Chata za wsią (Kraszewski, 1854)/Tom II

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Chata za wsią
Wydawca B. M. Wolff
Data wyd. 1854
Druk J. Jaworski
Miejsce wyd. Petersburg
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
CHATA ZA WSIĄ.
POWIEŚĆ
PRZEZ
J. I. Kraszewskiego.
TOM II.



PETERSBURG.
NAKŁADEM B. M. WOLFFA.
1854.


Wolno drukować, z warunkiem złożenia w Komitecie Cenzury, po wydrukowaniu, prawem przepisanéj liczby egzemplarzy.

w Warszawie, dnia 18/30 Grudnia 1853 r.

Starszy Cenzor, Radca Dworu,

J. Papłoński.




w Drukarni J. Jaworskiego w Warszawie.






Jest w człowieku siła, na któréj rzadko kto się poznał, rzadko kto użyć jéj umiał. Siła to czarodziejska, która dokazuje cudów: podbija pod swą władzę wszystko co ją otacza, pęta żywioły przeciwne, walczy zwycięzko z czasem, przestrzenią, zniszczeniem; któréj potęgą wznoszą się dzieła olbrzymie, stają się cuda niepojęte — tą siłą jest wola!
Słówko, ale co w tém słowie! Jakie skupienie władz wszystkich, jakie spotęgowanie człowieka! Rozbierz wolę, a znajdziesz w niéj treść i istotę najwyższych przymiotów ludzkich; tą jedną sprężyną pociągnione, wchodzą w ruch i działanie siły nieznane, uśpione, nadziemskie, których nic nad nią poruszyć nie zdoła. Ustaje woli działanie, a zmienia się cały człowiek: słabnie, osuwa się, upada i niknie!... Wola nie jest wyłączną potęgą geniuszu, talentu, rozumu; każdy ją miéć może, kto ją w sobie wyrobił, i od najlichszego robaka ziemi, każdy nią cudów dokaże. Całe życie praktyczne stoi na woli; brak jéj czyni niewolnikiem [1], jak posiadanie jéj władcą. Na téj osi obracają się koła losów, niewidzialną kierowane dłonią, ale poruszane jedną siłą woli.
Nie wiem, czy więcéj się dziwić potrzeba olbrzymim piramidom egipskim, celi pustelnika wykutéj dłonią drżącą w twardéj skale, czy chacie cygana zlepionéj niczém z niczego?
Zmierzcie siły i ich skutki, a otrzymacie wypadek sprawiedliwy: bo wielkość dzieła rachuje się władzą jego twórcy. Drobny, niewidzialny otworek, który wyrył robaczek w drzewie, dla mnie przynajmniéj jest tak zadziwiającą budową, jak tunel pod Tamizą, żłobiony ręką i myślą ludzi tysiąca. Ciężar jaki mrówka dźwiga na swój tumulus, złożony prawie z mikroskopijnych okruchów, wzbudza większe podziwienie we mnie, niż obelisk luxorski przyciągniony do Paryża. Tak samo i w sprawach ludzkich: bylebyś wpatrzył się w ten światek maluczki, na który mało kto oczy obraca, znajdziesz w nim i piramidy, i dzieła olbrzymie, i cuda stworzone jedną tylko wolą, może bardziéj zdumiewające niż to, czemuśmy codziennie dziwić się przywykli.
Naprzeciw cmentarza w Stawisku wznosiła się już chatka, dzieło jednéj silnéj woli, zdumiewające ogromem, choć liche z pozoru. Nikt nie pomagał dźwigać drzewa, nikt go prócz cygana nie ciosał i nie spajał, nikt nawet dobrém życzeniem nie wsparł osamotnionego robotnika; a jednak sklecił tę lepiankę, po każde polano drzewa chodząc z osobna do lasu, każdy dyl dźwigając na plecach pod górę, i za wyostrzenie siekiery pracując u kowala, bo mu inaczéj jak czasem swoim zapłacić nie mógł.
W kilka tygodni po weselu i po opisanych wypadkach chata Tumrego była prawie na dokończeniu. Wielką w tém pomocą stała się dla niego żona, bo jéj widok zagrzewał go, zachęcał, a pracowite dłonie nie jedno polano przywlekły pod cmentarzysko. We dwojgu, praca już lżejszą stała się cyganowi; a gdy wieczorem uznojony upadł na lichéj ławie odpocząć, miał ku komu zwrócić oczy, miał już przemówić do kogo.
Motrunie przywykłéj do domowego gospodarstwa, które się dostatniém w porównaniu do nagich ścian ich chałupki nazwać mogło; ciężko było oswoić się z tym bytem, dla którego utrzymania wszystko niemal stworzyć było potrzeba z niczego. Tak mało, zdaje się znajdziesz w ubogiéj chacie wieśniaka, a jednak ile tu niepostrzeżonego sprzętu, drobnostek, które powolnie nabywać, robić, dostawać musi. W chałupie Tumrego, prócz kupionych przez Motrunę na targu najpotrzebniejszych rzeczy, nic a nic nie było. Cygan obchodził się upieczonym kartoflem i zaczerpniętą w dłoń wodą. Począwszy od wiadra, sprzętu pierwszéj potrzeby, przy którém jeszcze czerpak być musi lipowy, ileżto brakło co chwila! Stół, ławy, niecki, cebry, dziżkę dostać musieli, bo się bez nich obejść nie mogli we dwoje. Jednym téż chlebem żyć było trudno, a ogrod zasadzać za późno.
W początku myślała Motruna, że wieś i bracia, którzy się tak nieprzyjaźnie stawili dla nich, dadzą się przekonać i nakłonić do przebaczenia; ale zaraz pierwszych dni przekonała się, że albo wiele na to czasu byłoby potrzeba, lub nigdy może dokonać się to nieda. Wieśniak ma to do siebie, że w raz powziętém uczuciu i myśli trwa uparcie; nie ma on czasu na rozmyślanie, na rozbiory tego, co uczuł i przedsięwziął: czyn zajmuje mu niemal życie całe, raz więc stanąwszy na drodze, zbić się z niéj nie daje niczém. W sercu jego rozbudzone wzruszenie dzień jeden podaje drugiemu dniowi, a myśl, z którą usnął z wieczora, wstaje z nim nazajutrz rano.
Bracia Motruny stanęli właśnie na gościńcu, z którego ich nic sprowadzić nie mogło; owszem, dwór wdaniem się swojém przyparł ich jeszcze do niego, a cała wieś oświadczając się za nimi i pośmiertną wolą starego Lepiuka, niepodobném prawie czyniło dla nich cofnięcie się.
Jakkolwiek kowal był bardzo wiosce potrzebny, zarzekli się wszyscy, że Tumrego nie użyją, choćby o mil kilka z naralnikami chodzić mieli. Bracia Motruny zerwali z siostrą zupełnie, i zdala nawet nikt nie spojrzał litościwie na tych wygnańców z pod cmentarza, których lepianka powoli się nakrywała i kończyła.
Przejeżdżając drogą, każdy z ciekawością poglądał na chałupę cygana, ale jak skoro znajomy zobaczył Motrunę w progu, popędzał konie żeby ją minąć, odwracając twarz ku cmentarzowi, bez powitania i dobrego słowa. Najodważniejsi nawet z gromady, starym zwyczajem trzymali z gminą i słuchali jéj wyroku.
Dni tak upływały, a żywa dusza nieprzestąpiła proga, i nie słyszeli głosu nad swój własny; a gdy długa noc jesienna nadeszła z wichrem i burzą, tulili się do siebie z zabobonnym strachem, bo obojgu w téj pustce na myśl przychodził rozgniewany Lepiuk i sąsiednia jego mogiła.
Pracy tak było wiele, a znój tak nieustanny, a przyszłość tak straszna, że oboje nie mieli jeszcze czasu boléć nad dniem dzisiejszym. Toćto jedyna ulga wielkiéj nędzy, że ona przed sobą daleko nie widzi. Szczęśliwsi dręczą się jutrem, płacąc za pomyślność dzisiejszą niepokojem przyszłości; biedny, w opasanym zewsząd dolą swą dodniową widnokręgu, na nią już tylko boleje. Tak i z niemi było.
Tumry zwłaszcza w znoju kończąc swą chatę i poczynając kuźnię, ani się oglądał na nadchodzące: głód i zimę. Motruna czasem myślą wybiegła po kobiécemu naprzód, ale ją odciągnęła troska powszednia. W istocie, przyszłość była groźna, a nawet dla najnędzniejszych zastraszająca. Dwór pusty z kapitanem Harasymowiczem na gospodarstwie, nie mógł być żadną pomocą; wieś odsunęła się od nich całkowicie, bo nawet Maxym Lach unikał ich teraz; do postawienia kuźni więcéj jeszcze potrzebował cygan pomocy niż kiedy, a zkąd było wziąć żelazo, młoty, kowadło, i pierwszy narząd rzemieślniczy?
Jakkolwiek przywykł Tumry po cygańsku obchodzić się lada czém, wszakże i miech, i cęgi, i młot, i kowadło były konieczne. Na horno potrzeba było cegły, i cygan sam zbudować go nie umiał! A bez kuźni jakaż znów dla nich przyszłość, i zkąd wziąć chleba kawałek?
Podtrzymywała go nadzieja, że gdy warsztat swój postawi, gdy ludzie zobaczą tuż blizko to, czego dotąd daleko szukać musieli; powoli zaczną się udawać do niego z pilniejszą robotą choćby ukradkiem, a za przykładem śmielszych pociągną się i bojaźliwsi.
Wiele jeszcze jednak potrzeba było do tego.
To, co pozostało Motrunie ze sprzedaży krówki, wychodziło powoli na kupno najpierwszych potrzeb do życia: mąkę, krupy omastę i nieustannie odkrywające się jeszcze nowe w domu niedostatki; ani pomyśléć mogli o przysposobieniu kuźni i potrzebnych do niéj narzędzi z téj odrobiny, którą jeszcze mieli, bo ta musiała być obróconą na pilniejsze wydatki.
Cygan jeszcze jednak nie tracił serca, nie postradał odwagi, a praca nie dawała mu czasu na próżne narzekania i rozpacze. Choć chatka jako-tako zlepioną była powierzchownie, jeszcze w niéj ściel musiał zakładać i lepić, ze szczątków szkła połapanych na śmieciskach, jakie-takie porobić okienka, postawić ławy, stół, łóżeczko. Krzątał się więc nieustannie latając do lasu, a w domu ciosając i przybijając od świtu do nocy. Ledwie im pozostawała chwilka na południową strawę, i spoczynek z rozmową wieczorną.
Motruna także miała co robić? Trzeba było chléb upiec, zgotować jedzenie, i na to wszystko nanosić wody, co najgorsza. Najbliższe źródło było w jarze nad drogą do wioski, o dobre staje od chaty, u brzegów stawu, a do niego trzeba było schodzić gliniastym obrywem biegnącą ścieżynką, którą lada deszczyk prawie nieprzebytą czynił dla ślizgoty: cóż dopiéro, gdy nią z ciężkiemi wiadrami na plecach powracać musiała, drapiąc się pod górę Motruna! Po wodę zaś najmniéj dwa razy w dzień zejść było potrzeba. Szczęściem jeszcze, że mało kto chodził do téj studzienki, i biedna Motruna nie spotkała tam kobiét, których milczenie lub ucieczka, byłyby ją boleśnie dotknęły.
W kilka tygodni po przeniesieniu się do ubogiéj lepianki, nic o tém nie mówiąc mężowi, zajętemu jeszcze kończeniem lichéj budowy swojéj; Motruna postanowiła sprobować szczęścia i zakołatać do serca rodziny i braci. Nie widziała ich od chwili, w któréj przeciwko ich woli opuściła chatę ojcowską, i widocznie unikali nawet przejeżdżania drogą pod cmentarz wiodącą, kołując daléj na pańszczyznę i w pole.
— Niejużciż ja im już obca? — mówiła sama w sobie — wszakże chowaliśmy się pod jednym dachem, jedną pierś ssali; czyby tak odepchnąć mnie mieli na zawsze? Swój połaje, pogniewa się, ale pożałuje. Jak im powiem biédę naszą, taki serce się im otworzyć musi, i pomogą, i przebaczą!
Takiemi zagrzewając się myślami i dodając sobie otuchy, któréj w istocie jéj brakło, Motruna ku wieczorowi dnia jednego, gdy Tumry zabawił się w lesie, wziąwszy wiadro na plecy na przypadek, aby się miała czém przed nim wymówić, zeszła niby ku studni. Tu w krzakach schowała naczynie i nosidła, a sama choć tęskno i bojaźliwie, pociągnęła w drogę ku dawnéj chacie ojcowskiéj.
O! biłoż jéj biło biédne serce, gdy ten dach słomiany ujrzała, dziś całkiem obcy, a dawniéj tak dobrze, tak serdecznie znajomy! Każda tu na dachu mchów plama, każdy snopek świeży i żółty, każda kluczyna usunięta na stodółce, tak przypominały dnie, w których patrzyła na nie spokojna i szczęśliwa może! Toż samo stado wróbli świegotało na płocie i w bzach ogródka, i dym z komina tak się zwijał jak dawniéj, i wrotka tak były na bok leżąco otwarte; — wszystko jak było, wszystko, a jednak ten dom tak do serca przyrosły, już nie jéj, już obcy, już cudzy!
Strach ogarniał zbliżającą się do niego Motrunę, a łzy kręciły się w oczach, bo całe dzieciństwo i młodość wybiegły przeciwko niéj za wrotka, powitać wracającą wygnankę, i niosły w ręku pęki niezabudek... Ale prócz tych mar, nikt więcéj nie wyszedł.
Wahała się czy przejść próg chaty, czy się ośmielić zajrzéć tam, i przemówić do dawniéj swoich, dziś cudzych ludzi? A nuż nie zastanie braci, tylko ich żony, które zawsze krzywém okiem patrzały na nią, choć z serca starała się im pomagać, i zastępowała je w pracy około chaty i na dworskiém. Sparła się na płocie biédaczka i zapłakała gorzko, tuląc oczy fartuchem; i stała tak długo zadumana, nie wiedząc co począć, gdy uczuła się trąconą w ramie.
Serce jéj zabiło, otworzyła oczy, a nuż to brat, a nuż to siostra? Nie... byłto stary kot czarny, który ją poznał zdaleka, wskoczył na płot i łasił się Motrunie.
— A! poczciwy burek! — zawołała — choć on nie zapomniał Motruny; dziękuję ci, dziękuję!
Kot nie sam przecie przypomniał sobie rękę, która go dawniéj karmiła: wkrótce otoczyły ją kury nadbiegające z podwórka, zwiedzione, sądząc, że im ziarna posypie, i para szarych gołębi zaczęła się kręcić nad głową.
To powitanie istot, co tak mało mają zwykle pamięci, poruszyło biédną wygnankę, sierotę, i do łez ją rozczuliło. Witała się ze wszystkiemi, głośno wywołując nadane im nazwiska; a gromadka krzykliwa kręciła się dokoła, coraz głośniéj szczebiocząc. Nie ośmieliło to jednak Motruny wstąpić do chaty, która stała zawarta, i nikogo z niéj dotąd widać jeszcze nie było.
Dzień był przecie sobotni, i pewnie żadnéj we dworze ani w polu roboty: bo całe dwa dni lał deszcz, a od południa dopiéro przesychać zaczynało. Już miała odejść przejęta strachem, gdy znajomy skrzyp drzwi od izby dał się słyszéć i wyszedł z nich starszy brat, widocznie tylko co przebudzony, przeciągając się jeszcze. Na gwar ptastwa sądząc, że może jastrząb zwija się w okolicy, przyłożył rękę do czoła i spojrzał; a z za wrót postrzegł głowę Motruny i stanął, widocznie zafrasowany. Jedną już ręką chwycił za skobel od drzwi, jakby chciał nazad powracać, a drugą rzucił zniechęcony. Walczył z sobą: to uciekać myśląc, to odprawić siostrę kilką słowy: ale brew jego namarszczona nic dobrego nie zwiastowała.
Motruna wyciągnęła ku niemu rękę:
— Bracie! bracie!
— Nie ma tu tobie ani braci, ani siostry, ani rodni — odparł surowo jak sędzia, gospodarz — tyś już nie tutejsza! Precz cyganicho od drzwi i progu naszego, precz! Po co ty tu? Może wypatrujesz dla męża, którędyby konie nasze wyprowadził?
— Maxymie! na miłość Bożą, godziż się tak siostrę przyjąć! Odpędź, nie przyjm, ale nie łaj tak boleśnie! Co wam zrobił mój mąż? co ja wam winna?!
— A ojcaście zapomnieli? — zakrzyczał Maxym groźno. — Kto go zabił jeśli nie wy dwoje, i kto potém szukał we dworze pomocy i opieki przeciw nam? No! niechże i teraz dwór was ratuje i dwór wam pomaga! My tobie nie bracia!
— Maxymie! choć dobrém słowem pożegnaj! My z głodu poumieramy: ty nie znasz naszéj nędzy! Z waszéj namowy cała wieś na nas, chléb nam z gęby wyrwaliście. Nie chcecie mnie za siostrę, ja wam się nie narzucam; ale przestańcie prześladować.
— Nie! nie — krzyknął Maxym — będziemy was męczyć, aż sobie precz ztąd w świat za cyganami, braćmi waszemi, pójdziecie. Obchodziła się wioska tyle lat bez kowala, obejdzie się i daléj, a my was nie chcemy miéć na oczach!
Motrunie ta nielitośna mowa odezwała się aż w sercu, i ścisnęła je gniewem prawie.
— Prześladujecie nas cyganami — zawołała podnosząc się — a i wyście synowie Romów! Prześladujecie nas, a lepsiście sami, co odpychacie krew waszą na zgubę i głód, byle wam z oczu uszła!
— Precz mi jędzo! bo cię psami wyszczuję! krzyknął Maxym wypadając z chaty za próg.
— Psy lepsze od ciebie — rzekła Motruna — bo mnie wszystkie znają za panią, kiedy ty wyparłeś się siostry.
— Boś ty się wyparła ojca i jego woli — przerwał Maksym.
Motruna spuściła oczy, obeschłe z łez i gorejące, wstrzęsła się i wzgardliwie rzucając wejrzenie na brata, odstąpiła na kilka kroków od chaty. Kot, kury, gołębie nadbiegły, w téj chwili stary Kasztan, pies podwórzowy, który się wśród wrzawy obudził i zlazł z przyźby: wszystkoto poszło za dawną karmicielką.
Maksym znikł już za drzwiami.
Burek zeskoczył zrazu z tynu, i ocierając się o Motrunę, kilka kroków wlókł się za nią powoli; ale widząc, że minęła wrota i kierowała się ku drodze: przyzostał, usiadł, łapki pod siebie podłożył, i w początku poglądał na nią, a nareszcie, że słonko mu przygrzéwało, zdrzémnął się wśród podwórka.
Kury napróżno pozierając na fartuch Motruny i szczebiocząc, poskakały za nią kilka kroków, dziobiąc ją po nogach i chwytając za spódnicę; ale i te zobaczywszy że schodziła ze zwykłych granic ich państwa, zaczęły się grzebać w śmiecisku i porzuciły ją samą.
Para gołębi leciała nad jéj głową przysiadając na gruszach, na studniach, na dachach; zdawała się ją wyzywać nazad i gruchała ku swéj pani; ale niedaleko jéj towarzyszyła; samica pociągnęła ku gniazdu piérwsza, a samiec wrócił się za nią.
Kasztan stary wytrwał podobno najdłużéj: wyprowadził ją za podwórko, za wrotka aż na drogę, i lizał po ręku i mruczał, zapraszając niby, aby się nie oddalała od chaty. Ale Kasztan tak już był stary! Boki miał wypełzłe, ogon niemal nagi, nogi sztywne i suche, trudno mu chodzić było, zwykle najdalszą jegó podróżą były wycieczki za wrota, a na drogę nawet nie puszczał się nigdy. Miał na przyźbie wyleżany barłóg słomiany, do którego był tak przywykły. Jakże mu było wyrywać się nie wiedziéć jak daleko z Motruną? Szedł, szedł, i przyzastanowiał się kiwając ogonem; zrobił krok jeszcze, szczeknął nawołując, i spojrzał na chatę i na Motrunę, jakby rozmyślał co robić z sobą. Nareszcie, gdy nie odwracając głowy biédna sierota szła daléj, Kasztan podtuliwszy ogon spuściwszy głowę, zawrócił się po cichu do swojéj przyźby, powoli podreptał ku niéj, i mrucząc spać się położył znowu.
Uciekając ze wsi ze łzami w oczach, żona Tumrego przechodzić musiała koło stodółki ojcowskiéj w któréj cep słychać było. Wrota jéj na pół otwarte, dozwoliły spojrzéć wewnątrz, i najrzała młodszego brata w koszuli jednéj, zwijającego się koło kilku leżących na toku snopów żyta.
— A może téż on litościwszy będzie! — zawołała w duchu i wsunęła się cicho we drzwi, a cień jéj obudził zamyślonego pracownika.
Podniósł głowę, spojrzał, i zdumiał się widząc siostrę.
— A ty tu czego? — zawołał więcéj niespokojny jak gniewny — ty tu czego Motruna?
— Do was Filipie! do was! Byłam u Maxyma po dobre słowo tylko, po przebaczenie; Maxym mnie jak włóczęgę i obcą przepędził: czyż i ty tak zrobisz jak on.
— Maxym cię przepędził? — rzekł spierając się na cepisku Filip — a cóż ja ci pomogę? co ja ci poradzę.
— Choć pożałujcie! choć przemówcie! — zawołała biédna kobieta. Cała wioska z waszéj przyczyny od nas jak od zarażonych ucieka: nikt słowa dobrego nie powié, twarz nawet, spotkawszy się, odwracają! Czyż taki litości nad biednemi nami miéć nie będziecie?
— E! to darmo — rzekł żywo zmieszany brat młodszy — to darmo: kiedy Maxym cię przepędził, to cóż ja poradzę! Z całą gromadą zmówili się na was, żeby nie przyjmować i wypędzić: to darmo! Ty wiesz, że ja sam w chacie z Maxymem ledwie wytrzymać mogę, a tobym się miał i z nim i z gromadą zadzierać! Toby mnie, ani żonie pokoju nie dali i z chaty bym uciekać musiał. Idź sobie, idź! bo jak cię tu zobaczą, to i mnie prześladować będą!
Motruna płakała stojąc oparta o wrota.
— O mój Boże! mój Boże! do kogo się tu już udać, kto pomoże, kiedy bracia właśni opuszczają i wypędzają!
— A było ojca słuchać — rzekł cicho Filip — tobyś teraz nie biédowała Motruno; i dla cygana świata sobie nie zawiązywać i wstydu nam nie robić!
Motruna milczała.
— Co się stało, tego nie powrócić — odezwała się po chwili — ale nie daj Boże dzieciom waszym takiéj doli, bo my z głodu pomrzemy, jak zima przyjdzie.
— A dwór? — spytał brat.
— Nie ma dla nas nikogo we dworze!
— Dali wam, słyszę, krowę?
— Już ją dojadamy, bośmy przedać musieli.
Brat Filip zamyślił się chmurno.
— Idźno! idź! już ja tobie tu nie poradzę — rzekł cicho. — Ot nabierz w fartuch żyta co dźwigniesz, a nie mów nikomu żem ci dał: słyszysz! Przed Maxymem powiem, że kopa była z brzegu, więc ją gęsi wytłukły i wróble nadpiły.... Bierz, bierz, nie sromaj się; dla miarki nie przepadniemy. A idź, bo jak cię Maxym zobaczy....
Nie tak ta drobna ofiara kilku garncy żyta, jak poczciwe serce brata, do którego się odwołać mogła, bo dla niéj nie było jeszcze stracone, uradowało Motrunę, i ze łzą w oku poczęła go całować w ręce, wołając:
— A! mój brateńku drogi! niech ci Bóg płaci za poczciwość twoję dla mnie! Dawno już nie słyszałam słowa, nie poradowałam się tak jak dzisiaj!
Filip zdawał się także wzruszony, ale wejrzenia jego rzucane na wrota, malowały obawę; począł sam zgarniać żyto, i prawie gwałtem wsypywać je w fartuch Motrunie.
— A dlatego — mruknął z cicha — idź ty sobie, idź! Póki Maxym cię tu nie zdybie, to ja ci czasem choć kradzioném pomódz będę mógł; ale uchowaj Boże, by zobaczył: i mnieby zjadł, i tobieby przepadło, co ja tam czasem dać mogę. Taki idź Motruno.
Łzy kręciły mu się w oczach, poprawiał końcem cepiska słomę, zgarniał ją, odwracał się, i wyprawiał biédną.
— Maxym — dodał w końcu — głowa domu: on wié co robi, i ojciec wiedział co robił! Nie trzeba było za cyganem latać, bylibyśmy żyli razem, a teraz wszystko przepadło!
— Jakto! — płacząc zawołała Motruna — czyż u was takie serce z kamienia, że mi nigdy nie przebaczycie?
Filip potrząsł głową.
— A jak my mamy odmienić, co ojciec postanowił? On umarł z wolą swoją i nie ma go, żeby ci przebaczył! To nie my, to on rozkazuje; na to sposobu nie ma!
— Nigdy! nigdy! chwytając się za głowę zawołała kobieta.
— Musi być że nigdy — odparł Filip, i popychając ją z lekka, dodał żywo: — taki-bo idź Motruno, bo bieda będzie, a i mnie czas zgarnąć żyto, bo wieczór nadchodzi.
Milcząca rzuciwszy okiem na litościwszego młodszego brata, który jakby się swego serca wstydził, mrucząc coś, koło zboża robił i oczy chował; Motruna wyszła bogatsza o kilka garncy żyta, którego jéj brat w fartuch nasypał, ale smutniejsza, ostatnią straciwszy nadzieję.
Od stodółki drogą po za płotami przebrała się do grobelki, przeszła staw, i zbliżyła się do studni, aby tam zabrać zostawione wiadra.
Nie było nikogo u źródła, a gdy przyszła odszukać wiader i nosidła, Motruna klasnęła w ręce z rozpaczy, spostrzegłszy, że jéj najpotrzebniejszy sprzęt skradziono.



