Było nas dwoje (Kraszewski, 1841)

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Było nas dwoje
Podtytuł Improwizacja fantastyczna
Pochodzenie Szkice obyczajowe i historyczne
dodatek do II tomu powieści Cztéry wesela
Wydawca Józef Zawadzki
Data wyd. 1841
Druk Józef Zawadzki
Miejsce wyd. Wilno
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
BYŁO NAS DWOJE[1].
Improwizacja Fantastyczna.

O złote sny młodości, o brylantowe marzenia moje, chodźcie tu jeszcze raz do mnie, chodźcie, usiądźcie na brzegu kielicha, zamąćcie skrzydełkami napój, ulatujcie w koło mnie, na dymach wonnych Lataqué, Havanny! Bez was, marzenia, tęskno na duszy i serce próżne, kurczy się, wysycha, boli — bez was jestem sam jeden; z wami — jest nas dwoje.
O! co za roskosz być we dwoje! Nie tak jak wy prozaiczne pary tego świata, co ciałem blisko, a sercami daleko jesteście; kiedy jedno z was patrzy w lewo, drugie się na prawo odwraca — nie tak; ale tak we dwoje, jak powój z topolą, jak liście z drzewem, jak piorun z chmurą, jak matka z dziecięciem, które w swém łonie nosi — Tak we dwoje jak krew z sercem człowieka, jak zęby tygrysa z ciałem jego pastwy — jak — — Wy mnie nie zrozumiecie — wy mnie nie pojmiecie!
Ale — mniejsza oto. Czyż na to się pisze żeby rozumiano? nie — tylko żeby czytali! Więc nie rozumiejcie sobie, a ja będę pisał dla tego. Przyjdzie któś co zrozumie.
Ja i moje marzenia, jesteśmy dwoje, jak kochankowie, pieścim się z sobą, ściskamy i tęsknim po sobie, gdy nas zimny świat, żelazną ręką rozdzieli — Wracamy znowu do siebie, łączym się i jesteśmy szczęśliwi.
Kiedyś, było nas dwoje inaczéj. Wówczas nie było jeszcze marzeń, ale rzeczywistość, roskoszna jak marzenie, jak marzenie zmienna. Było nas dwoje, jak zapamiętam, naprzód — w niebie. Graliśmy sobie na tym szerokim błękicie, graliśmy o gwiazdy i robiliśmy z nich bukiety dla kogoś trzeciego — dla kogoś dobrego — O! nie powiem dla kogo! Wówczas było nas dwoje, a nie mieliśmy nazwiska, ani postaci, byliśmy jak jedno, a było nas dwoje, i było nas w jednym, dwoje.
Potém, przez ciemną jakąś noc boleści, rozdzieleni, znaleźliśmy się nizko, — na ziemi — i było znowu nas dwoje, ale rozdzielonych mgłą, ludźmi, górami, czasem światem, życiem. A czuliśmy zdaleka, że nas było dwoje i po ciemku, wzdychając, szukaliśmy siebie długo, bardzo długo.
I znaleźliśmy się i spójrzeli, a nie śmieli się witać, bo poubiérani w piękne dziecinne sukienki nie poznaliśmy się oczyma, tylko duszą. A było nas dwoje tych samych, co w niebie.
O Boże, jakże długo czekać było trzeba, nimeśmy sobie śmieli powtórzyć znajome w niebie wyrazy — Kocham ciebie! — nim padliśmy w objęcia jak w niebie bywało, jak w niebie skleili usta i zjednoczyli serca; nim znaleźliśmy się znowu dwoje jak jedno, dwoje jak w niebie.
Było tak — o! nie wiém jak długo — pachniały kwiaty, świeciła noc długa nad naszemi głowy, ptaszek nam śpiewał na bzach rozkwitłych, wiatr dmuchał, niebo jasne, czyste, sklnące błyszczało nad naszemi głowy; a wszystko to: kwiaty, ptaszki, bzy, niebo, wszystkie roskosze były w naszém sercu, bo nie mieliśmy wówczas tylko jedno wielkie serce na nas dwoje.
