczynał błękit przeglądać, ulatujące chmury zmieniły barwę i zbielały, złocąc się promieniami słońca. Coraz szerzéj ukazywał się lazur pogodny, coraz bardziéj rozrywały się chmury i słońce w całym majestacie swoim ukazało się zwycięzkie, w mgnieniu oka roztapiając białe krupy, któremi okryta była ziemia, susząc zmokłe pola i przynosząc ciepło wiosenne.
Tym słońca promieniem zdała się nanowo jaśnieć i twarz królewska, na którą wróciła pogoda i zwycięzki wyraz spokoju.
Bolesław podniósł ukoronowaną głowę, aby natychmiast wstawszy uniżyć ją jeszcze przed ołtarzem i u trumny męczennika.
Gdy król przeprowadzany przez duchowieństwo ruszył nazad do drzwi kościoła, w podwórcach ozwały się trąby, rogi i wołanie wielkie radosne. Całe zastępy pancerników miecze dobywszy stały jakby w obronie ukoronowanego.
Dzień to był wielkiego zwycięztwa po upokorzeniu wielkiém i przeciągnioném długo, zwycięztwa odniesionego nad cesarstwem, wyzwania jakby i wypowiedzenia mu wojny. W tych tłumach co było niemcom przyjaznego, przez nich wysłanego, gryzło wargi i bladło gniewem tłumionym. Guncelin we zbroi wspaniałéj, cały świecący od złota i klejnotów, szedł posępny w orszaku, nie umiejąc ukryć srogiego rozżalenia. Przepych ten niezmierny, seciny wojska, zbrojny lud, potęga nowego króla jadły mu serce. Pomiędzy duchowieństwem, nieznaczne miejsce zajmując, jakby się od oczu ukrywał, sunął się ks. Petrek z pokorą udaną i przejęciem kłamaném. I jego pierś ściskała się pod wrażeniem tego dnia uroczystego, zdającego się zwiastować dalszy szereg dni wielkości i potęgi. Niekiedy okiem i wejrzeniem bojaźliwém rzucił po tych tłumach, sięgnął daleko i wnet, jak oślepiony, wzrok na ziemię upuszczał. Czuł się zwyciężonym, gorycz mu zalewała usta i paliła wargi.
Twarz opata Arona, który był téż w orszaku duchownych, otoczony mnichami swojego zakonu, nie zmieniła się wcale, nie widać było na niéj ani uczucia tryumfu, ani obawy. Zawsze jeden, nieporuszony, spoglądał tylko na króla jakby czytać chciał w twarzy jego. Ani burza nie uczyniła go trwożnym, ni słońce mu dało weselsze oblicze. Nie można było w nim poznać ni domyśleć się tego, którego sprawą i prawie wyłącznym owocem trudu był dzień dzisiejszy. Modlił się ze spokojem człowieka, dla którego wszystko co świat dać i odjąć może, obojętném się stało, spodziewaném i zwyczajném. Wzrok ks. Petrka ilekroć padł nań zaogniał się, białka zdawały krwią zachodzić, oddychał ciężéj, piersi miał zemsty i nienawiści pełne.
Na dworcu wnet otoczyli króla wszyscy, niosąc mu dary i życzenia. Tu poznać było można, jak ten surowy i gwałtowny często król umiłowanym był przez wszystkich. Wojacy szczególniéj, którym w obozie był starszym bratem, zbliżali się doń jak do towarzysza broni, przejęci i poruszeni. Bolesław miał dla każdego uśmiech i wesołe słowo.
Dnia tego królowa jedna była nieco zapomnianą, lecz twarzą wesołą kłamała uszczęśliwienie wielkie, czekając swéj chwili. Jakoż król w ostatku do niéj się zwrócił, a była dnia tego taką krasą przyobleczoną, że oczy wszystkich oderwać się od niéj nie mogły. Siedzenie jéj zgotowaném było przy królewskiém. U tegóż stołu cała zasiadała rodzina, dumna Ryksa, któréj piękność poważna o lepszą szła z zalotną Odą, Mieszko, Bezprym nawet, i w sukni duchownéj skromny i pokorny Dobromir, syn Bolesława, który w Trzemesznie po dobréj woli z mnichami razem przemieszkiwał, a był tak szczęśliwy, że innego życia nie pragnął. Wziął on po matce i rysy twarzy i przymioty duszy, pokorę, pobożność a łagodność.
Kochał go król, ale sercem litościwém tylko. Cóż mu było po synu, który orężem władać ani chciał, ani umiał?..
Bezprym i Mieszko, których stół rozdzielał, siedzieli niekiedy spoglądając ku sobie groźnemi oczyma; braterską w nich widać było nienawiść, od miłości braterskiéj trwalszą.
Bezprym mierzył czasem oczyma Ryksę, czasem uśmiechał się do Ody. U tegoż stołu dano miejsce starszyznie duchownéj i Guncelinowi, który napróżno usiłował udać wesołość. Król téż nie patrzał na niego. Dnia tego zamknięty był w sobie.
Przepowiednia niebios ciężyła nad nim, słońce co przyświecało pochodowi, burza i ciemność, która obrzęd zakończyła, powrót światłości i pogody...
Duchowieństwo nawet skłonne było w zjawiskach takich upatrywać, jak we wszystkiém, znaki i przestrogi Boże. Wierzyli w nieustanne mięszanie się potęg niebieskich w sprawy człowieka najpobożniejsi ludzie. Żadna czynność ważniejsza nie spełniła się bez zwiastowania jéj znaczenia, bez upomnienia, bez groźby lub pociechy z góry. Burza téż ta na umysłach pobożnych zostawiła wrażenie głębokie i pocieszano się tém tylko, że po niéj znowu wróciło jasne słońce.
Gwarna biesiada przeciągała się bardzo długo, nietylko na dworcu, lecz w przybudowanych izbach stołowych pod namiotami, a dla pospolitego ludu pod gołém niebem. Ktokolwiek przyszedł dnia tego, został nakarmiony i napojony, nie odpychano nikogo, nawet najnędzniejszego żebraka.
W jednéj tylko oddalonéj izbie na grodzie, któréj drzwi stały niezamknięte otworem, radości ani biesiady, ni życia nie było. Zajmował ją od lat wielu oślepły Odylon. W przededniu przybycia króla Stoigniew obawiając się, aby zuchwalstwem swém uroczystego nie zamięszał obrzędu, zmuszonym był zamknąć go i straż postawić. Starzec zagniewany, oszalały, który wiedział co się na grodzie gotuje, z gniewu i boleści miotając się zamknięty i bijąc o drzwi i ściany napróżno, padł nareszcie dobity rozpaczą i konał...
Rankiem Stoigniew, któremu znać dano, przyszedł opatrzéć trupa; znalazł go skostniałym.