Tumry długo bawił w lesie, bo musiał odszukać drzewa na przysochy do kuźni i przysposobić kluczyny, o które było trudniéj w wyniszczonym borze, niż o inny materyał. Późno już więc mrokiem wrócił do chaty, i gdy się zastanowił przed progiem lepianki, chcąc ciężar swój zrzucić z ramion namulanych, postrzegł Motrunę, która fartuchem oczy zasłoniwszy, siedziała płacząc przed drzwiami.
Twarz cygana zapałała ogniem; pomyślał że mógł kto krzywdę wyrządzić żonie w niebytności jego, i wszystek ciężar swój rzucił o ziemię śpiesząc do niéj.
Kobiéta wstrzęsła się na stukot padającego drzewa, porwała się na nogi i stanęła przelękła.
— Co ci to? na Mroden oro, co ci to Motruno? A! gadziowie przeklęci — rzekł, przypominając sobie w gniewie język cygański — już ci coś zrobili!
I pięść ściśniętą podniósł do góry.
— Klnę się — dodał — że już dłużéj nie wytrzymam; sam zginę, ale wieś pójdzie z dymem w popiół, za łzy i krew naszę! Niech poginą jak szukela (pies), kiedy jak szukela nie mają serca!
To mówiąc cygan, którego oczy gorzały, tak był straszny wściekłym gniewem, że się Motruna aż cofnęła, żegnając mimowolnie.
— A Tumry mój! — zawołała — czegóż się gniewasz i grozisz? Nic się nie stało naprawdę, nic mój kochany!
— Dlaczego płakałaś? Row (płacz) nie przychodzi bez przyczyny!
— Nad swojém głupstwem płakałam — odpowiedziała Motruna, chcąc wszystko utaić przed mężem. — Ot! przepadły mi wiadra z mojéj winy, nie z niczyjéj.
— Wiadra? jakim sposobem?
— Poszłam po wodę, ale przez lenistwo nie chciało mi się czerpać z krynicy, więc zlazłam aż do stawu; a że tam woda płynie żywo, a mnie nogi drżały, potopiłam wiadra.... Zabrała je rzeka.... młyn porozbijał.
Cygan spojrzał jéj w oczy i głową pokiwał.
— Gdzie? co? — rzekł powoli — w stawie moczą konopie, a tybyś tam wodę brała! Nadto z ciebie dobra gospodyni! Gdyby i poszły wiadra z wodą, toćby niedaleko popłynęły, bo trzciny rosną od brzegu, a tobie nie nowina po kolana się zamoczyć! Ej! to coś innego, Motruno; ty mnie nie oszukasz: inaczéj te wiadra zginęły!!
Motruna niebardzo kłamać umiała: zarumieniła się cała, przemówiła coś niewyraźnie, ruszyła ramionami, udając trochę zagniewaną.
— Coto gadać! — dodał Tumry — mów prawdę kobiéto, bo się ona nie skryje!
Ależ ci mówię jak było — wchodząc do chałupy, zmieszana odpowiedziała Motruna.
Cygan w ślad szedł za nią, i w téj chwili, choć zmrok padał, spostrzegł na środku izby leżący fartuch pełen żyta, który Motruna, nie myśląc co robi rzuciła powróciwszy.
— A to co — spytał wskazując ręką.
— To żyta miarka, którą kupiłam za złoty u przejeżdżającego z Rudni człowieka.
— Za złoty! — kiwając głową odpowiedział cygan już nie dając wiary. — Nie wierzę Motruno, mów prawdę, mów prawdę, to się nie godzi! Tyś płakała, ja chcę i będę wiedział wszystko, choćby mi przyszło nie wiem gdzie pójść po to.
Motruna milczała jeszcze, zbierając końce rozrzuconego fartucha.
— Ale boś mnie zastraszył swoim ogniem i gniewem. Tumry — rzekła powolnie — mamy już i tak dosyć gniewu ludzkiego, dość złości ludzkiéj; nie sprowadzajmy ich więcéj na głowę naszą!
— A gdybym ci dał słowo, że bez woli twojéj nic nie pocznę?
Motruna odwróciła się zapłakana.
— Daj ci Boże zdrowie! Ot! lżéj mi będzie, gdy ci powiem wszystko, i powiem, ale się mścić nie będziesz?
— Na Mroden-oro nie będę, póki mi stanie cierpliwości, Motruno; bom wiele już przebaczył i zmęczyła mnie nienawiść ludzka. Ale mów, a prędko, bo się trzęsę.
Motruna wtedy rozpoczęła całe opowiadanie swoje, przerywając je łzami, i omijając, co jéj Maxym, wygnawszy z podwórka, powiedział: a cygan słuchał w tak posępném milczeniu, tak upornie ścisnąwszy usta, że pary nie puścił, aż skończyła.
— Psy! — zawołał podnosząc się — psy bez serca! Nie chcę ich jałmużny! nie potrzebuję! Z głodu zdechnę, ty i ja, a ziarna tego przeklętego zboża nie ruszę!...
— A Filipże co winien? — nieśmiało wrzuciła Motruna.
— Filip baba, Egaszi! — krzyknął cygan — boi się mnie, boi się brata, boi się dworu i daje jałmużnę żeby się pozbyć! Rzucę mu ją jutro w oczy!...
— A! na miłość Boga — podbiegając przerwała żona — i jego, i mnie i siebie zgubisz! Maxym gdy się dowié, pokoju mu nieda i zagryzie; a za dobre serce odpłacim mu biédą! Ja na to nie pozwolę!
— A nie skamienieje ci ten chléb w ustach kobiéto? — zapytał Cygan — chléb jałmużny jak psu rzucony, siostrze przez Pechral'a! A będziesz ty go mogła jeść! a da ci on życie? Nie! o nie!
— Wyrzuć go jeźli chcesz, ale nie oddawaj bratu — błagając, krzyknęła Motruna — i nie gub go i nie gub mnie!
Jeszcze Tumry odpowiedziéć nie miał czasu, gdy do drzwi niedomkniętych, ktoś powoli zaskrobał.
Szelest ten nieprzywykłym do niego uszom wygnańców tak się stał dziwnym, że oboje przejęci strachem, stanęli jak wryci; a cygan przeczuwając nieprzyjaciela bo się już wszystkiego obawiał! poskoczył ku progowi.
Motrunie przyszły na myśl duchy cmentarne, upiór ojca mściwy, i drżąc przeżegnała się.
— Kto tam? — silnym głosem, odmykając drzwi, zawołał cygan, usiłując okiem przebić ciemności, — kto tam!
— A, a, dobry wieczór? dobry wieczór? Cyt! cyt! nie bójcie się; a toż goły rozboju się nie boi, a u was pewno się nie ma na co połakomić?
Słowa te zająkliwie wymówione, i przerywane cichym śmieszkiem, wyszły z ciemności powoli; a przed zdziwionym cyganem pokazała się dziwaczna postać głupiego Janka, który na ramionach dźwigał dwa wiadra pełne wody. A że był mały bardzo, ledwie z niemi przez próg mógł przeléźć, bo się niemal po ziemi wlokły.
— Wiadra moje!! — krzyknęła Motruna plaskając w ręce z radości — doprawdy to wiadra moje... to głupi Janek!
— Otóż nie taki głupi jak myślicie — odpowiedział gość, — kiedy znalazł to, co mądry zgubił! A! a!
Bóg ci zapłać — rzekł cygan — ot już drugi raz winienem ci przysługę!
— Coś ty tam mnie winien! — skrobiąc się w głowę, wybełkotał karzeł.
Ale gdzieżeś je znalazł — spytała Motruna — Jakiś ty poczciwy, patrzcie nawet mi je zwodą oddał.
— A jużciż kiedy wiadra, to zwodą! Pocoby ci się o téj porze zdały bez niéj — odparł Janek — A gdziem ja je znalazł! o! o! to długoby o tém gadać.
— Powiedzże choć gdzie, i jakeś je odebrał.
— Ja ich nie odbierałem — rzekł Janek.
— A jakże ci się dostały?
— A! a! jakto wam gadać łatwo, to się zdaje, że i mój język tak chodzi jak wasze; poczekajcieno, poczekajcie!
Tumry i Motruna stanęli przed Jankiem, który siadł w progu.
— Ot jak było — zabrał się opowiadać powoli. — Idę ja sobie, idę, ot tak! wypędzili mnie z chaty, bo mieli jeść wieczerzę, zamknęli drzwi: poszedłem... Idę, idę gdzie oczy poniosą przez grobelkę, przez mostek, i jakoś się zaszło do studni. Tu, myślę sobie, siądę, i choć wody się napiję, kiedy jeść nie ma co... Ale jak tu się wody napić, kiedy woda głęboko, a zaczerpnąć nie ma czém. Myślę, myślę, a musi to być jakiś sposób, i niechno ja tylko położę się, a pocznę go szukać, to znajdę! Odstąpiwszy tedy od studni kilka kroków, buch w krzaki! Buch, i zbiłem sobie boki o coś! A żeby cię wciornaski! Obejrzę się parę wiader, a jeszcze nowe, i nosidło! Ot i sposób. Ale kto to tu porzucił je? Oglądam się, żywej duszy......
Nadchodzi Naścia Laszkowa: dobry wieczór, Naścio! — Ta mi głową nie kiwnie — możeby ci wody wyciągnąć? — Idź do diabła. — Tylem skorzystał. — Moja Naściu, spytałem, nie wiécie czyjeto wiadra? — Wiadra! oj! — poskoczyła jakby jéj dał kułakiem w bok, i nuż wołać: — a to moje, a ja ich szukałam! — Twoje! rozśmiałem się, taka to prawda jak mysz kaszle! Zapewne...
— No, moje nie moje — odpowiedziała — ale ja je biorę sobie. — A to za co? — A jużciż ty mi oddasz. — Nu ja na nią głową kiwać: — A żeby ci kto wziął? — Zaczerwieniła się. — Powiédz lepiéj spytam, bo ty znasz całą wieś: czyjeto one są?
Popatrzała dobrze, pokiwała głową: — Nowe, rzekła, nie znam..... taki nie znam..... Z téj strony wsi co jest wiader, tobym poznała, ale to nie nasze!..
— Ot i to poznam — dodała — że kupione na jarmarku w miasteczku, bo to robota nie tutejsza, tylko bednarza, co wozi furami na targ, het! od Piątkówki aż.....
— Mnie już więcéj nie było potrzeba — dodał głupi Janek — zastukałem sobie w główkę i zaraz mi odpowiedziało, że to wasze być muszą. Ale jak zaczęła Naścia gadać i to i owo, a ja z nią śmiać się, a tu nadeszła i Hrycycha, i we troje bajdurzyli, tak i do nocy przebałakaliśmy. Dopiéro ja, żeby nikt nie widział, pociemku wody nabrawszy, przyciągnąłem je tutaj.
— Niech ci Bóg płaci, Janku! Ot i poczęstować cię nie mam czém — rzekła smutnie Motruna — u nas ubogo...
— Co tam dziękować i na co częstować! — rzekł mały potwór — mnie się jeść nie chce, bo wodę piłem! a taki w domu gdy przyjdę, choć łają i wypychają, coś mi w garnku zostawią. Ale u was tu goło, Motruno!
— A zkąd co wziąć? — rzekł cygan. — I to, co widzisz, dwoje rąk robiło, jedne plecy dźwigały;... a teraz coraz to ciężéj, coraz to gorzéj, serce się drze..... Nie wiedziéć już jak radzić!
— Czyto ja tego nie wiem? — odpowiedział Janek po cichu. — Kto jak kto, a ja na to patrzę ciągle, i dziwuję się, aż mię kark boli od kiwania głową... Taki darmo, żebyś ty miał jeszcze głów trzy i całą górę ochoty, nie dasz na to rady!...
— Muszę — rzekł Tumry.
— Muszę! cha! cha! choćby zgubić duszę! — wykrztusił mały. — Tu i muszę nie poradzi! Zlepiłeś chatkę, a z czegoto zrobisz kuźnię?
— Koło cegielni jest dużo kawałków: będę powoli wybiérał i nosił.
— No! no! a daléj: a kto horno zlepi? — spytał Janek.
— Mularz z Rudni...
— Darmo!
— Nie! ja będę tydzień robił u kowala, kowal za to mularzowi zapłaci, i horno stanie.
— A daléj co? Myślicie, żem ja kuźni nie widział! Byłem ja i w Rudni i w Piątkówce i w Czumarze na jarmarku, napatrzyłem się kuźni i cygańskich, i chrześciańskich, i żydowskich!
— Będę rok pracował u majstra dniem i nocą — odpowiedział Tumry — to taki zapracuję na łatany miech, kowadło, obcęgi i na kawał żelaza do młota.
— A żona tymczasem?...
— Pójdzie sobie pracować! — rzekła Motruna żywo.
— A potém co? — spytał Janek — pójdziecie we dwoje w świat! Noć, to lepiéj teraz!
— E! jak ludzie zobaczą kuźnię i węgla kupę, jak jeden, drugi podróżny pochwali się okuciem konia w karczmie, a przyjdzie transport w gołoledź albo z radłami w pole...
Janek głową pokiwał.
— Ta! ta! ta! to wy naszych nie znacie Stawiszczan — rzekł — Ho! ho! u nich jak u żydów, kiedy cherim, to cherim! Może toby i było za dziesięć lat, za dwadzieścia, ale wy tymczasem z głodu pomrzecie!
Motruna westchnęła, Tumry zamilkł posępnie.
— To darmo — rzekł Janek — już gromada się schodziła i ręce dawali i wódką zapijali i zmówili się, a ja ich znam. Jakby kto tylko do kuźni zaszedł, toby go z wioski na podole wypędzili: takby go prześladowali. Żeby jeno wiedzieli, żem ja tu był i z wami gadał, toby mi drzwi chaty nie otworzyli. O tém i nie myślcie.
— Tak ci się zdaje, Janku rzekł Tumry.
— Niech i zdaje — odparł mały. — Jak moje nie w ład, ja z swojém nazad. To nie słuchajcie głupiego Janka, bo na to on głupi. Ale taki wam powiem, że jak ja co zacznę gadać, a do głowy mi się uczepi, to czy dziś, czy jutro, to się zrobić musi. Już jak tu starego Lepiuka na cmentarz przywieźli, a posłyszałem że braci do dworu wołali; zarazem sobie powiedział: będzie kuźnia, ale chleba nie będzie!
Motruna westchnęła, Janek wciąż prawił daléj:
— Ot i ze mną — rzekł — ze mną tak jak z wami się stało. Alboto ja gorszy od Iwasia, od małego Czuryły, od Andrzejuka kulawego? a jak mnie okrzyczeli za głupiego, wszystko przepadło. Już mnie w chacie dla nich nie ma: ani ja do dzieła, ani do gospodarstwa, ani do swadźby; co i myśléć o tém! Jak potrzeba robić a ciężko, a do potu, a nad siłę, to mnie wypchną; a jak kożucha, strawy, ławy, czy dobrego słowa, u nikogo nie wyproszę. I tak to już poszło na całe życie!
— No to pójdziemy ztąd — zawołał Tumry do drugiéj, trzeciéj, do dziesiątéj wioski, a pracując, znajdziemy kawałek chleba: nie tu, to tam! Ale nie porzucę im lepianki, która mnie tyle pracy kosztowała, póki mnie głód i nędza z niéj nie wygnają!
— Róbcie jak chcecie — wstając rzekł Janek — a mnie czas do domu. Dostanę i tak szturchańca, żem się zapóźnił, a byle drzwi były zaparte, to mi ich już nie otworzą, i w chlewku lub w plewniku wyspać się będzie trzeba. Ale mnie to wszystko jedno: skóra już twarda! cha! cha! cha!
To mówiąc Janek wysunął się z chaty i znikł w ciemnościach, pocichu zbiegając do wioski. Tumry i Motruna zostali sam na sam znowu, milczący i zamyśleni.
Zabłysło trochę światła w kominie, rozweseliła się chatka, i na krzywym stole ukazała się misa wieczorna.
— Na pohybel im! — zawołał siadając do niéj Tumry — nie damy się, nie damy, choćby przyszło całe życie czekać, jak ten powiedział: aż źli wymrą i pójdą na cmentarz, a dobrych Bóg narodzi!!.... Nie płacz Motruno! nie płacz! bo za te łzy zapłacić będą musieli bracia!



W takichto drobnych przeciwnościach i ciągłéj pracy, upływały piérwsze miesiące młodego małżeństwa; za chwilę spoczynku i marzeń, potrzeba było płacić drogo znojem i gniewem, który nie miał się wylać na kogo, bo z przed nich uchodziła wioska, omijając cygańską chatę, cygańską żonę i cygana z daleka.
Ale czy byli szczęśliwi oboje?
O! innato marzyć o szczęściu, a inna miéć je w dłoni; ono jak motyl mieni się rychło w poczwarkę, któréj opadają skrzydła. W swych schadzkach wieczornych, w piérwszych chwilach po poznaniu, nie domyślali się oboje, ilą łzami przyjdzie okupić zbliżenie się do siebie i wspólne życie. Motruna choć kochała Tumrego, zamyślała się często o swobodniejszéj doli dni młodych! łzy jéj wyciskał ten rozbrat ze wszystkiemi, to jéj wygnanie ze środka rodziny, która się rozstąpiła przed niemi. Często wśród nocy wzdychała, a sen nie przychodził, i żałowała przeszłości: a gdy na pamięć przyszło przekleństwo ojca, dreszcz przelatywał po niéj. To znowu myślała o jutrze, o zimie, o długich może latach, które w téj pustce spędzić będzie potrzeba, męcząc się i patrząc na cudze męczarnie, — chwytała się za głowę przerażona i wylękła.
Ale wracać się nie czas już było!
Przed sobą miała jeszcze może wygnanie, opuszczenie téj wioski, na którą choć zdala patrzéć lubiła — i los dzieci, i nędzę, i żebractwo, i włóczęgę!
Tumry dopóki od rana do nocy pracował, póki choć trochę miał nadziei, nie myślał o niczém, tylko o najpilniejszéj robocie, dodając sobie sam sił, których nikt udzielić mu nie mógł; ale gdy praca się zastanowiła dla deszczów jesiennych, i zostawała mu tylko kuźnia, któréj sam postawić nie mógł; gdy całemi godzinami i dniami siedziéć było potrzeba bezczynnie, i dumać, dumać i dumać: i jemu ciężko się zrobiło na sercu. Przyszła tęsknota za życiem swobodném, wędrowném, pełném coraz jodmiennych widoków, w którém wczoraj nigdy nie było do jutra podobne: i przypomniała się Aza wesoła, dziwaczna, ale zapalająca jak iskra ogniska kuźni Aprasza, i wszyscy ci, których dla jednéj opuścił kobiéty: biédna, milcząca żona wodza, jéj małe szczebiotliwe dziatki, stare wróżki, co się za obozem wlokły, kuźnia pod namiotem w polu, skrzypiący wóz, który ją z miejsca na miejsce przewoził, całe, całe życie cygańskie, pełne nędzy, ale téż pełne ruchu i żywota.
Po niém dziś nagle Tumry siadł grzybem przy swojéj lepiance, skazany na przykutą dolę, na jeden mały, smutny widok cmentarza z okienka, na jedną rozmowę, na niewidzialnych wrogów i pustkę!
Z Motruną przebrało się uczucia i rozmowy; rychło kielich wypili do dna, a nic nowego żywiołu nieprzyniosło ich losowi. Tumry chciałby był choć walczyć jak dawniéj, jak wówczas cierpiéć, byle czémś wyjść z odrętwienia, które jak na mrozie mających skołowaciéć, snem martwym opanowywało. I codzień myśl uporniéj zawracała się do lat młodych, znienawidzonych, które wczoraj przeklinał, a które nateraz wydawały się zdaleka prawie uroczo ze swemi łzami i boleścią.
Z początku błąkanie się po lesie rozrywało go i ulgę mu robiło, ale i las jednostajny spowszedniał: czuł coraz żywiéj wyradzające się uczucie jakiéjś potrzeby ruchu, wędrówki, włóczęgi, innego nieba i ludzi. Byłto nałóg stary, budzący się po przygaśnieniu pierwszéj gwałtowności uczucia, które wprzód go stłumiło. Niepokój jakiś go trapił, wychodził na próg, wlókł się drogą, powracał, i znów go cóś z chaty ciągnęło.
A gdy się przemógł i wytrwał w miejscu dzień cały, to wpadał w skamieniałość, ledwie iskrę życia mającą w sobie. Motruna widziała to i milczała; starała się go pocieszyć, bo nie pojmowała tego inaczéj, jak udręczeniem przyszłością i niepokojem o jutro, ale jéj saméj dzień za dniem tak było ciężko!
Myśli ich prędko się rozbiegły: ta ku wiosce, co dymiła w dolinie; druga w siny świat nieznany, szeroki, nieprzyjazny, a pociągający ku sobie. I tęskno im było we dwoje, choć się kochali jeszcze; ale potajemnie obojgu płakać się już chciało rzuconéj za sobą przeszłości!
Motruna siadała na pagórku, i w dłoniach sparłszy głowę, z za łez patrzała na spokojne Stawisko: i myśl jéj lecąc na skrzydłach tęsknoty, biegła aż na podwórko ojcowskie, na strzechy chaty staréj, do znajoméj studni, do kochanego ogródka; gościła tam długo, długo, póki jéj widok mogiły ojca nie odwołał do rzeczywistości.
A ile razy spojrzała na żółty pagórek i jasny jeszcze krzyżyk co stał na nim: to się żegnała z przerażeniem, ze strachem, i biegła ukryć się do swojéj lepianki, aby nie widziéć mogiły, z któréj mówił do niéj groźny głos ojca.
Tumry, gdy go opanowała tęsknota wylatywał ze swéj chaty, i z włosem rozwianym, z nagą piersią biegł gdzie go oczy poniosły. Czasem wpadł w las i pędził zaroślami, gęstwiną, aż się znużył do upadłego; jak koń, co się wyrwie ze stajni na swobodę i hasa choćby się miał rozbić; to znów przerzynał góry i lasy bezwładnym biegiem, aż się gdzieś oparł o staw, o rzekę, o jar, i upadł na ziemię cały drżący i bezsilny.
Wśród tego ruchu szalonego, który nim miotał jak nieprzytomnym, nieraz w milczącém powietrzu obiła się pieśń cygańska, nieraz łzę niepojętą poniosły wiatry w stronę przeciwną, i śmiech dziki zawarczał z ich szumem. A choroba ta w obojgu rosła i rosła olbrzymio! W początku byłato tylko tęsknota chwilowa, którą lada wrażenie rozpędzić mogło; późniéj stała się codziennym pokarmem prawie, wreszcie robakiem, który pożerał dniem i nocą.
Często dni całe nie przemówili do siebie słowa: cygan jak zwierz w klatce kołował po izbie, Motruna patrzała na ścianę, przez którą widać było jak na dłoni wioskę, i we wsi chatę, starego Kasztana, Burka, kury, parę gołębi i ciche podwórko ze staruszką gruszą....
Po smutnéj jesieni przyszła zima szybko, a taka straszna w swym białym całunie, taka mrożąca do kości! W lepiance zrobiło się chłodno, i poczęły świécić szpary, przez które wiatr wlatując, wygrywał zawczasu dzikiemi tony złowrogą pieśń spustoszenia. Tumry lepił, otykał, pracował znowu; ale na wysokiém wzgórzu i deszcze, i wiatry silniéj się niż gdzieindziéj czuć dawały, i piérwsze mrozy przejęły ich do kości. Napróżno rozpalono ognisko do którego każdą zgniłą gałąź i spruchniałe polano musiał na plecach cygan przynosić; kwaśny dym tylko wyjadał im oczy, a ciepło uciekało szparami!
Były dnie, że śnieg zawiał ich całkiem, to znowu woda z niego zalała sień i izbę; a gdy po wodę z góry iść przyszło, Motruna padała na ścieżce lodem pokrytéj.
Chléb i grosz ciągnęły się jeszcze, ale już były u schyłku; i dnia jednego wyniósłszy resztki mąki, upiekłszy podpłomyk zamiast chleba: Motruna załamała ręce nad bodnią próżną jak przepaść.... Tumry już wprzód zajrzał był do niéj, i widział, że węzełek chusty, w którym ostatni grosz się mieścił, pusty, rozplatany, wisiał na kołku w alkierzyku.... A kuźni nie było, i roboty nie było, i ze wsi ani głosu żywego.
Jednego wieczora, gdy oboje drżeli od zimna, cygan westchnął głęboko i długie przerwał milczenie:
— No! Motruno! — rzekł — już chleba nie ma, a mandru sam nie przyjdzie. Myślałem ja długo; nie ma rady, trzeba pójść i za lichy grosz robić młotem w drugiéj wiosce.... A jak ty tu sama zostaniesz?
Motruna poczęła się bawić końcem fartucha, spuściwszy oczy w ziemię.
— Zostanę — rzekła, — zostanę: będę pilnować chaty i ciebie wyglądać...
— Ja taki przyjdę choć raz w tydzień, co niedziela, i chleba lub grosza przyniosę;... ale iść potrzeba...
— Może téż we wsi choć prząść mię kto weźmie — cicho odezwała się kobiéta.
— Nie! nie! — zawołał Tumry — darmo i nie probować, ani darmo prosić! Nie chcę ich łaski: obejdziemy się jeszcze bez niéj.
— No! to się obejdziemy — odpowiedziała Motruna — będę siedziéć w chacie.
— Ale sama, sama jedna naprzeciwko cmentarza! Gdy przyjdzie noc, wytrwaszże ty ze strachu, kiedy mnie nieraz, gdy wiatr poświśnie, ciarki po plecach przechodzą?
Motruna wstrzęsła się cała.
— Wyżyję — rzekła smutnie — a jakbym i umarła, to ci lżéj będzie. Pochować, taki bracia pochowają przez litość; do mogiły nieść niedaleko, a ty pójdziesz w świat znowu.
— Cicho! cicho! — krzyknął cygan, — nie mów mi tego! Tylko tę zimę przebyć; a nie postawię kuźni, to chatę podpalę i pójdziemy w świat...
— A! ale ta zima taka długa!
— A! długa Motruno! ale i życie długie, a przeżyć je trzeba! Ale kto ci tu wody nosić pomoże, drew przysposobi, i choć słowo do ciebie przemówi?
Motruna nie odpowiedziała ani słowa; a że ogień wygasł i nie było go czém podpalić, ustała rozmowa, i dumy obojga poszły przebijając ciemności, każda w swoją stronę.
Nazajutrz rano Tumry mimo chłodu i zamieci, z myślą jakąś wybiegł z chaty i skierował się ku wiosce, jakby szukał kogo, jakby chciał napatrzéć. Ale we wsi było pusto, że ledwie człowiek worem okryty, lub kobiéta ze spódnicą narzuconą na głowę, przesunęli się przez ulicę; i tylko dym na słotę wlókł się i szarą mgłę rozpościerał nad czarnemi dachami Stawiska.
Tumry do południa chodził po za stodołami, po drodze, po brzegu lasu, i z niczém, zmokły powrócił; tylko oberemek suchych gałęzi przydźwigał do domu i milczący siadł w kącie. Motruna rozpaliła ogień, a cygan po krótkim spoczynku wybiegł znowu. Trochę się było wypogodziło, wiatr chmury rozpędził, i kawałkami sine na mróz poczęło pokazywać się niebo. Tumry błądził wciąż koło wioski. Już zmierzchało, kiedy się z głupim Jankiem spotkali.
Janek szedł dźwigając wór z młyna, bo na taki czas i błoto żałowano wołów, i bracia go posłali, żeby chudoby zaoszczędzić. Aż przykro patrzéć było, jak skulony biédny potwór pod ciężarem woru uginając się, brnął boso w zamarzającém błocie. Ale gdy go Tumry pozdrowił, gdy podniósł żółtą twarz swoją, nie znać na niéj było tego wyrazu męki i znużenia, jakiego się na niéj spodziewać było można. Owszem uśmiech latał na wargach skrzywionych, i oczy błyszczały swobodnie.
— A dokądto Janku? — spytał cygan — ja cały dzień szukam ciebie i znaleźć nie mogę.
— Boś źle szukał, cyganku kochanie — odparł stawiając wór na kamieniu Janek — było mnie szukać gdzie ciecze, gdzie biją, gdzie mokro, gdzie chłodno i głodno, tobyś mnie pewnie znalazł.
— E! — dziko się rozśmiał Tumry — taką rzeczą powinienem cię był znaleźć u siebie, nie szukając i nie ruszając się z miejsca, bo u nas to wszystko w chacie.
— Cha! cha! i głód? — spytał Janek.
— O! i nie dziś... bo już chwała Bogu i chleba nie stało.
— Cha! cha! — rozśmiał się Janek po swojemu, chuchając w skostniałe ręce. — No! a cóż będzie?
— Słuchaj Janku, jak ty nie pomożesz, to zginiemy!
Mały człowieczyna aż się za boki porwał od śmiechu, gdy to usłyszał.
— Aj! aj! daruj życie — zawołał — dalibóg umrę ze śmiechu, kiedyto i głupi Janek ma się zdać na coś na świecie, oprócz rąbania drzew i noszenia worów z młynów po błocie!
— Ratuj Janku, poczciwa duszo! — rzekł Tumry — a nie, to poginiemy.
— Oj! oj! mucha prosi komara, żeby ją ratował! Dalibóg pęknę! dalibóg pęknę!
— Chleba nie ma — rzekł cygan — mąki ani odrobinki, pieniędzy ani grosza...
— No! no! dawno ja się tego spodziewałem; a co daléj?
— Trzeba iść zarabiać gdzieindziéj, a Motrunę samą porzucić!
— A dokąd pójdziesz?
— Do kowala, do Rudni...
— I zarobisz? co ty tam zarobisz?
— A choćby bułkę chleba na tydzień; ale co zrobić z Motruną!
— A co, cyganie braciszku, to i ją weź z sobą.
— Nie przyjmą nas we dwoje.
— A cóż będzie? — śmiejąc się, ale litościwie spytał głupi Janek — i co ja to mam robić?
— Gdybyś ty był taki jak ja myślę — rzekł cygan otwarcie — tobyś choć polano drzewa przyniósł czasem Motrunie, a pod noc tobyś mógł na chatę naglądać; niechby miała do kogo choć słowo przemówić.
Janek się zadumał, pokiwał głową i począł się bić po piersiach rękami długiemi, wywołując tym ruchem trochę ciepła. Zdawało się, że ani myśli o czém mu Tumry mówi, a z pod przymrużonéj powieki sączyła się łza: może wyciśnięta przymrozkiem wieczornym. A! bo téż ledwie łachman miał Janek na sobie, i nogi bose, i słomiany, dziurawy, ze śmieciska gdzieś zdjęty kapelusz na głowie.
— Cha! cha! — rzekł w końcu — a jak ja ci żonkę zbałamucę? A to się tego nie boisz, cyganie kochanku; taki piękny mężczyzna jak ja, to niebezpieczna sprawa.
— Ej! ciebie się żarty trzymają, a mnie się serce kraje! — zawołał cygan. — Ratuj kiedy możesz, a nie szydź z nędzy!
— Oj! oj! co ja wam poradzę! Poprobuję co zdołam, ale niedaleko wy ze mną zajedziecie! niedaleko! A ty myślisz, cyganku kochanie, że mnie to tak łatwo swoją chatę porzucić i pójść do was na służbę za miarkę powietrza? Myślisz, że to mnie u panów braci niedobrze! A to ja się tam wylegam czasem nawet w izbie, a bywa i na ławie pod piecem! I taki szmat mi na plecy dają, i odzienie niczego, i poczęstują codzień kułakiem, żebym nie zapomniał, że mam plecy... A jak raz do ciebie pójdę na parobka, już gdybym wrócił kiedy do nich, wyszczują mnie psami, stary indyk nawet oczy mi wydrapie... Ot taki wóz lub przewóz: a jak zechcę co dla was zrobić, panów braci potrzeba będzie pożegnać.
Cygan milczał.
— Czy ci to tam tak dobrze? — zapytał.
— Cha! cha! cyganku kochanie, albo mi to u was będzie lepiéj, myślisz? Od swojéj doli się nie wykręcić: człowiek ją na plecach nosi, i żeby się jak trząsł, to jéj nie zrzuci. A swoja chata, to taki swoja chata, cyganku serce moje; ty tego nie znasz, ale do niéj jakby za nogę przywiązał! Jam się bo tam urodził. O! — dodał ciszéj spuszczając głowę — i tam miałem matkę....
Ten wyraz wybiegł mu z ust ledwie dosłyszany, a za nim westchnienie, a za niém łza, i głupi Janek stał się nagle poważnym.
— Słuchajno — rzekł inaczéj już i głos zmieniając — ja chaty dla was opuścić nie mogę, bo w niéj chcę umrzéć, a gdybym raz przestał im służyć jak wół, nigdyby mnie już nie puścili do niéj; ale na to jest rada.
— A jakaż rada?
— Będę i im, i wam służył. Prawda nabiją mnie trochę więcéj, ale moja skóra twarda! Nocką pójdę chaty pilnować, ale nie wprzód aż się u nas pośpią, i powracać będę o drugich kurach. A żeby nie spostrzegli, że się wałęsam, będę już spał w plewniku, choćbym zmarzł.
— Ależto zima! nie wytrwasz!
— Już ja wiém, co ja wytrwać mogę! — kiwając głową rzekł Janek. — To moja sprawa. Polano drew i czasami suchy chleba mego okrawek przyniosę Motrunie.... Bądź spokojny, idź do Rudni, idź cyganku, tylko wszystko mi strach, żebym ci żony nie zbałamucił!
I znowu się śmiać począł głupawo a szydersko.
— Niech ci Mroden-oro płaci — zawołał cygan.
— Chyba że ten ktoś, bo że nie wy mi zapłacicie za służbę, to pewna — rozśmiał się Janek. — I ja téż taki bogaty, że płacy nie potrzebuję; ot widzisz, że wam się na coś przydałem i dobrodziejem jeszcze będę! A! gwałt! ratujcie, głupi Janek dobrodziejem! Umrę ze śmiechu....
To mówiąc pochwycił wór lekko i żwawo, i nie odwracając się do cygana, kilka kroków z nim podskakując zrobił, i obejrzał się.
— Cyganku kochanie — zawołał — już ty mi bądź spokojny, Janek nie da nic wam złego zrobić, i co powiedział, to dotrzyma. O! Janek wielki pan! cha! cha! Janek dobrodziéj!
I na całe gardło śpiewać począł, wlokąc się daléj samym środkiem ulicy i błota, ku chacie swojéj.
Cygan zadumany poszedł napowrót ku cmentarzysku, i spokojniejszy nieco począł się zbierać do drogi.
— Jużem tobie tu Janku mówił — rzekł do Motruny — że ci służyć będzie. Na całą wieś jedna dusza poczciwa, i to w takim kadłubie, że gdyby jéj kto sto lat szukał, w nimby się niedomyślił. Janek ci drew przyniesie i w nocy pilnować będzie; ale jutro jak świt iść trzeba.....
Całą noc płakali, a pożegnanie jak śmierć smutne było; jednak Motruna myślała: gdy jego nie będzie, to choć sprobuję na wioskę wybiedz trochę.... a Tumry jakoś żywo dumał, że nową wieś i nowych ludzi zobaczy. Ale gdy u progu podali sobie ręce skostniałe i spojrzeli na twarze zbladłe, na oczy zapadnięte i wypłakane, na drżące i sine usta, gdy przyszło się rozstać jakby ich co przykuło, rozejść się nie mogli, i ani Motruna wrócić do izby, ani cygan wyruszyć w drogę.
Tumry wreszcie pierwszy pocałował ją w czoło, podniósł kij i skoczył na gościniec tak prędko, jakby go kto gonił.
Boć goniła go troska, zgryzota, niepokój i nędza, których połowę zostawił Motrunie, a pół wziął do torby podróżnéj.
Zdawało mu się, że staje tak ubiegł z oczyma zamkniętemi. Podniósł głowę, spojrzał i zadrżał wprost sama jedna z całego cmentarza pokrytego śniegiem żółciała mogiła Lepiuka, a na jéj krzyżyku siedział kruk czarny, przekręcał głową i krakał.



