Chore dusze/Całość
<<< Dane tekstu | |
Autor | |
Tytuł | Chore dusze |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1881 |
Druk | Józef Unger |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI |
Indeks stron |
Wieczór był jesienny, ostatnich dni sierpnia w Rzymie, z którego w tym miesiącu ucieka kto może, do którego w téj porze nie przebywa nikt, oprócz tych co ich konieczność jakaś zagna do wiekuistéj stolicy.
Na drugiém piętrze domu na Via Sistina okna stały otworem; gorąco, pomimo nadchodzącéj nocy, było jeszcze nieznośne. Wdali na niebiosach jasnych malowała się ciemno majestatyczna kopuła bazyliki Ś. Piotra i w gmachach Watykanu widać było zapalające się światełka.
Cisza smętna, grobowa leżała nad olbrzymią, w ruinach tysiącoletnich stolicą, ledwie niekiedy szmerem jakimś powietrznym lub dźwiękiem wieczornych dzwonków klasztornych przerywana.
Smutek wiekuisty ludzi tęskniących duszami ku czemuś nieokréślonemu, upragnionemu i niedoścignionemu, ciężył nad temi wspaniałemi gruzami, ponad któremi nowe gmachy i wskrzeszone życie chórem z ruinami mówiło: Człowiecze, nic niéma wiecznego na ziemi!
Lecz ponad ziemią przyciśniętą dusznemi opary jaśniały wiekuiste niebiosa wypogodzone, na których gdzieniegdzie migotały już z ciemności główki gwiazdek promieniste.
Na ziemi smutno było jak w grobie, na niebiosach pogodnie, jasno, spokojnie...
Tu w tém mrowisku, na rumowiskach poruszało się życie zbolałe; tam błyszczały śmiejące się wiekuiste światełka, wśród majestatycznie rozpostartych przestrzeni eteru.
I chciało się w téj chwili patrzéć wgórę, aby nie widziéć co się dzieje pod stopami. Tu życie miało fizyognomią śmierci, tam śmierć gasnących aerolitów jaśniała życiem.
Są wszędy smutne wieczory takie, nawet tam, gdzie je myśl i ręka płocha chce wesołemi uczynić; lecz nigdzie smutek ludzki, nieokréślony ów, przyniesiony z życiem, nie ściska tak duszy, jak na tém pobojowisku wieków, które się Rzymem zowie.
Jest-to wyschłe serce świata, który żyć przestał, a na którego mogile wyrosło zdrobniałe życie nowe, napół z piersi trupiéj wyssane.
Potężne te ruiny, skorupa potworu, którego ramiona obejmowały cały naówczas znany świat, do dziś dnia mówią o olbrzymie, zjedzonym przez drobne mrowie barbarzyństwa.
Termity z północy, pełznące po ziemi, podgryzły i podkopały tę przerosłą potęgę i w proch ją obróciły. Gotowały podściół pod nowy posiéw Boży, dla mającego z ruin i mrowia urosnąć świata.
Pomiędzy tém, co się tu w grób położyło, a tém, co się zrodziło na grobie, legła przepaść wieków, półmroku i cienia.
Na małym balkonie domu niegdyś Sobieskiego, dziś zowiącego się Casa Bartholdi, stało osób kilka zadumanych, wpatrzonych w krajobraz wieczora, milczących, nieśmiących wydać głosu, aby nie sprofanować téj ciszy uroczystéj, modlitewnéj całego stworzenia. Wolno tylko było dzwonom wśród niéj jęczéć tęsknicą klasztorną, modlitwą pokorną i wiatrowi od gór i stepów szemrzéć ziemi „dobranoc.”
Nikt nie nakazywał tego milczenia, a wszyscy nakaz zgóry płynący czuli w duszach zarówno i byli mu posłuszni. W jednéj chwili zerwały się różnobarwne nici ponawiązywanych myśli, usta zadrgały, odrętwiały i musiały zaniemiéć.
W taką ciszę, mówi lud nasz, że anioł przeleciał, anioł niewidzialny, niosący myśl nieziemską i odrywający dusze, aby nie przyrosły do gnojnéj powłoki cmentarza.
Anioł przeleciał i skrzydły białemi dotknął wszystkich głów, w których było mętno, wszystkich serc, w których było ponuro i ciemno, rzucając z rosą wieczora, jak perłę, słowo pociechy i miłosierdzia, pocałunek nieba dany ziemi:
— Pax! Pax!
I stała się chwila pokoju tam, gdzie go nigdy nie bywa, bo życie jest bojem i wrzawą, a była chwila ta krótką, jak oka mgnienie.
Wstrzymały się głosy i oddechy w tym spokoju błogim; lecz natychmiast życie się praw swych upomniało, oczy z niebios zwróciły się ku ludziom i mrokom, zastygłe głosy z ust się napiérać zaczęły.
Sparty o poręcz małego balkonu, stał z siwemi włosy okrytą, podniesioną głową mężczyzna, którego twarz odblask łuny wieczornéj łagodném swiatłem obléwał.
Wiek jego trudno było odgadnąć; włos mu się srébrzył na skroni, a oblicze zdało się, o téj zwłaszcza wieczornéj godzinie, młode jeszcze i życia pełne. Ciemne oczy, przysłonięte powiekami nawpół zapuszczonemi, patrzyły w świat, lejąc z siebie strumienie światła, w głębi jeszcze gorejącego. Czoło miał wypogodzone, jak owo niebo wieczorne, na policzkach bladych nie widniały zmarszczki, tylko około kształtnych ust, zaciśniętych nieco, zarysowywały się drogi, któremi uśmiéch dobroci lub łagodnego szyderstwa przechodząc, wydeptał je powoli.