Leżał na wznak z piersią obnażoną, z brodą rozwianą, z usty otwartemi, jakby w szyderskim ostatni raz rozdarły się uśmiechu, z pięściami zaciśniętemi, a u nóg jego chłopię co go wodziło, skulone płakało rzewnie.
W pustéj izbie nie było więcéj nikogo, na progu szczebiotały wróble zbierając rozsypane chleba pruszyny. Niedaleko ztąd rozlegało się wesele, tu była cisza śmierci i pustka niedoli...
Z tych gromad, które zamek przepełniały, niekiedy zbłąkał się człowiek jaki przypadkiem pod drzwi półotwarte, zajrzał w głąb, stanął przestraszony, popatrzał na starca, którego ciało zsiniałe czekało pogrzebu, na zachodzące się z płaczu chłopię — i uszedł.
Gdy od stołów ruszać się poczęto, a wstawał kto chciał, aby się zbliżyć do innych, podniósł się téż Guncelin, bo mu tu ciężko było oddychać. Pił wiele, aby zalać gniew i jakby oliwy do ognia dolewał, palił go on coraz mocniéj.
Sam nie wiedział prawie jak się znalazł we drzwiach otwartych, aby powietrzem chłodniejszém odetchnąć, szedł tak rozmarzony, że psów plączących mu się pod nogami nie widział i kilka razy skowyczeniem ich dopiero ostrzeżony, opędzać się im musiał.
Już wychodził, gdy na progu nastręczyła mu się twarz znajoma. Stał przed nim ze skrzywionemi usty, sfałdowanemi dziwacznie ks. Petrek. Znali się z sobą dobrze. Porozumieli się oczyma i wyszli w podwórze, ale i tu wrzawa mówić nie dawała, a ludu kręciły się gromadki wesołe. Posunęli się daléj milczący, a idąc tak coraz spoglądali na siebie, mówiąc oczyma, bo nie śmieli ustami... Guncelin pogardliwą twarz przybrał. Petrek szyderską.
— Cesarski przepych! niewidziana wspaniałość! Wielki pan nasz! — odezwał się tak, iż rozpoznać było trudno, czy urągał się, czy podziwiał, czy szczerym był czy obłudnym.
— Dzień uroczysty! dzień wesela i zwycięztwa... Żal tylko, że Bóg go napiętnował groźbą i przestrogą... Słyszeliście tę burzę, co nasze pieśni zagłuszyła?
Guncelin głową tylko dał znak.
— Takie zjawiska nie przychodzą nadaremnie! palec Boży! palec Boży!.. — mówił ks. Petrek wzdychając. — Żal mi naszego miłościwego pana... Patrzałem nań, gdy grom się dał słyszeć, zbladł i zadrżał... Był to głos Boży!.. tak... wszyscy uczuli, iż to było wołanie z niebios do upamiętania...
— Ale po téj grozie — odparł Guncelin półgłosem — wróciło słońce i pogoda...
— Burza była straszna... — przerwał ks. Petrek, jakby w burzę wierzył tylko.
Szli tak unikając tłumów coraz daléj, jakby przejść się chcieli tylko. Za ścianą dworu dopiero Guncelin stanął, ręką wskazał w stronę komnat królewskich i rzekł cicho.
— Kruche to wszystko budowanie!.. nie potrwa!..
Uśmiechnął się Petrek.
— Co najdłużéj do końca żywota mniemanego króla... Siedzieliście miłościwy grafie u jednego stołu z Mieszkiem i Bezprymem... musieliście widzieć, jak się jedli oczyma... Tak się jeść oni będą o pierworodztwo i koronę... Patrzaliście na śliczną królowę Odę, i téj pan Bóg da potomstwo... Cesarstwo ma tu sprzymierzeńców, a nie ma nikogo, coby miał moc walczenia z niém... Temu jednemu dana była potęga, aby skruszoną została... i w proch się rozsypała...
Mówił ks. Petrek, gdy właśnie u drzwi półotwartych stanęli, za któremi leżał trup Odylona. Płaczące chłopię widać było.
Ksiądz zajrzał i cofnął się ręce łamiąc. Bladością twarz mu się i tak zżółkła okryła.
— A toż nie jest znak prawicy Bożéj, która śmierć zsyła na przestrogę wśród wesela?
Guncelin zajrzał.
— Żebrak jakiś! — rzekł.
— Bratanek pański, któremu on wyłupić kazał oczy — porywczo począł Petrek. — Znałem go, Odylon się nazywał. Ile razy król miał przybyć do Gniezna, czuł swego wroga i wychodził przeciw niemu z przekleństwem. Dziś go ono zadławiło!..
Milczący zatrzymali się czas jakiś patrząc na leżącego trupa. Widok to był nadto przykry, by długo ścierpieć go mogli, odeszli wracając ku pełnym podwórcom.
— Wszystko to nie na długo — przebąknął Guncelin. — Młoda niewiasta dla zmęczonego żywotem człowieka — trucizną. Słodki jad z ust jéj śmierć zaszczepi... Oczy mu się do niéj palą...
Potwierdził Petrek.
— I ja tak mniemam... Kruche i wątłe to budowanie... Trzeba stać na straży, aby w chwili potrzebnéj być na stanowisku... Zawre tu walką, zawre wojną, ledwie mu się zamkną oczy...
Oszukano Ojca św. papieża, uwiedziono go — mówił daléj — zapewniły go przewrotne mnichy, że cesarz dał swe zezwolenie. Inaczéjby Benedykt nie posłał téj korony... Kraść ją musieli złoczyńcy!.. Opat Aron był duszą wszystkiego... Powiedzcie o tém. Cesarz Henryk szanuje tych przewrotnych zakonników, w Kluniaku na ołtarzu złożył jabłko, które mu papież ofiarował, obsypuje ich darami... Tak mu się wywdzięczają... Oni tu wszystkiém... krajem zawładli, zakładają codzień klasztory, mnoży się ich liczba... zapanują. Biskupów objęli, otoczyli... u króla pierwsi, a cesarstwu nieprzyjaźni.
Słuchał Guncelin z uwagą.
— Pobożny pan nasz cesarz Henryk i małżonka jego Kunigunda nie dają sobie na nich rzec słowa... Oni téż dwoje żyją z sobą obyczajem niemal zakonnym — rzekł uśmiechając się Guncelin. — Świątobliwy to pan, ale nie do miecza cesarskiego stworzony... dlatego lada słowiański panek pod nosem mu przywdziewa koronę bezkarnie...
Głową potakiwał Petrek, nie śmiejąc ustami, gdyż cześć miał zbyt wielką dla dostojeństwa cesarskiego, by rzec co śmiał przeciwko niemu.
Westchnienie tylko z ust mu się wyrwało.