Motruna została sama w chacie, a gdy po odejściu męża weszła do środka, ścisnęło się jéj serce na myśl, że już nierychło ujrzy jedynego swego opiekuna. Potrzeba było saméj sobie wystarczyć rękami, głową i sercem; karmić się, by nie umrzéć z głodu, karmić, by nie zginąć z nudy i strapienia.
A w chacie tak było pusto, tak pusto. Prócz kilku wróbli, które już przy nowéj lepiance zajęły sobie w strzesze mieszkanie i świergotały przerywając milczenie, żywego niespostrzegłeś stworzenia: ni psa, ni kota, ni kury, coby szczebiotała w sieni, ni gołębi na dachu, ni głosu krówki z obórki, ni żadnego z tych towarzyszów pracowitego wieśniaczego życia, z którémi jakoś weseléj.
Cały dzień ten zszedł na płaczu; nie zapaliła nawet ognia, i przesiedziała w kącie izby na garści słomy, obwinięta kożuchem i świtą, nie poczuwszy że marznie i kostnieje. Mrok padał, gdy kroki dały się słyszéć koło chatki; ktoś zaszemrał w sieni, zrzucono brzemie drzewek i głowa Janka pokazała się przez drzwi wpół otwarte.
— Dobry wieczór, gosposiu — odezwał się doń wesoło — Ot i ja, wasz stróż i parobek! A co u was i ognia nawet nie ma w piecu!
— A! Bóg ci zapłać — odpowiedziała Motruna — Bóg zapłać żeś przyszedł, bo pod noc straszno mi się robić zaczynało. Nie rozpalałam ognia, bo mi się już nie chciało, a zimna nie czułam.
— No, to ja go rozpalę — rzekł wchodząc głupi Janek — z ogniem, to jakoś weseléj! Przyniosłem także trochę kartofli, bułkę chleba i co tam mogłem znaleść, bo podobno zapasu nie macie. — To mówiąc złożył na ławie swój węzełek, zgromadził gałęzie i trzaski, dobył ognia, i jak najlepsza gospodyni zajął się około pieca.
— Oj! coś-bo u was — rzekł rozglądając się po garnkach — strasznie jakoś gospodarstwo kulawe. Motruno! coto się tobie stało? A toż bywało chwalili na całą wieś, że z ciebie taka doskonała gospodyni.
— E! Janku — szepnęła kobiéta wzdychając — było gospodarstwo, gdy było na czém gospodarzyć a teraz!
— Ale bo to niesztuka — odparł śmiejąc się i jąkając Janek, który się krzątał przy piecu — nie sztuka gospodarzyć, gdy jest na czém; ale jak nie ma z czego, a dlatego i ład jest i ciągnie się.....
— Wiecie, jaka nasza dola: mnie już ręce opadły.
— To źle! cha! cha! to bardzo źle, Motrunko! Jak wy sobie pozwolicie, to i mąż nie da rady domowi.
— Ani on ani ja;... zginąć nam podobno!.....
— Aj, żebyżto człowiek tak mógł zginąć, gdy zechce, i gdy mu źle ustąpić się; ale to biéda, że chudy pies najdłużéj żyje: — nie zabiją go dla skóry...
Mówił, garnki pomywał, wodę nastawiał, a niekiedy rozglądał się po chatce i okiem rzucał na Motrunę siedzącą w kącie i odrętwioną.
— A ot i nowiny mamy — rzekł po chwili. — Wy nic widzę nie wiecie, co się na wsi i we dworze dzieje, kiedy się mnie nie pytacie nawet!
— Tak mi z tém, jak bez tego! — odpowiedziała obojętnie kobiéta.
— A może i niebardzo! — przerwał Janek — wszakto pozawczoraj jeszcze nasz pan z za morza powrócił!!!
— Pan powrócił! a pani? — poruszając się z miejsca zawołała kobiéta.
— Poczekajcieno — rzekł Janek — ot zaraz wam powiem jak to było. Trzeba wam wiedziéć, że mnie nigdy na pańszczyznę nie posyłają, bo ekonom takiegoby cherlaka nie przyjął, chyba za dziecko lub babę. Głupi ekonom! nie wié, że ja za dwóch zrobię, choć i na pół człowieka nie wyglądam! Wczoraj posłali mnie za bratowę do młockarni... Otóż wszystkiego się dowiedziałem; byle uszy, to się jest czego we dworze nasłuchać gotuje się jak w garnku!
Zaciekawiona Motruna wstała i zbliżywszy się do pieca na którym palił się ogień, usiadła naprzyzbie. Janek wieczerzę gotował.
— Wójt, gumienny, ekonom i cała gromada nic nie robili — kończył — tylko gadali a gadali o panu, który powrócił.
— Czemużeś ty Tumremu o tém nie powiedział? — spytała Motruna.
— Myślałem, że wie! — rzekł Janek.
— My tu jak na pustyni! — zawołała kobiéta — co my tu wiedziéć możemy; chyba kto umrze we wsi, jak na cmentarz przywiozą! Ale cóż tam mówili?
— Ot zaraz — coraz się rozgadując mówił parobek — bo naprzód trzeba wiedziéć, że pani umarła gdzieś daleko, i jegomość sam, słyszę, powrócił.
— Umarła! — krzyknęła z żalem w ręce uderzając Motruna. — Ach! ja nieszczęśliwa!
— No! no! nie lamentujcie, bo może i Harasymowicza się zbędziemy — rzekł Janek — to licho dokuczliwe... Pan, słyszę, jak pojechał żółty, blady i słabeńki, tak i powrócił nielepiéj. Nic tam jeszcze doktory nie pomogli. Zaraz, słyszę, jak tylko na próg dworu stąpił, kazał zawołać kapitana, i coś jemu takiego powiedział, że kapitan poleciał do oficyny i pakować się kazał.... Mówią, że ma wyjechać.... Czegoś się kłócili, i jegomość mu jakieś papiery rzucił w twarz..... Ot co ludzie gadają, a dziś gromada hurmem idzie do dworu ze skargą na Harasymowicza.
— A cała nadzieja była w pani — westchnęła Motruna. — Jéj nie ma, umarła i ta biedniaczka!
— Prawda, że to ona was pożeniła — rzekł Janek — musicie jéj żałować, i krowę wam dała. — Hm! ale nie macie za co jéj dziękować, że wam do biédy dopomogła. Byłaby was dola wasza nie minęła..... A i pan niezły, gdyby tylko nie lenistwo że mu się czasem do człowieka gęby otworzyć nie chce..... Moglibyście pójść do niego....
— To darmo! — cicho odpowiedziała Motruna — to darmo!
Janek spojrzał na nią, ruszył trochę ramionami, i począł łamać gałęzie u progu, przygotowując je do utrzymania ognia.
— Mnie trzeba będzie iść — rzekł — ale na chatę zdaleka naglądać będę. Macie tu gałęzie i łuczywo, świećcie sobie póki nie zaśniecie... I żebyście chcieli dobréj rady posłuchać, tobyście tak rąk nie opuszczali... Jak człek się kręci, to mu na sercu lżéj jakoś... Dobranoc Motruno!... Ja tu niedaleko przenocuję...
Motruna znowu spuściwszy głowę nic nie odpowiedziała Jankowi i zapatrzyła się w pałający ogień, który dwie łzy toczące się po jéj twarzy oświecił... Żegnała niemi kobietę, któréj fantazya więcéj niż serce związała ją na wieki z losem cygana.
— I ona umarła! — mówiła w duchu. — Czasem mi na myśl przychodziło, że powróci, że pomoże, że się choć ona ulituje... Bóg ją wziął, żeby i tę nadzieję nam zabrać.
W takich myślach, dając wygasnąć ogniowi i pozastygać garnkom, biédna żona cygana przetrwała do późna; wśród ciszy nocnéj słychać już było trzecie kogutów pianie na wsi, gdy sen powieki jéj zmrużył.
Ze dniem zjawił się znowu Janek, który poleciał był do swojéj chaty pokazać się braciom i wrócił dopomódz Motrunie ogień naniecić.
Zdziwił się spostrzegłszy ją uśpioną na tém miejscu, w którém wczoraj porzucił z wieczora: ogień niepoprawiony, nie zgarnięty, a garnki ostygłe i nietknięte.
Skrzyp drzwi przebudził kobiétę, a płomień ogniska oprzytomnił znużoną.
— E! e! Motruno kochanie! — odezwał się Janek po swojemu — coś ty mi się nie poprawiasz, nic z ciebie nie będzie! Jaka z ciebie gospodyni drzémać pod piecem. I wieczerzy nie jadła, i obiadu gotować nie myśli. Ja za ciebie wszystkiego zrobić nie mogę; rusz się i sama!
— Do czego? — spytała kobiéta — do pustych bo dni i porozsychanego naczynia?
— A czemu bodnie puste? — spytał Janek — to ty winna! Czemu naczynie się porozsychało? nie przez kogo tylko przez ciebie!
— Przezemnie!
— Dawniéj bywało — mówił głupi Janek — Motruna i za cygana i za siebie pracowała: wodę nosiła, chatę lepiła, krzątała się, aż miło; jam nieraz zdaleka patrzał. Teraz ją ani napędzić! Wstyd! wstyd!
— Coś ty mnie łajesz, Janku?
— A muszę, Motrunko kochanie — odpowiedział, wciąż się krzątając koło chaty parobek — bo mnie za ciebie wstyd! Piękna z ciebie żona i gospodyni!
W chacie nie umieciono, na piecu węgle zgasły, garnki brudne! Coś miała cyganowi pomagać, to mu będziesz ciężyć! Wstawaj do roboty!
Jakoż tak szczęśliwie i śmiało przemówił Janek, że Motruna chwyciła się przecież z ławy i pobiegła do ognia; on się rozśmiał i zniknął.
— Doprawdy — mówiła w duchu kobiéta — może głupi Janek i prawdę mówi: co ja wysiedzę pod piecem!
Wtém zaszczebiotało coś i zaskomlało w sieni.
— A toż co? — stając zapytała kobiéta i serce jej zabiło, choć na głos zwierzęcy tylko, bo i tego tak dawno niesłyszała, a tak się jéj żywo przypomniała chata rodzinna!
— Wszakcito kura gdacze w sieni i coś skomli! — Otworzyła drzwi przyświecając łuczywem.
Sionka była od podwórza zamknięta, a po niéj zwijała się para kurek ślicznych, i młody żwawy kogucik, który spostrzegłszy światło, wbiegł na próg, strzepnął skrzydłami i zaśpiewał. Motrunie aż serce zabiło.
— A mój Boże! — zawołała — czubaty! czubate! i jakież śliczne!
Tuż pod progiem leżało kilkudniowe szczenie, skomląc, pełzając i nie mogąc przeleźć przez próg, który na jego nóżki był zawysoki.
— I pies! a! to będzie Kasztan! krzyknęła, chwytając na ręce rudego pieska, który piszczał ze strachu. — Poczciwy Janek! a niechże mu Bóg płaci. Ukradł chyba gdzieś dla mnie szczeniaka i te kury, boby mu ich w chacie nie dali.
Kury tymczasem wszystkie powskakiwały do izby i poczęły już rozpatrywać się w nowém mieszkaniu rozbiegając się po kątach, a Motruna oczyma chodziła za niemi:
— Jakież śliczne, jakież tłuściuchne! jakie wesołe! — wołała wesoło latając za niemi z psem na ręku. — Wychowam Kasztana na stróża naszéj chaty a z kur!...
Zamyśliła się.
— Ale czémże je będę karmić?!
Zasmuciła się tą uwagą biédna Motruna; w istocie, ani na śmietnisku ubogiéj lepianki, ani w izbie nagiéj i pustéj, kurze nawet nie było się czém pożywić, tak każde ziarnko i pyłek były tu drogie. Poczęła rzucać oczyma po kątach, jakby szukała pożywienia dla swojego nowego gospodarstwa, i dopiéro spostrzegła węzełki, które poprzynosił z sobą Janek.
Było tam nawet trochę dla drobiu pośladu, a Motruna co najśpieszniéj posypała go na podłogę. Myśląc także o jedzeniu dla szczenięcia, znalazła chléb, a na widok jego obudził się i w niéj głód, przytłumiony smutném odrętwieniem.
Tak staraniem poczciwego Janka, który się już nie pokazał przez dzień cały, Motruna miała zajęcie, towarzyszów, głos, który ją budził, i jakiś nowy żywioł w życiu, pełném dotąd dni jednostajnie grobowych.



Głupi Janek dumny opieką mu powierzoną, pracował za czterech, żeby wszystkiemu zaradzić, a w domu nie dać poznać swych wycieczek do cmentarza; bo jakkolwiek mało mógł korzystać od swoich dla Motruny, zawsze cokolwiek przynajmniéj tajemnie jéj ztąd przynosił. Nie wzdrygał się téż wcale ukraść, i nie pojmował żeby co złego czynił, biorąc kawałek chleba, trochę strawy, warzywa, lub kilka kur dla żony cygana. Wszystko to, czém zbogacał jéj lepiankę, prawdę powiedziawszy, aż do szczenięcia, kradzioném było; ale tak zręcznie, że się nikt nie domyślał złodzieja. Janek sam potém wysyłany na zwiady, szukał po wiosce tego, co pochwycił, i wieczorem doskonale braci i siostry oszukiwał opowiadaniem o wszystkich kurach sąsiedzkich i kurnikach, które zwiedzał. Co się tyczy szczenięcia, to, zdaniem jego, żarłoczne jakieś stworzenie bednarza pożréć miało: a że najmniéj dbano o psa, niebardzo się téż zniknieniem jego kłopotano.
Z największą usilnością głupi Janek ledwie mógł dniem i nocą wystarczyć na dwie chaty oddalone od siebie; ale się rozdzielał jak mógł, i o siebie nie dbał. W domu zrzucano na niego najcięższą pracę, którą że na pozór leniwie odbywał, stawało mu czasu na dobieżenie do cmentarza i najrzenia na chatę cygana. Motruna nie miała potrzeby ani po wodę chodzić, ani o drwach myśléć, ani się chlebem kłopotać; dla niéj jednéj, kur i szczenięcia było dosyć:
W niedzielę rano nadbiegł Tumry wybladły, żółty, zasmolony, z oszczędzonym chlebem i kilką groszami w węzełku i zdziwił się widząc Motrunę weselszą, witającą go w progu i chwalącą się bogactwem swojego podwórka, a nawet psem, który już szczekać i burczeć poczynał.
Łzy zakręciły się w oczach cygana, gdy mu żona opowiadać zaczęła o Janku; ale się razem zafrasował myśląc, zkąd to wszystko biédny karzeł mógł dostać.
— Ani chybi, musiał ciurawa (kraść) — rzekł w duchu. Poczciwy ciurachan (złodziej), ale nuż złodziejstwo się odkryje? Jego nie posądzą nawet, a na nas biéda spadnie!
Nie śmiał jednak powiedzieć tego Motrunie, która tak się cieszyła gospodarstwem swojém, że i cygan przy niéj poweselał.
— A wiesz — rzekła po chwili — wszakto i nasz pan powrócił i kapitana słyszę wypędził, a nasza poczciwa pani umarła!
— Trzeba iść do dworu! — zawołał, nietyle zważając na śmierć pani, co na powrót pana, cały sobą zajęty cygan — może nam co pomoże!?
— Takto i Janek radzi! — dodała Motruna — ale ty pana nie znasz! Przystąpić do niego trudno: kilka dni chodzić trzeba, nim słowo przemówi, a taki chory, taki śpiący, że sam nie pomyśli o człowieku....
Ha! spróbuję — rzekł Tumry.
Jakoż z południa, odmywszy się trochę cygan, nie bez obawy powlókł się do dworu.
Ale tu przyszedłszy w dziedziniec, opędziwszy się psom, które na niego zajadle ujadały, potrzeba było stanąć opodal od ganku, i czekać zmiłowania losu i ludzi. Chodzili słudzy, mijali, żaden nie spojrzał; któryś spytał i ręką kiwnął, drugi rzucił słowo że pan nie ma czasu, a cygan stać i stać musiał. Nie miał on jeszcze wprawy częściéj do dworu chodzących ludzi, którzy umieją podsunąć się pod okno, zakaszleć gdzie pode drzwiami, i znudzić tak samą cierpliwością swoją, że ich nareszcie albo z niczém odprawią, albo do sieni wpuszczą. Szczęściem dla Tumrego, pan Adam spojrzał ziewając przez szybę, i dostrzegł chmurną, uderzającą wyrazem twarzy i smutkiem postać cygana, który sparłszy się o drzewo z oczyma w ziemię wlepionemi, jak zdrętwiały czekał co los postanowi, sam sobie radzić nie śmiejąc.
Pan Adam nudził się znowu jak dawniéj. Wyjechał był z żoną za granicę leczyć wyżycie się swoje, ale nigdzie dłużéj nad kilka tygodni bez ziewania nie wysiedział. Francuzka szalała ciągnąc go jak przykutego niewolnika za sobą, a on niecierpliwił się tylko, lub zastygły śmiertelnie nudził. Los tak chciał, że to małżeństwo, które przypadek skojarzył, prędzéj niż się spodziewać było można, rozerwać się miało; pani Leroux, późniejsza pani Adamowa, zaziębiła się wychodząc z balu wśród tłumów adoratorów, których jéj nigdzie nie brakło, wpadła w suchoty i umarła.
Wypadek ten przerwał monotonię żywota Adama chwilą prawdziwéj rozpaczy, bo zrazu zdawało się, że pójdzie za żoną: tak się był do niéj przywiązał, tak strata jéj wielkie na nim uczyniła wrażenie; ale gdy karmiąc żal swój, po kilku tygodniach pan Adam począł szykować pozostałe po żonie pamiątki, wpadł na jéj papiery, i te z żalu w gniew i rozdrażnienie go wrzuciły. Tyle tam znalazł miłosnych bilecików, tyle dowodów oszukaństwa, tyle szyderstwa z siebie, że przy najgorętszéj chęci zaślepienia się, musiał ze wzgardą pamięć téj kobiety, która z zimną krwią urągała się jego sercu, odepchnąć. Powrócił do kraju i dawnego życia swojego, a na wstępie znalezione listy kapitana Harasymowicza, rzucił mu w oczy, dając odprawę. Kapitan probował pomimo tego ostać się w Stawisku, korzystając ze słabości Adama, bo mu zarząd majątkiem i życiem cudzém bardzo były dogodne; ale się nie udało. Adam wysłuchawszy skarg gromady, które dodały jeszcze gniewu, wyprawił w kilka dni dawnego faworyta swéj żony.
Znowu więc dwór w Stawisku stał pustką, zamieszkaną przez najstraszniejszą ze wszystkich nud — nudę z życia, wyczerpania, bezsilności. Adamowi nic na świecie nie smakowało, nic go rozerwać nie mogło; konie, psy, ludzie, zarówno mu byli obojętni. Całe dni spędzał w pół-senném dumaniu sybaryty, który przemyśla czémby się potrafił rozbudzić. Przychodziły mu dzikie zachcenia Neronów i Kaligulów, i wzdychał żałując, że dla rozrywki nie mógł spalić Rzymu, by pieśnią pogorzelisko jego uczcić; lub ożenić się z koniem i ubóstwiać bydlę, a lud co go czcić będzie, zbydlęcić....
Ludzie jego nie mogli dać rady zdziwaczałemu tak osobliwszemi chęciami, i niespodziewanemi miotał się gniewami. Były dni łagodności i dobroci bezsilnéj, w których się wszystkim powodować dawał z uśmiechem obojętnym; w innych rzucał się, rozpalał, bił i wściekał bez przyczyny. Po namiętnym wybuchu, następowały dni całe apatyi, milczenia, nieruchomości, przerywane potém wulkanicznemi, niespodziewanemi wybrykami. Niekiedy przypuszczał sługi niemal do poufałości, słuchał opowiadań, zdawał się zajmować losem; a nazajutrz karcił nietylko słowo, ale ruch i szelest, który go podrażnił.
Takim był pan Adam pomimo swéj młodości, zniszczony rozpieszczeniem, próżnowaniem i bezczynnością umysłową. Szczęściem dla cygana, dzień w którym przyszedł był dobą dobroci; i pan spojrzawszy przez szybę na człowieka, który godzin kilka stał nieruchomy oczekiwaniem, począł jakoś swoją nędzną dolę porównywać do jego doli.
— Słota, chłód! jak ten człowiek wytrwać tak może! Musi miéć bardzo coś pilnego, kiedy tak stoi upornie.
Jeszcze z pół godziny przechadzał się pan Adam po pokoju, coraz to poglądając przez okno na cygana i obserwując go, jakby naturalista studyował robaka; jakoś go to zajmowało, nie spieszył się więc z przywołaniem zagadki. Nareszcie, gdy się już zmierzchać zaczynało, a Tumry jeszcze się nie ruszył, posłał człowieka, aby go zawołał do przedpokoju.
Tu pan zasiadł z fajką w podaném krześle, i począł się bawić przybyłym.
— Słuchajno! — rzekł — coś ty za jeden, i czego mi tu stoisz przed oknami?
— Jestem kowal — odparł Tumry — cygan — dodał ciszéj.
— A! a! przypominam coś sobie: jakaś historya, ożenienie!.... moja żona.... Co to było?
Cygan, któremu się w głowie pomieścić nie mogło, żeby kto dotkliwéj jego nędzy zapomniał, spojrzał na ziewające paniątko wielkiemi oczyma.
— Mówże mi to — dodał Adam — od początku, bo nic nie pamiętam.
Cyganowi niełatwo było się wytłumaczyć i dla zbytku rozdrażnienia, i dla niepokoju, jakim go ten zastygły pan przejmował, zdający się nic nie czuć i nic nie pamiętać; zebrał się wreszcie na historyę swoją, a pan Adam wysłuchał ją nie przerwawszy słowem.
Pomimo że w opowiadaniu był tylko skielet ciężkiego losu młodéj pary, że z niego niepodobna było pojąć co ucierpiała; paniątko zdawało się zajmować kowalem!
— Śmieszna była myśl mojéj żony, rzekł w duchu, pożenić ich, psa z kotem, i wystawić na prześladowanie wioski. Cygan byłby poszedł daléj, a dziewczynę we wsi wydaliby za mąż; a tak! co tu poradzić?
— Czegoż ty chcesz? — spytał cygana po chwili namysłu — kazać żeby cię kochali, nie mogę; a z gromadą sprawa trudna gdy się zatnie! Nie lepiéj żebyś się przeniósł gdzieindziéj?
— Dokąd i o czém? — spytał cygan. — Postawiłem już chatę, dość tu mojego potu na téj ziemi; żonie i nie pora i nie siła rzucać wieś, w któréj się urodziła i do któréj przywykła.... Gdyby mi trochę pomocy, gdyby siaka taka kuzienka, ludzieby taki przyjść do niéj musieli: wprzód obcy, potem swoi.
Pan Adam się uśmiechnął, pokiwał głową.
— Probój kiedy chcesz — rzekł obojętnie — ja ci pomódz, pomogę, ale wiem że to darmo.
To mówiąc dobył grosza z kieszeni, wyliczył złotych kilkadziesiąt, i rzucił je na stół; ale z taką wzgardą, tak jakoś niechętnie i bez serca, że ten dobry jego uczynek ledwie nie oburzył cygana. Musiał jednak przyjąć datek, i opłaciwszy go jeszcze rozmową, z któréj pan Adam wyciągnął trochę rozrywki, poszedł weselszy do chaty.
— Muszę téż kiedy pojechać zobaczyć tę chatę za wsią, o któréj mi podobno i ludzie już wspominali — rzekł w duchu; ma to być doprawdy ciekawość! Szczęśliwi ludzie, jak im się chce żyć, jak im niewiele potrzeba.
I ziewać począł znowu, na inny tor myśli wpadając, gdy cygan leciał już do Motruny, pocieszyć ją lepszą nadzieją. W istocie, datek pana mógł wystarczyć prawie na pobudowanie kuźni i piérwszy sprzęt do niéj, gdyby się do roboty wzięto zaraz; ale zima trwała jeszcze, i nic począć nie było można.
Motruna spostrzegłszy zdaleka męża, wyszła już przeciwko niemu, po ruchu jego poznawszy, że nie z próżnemi rękami przychodził.
Spojrzała na pieniądze i uśmiechnęła się składając ręce.
— No! cóż teraz poczniemy? — spytała....
— Muszę kuźnię postawić — rzekł Tumry — ale zima, nie pora, robić nic nie można! Jeżeli ten grosz ruszymy, na wiosnę nie będzie za co rąk zaczepić. Trzeba więc iść pracować na chléb znowu, i czekać!...
— A możeby to i na chléb i na kuźnię starczyło — przerwała Motruna, licząc oczyma pieniądze.
Cygan pokiwał głową.
— Nie — rzekł — łowy (pieniądze) prędko wychodzą, tylko je zaczepić! Drugi raz już ich nie dostaniemy, a tu na warsztat, na trast (żelazo) i na wszystko wiele potrzeba. Zakopiemy je w chałupie, i musim czekać do wiosny. Wiosna niedaleko.
— Niedaleko! westchnęła Motruna: poczekamy, poczekamy.
— A teraz jakoś i raźniéj czekać będzie — odparł cygan. — Zobaczymy co we wsi powiedzą, jak tu na górze młot się odezwie i komin zadymi!!....