Patrząc w tę twarz, któś nieznajomy, pociągnięty jéj wyrazem, musiałby był sobie zadać pytanie, co ona mówiła, co znaczyła, z czego wzrosła i w co jeszcze mogła się obrócić? Mimo siwych włosów, twarz to bowiem była nieskończona, niezastygła. Nie był to gips stężały, ale glina, którą dotknięcie wielkiego mistrza, losu, mogło uczynić arcydziełem, albo obrócić w nieforemną bryłę ziemi.
Człowiek ten nęcił czémś niełatwém do wyczytania.
Po za nim można się było domyślać całego szeregu postaci wielkich, których on krwi i myśli był spadkobiercą. Wpatrując się w niego, odgadywałeś krew bohatérów miecza i bohatérów ducha, po których on wziął organizm już zwątlony, ale wyszlachetniony. Można go było jeszcze odziać w żelazną zbroję starą i serce by mu do niéj i w niéj uderzyło praojcowskiemi wspomnieniami; ale długoby dźwigać jéj nie podołał. Hełm nazbytby mu cisnął to czoło, pod którém teraz odegrywał się cały dramat jego życia.
Gdyby nie ten siwy włos, co mu bujnie spadał na ramiona, z postawy wyniosłéj, niezłamanéj życiem, z silnéj i zręcznéj budowy ciała, hrabiego Augusta wziąćby było można za młodzieńca, chociaż ani strojem, ani wymuszonemi ruchy nie starał się lat ująć sobie, a swą siwizną zdawał się chlubić.
Wyraz oblicza tego, przysłonionego tajemnicą, zagadkowego, był smutny, ale spokojny i łagodny, jakby kogoś co z wielkiego boju powrócił ranny i bliznom się dał zasklepić, choć o nich nie zapomniał.
W drugim rogu małego balkonu, gdyby artysta chciał był umyślnie kontrast postawić, nie mógłby szczęśliwiéj dobrać przekornéj postaci. Pochylony, dziwnie jakoś zwinięty i skręcony, stał człowieczek niestary jeszcze, z krótko postrzyżoną, rzadkim blond włosem okrytą głową. Wzrostu był znacznie mniejszego od swojego towarzysza, krzepki także, lecz nawet gdy chciał być spokojnym, wszystko w nim drgać się zdawało niecierpliwie. Te niesforne ruchy zdradzały naturę, w któréj równowagi nie było jeszcze, lub nigdy już ona przyjść nie miała.
Ogolona twarz, ni młoda ni stara, nie miała oklepanego typu Mefistofila, choć może nadaćby go sobie pragnęła; wyraz jéj był ziemsko-szatański, jednego ze służek pana ciemności. Rysów wybitnych nie miała; nos, oczy, czoło były jak u wszystkich tych ludu, na których spojrzawszy raz, już się więcéj nie ma patrzyć ochoty i po chwili o nich się zapomina.
Masce téj jednak pospolitéj wewnętrzny ogień nadawał wyrazy niespodziane, tak coraz nieskończenie odmienne, że w jednéj chwili stawała się na przemiany miłą i wstrętliwą. Charakter jéj stanowiła ta ruchawość niezmierna, niezmordowana, te błyskawiczne przemiany, które się dokonywały na rozkaz niespokojnego ducha — może nato, aby stan jego przysłoniły i zakryły.
Twarz piérwszego z nich swą powagą ufność budziła, drugiego niepokój i obawę.
Wczasie tego milczenia — przelotu anioła — siwowłosy stał jakby się modlił, mały jakby chciał szydzić, a czuł się jakąś potęgą silniejszą niż on skrępowany.
Cała jego postać wyrażała walkę z tą potęgą któréj oprzéć się nie mógł, a przeciw któréj bezsilnie się buntował. Ciekaw tego co jego towarzysz doznawał, wpatrywał się weń bacznie, uroczystym spokojem jego upokorzony.
Siwowłosy patrzył wpół zmrużonemi oczyma na niebo i kopułę św. Piotra; towarzysz spuścił wzrok w małą uliczkę pustą, nad którą balkonik jak gniazdo jaskółcze był zawieszony.
W ogródku, którego bujna roślinność z za murów odrapanych rwała się dogóry ku powietrzu i słońcu, woniały rozkwitłe krzaki jaśminu i gardenii. Schylony ku ziemi, upajał się ich zapachem.
Ale tuż zblizka zalatywała z ulicznéj, niewidzialnéj kuchenki frittura i strutto wieczerzy i mieszając się z témi wydechy niebieskiemi kwiatów przypominały, że na ziemi raju niéma.
Siwowłosy, który się nie schylał tak nizko, czuł może tylko gardenii wonie; drugiego dusiła frittura.
Nie byli sami na balkonie.
We drzwiach, z saloniku na balkon wiodących, stała kobiéta w prostéj, białéj sukience, cień niby jakiéjś kreacyi Ary-Schefera, którą przypominała wdziękiem naiwnym i układem archaicznym draperyi, jakby ze starego zapożyczonym posągu.
I ją przelatujący anioł milczenia potrącił skrzydły białemi. Stała w niebo wpatrzona, ze słowem na ustach zamarłém, a pięknie jéj z tém było, jakby zrodziła się do żywota wiecznego w posągu i była widmem uroczém, co mówi bez słowa, co żyje bez krwi i łez.
Nie można było odgadnąć jak wyglądała we dnie, ale wśród tego mroku, słabém blasku wieczornego odbiciem oblana łagodnie, idealną się wydawała. Można się było obawiać, aby z zorzą wieczora nie rozpłynęła się w powietrzu.
Twarz jéj prześliczną bujne, czarności kruczéj otaczały włosy, dosyć niedbale zawiązane, nie bez mimowolnego może naśladowania posągowych warkoczy niewiast greckich. Piękności jéj, jaką była w téj chwili, ani opisać, ani odmalować niepodobna. Twarz miała cesarzowéj rzymskiéj, bogini Hellenów, Psychy, gdy ją Amor odleciał. Czarne oczy nie patrzyły wesoło i usta były smutne, choć młodość jeszcze ją opromieniała, choć stała we wrotach życia.