Z tysiąca takich obrazów składał się jeden wielki dnia tego. Obok wesela i tryumfu snuła się troska i warzyły bezsilne gniewy, ale te ukrywać się i taić musiały. U stołu pańskiego dwaj powołani Jaksowie sprawiali służbę podczaszych, a ile razy który z nich kubek panu podawał, uśmiechał mu się Bolesław. Drożsi mu teraz byli niż przedtém, jako te owieczki zbłąkane, które do stada wróciły.
I nie jeden dzień, ale całe siedem ucztowano tak w Gnieznie, przy zawsze pełnych stołach, a coraz weselszéj myśli. Skarbiec pański stał otworem, bo każdy odjeżdżający co przybywał pożegnać, obdarzonym być musiał wedle stanu i dostojeństwa.
Już się miały ku końcowi uczty, a król do Poznania zabierał się powracać, gdy jednego wieczora wezwano ks. Petrka do opata. Ani wątpił, iż gdy wszystkich za wierne służby i dla pamięci dnia tego obdarzano, on także miał otrzymać dowód szczodrobliwości króla.
Wiadomo było wszystkim, że przez ręce opata Arona szły ofiary dla duchownych, nadania klasztorom i podarki.
Zastał przełożonego swojego w obszernéj izbie na tumie, któréj stoły założone były kosztownemi sprzętami, złotemi i srebrnemi naczyniami i sztabami złota, przeznaczonemi do kościołów, kilka kart, na których spisane były nadania dla duchowieństwa ziem i osad leżały téż przygotowane. Opat przywitał go twarzą jaką miał zawsze.
— Wezwałem was, ojcze — odezwał się — abym wam w imieniu króla podziękował za usługi, jakieście mu oddali. Przeznaczono wam tę ilość złota w nagrodę i — wszystkie koszta podróży...
Ostatnie wyrazy zdawały się tak niezrozumiałe ks. pisarzowi, iż zapytał.
— Podróży?.. jakiéj podróży?
Opat chwilę pomilczał.
— Miły ojcze — rzekł w końcu — sądzę, że wam będzie przyjemniéj powrócić do Magdeburga, do przyjaciół waszych, niżeli tu dłużéj zostawać...
Ks. Petrek pobladł.
— Nie przeczę — odezwał się głosem drżącym — iż mam przyjaznych w Magdeburgu duchownych... lecz... sąż już moje usługi tu niepotrzebne, lub miałażby wierność moja dla króla być podejrzaną?
Uśmiechnął się opat.
— Ojcze mój — odezwał się spokojnie — nie podejrzywaliśmy was nigdy, wiedzieliśmy od początku, komu służycie i wiarę trzymacie. Zostawiliśmy was na urzędzie tylko dlatego, iż woleliśmy mieć na nim osobę, któréj wiedzieliśmy, że się strzedz mamy, niżeli się obawiać nieznajomego... Dziś, gdy król koronę otrzymał, gdy wszystko odkryte... po cóżbyście dłużéj pozostawać mieli? Cobyście im donosili?..
W miarę jak Aron mówił, stojący Petrek bladł coraz bardziéj, drżał i o ścianę oprzeć się musiał, by nie paść.
— Potwarze to są wrogów moich!.. — zawołał — ale Bogu ofiaruję niesprawiedliwe posądzenie... On niech nas sądzi...
To mówiąc w piersi się uderzył.
Opat Aron, jak gdyby na stole szukał co dla ks. Petrka było przeznaczone, karty usuwał i przestawiał nagromadzone dary, nie słuchając odpowiedzi. Z głębi wyjął woreczek, rozwiązał go i wyjąwszy zeń zwitki, które pod drzewem Jaksowie odkopali, nic nie mówiąc na dłoni je podał protonotaryuszowi.
Oczy jego padły tylko na nie, ciężki oddech dobył się z piersi — odpowiedzi nie było. Dowód zdrady był nieodparty.
Nierychło począł pisarz bełkotać.
— W sumieniu czysty jestem... służyłem kościołowi i cesarstwu, którym wierność winienen. Jeźli kto zdrajcą, to ci, których pobożny pan łaskami obsypuje, a ci przeciw niemu się zmawiają.
Opat wzgardził odpowiedzią.
— Konie i służba gotowe dla was — rzekł — zabierzcie złoto... Choćeście chcieli nie mogliście nam zła uczynić, a praca była pożyteczną... Więc płaca wam należy...
To mówiąc opat posunął złota bryłę i głową skinął na pożegnanie, ks. Petrek zagarnął w połę datek i oddalił się w milczeniu...
EPILOG.
Lat kilka upłynęło od koronacyi króla, w ciszy niemal i pokoju. Rzadko na granicach ucierać się było potrzeba. Bolesław mógł owocu trudów swoich używać spokojny, lecz z każdym rokiem siwiał włos na skroni, więcéj marszczkami orało się czoło — wielki król posępniał i smutniał.
Proroczym wzrokiem znać przyszłość gotującą się przeglądał.
Małżeństwo z Odą, które ożywiło i opromieniło dni jego na czas krótki, zaczynało ciężyć i niepokoić. Młoda niewiasta płochą była i miłowała rozrywki, król poważniał i śmiech mu nie był do twarzy.
Szczęście owo wyczerpywało siły, rodziło tęsknotę; przypominały się szczęśliwe dni pożycia z nieboszczką królową Emnildą, do któréj Oda wcale nie była podobną.
Próżna, dumna, rozmiłowana w piękności swéj dla któréj szukała wielbicieli, myślała tylko o tém, by występować z przepychem i otoczyć się wrzawą. Z kolei ulubieńców na dworze wybierała i odpychała, a gdy król marszczył się i zżymał jątrzyła go, okazując tém większą wesołość i lekceważenie.
Między nią a poważną i surową Ryksą, choć nie wybuchały spory, walka była ciągłą. Siostrzenica cesarska nie dawała ani uchybić sobie, ani się zepchnąć z należnego stanowiska. Oda usiłowała codzień jéj dać uczuć, że ona tu była królową. Dwie niewiasty nie mówiły prawie do siebie, nie spotykały się tylko publicznie, a gdy wzrok ich się skrzyżował, zdawały wyzywać wzajemnie[62] Tak samo Mieszka nienawidziła Oda, gotowa przeciwko niemu stawić Bezpryma. Królowi, znając słabości jego, nieustannie poddawała dowody przeciwko Mieszkowi, jako był nieudolnym i bezwolnym, sławiąc drugiego z mocy i odwagi. Lecz król milczał i na niewieście szczebiotanie nie obracał uwagi. Gniewało to królowę, a starań nie porzucała, pewną będąc, że słowa jéj powoli Bolesława zmienią i nawrócą.
Król przeciwnie, z wielkiéj owéj namiętności dla markgrafównéj, coraz bardziéj ostygał i obojętniał dla niéj. Oddalał się od niéj i nie zwierzał z myśli swych.
Gniewała się Oda wyrzucając mu, że ją wziął jak niewolnicę do łoża, nie jako królowę do boku, a Bolesław niemal potakująco się uśmiechał.