Wlokąc się tak powoli na śniegach, słotach, mrozach i odelgach przejechała nareszcie długa zima, a nic w lepiance pod cmentarzem nie zmieniło się jeszcze. Tylko Janek, który już był przywykł służyć żonie cygana i przywiązał się do nich, bo oni jedni mówili z nim jak z człowiekiem, i kochali go jak brata; przygotował zawczasu głęboki koszyk na kołyskę, i niechcąc go jeszcze pokazywać dla złéj przepowiedni, przywiązawszy sznury zawiesił na strych, aby w potrzebie zdjąć go tylko.
Tumry wciąż chodził do Rudni na robotę, a że pracował z ochotą i znał rzemiosło swoje dobrze, majster się nim chętnie posługiwał, zwłaszcza że go niewiele płacił. Ludzie nawet rudeńscy śmieli się ze Stawiszczan na jarmarkach, że takiego kowala pod nosem mając, do cudzych o milę i więcéj chodzą. Trafiło się, że gdy i do Rudni przyszedł kto ze Stawisk, Tumry mu posłużył wyręczając majstra samego, ale nigdy jedném słowem żaden z nich nie zaczepił cygana.
Zaledwie ziemia rozpuszczać zaczęła i zieloność się pokazała, Tumry nająwszy człowieka, jął się już nie sam około kuźni żywo, bo rachował na czas roboczy, że we wsi będzie potrzeba kowala i ludzie się taki ku niemu nawrócą.
Grosz cały dany przez pana Adama, był zaledwie dostatecznym na mizerną klétkę z dachem pokrytym darniną, i kupienie co potrzebniejszych sprzętów kowalskich, niedostatecznych do lepszej roboty, ale wystarczających dla wioski, w której zrobienie podosków do wozu, okucie konia, naprawa naralnika, pługa i zazębienie brony: są najważniejszą kowala pracą.
Mularz, który horno z kupnéj cegły stawił; rzemieślnik, który miech zszywał, resztę pieniędzy zabrali, ale kuźnia w kilka tygodni była prawie gotową. Tymczasem jednak, nim się to wszystko wyrządziło, siejba wiosenna uciekła, a Tumry ani węgla jeszcze nie miał, ani obcęg i młotów. Począł więc rachować biedak na kosowicę i kosy, na żniwo i sierpy, na siejbę jesienną i pługi.
Tuż, tuż zdawało się, że już gotowe wszystko że tylko zapalić węgle i stanąć do pracy; ale co chwila pokazywał się brak jeszcze czegoś najważniejszego, i trzeba było albo biedz do miasteczka albo samemu sporządzać.
Już wiosna miała się ku końcowi, gdy wreszcie uznojony Tumry, jednego dnia wszedł do chaty i padł na ławę, wołając:
— No! dzięki Mroden-oro — poprawił się — dzięki Bogu, kuźnia skończona, i choć jutro fartuch zapasać!
Tych słów domawiał, gdy Janek zdyszany cały wsunął się tuż za nim, i klepiąc go po ramieniu krzyknął:
— Cha! cha! wielka nowina! wielka nowina!
— A cóż ci to Janku? z czémżeśto tak przyleciał? — spytała go Motruna z uśmiechem łagodnym, bo się do biédaka serdecznie była przywiązała.
— O staje od wioski — rzekł Janek — wracając z lasu, spotkałem bandę cyganów, która się na łące rozłożyła noclegować.
Tumry wstrząsł się cały, zabełkotał coś niezrozumiale; a Motruna przestraszona instynktowo, załamała ręce.
— Czegoż oni tu przyszli? — odezwała się — po co?
Serce jéj biło sama nie wiedziała czego, i strach jakiś ogarniał; Tumry widocznie był poruszony i zniepokojony, ale usiłował udać obojętność.
— A co nam tam cyganie! — rzekł powolnie — przyszli, to i pójdą przenocowawszy!
— Ale jednak pilnujno ty męża, Motruno kochanie, żeby ci go cyganie nie pochwycili jak swego — dodał głupi Janek
— Biadato już, kiedy kogo potrzeba pilnować! — odparła kobieta.
— Strzeżonego Pan Bóg strzeże — rzekł gość. — Ale mnie trzeba iść do chaty; dobranoc!
Zwrócił się i pobiegł.
Tumry i Motruna pozostali we dwoje milczący i smutni; myśl obojga leciała ku szatrze cyganów; on zwłaszcza kręcił się i chodził po izbie jakby go piekło, i chwili usiedziéć nie mógł na miejscu. Kiedy niekiedy żona rzuciła nań wzrokiem ciekawym, i wyraz jego twarzy przerażał ją. Nigdy tak jeszcze nie widziała Tumrego jak dzisiaj: wargi mu się trzęsły, oko czarne gorzało, pot lał się z czoła, nozdrza miał rozdęte a pierś podnosiła się i upadała jakby rozpęknąć miała.
Siedli do wieczerzy, ale cygan nic nie wziął w usta, wciąż chodził milczący, chmurny, wpół obłąkany. Od progu jakby uciekał; do progu jakby go co ciągnęło; zdawało się, że mu aż drży ręka by pochwycić za klamkę; ale miał siłę nad sobą.
Rzekłbyś atleta, co drze się z dzikim zwierzęciem; tak walczył z sobą i miotał się żądzą jakąś.
— Słuchajno Motruno — rzekł stojąc w pośrodku izby — Romy (cyganie) wszystko mi popsuć mogą. Spieszyłem z kuźnią rachując na porę roboczą, że zmusi wieś pójść do mnie, jeźli oni tu postoją ze swoją, wszyscy zwrócą się do nich, i my przepadli.
— Za cóżby mieli ich woléć od nas? — spytała Motruna.
— Tamci im nic nie zrobili — jam dla nich winowajca!
— Ale cóż poradzić na to? — spytała kobieta, oczy na niego podnosząc.
— Co? — zawahał się Tumry — co, ja sam nie wiem. Pójdę do nich i powiem, żeby szli daléj.
— Ty! ty do nich? — krzyknęła, porywając się z siedzenia kobieta — po co? żeby cię pociągnęli, z sobą, żebyś przepadł z ich ręki, żeby cię zabili, otruli, oczarowali? Nie! nie! ja cię nie puszczę, i ty nie pójdziesz!
Te słowa wyrzekła tak gwałtownie i namiętnie rzucając mu się na szyję, że Tumry zamilkł przemożony odrazu jéj boleścią; ale śmiertelna bladość twarz mu okryła, i spuścił głowę jak skazany na ścięcie.
— No! to zginiemy, kiedy ty mi nie ufasz, Motruno — rzekł na pozór spokojniéj.
— Ja ci ufam, ja tobie wierzę; ale im ufać nie mogę..... Cyganie mścić się będą, żeś uszedł od nich!..
Tumry jakoś się rozśmiał szydersko.
— Takto ty znasz cyganów! — rzekł powoli. — A za cóżby się mścić mieli? Wielużto z nich już poobsiadało na gruntach i gospodarzą na miejscu! Słyszałże kto o zemście nad niemi!
— Ale oni czarownicy, — przerwała Motruna.
— Na czary są czary — odparł chmurząc się Tumry — a mój wzrok także za silny uchodził, bo go żadna siła nie zmogła!
Motruna, na którą spojrzał w téj chwili tym przeszywającym wzrokiem, zadrżała i spuściła oczy; poczuła w istocie jakby gorące żelazo przebijało jéj serce, jakby łańcuch żelazny pierś jéj ściskał, aż oddechu brakło, a w głowie kręciło się i wiło dziwacznie.
— Powiedz lepiéj, że mi nie wierzysz — kończył cygan — ale nie że się o mnie obawiasz. Straszniéj mi tu między twoimi, niż wpośród naszych braci Romów, a jednak widzisz, żem cały i żyję.
— Ale po cóż iść do nich? — błagająco, cicho, szepnęła kobieta.
— Ażeby ich ztąd coprędzéj oddalić!
Motruna nic nie odpowiedziała. Tumry na nią spojrzał, postrzegł ciche łzy, i począł znowu chodzić po izbie, tak gorączkowo i szalenie, że się zdawało, iż lepiankę rozwali bo bił się w niéj jak w klatce!
A kłamał biédny! kłamał szalony! bo nie strach tam go do ogniska pociągnął, ale serce, ale wspomnienie: ta siła tajemnicza węzłów kolebki, łańcuchów pamięci, który chyba starość zrywa, chyba szczęście osłabia. Tumry nie miał jeszcze czasu zapomniéć swych wędrówek po świecie, ani ognistych czarnych oczu Azy, ani zapachów cygańskiej kakabii (kotła), ani swojéj włóczęgi, pieśni, głodu, chłodu, prześladowania i zemsty!
A tak misternie wielki Stwórca złożył każde życie, że jak w owocu ziarnko, jest w niém odrobina szczęścia, jest nasionko pociechy! Boleść podnosi; głód oszala, nędza exaltuje prześladowanie spotęgowuje człowieka, i na dnie tych klęsk zawsze znajdziesz oręż, którym je zwalczyć można. Gdy cierpienie dojdzie do kresu, z niego samego wystrzela siła przeciwna, która już uczuć go nie da.
Tumry choć wiele przebolał, teraz gdy się blizny pogoiły, gdy nowe rany krwią mu płynęły, w życiu przeszłém widział tylko jego roskosze, barwy, zmiany i ruch, za którym tęsknił. Serce jedném słowem zburzone, parło się w stronę braci, a myśl już kręciła się w kole czarowném wspomnień dzieciństwa.
— A nuż to oni? — pytał się w duchu siebie. — Aza, Aprasz, stara Jaga, Pehabaj, Puza; a nużto ten namiot podarty, pod którym mi tyle kropel potu na ziemię upadło? i skrzypiący werden, i koń ślepy.... A! gdyby ich choć zobaczyć! Czy téż żyje żona Aprasza i dzieci! Jakbym ich widział: przypadli pod lasem pewnie w dolinie, nie śmieją iść do wioski... rozbili namiot.... Aprasz siedzi twarzą w ogniu, bo mu go nigdy nadto, żona jego milczy i dziécię kołysze, Jaga paple, chłopcy skaczą, koń się pasie na rozłogu! A! jak im tam dobrze choć chleba nie mają, jak swobodnie! Żeby ich choć zobaczyć!....
Wzrok Motruny zdawał się na wylot przebijać czaszkę cygana i czytać jego myśli; bo biédna coraz się bardziéj smuciła, a Tumry corazto szalał wyraźniéj.
Bóg wié tam, która była godzina nocy, gdy przy wygasającym ogniu pokładli się spać wreszcie, a cygan obwinąwszy się płachtą, głowę ukrył, by nie pokazać że nie śpi.
Ciągle w nim wrzało to pragnienie przypatrzenia się choć zdala cyganom; i walka z namiętną żądzą w człowieku, co się hamować nie umiał, wkrótce przerosła w stan prawie szału i gorączki. Znużenie po pracy zamykało mu oczy, a cyganie ciągnęli ku sobie; zasypiał, zdrzémywał się, budził, jęczał, i szarpiąc pierś czarną, wpadł wreszcie w stan dziwny, który nie był ani snem, ani jawą.
Wyjątkowe duszy usposobienia wyradzają często dziwne także władze w człowieku, i spotęgowują go, podnoszą kosztem całego organizmu, który się przez posłuszeństwo myśli do cudów wysila; tak nawzajem choroba dręcząc ciało, przywodzi niekiedy duszę do niezwykłych jéj polotów....
Zaledwie usnął Tumry, uczuł się schwycony nieopisaną potęgą, i wstał, cały potem oblany, wprost kierując się ku drzwiom.
Motruna nie spała jeszcze: ostatni płomyk ogniska oświecał cygana, którego się przelękła nieszczęśliwa, nieśmiejąc tchnąć, krzyknąć, ani go wstrzymać. Załamała tylko ręce i opuściła głowę, żeby go tak strasznym nie widziéć.
Tumry zdawał się olbrzymem, tak wyprostował się pod naciskiem niewidzialnéj siły; włosy powstały i najeżyły mu się na głowie, oczy miał słupem stojące, nieruchome i szklane, brew namarszczoną; a w całym nim była taka niepohamowana wola, że żona nie pomyślała nawet przeciwko niéj stanąć ze swemi łzami.
Drewnianym chodem kościotrupa, skierował się do drzwi, otworzył je dotknięciem i rzuciwszy otwarte, znikł w ciemnościach.
Schwyciła się kobiéta z posłania cała drżąca, chcąc zobaczyć, co pocznie; a że księżyc świecił na dworze, ujrzała go jak wyszedł z chaty, nie wstrzymując obrócił w stronę cmentarza, i wciąż niezwykłym chodem posuwając się, znikł jak widmo, w prostéj linii strzałą prąc się do niewidomego dla niéj celu.
Chciała iść za nim, ale ją siły opuściły, do reszty zbłąkało się w głowie i sercu; schwyciła tylko za piersi, osunęła się i upadła na progu. Tumry, krzyku który się wyrwał z jéj ust słyszéć już nie mógł, bo był daleko.
On leciał jak ptak, gonił jak zwierzę, nie wiedząc dokąd go wiedzie żądza, co nim kierowała: przeskakiwał mogiły i krzyże, przelatywał rowy, wdrapywał się na góry, przełaził przez jary, a krok jego był tak pewien, noga tak silna, moc co go wiodła tak zwycięzka, że nic go wstrzymać nie mogło. Żadna zapora nie zastanowiła go chwili: łamał krzaki, rozbijał grudy spiekłéj ziemi, deptał chwasty kolące i nie czuł, że krew mu się z piersi i nóg ciekła.
Nareszcie w głębi doliny pod lasem zaświeciło czerwone światełko, i cygan zadrżał, podwajając biegu.
Księżyc wypłynął z chmur, i przyczynił nowego uroku, dziwnemu obrazowi, który się przed oślepłemi oczyma cygana roztaczał. Noc była ciepła i spokojna, wiatr zaledwie trawy i liście poruszał; niebo miało barwę ciemno-szarą, poprzerzynaną białemi jak wełna obłoczkami. Na dnie parowu szerokiego, który las otaczał z trzech stron dokoła, widać było małe obozowisko cygańskie całe w cieniach, ogrzane tylko jedném namiotu ogniskiem.
Na tle jasnego dymu i płomieni, czarne jakieś postacie snuły się jak widma: to zasłaniając ogień, to usuwając się z przed niego. Część lasu bliższa, w blaskach ognistych stojąca, cudnie malowała się na czarnéj głębi boru. Każda gałąź jakby złotem oblana wyskakiwać się zdawała, w tysiącznych kształtach wyginając się i drobnemi migocąc listkami....
Ale Tumry nic nie widział, i przyspieszonym, w miarę zbliżania się swego do szatry, lecąc biegiem, jak piorun wpadł pod namiot cyganów.
Stanął przed ogniem, zdawał się przebudzać, krzyknął przeraźliwie, cofnął i padł nieprzytomny o ziemię, jak drzewo wiatrem zwalone.
Od wyjścia swego ze Stawiska, gromadka, którą dowodził Aprasz, przewędrowała wielki kawał kraju i rozmaitych doznała losów; może przypadek, może wola Azy przygnała ją znowu w te strony. Młode dziéwczę umiało tak sterować wszystkiemi, że choć pozornie stary cygan przewodził, ona w istocie i nim i bandą kierowała.
Któż tam wié, co się działo w sercu dzikiego dziewczęcia? Dość, że zwrócili się cyganie ku Stawisku. Czy chciała zobaczyć Adama, czy ciekawą była wiedziéć co się stało z Tumrym.
Po jego ucieczce, po wyjściu ze Stawiska, Aza zmieniła się bardzo; została jéj dawna żywość, ale uciekła wesołość. Pobyt we dworze nauczył ją tęsknić za strojem i zbytkiem, których raz skosztowała.
Źle jéj już było w łachmanach dawnych, w gat’i (koszuli) grubéj, w urakha (płaszczu) z prostego hasyka (sukna); chciała białéj pochty (płótna), i krasnéj bucaki, i świecideł, z któremi jéj przy czarnych włosach i czarnych oczach tak było do twarzy!
Umiała jeszcze z niczego stworzyć ubranie, przyodziać się prostą plastą (kołdrą), do kibici, przybrać polnemi kwiatkami, i czystością zastąpić wytworność; ale wzdychała za jedwabiami, których tyle rzuciła we dworze Adama.
Często téż, częściéj niźliby chciał Aprasz, któremu wspomnienie zbiega napełniało krwią źrenice, Tumry przychodził na jéj myśl i usta; mówiła o nim na przekor dados’owi (ojcu, bo tak zwano Aprasza) i nie zapomniała do końca: owszem zdawało się, że im był daléj, tém częściéj i niespokojniéj wymawiała jego imie. Sprzeczali się z cyganem ciągle, gdyż on utrzymywał, że niczém go wstrzymać nie było można; ona, że go odepchnęli srogością obejścia i prześladowania.
Aza jednak klęła się i prorokowała jak cyganka, że ten kto raz błędnego życia taboru ich skosztował, nie wytrzyma przykuty do chaty i roli, i powrócić do nich musi.
— Byleby nas zobaczył, byleby dym ogniska romów powąchał, zerwie się choćby z łańcucha i przyleci!!
W podróży powolnéj od wsi do wsi, z miasteczka do miasteczka, cyganie kuli konie, leczyli, wróżyli, zamawiali, a Aza wielka wróżbiarka, wszędzie zwabiała ku szatrom wdziękiem swéj twarzy i czarnych oczu urokiem. I jak prawe dziécię Ewy, lubiła, żeby się za nią wlókł ten łańcuch niewolników, których jeśli jedném nie zwabiła wejrzeniem, posyłała po nich i drugie i trzecie, i uśmiech w pogoń, i mrugnienie, i tę obietnicę roskoszy, która niestety tak często kłamie! Ale nikt nad to wejrzenie, nad ten uśmiech, nad obietnicę nie otrzymał nic więcéj; kiedy niewolnik spętany leżał u nóg cyganki, odwracała się od niego ze śmiechem szyderstwa i zemsty. Serce jéj było kamienne, a pierś jeszcze się nie poruszyła, wtorując czyjéj żądzy, czyjemu błaganiu.
Codzień jéj przybywało wdzięków, codzień w tém szatańskiém wprawiała się rzemiośle. Stare baby wyuczyły ją tańca wyniesionego z Hiszpanii, a śliczna cyganka przy wdzięku prostéj drumli, z kawałkiem płótna w ręku, umiała z niego uroczą układać scenę. Rzekłbyś, że skacząc tak sama, w monominie tym odgrywała cały dramat namiętnéj tęsknoty, która leci ku ideałowi niewidzialnemu, zapala się doń, pragnie i rozbija o mgły i tumany! Chwilami miotała się wesoła, swobodna, jak prawdziwe dziécię cygańskie, i uśmiechała się do tego, który gdzieś zakryty stał przed nią; potém taniec jéj wolniał, czynił się tęsknym, i znów gwałtowniéj nią rzucał, aż wpadła w jakiś szał, w namiętność, która się wysiłkiem i jakby śmiercią pełną pragnień tajemniczych kończyła.
Na ten taniec zbiegali się patrzéć młodzież, starzy i ci nawet, których w początku wiodła prosta ciekawość, których w chwilę potém paliła namiętność: a Aza codzień stając się sławniejszą po miasteczkach, więcéj zyskiwała swym tańcem, niż Aprasz młotem i kowadłem. Stare cyganki, a osobliwie Jaga, która niedarmo to imie nosiła od ognia (Jag) widziały w Azie podporę przyszłości, wróżyły jéj wielkie losy, i chodziły koło niéj jak koło królowéj. Aprasz téż, który chmurno, ale gorącém okiem na nią poglądał, stroił ją teraz i pieścił coraz więcéj, zwłaszcza od czasu, gdy mu milcząca umarła żona. Biédna ta kobiéta jakby czekała, rychło od piersi jéj odpadnie ostatnie dziécię; gdy z kolan zeszło i uścisku matki nie potrzebowało do życia — pochyliła się, i milcząca, bez jęku, jak żyła umarła. W włóczędze schwytała ją śmierć na rozdrożu w smutnym lesie sosnowym, i cygan tam ją pochował, narzuciwszy mogiłę suchemi gałęziami. Nie widać było żalu ani w nim, ani w dzieciach, więcéj zdziwionych jak zasmuconych stratą matki, ani w starych kobietach i reszcie taboru, do którego nie zdawała się należeć, bo ją zawsze gdzią (obcą) nazywano, choć długie z niemi przebyła lata.
Szeptały baby kładąc ją do mogiły niezrozumiałe słowa, mruczał coś Aprasz, który ją w ziemi składał szeroką obwinąwszy płachtą, ale ani jedna łza nie pociekła z oczu cygana. Tylko dziécię najmłodsze nadbiegło nad grób, widząc, że ją weń spuszczano, wyciągnęło rączki ku zimnemu trupowi pochyliło się i upadło na pierś, któréj bicia już wskrzesić nie mogło. Aprasz rzucił się za niém, wyciągnął, oćwiczył, i wkrótce ziemia przykryła zwłoki nieszczęśliwéj.
Po śmierci jéj zdawało się, że Aprasz zapragnie za żonę wziąć Azę; w kilka miesięcy powiedział jéj nawet wolę swoją, ale się naśmiała i potrzęsła głową dumnie.
— Co ci to — rzekła — czyś szalony dados? A tożbym ja twoją ciaj (córką) być mogła, a ty ojcem moim! Tyś stary, ja młoda, i nie mam ochoty być dają (matką) cyganów i niewolnicą mężczyzny.
— Widzisz — odparł Aprasz chmurno — że nie mam ktoby mi był żoną.
— Weź jaką starą niewiastę: dosyć ci jéj będzie dla dzieci, a dla ciebie aż nadto!
— Azo! ty wiesz, że ja szyderstwa nie lubię.
— A ja szydzę! — odparła dziewczyna śmiejąc się i białe ukazując mu ząbki — boś zasłużył na śmiéch! Wyrwij sobie garść włosów i policz w nich siwe: znajdziesz więcéj ich w jednéj ręce, niż ja lat przeżyłam; przystałoż, bym była twoją?
Kilka razy jeszcze Aprasz napadał ją z tém żądaniem, ale go zawsze odparła w ten sposób; a stare kobiety, jéj przyjaciółki, pilnowały ją dobrze od przemocy, i gdy przyszło do walki, krzykiem przynajmniéj stronę jéj trzymały. Aprasz złościł się i zżymał, i groził, ale poradzić nic nie mógł. Postrzegł, że Aza wiedzie go ku Stawisku, w stronę w któréj wspomnienie pana Adama i młodego Tumrego ją pociągało; wściekał się zrozumiawszy jéj myśl, ale sam przeciwko całéj gromadzie, którą zawładła dziewczyna, choć dowódzca nic nie mógł.
W miarę jak się zbliżali do wioski, Aza spoważniała, zadumała się, a strój jéj dowodził, że chciała być piękną: czy dla pana Adama, czy dla Tumrego cygana? — nikt nie wiedział. Aprasz jéj groził, ona się śmiała.
Doszli wreszcie do Stawiska nocą prawie, a cyganka chciała, by obóz rozłożyli w znajomém miejscu na odłogu; ale dados się oparł, i w pustkowiu na dolinie zastanowił werden (wóz) i namiot rozbił.
Aza chciała zaraz lecieć do wioski, ale Aprasz rzucił się do niéj z toporem i pogroził jéj straszliwie, jeźliby się krokiem ruszyła. Stare baby z Jagą na czele powstały wszystkie na dowódzcę, wrzask stał się niezmierny: bo aż do dzieci, cała banda słuchała więcéj Azy niż jego: i przerażony kowal uległ przemocy, bo topór z rąk mu wypadł, a dziewczyna wzgardliwém zmierzywszy go wejrzeniem, zawołała:
— Nie pójdę, bo nie chcę; pójdę, gdy mi się spodoba! Słyszysz, Aprasz! nie boję się ani twych gróźb, ani topora, ani gniewu; a od dziś dnia tyś mi nie dados, ja ci nie ciaj: my obcy! Idź jeśli chcesz i gdzie chcesz moi mnie nie porzucą.
Cygan zaciął usta, błysnęło mu oko czarne na białku, zamilkł i ustąpił.
Co się tam działo w sercu zrzuconego z panowania wodza, którego władzy ostatnia wybiła godzina z ostatnią nadzieją, to tylko jedna może wiedziała Aza, bo go lepiéj znała od innych. Cały wieczór nieruchomy przesiedział przy ognisku, nie mówiąc słowa, nie dając rozkazów, w postaci jednego z tych królów zwyciężonych, jakich nam stare wystawiają rzeźby w wykopaliskach grodów Azyi i Egiptu. Byłby skonał w téj męczarni, gdyby boleść taka zabić mogła; ale ona dręczy, a żywi i dobywa życie z człowieka, by cierpiał.
Aza wzięła rządy nad gromadą nie zważając na niego; ona rozstawiła wóz, ludzi, sprzęty, rozdała wieczerzę, i jak na wzgardę misę strawy z okrajcem chleba kazała postawić przed tym, któremu dotąd piérwszy kęs i piérwsze należało miejsce. Cyganie zdawali się nie zważać nawet na wczorajszego wodza, i jak chorego lwa, każdy z nich jeźli nie nogą, to słowem bolesném potrącał; bo Aprasz bezsilny, zwyciężony, od téj chwili wodzem być już przestał.



Właśnie o krok od siedzącego na zwalisku swéj potęgi Aprasza, obłąkany, senny, padł Tumry, łoskotem upadku swego przestraszając bandę całą.
Aza, która czuwała, chwyciła zapaloną gałąź z ogniska, i przybiegła piérwsza zobaczyć co się stało. Zdawało się, że przeczuła Tumrego, że się go spodziewała: tak zwycięzko spojrzała na twarz jego bladą, martwą, wychudłą, oświeconą płonącą gałęzią sośniny.
— Tak! to on! — zawołała dziwnym głosem — wiedziałam że to on być musi. Ciągnęłam go tu i przyciągnąć musiałam. Ale trup! ale martwiec i upiór! A! a! — dodała zlewając twarz jego przyniesioną przez Jagę wodą z kociołka — cóż mi z niego zrobili gadziowie, i ta jasnowłosa egaszi, dla któréj romów i ich życie porzucił! Na twarzy znać co wycierpiał! Biédny Tumry! zestarzał, znędzniał, nawpół umarł i zamęczył się.
Tumry w téj chwili otworzył oczy, podniósł się na łokciu, i zdziwionym wzrokiem powiódł po dziwnych otaczających go postaciach, gorące oko topiąc w pięknéj dziewczynie, która z uśmiechem litości stała nad nim w blaskach swéj pochodni, jak nieziemskie zjawisko. To widzenie wydawało mu się jeszcze dalszym snu jego ciągiem.
— Gdzie ja jestem? — spytał schrzypłym od znużenia głosem, spozierając na romów i na skrwawione piersi, ręce i nogi swoje — nie jestżem w chacie pod cmentarzem, gdziem się spać położył? Gdzież Motruna? kto mnie tu przeniósł! Czy to życie snem tylko było?
— Wszystko sen! — odpowiedziała cyganka, podając mu kubek wody. — Pij, orzeźwij się i bądź pozdrowiony z powrotem pod szatrę naszą! Sprobowałeś życia gadziów, serca ich, szczęścia: powiedz, czy ci lepiéj było z niemi jak z nami?
— Ale to sen! to sen chyba! — trąc oczy począł Tumry. — Prawda! Janek mi wczoraj prawił o cyganach; cały wieczór rwałem się aby pójść ich zobaczyć, alem się spać układł w chacie: jakaż mię tu siła przyniesła?
— Siła, która ptaka pędzi do gniazda, a zwierzę do jamy — odparła śmiejąc się Aza — a któż zna tę siłę, która mocniejszą jest od nas?
Tumry patrzał i opamiętywał się powoli.
— Gdzie Aprasz — spytał — gdzie jego żona.
— Żona jego śpi na rozdrożu — odparła Jaga.
— A Aprasz śpi u ogniska — rozśmiała się Aza — bo od dziś przestał być wodzem naszym! Podniósł rękę na mnie i upadł! Patrz — odsuwając się i odsłaniając siedzącego, dodała dziewczyna — oto Aprasz, który mnie, mnie chciał miéć swoją żoną i niewolnicą! Skiń mu głowę lub pluń na niego, jak chcesz, a nic ci już nie zrobi, bo przestał być silnym!
Wtém stary wódz chwycił się, ukłóty słowem, od ognia, i porwawszy topór leżący na ziemi, z wściekłością rzucił się na Azę; ale nim ją mógł ugodzić, Tumry zerwał się na niego, wpół go objął i powalił, a nadeptawszy nogą gardło, wyrwał mu z rąk siekierę.
Ich oczy spotkały się z sobą i starły wejrzeniem krwawém, a Aprasz zaryczał i dłoń spuścił i źrenicę.
— Tak! — rzekł głucho — jam już bezsilny! Nie panować mi nad wami, ale iść za wozem waszym i słuchać! Puszczaj Tumry, na Mroden-oro (Boga), na Mutes-oro (śmierć), na Nasua-oro (chorobę), giwes-oro (dzień), na rat-oro (noc) klnę się, nic wam złego nie zrobię; puść mię niewolnika.
Ale Aza przypadła ku upadłemu wołając:
— Powtórz! jeszcze raz powtórz przysięgę, i dziesięćkroć ją powtórz, zanim ci uwierzę!
Aprasz począł powtarzać posłuszny.
— Odbierzcie mu towez (siekierę) — zakrzyczała — i czuria (nóż) i odtąd niech ich nie ma w ręku! Dziękuję ci Tumry — dodała — puść go: winnam ci życie. Wielki Mroden-oro przyprowadził cię tu na skrzydłach tęsknicy umyślnie, żebyś mnie uratował! Siadaj i grzéj się u znajomego ogniska, i mów, coś przebolał, bo żeś nie był szczęśliwy, mówi to blada busta twoja (twarz).
— A! a! — odparł Tumry wspierając się na wywróconym miechu kowalskim, na który spoglądał jakby starego witał przyjaciela — nie ma co mówić o szczęściu i doli mojéj. Próżno kto od niéj ucieka! Gadziowie zjedli mnie i żonę, powolném prześladowaniem ogryzając kości, i odstąpili odemnie jak od trupa, a ja walczyłem z niemi. Umarł ojciec Motruny, powiodłem go okiem na cmentarz; musieli mi oddać dziewczynę, ale żyłem nędzą moją i ich złością: bo prócz jednego, nikt z nich twarzy nie zwrócił ku mnie!
— A białaż egaszi twoja? — spytała Aza.
— Egaszi kochała mnie i kocha — rzekł Tumry — ale cóż miłość o głodzie i w niewoli? Dom mój był dla mnie trumną i grobem, tak mi w nim duszno i tęskno i ciasno; oko zawsze jednym karmiłem widokiem cmentarza, mogił i nagiego wzgórza....
— Ale was było dwoje?
— Troje z nędzą, czworo z głodem! — śmiejąc się dziko rzekł Tumry — pięcioro z poczciwym Jankiem.
— Znalazł się któś przecie poczciwy?
— Ale wy — przerwał Tumry — cóż z wami się działo? gdzieście byli, co was przygnało tu znowu, na szczęście czy nieszczęście moje?
— Ja! — zawołała Aza — chciałam zobaczyć co się z tobą dzieje. Aprasz się sprzeciwiał, ale usłuchać mnie musiał! Życie szło jak idzie życie: dzień do dnia niepodobny, a zdaleka bracia rodzeni! Paliło się kowadło, sapały miechy, pracowały ręce, a Aza śpiéwała i skakała gadziom za łowy! (pieniądze). I ot, widzisz, przyszliśmy tu wreszcie może umyślnie po ciebie, a może do młodego Raj'a Adama.
Uśmiechnęła się nieznacznie.
— Co robi Raj Adam? — spytała — czy zawsze życie mu tak długie, a młodość tak ciężka do dźwigania?
— Nie wiém — cicho odpowiedział Tumry. — Raj ożenił się był z jakąś gadzią, mówią, że go zwodziła z drugim....
— A cóż miała robić biédna! — rozśmiała się Aza — musiała!
— Pojechali gdzieś daleko po zdrowie dla niego, po wesele dla siebie, a rani (pani) tam umarła.
— Umarła! o! jakże dobrze zrobiła! — zawołała klaskając w ręce Aza — znowu go męczyć będę! We dworze więc pusto?
— On sam tylko!
— Co powié zobaczywszy starą znajomę! — poczęła Aza śmiejąc się do swéj myśli. — Jutro, nie daléj jak jutro, przystroję się jak rani, i polecę do niego!
Spojrzała na Tumrego; on chmurny obracał w ręku zagasłą głownię i milczał.
— Pójdę go męczyć — powtórzyła i śmiać się! A! żebyś wiedział Tumry, ilemto ja już gadziów miała: choć brać garściami! A co mi ofiarowali, a jak się modlili do mnie! Było ich widziéć gdy lecieli za Azą jak gromada szukelów brzęcząc pieniędzmi i obietnicami! Gdym widziała, że który z nich poddać się nie chce i patrzy na mnie chłodno, tom póty paliła go, pociągała, czarowała, ażem za sobą powiodła! O! miałamże miałam roskoszy, gdy wywiodłszy ich daleko, rzucałam po drodze jak ogryzione kości!.....
Coś okrutnego było w mowie cyganki, a jednak taki był urok jéj wzroku i głosu; że Tumry drżąc oderwać się od nich nie mógł! patrzał, słuchał i spragniony długą żądzą, nasycić się nie mógł.
Pięknąbo była przy ognisku, a świeże zwycięztwo okrywało ją jeszcze powagą jakąś i siłą nową! Tumry nigdy jéj taką nie widział.
— Ale mówno mi o sobie — zbliżając się i łagodniejąc, odezwała się Aza, o swéj — bukuni (domku) o egaszi (żonie), o życiu!
— Wszystkom ci powiedział — smutnie rzekł i powoli cygan. — Egaszi dobra i poczciwa, ale jéj tęskno za swemi, których nie widzi, jak mnie za male (polem) i namiotem! Płacze i płacze biédna! Bukunia moja, którą krwią i potem zlepił; wygnanka, jak my za siołem stoi na pustkowiu i patrzy się w państwo Mutes-oro, na cmentarzysko gadziów. Ciasno w niéj, głodno, zimno i pusto...
— A nie kwiliż w niéj dziécię? — spytała zamyślona Aza.
— Nie — odparł Tumry — ale kto wié, kiedy się ten głos z drugiego świata piérwszy raz da słyszeć? dziś, jutro może.
Dziś! jutro! toś przepadł? — odpowiedziała cyganka. — Niechno zapłacze dziecina, a uwięźniesz tam na zawsze przy swojéj bladéj egaszi, i zeschniesz w pracy i utrapieniu!
Skinęła ręką!
— Idź skazany — rzekła — jużeś ty nie nasz! Idź! idź! nie patrz na swobodę, nie kosztuj powietrza pod namiotem: tobie zgnić pod dachem uwiązanemu do słupa! Tyś niewolnik! tyś gadzio.
Wymówiła to przekleństwo bez gniewu, z litością raczéj: ale Tumry uczuł je w głębi piersi, jak przepowiednię nieodwołaną. Spuścił głowę, powoli podniósł się z ziemi, potoczył wzrokiem dokoła, jakby ich żegnał, i raz jeszcze spojrzał na Azę.
— Idź! — rzekła dziewczyna — idź do khera (domu), blada egaszi cię czeka! Niech ci się serce nie drze na widok Romów, bo do nich wrócić nie możesz!!...