Ale już niepokalaną świéżość policzków łzy zetrzéć musiały, oczy spłakane zapadły głębiéj, z warg odleciał uśmiéch dziécięcy, a siadły na nich ironia i zwątpienie. Wsparta o ramy drzwi otwartych, z rękami na piersiach założonemi, nieruchomą była jak posąg; oczy jéj tylko to podnosiły się ku łunie wieczora, to spadały pod nogi.
Tuż obok niéj, we drzwiach o drugą ich stronę oparty, stał młody, w kwiecie wieku, życia i zdrowia mężczyzna, którego piękne rysy, pokrewne twarzy kobiéty, kazały się w nim domyślać brata. Podobieństwo obojga było zarazem dowodem, iż jedne rysy i piękność jedna idealną lub pospolitą być może, gdy dusza je opromieni lub osiéroci.
Młodzieniec stał milczący, ale milczenie jego nie pochodziło z dusznéj potrzeby, było raczéj grzecznością i ustępstwem dla towarzystwa, wśród którego się znajdował. Oczy jego przelatywały ciekawie to na siwowłosego mężczyznę, to na drgającego jego towarzysza, wreszcie ukradkiem padały na zamyśloną siostrę. W nim grała jeszcze młodość krwi, nie ducha, chciwa pochwycenia wszystkich życia tajemnic i wszystkich rozkoszy, a wszelkim spokojem niecierpliwiąca się, jak skarbem zmarnowanym.
Z téj czwórki on jeden jeszcze był nieprzesycony, niezniechęcony; pragnął i rwał się na bojowisko życia. Ręce jego niecierpliwie rwały łańcuszek od zégarka, chwytały suknie, szukały jakby oręża do walki.
Milczenie, choć krótkie, ale tak zgodne i znaczące, było dlań niepojętém. Anioł ciszy i pokoju skrzydłem go ominął.
Nareszcie!
Z głębi téj ciszy wyrwało się westchnienie, szept prawie niedosłyszany, który wyszedł z ust siwowłosego:
— Roma!
W jednym tym wyrazie zamknął on wszystko.
— Roma! — echem powtórzyła za nim, długiém wejrzeniem ciekawém mierząc go kobiéta. — Roma! a ja, istota maluczka, słaba, w téj chwili, gdym jak wy, panie hrabio, powinna była zatopić się cała w tęsknocie rzymskiéj — ja poleciałam myślą — wiécie dokąd?... tam, tam, gdzie szumią puszcze nawpół wypalone, gdzie wiatr szérokie piaszczyste pola przelata, gdzie brzęczą komarów roje i chóry żab naszych śpiéwają, gdzie czuć dym chłopskich chatek, a od łąk wilgotne płyną wonie wierzb i łotoci... Popełniłam może świętokradztwo, wielką tęsknotę Rzymu, żeniąc i krewniąc z tą, która tam wiekuiście leży życiem nierozpoczętém, tak jak tu życiem przerwaném.
Siwowłosy słuchał i ostatnim słowom pięknéj pani, których dźwięk brzmiał jakby muzyką, dał się rozwiać i rozpłynąć, nim sam przemówić się ośmielił.
— Wszystkie ziemskie tęsknoty są krewne — rzekł. — Ale czy w Rzymie, czy w puszczach poleskich, niezdrowo karmić się niemi. Są to mogilne kwiaty; prawdziwe życie ubiérać się w nie niepowinno. Tęsknota pęta i osłabia.
— Jakże się jéj oprzéć? — zapytała kobiéta.
— Nie wiem, ale opiérać się trzeba. Tęsknoty są-to śmierci zwiastuny. Starym ludziom strzedz się trzeba drzémania we dnie, młodym tęsknot i smutków.
Mały, ruchawy człeczek, oparty o drugą stronę balkonu, podniósł się, usłyszawszy głosy, odwrócił, rękami wtył odwróconemi sparł na poręczy i ciekawie nadstawiał ucha. Oko jego badało siwowłosego towarzysza. Spokój z jakim mówił drażnił go i burzył.
Młodzieniec przy siostrze stojący rozpoczęcie rozmowy powitał jak wybawienie. Twarz mu się rozjaśniła; zdawał się mówić:
— A! przecież!
— W Rzymie przynajmniéj tęsknoty nikomu za grzéch poczytać się nie godzi — odezwała się kobiéta. — Dla mnie tu najmniéj jest zrozumiałym karnawał, szał, wesele, pusty śmiéch na tym grobowcu, który uszanować trzeba.
— Ale ten grobowiec stał się kolébką — rzekł siwy spokojnie.
— A! — przerwał mały z uśmiéchem — kolébka z kawałków trumny, rzecz wcale niewesoła!
— Trzeba się z tém jednak pogodzić — odpowiedział towarzysz na balkonie stojący — bo wszystko na świecie co jest życiem, wyrasta ze śmierci.
Kobiéta westchnęła cicho; wszyscy zamilkli znowu.
— Ja ledwie się śmiem odezwać — zadźwięczał młody, wesoły głos stojącego we drzwiach, na którego siostra zwróciła oczy ciekawe i zdumione trochę — lękam się z jaką herezyą wyrwać. Gdyby nie było tego karnawału i tych śmiéchów naiwnych, na które Liza wyrzeka i dziwi się im, wyżyćby tu niepodobna. Wszystko piękne, wspaniałe, prześliczne — nie przeczę; ale te co krok groby, kolumbarya, katakumby, pyramidy i świątynie na kostnicach, ci ludzie ciągnący się we dnie powszednie jakby z procesyą i pogrzebem, to mrowie mnichów i księży... ta atmosfera zgaszonych świéc katafalkowych...