Tak płynęły dni coraz cięższe.
Król téż więcéj teraz niż kiedykolwiek zajmował się jakby zabezpieczeniem przyszłości. Ustanawiał straże po zamkach na granicach, Mieszka wysyłał na oglądanie ich, troskał się o rzecz najmniejszą, ogłaszał rozkazy, wpajał miłość sprawiedliwości. Za młodszych dni bohater na polu wojny, chciał być prawodawcą i gospodarzem w podeszlejszym wieku.
Najuboższy lud pierwszy u niego miał posłuchanie, najmniejsza krzywda mu wyrządzona więcéj go obchodziła, niż spory o szerokie ziemie i lasy pomiędzy rycerstwem.
Okazując miłość dla Bezpryma i o los jego troskliwość, nie spuszczał król z oka Mieszka, przy każdéj zręczności powołując go do boku i głosząc następcą swoim, tak aby wola jego najmniejszéj nie ulegała wątpliwości.
Bezprym na oko posłuszny, zatajał myśli swe i — czekał.
To nieustanne zajęcie, podróże po granicach, sądy, łowy, gościna i przyjęcia trzymały króla na pozór w dawnéj sile, ale ci co go otaczali widzieli jawnie, iż nie tym już był co niegdyś.
Na konia ciężko mu siadać było, myśl wesoła przy biesiedzie przyszła rzadko, stary Zyg próżno się go starał rozchmurzyć. Królowa strojna i jaśniejąca wdziękami nie ściągała wejrzenia...
Czasem ktoś ze starych towarzyszów gdy przybył z pokłonem i powieścią o wyprawach dawnych, trochę mu rozjaśnił czoło. Żył tylko przeszłością, a o przyszłości myślał jednéj.
Gdy z opatem był sam, pytał go codzień niemal: — Ostoiż się dzieło moje?.. Mali Mieszko siłę?.. Rycerz jest mężny, ale czy królem być potrafi?..
Pocieszał go Aron, ale często bardzo, gdy król się przed nim otworzył, ze zdumieniem widział w nim zwątpienie wielkie i jakby widzenie przyszłości groźnéj.
Od koronacyi niemal poczęło się to powolne dożywanie żywota i gotowanie się do zgonu, którego sama myśl wszystkich przerażała.
Bolesław widział, jaką duchowieństwo było siłą naówczas i jaką spójnią dla nowego państwa, więc im Mieszek słabszym mu się wydawał, tém silniejszymi chciał mieć tych stróżów i obrońców kraju. Nadania mnożyły się, rosła klasztorów liczba i biskupstw, wiązał się z Zachodem i kościołem powszechnym, by opierając na nim od cesarstwa być swobodnym.
Zarazem jednak bystry wzrok jego widział na własnym dworze dosięgające go wpływy téj władzy, któréj uznawać nie chciał, na równi się z nią stawiając. Dwór Ryksy cały był z niemców złożony, Mieszko téż do nich nawykał i w nich się lubował, niektórzy się kręcili około Bezpryma, inni otaczali Odę. Mimo starań wszelkich wszystko co się działo w Poznaniu, odbijało się za Łabą i tętniało po cesarskich pałacach.
Polańscy żupanowie i rycerstwo, których Bolesław pociągał ku sobie i miłował, łaski u Mieszka nie mieli. Naprawiać to chciał król, dając synowi ludzi sobie miłych, lecz z tymi on zimno się obchodził. Pasowany niegdyś rycerzem przez cesarza Mieszko lgnął do obyczaju niemieckiego i Zachód mu się uśmiechał tak jak Ryksie.
W końcu drugiego roku zasłabł król. Nie była to choroba — sił mu brakło, życie uchodziło, wyczerpywało się, sam czuł że gasnął powoli. Nie ogarniał go strach o siebie, lecz o państwo tylko... Śmierć jako spoczynek była dlań upragnioną, nękała go troska wielka o przyszłość. I pytał opata ciągle zadumany: — Ostoi się dzieło moje?..
Czując się już słabym król przypomniał, jako po śmierci Mieszka sam się został, zmuszony dobijać zwierzchnictwa, które mu należało; chciał by wszyscy wiedzieli wolę jego ostatnią.
Była znowu wiosna i świat stał w majowych szatach, gdy na niebiosach jednéj nocy zdumiony lud, przerażone duchowieństwo ujrzało wschodzącą wielką gwiazdę nieznaną, od któréj ognista jakby miotła sterczała...
Zjawisko to zwiastowało naówczas klęskę... a duchowni pocichu opowiadali, iż zwykło się było okazywać jako oznajmienie o zgonie mocarzy. Chrześcianie biegli do kościołów, reszta pogan na uroczyskach składała ofiary błagając Bogów o odwrócenie klęski.
Gdy król ujrzał tę gwiazdę na niebiosach, drugiego dnia rozesłał gońców do władyków i przedniejszych panów, do rady i wodzów, ażeby się do Gniezna zbierali.
Jednemu opatowi Aronowi wiadomém było, co ów wielki wiec miał znaczyć, za jego bowiem radą i przyłożeniem się król zjazd zwoływał. Czuł się już co dzień słabszym, oczy mu wpadały, jakby je siła jakaś do wnętrza wciągała, policzki wychudły, ręka drżała gdy był spokojnym. W gniewie tylko odzyskiwał moc dawną, lecz gdy ten minął, opadał więcéj niż zwykle.
Nie było innego lekarza nad włocha benedyktyna, który coś chwycił z salernitańskiéj mądrości, tego sprowadzono aby radził i dawał królowi leki z ziół, które sam przyrządzał; te chwilowo zaledwie nieco go pokrzepiały. I jak po gniewie, tak po nich słabł Bolesław więcéj.
Gdy na dzień zjazdu udać się miał do Gniezna, przywiedziono mu wiernego konia, zaśmiało się do niego oko pańskie i z pomocą dwu komorników dosiadł go raźno, lecz trzy zaledwie mile ujechawszy, spoczywać musiał.
Obok króla, który jechał dworem wielkim, znajdował się Mieszko; nie było przykazania dla Bezpryma, który się zżymał.
Ze wspaniałością ruszono do starego grodu, gdzie już zgromadzonych gości Stoigniew od dwu dni przyjmował.
Spodziewano się uroczystości wielkiéj, o któréj zawczasu różne wieści chodziły. Mówiono nawet, że za żywota rządy chciał zdać na Mieszka i kazać go koronować, aby mógł się przypatrzéć, jak rządzić będzie.
Pierwszego wieczora, choć podróżą zmęczony, odżył Bolesław wśród swoich i zasiadł do wieczornéj uczty, jak za lepszych czasów, ciesząc się, śmiejąc, a kubki każąc napełniać, ale gdy legł, uczuł się ciężkim. Na następny dzień wstał słabszym, dopóki mnich, będący u jego boku, napoju z ziołami wzmacniającymi mu nie dał.