Otrzeźwiony, osłabły Tumry powracał mozolnie i powoli tą samą drogą, którą we śnie przebył tak żywo i łatwo. Zranione nogi zaledwie go wlokły, ciężka głowa ołowiem spadała mu z karku, serce to biło stem młotów, to przestając uderzać milkło w piersi, jakby na wieki spocząć chciało.
Dziwił się, że tak ogromną przebiegł przestrzeń, która w powrocie wydała mu się nieprzebytą, nieskończoną; wyglądał drogi i błąkał się, i znaleźć jéj nie mógł; kiedy niekiedy odwracał się, by spojrzéć na ognisko, przy którém zostawił Azę! to znów znużoném okiem szukał swéj chaty, cmentarza, wioski i z trudem ścieżki rozpoznawać musiał.
Była to chwila uroczysta, gdy noc ze dniem się łamie, ciemność poczyna walkę ze światłem, śmierć codzienna ustępuje życiu; bladły niebieskie ognie, i księżyc nawet coraz srebrzystszym się zdawał, gwiazdy uchodziły po jednéj w niebieskie głębie eterów, chmury nocne zapadały z jednéj strony, a ranne kupiły się z drugiéj: ptaki, pierwsze stróże żywota ziemi, poczynały śpiewać zmartwychwstanie.
I drzewa i kwiaty budziły się także barwami, które noc ciemna uśpiła, a dzień rozpowijał dla oczu; niektórych kielichy już piły rosę spragnione, inne gnuśniejsze, w powijaczkach jeszcze cieplejszéj czekały godziny. A cisza była długa, przerywana tylko pieśnią rannego ptaszka i nieśpiących kruków i szumem porannéj modlitwy lasów.....
Tumry szedł i zataczał się! ani różowy blask wschodu, ani srebrne jasności ustępującéj mu nocy, nie roztworzyły jego źrenicy umarłéj... Nareszcie zobaczył czarne krzyże mogił, chude wierzby cmentarza, żółty grób Lepiuka, i nizki komin swéj chaty.
Przyśpieszył kroku. — Co się tam dzieje z Motruną, zawołał w duchu, jeźli postrzegła że poszedłem? A! żal mi jéj, żal, ale na cóż pokochała cygana?
I minął cmentarz drżący, śpiesząc do drzwi lepianki. Na progu nie było Motruny... tylko głos dziwny, niepojęty, uderzył jego ucho. Nie był to głos zwierzęcia, ani człowieka, ani ducha, nie byłto skrzyp drzewa, ani świergot ptaka, ale wołanie niezrozumiałe, płaczliwe, jakby wzywające litości, w którego głębi słychać było mowę ludzką, i jęki zwierzęcia i łzy człowiecze.
Wszedł na próg i piérwszém co zobaczył, była naga kwiląca dziecina, która leżała przy Motrunie na ziemi. Biédna kobiéta tuliła ją ku sobie płacząc, niepamiętna na boleść swoją, cała już matką tylko!
W progu wartował głupi Janek, który dał wnijść cyganowi, dał mu się zbliżyć do żony i poklęknąć u jéj barłogu: ale gdy Tumry wybiegł po chwili odetchnąć i oprzytomniéć, poczwarka zjawiła się na przeciw niego.
Zdziwił się Tumry nie widząc na jego twarzy zwykłego wyrazu litości i uczucia, ale chmurny gniew jakiś i groźbę.
— Co ci Janku? — spytał, z potu ocierając czoło.
— Co ci cyganie przeklęty! — podchwycił karzeł pięść ściskając — gdzieś ty był w nocy włóczęgo, gdy żona jęczała wzywając twojéj pomocy, a choćby twarzy twojéj!
— Nie wiem co się działo ze mną!
— Ale ja wiem — zawołał Janek — szatan cię upętał diabli synu: chodziłeś na tańce z czarownicami!
— Łaj mnie — rzekł Tumry — ale spytaj Motruny czym winien, czym poszedł o swojéj woli, przytomny?
Janek popatrzał nań surowo.
— Ej strzeż się cyganie — rzekł — małym ja człecze, ale jak Bóg Bogiem, jak psa cię zabiję, jeźli żony i dziecka pilnować nie będziesz!!
Tumry uśmiechnął się szydersko i wzgardliwie.
— Janku! rzekł, tobieżto mnie grozić?
— E! i robak kąsa śmiertelnie! — zawołał mały — i ja potrafię choćby robakiem być tobie.
To mówiąc zniknął biegnąc ku wsi, a Tumry wrócił do chaty.
Serce mu się ścisnęło na widok biednéj kobiéty, któréj czoło pot śmiertelny, a twarz bladość okrywała trupia. Spoglądając na niego, jakby błagała o litość dla siebie i dziecięcia, uczuł się winnym choć nie wiedział, jaka siła pchnęła go do grzechu i przykląkł u łoża.
— Co się stało? jak to było? — spytał, ja nie odszedłem od ciebie własną wolą!
— Czarownica cię widać pociągnęła — odpowiedziała słabym głosem Motruna. — Kiedyś spał, zerwałeś się, pobiegłeś, chciałam iść za tobą i upadłam.. Nie wiém co się działo ze mną i kiedy mi Bóg dał dziécię... Otworzywszy oczy spostrzegłam w progu poczciwego Janka, który mnie widać od drzwi przeniósł na łóżko...
Tumry spoglądał na kwilące niemowlę i myśl jego przebiegała cały szereg ciężarów i obowiązków, jakie dla niego na świat przyszły z tém dziecięciem... We dwojgu ledwie żyć mogli: — troje umrzeć musieli... Potrzeba było pomocy osłabłéj Motrunie, pokarmów dla niéj, pieluch dziecinie, sługi w chacie i chleba! chleba! chleba!
Tumry zarabiając nań, musiał opuścić żonę samą, a nie było jéj komu dopomódz w piérwszych dniach słabości.
Chwycił się cygan za głowę.
— Nie ma rady — rzekł głośno — ze wsi nikt nam posłużyć nie zechce, ja sam nie podołam wszystkiemu; pozwól mi pójść i zawołać Jagi cyganki.
Na te słowa Motruna porwała się i dziécię przytuliła do siebie.
— Cyganki! — zawołała — o! nie chcę, nie chcę, obejdziemy się bez pomocy niczyjéj... Oniby mnie struli, oniby mi dziécię porwali!
Tumry ruszył ramionami.
— A tyżeś żoną cygana?
— Tak! tak! — rzekła — ale się boję, boję się! Miej litość nademną!
— Ty sama litość miej nad sobą! — zawołał cygan. — Toć pomrzemy, jeśli nam w tych dniach piérwszych ktoś nie pomoże!!
— A Janek!
— Ale tu potrzeba kobiety!
— Ja wstanę, ja wstanę — pośpiesznie poczęła mówić Motruna!
— To być nie może: kilka dni przeleżeć musisz.... A któż tobie i dziecku posłuży, zgotuje; kto cię nauczy jak chodzić koło niego?
Motruna zmilczała, ale na twarzy jéj, z ruchów niespokojnych widać było, że bojaźń ją nie opuściła, choć nie wiedziała co począć.
Chciała sprobować czy nie potrafi wstać, i opadła na łóżko jęknąwszy tylko boleśnie.
Tumry siadł przy niéj na ziemi, i oczy wlepiwszy w dziecię i matkę, pozostał tak nieruchomy, w nieméj jakiéjś rozpaczy.
Wtém drzwi uchyliły się powolnie; spojrzała Motruna i zadrżała, widząc straszną twarz staréj cyganki, ukazującą się powoli z sieni.
Byłato stara Jaga, którą nie wiem, ciekawość czy inne jakie uczucie nagnało w ślady Tumrego. Poczwarna baba, mogąca przestraszyć wyrazem swych czarnych oczu i śmiejąco się zaklęsłéj szczęki. Skóra jéj na czarno opalona, włos kruczy rozrzucony w pozlepianych kosmach po czole i twarzy, pomarszczone policzki, uśmiech bezzębny i wejrzenie drapieżnego ptaka, robiły ją ideałem staréj wiedźmy z baśni ludu! Brudna gata (koszula), zdarta sokha (spódnica) i narzucona na głowę płachta, stanowiły całe jéj ubranie, z pod którego nagie ręce i pierś wyschła wyglądały. Zgarbiona, opierała się na wyłamanym w lesie kiju sękatym, którego długie użycie widać było z rozstrzępionego końca.
Wejrzeniem poleciała po chacie, i weszła z uśmiechem widząc, że będzie potrzebną. Na widok jéj Motruna pochwyciła dziecię i drżeć poczęła, a Tumry zerwał się i stanął zdziwiony, że się tak niespodziewanie zjawiła ta właśnie, o któréj mówił przed chwilą.
Zaledwie nogą na próg wstąpiła, już po cygańsku Jaga obleciała okiem pałającém wszystkie zakątki izby, policzyła garnki, sprzęty, obrachowała stopień nędzy Tumrego, i wiedziała co ma i czém żyje.
Powoli jak kot kołując, skradała się do łóżka.
— Stój, — zawołał Tumry po cygańsku do niéj — agaszi boi się ciebie, drży, płacze; odstąp się ku drzwiom.
— A czegóż się boi twoja gadzia? — spytała Jaga, siadając u progu na ławie — alboż nie żona cygana, alboż to my nie swoi, a nawet nie krewni?.... Jabym jéj koło dziecka pomogła, bo ona widzę zacałuje go i zaściska, a poradzić mu nie potrafi.... Toć to moje rzemiosło.... i daj mi Mroden-oro tyle lat żyć jeszcze, ilem ja romów i gadziów dzieci na świat wyprowadziła!
— Nie bój się kochaneczko, — zaczęła po wiejsku ale złamanym językiem, starając się przymilić i głos schrzypły spieszczając, a uśmiech czyniąc łagodnym — a toćto i wielkie panie, i ekonomowe, nawet i szlachcianki, nie jeden raz posługiwały się Jagą! Ja się znam koło dzieci, a tobie to podobno piérwsze, to je niebożątko zamorzysz z wielkiéj miłości.
Powstała chcąc się zbliżyć, ale ruch Motruny rzucającéj się do dziecka, oznajmił jéj, że żadnéj nie przyjęłaby pomocy.
— Słuchaj Jago — rzekł Tumry — możesz inaczéj mnie poratować; weź się, rozpal ognia, nastaw wody, zgotuj co.... Ona głodna.... ja cały dzień pono nie jadłem, i dziecku coś będzie potrzeba....
Staréj w to graj, bo bardzo pragnęła zajrzéć po kątach, a gdyby się co trafiło, wyciągnąć po cygańsku; więc na piérwsze słowo zrzuciła z siebie płachtę, postawiła kij w kącie, i zakasała podarte rękawy.
— A gdzie żar? gdzie woda? gdzie śpiżarnia? Macie mléko?
Tumry uląkł się tylu potrzeb razem....
— Żar.... poszukaj w popiele, być musi; woda? zobacz w wiadrze;.... w śpiżarni niewiele znajdziesz, a mléka! mléka nie mam....
— Jakto! ani kozy nawet? — zapytała cyganka.
— Ani kozy! — westchnął Tumry.
— O złyż z ciebie gospodarz! — uśmiéchnęła się Jaga rozgarnując popiół, — widać żeś zrzucił skórę romów i rozum ich! Żeby téż tyle tu siedząc, kozy nie dostać nawet! A włóczy się to tego tyle po polu bezpańskich! mogła się która przybłąkać.... Ha! ha! ha! a bałbyś się żeby nie poznali, to ją zaraz było przehandlować na targu.... Zły z ciebie gospodarz!
— Cóż tu gotować? — spytała — zkąd ja tu wezmę przyprawy? a i wody nawet ledwie męty!
— Po wodę pójdę — rzekł Tumry.
— Nie chodź, nie zostawiaj mnie samą — szepnęła Motruna.
— Po wodę i ja schodzę — odezwała się Jaga.
— A wiész gdzie ona?
— O! uczyć mnie nie trzeba: jużcić dokąd najlepiéj ubita ścieżynka, tam woda pewnie! A może gdzie kozę lub krowę spotkam, to ją dla was wydoję; dajno garnuszka tylko.
— Jago! będzie biéda! — rzekł Tumry.
— A tak to jéj nie ma? — odparła cyganka. — Lepiéj z głodu zdychać, czy na szubienicy tańcować? — wszystko jedno! Daj garnuszka.
Stara wychodzić miała, kiedy się zjawił Janek, z mlékiem, chlebem, dzbankiem wody i węzełkiem krup: trochę tylko drzwi uchylił, dary swoje wsunął, słowa nie rzekł i wybiegł nazad pędem.
Jaga pochwyciła wszystko, a węzełek naprzód wetknęła za pazuchę dla siebie, udając, że mléko przelewa aby je zagrzać prędzéj. Nikt tego złodziejstwa nie spostrzegł.
Od tego poczęła stara swoją posługę w lepiance Tumrego, w któréj od téj chwili rozgościła się już śmiało, widząc się potrzebną.



Dzień już był jasny na niebie, i słońce dopiekało, gdy Aza rozporządziwszy wszystko w obozie, i zdawszy dowództwo cyganowi zwanemu Puza, bo czuła że jako kobiéta utrzymać się na niém nie potrafi; wybierać się poczęła do dworu. Puza niemłody już cygan, krępy, mały, brzydki, który dotąd był ofiarą Aprasza i męczennikiem jego, zabierał się teraz oddać za swoje, gdy niespodzianie kolej rozkazywania nań przyszła. Aza wybrała go umyślnie dlatego, bo była pewna, że dojrzy i uciśnie nieprzyjaciela.
Gromada chętnie się zgodziła na wskazanego jéj nowego dados (ojca) i poszła pod jego rozkazy, a Aprasza nie pytano o wolę.
Młoda cyganka weszła do namiotu i rozpoczęła strój nie bez wielkiego namysłu i rachuby. Wybrała co miała najpiękniejszego, najświetniejszego, w czém czuła że jéj było najlepiéj, i skąpawszy się cała w krynicy, utrefiwszy kosę czarną, któréj ogrom ledwie głowa dźwignąć mogła, wdziała koszulę perkalową naszywaną, kilka na nią sznurów korali i bursztynów, spódnicę w kwiaty, fartuch jedwabny, kaftan czerwony szyty, na wierzch narzucając rańtuch cienki, który ufałdować umiała z instynktem artystki.
Białe płótna i krasne farby ubrania, dziwnie podnosiły wdzięk jéj twarzy opalonéj, ale świeżéj i rumianéj, wśród któréj zęby i białka jak śniég błyskały. Z pod czarnych rzęs długich, gdy ognistém rzuciła okiem w potłuczone źwierciadełko, uśmiech przeleciał po jéj ustach....
— Zginiesz Raj'u, zginiesz w tych oczach! — zawołała w duchu — spalę cię na węgiel! o! spalę; żebyś był kamieniem to zapłaczesz!
— Czemuż mi tak słodkie łzy ludzkie? — poczęła się pytać siebie zadumana — nie wiem; ale kiedy je spostrzegę, gdy jęk posłyszę, to tak mi się chce mordować i męczyć, zabijać i nękać, jak dzikiemu zwierzęciu! A jednak, jednak — odpowiedziała sobie w duchu — gdyby mi tak Tumry zapłakał, zajęczał, poleciałabym może ratować go i bić się z tymi co mu łzy wycisnęli! Tumry! Tumry! Ale to już nie cygan: bladą egaszi pokochał, a Aza mu nie miła.. Wczoraj przecie przyleciał! O! i patrzał na mnie! a jak obronił od Aprasza! a jak zdawał się spragniony!.... Nie! nie! — potrzęsła głową — Tumry przepadł... pójdę męczyć! Raj’a Adama.
I raz jeszcze wejrzawszy w zwierciadełko, śliczna Aza wyleciała z namiotu, a wszystkie stare cyganki widząc ją tak wystrojoną i piękną, uśmiechnęły się złośliwie, bo wiedziały, co to znaczy, i Aprasz ujrzawszy zdala odchodzącą zżymał się, a usta zagryzł do krwi.
Sama jedna młoda dziewczyna puściła się ku wiosce, znając dobrze którędy od niéj do dworu; a szła jak cyganka, nie powolnym chodem gadziów, ale tym polotnym biegiem włóczęgów, których życie upływa na nogach, w wiekuistéj wędrówce. Pochylona naprzód, z rąbkiem którym wiatr powiewał daleko, zdawała się leciéć bardziéj niżeli iść po ziemi.
Oko wlepiła w niebo, jedną ręką ujęła koniec zasłony, drugą podniosła fartuch i gnała szalona, nucąc jakąś piosenkę.
Dopadłszy do wsi, zatrzymała się nieco, i zdawała się na wpół przypominać, wpół węchem dochodzić drogi, o którą pytać nie potrzebują cyganie; potém brzegiem stawu, ścieżką ledwie widoczną, pobiegła przez ogród do dworu.
Pan Adam ledwie przebudzony, siedział w ganku w szlafroku, z długim w ustach cybuchem; gdy jak sen, jak widmo, skoczyła na schodki, ze schodków przed niego wystrojona dziewczyna, śmiejąc się do rozpuku.
— Ha! ha! — zawołała poczynając taniec swój przed nim od najnamiętniejszych skoków — Raj Adam tęsknił za Azą, Aza za Rajem Adamem, i wróciła do Stawiska! Widzisz, przyszłam znowu poprobować życia z tobą, rzucić ci węgiel za pazuchę i odlecieć jak bociany!!...
Niepodobna wyrazić, jak się zmieniła twarz skamieniała młodego człowieka na widok czarodziejki, tak powoli musiał się ożywiać od toku namiętności i geniuszu, sławny posąg Pigmeliona! Ostygłe oczy poruszyły się, zajaśniały, usta otworzył uśmiech niezwykły, czoło zadrżało jak morze od wiatrów poranku, i pierś żywiéj zapragnęła powietrza...
Nareszcie zerwał się i skoczył ku Azie.
— A! to ty! czyż to być może?
— Ot! ja! ja! paniczu! — odpowiedziała, rzucając mu się wprost na szyję dziewczyna, i paląc go uściskiem szalonym.
— Nie zapomniałżeś mnie przecie? nie? a wieleż kochał już po mnie?
— Zkądże ty tu?
— Spadłam z obłoków, bałwany (wiatry) mnie przyniosły..... Poprostu zatęskniłam za tobą, kazałam zawrócić werden, i napowrót do Stawiska!
— I będziesz moją! — zawołał Adam w uniesieniu.
— Nie! — śmiejąc się i odpychając go zlekka, odpowiedziała Aza — ty moim będziesz Raj Adamie! Jam niczyją nie była i nie będę!
A! jak jéj z tą dumą było do twarzy!?
Nie wiém jak to nazwać zechcecie; czy miłością, czy dziwactwem? To pewna, że właśnie tego rodzaju namiętnéj rozrywki potrzebował zużyty Adam, żeby poczuć że żyje jeszcze. Cyganka paliła go oczami, mową, uściskami, obietnicami, szyderstwem; cierpiał, ale czuł że żyje. Kto inny silniejszy od niego, ale dumniejszy może i więcéj panujący nad sobą, byłby Azę zmusił do zmiany, lub sam ją piérwszy porzucił! on z rozkoszą dawał się męczyć, nie mogąc ani oderwać się od niéj, ani przemódz jéj szaleństw bezlitośnych. Przeklinał jak szatana, a kochał jak anioła. Aza téż dobrze znała całą siłę swoją: używała jéj i nadużywała. Po długiéj włóczędze, po cygańskiém życiu, smakował jéj zbytek, wczas i atmosfera dostatków, która ją otaczała. Czasami zdawała się wśród niéj tracić ogień, który w piersi jéj pałał, zaduma zalegała czoło, usta śmiać się zapominały: nieruchoma siedziała godzinami w miękkiém posłaniu; półsenna, półumarła; to znów zrywała się cyganka, błysnęła ząbkami, oczyma, ustami i rozpoczynała swój taniec namiętny, jak skoki dzikich ludów.
Ale w obudwu zarówno usposobieniach ducha, odpychała Adama, nielitościwém chłoszcząc go szyderstwem: raz ze wzgardą poważną, to znów z wesołością trzpiotowatą.
— Jak ja mogę kochać ciebie pytała go — powiedz sam: jestże dwoje ludzi mniéj do siebie podobnych? Jam dziki zwierz pustyni! ty dziecko zapiecka wymokłe, zbladłe, chude i bezsilne. Jeden mój uścisk zgniótłby ciebie, jeden pocałunek by cię spalił; a w piérwszej kłótni, która z każdéj miłości jak para z wrzątku wyrasta, jabym cię zabiła jeźli nie ręką to słowem!
Upokorzony pan Adam milczał, szczęśliwy jeszcze, że mógł u nóg jéj leżéć i patrzyć w te oczy, nad które wymowniejszych nie widział w życiu....
Cyganka zwykle we dnie dowiadywała się do obozowiska swego, które teraz rozłożyło się na odłogu bliżéj wioski i zostawało pod opieką dworu a więc bezkarnie mąciło spokój chłopów, lub rozsypywało się po okolicy; a na resztę dnia i nocy wracała ze starą cyganką do pana Adama. Choć droga nie wiodła ją tędy, Aza codzień prawie przechodziła około chaty Tumrego, na którą ciekawém rzucała okiem, jakby nietylko w nią, ale we wnętrzne życie, które w sobie zamykała, zajrzeć pragnęła. Oczy jéj zapalały się naówczas namiętnością, gniewem, zazdrością i nie wiém jakiém uczuciem, zlepkiem tysiąca uczuć dziwnych, miotających sercem dzikiego dziewczęcia.
Piérwszy raz tu przyszedłszy stanęła, aby policzyć może, ile dni pracy, znoju i trudów Tumry na swą lichą musiał położyć budowę; pokiwała główką, rzuciła ręką i poszła do dworu. Odtąd codzień prawie przelatywała około cmentarza i chaty, ale wejść do niéj nie śmiała, choć uchem i okiem śledziła co się tam działo. Ani Tumry, ani nikt jéj tam nie spotkał.
Dni leciały piorunem we dworze, ale powolnie wlokły się w chacie kowala. Motruna leżała zesłabła z dzieckiem, którego obawiała się od piersi puścić, oka nawet do snu zmrużyć ze strachu nie mogąc. Stara Jaga przerażała ją swoim uśmiechem, usłużnością i wzrokiem, w którym dziecko wsi przeczuwało skrytego nieprzyjaciela.
Napróżno prosiła Tumrego, aby ją oddalił; jemu lżéj było ze starą cyganką, i śmiał się z próżnych strachów żony.
Od nocnego widzenia się w dolinie, Tumry nie spotkał jeszcze Azy; dowiedział się tylko od Jagi, że była we dworze. Zadrżały mu usta i pobladł, gdy to usłyszał; ale więcéj nie spytał nawet o nią.
Sama téż stara cyganica co dzień niemal donosiła niepytana, o dziwach życia dziewczyny, w któréj pan dworu zakochał się, jak mówiła, na dobre.
— Mówią — dodawała — że gdyby tylko chciała, pewnoby się z nią ożenił; ale głupia Raklora (dziewczyna) śmieje się z niego, poniewiéra, i ani myśli o nim! O głupiaż, głupia! — szeptała — gdyby inna była na jéj miejscu, cobyto skorzystać można! Prawda, że Raj blady, nędzny, bezsilny, ale czyżto z nim żyć zawsze?
I takim uśmiechem kończyła swe narzekanie, jakby mu chciała podać kubek trucizny. Strasznąbo była istotą ta Jaga! rodzajem kościotrupa dusznego, w którym ze wszystkiego co ludzkie, sama chciwość i łakomstwo pozostały. Wprawdzie zawsze prawie starość przybiéra te dwie cechy wieku, w których tętni jeszcze miłość własna, co wprzód służyła za jądro innych, przystojniéj odzianych namiętności; ale gdy nago i bezwstydnie wystąpi w zesłabłym i schorzałym człowieku u schyłku życia, skąpstwo, pragnienie nienasycone i chciwość: — czynią zeń poczwarę obrzydłą. W staréj cygance wszystko już było zgasło: uczucie, przywiązanie, czułość wszelka i pamięć; a że ją nędza chłostała życie całe, chciwość dziwna, zwierzęca, rozpasana, wzmogła się w niéj do najwyższego stopnia. Chwytać, chować, zabierać, stało się jedyną namiętnością Jagi, która kradła instynktowo, machinalnie, co tylko w ręce jéj wpadło. U Tumrego nawet, wśród nędzy codzień widoczniejszéj, nie mogła się powstrzymać od kradzieży tego, czego ani schować, ani zabrać nie umiała; a w obozie codzień jéj coś wytrząsano z węzełków i smagano nieszczęśliwą, która nazajutrz rozpoczynała na nowo. Nie dziwujmy się staréj Jadze, w naszym świecie ilużto starców zbiéra, dusi, chwyta jak ona; ilu innych wykształceńszych obraca ten popęd w jakąś manię kollekcyi, w zapalczywą chęć pieniędzy i mienia?
Tumry nie zważał na szkody jakie mu wyrządzała cyganka, rad, że z nią trochę w chacie lżéj było, zresztą nie widział wcale co się koło niego działo, i w smutku jakimś zatopiony, chmurny, zamyślony, zmęczony, całe dni spędzał na ławie przeciw łoża Motruny.
Kuźnia jego była gotową, ale nikt nie przychodził, choć pod namiotem cyganów kowadło milczało także: ludzie szli do wsi sąsiednich, a żaden nie zabłądził pod cmentarz. Od dni kilku, gdyby nie Janek i niewyczerpana pomoc jego, uboga jak on, ale ciągła, jużby jeść co nie było w chacie. A tu na głod i nędzę przybyła trzecia istota jeszcze, któréj wyschłą piersią Motruna wykarmić nie mogła.
Tumry chciał iść do dworu, ale nie śmiał; wahał się, od dnia do dnia zwlekał, a sam siedział z założonemi rękami, czekając, zdaje się, śmierci czy jakiegoś końca, z poddaniem się losowi zdrętwiałém.
Aza o wszystkiém wiedziała od Jagi, która co dzień chodziła pod namiot i widywała się z dziewczyną; a choć miała czém pomódz Tumremu, nic nie zrobiła dotąd.
— Dobrze mu tak — mówiła przez zęby białe ścinając usta — chciał białéj kobiety i życia gnuśnego w chacie, chciał być gadziem, kiedy go Bóg Romem stworzył, niech cierpi! Życie siedzi głęboko: głód go i ból nie dostanie!
Jednakże przechodząc około cmentarza, codzień oko jéj mglistszém wejrzeniem patrzało na lepiankę; i raz, gdy pan Adam u nóg jéj po obiedzie spoczywał, czekając jaki rodzaj nowéj męczarni wymyśli nań dziewczę nielitośne, odezwała się do niego:
— Słuchaj Raj Adamie: co wam zrobił cygan Tumry, że u was z głodu umiera?
— Kto? gdzie? — z ciężkością przypominając sobie, zapytał pan Adam.
— Kowal Tumry, co siedzi pod cmentarzem.
— Wszakżem mu dał żonę, krowę i pieniądze? — rzekł ziewając pan Adam — czegóż chce więcéj?
— A ludzie twoi go prześladują: nie ma roboty, odpychają go wszyscy, siostry i bracia zaparli się ich! Czyżbyś ty nie mógł rozkazać, żeby było inaczéj?!
— Rozkazać ludziom żeby kochali? — z uśmiechem zapytał pan domu — samaż mi powiedz czy można?
— Kochać! nie, ale słuchać powinni! Tyś tu pan: alboż ci nie wolno posłać ich do kowala, jak posyłasz gdzieindziéj?
— Wolno mi, — rzekł Adam — ale na co się to zda?
— Sprobuj!
— Chcesz, sprobuję — odparł młody człowiek i rozkazał nazajutrz przywołać gromadę.
Rzadkato była rzecz rozmowa tego pana z czeladką i ludźmi. Powolny i łagodny do zbytku przez lenistwo więcéj niż dobroć istotną, nie wdawał się wcale w to, co się działo u niego, i nawet w dni uroczyste przyjęcia gromady, rzadko się słowem do niéj odezwał.
Rozeszła się więc wieść zwołania starszyzny po siole, jak nowina niezwyczajna; a Maxym Lach, Skorobohaty i Symiacha, stojący na czele starszyzny, łatwo odgadli o co iść miało. Wieczorem po zapowiedzi atamana, skupili się w tyle za karczmą dla narady.
— To nic — rzekł Maxym — to pewnie cygańska sprawa. Ten czort cyganica w oko mu wpadła: będzie prosił za kowalem....
— O ho! — parsknął gniewnie Skorobohaty, podnosząc rękę do góry — z tego nic nie będzie: pamiętam ja słowa nieboszczyka Lepiuka! Toć i wstyd całéj wiosce zrobił ten przybłęda, że nam z przed nosa wziął dziéwkę, i gromada się zarzekła, że go zmusi pójść precz.
— A takito dobry kowal — mruknął Symiacha, kręcąc głową — bywało w Rudni, jak przyjdziesz czy z radłem, czy z podoskiem, czy z kosą, czy z siekierą, to niéma roboty, jak kiedy on stanie do młota. Już ja to doświadczyłem, że i mocno i sumiennie robi, i taki majster z niego dobry.
— A co to on jeden na świecie? — począł Skorobohaty — żyliśmy dotąd bez niego, pożyjemy i daléj: gromada swoją cześć i słowo powinna strzymać.
— A jak pan każe? — spytał Lach.
— Albożto do karczmy czy po staremu do młyna żeby nas pilnowali na bok nie jeździć! hę? Co to kowal nas w arędę wziął?
— Jaki z ciebie mędrzec — odparł Lach — No! no! pamiętajże, weźże się i gadać za gromadą, jak jutro będzie potrzeba.
— Myślicie że nie potrafię? spytał Skorobohaty — Oj! oj! oj! tyleby biédy; i powiem choć i panu co się parzy!
— A żeby my tak, ojcze podumali, rozmyślili się — przerwał Maxym — czy warto nabożeństwo świeczki? Za czyją to duszę pokutujemy, mając majstra pod nosem, chodzimy o milę i więcéj? Komu to złość jeśli nie nam?
— A gromadzkie słowo? — spytał Skorobohaty — a Lepiuk?
— Umarł, pochowany, i święty mu pokój! Na co go z grobu wywlekać.
Na tę rozmowę nadeszło kilku innych gospodarzy i domysły o jutrzejszéj gromadzie, to jest zborze do pana, a narady względem odpowiedzi jakąby dać wypadło, jeźliby chciał na kowala namawiać, rozpoczęły się na nowo.
Zdania były dość podzielone! jednakże brat starszy Motruny, a za nim większość ze Skorobohatym, głośno krzyczała, że gromada na swojém postawić powinna. Jak zawsze, choć może mniéj było upartych, ale ci co się uparli, krzyczeli głośno, pociągnęli słabych, i zagłuszyli nieśmiałych! Maxym Lach nie odważył się odezwać, Filip, brat Motruny, ust nawet nie otworzył.
Można więc było już przeczuwać co się stanie we dworze; bojaźliwsi zamilkną, krzykacze zagłuszą nieśmiałych i zostaną przy swoim uporze.
Zaraz nazajutrz zrana, gromada otoczyła ganek dworu w milczeniu; ale gdy do niéj wyjść przyszło, pan Adam tak się wahał, zbierał, męczył samą myślą rozmowy i sprzeczki, że wytrzymał ją do południa w oczekiwaniu! Ze zgasłą fajką wysunął się wreszcie, grzecznym ukłonem witając swoich ludzi, którzy z pokorą, w cichości, czekali pańskiego słowa. Nie śmiejąc zrazu napaść z żądaniem, które miał na myśli, począł bąkać o urodzajach, zasiewach i gospodarstwie, aż wreszcie opamiętał się.
— Słuchajcieno, panowie gromada — rzekł — zaco to prześladujecie biédnego cygana kowala, który wam jest potrzebny, a dla jakich tam głupich przesądów używać go nie chcecie? Zbudował chatę, kuźnię, osiadł, a żywa dusza ani gadać, ani żyć z nim niechce?
Skorobohaty wystąpił z ukłonem.
— Prawdę powiedziawszy paneńku, myśmy go tu nie zapraszali: siadł, bo chciał... A że gromada postanowiła go nie brać do roboty, to nie bez racyi...
— Jakaż racya?
— A córka Lepiuka, którą tak jak gwałtem, przeciw woli ojca, cygan sobie zbałamucił? Alboto nie wstyd dla nas? Pobratał się z nami gwałtem, to my go więcéj przypuszczać do siebie nie chcemy. Pozwól kurze grzędy, ona pójdzie wszędy; daléj cyganie nam będą wszystkie dziewczęta zabierać..... Toż nie cygańska ojcowizna, Stawisko.....
Pan Adam spojrzał na chmurny wyraz twarzy Skorobohatego, i nie wiedział co począć daléj!
— A gdybym ja was za nim prosił? — zapytał.
— Lepiéj tego nie róbcie — rzekł Skorobohaty — niechaj cygan wynosi się gdzie zechce; świat dla niego szeroki, żony mu nie odbierają...
— Gdybym ja tego żądał! — powtórzył pan.
— I nie żądajcie tego od waszéj gromady — zawołał stary — nie powinniście chcieć wstydu naszego.
— Cóżto za wstyd? małoż cyganów pożeniło się i po wsiach osiadło, i pobrali gospodarskie córki.
— Tak! ale za pozwoleniem gospodarzy, a nie przeciw woli ojcowskiéj — odparł Skorobohaty potrząsając głową. — Co złe, to złe!
— Mówcie co chcecie — przebąknął pan Adam — ale nie macie słuszności... Pogniéwaliście się, podąsali, czas darować i zapomniéć.
— Lepiuk nie żyje, a on jeden mógł córce przebaczyć; ani gromada, ani bracia nie mają do tego prawa.
Adam widząc upór starego, obrócił się do brata Motruny, który stał na boku założywszy ręce na piersi, w postawie oznaczającéj, że myślał upiérać się przy swojém.
— To wy jesteście przyczyną wszystkiego — rzekł, wy namówiliście gromadę, wasza to sprawa stawić się przeciwko dworu;... ale pamiętajcie, że źle wyjdziecie na tém.
— Wola pańska — hardo odpowiedział Maxym — gromada ma swój rozum; niech mówi co chce, a my tu tylko ojcowski rozkaz spełniamy. Chciała Motruna cygana, dwór pożenił, wszakżeśmy nic nie powiedzieli; ale bratać się z nim nie myślimy...
Pan Adam nie miał dosyć siły, by dłużéj spiérać się z gromadą: chciał się tylko wywiązać z obietnicy, niewiele wierząc w skutek słów swoich.
— No! no! — rzekł z pańska i groźniéj — nie chcę słuchać waszych przyczyn; dość, że mi się to niepodoba, że prześladujecie biédnego. Rozkazuję żeby mi tego nie było, żeby mi tego niebyło!
Powtórzył raz jeszcze i zniknął.
Panowie gromada spojrzeli po sobie z uśmiechem niemal szyderskim: pokłonili się nic nie odpowiedziawszy, i powoli się rozeszli.
Z okna pokoju, Aza słuchała téj rozmowy, i widziała postawy ludzi i pana; a gdy pan Adam wrócił zmieszany niepowodzeniem swojéj wyprawy poczęła się śmiać na całe gardło.
— O! jakżeśto srogi! — zawołała kładnąc się na sofie — jakżeś straszny, jak cię się ludzie twoi lękają. Teraz to już pewna jestem, że tłumem pójdą do kowala? Cha! cha! cha! doskonaleś ich zgromił.
Adam się zarumienił.
— Cóżbo chcesz? — rzekł — Zrobiłem co tylko można, ale to lud uparty! Zresztą możnaż mu miéć za złe, że w takich rzeczach chce miéć wolę swoją?
Wzgardliwe spojrzenie całą było odpowiedzią cyganki, która wstała obwinęła się rąbkiem, i nie żegnając pana Adama, wyszła ze dworu.
Według zwyczaju skierowała się ku chacie Tumrego i zbliżywszy do niéj, zwolniła nieco kroku. Wzrok jéj padł na drzwi lepianki, i wstrzymał się na nich długą chwilę; oczy zaiskrzyły jakimś gniewem, wyrzutem, pragnieniem. Podeszła i stanęła, zdawała się wahać, wnijść czy nie; a w tém blady, wynędzniały wyszedł cygan z sieni; i nie widząc jéj wstrzymał się w progu.
Znać było z jego ruchów, z twarzy i postaci, że nie myślał co robił; wyszedł, bo mu może zabrakło powietrza w izbie, i nie miał czém odetchnąć; stał, bo iść daléj nie czuł potrzeby, i wszystko mu jedno było być tu, lub gdzieindziéj? Ręce opuszczone bezwładnie, obwisła na piersi głowa, rozczochrany włos na niéj, usta wpół otwarte, policzki wybladłe, wzrok zgasły; czyniły go podobnym do chorego, który powstaje z łóżka po ciężkiéj i długiéj boleści.
Aza niespostrzeżona wlepiła w niego oczy ciekawe, i coś jakby radość i litość razem z nich strzeliło. Podeszła jeszcze kroków kilka, a on nie widział jéj jeszcze; wreszcie cień padł na cygana, poczuł że ktoś się zbliża, i powoli, obojętnie, podniósł głowę.
— Tumry! co ci to? — spytała Aza — czyś chory?
— Chory! — odparł cygan.
— Jaga nic mi nie mówiła o twojéj chorobie.
— Nie było co mówić o niéj — rzekł cygan krótko.
— A możebyśmy co poradzili?
— O! nie — uśmiechając się gorzko, odpowiedział Tumry.
— Nie? dlaczego?
— Dlatego, że to choroba i niechoroba; bo i choroba, i nędza, i głód, i rozpacz, i więcéj a więcéj jeszcze, niż słowo wypowiedziéć może.
Cyganka rozpoczynając z Tumrym rozmowę, szła powoli ku obozowisku, a on nie wiedząc co począć, machinalnie z głową spuszczoną, odpowiadał jéj, i wlókł się za nią. Szli tak jedno przy drugiém milcząc, to urywanemi słowami przerywając milczenie; i cygan ani się opatrzył, jak chatę daleko za sobą zostawił.
— A żona twoja, a dziecko? — zapytała Aza.
— Jak ja! — rzekł Tumry.
— Cóż z sobą myślicie?
— Co mamy myśléć? myślimy umrzéć.
— Głupstwo — przerwała cyganka żywo — umrzéć na rozkaz nie potraficie, a rady szukać potrzeba. Mutes-oro, (śmierć) nie przychodzi na zawołanie!
— Nie ma dla nas rady!
— A gdybym ja ci jaką dała?
I spojrzała mu w oczy z zapytaniem.
— Ty!? — uśmiechając się niedowierzliwie odezwał się cygan — o! nie oddawaj czego i sama potrzebujesz; zda się tobie!
— Mnie, rada? na co?
— Boś i ty także jak ja z gadziami się związała, i jak ja wyjdziesz na tém.
— Ja? ja? — zaśmiała się cyganka — cóż ty myślisz Tumry?
— Myślę co widzę, i co widzą wszyscy: żeś także przepadła!
Aza nie przestawała śmiać się, poruszając ramionami!
— O! wam się zdaje — odezwała się po chwili nieméj niecierpliwości — że Aza tak miękka, tak dobrowolna, tak posłuszna jak wy wszyscy, którym Mroden-oro nie dał woli ani ducha; że dość na nią skinąć, dość jéj cacko lub łowy (pieniądze) pokazać, by poszła za kimkolwiek! Cóż z tego, że chodzę do dworu. Dwór mię dlatego nie spęta; ja jemu, nie on mnie rozkazuje.
— A pan Adam? — spytał wpatrując się w nią Tumry — przecieżto twój kochanek!
— Tyle co ty! — odparła dziewczyna.
— Co ja? — ożywiając się rzekł cygan — co ja? A jaż kiedy nim byłem?
— I on nim nie był nigdy!
— Dlaczegóż przesiadujesz u niego, na co go bałamucisz!
— Siedzę, bo mi tam dobrze, wygodnie, ciepło, spokojnie, nie głodno! — śmiejąc się poczęła Aza. — I dzień i godzinę jednę ukraść cyganowi od nędzy i biédy swojéj — tyle zysku! i to dobre! Możesz-że i ty myśléć, żeby cyganka jak ja Raklora (dziewczyna) pokochała takie stworzenie jak wasz pan, wymęczone, ledwie żywe, więcéj doktora i lekarstwa niż kochanki potrzebujące. Oj! Tumry, nie znasz mnie jeszcze!
— Kiedyś cię znałem — pocichu odezwał się cygan wzdychając — ale któż za was zaręczy i powié co jutro będzie?
— Jabym ci przecie powiedziała co będzie jutro, co zawsze być musi! — przerwała Aza zastanawiając się.
A byli już daleko, wpośród pola, za wioską, sami jedni; i Tumry tu dopiéro się opatrzył, gdy dla niéj zastanowić się musiał, że nie wiedząc co czyni, zaszedł za dziewczęciem od chaty, opuszczając samą jednę Motrunę! Obejrzał się zdziwiony.
— Cóż ma być jutro? rzekł z przymuszonym uśmiechem — to co i dzisiaj: głód i nędza! Wy pójdziecie wędrować po szerokim pfufie (ziemi), a ja przykuty umrzéć tu muszę.
— Co za mus? — spytała dziewczyna — możesz pójść z nami.
— Ja z wami? — powtórzył Tumry — a żona?
— Z żoną i dzieckiem — kończyła cyganka. — Alboż mało nas tak chodzi? Czegóż to dłużéj czekać będziesz; żeby cię osądzili i powiesili? Z nas jeszcze nikt nie umarł głodną śmiercią, i ty znajdziesz chleba kawałek.
— Ale ona, ona nie zechce!
— Cóż to u was egaszi rządzi, nie dados? — szydząc zawołała Aza — będzieszże słuchał głupiéj żony? Poszła za cygana, niech idzie za cyganem: przecież i jéj tu nie chcą.
— Nie! — po krótkim namyśle odparł Tumry — ja tego nie zrobię!
I widać było, że skrytego coś utaił w sobie, bo mu się usta zacięły nagle, gdy już, już słowo z nich chciało ulecieć.
— Dlaczego? — napiérając spytała cyganka.
— Dlaczego? — chmurne wejrzenie coraz śmieléj ku niéj podnosząc, odezwał się Tumry, który ją za rękę pochwycił — dlatego może, że i tybyś szła z nami; słyszysz Aza!
— Ja? to i ja ci już wrogiem jestem? — z wymówką zawołała dziewczyna.
— Nie, ale czas ci tu powiedziéć, tybyś mnie jak Raja (pana) tego spaliła na węgiel oczyma; ty nie masz serca!
— O! a na cóż ci serce moje?
— Pytasz się, Azo?
— Pytam się, boś pokochał bladą egaszi.
Tumry spuścił oczy.
— Tyś w ówczas szalała z gadziem także.
— Tak jak dzisiaj — odparła cyganka. — Ale cóż tobie do mnie i mojego serca? Nie chciałeś mnie wprzódy, nie czas już teraz.....
— Nie czas! nie czas! — puszczając jéj rękę gwałtownie rzekł cygan — O! ja to wiem. No! ale ja dziś dopiéro za tobą szaleję!
— Oh! oh! doprawdy Tumry? — spytała nieco jednak pomieszana dziewczyna.
— Podła! szydzisz ze mnie jeszcze!
— Nie! mam litość i pytam się tylko.
Cygan spojrzał na nią z pod brwi nawisłéj i umilkł.
Szli tak w milczeniu długą chwilę, ale wśród niego zmieniły się twarze i myśli obojga.
Aza z szyderstwa przeszła w niezwykłe jakieś zadumanie; znać było, że siła ją odstępowała, że uczucie któremu dotąd panowała, brało górę nad postanowieniem: oko się zasłoniło rzęsami i usta zadrżały...
Tumry z obojętności i odrętwienia przeszedł w rozmarzenie, niemal w szał znowu, z jakim biegł niegdyś nocą do obozowiska... Nie tento już był cygan, który wyszedł z chaty nie swój, zmęczony i zesłabły; pierś mu buchała, a oko gorzéć poczynało. Kiedy dwa ich wzroki znowu się po chwili spotkały niespodzianie z sobą, Aza aż się zlękła tak uczuła się słabą, tak go postrzegła silnym i cofnęła się aż krokiem.
— Idź do chaty — odezwała się głosem drżącym — idź Tumry do chaty; zobaczymy się jeszcze.
— Gdzie? kiedy?
— Nie wiém... nie wiém — spiesznie pragnąc a nie mogąc odejść, poczęła Aza — może dziś, może jutro...
— A ty znów polecisz do dworu..,
— Nie! do obozu idę...
— Ale będziesz we dworze? — zagadł Tumry, z pytania robiąc wymówkę.
— Wstydź się — dodał nie dozwalając jéj odpowiedziéć — na co ci ten trup na wpół zgniły! Wiesz, że nie stworzony dla ciebie, a ciągniesz go i zabijasz.....
Dziewczyna ruszyła ramionami, oko jéj rozjaśniło się poczynając pałać znowu, usta tchnęły dumą i pogardą.
— A na cóżeśmy stworzeni? — spytała jakby natchniona — na samąż nędzę tylko i tułactwo, na ból i cierpienie. Nie! nie! wiedział wielki Mroden-oro, na co nas na świat przysłał! On nas przeznaczył na zgubę, na klęskę, na niszczycieli gadziów; i kazał im szkodzić, kazał nam ich zabijać! Każdy z nas robi co umié, spełniając wielki rozkaz Mroden-oro, o którym matki mówią nam od dzieciństwa, przypominając co nas czeka. Stare wróżą i straszą wróżbami, chwytają im dzieci, zabijają młode matki a my dziewczęta, musim ich męczyć inaczéj! Ja go zamęczę! zamorzę! ja go wzrokiem zatruję!
Jakiś instynkt zniszczenia i zajadłość tak zawzięta mówiła przez usta dziewczyny, że Tumry aż się jéj przestraszył prawie.
— Mieliżby oni posiąść wszystko, a my nic nie miéć prócz nędzy naszéj? Za co świat podzielili między siebie, i bogactwo, i ziemię, i wodę, i powietrze? Nam też dostać się coś musiało, i myśmy robakiem, co się w ten owoc wpija, co ziarno z niego wyjada! Niech zginie! niech zginie! — dorzuciła z zapałem.
— Niech ginie! — poszepnął Tumry zamyślony — a jednak wiesz Aza — dodał wahając się — mnieby go żal było!
— O! boś ty już nie syn erumanselów — przerwała dziewczyna popędliwie — tyś gadzio jak oni krwią i sercem, tyś także nasz nieprzyjaciel, kiedy nad niemi masz litość!
— Szalejesz! — rzekł Tumry.
Aza uśmiechnęła się, a z pod warg jéj różowych, białe zęby ścięte, jakby kąsać chciała, błysły dwoma rzędami pereł.
— No! dość tego! dość tego! do chaty niewolniku, do budy przykuty szukela (psie), do żony gadziu; a ja do swoich!
Tumry chciał się jéj jeszcze spytać, kiedy ją zobaczy, gdzie się z nią spotka znowu; ale dziéwczę odzyskawszy przytomność i władzę nad sobą, poniosło się jak wiatr, i z oczu mu znikło.