— O! o! — przerwał nagle siwowłosy — ty to, kochany Fernandzie (w ten sposób siostra skracała pana Ferdynanda imię) przybyłeś zawcześnie do Rzymu. Potrzeba pewnéj dojrzałości, aby się w nim rozmiłować, nie przestraszyć nim, nie dać się pozrzéć jego wrażeniom.
— Ja sądzę — szepnęła cicho kobiéta — że tak gorąco kąpanemu jak mój Fernando, trochę tego chłodu nie zaszkodzi zawczasu. Prędzéj spoważnieje.
— Ale nacóż ma ostygać i poważniéć przed czasem? — odezwał się siwy. — Pani Liza pozwoli mi sprzeciwić się: młodość stworzoną jest nato, aby...
— Aby — podchwyciła kobiéta — z całym zapałem rzucając się w świat, została rozczarowaną i złamaną.
— Być może — odparł nie ustępując, ale ciągle spokojnie siwy. — Młodość jest nato, aby się łamała i złamać nie dała, aby przeszedłszy doświadczeń koleje, sama dla siebie znalazła miarę tego, co z jéj siłami osiągnąć można.
— Wiécie państwo — przerwał nagle niemiłym, jakby ochrypłym głosem, mały, ruchawy człowieczek. — Na tak wysoki ton nastrojoną jest rozmowa, że my z panem Fernandem, prości śmiertelnicy, chodzący po ziemi, nieumiejący jak państwo latać po obłokach, gotowiśmy pójść na spacer na Monte Pincio, aby przypadkiem dysharmonijną nutą nie popsuć téj poezyi, jaka się tu zwiastuje.
Z szyderskim nieco wyrazem wymówione te słowa jakby zimną wodą oblały piękną panią i siwowłosego mężczyznę. Natychmiast zamilkli. Kobiéta, chłodném wejrzeniem zmierzywszy mówiącego, szepnęła nierychło:
— A więc, zstąpimy z obłoków na ziemię, abyście nam panowie przed herbatą nie zdezerterowali.
Właśnie skończyła te słowa, gdy służący lampę wnosił do salonu, a przyniesione światło było znakiem zamykania drzwi i żaluzyj, aby się ku niemu nie rzuciły komary i ćmy, nocni goście nieproszeni. Wszyscy więc ruszyli do pokoju, do którego razem wchodziła i zapowiedziana herbata.
— Przepraszam — rzekł, na kanapie sadowiąc się, ruchawy jegomość. — Gdyśmy zeszli na ziemię, niechże mi wolno będzie spytać, dlaczego pani wybrała tę porę do zwiédzenia stolicy, gdy wszyscy z Rzymu uciekają, gdy mówią że powietrze jest tu najniezdrowsze, gdy taka wokoło pustka?
Kobiéta, któréj twarz przy lampie niemniéj była piękną, ale smutniejszą i jakby przed czasem zwiędniałą i zmęczoną, popatrzyła długo na mówiącego, tak długo, iż miał czas, ubodnięty tém wejrzeniem chłodném, zmieszać się i rozważyć, że pytanie zrobił niedyskretne.
— Właśnie dlatego, że Rzym jest teraz tak pusty, że wszyscy z niego uciekają, że można się w nim obracać swobodniéj, ja zostałam tu, aby go oglądać. Ludzi w nim nie szukałam.
— A pomimo tych ostróżności, znaleźli się natręci, niedający się odegnać — przerwał z rodzajem szyderstwa mały, który się zwał hrabią Filipem.
— Wyciągasz mnie pan na kompliment — rozśmiała się gospodyni. — Ja się boję obcych tylko, a my, panie hrabio, jesteśmy sobie przecie dawno i dobrze znajomi.
W ostatnim frazesie musiało być cóś dotkliwego, bo hrabia drgnął, ale się skłonił, dziękując. Twarz jego, gdy ją podniósł, cała była zarumieniona, oczy biegały niespokojne.
— Dla mnie to prawdziwe szczęście — kończyła pani Liza, zbliżając się ku stolikowi, na którym zastawiono herbatę — prawdziwe szczęście, żem panów tu znalazła. Ja, choć lubię samotność, jednak nie osamotnienie. Pomiędzy zgiełkiem i tłumem, a kółkiem dobrych znajomych i przyjaciół, wielka jest różnica.
Gdy tak rozmawiano, Ferdynand zręcznie bardzo pomagał siostrze w gospodarstwie przy herbacie, co zdawało się potrzebném, gdyż piękna pani, jakby roztargniona, dość niewprawnemi rączkami około filiżanek się krzątała, co bolesne ich dźwięki zdradzały. Myślą była zapewne gdzieindziéj.
Od stolika, przy którym stała, spoglądała niekiedy ukradkiem ku siwowłosemu, siedzącemu z twarzą wypogodzoną i napawającemu się widokiem téj pięknéj postaci, któréj każdy ruch tak był wdzięcznym, jakby był obrachowanym, choć o to nikt jéj nie mógł posądzić. Oczy hrabiego Filipa biegały także za panią Lizą, ale z innym zupełnie wyrazem. Cóś w nich był tego Satyra mytologicznego, który bez złéj myśli na kobiétę spojrzéć nie może.
Wejrzeń téż jego natarczywych starała się unikać piękna gospodyni, czując że bez wstrętu spotkaćby się z niemi nie mogła. Paliły ją, jak wyuzdana mowa uliczników.
Wtém stłumiony głos jakiś dał się słyszéć z przedpokoju; gospodyni wstrzymała się z naléwaniem herbaty, szepnęła cóś bratu, który ku drzwiom pośpieszył, ale nie miał czasu ich otworzyć, gdy ukazała się wchodząca kobiéta. Była to pani jeszcze piękna bardzo, niegdyś zapewne zachwycająca, lat średnich, postawy majestatycznéj, słuszna, kształtów których wiek nie zniszczył, twarzy może zanadto pełnéj, ale kwitnącéj, któréj żywe, błyszczące oczy dodawały wdzięku. Czarny jéj strój skromny był, lecz bardzo wytworny, mimo pozornego zaniedbania.