Potém, po téj nocy, przyszła noc druga, czarna, z burzą, z piorunem, z chmurami — Drżeliśmy i szli razem. Piorun uderzył — Czy uwierzycie że z nieba??? — uderzył i zabił jedno z nas dwojga, połowę, ją — a z nią moje serce, bo serce było jedno na nas dwoje. Zostałem sam jeden, bez serca i patrzałem w niebo z rozpaczą. Nie widać było nieba tylko chmury — Byłem już znowu sam jeden, strasznie jeden, jeden jak jedno piekło (a tysiąc męczarni), jak jeden feniks, jak samotna szczęścia godzina, jeden jak robak okuty skałą, który nigdy świata i brata nie zobaczy, który nigdy nie będzie, we dwoje.
A! wy nie wiecie co to jest sam — jeden! Patrzcie na nędzarza, który zgnił do połowy patrząc na wasze złoto, który sam, jeden, walczy z chorobą, głodem, zimnem, śmiercią. Ja byłem tak sam jeden, i gorzéj jeszcze, bo nie miałem nawet serca.
Wy nie wiecie co to jest nie mieć serca? Jest to być jak nóż lékarza, jak trucizna, jak źwierciadło, jak bogacz, jak kobiéta zalotna, jak kamień. Jest to śmiać się a nie czuć śmiechu, płakać bez smutku, spać bez snów, budzić się ziéwaniem, jeść bez ochoty, głodzić się bez męki, zabijać bez zgryzoty, kochać i nie czuć kochania, całować a nie czuć pocałunku, jest to być zimnym szatanem, który ma zapaloną smołę w miejscu gdzie bywa serce, albo żywą jaszczurkę, albo kawał kamienia. Wiecież co to jest nie mieć serca? Przysiągłbym żeście mnie jeszcze nie zrozumieli i myślicie że sam siebie nie rozumiem! Mniejsza oto, mnie to nie obchodzi, ja nie mam serca.
Byłem więc sam jeden, a wkoło mnie, tysiące ludzi, ja tylko byłem sam jeden, jak w worku zboża sam jeden jest robak.
Wiecież com wówczas zrobił? Pewno nie! (co wy kiedy wiecie?!) Postawiłem sobie szklankę w piersiach zamiast serca i fajkę przy niéj, potém położyłem się do góry brzuchem, zadarłem nos, jak po dobrym obiedzie i zacząłem drzémać.
Przyszła do mnie kobiéta, tak piękna, tak piękna jak ona! różowa, biała, tysiące gwiazd miała w oku niebieskiém, piersi jéj, to były fale wieczornego morza, ręka, to gałąź palmowa, kibić to trzcina giętka — w sercu zaś miała młynek ze skrzydeł motyla, który latał tak prędko, prędko — że go okiem dogonić było trudno i mléł, mléł. Nie powiem co mléł, bo niewiem, dosyć że mléł.
Westchnęła.
Westchnąłem.
Spójrzała w niebo.
Ja, na ziemię.
— Jak się masz Józiu?
— Bądź zdrowa — I poszła sobie — Widocznie nie miałem serca, kiedym jéj nie zatrzymał, nie padł przed nią na kolana.
Przyszedł potém przyjaciel, w głowie miał pełno jesiennego błota, w sercu dukaty, w ręku nadzieję, którą ściskał mocno tak że piszczała nieboraczka; — przyszedł i skłonił mi się.
— Dzień dobry.
— Dobranoc.
— Jak się masz?
— Bądź zdrów.
Musiał odejść także i zostałem znowu sam jeden. Przyszedł ubogi, w sercu miał łzy, w głowie rozpacz, w ręku kij, a torbę na plecach.
— Wspomóż.
— Spać mi się chce.
— Ratuj!
— A która godzina?
— Ja umrę.
— Bądź zdrów i ruszaj z Panem Bogiem.
Poszedł i ten. Widocznie nie miałem serca, leżałem sobie, piłem, latałem myślą w obłokach dymu, a byłem zawsze sam jeden, a niebo było czarne i wiatr gdérał i piorun łajał i błyskawica śmiała mi się w oczy szydersko.