Wieczorem Aza znów przeleciała pod chatą Tumrego, i pobiegła do dworu. Co ją tam ciągnęło? czy chciwość, czy ciekawość, czy w istocie ten instynkt zemsty i prześladowania, który chwilami tak silnie się w jéj sercu odzywał? Któż powié.....
Pan Adam zawsze ją witał jednakowo słaby, rozdrażniony jednakowo pragnieniem; ale od dnia pierwszego nic na niéj wymódz nie umiejąc prócz palącego pocałunku, poczynał już, zwłaszcza gdy jéj nie widział, gdy sam zostawiony był sobie, zżymać się i niecierpliwić.
— Co ona myśli? — mówił gdy go odbiegła i porzuciła sam na sam — zwodzić mnie tak i dręczyć do końca i znów potém odbiédz! Ludzie już nawet śmieją się ze mnie, ja sam niepoznaję siebie; potrzeba to raz skończyć, i albo zatrzymać ją tutaj, lub precz zwodnicę, osmagawszy wypędzić! Dosyć to już tego, dosyć!
I dodając sobie postanowienia, którego nie miał pan Adam, wciąż powtarzał, jakby się chciał przejąć słowami swemi dosyć już tego! dość tego!
Ale gdy śliczna dziewczyna, trochę smutniejsza, niż zwykle, wbiegła do pokoju i zabłysła w téj czarnéj pustce twarzą pełną życia i ognia, oczyma palącemi jak zwierzęcia dzikiego ślépie; pan Adam zapomniawszy na najuroczystsze dane sobie słowo, cały się rozpłynął w rozpamiętywaniu jéj wdzięków.
Aza nie rzekłszy słowa do niego, rzuciła się na miękkie posłanie, podkurczyła nóżki pod siebie, jak by siedziała na ziemi, głowę wsparła na poduszkach i wlepiwszy oczy w sufit, pozostała tak długi czas zamyślona.
To dozwoliło panu Adamowi nieco się znów podsilić i przypomniéć sobie pierwsze postanowienie.
— Azo! — rzekł surowiéj podchodząc ku niéj — no! cóż będzie z nami; raz to potrzeba skończyć.
Ale cyganka głowy nawet nie odwróciwszy, wciąż zapatrzona w górę, pewna swéj siły, odpowiedziała obojętnie:
— No! mówże, rada posłyszę, jak się to skończyć powinno?
— Jak chcesz, byleby się skończyło — odparł, udając stanowczą wolę pan Adam. — Mam już dosyć twoich zwodnictw i twego szyderstwa; cyganie niech daléj idą, a ty zostań się ze mną, lub i ty i cyganie precz!
Ostatnie słowa wymówił tak cicho, tak drżąco i niewyraźnie, jakby się lękał sam ich usłyszéć, i urwał niedokończywszy.
— Cha! cha! cha! — rozśmiała się szalona dziewczyna, wciąż w sufit patrząc do góry — a gdy cyganie pójdą i ja z cyganami, co ty tu lepszego poczniesz? O! powiedz mi proszę! Będziesz ziewał, nudził się, przebierał w brudnych wieśniaczkach, kupował sobie blade mieszczanki; może w ostatku ożenisz się raz drugi, i drugi raz cię zwiodą...
Wspomnienie to zawsze przykre dla pana Adama i niecierpliwiące nadewszystko, było jedynym może sposobem rozdrażnienia go. Chwycił się z krzesła strasznie błyskając oczyma.
— Cicho żmijo! — krzyknął, wpadając w uniesienie gwałtowne.
— A! a! — patrzajcie! zebrał się na gniéw! — zimno poczęła cyganka.
Ta obojętna odpowiedź jeszcze bardziéj podżegnęła bezsilnego.
— Jeszcze słowo, — rzekł, — a...
— A co? — zapytała Aza.
Pan Adam zatrząsł się od gniewu i chwycił się aż za włosy; nie mógł już nic wymówić, taka nim miotała zajadłość chorobliwa. Potajemnym rzutem oka zmierzyła dziewczyna jego passyę i niebezpieczeństwo na jakie się narażała, jeźli jéj niepohamuje, bo wiedziała już jakim był pan Adam, gdy nagle z apatyi codziennéj wpadł w szał niecierpliwości; powstała więc powoli z uśmiechem, i nic już nie mówiąc, wlepiła weń dwoje oczu czarnych, w które z siebie sączyła jady i uroki.
Nie mógł się im oprzéć pan Adam, bo go ścigały wszędzie i pociągały jakąś niepojęta siłą; chciał wytrwać w gniewie pérzył się i nasrażał, a czuł jak się to rozpryskiwało i uchodziło; nareszcie zwyciężony, rzucił się na krzesło w posępném milczeniu. Cyganka nie mogła pozwolić, by ją tak rychło wygnano ze Stawiska.
— O! nie — powiedziała sobie w duchu — nie czas mi odejść jeszcze: wprzódy Tumrego opętać i pociągnąć za sobą muszę. Pójdę kiedy zechcę, nie wypędzona sromotnie, ale odwoływana ze łzami. Czekaj Raju! zapłacisz mi to we troje, zapłacisz za dzisiejsze!
Twarz jéj tymczasem rozjaśniała się smętnie.
— A! niewdzięczny! — zawołała — za to, żem do niego powróciła, on mnie jeszcze łaje i męczy!
I uśmiéch tak łagodny wykwitł na jéj usteczkach, stała się tak zadumaną, powolną, tak jakoś nieszczęśliwą i strapioną; że pan Adam rozstrojony zupełnie przypadł do niéj na klęczkach.
— A! daruj mi, przebacz, nie gniewaj się i nie płacz! Ja tyle ucierpiałem od ciebie, głowa mi się zawraca! Powiedz przecie raz co myślisz? Kochasz mnie, czy nie? będziesz, czy nie chcesz być moją?
Aza potrząsła głową.
— Czyją ja będę, to na całe życie; a kiedy się kto ma zaprzedać sam w niewolę, musi dobrze pomyśléć i serca zapytać. Nie! nie! ja ci tak prędko przyrzec nie mogę. A! widzisz, żem tu wróciła!
— Więc kochasz mnie? — spytał przechodząc nagle do rozczulenia pan Adam, i biorąc rękę, którą mu opuściła cyganka.
— Alboż ja wiém? — odpowiedziała, kogo kocham, i czy kocham, i czy kiedy kochać będę? Moje serce spi jeszcze, a kto je rozbudzi, ten posiędzie. Probujcie!!
— Ale moje? — rzekł pan Adam.
— Twoje niech cierpi i niech czeka!
— To dziw, doprawdy — zrywając się i poczynając przechadzać, mówił sam do siebie pan Adam — zkąd się to proste dziéwczę mogło tego wszystkiego nauczyć: i słów tych, i myśli i téj sztuki zalotnéj, którą lepiéj od naszych pań umie? Wyraźnie robi sobie ze mnie zabawkę!
Zapobiegając przewidzianemu buntowi, Aza, któréj się przechadzka pana Adama po pokoju niepodobała, pragnąc go silniéj znów ku sobie przyciągnąć i wybić mu z głowy niewczesne zamiary, z któremi się wymówił zrazu; skinęła nań i chwyciła. Wiedziała czém go ukołysać, czém ująć i przynęcić; uczyniła się piękną, ponętną, zamyśloną, i posadziła niewolnika u boku swego, dając mu oko, ręce, a głowę niedbale skłaniając na jego ramie.
I czarodziejka zawładła nim znowu z łatwością, a pan Adam zapomniał, że przed chwilą srożył się na nią i wypędzał.
Tak mu było rozkosznie z tą główką zbliżoną do ust jego i spoczywającą przy piersi, w atmosferze jéj oddechu i wejrzenia... Zamilkli oboje.
A w téj chwili, dwoje strasznych oczu czarnych przez gałęzie bzu i szyby okna wkradły się do przyciemnionego pokoju, i poczęły w nim zapalczywie szukać, na kimby spoczęły.
Dziewczyna jakby ich ukłucie poczuła nad sobą, wstrzęsła się i poruszyła, nie wiedząc sama co ją zbudziło śród gnuśnego jakiegoś marzenia; zerwała się, ale już było zapóźno!
Tumry, który śledząc jéj kroki przybiegł za nią do dworu, szpiegując ją i Adama, zobaczył ich oboje w niemym spoczywających uścisku, i ściskając pięście odskoczył od okna zajadły.
— A! — zawołał — zabiję ich oboje! zabiję, podpalę dwór, puszczę w popiół wioskę całą... niech giną! Ta nędznica zwodzi mnie, zwodzi jego, radaby męczyć świat wszystek! Za co ten człowiek ma ją sobie przywłaszczać? za co on tak szczęśliwy? ja tak nędzny, za co ci gadziowie miéć mają nawet z naszego dobra najlepszy kąsek! Przeklęci!
Mówił a patrzał, choć obraz który miał przed oczyma, palił go zemstą i boleścią: i nasycał się nim, oderwać niemogąc od widoku burzącego mu piersi. Aza tymczasem podniosłszy głowę, spuściła ją znowu na ramie obłąkanego Adama.
Dumali tak we dwoje, i z ust cyganki naprzód ledwie dosłyszana, cicha, wyrwała się piosenka lat jéj młodych, dobrze znajoma Tumremu, budząca w nim wspomnień tysiące. Powoli wysnuta z ust i piersi: ożywiać się poczęła, stawała coraz głośniejszą, coraz weselszą, nową męczarnią karmiąc cygana. Bolał a oderwać się nie mógł; niewyraźne słowa, które sam tylko rozumiał, pełne ognia i namiętności rozpasanéj, chwytał uchem, połykał z oddechem, bojąc się stracić jednego.
Czegoż-bo tam nie było w téj dziko-tęsknéj a miłosnéj do szału pieśni cygańskiéj!!
Tumry przypomniał sobie wszystkie miejsca, gdzie kiedy w życiu ją słyszał; całą swoją dolę od kolebki, i cierpienia młodości, i losy swoje i Azy, która pod okiem jego rosła z dziecięcia w dziéweczkę, dziewicę, w czarodziejkę!
I zapomniawszy gniewu na jednę chwilę przelotną! zadumał się, zkąd mu przyszła ta niespodziana miłość, któréj wprzódy nie czuł w sobie ani zarodka; z czego się urodziły tęsknice za żywotem niedawno dlań przeklętym i nienawistnym, i jak się mógł zmienić tak bardzo, by tak strasznie nieszczęśliwym zostać???
— A! to są chyba czary — rzekł wzdychając — to urok rzucony na nieszczęście i zgubę moją, to zemsta romów. Wleli w jéj oczy jad, żeby z nich spłynął w serce moje! Chcą zatracić mnie, i żonę, i dziécię moje, nasyłając na nas obłędy, tęsknice i głupie pragnienie! Aza powoli zabije mnie jak wąż wzrokiem; nie żyłaby prawdziwa krew cygańska, gdyby czegokolwiek od kogo nie kradła!
— Powrócę do chaty! — zawołał odwracając oczy. — Ale w tém nowa zwrotka pieśni przedłużającéj się jeszcze, doszła do jego ucha, i zastanowił się Tumry.
Jak we śnie ciągnęły przed nim mary poczepiane do słów piosenki, i głębiéj coraz a głębiéj cofał się, za niemi do dni dzieciństwa, spieczoną głowę w dygoczących ściskając dłoniach....
— O! przeklęta! przeklęta! — wołał — ona czuć musi i wiedziéć, że ja tu jestem, że jéj słucham, i pieśnią przykuwa mnie do siebie, trzyma, a serce wydziera! Pójdę! — I począł uciekać, ale drżały pod nim nogi, i na siłę przemagając urok, który go trzymał u okna, powlókł się do swojéj chaty.
Tu pusto było i smutno jak zawsze, ale stara Jaga wróciła była do obozu, i Motruna ściągnęła się z łóżka z dzieckiem u piersi, rozpoczynając drugą część życia, którego piérwszéj chciała zapomniéć. Stała się już matką tylko i żyła dla téj dziéweczki, która w snach powicia nie wiedziała jeszcze, na jaką przyszła w świat nędzę.
Zaledwie wstawszy na nogi, potrzeba było Motrunie znowu począć myśléć o chacie, o dziecku, o mężu który codzień bezczynniejszy, bezwładniejszy, mniéj jéj dopomagał, całe dni trawiąc przyrosły do ławy i jakby napół senny.
Jeszcze chora, poniosła naprzód dziecinę do chrztu, a nie było jéj komu za kumów posłużyć i dwoje dziadów musiał ksiądz wezwać prawie siłą do tego obrządku, bo nikt z dobréj woli kumać się nie chciał z cyganichą.
Z niemowlęciem u piersi, biédna Motruna powlokła się potém pod drzwi ojcowskiéj stodoły, spodziéwając się tam znaleźć może młodszego brata. Szczęściem dla niéj, wychodził właśnie z kulem słomy na plecach; gdy mu zastąpiła drogę.
— O! Filipie braciszku — zawołała, chwytając go za świtę — zaczekaj chwilę, niech choć twój głos usłyszę.
Filip się uląkł siostry, ale zatrzymał.
— Czego ty chcesz? — spytał.
Motruna poczęła od płaczu, za którym ledwie przemówić mogła.
— Patrz — rzekła nakoniec — miejcie litość, kiedy nie nademną, to nad moją dzieciną. Nie mamy już co jeść w chacie. Tumry opuścił ręce, jakby go na śmierć prowadzili, do niczego się nie bierze. Jeszcze na biédę cyganie przyszli i głowę mu zawracają; pełna ich chata! Ja się tak boję, a on ani zważa.
— A cóż ja ci na to poradzę? — spytał Filip.
— Dajcie co choć dla dziecka! Ja głodna, i ono się nie pożywi odemnie; gdyby choć mléka kropelkę, gdyby choć co dzień kawałek chleba!
Filipowi łzy zakręciły się pod powieką, jakoś mu serce zastukało w piersi, i zawołał nienamyślając się długo:
— No! chodź za mną!
Skwapliwie rzuciła się za nim Motruna, z trochą słabéj nadziei. Filip dźwigając słomę, wprost zmierzał ku chacie, a posłyszawszy siekierę Maxyma, ładującego wóz pod klecią, zrzucił kul z ramion, i skinął na siostrę, by szła z nim razem.
Zdawało mu się, że dość było biédną Motrunę pokazać bratu, żeby w nim litość obudzić. W istocie nie byłoto już owe śliczne, hoże, rumiane dziéwczę, o które wszyscy parobcy we wsi rozbijać się myśleli; zwiędła, blada, schorowana i zamęczona, starą się stała przedwcześnie, a ślady wdzięku i młodości starły cierpienia do szczętu, wyniosło z sobą znużenie.
Gdy Maxym podniósł głowę na głos Filipa i zobaczył siostrę, nie poznał jéj zrazu, tak straszliwie ujrzał ją inną. Ona przybliżyła się do niego, ukazując dziecinę zapłakaną, i słowa powiedziéć nie mogąc do nóg mu padła. Maksym odstąpił kilka kroków.
— Po co ty tu? — zapytał, dodając sobie gniewu, którego nie miał, bo go złamał widok téj nędzy.
— Żebyś zobaczył, coście z nas zrobili — odparła Motruna.
— My? — rzekł jąkając się Maxym — nie my, ale wy sami? A pocóż się było sprzeciwiać woli ojca? Pan Bóg cię skarał Motruno!
— A! czyż już kary nie dosyć?
Maksym cały był pomieszany; widać było, że sam nie wiedział jak sobie poradzić i szukał sposobu, by się z tego przykrego położenia wywikłać.
— Ratujcież mnie choć teraz — odezwała się Motruna — jeźli nie czém inném, to chleba kawałkiem, bo i tego nie mam......
— Chleba już nie nadawać — odpowiedział Maksym, a i u nas go nie ma nadto: rok był nieomłotny, a u nas semia duża; ledwie do nowego wystarczy. Na co się wam upiérać i tu koniecznie siedziéć, kiedy gdzieindziéj zapracować możecie?
— A chata? a sadyba? — spytała siostra — a tyle naszego harowania koło niéj? Zresztą mój bracie, jak mnie tam pójść w świat za nim?
Nie chciała powiedziéć biédna, że go się codzień więcéj lękała: tak się jéj zmienił, tak zdziczał, tak zcyganiał.
— Filipie — rzekł Maxym — dajcie jéj miarkę żyta; tylko żeby żonka nie widziała, bo i u nas niewiele, a gęb dosyć... Idźże już Motruno!
— I tak mnie odprawiasz, bracie?
— No! no! — dorzucił Maxym — bylebyś się cygana pozbyła, choćby poszedł do licha, byłaby może jaka rada;...... ale z cyganem my nigdy nie będziemy miéć drużby, to darmo! Ojciec przykazał, gromada postanowiła, pan prosił i naglił, a nie ustąpiliśmy, to i nie ustąpimy!
Jakkolwiek Maxym nic nie obiecywał, sama zmiana mowy jego zapowiadała, że się wahał i chciałby coś zrobić dla siostry; nie nalegając więc, odeszła Motruna spokojniejsza po żyto, myśląc przyjść późniéj i zostawując je umyślnie, żeby po nie do chaty i braci drugi raz zajrzeć miała prawo.
Na drodze spotkała się z Jankiem, który kulawego i upartego wołu pędził powoli ku zagrodzie.
— A z kądżeto Motruno? — zapytał przyjaciel — i dokąd to kochanie idziecie?
— O! jak my ciebie dawno, poczciwy Janku nie widzieli — weseléj odezwała się kobiéta!
— Nie mam ja tam poco chodzić do was — bez ogródek odparł chłopak. — Myślałem z początku że to co poczciwego ten twój cygan, a to taki szelma jak i drudzy... Żebym był tobą porzuciłbym do licha niewiarę, niechby sobie wędrował ze swojemi, albobym poszedł i niewrócił, bo nie ma po co.....
Motruna cała drżąca stanęła.
— Cóż on zrobił? — spytała — ja nic nie wiem?
— Dobra z ciebie kobiéta żeś ślepa; chciałbym i ja wziąć zkąd taką żonę! A toć ten łajdak za cygankami lata jak parobek, domu nie pilnuje, a co mógłby do Rudni pójść na zarobek, to się to włóczy po polach, albo w chacie drzémie. Już ja tam do was i nie zajrzę, bom zły; bywaj mi zdrowa Motruno!
To mówiąc podniósł gałąź na wołu, który się paść zaczął, podpędził go i poszedł daléj.