— Przysięgam — poczęła od progu głosem wesołym i sympatycznym, oczyma obliczając obecnych — że droga Liza już się mnie dziś nie spodziéwała i dla mnie niéma filiżanki. Ja zaś tak byłam jakoś stęsknioną moją samotnością, a tak pewną że tu wszystkich zastanę, iż wstrzymać się nie mogłam.
Wszyscy witali księżnę, jak dobrzy, poufali znajomi.
Są ludzie, co noszą z sobą jakąś woń właściwą, co pachną piżmem, perfumami, fiołkiem lub różą, albo ich czuć pleśnią lub stęchlizną; ale są także i tacy, co w fałdach sukni niosą wesele lub smutek.
Księżna Teresa, wchodząca do salonu, miała tę właściwość, że choćby nawet była trochę smutna, przynosiła z sobą życie i wesele. Czy je miała sama dla siebie, czy posłannictwem jéj było tylko drugich niemi obdzielać, to dla wszystkich pozostawało tajemnicą. Mówiono iż w samotności często bywała posępną, chmurną, jakby znudzoną; ale dla ludzi uśmiéch miała zawsze i czoło pogodne.
Piękna jéj twarz jaśniała wyrazem dobroci rozumu. Złośliwi utrzymywali, że i ten rozum niezaprzeczony więcéj dla drugich służył, niż dla niéj saméj, chociaż nic jéj nierozważnego do zarzucenia nie miano. Rozbrajała najniechętniejszych łagodnością i dobrocią niewyczerpaną.
— Proszę państwa — odezwała się, siadając i wachlarzem starając się ochłodzić po zmęczeniu schodami — co mi za szczególna przyszła uwaga, obliczając to nasze gronko wieczorne. Jakeśmy się to dziwnie zeszli i dobrali! Dwie wdowy i trzéj kawalerowie.
— Przepraszam — przerwał hrabia Filip — ja nie mam prawa liczyć się do kawalerów. Jestem wprawdzie dziś wolnym, lecz miałem to nieszczęście być trochę żonatym. Smutno mi tę omyłkę moję przypominać, ale prawda przedewszystkiém.
— Jesteś pan rozwiedziony — odezwała się księżna z uśmiéchem, w którym politowanie mieszało się z trochą szyderstwa, — a ponieważ rozwód u nas nie daje się inaczéj, tylko gdy małżeństwo za nieważne jest uznane, więc wychodzi na to, jakbyś hrabia był kawalerem.
— Prawnie... może — odparł kwaśno hrabia Filip. — Księżna masz słuszność; faktycznie jednak.... smutny zawód nie daje się wymazać z regestru życia.
— No! no! nie mówmy o starych grzéchach, bo któż ich nie ma — zamknęła mu usta księżna. — Dla nas jesteś pan starym kawalerem i po wszystkiém.
Młody brat gospodyni, pan Ferdynand, podawał herbatę i wszyscy się około okrągłego stolika mieścić zaczynali. Bystry wzrok przybyłéj pani, przelatując zkolei po otaczających, najczęściéj zatrzymywał się na siwowłosym, jak gdyby z niego chciała cóś wyczytać i odgadnąć.
Hrabia August oczy trzymał spuszczone, czoło miał wypogodzone i czytać w sobie nie dawał. Można się tylko było domyślać z ruchów, z wielkiéj pilności jaką miał około siebie, że obawiał się, aby w nim czytać nie chciano, odgadując iż któś być może ciekawy. Czy miał co do utajenia? o to zdawała się go mocno posądzać księżna, bo przyglądała mu się pilnie, a nie zdobywszy nic, wkońcu wprost go zagadnęła, aby zmusić do podniesienia oczu i przerwania milczenia.
— Hrabio Auguście, jakże idą studya rzymskie?
— Niech księżna nie pyta — odparł głosem powolnym i cichym, nie podnosząc oczów z talerzyka. — To nie studya, przepraszam, ale studnia do wypicia.
— A my do zgłębienia jéj przeszkadzamy — wtrąciła gospodyni — my, to jest ja.
Księżna się uśmiéchnęła nieznacznie.
— Całkiem przeciwnie — zawołał żywo hrabia August — pani do nich mi dopomaga skutecznie. Każde jéj zapytanie uczy mnie mojéj niewiadomości, odkrywa drogi nowe. Pani masz dar wskazywania tych stron, tych wątpliwości, na które tylko umysł tak obdarzony szczęśliwie, tak przenikliwy jak jéj wpaść może...
— A! nie przewidziałam wcale, że wywołam tak niezasłużony kompliment — rozśmiała się gospodyni z wesołością trochę wymuszoną i mocno zarumieniona.
Tak rozpoczęta rozmowa, z pomocą księżny Teresy, która miała dar ożywiania jéj i prowadzenia, byłaby gładko i przyjemnie potoczyła się daléj, po równéj powierzchni rzeczy powszednich, gdyby (był-to dzień niespodzianek) z przedpokoju nie dała się słyszéć stłumiona jakaś rozmowa, zwiastująca gościa nowego.
Wszyscy umilkli, zdziwieni trochę, bo się nikogo więcéj nie spodziéwano. Na twarzy gospodyni odmalował się niepokój i ciekawość. Zdala rozmowa ta ze służącym w przedpokoju brzmiała jakby spór z nim dość żywy.
Nieznany głos brzmiał męzko. Pani Liza spojrzała na brata, a ten domyślił się, że obowiązkiem jego było pójść się dowiedziéć, co mogło o téj godzinie zamieszać spokój tak niespodzianie.
Wybiegłszy z pośpiechem, Ferdynand postrzegł przy świetle włoskiéj lampki, którą służący trzymał w ręku, gwałtem prawie przez półotwarte drzwi chcącego się wcisnąć mężczyznę.