Wszyscy tedy i król sam w poczcie wspaniałym, koronę wdziawszy, z berłem w ręku, miecz wielki każąc nieść przed sobą, udał się do katedry, u któréj drzwi duchowieństwo nań czekało. Arcybiskup mszę świętą odprawiał, któréj Bolesław u grobu męczennika klęcząc słuchał.
Gdy się nabożeństwo ukończyło, poprowadzono króla do tronu, stanął na stopniach jego Mieszko, niżéj dostojnicy i dwunastu panów rady... cisza wielka się stała, aż przemówił pan.
Mówił jako namaszczony władzca, iż czując się zgonu bliskim, chce aby królestwo zamięszaném nie było i aby pod jednym zostawało panem... którym Mieszko był wyznaczony. Prosił o wierność synowi a posłuszeństwo należne, zalecając mu, aby sprawiedliwie i pobożnie rządził, ubogi lud otaczał opieką, krzywd jego nie cierpiał, czujnie granic bronił, nieprzyjaciela odganiał — i co krwią swoją i ludu on zjednoczył trudem wielkim, w całości utrzymał.
Słysząc te słabnącym głosem wymawiane wyrazy, starsi niemal płakać zaczęli, a gdy król prosił ich, by stali przy synu jego, okrzyknęli jako jeden mąż, przyrzekając wierność i poszanowanie. Mieszko poklęknąwszy ucałował rękę ojcowską, a duchowni do ołtarza szli i hymn dziękczynny zanucili.
Tak się skończył dzień uroczysty, ucztą smutną niemal, bo król pod wieczór zasłabł i owładnął nim strach jakiś nagłego zgonu, a chciał w Poznaniu jak ojciec umierać i leżeć obok niego.
I gdy zebrani ucztowali, odszedł król zawczasu, Mieszka im jako pana w swojém miejscu zostawując, który posępnie i nieochoczo z gośćmi się zabawiał.
Pan był męztwa wielkiego i obyczajów gładkich, lecz serca nie miał do rycerstwa swojego, ani ono do niego i starzy w nim rubasznego ojca, jak w Bolesławie nie znajdowali. Niektórzy nań zdala już wówczas patrząc, niemcem go przezywali.
Nie było więc wczorajszéj u stołu ochoty, a stary król legł na posłaniu.
Gdy nazajutrz rano konia Bolesławowi przywiedziono, a siadać nań miał, ledwie się dźwignął, uśmiechem swoich pozdrowił i jakby pożegnał. Patrzali nań wszyscy niemal ze łzami i wiedli go okrzykami za okopy, niektórzy u konia idąc, nogi mu i kraj szaty całując.
Trzeciego dnia dopiero, wolno jadąc stanął król nad Cybiną. Tu zsiadłszy u dworca, wprost na łoże poszedł, znużonym się czując nad miarę.
Stał u wezgłowia opat i Sieciech stary, Bolesław spojrzał na nich.
— Gdzie to te czasy, mili moi, gdym ja trzy dni i nocy z konia nie zsiadając, nie zrzucając zbroi, ledwie kawałem mięsa i kubkiem kwaśnego piwa grzeszne ciało pokrzepił, a czułem się silnym i ręka mi nie zadrżała...
Zamilczeli wierni towarzysze.
Weszła królowa z wesołością na twarzy, ale ją odprawił nazad mówiąc, że spoczywać miał. Od tego dnia nie wstał król, i mimo rad a leków mnicha gorzéj się czuł coraz, wiedząc, że śmierć nadchodzi.
Trwoga ogarnęła jednych, niepokój drugich, niecierpliwość innych, zawrzało na grodzie. Gromadka wiernych już łoża królewskiego nie opuszczała. Przybył z Gniezna Stoigniew, siedział opat nieodstępnie, służył Sieciech... Kiedy niekiedy wsunął się i Bezprym, popatrzał, a nie otrzymawszy słowa odchodził. Królowę téż Odę przyjmował Bolesław milczeniem obojętném, co ją niemal do gniewu pobudzało, bo smutną być nie umiała. Smutek jéj w złość się obracał.
Dnia 15 czerwca król chwilami przytomnym był, a niekiedy tak mówił dziwnie, jak gdyby snem jakimś i marzeniem był napastowany. Słuchali przytomni z trwogą i podziwieniem. Nie mówił bowiem o niczém tylko o wojnie, obronie, kraju, o sprawiedliwości i tém, co w życiu dawniéj go zaprzątało. I mowa ta chorego zdawała się silniejszą a piękniejszą, niż gdy cale był zdrowym. Szeptem się ona kończyła i snem głębokim, w czasie którego stali wszyscy nieporuszeni, niemi, nie śmiejąc tchnąć, a nie mogąc go opuścić.
I w dniu następnym, choć słabszy Bolesław, poznawał wszystkich, mówił przytomnie, z duchownymi o sumieniu swém radził, wziął ostatnie błogosławieństwo, a potém znowu półsenny mruczał zaledwie zrozumiałemi wyrazy...
Nikt już nie miał najmniejszéj nadziei. We dworze panował niepokój większy coraz, Oda, któréj król słuszne opisał wiano, pocichu skarby swe zbierać i ściągać nakazała. Oczyma suchemi patrzała na małżonka, nie żałowała go wielce, ale gniewała się nań że umierał, zawód jéj czyniąc.
Trzeciego dnia zbudził się król rzeźwiejszym. Był to niemal cud; zażądał napoju, mnich mu podał lek ów wzmacniający, lecz ten mu już obrzydł, frankońskiego wina zapragnął, bez żadnéj przymieszki i zaprawy. Dano mu go, napił się chciwie i orzeźwiał. Podano mięso, wziął je do ust, pożuł i wyrzucił. Radowali się niektórzy, mówiąc mu, iż zdrowie powraca, on im odpowiedział, że śmierć nadchodzi... Jakoż ku wieczorowi dnia 17 czerwca znowu przyszły sny i widzenia.
Strwożyli się ci co słuchali.
Drzwi sypialni były zamknięte, nakazał król słabym głosem, ażeby je otwarto i żeby wszyscy, ktokolwiek zapragnie pożegnać pana swojego, był przypuszczonym. Biegła więc służba dając znać po grodzie i kto chciał cisnął się do królewskiego łoża. Stali już około niego Oda królowa, Mieszko z Ryksą i małym Kazimierzem, Dobromir i Bezprym, dwunastu panów rady i wojewodów okalało go. Sieciechowi kazał pytać, czyliby kto nie miał doń żalu i prośby. Przystępowali niektórzy, ale tylko z bolem i płaczem. Przypominając innych powoływał sam i jeszcze ich obdarzał.
Widząc zgon nadchodzący z płaczem się odezwał Sieciech, aby wydał król rozkazanie, jak chciał i gdzieby go pochować miano, ile dni obrzęd miał trwać i jaką żałobę wdziać polecał...