Powierzchu patrząc na życie, jak potężne w niém różnice, jak wielkie stopniowanie losów w różnych klassach społeczności, a w miarę ich wykształcenia i obyczajów, jak pozornie odmienne uczucia zajęcia namiętności. Ale wewnątrz odarłszy z szat misternie narzuconych czynności i sprężyny ruchów, jak dziwnie na jedno bolejem wszyscy; płaczem, radujem się i umieramy jednakowo! Też same tu i tam choroby serca, też boleści duszy i ułomności natury, te same nadzieje i zawody... W ich objawieniu się na zewnątrz cała różność tylko; w głębi, człowiek człowiekiem wszędzie, i dlatego na najniższym szczeblu społeczeństwa prawdziwszy tylko, dobitniejszy, ale ten sam znajdziemy obraz co w górze. Pozmieniane nazwiska, pochrzczone przystojniéj czynności, poprzybierane namiętności wstydliwe; ale je poznasz po skutkach — wszędzie toż samo i toż samo.
W chacie wieśniaczéj tylko mniéj komedyi, na którą nie ma czasu, lub komedya odegrana nieuczono, instynktowie, jak owe włoskie improwizacye sceniczne: a w pałacach sceny dłuższe, rozwiązania mniéj burzliwe, choć czynność ta sama.
Rzadziéj wprawdzie pod strzechą słomianą rodzą się gwałtowniejsze uczucia; ale raz powstawszy śmieléj i rączéj idą do celu, niż tam, gdzie wszystko przywykło ukrywać się i maskować.
W chacie Tumrego nie było pokoju, nie było marzonego niegdyś szczęścia; już przed przybyciem cyganów wygnały je wspomnienia, zawsze następujące po nagłéj a zupełnéj życia zmianie, w którą człek rzuca się nieuważnie, a odpokutować musi żalami i tęsknotą. Serce Motruny od narodzenia dziecięcia do niego należało wyłącznie, a Tumry z zobojętniony, ostygły, ku sobie już go nawrócić nie mógł. Motruna domyślała się przywiązania jego do Azy, o którém i stara Jaga jéj plotła nieuważnie; ale nadto była hardą, żeby ze słowem wymówki odezwać się miała. Boleść swoją zamknęła w sobie, i cała poświęciła się dziecku, wyrzekłszy się innéj przyszłości, przewidując zawczasu, że ten, dla którego wycierpiała tyle, porzucić ją musi i stać się niewiernym.
To poddanie się losowi, Motruna winna była instynktowemu wyłącznemu przywiązaniu do dziecięcia, w którém potrafiła zamknąć życie całe.
Tumry téż od téj nocy, w któréj powstał z łoża nieprzytomny, ścigając obóz cygański, tak był obojętny, tak zimny, tak dziwnie zmieniony, że próżném się zdawało chciéć go dawnemu i czynnemu życiu przywrócić. Jak gdyby wysiłek pracy go zmógł, jakby upadł na sił ostatku, błąkał się bezczynny, zdziczały; nie widząc nic wokoło siebie, nie słysząc ani śpiewu matki nad kołyską, ani płaczu dziecięcia. Nigdy z troską ojca nie pochyliło się czoło jego nad niemowlęciem, na które roztargnioném patrzał okiem; krzyk jego budził go czasem, ale do serca nie dochodził.
Motruna więc choć niby nieopuszczona przez niego, w istocie sama była na świecie; a słowo litości starszego brata, wątłą, jedyną dla niéj zostało podporą.
Cygan to chmurny siedział na ławie, to latał całemi dniami szpiegując Azę, klnąc ją, ale szukając czarownicy.
Ostatniego dnia, gdy przytulony do szyby zobaczył ją z głową zwieszoną na ramie Adama, gdy pieśń stara cygańska rozkołysała nim do reszty; nie miał już siły powrócić nawet do domu, choć go tam wołało sumienie. Poszedł do chaty, odetchnął jéj ciężkiém powietrzem, i wybiegł w pole jak pies oszalały, kręcąc się bez celu, i nogi go same powiodły pod obóz cyganów.
Gromadka Romów, pod nowém panowaniem Puzy, wystawiała jeszcze większego nieładu obraz, niż przedtém; a Aprasz, dawny jéj dowódzca, z uśmiechem szyderstwa spoglądał na to, co się tu działo. Ale i on także zmienił się do niepoznania w krótkim przeciągu czasu. Zdawał się zgadzać ze swoim losem i spodziewać czegoś od przyszłości razem; posługiwał milcząc tym, którzy go wczoraj słuchali ze drżeniem, i niekiedy tylko błysk oka, ruch ust zdradzał niewygasłe uczucie dumy, lub zemsty pragnienie. Pod namiotem niebyło ruchu jak dawniéj; miech leżał wywrócony, kowadło było na wozie, narzędzia kowalskie na kupę zwalone; nikt nic nie robił prócz Aprasza i kilku starych bab, krzątających się dość leniwie i kłótliwie koło kociołka. Wszystkiego dostarczano ze dworu, a ufne w opiekę Azy stare cyganki, dokazywały po wiosce, wydzierając co mogły i panosząc się łatwowiernością ludu, z którego się śmiały.
Puza jako nowy pan, nadużywał swéj władzy i swobody świeżo zdobytéj, całe dni nękając Aprasza, lub z fajką w zębach spędzając je u ogniska na drzémaniu.
Gnuśny spoczynek podobał mu się i całéj bandzie, a dzieci nawet korzystały z niego, bezkarnie plądrując po okolicy. Aza, która rzadko i na krótko zaglądała do obozu, nie postrzegła co się tam w nim działo: ale codzień widoczniejszém było, że w krótce zabraknie Aprasza, i Puza nie potrafi rządów w nieprzywykłéj trzymać dłoni.
Tumry przywlókłszy się pod obozowisko, zastanowił się przy werdenie (wozie), pod którym na gołéj ziemi, sparty na żylastém ręku, leżał samotnie opodal od drugich stary Aprasz. Spojrzał na niego spotkały się ich oczy, ale oba byli zarówno nieszczęśliwi: i dawna ich nieprzyjaźń zagasła w sercach, przybita nowemi silniejszemi wzruszeniami.
W wejrzeniu ich nie było gniewu i nienawiści. Stary cygan zobaczył na twarzy Tumrego tak wyraźne ślady znękania i rozpaczy, dochodzącéj prawie do obłąkania, że się uczuł dość za dawne przewinienia pomszczonym; a Tumry widząc upokorzonego dados, w najgorszém miejscu na gołéj leżącego ziemi, nie miał już serca więcéj mu najgrawać się.
— Ha! — rzekł z cicha uśmiechając się Aprasz — zabłąkałeś się tu znowu, trudno ci już usiedziéć w chacie!
— Nie lepiéj tobie w obozie! — odparł Tumry.
— A kto wié? — rzekł dados — tybyś się może jeszcze na moją biédę pomieniał.
— A ty na moją? — spytał młodszy cygan.
— O! nie! — odrzekł dumnie trzęsąc głową dowódzca — jam jeszcze dziś swobodniejszy od ciebie! Chciała ta byńk'a ciaj, chciała gromada, żeby Puza dowodził: niech poprobują, zobaczymy co będzie daléj. Męczą mnie jak mogą, alem ja do pracy przywykł; łają, ale ich nie słucham i śmieję się. Cóż mi tak złego zrobili?
— Jakto? nie przeklinasz swojéj doli? — spytał Tumry.
— Na co tu kląć, gdzie potrzeba cierpiéć! Bukelisom mi nie dokucza (głód), piri (garnek) co rana i wieczora przy ogniu, a pełen; nie jednoż mi wodę nosić i drwa rąbać lub kuć młotem!
— Ale ich słuchać!?
— Prawda — począł stary cygan — temu co rozkazywał całe życie, słuchać zrazu nie lekko; ale jakoś i tego nauczyć się można.
Tumry westchnął.
— A stracić nadzieję, kiedy się ją miało, jak ty coś Azę w ręku trzymał?
— Egaszi jest tak gweka (kobieta jest jak wąż) — odparł Aprasz powoli — któż ją kiedy miał w ręku? Trzymasz; aniś się opatrzył jak ci się wyśliźnie i ukąsi.
— Chybaś jéj nie kochał, stary?
— A tyś ją podobno pokochał zapóźno — szydząc odparł zmęczony dowódzca. — Dla mnie to była nie piérwsza miłość; tyś się na swojéj nie poznał, ja tę chorobę nieraz już przebolałem; ty dopiéro na nią chorować zacząłeś. O! o! nie zazdroszczę ci, bo jeźliś ją pokochał, to ci zaleje za skórę.
— To szatan kobieta! (Bynk egaszi) — zamyślony odparł Tumry — któż wié co ona myśli, kto wié kogo kocha, kto powié co zrobi jutro!?
— Jak kobieta — rzekł Aprasz zimno — a któraż z nich inna? — Czy Ranni, czy gdzia (cyganka, czy obca), wszystkie one jednakowe, jednéj matki córki.....
— Nie, takiéj jeszcze na świecie nie było!
Aprasz przewrócił się na drugi bok i rozśmiał się głośno.
— Lata do obozu, lata do dworu, wabi kogo spotka, nęci każdego, a z kamienia sama.
— Zachciałeś: młodość w niéj szaleje! Jabym jéj to wszystko darował, gdyby tylko chciała być moją!!
W tych słowach przemawiało samolubstwo starości, która się spodlić gotowa, by jeszcze użyć choć trochę. Tumry porwał się oburzony, nie pojmując tego uczucia.
— Ja! jabym ją za to zabił, gdyby moją była!
— Toś ty widzę naprawdę dla niéj oszalał, Tumry! Dobrze ci tak! — rzekł Aprasz.
Cygan umilkł.
— Z kolei — dołożył szydząc Aprasz — może kiedy będzie i twoją, gdy jéj panicze nie zechcą, a przyjdzie do głowy przytulić się do cygana i zagrzać się przy czarnéj jego piersi.
— Nie! nigdy! — gwałtownie przerwał młody cygan — bo gdyby potém uśmiechnęła się tylko innemu, tobym ją jak psa zabił!
— Gdybyś jak ja miał z górą pięć lat dziesiątków — powoli odpowiedział Aprasz, przeżuwając liść tytuniu — inaczeéjbyś patrzał na te rzeczy. Nie widziałeś Azy po wyjściu ze Stawiska i twojéj ucieczce, to nie wiész jeszcze, jaki to szatan dziewczyna! Nie policzyć ilu chłopcom sprzedawała pocałunki i uśmiechy po drodze, ilu ich wlokła za sobą i jak im przewracała głowy. Nieraz i mnie staremu zazdrość poczynała gryźć serce spróchniałe; alem sobie mówił zaraz: byleby moją była, darowałbym jéj to wszystko! Bo w istocie ten szatan zwodzi tylko żeby męczyć, ale nie da się wziąć nikomu. Zdaje się, że szalenica jak jeść, pić i oddychać, tak zwodzić, męczyć i drażnić potrzebuje; łapałem ją nieraz jak poczwarnego Puzę i prostych chłopów czarowała oczyma, żeby tylko nie próżnować, a potém, potém na całe gardło się z nich śmiała!
Tumry potarł kroplami potu zroszone czoło.
— Więc jéj na chwilę wierzyć nie można?
— Wierz jéj gdy zła, ale gdy ci oczyma powiada o sercu swojém, ustami zaręcza że kocha: — pluń jéj w twarz jak kłamcy, bo kłamie!
Cygan wstał z ziemi i westchnął, a Aprasz z pod wozu spojrzał tylko za odchodzącym, i tak się rozstali milczący.
Znowu błędnym krokiem wlókł się Tumry bez drogi, stając, zatrzymując się, biegnąc jak szalony.....
— Ha! — wołał sam do siebie — nie ma co myśléć dłużéj: potrzeba skończyć, kiedy tak żyć ciężko.. Widziałem jéj głowę na piersi tego zgniłego trupa, i nie chcę nic widziéć więcéj. Ani mi powrócić do cyganów braci, ani żyć z gadziami, którzy jak psa odpychają. Ot! stryczek na szyję i Bynk'u oddać duszę...
Myśl ta, która już nieraz przeleciała mu przez głowę, teraz w niéj silniéj niż kiedy uwięzła. A życie stało się dlań tak ciężkiém i nieznośném, że daléj dźwigać go nie mógł. Motruny nie kochał, dziécię dlań było obojętne, nędza dojadała, Aza zdradziła; na jutro nic nie zostało, prócz śmierci.
I lżéj mu się zrobiło po tém postanowieniu, jak człowiekowi, który płynąc po długiéj burzy na morzu, nareszcie choć brzeg skały zobaczył.
Uśmiechnął się dziko i schwycił za pas czerwony, który już w myśli za stryczek sobie przeznaczał. Byłto wełniany pas, wysnuty i ufarbowany ręką biednéj Motruny — i żona przyszła mu przezeń na pamięć.
— I jéj téż lżéj będzie, rzekł w duchu: bracia ją przyjmą, dwór i gromada, byle cygana niestało, wykarmią sierot dwoje! I ta nie zapłacze po mnie; na cóż żyć, żeby ludziom ciężyć i sobie!
Obejrzał się po niebie i po świecie, a chmurno jakoś było, i wietrzno, i smutno jak w przeddzień śmierci: w mrokach i we mgłach okolica wydawała się pustą i dziką. Już miał odpiąć pas i sięgał poń szukając okiem gałęzi, choć w około czyste rozciągało się pole, gdy żywy krok dał się słyszéć, i z za pagórka wybiegła pędem lecąc Aza.
Tumry aż odskoczył gdy ją postrzegł, i włos mu się najeżył.
— A ty tu? — zawołała z uśmiechem — chodziłeś widzę do obozu; czyś czekał na mnie?
— Czekałem na ciebie — gorzko odpowiedział cygan — żeby ci w oczy plunąć raz jeszcze, i więcéj nie widzieć!
— Co ci się stało Tumry?
— Nic, tylko byłem pod oknem dworu, kiedyś śpiewała:

Tłowawa jag...” [2].

— I słuchałeś pieśni? — spytała obojętnie dziewczyna.
— I patrzałem jakeś spoczywała na ramieniu Raja Adama...
— Trzebaż było dopatrzéć do końca — z gniewem odpowiedziała Aza — byłbyś widział jakeśmy się rozstali!
— Lub jakeście się zeszli? — spytał cygan z pogardą.
— Tumry, tyś doprawdy oszalał! — tupiąc nogą z gniewem przerwała cyganka.
— Nie, alem się wytrzeźwił — krzyknął Tumry — i myślę skończyć dobrze!
To mówiąc rwał w ręku swój pas czerwony.
— Ale doprawdy głowa ci się zawraca! — poczęła Aza przestraszona rozgorączkowaną twarzą i ponurym wzrokiem Tumrego — co ty myślisz?
— Myślę pójść do lasu i powiesić się — rzekł cygan spokojniéj. — Jak ci się zdaje, wszak dobrze zrobię?
— Dlaczego? dlatego żem się dała uścisnąć temu schorzałemu, staremu dziecku! — odparła kobiéta.
— O! o! nie myślno znowu, żebym się wieszał dla ciebie — przerwał Tumry, wciąż rozwiązując pas, którego rozplątać nie mógł — dość mi i bez tego życie dojadło, a tyś tego niewarta!
Aza stała coraz bardziéj przestraszona, i postrzegłszy, że gniéw nie pomaga, że rozkaz byłby daremny, poskoczyła z namiętnością do cygana; ale Tumry zdala ją odepchnął wzrokiem i rękę.
— Precz gadzino! — rzekł — precz! Idź, sprzedaj się komu chcesz i za co chcesz! Ja nie mam cię kupić za co!
To mówiąc odwrócił się i pobiegł w las, do reszty oszalały i rozmarzony boleścią.



I znowu leciał przez pola, jak niegdyś do obozu cyganów, a nie czuł jak przebiegał przestrzenie, nie słyszał krzyku dziewczyny, która goniła za nim, nie wiedział kiedy ciemna gąszcz lasu go otoczyła; skronią uderzył się o pień dębu i upadł krwią zlany...
Po nad nim szumiał wicher i burza, łamały się gałęzie, przelatywały kruków stada, spędzone zawieją dżdżystą; Tumry w odrętwieniu całą noc tak na mokréj przeleżał ziemi. Dopiéro ranek i świtanie, chłód dnia i znużenie ostateczne, otworzyły mu oczy senne i oprzytomniły nieco. Ale z piérwszym blaskiem zorzy, myśl wczorajsza zakończenia samobójstwem przypiła się znowu wracając do serca.
Chwycił pas czerwony, którego nie puścił z dłoni ściśniętéj konwulsyjnie, i błąkać się począł szukając drzewa, wybierając gałęzie; gdy wtém przyszła mu na pamięć owa opuszczona buda w lesie, którą mu Janek pokazał, i poszedł szukać przeklętego miejsca na czynność przeklętą.
Ale obłąkanemu niełatwo było pokierować się w borze, którego głębi nigdy nie znał dobrze, a teraz znaleźć się w nim całkiem nie umiał. Szedł i powracał, błądził, nużył się do ostatka i byłby może skończył na piérwszéj krzywéj sośnie, gdyby stara chata rozwalona nie pokazała się jakby cudem nagle, wśród gęstych zarośli.
Stanął więc nareszcie u kresu i uśmiechnął się sam do siebie, poczynając szybko szukać miejsca w upadliskach przegniłych staréj budy strażniczéj.
Jedna z belek, na którą pas zarzucić nie było trudno, trwalsza jeszcze od innych, które już zbótwiałe leżały, zdała mu się jakby umyślnie pozostałą dla niego; i nie wahając się więcéj, rozwinął pas czerwony, końcami jego opasując ją zręcznie.
Wtém, gdy stryczek wiąże i rozszerza, a węzeł mocuje, usłyszał dziwny śmiéch za sobą.
Spojrzał przelękły: na pniaku wprost przeciw budy, któréj ściany całkiem się były rozwaliły, i słupy tylko trzymały jeszcze skielet budynku, głupi Janek zasiadł, patrzy i śmieje się.
— Dobry dzień ci cyganie kochanku — zawołał Janek, kłaniając mu się dziurawym kapeluszem słomianym — choć raz przecie rano do roboty wstałeś! A co? jak to dobrze, żem ci miejsce to pokazał, jakby umyślnie na urząd zrobione dla ciebie!
Tumry stanął osłupiały, puszczając z rąk pętlicę.
— Nic! nic! nie przerywam — kończył parobek — nie przeszkadzam, rób swoje: chcę się tylko przypatrzyć, jak się to robi, na przypadek gdyby się to i mnie przytrafiło kiedy. Rób, kochanie, swoje, ja cię pewnie nie oderżnę, nawet kozika nie mam w majątku!
Cygan znów ręką drżącą począł wiązać, rozwiązywać pas, i jakiś go wstyd ogarnął.
— Ja zawsze myślałem cyganku kochanie — mówił daléj powolnie Janek — że ty musisz tak kiedyś skończyć; ale się nie spodziewałem, żebyś to sam sobie przyrządził, i tak pośpiesznego! No! no! to i lepiéj: kończże, kończ, nie bałamuć; ja dopiéro jak dobrze zastygniesz, dam znać do wioski, żeby darmo nie wiedziéć gdzie nie szukali.
— Pójdźże precz Janku — krzyknął cygan — nie najgrawaj się ze mnie w ostatniéj godzinie.
— A któżbyto śmiał z takiego wielkiego pana, co życie ludzkie trzyma w ręku, żartować sobie?? Godziłożby się to? — spytał Janek — Cyganku kochanie, nie sromaj się przedemną, my dawno znajomi: rób swoje!
— Janku, daj mi umrzéć spokojnie! — wyjęknął Tumry.
— Alboż ja przeszkadzam? chowaj Boże! Gdybyś się mnie spytał co masz robić, jabym ci był toż samo poradził! Motrunie, świętéj kobiécie, pewnie lepiéj będzie bez takiego darmozjada; a tobie wygodniéj na stryczku niż w chacie, po któréj głód za tobą chodzi krok w krok jak u siebie...
— Ale ba! — rozśmiał się Janek po chwili milczenia — tyś filut: plączesz, plączesz, a powiesić się nie potrafisz! Jabym ci z serca pomógł, ale powiadają, że za to biéda być może; dawaj sobie sam rady! Nie mądraż to rzecz kulkę zrobić, szyję włożyć, a pod nogi lada pniaka podsunąć — i... —
Tumremu słowa te szumiały tylko w uszach jak szelest leśnych gałęzi; rozumiał tylko, że w nich było urągowisko.
— Ale ty bo cyganku kochanie — kończył zimno Janek — tylko sobie żartujesz i probujesz, a darmo mię zwodzisz! Tyś widzę tchórz i tego nie zrobisz!
Ostatniemi słowy, które doszły do uszu Tumrego, dopełnił miarki parobek. Cygan nie patrząc już na niego, nie słuchając go, żywo założył głowę w stryczek, odrzucił nogą zgniły kawałek belki, na który się spiął sięgając do węzła — i zawisł z okropném miotaniem się w powietrzu.
Parobek ani mrugnął, wstał po chwili, ukłonił się trupowi, i powolnie zwrócił się drogą ku wiosce.
— Dobrze zrobił, — rzekł w duchu do siebie — na co mu było żyć, kiedy i sobie i drugim na nic się nie zdał, zawalidroga! Sprawiedliwy człowiek, osądził się, i sam bez kłopotu wyprawił duszę do piekła! Motrunie i sierocie lepiéj będzie, a cygana niewiary nie pożałuje nikt... prócz mnie może. Nie zły byłby człowiek, gdyby się cyganem nie urodził, bo jak chatę budował, to było na co patrzéć; i gdyby go ta szatanica z czarnemi oczkami do reszty nie zbałamuciła kto wié!!...
— Ale pod koniec ja sam miałem ochotę zarzucić mu stryczek na szyję, bo żonę zamęczał: ni wprzód ni nazad z takim bestyą, a tak ot! i koniec. Wdowa! albo się kto z nią ożeni, albo sobie i tak da radę!
To mówiąc Janek narzucił na plecy trochę gałęzi, które był wprzód przysposobił, i śpiéwając coś pod nosem, spokojnie, powolnie powlókł się do domu.




Późno już w noc Motruna siedziała w chacie przy ognisku, kołysząc dziecinę w zawieszonym od pułapu koszyku, który dla niéj zawczasu przygotował głupi Janek. Smętna jakaś śpiewka lat młodych zabłąkała się na jéj usta dla uśpienia niemowlęcia; ale myśl daleko była od pieśni!
Cały dzień prawie nie widziała Tumrego i niepokój poczynał ją chwytać za serce; choć teraz od przybycia cyganów, codzień mniéj, codzień rzadziéj przebywał on w chacie. Zwykł był jednak zawsze choć na noc do lepianki swéj powracać, a słowa czasem nie przemawiając do żony, zasypiał przynajmniéj na ławie, i Motruna słyszała go stękającego w snach burzliwych.
Pora powrotu zwykłego do domu dawno była przeszła, na dworze wył wicher ostry, burza jesienna trzęsła kruchą lepianką, a biédna kobiéta coraz troskliwiéj otulając dziecinę, podsycając ogień, nastawiała ucha, czy w pośród szumu nie usłyszy skrzypu drzwi od sieni i stąpania na dworze.
Ale napróżno czekała, przysłuchiwała się, drżała, bo nikt nie przyszedł do chaty pod cmentarzem, i pomyślała wreszcie, że Tumry zanocować musiał z cyganami. Gdy dziécię usnęło, ona nie kładąc się zdrzémnęła także u ognia i kołyski. Sen to był jednak ciągle przerywany niepokojem; najmniejszy szelest przebudzał ją co chwila, i gorączkowém drzémaniem do zarania się męczyła. Spodziewała się jeszcze, że Tumry powróci nadedniem: oczekiwała go, wychodziła wyglądać, a nie było i nie było.
Słońce weszło i podniosło się wysoko. Motruna uwijała się z dzieciną i ogniskiem, ale co chwila odskakiwała od nich do okienka, przez którego szyby mało co jéj widać było, to do drzwi, przez których szparę pusta droga wyglądała tylko. Niepokój jéj poczynał dochodzić do najwyższego stopnia.
— Miałżeby już nigdy nie wrócić? — mówiła łamiąc ręce — mieliby go całkiem pochwycić i uprowadzić z sobą cyganie? Mógłżeby on mnie bezsilną, samą z dzieckiem porzucić na zawsze? A! to niepodobna! On chyba zachorował, legł gdzie w polu; może mu się co stało! Po trzebaby posłać, szukać; ale kogo prosić o to?
Przyszedł jéj zaraz na myśl głupi Janek, i byłaby pobiegła do niego, gdyby wiedziała gdzie go znaleźć. Wziąwszy nareszcie swój drogi ciężar na ręce, już się wybierała z chaty, kiedy w progu samym z starą się Jagą spotkała.
Nawet cygance rada była wśród tego niepokoju, i powitała ją szybkiém pytaniem:
— A! nie wiecie tam! nie wiecie wy co się z nim stało?
Cyganicha ruszyła ramionami, i zbliżyła się tajemniczo do ucha kobiety.
— Wczoraj wieczór był u nas.... był... ale jak szalony... Widzieli go potém latającego po polach... Aza mi powiedziała, że ją złajał, zbezcześcił za jakieś głupstwo, i odgrażał się, że sobie co złego zrobi.
— Ach! — krzyknęła Motruna, w któréj sercu odezwało się dawne przywiązanie, — biegnijmy go szukać.
Dalibyście pokój — wstrzymując ją za rękę odezwała się Jaga — to darmo! Co się miało stać, to się już stało, bo od wczorajszego wieczora do południa wiele wody upłynęło? Lepiéj się przygotujcie zawczasu do płaczu, bo pewnie musiał sobie życie odebrać!
Jaga tak zimno i bezlitośnie wymówiła te słowa, że Motruna aż krzyknęła uderzona niemi.
— O ja nieszczęśliwa! ja nieszczęśliwa!!
— No! a cóż robić? — zimno poczęła baba. — Ot, jeszcześ młoda, radę sobie dasz i drugiego znajdziesz! Aby młodość!
Pociecha również była przerażająca jak domysł staréj cyganki; ale spojrzawszy na ten wyschły skielet, trudno się było po niéj czego innego spodziewać.
— Ja muszę leciéć, pytać, szukać: może się błąka — zawołała Motruna: — i z dzieckiem na ręku, odepchnąwszy Jagę, która je tymczasem wziąć się podejmowała, puściła się drogą po nad cmentarzem, nie wiedząc dokąd bieży.
Cyganka nie goniła za nią! a ledwie straciwszy z oczu kobiétę, wśliznęła się zaraz do chaty jak wąż, by ją w niebytności gospodyni splondrować. Motruna, którą ścieżka powiodła ku cygańskiemu obozowi, wahała się co ma począć z sobą; ale pomyślawszy potém, że od cyganów coś się dowiedziéć może, i że oni jedni zechcą jéj dopomócdz; skierowała się ku ich namiotowi.
Biedne jéj dziecko rozkołysane biegiem matki, która porzucić go nie mogła, poczęło płakać w drodze, ale cisnąc je tylko do piersi, już się dlań nie zastanowiła Motruna. Nareszcie zobaczyła ognisko cygańskie i spotkała Aprasza niosącego wodę w dwóch wiadrach blaszanych.
— Nie widzieliście Tumrego? — spytała zdyszana.
— Tumry — przyglądając się wynędzniałéj kobiecie, rzekł Aprasz. — A! to twój mąż być musi; był on tu wczoraj wieczorem. Cóż? nie powrócił do chaty?
— Nie było go, nie było! — jęcząc odpowiedziała kobiéta.
— To może go już nie być i nigdy! — zimno, idąc daléj, odparł cygan.
Motruna schwyciła tę okropną wróżbę i wiła się w miejscu, nie wiedząc co począć, gdyż Aprasza prosić o pomoc nie śmiała. Zwróciła się znów do wsi, przypomniawszy Janka; gdy na wierzchołku wzgórza otaczającego dolinę, zjawiła się blada, z rozognionym wzrokiem Aza.
Dwie kobiéty zmierzyły się oczyma, i instynktem wzajemnéj nienawiści poznały. Przybycie Motruny do obozu nadto było znaczące po wczorajszém spotkaniu cygana z dziewczyną, żeby ją uderzyć nie miało.
— Cóż się stało Tumremu? — zawołała Aza żywo podbiegając ku kobiécie.
— A tobie co do niego! — gniewnie odpowiedziała Motruna.
— Mnie!! — uśmiechając się gorzko odrzekła cyganka — chyba nie wiész kto ja jestem?
— O! poznaję cię! — szydersko, może raz piérwszy w życiu odezwała się kobieta — tyś Aza.
— Tak, Aza jestem; ale gdzież Tumry? gdzie? co się z nim stało? Mów kobieto a prędzéj!
— Ty lepiéj zapewne wiész o nim odemnie! — cofając się zawołała Motruna.
— Nie wrócił więc wczoraj? nie wrócił! — popędliwie poczęła pytać Aza.
— Nie wrócił! — cicho i posępnie powtórzyła echem kobiéta, z któréj oczu ciekły dwa długie łez strumienie, a przez nie przecież oczy zbolałe wpatrywały się ciekawie w twarz ślicznéj cyganki.
Aza ręce załamała, i jak stała, upadła cała na ziemię, poczynając zawodzić po cygańsku, i ręce załamawszy nad głową.
Ten płacz istoty tak do niego nie stworzonéj, do reszty przestraszył Motrunę: oniemiała z przerażenia.
— Ona wié, ona wié! — zawołała — co się z nim stało; ona go musiała zabić!!
Wtém Aza jakby odzyskując siłę i nadzieję chwyciła się na nogi, obejrzała wkoło, podeszła kilka kroków ku lasowi, i wnet obróciła się do dworu. Bieg jéj tak był rączy i popędliwy, że Motruna ani pomyśléć mogła ścigać za nią z dziecięciem i osłabieniem swojém.
Powlokła się tylko płacząc drogą, którą była przyszła; a cała ciżba cyganów wywabiona krzykiem Azy, wybiegła z pod namiotu i wskazywała na nią palcami, szepcąc:
— Tumry Egaszi! (kobiéta Tumrego) [3].
Aza wyprzedziła daleko Motrunę i znikła z oczu wszystkim, pędząc co najprędzéj do dworu, cała oszalona myślą niebezpieczeństwa, a może śmierci Tumrego. Zdawało jéj się, że jeszcze ratować go można; biegła więc do Adama, aby wysłał natychmiast na wszystkie strony szukać śladów znikłego cygana.
Straszna tą namiętnością tłumioną, która teraz w niéj wezbrała; wleciała do pokoju, w którym pan Adam spoczywał, i przelękła go twarzą, jakiéj u niej nigdy jeszcze nie widział. Zbladła, zmęczona biegiem, rozpaczająca, pochwyciła za rękę wczorajszego kochanka:
— Ratuj — zawołała — ratuj! Tumry cygan wczoraj chciał sobie odebrać życie; dziś dotąd niéma go w chacie, niéma go nigdzie: wysyłaj ludzi, niech go szukają, niech znajdą!
— A cóż mię twój cygan obchodzi? — ozięble, z zazdrością prawie odezwał się powoli pan Adam puszczając kłęb dymu.
— Mnie! mnie on obchodzi! mnie! Słyszysz Raj Adamie — krzyknęła Aza targając go za rękę zimną — dam życie, dam siebie, tylko go każ ratować!
Adam spojrzał na nią nie ruszając się z miejsca.
— Oszalała — rzekł — cóż to! brat twój?
— Kochanek! mój jedyny, ukochany, ulubiony; ten, bez którego ja żyć nie mogę, nie chcę — wyrwało się z ust cyganki — ratuj go! Ratuj!
— A jeżeli tak, nie mam się po co spieszyć — rzekł pan Adam — będziesz teraz moją!
— Jeśli on umrze, i ja umrę, a niczyją nie będę! — krzyknęła boleśnie cyganka drąc z gniewu rąbek i suknią — wysyłaj ludzi, wysyłaj ludzi!
Zapał z jakim wołała, głośny krzyk jéj, już był cały dom poruszył. Słudzy zgromadzili się we drzwiach, a twarze ich zobaczywszy Aza, poczęła ku nim z błaganiem się zwracać, ręce łamiąc, płacząc i wzywając od wszystkich ratunku.
Ale dworska gawiedź nie mając rozkazu pana ruszyć się nie śmiała; a pan Adam siedział nieruchomym posągiem, i wąsika tylko pogładzał. Co go tam jeden cygan obchodził!
— Słuchaj, ratuj go, a będę twoją — przyskakując i szarpiąc go, powtórzyła dziewczyna.
Adam się zimno uśmiechnął i jeszcze nie rzekł słowa. Cyganka próżno błagała, rzucała się i latała po izbie z rozpuszczoną kosą czarną; nareszcie chustką, którą trzymała w ręku, uderzyła zniecierpliwiona po twarzy milczącego sybarytę, i wybiegła ze dworu z wołaniem rozpaczliwém, ciągnąc za sobą tłum ciekawych ludzi.
Co żyło, poczynało gromadzić się, zbiegać i powtarzać zcicha słowa cyganki; wszyscy chcieli biedz szukać Tumrego przez samą ciekawość, ale nikt nie wiedział dokąd się obrócić. Nareszcie i sam pan Adam po zniknięciu Azy, rozmyśliwszy się, rozesłał ze dworu na wszystkie strony, aby szukano kowala. Rozsypali się tedy, każdy gdzie komu na myśl przyszło; a Aza skierowała się ku lasowi jakiémś przeczuciem niewytłumaczoném... Kilku ludzi poszło za nią.
Nawpół drogi bo boru, spotkali głupiego Janka, który z wiązką gałęzi na plecach szedł śpiewając do domu. A że go widziano nieraz rozmawiającego z Tumrym, znano że żył z cyganem w drużbie; gumienny więc zatrzymał parobka, choć niewiele od niego spodziewał się dowiedziéć, bo jak inni, z powierzchowności sądząc, miał Janka za głupiego i nierozgarnionego.
— Słuchajno głupi Janek — spytał go — nie widziałeś ty czasem cygana, kowala.... Tego, tego, co to z pod cmentarza?
— Kogo, kogo? — udając głupotę, szydersko począł pytać Janek.
— A! kowala cygana, głupi Janku! z pod cmentarza.
— Cygana! Tumrego! Oj! oj! widziałem go pozawczoraj, wczoraj, a nawet.... (począł sobie przypominać) ot nawetem go dziś widział!
— Dziś? gdzież? gdzie? — pochwyciła Aza.
Janek nadto miał sprytu skrytego, żeby się wygadać zanadto i opowiadać rozmowę swoją, lub przyznać, że samobójstwa był świadkiem; odparł więc chłodno, skrobiąc się w głowę:
— No! a w lesie!
— Dawno?
— O! godzin już jakby ze dwie! Ono się na ranek zbiérało.
— Co on tam robił?
— Albo ja wiém, co on tam robił? Może chodził po drewka, bo czegoś rozwiązany pas niósł w ręku; to pewnie chciał je zczepić... bo u niego i postronka nie ma w chacie...
Aza krzyknęła zasłaniając sobie oczy:
— Gdzież ty go spotkałeś?
— Czekajcie! Na Popowéj niwie! Nie! nie! na Poroślaku! Nie! nie! w Lisich dołach; ale nie! ot jest! jest! dalibóg koło pustéj budy!
Wszyscy więc szukający z Azą na przodzie, puścili się żywo w las drożyną ku pustéj budzie wiodącą; a Janek podjąwszy drewka, posunął się daléj ku wsi, obejrzawszy się tylko na ludzi, którzy go mijali, z uśmiechem głupowatym.
— Ha! ha! — szepnął cicho do siebie — trochę zapóźno przyjdziecie! A! cóż ja temu winien! Niechby był poczciwéj kobiéty nie zamęczał: a teraz dobrze mu tak.
Z bijącém sercem biegła Aza, a ludzie ledwie za nią zdążyć mogli, wskazując jéj tylko drogę, którą iść miała. Nierychło jednak dostali się do pustéj budy, bo ścieżynki do niéj wiły się dziwnie po lesie, a krzaki tak je zarastały, że w wielu miejscach trudno się było przez nie przecisnąć.
Nareszcie Aza pierwsza wskoczyła na łączkę otaczającą zwaliska z téj strony, podbiegła co tchu do rozwalonéj budy, i plasnęła w ręce z wrzaskiem przeraźliwym, ujrzawszy wiszący trup Tumrego, na którego twarzy żółta, woskowa rozsiadła się już bladość.
W mgnieniu oka, gdy reszta ludzi zebrana w kupę stała jeszcze nieśmiejąc się przybliżyć ku samobójcy, cyganka skoczyła na belkę i poczęła już targać węzeł utrzymujący szyję wisielca; a niemając noża by go rozciąć, pochwyciła zębami i rozgryzła jak nitkę.
Trup okręcił się, zadrgał, pochylił i padł z łoskotem zimnéj bryły na ziemię. Aza już była przy nim i usta przyłożywszy do twarzy, a rękę do serca, ciepła w nich i życia napróżno śledziła. Już ich tam nie było! Twarde, zimne, skostniałe ciało, wyzionęło już ostatnią żywota iskierkę.....
Cyganka czołem padła na ziemię i tak nieprzytomna pozostała przy trupie.
Ludzie poszeptali, obeszli go dokoła, pokiwali głowami, namachali rękami, i zawrócili się dać co najprędzéj znać do dworu, zostawując cygankę samą jednę nad ciałem kochanka.