Powierzchowność jego tak mało przemawiała za nim, iż służący wahał się, czy ma go przypuścić do wykwintnego towarzystwa swéj pani.
Był-to mężczyzna lat średnich, ubrany bardzo niestarannie, tak jak się tylko u wód i w podróży prezentować godzi, w odzieży letniéj, jasnéj, opylonéj i pomiętéj, w krótkim surduciku, w kapeluszu fantastycznym, nabakier na bujnych włosach rzuconym, z brodą czarną, z oczyma ognistemi i jakby błędnemi, z dużym w dodatku kijem w ręku. Na nogach jasne trzewiki ze skóry nieczernionéj i kamasze wytarte dopełniały stroju. Z kieszeni wypchanych niedbale powtykane stérczały książeczki notatkowe, tomiki jakichś pomiętych publikacyj ulicznych i różne sprzęty podróżne, z pośrodka których ołówki górowały.
Oryginalne to indywiduum pan Ferdynand niedawno właśnie był spotkał cóś szkicujące w Colosseum, wziął je więc za artystę. Niepotrzebnie może zaglądając w rysunek, wdał się z nim w rozmowę, i okazało się z niéj, że trafił na ziomka, nie na malarza, jak sądził, ale na jakiegoś ekscentryka, dziwaka, cynika, który jednak był człowiekiem wielce pociągającym i niepospolicie wykształconym.
Zawiązana rozmowa przywiodła pana Ferdynanda nieznacznie do tego, że mu powiedział nazwisko swoje i mieszkanie. Nie zapraszał go jednak do siebie. Nawzajem owo indywiduum dało panu Ferdynandowi kartę z nazwiskiem zagadkowém, nieznaném Wiktora Gorajskiego, tout court.
Spostrzegłszy przybywającego o téj godzinie człowieka, który wcale do towarzystwa zebranego w salonie nie zdawał się przypadać, zakłopotany wice-gospodarz pośpieszył go przyjąć i nie śmiąc wprowadzać do siostry, zaprosił obok do swojego pokoju.
Ów pan Wiktor Gorajski wszedł z dumną postawą, kwaśno popatrzywszy na sługę, który mu z drogi ustąpił; zdjął zwolna kapelusz swój kalabryjski i z zupełną swobodą niedbającego o to, jak się komu wyda, człowieka, posunął się zwolna ku zmieszanemu Ferdynandowi. Gdy się to odbywało w przedpokoju, gospodyni niespokojna, wyglądając drzwiami ku bratu, dostrzegła osobliwszą postać, z którą rozmawiać poczynał, i na służącego skinęła.
W chwilę potém sługa panu Ferdynandowi, który już gościa swego wprowadził do pokoju przyszedł cóś szepnąć do ucha.
Przybyły pan Wiktor śledził wszystko bacznie, a rozsiadał się bez ceremonii, lokując kij swój i kapelusz przy sobie.
— Nie wporę, widzę, przyszedłem — odezwał się gość, bynajmniéj nie okazując zmieszania — ale proszęż mi powiedziéć otwarcie. Pan tu nie sam mieszkasz, a ja o tém nie wiedziałem. Prosić będę tylko o szklankę limonady i ruszam daléj.
— Mieszkam z siostrą moją, która ma u siebie kilka osób znajomych — rzekł grzecznie pan Ferdynand. — Nie chciałem panu czynić subiekcyi.
— Mnie? — rozśmiał się, ramionami ruszając, przybyły. — Ale ja nigdy najmniejszéj subiekcyi nie doznaję, czy mi się zdarzy w szynku na Transtewerze znaléźć między obdartusami, czy w królewskim salonie wśród ekscelencyj. Ludziom i panu zrobiłbym subiekcyą sobą, to rzecz inna. Nie jestem podobno tak ubrany, abym godzien był zaprezentować się w salonowém towarzystwie. Jestem włóczęgą, turystą i nie spodziéwałem się wcale znaléźć u pana kobiéty — przepraszam, poprawił się — powinienem był powiedziéć damy!
Wyraz „damy” wymówił z przyciskiem i ironią, popatrzył na siebie i strój swój, wistocie bardzo niesalonowy i rozśmiał się pocichu.
Tymczasem służący po drugi już raz przyszedł, znowu cóś do ucha szepnąć panu Ferdynandowi. Młodzieniec wahał się z odpowiedzią. Można się było domyślać łatwo, że pani Liza zapraszała gościa brata swego do salonu, nie wiedząc jak wygląda, a on nie śmiał go tam wprowadzać.
Pan Wiktor, którego to wcale nie obchodziło, ociérając z czoła pot i pył wielką chustką, niezbyt już świéżą, przypominał się tymczasem służącemu o szklankę limonady.
— Pozwolisz mi pan na jednę minutę wybiedz do siostry? — zapytał gospodarz.
Gość skłonił się przyzwalająco.
Pan Ferdynand szybkim krokiem wpadł do saloniku, w którym panowało milczenie. Wszyscy byli zaintrygowani.
— Chcesz abym gościa mojego tu wprowadził — zawołał żywo do siostry — ale kazałem ci już powiedziéć, jak jest ubrany. Wraca pewnie z przechadzki, a nie wiedział że nie sam tu mieszkam. Rozpowiadałem ci o mojém spotkaniu z tym oryginałem w Colosseum, jak dziwacznie wygląda i mówi ten turysta-Diogenes... Jakże chcesz...
— Cóż to szkodzi, że nieubrany? — przerwała księżna bardzo nagląco — wszyscy jesteśmy turyści i jak na popasie. Raz przecie spotkamy się z czémś ekscentryczném. Może nas rozśmiészyć, podrażnić, ale przynajmniéj nie znudzić. Dawaj nam go tu pan na pastwę...
— Ale... — spróbował jeszcze zaprotestować, ruszając ramionami, pan Ferdynand.