— Nie troszczę się jak i gdzie mnie położycie, zdaję to na miłość waszą. Z ojcem spocząć chcę... Uczcijcie mnie lepiéj niż pogrzebem, spełnieniem myśli i pragnienia mojego około tego państwa, którem życiem mojém budował, krwią lepił... niech nie odejdzie od potomstwa korona, niech kwitnie i rośnie co zasiałem!..
Zawołali wszyscy, iż życie téż dla rodu jego państwa dać są gotowi, a wołanie powstało wielkie, wśród którego: Ojciec i pan nasz — brzmiało.
Gdy się uciszyło, król oczy miał zamknięte; wśród ciszy ci co bliżéj stali słyszeli tylko, jak mówił jeszcze.
— Widzę... widzę przyszłą kraju tego dolę... Stoi ona przed oczyma mojemi... Duch mój przegląda przyszłość... Kwitnącym go zostawiam i spokojnym, niezgoda i waśń rozerwą go i zakłócą... Krwi wiele, drogiéj krwi wytoczy się w wojnach bratnich... przyjdą klęski srogie, wrogowie najdą i spustoszą. Ród mój i potomstwo widzę wygnane, z pokorą przytułku żebrzące u obcych, u nieprzyjaciół, którychem miał pod nogami mojemi... Rozszarpią oni państwo... upadną krzyże, opustoszeją świątynie pańskie, swawolne kupy rozpustują na gruzach... krew i mord! płomię i zgliszcza!..
Ręką król oczy zasłonił.
— Gdybym nie miał umierać — jęknął — widzenie toby mnie dobiło...
Umilkł na chwilę i uśmiech mu wszedł na usta.
— Wschodzi nowa jutrzenka!.. słyszę śpiew radosny i witanie! Ród mój powraca, pokój z nim i Boże błogosławieństwo... Spokojny umieram...
To mówiąc westchnął, ręka opadła, otworzył oczy wzywając duchownych co go otaczali i o modlitwy prosił, klękli wszyscy u łoża... Usta mu się poruszały jeszcze chwilę, potém zwolna przymknęły powieki, twarz blednąć zaczęła, otwarły wargi, uleciała dusza z oddechem ostatnim.
Krzyk przerażający, którym zamek, gród i miasto rozległo się całe, dał się słyszeć. — Król nie żył...
Z wielką wspaniałością, jaka przystała królewskim zwłokom, złożono ciało Bolesławowe obok króla na tumie w Poznaniu. Zbiegł się kraj cały na pogrzeb tego, który dwadzieścia pięć lat ciężkiego trudu poświęcił stworzeniu państwa, wprzódy duchem ujętego, niżeli ciałem jedném się stało.
Ze starych kronik, których karty zachowały podania owych czasów, wiemy, jak powszechny żal był po Bolesławie.
„Przez cały rok — pisze Gallus — nikt w Polsce biesiady nie sprawiał, nikt ze szlachty, mężczyzna ani białogłowa, strojnéj nie przywdział szaty, żadnych okrzyków, ani dźwięku gęśli w gospodach, ani piosnek dziewczęcych i wesołości na ulicach słychać nie było. Wszyscy przez rok tak się zachowywali — ale płacz po Bolesławie, mężów szlachetnych i kobiet nie skończył się aż z ich życiem. Ze zgonem jego pokój, wesele, obfitość na długo z Polski ustąpiły.“
O losach dwu braci Jaksów niewiele dopowiedzieć nam pozostaje.
Z ciężkiéj próby życia w młodości wyszli oni gorzkiém doświadczeniem zahartowani, zbrojni męztwem i umysłu stałością. Wyrośli na mężów godnych zacnych przodków swoich. Andruszka, który płacąc przywiązanie greczynki wkrótce ją zaślubił, niedługo domowego pilnował ogniska, w drugim roku zachorzała i zmarła mu żona, a owdowiawszy nie chciał już w powtórne wchodzić śluby. Życie mu téż spokojne na wsi nie smakowało, puścił Jurdze Gródek zielony, a sam powrócił do pancernych, do życia wojskowego, do którego był nawyknął. W kraju zewsząd zagrożonym wojną, rąk dzielnych było potrzeba.
Jurga ożeniony wkrótce z Teodorą córką Sieciecha, osiadł w Jaksowych borach, ale i ten, choć szczęśliwy doma, ziemianinem spokojnym długo być nie umiał. Obu rycerski chleb był jedynym, którym wyżyć mogli. Dopóki w kraju ciszéj było, siedział przy żonie, zaledwie znać dano o nieprzyjacielu, ruszał w pole, wytrwać nie umiejąc na ławie, gdy inni szli do boju. Zaraz téż po śmierci tego, którego imienia postrach trzymał nieprzyjaciół zdala, i po zgonie pobożnego cesarza Henryka, który rokiem wprzódy zmarł jeszcze, nowy cesarz Konrad wypowiedział wojnę sąsiednim plemionom słowiańskim i Polsce, a smutne przepowiednie umierającego aż nadto prędko się sprawdziły.
Oto Bezprym zbiegł naprzód do wuja na Węgry, potém u cesarza poszedł szukać poparcia praw swoich pierworodztwa. Słabe znalazłszy poparcie na Węgrach, które dla siebie wojować i zawojowywać chciały, w cesarzu zyskał opiekuna, Polska została zewsząd napastowaną, zdobycze Bolesławowe wydzierano jéj od granic dalekich. Mieszek z całém męztwem swém napadom obronić się nie umiał.
Niemcy, z którémi walczyć był zmuszony, opasywali go, wdzierali mu się wpływem i zabiegami w dom jego własny.
Zaraz po zgonie króla, opat Aron, który już dawnego zachowania i łaski nie miał u Mieszka, może dlatego że Bolesław nazbyt mu ufał i umiłował go, ustąpił z dworu, powracając do Tyńca. Wprędce potém zjawił się ks. Petrek na dworze królowéj, będąc jéj mocno zaleconym, ofiarował swe pisarskie usługi. Na pozór skromne bardzo pełniąc obowiązki, choć czynności jego jawnemi nie były, krzątał się pilnie, służąc tym, którym był duszą i ciałem zaprzedanym. Z jego namowy królowa, jeszcze za życia męża, z obawy i wzgardy dla polaków, otaczać się zaczęła niemcami, których dwór codzień liczył więcéj, tak że w końcu sami niemal na nim zostali.
Trudną dla Mieszka była walka z temi, co w jego radzie i domu mieli najgorętszych zwolenników i pokątnych donosicieli.
Smutne nastały czasy, których brzemienia spadkobierca króla Bolesława podźwignąć nie mógł. W zamęcie codzień się zwiększającym, wśród klęsk, które każdy dzień przynosił, jasnéj myśli do wyjścia zabrakło, troska i boleść resztę przytomności odjęła.