Jam się nie zląkł wiatru, gromu, błyskawicy, bo nie miałem serca, tylkom się nudził okropnie, bo nudno bez niego, ziéwałem a zasnąć nie mogłem, a czasem pamięć jak latarnia złodzieja, błyskała mi w głowie chodząc przypomnieniem, że niegdyś, było nas dwoje.
Było nas dwoje!.. niegdyś, dawno! i jedno serce mieliśmy i jedno szczęście, patrzaliśmy w jedno niebo, i było nas dwoje w jedném — A! ale to dawno, dawno! Żal mi się zrobiło przeszłości i nudno było bez serca, poszukam myślałem, znajdę pewnie, kupię sobie za pieniądze i przyprawię. Tyle się rzeczy kupuje, czemuż by sobie serca kupić nie można, zwłaszcza gdy kto ma pieniądze. A wówczas miałem jeszcze pieniądze.
Włożyłem więc surdut, wziąłem laskę, kapelusz i poszedłem serca szukać.
Zastukałem do pałacu, było tam dużo ludzi i światła i sług i koni — Wszedłem na salę.
— Co tu robisz? spytano.
— Szukam serca.
— Gdzie? na balu?
— Chcę kupić sobie, moje mi piorun spalił.
— Biedny człowiek, prosim do tańca.
— Dziękuję.
Zbliżyłem się do jednéj panny, zastukałem do jéj piersi i pokazałem worek.
— Czego chcesz, dobry człowiecze (zkąd wiedzieli że dobry?)
— Serca na przedaż.
— Serca? i zarumieniła się.
— Przeda ci piersi jeśli zechcesz, rzekł mi do ucha jakiś stary, ale serca nie, bo go niéma.
Ukłoniłem się i poszedłem do staréj matrony. Dałem jéj tabaki i pokazałem worek.
— Proszę siadać, rzekła z uśmiechem.
— Czy nie przedasz mi Asindzka serca?
— Ach! z największą chęcią, oddawna mam go na zbyciu, nie było tylko kupca — trochę zwiędłe, ale to nic, bardzo jeszcze do ludzi.
— O! ja nie chcę zwiędłego, odpowiedziałem, upadam do nóg.
Szedłem do jakiegoś jegomości — Był wielki, rumiany — musi mieć serce co się nazywa, pomyślałem. Spytałem go o nie.
— Zgodzim się łatwo o cenę, odpowiedział, śliczne serce, jak mego stryja kocham, tylko je sobie trochę odczyścisz, bo wczoraj upadłem w błoto i odrobinę powalałem.
— Bardzo dziękuję, rzekłem uciekając, gdybym chciał błota, znalazłbym go dosyć na ulicach.
Wyszedłem z pałacu, wszedłem do chatki.
— Otwórzcie w imie Boże!
Bóg z wami a czego to chcecie?
— Serca matulu.
— Miała je Fruzia, ale pan Leon wziął i pojechał z niém do Warszawy, może gdzie zgubił po drodze. Dobranoc.
Z chatki pobiegłem do domku ślachcica.
— Przedajcie mi choć jedno serduszko, panie a bracie.
— Co? przedajcie! fuknął ojciec. Szlachcic miałby frymarczyć, handlować, przedawać! precz ztąd, bo ci Mosanie, uszy poobcinam.
Uciekłem, alem się potém dowiedział, że mi tam dla tego serca nie przedali, bo się gdzieś zawalało między stare sprzęty, że go oddawna napróżno sami szukali.
Pójdę, choć do klasztoru, myślałem.
— Laudetur —
— In saecula.
— A co powiecie?
— Czy nie macie jakiego serca na przedaż?
— Wszystkie nasze odesłaliśmy do nieba, jest tylko jedno stare u Ojca Dominika, a i te zastawił gdzieś w sklepie.
— Bądźcie zdrowi.
— Zamykaj furtę za sobą.
Poszedłem odpocząć i myślałem — Oczéwiście ja tu nigdzie nie dostanę serca, chybabym je kazał sobie zrobić na urząd, ale tego pewnie nikt nie potrafi, nawet w najlepszych akademijach i pensjach. I bieda i bieda! O! lepiéj było we dwoje z jedném sercem, we dwoje jak w niebie!