— Żadnego ale! Wszyscy go tu chcemy miéć, a im dziwaczniéj wygląda, tém pożądańszy — odparła księżna.
Pani Liza skinęła na brata, potwierdzając, a ten posłuszny wymknął się z salonu i trafił na to, gdy służący podawał gościowi limonadę, którą on pił z widoczną rozkoszą zmęczonego i spragnionego człowieka.
— Jeżeliś pan łaskaw i pozwolisz się zaprezentować mojéj siostrze i księżnie Teresie, która jest u nas, zaprosiłbym go do salonu.
Dostojne imię księżny, zapowiedziana znajomość drugiéj pani, na podróżnym nie zdały się wcale wielkiego robić wrażenia. Spojrzał na swój kij, który po namyśle zdecydował się porzucić w przedpokoju, wziął za ogromny kapelusz opylony i, jak stał, niewiele się o strój swój troszcząc, ruszył z panem Ferdynandem. Z nich dwóch, z pewnością drugi był daleko mocniéj zakłopotany.
W salonie z ciekawością oczekiwano na zapowiedzianą figurę ekscentryczną, o któréj gospodyni rozpowiadała pocichu, co posłyszała od brata. Najmniéj może zajęcia okazywał siwowłosy, który nie lubił się bawić tém, co wistocie robiło wrażenie smutne. Kobiéty zato oczy miały zawczasu na drzwi zwrócone.
Pan Wiktor wchodził zwolna, poważnie, pewien siebie. Nie można się było dziwić panu Ferdynandowi, że go wziął znowu za artystę, miał bowiem w całéj swéj postaci cóś, co przypominała żywo konwencyonalny typ artysty-Cygana, do któregośmy z francuzkich ilustracyj nawykli.
Z pod téj powłoki jednak, jak gdyby sztucznie i umyślnie przywdzianéj, zdawało się przeglądać cóś, co się w nim domyślać kazało człowieka wyższego towarzystwa, który dobrowolnie zdziczał.
Twarz jego, któréj włosy rozrzucone, broda i wąsy długie, zaniedbane nadawały fantastyczne znamię, była jeszcze piękną, choć mocno już życiem zniszczoną. Szlachetne, delikatne rysy jéj okrywała skóra zżółkła, jakby wyschła, gdzieniegdzie poprzecinana zawczesnemi zmarszczkami. Malarz mógłby był z niego zrobić łatwo jakiegoś Byronowskiego bohatéra, lub romantycznego bandytę. Lecz namiętności, co jak rozpalona lawa przebiegały i poorały twarz tę piękną niegdyś, dziś zdawały się już ostygłe, gorycz tylko jakąś i sadze zostawując po sobie.
Widok zebranego przy okrągłym stole towarzystwa nie zaimponował bynajmniéj przybywającemu. Jak gdyby był najwytworniéj ubrany, ze swobodą i zręcznością człowieka nawykłego do świata, zbliżył się do gospodyni, tłumacząc iż zmuszony tylko, śmié się jéj przedstawić w tak podróżném ubraniu.
Skłonił się potém z wielkiém uszanowaniem księżnie, która go nadzwyczaj ciekawemi i jakby zdumionemi badała wejrzeniami, dał się zaprezentować dwom hrabiom i zajął miejsce wskazane ze swobodą człowieka, który nic nie ma do stracenia i nic téż zdobywać nie myśli.
Gospodyni, nie wiedząc od czego rozpocząć ma rozmowę, zapytała go, od jak dawna przebywa we Włoszech.
— O, ja się tu po tych Włoszech i po całym świecie włóczę już od lat wielu — podróżny rzekł bez przymusu, z otwartością i poufałością niespodzianą. — Należę do téj kategoryi ludzi u nas licznych, zwichniętych, którzy nie wiedzą co mają zrobić z sobą; włóczę się więc, słucham, patrzę i... zabijam czas, nie mając co z nim robić.
— Brat mój mi mówił, że pan się zajmujesz sztuką — dodała gospodyni nieśmiało.
— Jest-to jedyna rzecz jeszcze na świecie, która mnie nie znudziła — odparł podróżny — chociaż i z nią często się kłócę.
Księżna, zdająca się z żywém zajęciem śledzić tę zagadkę, wtrąciła, mieszając się do rozmowy:
— Zdaje mi się, że i ja kilka razy widziałam pana zdaleka, szkicującego cóś na ruinach.
— Bardzo to być może — rzekł zapytany. — W Rzymie widzi mnie każdy niemal codzień w jakimś zakącie, bo się snuję nieustannie.
— Rzym tak jest ponętny dla artysty! — zauważyła gospodyni.
— Ale ja artystą nie jestem i być nie chcę — przerwał żywo gość. — Jest to i zawiele dla mnie honoru i zamało. Artyści są-to najczęściéj istoty, które widzą tylko skorupę rzeczy i ograniczają się wrażeniami, nie sięgając głębiéj. Trzeba być trochę i artystą, ale być tylko artystą — biédna to rzecz, smutna dola!
Wszyscy słuchali go z uwagą wielką. Piękne rączki przysunęły mu filiżankę herbaty, którą po pewném wahaniu się przyjął gość i rzuciwszy kapelusz swój pod nogi, oparłszy się wygodnie o krzesło, począł rozglądać się baczniéj po towarzystwie.
Księżna, która miała swą własną teoryą poznawania ludzi i klasyfikowania ich, poczęła się przypatrywać rękom przybyłego. Brakło ich jéj jeszcze do uzupełnienia charakterystyki téj postaci. Ręce dla niéj były cechą niezbędną, znamieniem stanowczém, bez którego obejść się nie mogła, chcąc sądzić o człowieku.