Niesłusznie gnuśnym Mieszka nazwano, lecz nieudolnym był w istocie do utrzymania nawet tego, co ojciec stworzył i zdobył. W gruzy rozsypywało się to dzieło wielkie, a nawet nawrócenie Polski, dwu panowaniami utwierdzone, zachwiało się rozprzężeniem ogólném. Królowa chcąc mieć lud za sobą, gdy możnych odepchnęła, wyprawiała mu igrzyska, wśród których stare pogańskie pieśni i igrzyska wracały.
Przyszła chwila, gdy po śmierci nieszczęśliwego Mieszka, po ujściu Kazimierza, nadziei zwycięztwa i środków nie było, kraj cały został przez pogan wybiegłych z lasów zalany. Kościoły burzono, wywracano zamki, chrześcian mordowano. Oba Jaksowie wrócić musieli na swój gródek, bronić mienia ostatka, życia swego i rodziny.
Z garstką wiernéj czeladzi i resztką wojska swojego zamknęli się w Jaksowych borach, gotując do rozpaczliwéj obrony. Dnie i noce czuwać musiano nieustannie, w niepewności kiedy te tłumy, co się po całéj Polsce na łup i zdobycze puściły rozpasane, przyjdą pod gródek, ażeby go zrównać z ziemią.
Niemal cały ród Jaksów zgromadził się tu do nich, aby sił rozproszonych nie wystawiać na niebezpieczeństwo. Inne zamki opuszczone stały na łasce bożéj, tylko Jaksowych borów, w których znaczne skarby zgromadzono, bronić postanowili. Do mocniejszego téż niż gdzieindziéj oporu gotowali się zrozpaczeni, tak że niewiasty nawet sposobiły się do walki i gotowe były przywdziać zbroje.
Jurga i Andruszka mieli czas wysypać okopy, wystawić ostrokoły i zaborole, zaopatrzyć gródek w żywność dla dosyć licznéj załogi i obmyśleć dobrze co czynić mieli, aby rodzinę swą obronić.
Nierychło téż gromady owe rozwścieczone przeciw chrześcianom ważyły się napaść na gród pilno strzeżony. Opatrywano go zewsząd, podsyłano ludzi, aby załogę ku sobie przeciągnąć, lecz Jurga i Andruszka oko mieli na wszystko. Nie ważył się ów tłum bezładny rozpocząć daremną z rycerstwem walkę. Sądzono, że w końcu głodem i niedostatkiem ich zmogą. Tak upłynęło kilka miesięcy w życiu nieustannéj trwogi. Kiedy niekiedy śmielszy ktoś w kilkadziesiąt koni wypadał w lasy za zwierzyną, w pola, z których zabierano wyrwane naprędce zboża. Choć gęb do karmienia było wiele, starczyło jednak od głodu.
Czasem przyciągały gromady i szły niemal pod sam gród, przypatrując mu się; odpędzano je strzałami i nie ważyły się kusić o zdobycie. Wieści zaś z Poznania, od Krakowa nie mieli Jaksowie, bo tam czesi pustoszyli ogniem i mieczem i ludność wypędzali nawet tysiącami, przesadzając na swoją ziemię.
Nie było pana, nie było Boga, nie było życia.. pustynia jedna i zgliszcza, a wśród nich wałęsające się tłumy upojone.
Łakomstwo na zdobycz, któréj się u Jaksów spodziewano, wreszcie rozproszonych napastników w jedną zbiło gromadę. Kilka tysięcy czerni, najrozmaiciéj zbrojnéj, bez wodzów prawie, bez ładu, strasznéj liczbą tylko, wylało się jednego wieczora jesieni pod gród Jaksów i całą dolinę, wśród któréj leżał, obozowiskiem zajęło. Niewiasty patrząc z wietrzników domostw płakały licząc i nie mogąc przeliczyć tych tłumów, których wrzaski śmierć się zapowiadać zdawały. Niektórzy bliżéj podbiegając usiłowali przerazić groźbami i łajaniem. Nie strwożyli się Jurga i Andruszka, a ludowi swojemu za okopami siedzieć cicho nakazawszy, czekali.
Nazajutrz o świcie rzuciła się tłuszcza chmurą wielką na ostrokoły, usiłując je podpalić lub wywrócić, ale taka chmura strzał i oszczepów posypała się, gdy się zbliżyli, tyle trupów padło, że napastnicy cofnąć się musieli.
Więc leżeć postanowili obozem i wytrwawszy dni kilka, gdy żywności zasposobionéj braknąć zaczęło, po naradzie w połowie się rozeszli, zostawując część tylko, aby gródka pilnowała.
Téjże nocy na śpiących wyskoczywszy Jurga z Andruszką niespodzianie i okrutną w nich rzeź sprawili, a gdy się gromady chwyciły do obrony, mieli czas na gród się schronić. Zwiększyło to zajadłość daremną. Ze dniem rzucili się oblegający na wał znowu i walka u ostrokołów zawrzała wściekła. Lano ukrop, walono kamienie i kłody, trupem usłano dokoła okopy, a z południa cofnęli się napastnicy i położyli w dolinie spoczywać. Nie dali im Jaksowie nawet ran obwiązać, znowu z gródka czyniąc w biały dzień wycieczkę. Choć liczbę znacznie mniejszą, lecz ludzi mieli do boju nawykłych, dobrze zbrojnych, z których każdy szedł na dziesięciu, ufając żelazu jakiém był odziany.
Spędzono precz tłumy owe w lasy i słychać o nich ani nazajutrz, ni dni następnych nie było. Nie ufali jednak temu oblężeni, pewni będąc, że z nowemi siłami powrócą. Zyrun, dowódzca tych gromad, opodal je nanowo ściągnąwszy w lasach, pocichu z niemi przypełzł nocą pod gródek, pewien będąc, że go bezbronnym zastanie. Tu ich czekano w cichości, i gdy się do ostrokołów skradali i pełznąć poczęli jak mrowie, wnet sypnęły się kamienie, rzucono kłody, tak że znowu odbiedz było trzeba.
Bronili się szczęśliwie bracia nie tygodni, ale miesięcy kilka, jakiegoś końca, jakiegoś miłosierdzia oczekując Bożego. Gdy się to zbyt już długo przeciągnęło, a głucha zawsze otaczała ich cisza, radzili w końcu, by żony i dzieci na wozy zabrawszy, dostatek i mienie, opasać dokoła swoim ludem i tak z zamku wyciągnąć, obronną ręką przerzynając się za Wisłę, gdzie spokój miał panować. Już niemal postanowioném to było i dnia tylko wyczekiwano pogodnego, a Andruszka i Jurga srodze bolejąc nad swoją ojcowizną, jeszcze się ociągali, gdy nadbiegł mały oddział synów władyków i żupanów, który im zwiastował, że Kazimierz z posiłkami cesarskiemi szedł znowu ład i pokój w Polsce przywracać.