Pewno się znowu ani domyślacie, jakem sobie poradził — myślałem długo, bo prawdziwie było i nad czém. Nareście poszedłem do cukierni i kazałem sobie tymczasowie, ulepić dla formy serce z cukru. Będzie przynajmniéj słodkie, to mnie pocieszy — Dostałem, jakiego chciałem alem się na niém zawiódł, było nie słodkie, lecz nudne, ckliło mnie nieustannie, każdy go się we mnie domyślał, i ziewał, przewracał oczyma, uciekał.
Osobliwsza rzecz! z czego tu już je zrobić, kiedy z cukru nie dobre? Kogo się spytać — hm? doktora! doktor musi to wiedzieć, i powinien poradzić.
Zapłaciłem naprzód dukata, za niego wyłożył mi doktor, bardzo jasno, całą teorją cyrkulacij krwi, funkcij serca, nagadał o Harweju, dodał nawet wyprowadzając za drzwi, jako jeden fizyolog francuzki, fałszywie wziął serce za organ męztwa i jego wielkości odwagę przypisywał. Wyszedłem bardzo uczony, ale jak wprzódy bez serca. Ha! myślałem, już chyba je sobie ukradnę ze słoja, w anatomicznéj sali. Możeż być lepiéj zakonserwowane jak w spirytusie? Dobra myśl! pobiegłem, udawałem, że tylko patrzę, a doprawdy ukradłem, tak wielu robi. Przyszedłszy do domu, pełen radości, wstawiłem je w piersi i pobiegłem na miasto, popisać się z niém, jak drudzy z nowym frakiem uszytym na kredyt.
Ożyło w piersiach — puka! Małom nie oszalał z radości. Będę więc mógł kochać znowu, znowu będzie nas dwoje, tak, jak to dawniéj bywało, a choć nie tych samych dwoje, ale dwoje. Czyż nie dosyć dla tego, kto tak długo był jeden! ach, dwoje! dwoje!!!
Wkrótce jednak jak się serce w piersiach rozruszało, poznałem co to pożyczać. Uczułem wprawdzie, że mógłbym kochać, ale jakaś stara miłość odezwała się w tém zamarynowaném sercu, drżąca, bojaźliwa, brudna. Cóż było robić? lepiéj taka niż żadna.
Pobiegłem poszukać sobie kobiéty — Ale kobiéty żadnéj pokochać nie mogłem. Licho nadało żebym się omylił i zamiast męzkiego, kobiéce wziął z anatomicznego gabinetu.
Poszedłem zaraz po drugie. Cóż znowu, myślałem, nigdyż nie znajdę takiego jak było moje pierwsze, jedno wielkie na nas dwoje? Nigdy? ani kupię, ani znajdę, ani nawet ukradnę? Sprobowałem drugiego, młode było i męzkie, ale jak zaczęło mi z początku stukać i latać po piersiach, tylko co mi ich nie rozbiło To dobrze myślałem, niech się tylko ustatkuje.
Trzebaż było nowego nieszczęścia! Przyprawne nie wiele warte! zgubiłem je na pierwszym balu! Kradzione nie idzie w pożytek nigdy. Więcéj mnie już nie chciano wpuścić do anatomicznéj sali, postrzeżono, żem złodziéj.
Jam się jeszcze nie zraził. Wziąłem znowu worek pieniędzy i poszedłem, po drodze spotkałem psa.
— Jak się masz Castorze?
— Zdrów, do usług pańskich. Pokręcił ogonem.
— Dokąd bieżysz?
— Czuję pieczeń.
— A pan twój gdzie?
— Idzie podobno za mną.
— Ty z nim idziesz, czy do pieczeni?
— Razem, umiem to pogodzić.
— Kochasz pana?
— Trochę mniéj niż pieczeń.
— Jesteś z nim szczęśliwy?
— Obciął mi ogon i uszy.
A tyś go nie porzucił wierny Castorze?
— Cóż kiedy mnie karmi!
— A gdyby ci jeść nie dawał?
— Poszedłbym szukać drugiego.
— Przedaj mi swoje serce, słyszałem, że bardzo je chwalono.