Na rozstaju za wioską wykopano dół głęboki, i cichym wieczorem, parą wołów czarnych, przywieziono trupa Tumrego, któremu Janek zbił z kilku tarcic białą sosnową trumnę, bez księdza, bez ludu, bez płaczu, na wiekuiste mieszkanie.
Za wozem ledwie była garstka tylko; szła Motruna z dzieckiem u piersi, z zaschłém już od płaczu okiem, odprowadzając do mogiły nieszczęśliwą dolę swoją.
Za nią wlókł się Janek, milczący, zgarbiony, zadumany, z rydlem na plecach, ze słomianym swym kapeluszem w ręku. Dwie stare cyganki mrucząc coś pod nosem, otulone szerokiemi płachtami, sunęły się także zdaleka za tym pogrzebem samobójcy! Nie było ani stypy, ani kuti, ani przyjęcia, ani żadnego z tych uroczystych obrzędów pośmiertnych, które ze słowiańskich jeszcze czasów pozostały u wiernego starym zwyczajom ludu wiejskiego.
A gdy woły zastanowiły się na pagórku u wysypanéj ziemi, dwóch ludzi zniosło trumnę z wozu i rzucili ją w dół, nie mówiąc słowa.
Janek pierwszy schwycił za rydel i zasypywać zaczął, a dwie cyganki stanęły na brzegu przypatrując się z odrętwiałą, głupowatą ciekawością narzucaniu ziemi, i powoli znikającéj trumnie. Motruna bez jęku siadła na trawie, i podparta na dłoni, tuląc dziecko, które kwiliło z głodu, czy macierzyńską czując boleść; patrzała, patrzała na pracujących u grobowiska...
Już Janek z ludźmi dosypywał dół do wierzchu, i począł go ubijać nogami; już na nim i wzgórek zaokrąglać zaczęli, i darninę na pokrycie wycinać z blizkiego rowu, i cała robota powoli się skończyła. Odchodzący pierwszych kilka gałęzi suchych zwlekli wedle odwiecznego zwyczaju na mogiłę, jakby stos przysposabiając, do którego każdy przechodzień, dorzucać był winien choć suchy złomek jaki; już wreszcie rozchodzili się, a Motruna nie myślała wstać, ani się ruszyła z miejsca.
Cyganki, z nieboszczyka na nią zwróciły swoją ciekawość, i stanąwszy zdaleka, mruczały spoglądając na biédną kobiétę; ale się im przebrała cierpliwość, i gdy ludzie ku wsi zawrócili woły i pociągnęli nazad: one także poszły za niemi. Jeden tylko głupi Janek pozostał przy Motrunie, pilnie się jeszcze zajmując niby skończeniem mogiły, którą to udeptywał starannie, to stos na niéj porządkował, urządzał, żeby go wiatr nie rozrzucił.
Oczy Motruny błądzące machinalnie po okolicy, zatrzymywały się to na nim, to na grobie męża, to na głowie dziecięcia; ale znać było, że nic nie widziały. Kiedy niekiedy tylko popłynęła z nich łza jedna i zaschła na policzku, drgnęły wargi, przymknęły się oczy, ścisnęły ręce wkoło dzieciny. Janek spojrzał z pod brwi nieruchoméj na Motrunę i wciąż pracował.
Poczęło zmierzchać powoli, niebo się zasępiło, a Motruna nie wstawała.
— A co? — odezwał się długo wytrzymawszy Janek — chodźmyno do chaty?
Motruna głową tylko potrzęsła.
— Jużciż tu nocować nie będziesz — dodał. — Jeszcze tobie jak tobie, aleć i dziecku na wietrze i słocie nie zdrowo.
Matka skwapliwie przytuliła do siebie niemowlę, i spojrzała na głupiego Janka, który nie był wcale tak głupi, jak się zdawał.
— O! pewnie — kończył Janek — że dziecku to zaszkodzi; a zresztą co tu robić? Jużeśmy mu usypali mogiłę, niechaj odpoczywa! Wstań i chodź Motruno.
Zarzucił rydel na plecy, włożył kapelusz na głowę i przystąpił do niéj. Kobiéta zakryła oczy, z których na nowo potok łez wytrysnął.
— Płakać — rzekł Janek — można i w chacie, a już coś noc blizko; dziecku zimno, trzeba iść, trzeba iść — powtórzył z przyciskiem.
— Dokąd? po co? — zawołała Motruna. — O dolo ty moja! o dolo! co ja pocznę!...
Janek niezważając na łzy i żale, ujął ją za rękę i dźwignął z ziemi, a zwróconą ku mogile lekko nakłoniwszy w stronę wioski, pociągnął za sobą.
Motruna obejrzała się raz jeszcze, chciała gałąź tarniny leżącą pod nogami rzucić na mogiłę; ale zachwiała się i upadła. Janek podźwignął ją znowu.
— Pamiętaj na dziecko — począł cicho — ono teraz na twoich rękach i na twojéj głowie! Chodźmy do chaty, dość płakać!
Już się tak byli oddalili wlokąc z trudem i powoli, gdy Janek obejrzawszy się zobaczył jak cień przesuwającą się cygankę, która pędem wpadła na świeżą mogiłę, i siadła na niéj, a raczéj rzuciła się na nią.
Niechcąc by ją widziała Motruna, przyśpieszył kroku, i zagadując jęki które aż do nich dochodziły, coprędzéj spuścił się z nią w głąb jaru, który wreszcie zakrył im mogiłę samobójcy.
Aza sama jedna pozostała na rozstaju z wyschłém okiem, przybita, nieprzytomna, dysząc namiętnością i rozpaczą piérwszą w życiu. Porywała się, biegała do koła wzgórka, siadała na nim, wstawała znowu, ryczała jak zwierz dziki; i wśród krzyku jéj dobywały się z piersi to jęki niezrozumiałe, choć z tysiąca słów złożone, to okruchy jakiéjś pieśni, to pytania, to wyrzuty i przekleństwa......
Rzadko kiedy człowiek dochodzi do takiego stopnia rozpaczy i szału, jaki owładnął dziewczynę, nieprzywykłą ani tłumić uczucia, ani z niém walczyć dla oka. Zdawało się, że całkiem zapomniała o sobie, o jutrze, o świecie, a bolem swym żyła tylko. Niepodobną była do siebie: taka wściekłość malowała się na rozprzężonych rysach jéj twarzy zbladłéj, wywróconéj, zmienionéj potężną dłonią męczarni... Oczy zdawały się wybiegać z pod powiek usta miała otwarte, zęby ściśnione konwulsyjnie, czoło zwisłe na źrenice, brwi ściągnięte, a ręce trzymała wzniesione i splecione po nad głową...
Zdyszana pierś miotała się jak fala, a chwilami brakło jéj jeszcze oddechu. .....
Nie wiem jak długo walczyłaby tak z cierpieniem, i odrętwiałość czy zupełne szaleństwo skończyłoby jéj męki, gdyby z ciemności nie ukazał się po chwili wychodzący Aprasz.
Stanął on naprzeciw niéj, znowu silny, rozkazujący: taki, jakim był, nim mu dziewczyna odebrała dowództwo i władzę. Popatrzał na nią i niepostrzeżony przybliżył się.
— Aza! — krzyknął nagle głosem, który ją jak piorun uderzył — do obozu!!
Ona podniosła nań oczy strwożone i obłąkane.
— Do obozu Egaszi! do kakabij (kotła) ogień palić, jeść gotować i posługiwać, a nie po nocach się włóczyć!
Dziewczyna osłupiała, a cygan chwyciwszy ją za ramie, gwałtownie pociągnął za sobą. Nie było z jéj strony ani oporu, ani łzy, ani słowa, ani jęku; spuściła głowę, i poszła posłuszna. Na mogile wiatr z suchemi gałęźmi i ptacy wędrowni poczęli długą rozmowę, która trwać miała wieki.....
Tegoż wieczora obóz cyganów opuścił nagle Stawisko, i skrzypiący wóz ich pociągnął daléj, unosząc skrępowaną Azę, około któréj siedziała stara Jaga, którą Aprasz wyznaczył za stróża dziewczynie.
Dawny dowódzca objął znów żelazną ręką rządy gromady a Romy i Puza na czele, słuchali go jak niewolnicy do pańskiego przywykli głosu......



My zajrzymy jeszcze na chwilkę do dworu pana Adama, nim go stracimy z oczu na długo.
Po odejściu Azy, po odkryciu tajemnicy przywiązania jéj do Tumrego, pan Adam naprzód się silnie rozgniewał, czując się upokorzonym tém nieszczęśliwém współzawodnictwem z cyganem; potém chciał gonić za cyganką, nareszcie bezsilny, gniewu się wyrzekł, i niewiedząc sposobu dogodzenia namiętności bez wielkich ofiar, opuścił ręce, usiłując zagłuszyć serce, czy żądzę odzywającą się jeszcze.
Ale nie tak łatwo z sercem swém wojować temu, który go się z młodu nie nauczył zwyciężać i kierować niém. Pan Adam poczuł wkrótce, że cygankę mocniéj ukochał, więcéj się do niéj przywiązał, niżeli sobie wyobrażał zrazu.
Chciał za nią gonić, szukać jéj, porwać ją siłą, niezważając ani na jéj przywiązanie do Tumrego, ani na obojętność i szyderstwa. Nim to postanowienie przyjść mogło do skutku, banda cyganów daleko już była od Stawiska i znikła bez śladu, pozabierawszy tylko swoje i cudze konie, narobiwszy szkód bez liku, a po sobie zostawiwszy mogiłę w polu, łzy i przekleństwa.
W takich jak Adam ludziach, strapienie gwałtowném jest tylko w pierwszéj chwili; ale nie trwa długo i przechodzi bez śladu. Dni kilka dość było żeby boleść zmieniła się w tęsknotę, w znudzenie i potrzebę szukania rozrywki; a jéj pragnienie już było najlepszą przepowiednią całkowitego zapomnienia przeszłości. Ziewnął, stęknął, kazał zaprzęgać pan Adam i do miasta pojechał.
W chacie po Tumrym, zbudowanéj z taką pracą i wytrwaniem żelazném, nie mogła się rychło zatrzéć pamięć jego; bo ręka robotnika wszędzie zostawiła po sobie ślady, i każdy kawał drzewa ją przypominał. Biédna Motruna musiała zamieszkać w lepiance, i patrząc na nią, dolę swoją opłakiwać.
Po śmierci cygana przybliżyli się do niéj bracia, ale i ci niewiele pomódz, mało los jéj zmienić mogli. Potrzeba znać życie i zasoby najdostatniejszego wieśniaka, by uwierzyć, jak niełatwo mu przy najlepszych chęciach wziąć na barki kobiétę i dziécię. Dwaj bracia Motruny radzi byli coś dla niéj uczynić, ale żony ich na samą wzmiankę o tém, że cyganka mogłaby przenieść się do ich chaty, zakrzyczały, poczęły rzucać się i gniewać, tak, że i pomyśléć o tém bez zakłócenia domowego spokoju nie było można. Trzeba więc było Motrunę zostawić na miejscu, w lepiance jéj pod cmentarzem; a i tam nawet Maxym i Filip niewiele jéj dostarczyć mogli, bo natychmiast żony ich obawiające się o siebie i dzieci, o głód na przednówku, głośną poczynały wojnę za każdy datek. Przy najlepszych chęciach, rzadko téż wieśniak jest w stanie przełamać się czarnym chleba kawałkiem. Najbogatszy ma ledwie tyle, że się głodu nie boi do nowego ziarna, a sprzedażą pozostałéj odrobiny, opędza piérwsze życia potrzeby. Jakże wielkiego potrzeba uczucia, jak świętych obowiązków, by wystawił na szwank los swój i rodziny? Bracia Motruny dopomagali jéj ale tając się przed żonami, potrosze tylko i szczupło.
Pan Bóg zesłał jéj opiekuna i niespodziewanego pomocnika w głupim Janku. Los tego odrzutka tak był ciężki w własnéj chacie, tak nim tam poniewierano, często nawet wypędzając zupełnie, choć robił więcéj niż za jednego człowieka i za jedno zwierzę domowe; tak mało mu tam dał kto dobre słowo, że głupi Janek, który śmieléj i niepotrzebując udawać głupoty, przystępował do Motruny, do cygana: do nich się téż więcéj niż do swoich przywiązał.
Los szczególniéj kobiéty zdawał się go silnie zajmować, bo Tumrego był znienawidził w końcu i prawie do samobójstwa popchnął przez żal, jaki do niego miał za Motrunę. Po śmierci téż jego, Janek na chwilę wdowy nie opuścił: zajmował się sam pogrzebem, odprowadził ją do chaty, i pozostał przy niéj na straży; w ten sposób ją i dziecię za rodzinę sobie przysposobił. Tegoż wieczora zaraz nasłał słomiany barłóg w sionkach pod drabiną u drzwi izby, i tam się umieścił. Nazajutrz poszedł do swoich dla zabrania garści łachmanów, zowiących się jego własnością i nierzekłszy słowa, porzucił chatę ojcowską nazawsze.
Motruna miała z niego więcéj niż parobka i posługacza: bo brata i opiekuna czuwającego nieustannie nad nią i sierotą. Przywiązanie i litość zrobiły z Janka istotę pełną przebiegłości, zapobiegliwą, baczną i bystrą nawet w potrzebie. Dla Motruny umiał zaraz znaleźć zarobek, znosząc jéj przędzę na motki, i różne drobne nastręczając zajęcia, za które sam się wprzód targował, i chatę zasposabiał w żywność i sprzęt potrzebny. Drwa sam zbierał i nosił, wodę czerpał, rąbał, palił, gotował, świecił, dziecko całemi godzinami kołysał; a w strawie bojąc się zrobić uszczerbku, żywił się suchym chlebem i pozostałemi w garnkach resztkami jadła, którychby pieszczone psie nie chciało.
Nierychło opatrzono się w jego chacie, że głupiego Janka niestało; ale kiedy kilka dni nie powrócił, jakoś go zabrakło wszystkim. Bracia postrzegli, że nie mieli się kim wyręczać; siostry nie miały kogo posyłać, łajać i nękać, a bratowe nie znalazły z kogoby się tak bezkarnie naśmiewały. Choć wszyscy narzekali, że darmo chleb zjadał, gdy go niestało, stękać poczęli, że się nie obejdą bez niego, i nuż zbiega przeklinać.
Szpiegowano, dopytywano się, śledzono gdzie się mógł podzieć; ktoś odkrył nakoniec, że posługuje u Motruny. Posłano zaraz starszego brata odebrać głupiego Janka, a ten obcesowo wpadłszy, łajać go począł, znalazłszy w kuczki siedzącego w sionce pod drabiną i kręcącego kawałek powrozu.
— A co ty tu robisz? próżniaku, darmozjadzie! A do chaty, do roboty — krzyknął pan brat.
Janek podniósł głowę, zmrużył tylko jedno oko, popatrzył na przybysza, splunął i daléj swoje robił.
— Co to ty sobie myślisz?
— Ot co myślę, — odparł Janek spokojnie — myślę tu zostać i zostanę!
— Alboto my pozwolim włóczyć ci się gdzie zechcesz?
— A na cóż ja wam potrzebny? — odparł ruszając ramionami — hę? Małościeto mnie nawymawiali, że chleb jem daremnie? A daliście mi kiedy szmat, odzieży; dali nową koszulę i choćby łapcie na znużone nogi? Kiedym ja wam niepotrzebny, po cóż siedziéć miałem! Idźcie sobie braciszku z panem Bogiem i kłaniajcie się odemnie staremu Łysce...
Brat porwał się bić, ale Janek schwycił go za barki, wyrzucił z sieni i drzwi podparł kołkiem; a napastnik nakrzyczawszy i naodgrażawszy się z podwórza, poszedł z niczém do domu. Pozywano Janka do dworu na sprawę, ale tu głupi parobczak jak zaczął się bronić, przy swojém się utrzymał; pozwolono mu zostać z wdową, a braci odprawiono z kwitkiem. Dowiódł bowiem, że ani przysiewku w polu nie miał nigdy, ani odzieży nie brał, ani płacy, ani mu żadnéj części z ojcowizny wydzielić nie chciano; nie miał więc żadnego obowiązku pracować tam za wszystkich, gdzie nikt mu nic za to, nawet łyżki poczciwéj strawy, nie dawał.
Bracia srożyli się, krzyczeli, poznawszy że im bez niego jak bez pomiotła, nie będzie lekko wszystkim śmieci zagrzebywać; probowali odciągnąć go obietnicami, ale nic nie pomogło.
— Dopieérobyto był głupi Janek — mówił parobczak — żeby się dał drugi raz złapać jak wróbel na plewę. Ho! ho! niedoczekanie wasze: raz się wyprzągłszy z tego jarzma, drugi raz w nie karku nie nagnę, bom sprobował jak mula! Bywajcie zdrowi i kłaniajcie się staremu Łysce....
Łysko, stary pies podwórzowy, byłto jedyny Janka w chacie przyjaciel.
Motrunie, ani Jankowi na myśl nawet nie przyszło żeby na nich dwoje gadać coś miano; ale złe we wsi języki nie darowały i krzywemu Jankowi, ani bladéj i schorzałéj Motrunie: śpiewano o nich w karczmie, śmiano się u studni i na przełazkach, choć oni ani się tego domyślali.
Janek był tak poczwarny i brzydki, że posądzenie o miłość jakąś dla niego, w głowie tylko starych bab i żon braterskich urodzić się mogło; a jednak gdy raz puszczono plotkę, przyjęła się i swatano ich zawczasu, a Janek tylko jak wyrobnik dla wdowy pracował.
Oboje często po całych dniach słowa do siebie nie rzekli, a Janek czasem tylko, gdy w lepszy wpadł humor, zmyślał powiastki dla rozweselenia Motruny. Ona słuchała i milczała, bo milczenie stało się dla niéj nałogiem i drugą naturą, tak, że na słowo trudno się jéj zebrać było. Zaśpiewała dla dziecięcia niekiedy, westchnęła ze znużenia, ale z serca zasklepionego ani się skarga, ani wspomnienie wyrwać nie mogło.
Macierzyństwo wystarczało jéj do nędznego życia, w niém były wszystkie pociechy, nadzieje i cel przyszłości, a uśmiéch dzieciny wywoływał i na jéj usta coś nakształt smutnego, łzawego i bladego uśmiechu. Patrzała w kołyskę, siedziała przy niéj, spała nad nią, i na chwilę jéj nawet nie odstępowała. Czasem, gdy upadła znużona, Janek się podkradł i niezgrabnie zakołysał dziecinę; ale zaledwie zapłakało, już Motruna zrywała się przerażona tym głosem, i znowu sama piastowała ukochaną donię.
Takie tam było życie w téj mizernéj lepiance, dnie, nocy, i jednostajnie płynące miesiące i lata. W około ruch był na wsi: przemieniało się we dworze, ludzie się mijali, ustępowali jedni, nastawali drudzy, kochali się, rzucali, umierali, rodzili. Tu tylko strzecha słomiana porastała mchami, Motruna bladła i chyliła od pracy, Janek żółkł i garbiał codzień bardziéj, dziecina chodzić poczynała; ale ani los odmienny, ani dola lepsza nie zaświtała w lepiance cyganichy.
Wioska nie odstępowała jéj wszakże, ale nie bardzo téż chętnie garnęła się do niéj; nie tak z powodu zabobonnego jakiegoś przesądu, jak raczéj lękając się jéj ubóstwa. O! dla wielu, dla bardzo wielu na świecie, nic nie ma straszniejszego nad nędzę; dotknąć jéj ręką, spojrzéć się na nią lękają żeby ku nim nie zajęczała prośbą, nie zwróciła się z żądaniem pomocy!
Nawet o robotę nie było łatwo Motrunie, bo mało kto ośmielił się ją powierzyć ubogiéj, lękając się bliższego z nią stosunku. Przecież staraniem Janka nie brakło ani chleba, ani pracy, ani zarobku, ani zbywało na pierwszych życia potrzebach. Przez lato, gdy dziecina podrosła, Motruna mogąc ją miéć z sobą w koszyku, najmowała się do żniwa; Janek zarabiał także, i lepiéj od drugich, bo czasem aż po dwie kopy oziminy stawiał kiedy się rozmachał. W zimie żyli groszem uzbieranym i kądziołką wdowy.
W téj wszakże nieustannéj pracy, Janek począł w lat kilka widocznie tracić siły, choć te zdawały się niewyczerpane; a że był przesądny i nie pojmował, zkąd taka zmiana przyjść mogła: przypisywał ją rzuconemu przez którąś bratowę urokowi. Począł więc chodzić od znachorki do znachora, dla zdjęcia uroku, wypijał różne czarodziejskie leki, ratował się zamawianiem i różnemi, ingredyencyami wielce podejrzanych własności, tak, że w końcu, skutkiem tych leków, zapadł gorzéj jeszcze i obległ nareszcie śmiertelnie.
Jeszcze go jakaś przy życiu trzymała siła woli i ducha potężna; włóczył się o kiju z sieni do izby, z izby na poddasze, pomagając Motrunie; aż gdy jednego wieczora uczuł się bardzo gorzéj, pomyślawszy, że śmiercią swoją biednéj wdowie narobi kłopotu, wziął kosztur, i niepożegnawszy się nawet, a przez szparę we drzwiach spojrzawszy na dziecinę, która już po izbie biegała szczebiocząc, powlókł się do chaty braci. Całych sił swych dobyć musiał, ażeby do nich się dostać, tak mu już w drodze słabo się zrobiło; a gdy na próg wszedł, zachwiał się i upadł pod piecem.
— Cha! cha! — rzekł — otóż mnie i macie panowie braciszkowie; chcieliście żebym do was powrócił toć jestem na usługi! Musicie mi teraz z ojcowizny choć pogrzeb sprawić i domowinkę! [4].
Jakoż w godzinę potém, głupi Janek już nie żył, a bracia choć się rzucali i łajali, zmuszeni byli pogrzeb mu sprawić.
Niepodobna wystawić żalu jaki ogarnął Motrunę, gdy się o śmierci Janka niespodzianie całkiem dowiedziała, gdy się jéj domyśliła raczéj, bo zniknienie jego nie mogło miéć innego powodu. Dwoje tych istot tak się zżyło z sobą, że wdowa myśl jego odgadła odrazu i rozpłakała się, uczuwszy, że nawet w chwili boleści przedśmiertnych pamiętał o niéj jeszcze i bał się jéj najmniejszą przykrość wyrządzić. Tak już do niego była przywykła, że zdawało jéj się niepodobieństwem wyżyć i wystarczyć bez Janka sobie i dziecięciu. Drugito już raz tak wdową ją los robił.
Głupiego Janka brakło wszędzie i ciągle, bo on był duszą nędznéj chatki. Nie mogła Motruna wyjść na próg, żeby go sobie nie przypomniała po miejscu, które pod drabiną w sieni, zimą i latem zajmował w rodzaju budki, skleconéj z tyczek od fasoli i miętéj słomy. W saméj chacie pełno było śladów pracowitéj ręki jego i przemyślnéj głowy: wyuczył się bowiem bednarki, ciesielstwa, mularki, i wszystko niemal sam robił, bo płacić nie miał czém majstrom. Na kołku nad ławą naprzeciw pieca, gdzie siadać i grzać się lubił, stary jego dziurawy kapelusz słomiany wisiał jeszcze, i pyłem przysuty, pozostał jak widoma po nim ostatnia pamiątka......
Znów za tym pogrzebem przyjaciela poszła Motruna i ucałowała trumnę, ostatni chleba bochenek, ostatni płótna kawałek kładąc na niéj wedle zwyczaju; bo tych bracia mu poskąpili... Późno w noc skostniała powróciła do pustéj, straszliwie pustéj chałupki, myśląc co pocznie z sobą i dzieciną a myśl ta ręce odebrała jéj na długo.
Dopiéro szczebiotanie dziecięcia obudziło ją z marzeń przykrych, do życia i pracy. Ta jest korzyść nędzy, że w niéj praca koniecznością, a ona najlepszém cierpień lekarstwem!
Trzeba było wziąć znowu kądziel i wrzeciono na chléb dla małéj Marysi; ale nie było już kim się wyręczyć na wsi, ani komu odnosić motków i wypraszać przędziwa!



W takiej niedoli i najostatniejszéj nędzy, z dnia na dzień grożącéj śmiercią głodną, rosła siérota, Marysia.
Matka widziała już w niéj, jak wszystkie matki w dzieciach swoich, maleńkie cudo a wielkie nadzieje; ale obcy nawet i niechętni, gdy szła ująwszy fartuch Motruny, maleńkiemi nóżkami ścigając ją i podskakując jak ptaszę za matką; oglądali się z jakiémś zajęciem na dziecko cygana.
Maryś, gdyż tak ją pospolicie nazywano, była w istocie śliczną dziewczynką, w któréj twarzyczce dwa złączone typy, wschodni i północny, wydały trzeci odrębny, obojga wdzięki tylko mający. Maryś miała śliczne oczki czarne, ale nos prosty i nieco zakrzywiony, czoło wysokie, usta nieco wydatne, a pełne uśmiechu i słodyczy; płeć dziwnie białą, włos złocisto-ciemny. W dziecinie już znać było dziwną zręczność ruchów, zwiastującą czém być miała, gdy rozkwitnie na dziéweczkę. Motruna zakochana w niéj do szaleństwa, stroiła ją, ubierała, wdzięczyła czém mogła, nienasycony wzrok pasąc tą twarzyczką pełną wczesnego rozumu, przenikliwości i łagodnéj dobroci.
Z każdego słówka sieroty tryskał niezwyczajny dowcip, niecierpliwa ciekawość świata i chęć wybiegnięcia o swojéj sile między ludzi. Maleńka już poczęła matkę wyręczać tak zręcznie we wszelkiéj pracy, tak nieraz zdziwiła ją zgadując myśl jéj lub poddając radę, że Motruna miała ochotę klęknąć przed cudowną dziewczynką. Kręciło się to od rana do wieczora po chatce, śpiewało, biegało, a gdy matka po swojemu spuściła głowę obciążoną smutkiem, czepiała się na jéj kolana, rozcałowując jéj zadumę.
Wychowana w ciągłym niedostatku, Maryś miała jakiś instynkt zaradzenia wszystkiemu, i w głowie swéj dziecinnéj często więcéj znalazła, niż matka w całém swém zbolałém sercu.
A tak to się umiało przymilić, uśmiechnąć, podobać, ułagodzić, że nieraz najobojętniejszy zatrzymał się gdy przemówiła; a stare nawet baby wracając z targu, rzucały cygańskiemu dziecku po jabłku lub obwarzanku.
Taką dorosła Maryś lat dwunastu, na bohaterkę ostatnią naszéj chatki za wsią; a chcecieli wiedzieć co się stało z sierotą, to poczekajcie trochę do następnego opowiadania.


KONIEC TOMU DRUGIEGO.




  1. Wyraz cudowny, malujący nie-wolę, to jest człowieka bez-woli.
  2. Początek cygańskiéj pieśni od słów: „Palić ogień.”
  3. W języku cyganów, o ile mi wiadomo, nie ma wyrazów mąż i żona; jest to bardzo charakterystyczny niedostatek.
  4. Tak w niektórych wsiach wołyńskich zowią poetycznie trumnę.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.