Na to więc zeszło to potężne Chrobrego państwo, że niemcy zbawcami jego być mieli, że w niém nanowo wiarę szczepić, prawo stanowić, kościoły stawiać i uszczuplone granice umacniać było potrzeba.
Skarby wszystkie do Czech uprowadzono niezbożnym łupem, inne Ryksa uchodząc powiozła z sobą, rozerwali je swoi i cudzy, nie pozostało nic nad pamięć wielkiego króla, który się w potomku nie odrodził.
Jaksowie byli pierwszymi, co stanęli przy wnuku jego, pomagając do odbudowania w gruzy rozsypanego królestwa. Stał złupiony i zburzony Poznań, pustką i popieliskiem leżało Gniezno, w Gdeczu żywy mieszkaniec nie został, w łykach ich do Czech uprowadzono.
Andruszka i Jurga musieli o domowych sprawach zapomnieć, aby młodemu królowi służyć, któremu sług brakło, gdy wszystko z nowa poczynać musiał.
Oba téż doszli do dostojeństw znacznych, do majętności wielkich i ród ich późniéj się rozmógł a rozmnożył na liczne gałęzie.
Majętności ich we wszystkich prawie ziemiach rzeczypospolitéj, i potomstwo, które od włości różne nazwiska poprzybierało, znaleźć można w wiekach późniejszych. Wszyscy byli niemal ludzie rycerscy, lub w kościele wysokie piastujący dostojeństwa, mało który spokojnie na zagonie usiedział i koło roli się zabawiał.
W radzie i w polu miejsce ich było, a wszyscy się znaczyli, jak przodkowie ich, krwią gorącą i umysłem żywym, dwojgiem przymiotów, które sprawiają, że z niemi łacno nieszczęśliwi na głowę padają, a szczęśliwi wysoko idą do góry. Urósł téż ród, aż póki rzeczy ziemskich koléj nań nie przyszła, by z innemi razem na stronę ustąpił.
- ↑ Błąd w druku; powinno być – wieczerzy.
- ↑ Błąd w druku; powinno być – wiedział.
- ↑ Błąd w druku; brak kropki lub następny wyraz (Dajcie) winien być małą literą.
- ↑ Błąd w druku; zamiast przecinka winna być kropka.
- ↑ Błąd w druku; brak kropki lub następny wyraz (Dwojga) winien być małą literą.
- ↑ Błąd w druku; powinno być Bolesław.
- ↑ Błąd w druku; zamiast kropki winien być przecinek.
- ↑ Błąd w druku; powinno być protonotaryusza.
- ↑ Błąd w druku; brak kropki lub następny wyraz (Któż) winien być małą literą.
- ↑ Błąd w druku; powinno być przemówił z.
- ↑ Błąd w druku; powinno być oprócz.
- ↑ Błąd w druku; powinno być – niemal.
- ↑ Błąd w druku; powinno być – oczyma.
- ↑ Błąd w druku; powinno być – się.
- ↑ Błąd w druku; powinno być – zostało.
- ↑ Błąd w druku; najprawdopodobniej zbędna kropka.
- ↑ Błąd w druku; powinno być – baczności.
- ↑ Błąd w druku; powinno być – mówił.
- ↑ Błąd w druku; powinno być chwili.
- ↑ Błąd w druku; powinno być – mówiąc.
- ↑ Błąd w druku; powinno być – znaczniejszą.
- ↑ Błąd w druku; zamiast przecinka winna być kropka.
- ↑ Błąd w druku; zamiast kropki winien być przecinek.
- ↑ Błąd w druku; powinno być – niewieści.
- ↑ Błąd w druku; powinno być zaskoczonymi lub zaskoczonemi.
- ↑ Błąd w druku; zamiast przecinka winna być kropka.
- ↑ Błąd w druku; powinno być pulpitami.
- ↑ Błąd w druku; powinno być – przyznanie.
- ↑ Błąd w druku; powinno być pozwolenia.
- ↑ Błąd w druku; powinno być – pobłogosławi.
- ↑ Błąd w druku; powinno być – Świeży.
- ↑ Błąd w druku; powinno być – o wszystkiém.
- ↑ Błąd w druku; powinno być – Andruszka.
- ↑ Błąd w druku; powinno być – parobięta.
- ↑ Błąd w druku; powinno być – opowiedzieli.
- ↑ Błąd w druku; zamiast kropki winien być przecinek.
- ↑ Błąd w druku; powinno być który.
- ↑ Thietmar, dosłownie.
- ↑ Błąd w druku; powinno być modlą.
- ↑ Błąd w druku; powinno być – zatknięto.
- ↑ Błąd w druku; powinno być – mieszkańców.
- ↑ Błąd w druku; brak wcięcia akapitowego.
- ↑ Błąd w druku; powinno być – Śmiała.
- ↑ Błąd w druku; powinno być – Śmiało.
- ↑ Błąd w druku; powinno być – miejsce.
- ↑ Błąd w druku; powinno być Rzymu.
- ↑ Błąd w druku; powinno być – myśleli.
- ↑ Błąd w druku; brak kropki.
- ↑ Historya Waltharius’a i Hiltgundy wierszem łacińskim opisana przez mnicha z Sanctgallen, prawdopodobnie Eckehard’a w X wieku, którą wydał J. Grimm i A. Schmeller (1438), a późniéj Edelstand du Méril (1443) przypomina wprawdzie nazwiskiem bohatera i bohaterki nasze podanie o Walcerze (Walgierzu), ale analogia jest tylko w założeniu powieści, któréj rozwinięcie Grimm nawet nazywa czysto i charakterystycznie słowiańskiém. Idziemy tu za dochowaną nam starą legendą, taką jaką spisał Paprocki, mało co (w początku) posługując się Walthariusem.
W wyniku omyłki drukarskiej błędnie podane daty wydania dzieł: zamiast 1438 i 1443 powinny być 1838 i 1843. - ↑ Najprawdopodobniej winno być Werinhard, tak jak w jednym z następnych akapitów.
- ↑ Błąd w druku; powinno być – niego.
- ↑ Błąd w druku; powinno być podniósł.
- ↑ Błąd w druku; zbędna kropka.
- ↑ Błąd w druku; brak przecinka.
- ↑ Błąd w druku; powinno być – Sieciechówna.
- ↑ Błąd w druku; brak kropki lub następny wyraz (Jedźcie) winien być mała literą.
- ↑ Błąd w druku; powinno być IV.
- ↑ Błąd w druku; powinno być to.
- ↑ Błąd w druku; brak kropki.
- ↑ Błąd w druku; powinno być – Żonę.
- ↑ Błąd w druku; brak kropki lub następny wyraz (Oni) winien być małą literą.
- ↑ Błąd w druku; brak kropki.