— Najchętniéj — tylko że w tym momencie, serce moje obraca się z pieczenią, którą czuję, potém. Już reszty słuchać nie chciałem. Zamyśliłem się u jakiegoby stworzenia serca sobie dostać?
Zajęcze — będę tchórz; krucze, będę złodziej; tygrysie, będę okrutnikiem; jagnięce, podobneby było do cukrowego. Pójdę do sowy — Kto wie jakie serce u niéj, sowa była dawniéj ptakiem Minerwy; póki jeszcze żyła pani Minerwa.
Czekałem do nocy, w nocy poszedłem do lasu, do starych zwalisk, stolicy sów. Zdala już ujrzałem ich tłum po świecących oczach widoczny. Siedziały w rząd, na wpół spalonym dachu i śpiewały pieśń zgliszcza i smutku.
— Jak się świat cały spali, śpiewały, my usiędziem na popiołach i na węglach upieczem sobie mnóstwo wróbli, będziemy jeść, śpiewać i panować.
— Upadam do nóg, Waszych sowich Mości.
— A kto tam?
— Uczciwy człowiek, który szuka serca, bo by je chciał kupić.
— A wiele wróbli przyniosłeś?
— Żadnego; ale mam pieniądze.
— Wiele mi dasz za moje serce? spytała jedna.
— Ten worek.
— Co znaczy ten worek?
— Za niego można mieć stary spalony zamek i mnóstwo wróbli. Będziesz w zamku panią, a wróbli kopami ci dostarczą.
— Zgoda, za ten worek.
— Zgoda.
I dostałem serce sowie, ale ledwie się to stało, przemieniłem się w ponurego, w lunatyka, w strasznie mądrego, mądrego do tego stopnia, iż wiedziałem jakiego koloru były rzemyki u sandałów Juljusza Cezara, wiele ważyła perła Kleopatry, co Cicero zapłacił za stół cytrynowy. Cóż ztąd? z sandałami Cezara, perłą Kleopatry, stołem Cicerona nie mogłem być we dwoje, nie byłem rad sowiemu sercu; wyrzuciłem je, siadłem u progu domu i zacząłem płakać, bo tak byłem sam jeden na całym świecie!!
Żadne, żadne, nie mogło mego młodego serca zastąpić, żadna kobiéta mojéj pary, nas dwójga, dosztukować; — byłem sam jeden; a na niebie było czarno i północ biała, we wszystkich miastach świata po kolei; takżem tylko północ słyszał od południa do południa — Dla mnie ciągle była północ, godzina strachu, upiorów, samotności.
Nagle, jakby mi się oczy otwarły, złota myśl przyleciała do głowy — pójdę do grobu, wyjmę z niego własne serce! Nie mogło zgnić jeszcze! A! zimne już było, suche, stare — Włożyłem je do piersi, moje własne, a biło w nich jak cudze i w duchu pomyślałem że:
Serce póty jest sercem, póki młode.
Szedłem na świat, chciałem się niém znowu z jakąkolwiek kobiétą podzielić, wszystkie chciały młodego, świeżego, moje w grobie leżąc długo, stęchło i postarzało — połowę nawet podobno szczury zjadły.
O! moja luba, tam w niebie dokąd powrócim znów dwoje, dadzą nam nowe serce, które zawsze, zawsze, będzie młode, jak było nasze chwilę tylko tutaj na ziemi. O! moja luba, czekaj tam na mnie, tam będziem dwoje, dwoje w jedném, jakeśmy byli wówczas gdyśmy z gwiazd wiązali bukiety. O moja luba, my powrócim tam kiedyś, razem, na zawsze, i będziemy mieli jedno serce, a dwie dusze sklejone, uściśnione z sobą na wieki, złączone jak dwa skrzydła motyla, jedném sercem. O! moja luba, czekaj tam na mnie — czekaj.
Ja tym czasem pójdę — pójdę na obiad, na wino, fajkę — Bo cóż robić pytam, kiedy serce tak zwiędłe i stare.







  1. Drukowana ta powiastka naprzód w Birucie, Części drugiéj 1838 roku.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.