Był to obraz... ale oblazł...

>>> Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza
Tytuł Był to obraz... ale oblazł...
Podtytuł Epizod z dziejów dwojga serc
Pochodzenie „Kolce“, 1877, nr 24-25
Redaktor J. M. Kamiński
Wydawca Aleksander Pajewski
Data wyd. 1877
Druk Aleksander Pajewski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


BYŁ TO OBRAZ... ALE OBLAZŁ...
Epizod z dziejów dwojga serc
przez
Klemensa Junoszę.





W eleganckim buduarze, przy pysznej rzeźbionej toalecie siedziała kobieta...
Długi pegnoir okrywał ją zupełnie i w malowniczych draperjach zwieszał się z jej ramion załamując się z lekka na aksamitnym fotelu i spadając na dywan bardziej angielski niż faworyty warszawskiego lewka.
Ukośny promień wschodzącego słońca, wślizgał się dyskretnie przez blade rolety i igrał po aksamitach, zwierciadłach, porcelanowych amorkach, aż wreszcie zatrzymał się na czole Venus wyrzeźbionej z białego jak śnieg marmuru.
Wszystko tu tchnęło spokojem i ciszą, atmosfera przepełniona wonią róż rozkwitłych usposabiała do marzeń, a świergot ptasząt dochodzący z ogrodu mieszał się z jednostajnem gdakaniem zegara, co zawsze jednakowo zimny i obojętny wydzwania ludziom zmartwienia, kłopoty... siwe włosy i zmarszczki na twarzy.
Zegar w buduarze przez nas opisywanym stanowił rażący kontrast z całem otoczeniem, bo gdy tu wszystko było świeże, piękne, harmonijne, on tylko jeden wsparty na ramieniu potwornie starego saturna, odzywał się głosem ponurym, głuchym, jakby rzucał w woniejącą atmosferę wyrazy: mane... tekel... fares.
Pani Marja właścicielka i mieszkanka owego pięknego przybytku nie cierpiała starego czasomierza i byłaby oddawna kazała na strych wyrzucić, gdyby nie pewna okoliczność, a mianowicie ta, że zegar był ulubionym sprzętem nieboszczyka jej męża, a familja mężowska odwiedzała panią Marję.
Trzeba więc było znosić niemiłą pamiątkę dla familji, tak jak się znosi niemiłą familję dla pamiątek.
Skrzypiąc, piszcząc i jęcząc zegar wydzwonił szóstą...
Na ten dźwięk, pani Marja drgnęła, szarpnęła silnie za taśmę od dzwonka, a przy pomocy nadbiegłej na ten głos służącej, zaczęła się szybko... bardzo szybko ubierać...
Nie zdaje mi się szanowny czytelniku, czy pani Marja byłaby bardzo kontenta, gdybyśmy byli świadkami tego pośpiechu... zresztą jakkolwiek sceny tego rodzaju bywają niekiedy bardzo zajmujące nawet, w tym razie jednak dośpiewajmy je sobie w duszy i przenieśmy się wprost do małego ogródka znajdującego się w Saskim ogrodzie.
Któż go nie zna? Kto nie widział owej kobiety żelaznej w koszu zielonym na głowie, prowadzącej również żelaznego chłopaka przez ostre kamienie... biedna mama! i biedne bobo, pełnią obowiązki wodotrysku i aby uprzyjemnić publiczności picie wód, niezbyt smacznych niekiedy, używają prysznica przez cały ranek i wieczór...
Kto nie widział tej budki, w której rozmaite orkiestry przygrywały, przygrywają i przygrywać będą przyszłym pokoleniom jeszcze, któż wreszcie nie zna owego stołu długiego jak omnibus, owych kraników srebrnych, z których się ożywcza podobno, a różnogatunkowa woda toczy, oraz uśmiechniętych karlsbadzko panienek, które Bóg raczył stworzyć na to, aby przez całe lato odkręcały i zakręcały kurki...
Wiecie zapewne, że te panienki mają uśmiech stosowny do gatunku sprzedawanej wody, i tak np. Ems podaje się z mlekiem i uśmiechem słodkim pełnym melancholji, Sprudel z płomienistem wejrzeniem, Vichy z uśmiechem wesołym, a Akwizgran z subtelnie sarkastycznym i niezwykle złośliwym...
Tam to, gdzie są najrozmaitsze wody, piękne panny, i do wód stosowne uśmiechy, gdzie żelazna kobieta z lanem dzieckiem prysznicuje się przez pięć godzin z rzędu z prawdziwie turecką apatją, gdzie są ławki nie tyle piękne ile twarde... siedział młodzieniec...
Mieliście już Hero, macie teraz Leandra. Temu Leandrowi było na imię Józef... miał on jasne blond włosy jak len, oczy niebieskie jak niebo, policzki pełne, ogorzałe i zdrowiem kwitnące. Mógł mieć lat dwadzieścia kilka, a cała powierzchowność jego świadczyła, że to nie wypieszczony mieszczuch zawiędły w murach, ale silne i zdrowe dziecię wsi, zahartowane na koniu i w lesie (powiadają, że i w szkołach potrosze), z prostotą w duszy, z sercem na ustach... ot zwyczajnie wieśniak.
Zobaczył kiedyś piękną wdowę na balu, na wsi jeszcze, zachwyciły go jej wdzięki, jej twarz jak marmur kararyjski biała, rączka drobna i wypieszczona, oraz oczy czarne, co umiały błyskawice rzucać, nieopisanym urokiem poić, lub przybierać wyraz takiego smutku i melancholji, że omal serce nie pękało z żalu patrząc na nie.
Ojciec Józia nic nie miał przeciwko synowskim afektom, wdówka była zamożna i z dobrego gniazda (a ojcu o to gniazdo bardzo chodziło), — wdowa nie miała nic przeciwko temu, żeby wyjść za młodego a przystojnego chłopca, chłopiec nie miał nic przeciwko ożenieniu się z wdową... Ani jednego przeciwko... wszystko za.
Owszem, pan Piotr, ojciec Józia, człowiek starej daty, a niesłychanie uprzejmy, zawsze mawiał:
— To obraz! ta pani Marja! to obraz mój Józiu.... Rubensowski obraz....
— Alboż to proszę tatki, ś. p. mąż pani Marji nazywał się Rubensowski? przecież tatko sam mówił że....
— Osioł jesteś mój Józiu, przez trzy O.... mąż pani Marji był Dygasiński, porządny szlachcic co się nazywa... ale ona, to panie Dobrodzieju Madonna, Madonna przez trzy M, panie Dobrodzieju...
Józio wysłuchał ojcowskiego objaśnienia a potem, gdy pisał do Warszawy adresował: Jaśnie Wielmożna Marja MMMadonna Dygasińska, JWna pani etc.
Serce młodzieńca gorzało... serce pani tliło się, ale w tem zarzewiu drgały jeszcze iskry zdolne wzniecić pożar straszliwy.... Kochali się, a oboje razem mieli lat blizko siedmdziesiąt podobno. Gdyby podzielić równo, wypadłoby po trzydzieści i pięć lat na osobę, wszelako równy podział był niemożliwy.
Spotkali się na wodach, i rozpoczęła się sielanka rozkoszna.... On siłą młodości kochał, ona siłą wspomnień, ona uśmiechała się do niego, on śmiał się na całe gardło do niej aż wróble przestraszone uciekały z ogrodu; orkiestra przygrywając jakąś polkę skoczną, była akompanjamentem do harmonji dwojga zgodnie bijących serc, a szmer prysznica oblewającego żelazną kobietę z dzieckiem usposabiał do marzeń...
W ten sposób Pan Józef z panią Marją spędzali roskoszne poranki, a kiedy słońce złocistą głowę do spoczynku już kładło, on przychodził do niej i pili najroskoszniejszą herbatę w świecie, herbatę wzajemnych upojeń i najmilszych nadziei. Do takiej herbaty nie potrzeba cukru, z natury swojej ona słodka jest jak karmelek, o czem wiedzą nawet i wróble na dachu.
Miesiąc czasu potrzebnego na kurację pani Marji przeszedł jak jedno mgnienie oka, i nadszedł czas, w którym miała wyjechać na wieś do rodziców Józia.
Pociągiem towarowym wyprawiono sto kilkadziesiąt pudełek, pudeł i pudełeczek, a sama pani w wagonie pierwszej klasy powierzyła wdzięczną i eteryczną swą postać potężnej parze, która dźwignęła ją z równym spokojem i obojętnością, jakby beczkę łoju... lub worek zboża.
Z otwartemi rękami przyjmował pan Piotr kuzynkę i przyszłą swoją synowę, a Józio... Józio sam nie wiedział jak i czem może jej czas uprzyjemnić, przychodziło mu nawet do głowy, żeby ją zaprowadzić na jeziorka gdzie kaczek! kaczek aż się roi, chciał ją przewieźć na własnym ulubionym ogierku bułanym, ale ze smutkiem spostrzegł, że to jej nie przypada do gustu.
Mówiono często o blizkiem szczęściu i przyszłości a pan Piotr patrząc na tę twarz białą jak alabaster, na pyszne zwoje kruczych włosów, na karminowe usta niezbyt poetycznie wprawdzie, ale z istotnym zachwytem mówił do siebie:
— Nieśmiertelna baba! niech ją kaczki zdepczą...
Pani Marja mieszkała w oddzielnym domeczku stojącym na skraju ogrodu, była to altanka mieszkalna, istne pieścidełko, wśród starych kasztanów, klonów i lip na stoku góry po nad rzeczką, co srebrnem pasmem stopy tej góry plątała; wydawała się niby szalet szwajcarski, niby gniazdko ptasie, niby wreszcie świątynia letnia postawiona dla bogini miłości...
Pani Marja żyła w tej altance jak w raju, a nigdy przez okno nawet, nie widziano jej ani w negliżyku, ani w czepeczku, lecz o godzinie 8-ej rano już się ukazywała ubrana zupełnie jaśniejąca całą potęgą wdzięków i toalety....
Nieraz Józio rankami wzdychał pod oknem, mógłby był temi westchnieniami koła młyńskie obracać, ale wszystko na próżno... głowa ukochanej nie ukazywała się w oknie, a zielonej żaluzji nawet sokolim wzrokiem przebić nie było podobna.
Tymczasem ostatni akt, a raczej ostatni wiersz sielanki dobiegał już ku końcowi. Małżeństwo miało położyć koniec westchnieniom Józia, a inny szereg westchnień nierównie cięższych miał się rozpocząć.... na całe życie.
Pewien uczony powiedział, że szaleństwo zakochanych, jest najmilszem, najrozkoszniejszem szaleństwem. Poczciwemu Józiowi w prostocie ducha chciało się być prawdziwym bohaterem romansu.
To też z całej duszy, życzył swojej narzeczonej, aby wpadła w rzekę, lub chociażby w studnię tylko. Nie dlatego żeby się utopiła, lecz aby on mógł ją wyratować... żeby on mógł jej życie ocalić!
Takie to są potęgi miłości.
Los chciał, że Józio niebawem miał zostać bohaterem i ani się spodziewał, że sposobność ku temu tak prędko nastąpi...
Był cichy wieczór, albo raczej noc cicha, słowiki śpiewały, bzy roznosiły woń piękną dokoła, tulipany otwierały kielichy szeroko chwytając w nie rosę majową, księżyc w górze świecił przeglądając się w strugach, a po nad strugą żaba rozsiadłszy się szeroko, otwarła głupowate oczy patrząc na drugą żabę, która w taki sam spoglądała sposób....
Wszystko spało, młyn turkotał, od czasu do czasu pies szczeknął, nad okolicą królowała spokojna cicha... letnia noc.
W tem dało się słyszeć jakieś trzeszczenie, nad domkiem szwajcarskim pokazał się słup dymu, potem płomień, jak pies piekielny zaczął dach lizać czerwonym językiem, potem ogień wzmógł się, objął dach cały, rzucił się w górę ku niebu jak bluźnierstwo zbrodniarza, oblał obłoki łuną krwawą, a wystraszone ptaki latając w falach czerwonego światła zdawały się jakby ozłocone blaskiem...
— Gore! Ogień! nieszczęście — wołali wystraszeni ludzie.
— Wody! drabiny! siekier!!
Zgiełk nie do opisania, rzucono się do ratunku, do pilnowania budynków sąsiednich....
W oknie, które już płomienie ogarniać poczynały zarysowała się sylwetka wystraszonej, wybladłej pani Marji...
Józio rzucił się w ogień jak lew, jak salamandra zwijał się w płomieniach, a po chwili, opalony, okopcony dymem, wybiegł z domku niosąc na ręku przedmiot swych marzeń i myśli. Była w bieli, wyglądała jak duch. Józio tuląc ją do swej piersi biegł jak szalony nie wiedząc gdzie i po co. Przebiegał aleje ogrodu, upojony szczęściem, chciał ją zanieść na koniec świata może... może i byłby ją tam zaniósł ale drogi nie wiedział...
Głos ojca wrócił mu przytomność.
Zaniósł drogi ciężar do pałacu (tak zwykle zowią rezydencje p. Piotrów) złożył go na sofie i dopiero teraz spojrzał na twarz ukochaną.
Spojrzał, zadrżał i cofnął się...
Gdzież się podziała owa piękna Marja!? czy jej to twarz? czy do niej należą te lica zwiędłe, pomarszczone, żółte, te króciutkie i cienkie warkoczyki raczej do trzaskawek od bicza aniżeli do włosów kobiety podobne?
Niestety, tak to ona... ale Józio nie znał tajemnic sztuki toaletowej... nie przypuszczał do jakiego stopnia kobieta odmienić się może przez brak dodatków i farb.
Wybiegł na dziedziniec i pochwyciwszy rękę ojca zawołał z rozpaczą:
— Ojcze! ojcze! jaka ona brzydka!..
— Kto?
— Marja!
— Jesteś panie Dobrodzieju osioł, przez trzy o, to obraz!
— Niechże ją tatko sam zobaczy.
Ojciec wszedł do salonu, spojrzał i rzekł do siebie:
— Prawda, jeszcze wczoraj był obraz, ale dziś oblazł już całkiem panie Dobrodzieju całkiem panie, przez trzy c.
W parę dni potem pani Marja opuściła gościnny dom państwa Piotrów... do którego nie powróciła już nigdy.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Szaniawski.