Pomimo nadzwyczajnego zaniedbania stroju, obuwia, włosów, ręce pana Wiktora, które się ukazały z rękawów nankinowéj żakietki, mogły zastanowić wistocie pięknemi kształty i utrzymaniem staranném. Księżna odetchnęła swobodniéj, przekonawszy się z nich, że gość nie mógł być awanturnikiem, że musiał należéć do tego, co się nazywa dobrém towarzystwem, choć bywa wcale nieosobliwém. Ale dlaczegóż tak zdziczał?
Twarz, choć wynędzniała, nie dozwalała przypuszczać, aby doszedł nawet lat cztérdziestu, nie miał więc potrzeby tak wcześnie zrozpaczyć o sobie.
Nastąpiła chwili milczenia, wczasie któréj wszyscy ukradkiem spoglądali po sobie, jakby wrażeniami swemi dzielić się chcieli, lub ich potwierdzenia szukali.
Ruchawy hrabia Filip krzywił usta złośliwie, szydersko. Hrabia August przypatrywał się przybyłemu z zajęciem wielkiém, zdając się chciéć sobie przypomniéć, gdzie i kiedy spotkał już tę twarz w życiu. Gospodyni miała minkę trochę wystraszoną. Księżna bawiła się tém zjawiskiem, nie tając się, że mu była rada, lecz razem zdając się czémś zaniepokojoną. Naostatek przyczyna wszystkiego, pan Ferdynand, stał w kącie zmieszany, poczytując się za winowajcę i obawiając... sam dobrze nie wiedział czego. Poznać się z jakimś obdartusem w Colosseum było rzeczą naturalną; ale być za karę zmuszonym wprowadzić go do domu?... Bardzo być może, iż ów podróżny śmiał się w duszy z wielkiego wrażenia, jakie tu zjawieniem się swém wywołał.
— A z kraju dawno pan już? — zapytała nieśmiało księżna, wlepiając w niego oczy.
Panu Wiktorowi brwi się trochę ściągnęły; pomyślał chwilkę i rzekł:
— Niezmiernie dawno, tak dawno, że mi się te lata w wieki przemieniły. Noszę się z tęsknotą po nim i nigdzie jéj zgubić nie mogę. Czasem zdaje mi się na moment jakiś, żem się już pozbył téj nieznośnéj towarzyszki; ale, gdy się najmniéj spodziéwam, we śnie lub na jawie, powraca. Jaka to szkoda, że człowiek nie może się pozbyć siebie i przetworzyć, gdy zechce, na inną istotę.
Uśmiéchnął się gorzko.
— Co do mnie — wtrącił gwałtownie hr. Filip, ostrym swym głosem i intonacyą fałszywą — co do mnie, ja nie pojmuję zupełnie, jak można za granicą tęsknić za krajem naszym i wzdychać do niego. Może to być bardzo ładném, bo wygląda na patryotyzm; ale ja sobie z tego sprawy zdać nie umiem. Przyznaję się, żem kosmopolita.
Gość zmierzył mówiącego błyskiem swych oczów ognistych. Zdawało się że cóś odpowiedziéć zamyśla; ale otworzył tylko usta i... zapił herbatą. Odpowiedź zostawił innym, poczuwszy może, iż z ust jego wyszłaby ona zaostrą.
Tymczasem nikt nie odpowiedział hrabiemu; milczenie ciężkie, ołowiane niemile przycisnęło całą gromadkę, a hrabia Filip, zmieszany niém, sam czuł się w obowiązku niepodniesioną rękawicę wziąć do ręki.
— Co do mnie — powtórzył z naciskiem — otwarcie się przyznaję do mego kosmopolityzmu i do téj pory przynajmniéj tego nie żałowałem.
Gość popatrzył nań bacznie i dorzucił:
— Tak, za nic ręczyć nie można. Są choroby, które powracają po latach dwudziestu i więcéj, a gdy powrócą, zabijają.
Dwuznaczném to było.
Nikt z większą uwagą nie słuchał oryginalnego gościa, nad księżnę. Pochwyciwszy ostatnie jego wyrazy, uśmiéchnęła się, zakrywając wachlarzem.
Hrabia August wstał pocichu i począł się przechadzać po salonie, zatopiony w sobie.
Księżna przerwane badanie ciągnęła daléj.
— Nie dowiedzieliśmy się od pana, jak dawno bawisz we Włoszech. A w Rzymie, myślisz pan przebywać długo?
Trochę natarczywe pytanie zmusiło gościa do zwrócenia się ku księżnie.
— I na to odpowiedź moja wyda się pani dziwaczną — rzekł. — Ale nie mogę, dla uniknienia posądzeń o zmyśloną ekscentryczność, powiedziéć nieprawdy. Otóż ja nie wiem nigdy, gdzie jak długo bawić będę. Przychodzi mi nagle ochota, pokusa jakaś, zachcenie, nudy — biorę kij i jestem fantazyi posłuszny. W Rzymie zaś nigdy nikt pewnym być nie może, czy zabawi do jutra, lub całe życie.
— Tak, Rzym ma urok wielki — odezwała się księżna poważnie.
Gość spuścił głowę; nie zaprzeczył, ani potwierdził. Nagle dopił herbaty, chwycił z pod nóg leżący na ziemi kapelusz, wstał, pożegnał gospodynię, księżnę, zdala téż innych gości i przeprowadzony przez Ferdynanda, zniknął z salonu.
W tém zbyt pośpieszném wyjściu było cóś uderzającego, dziwacznego, jakaś fantazya nagła, i gdy drzwi się za odchodzącym zamknęły, księżna wybuchnęła:
— Oryginalny! nie zawiedliśmy się.
Hrabia August, który stał trochę na uboczu, przybliżył się do stolika.
— Dziwna rzecz — odezwał się — nie mogę sobie przypomniéć jak, gdzie, kiedy, alem pewien że tego człowieka znałem, spotykałem już w życiu. Siliłem się na rozbudzenie mojéj pamięci... zawiodła mnie.
— Ach! — rozśmiał się hr. Filip — podobnego doń musiałeś widziéć w jakiéjś ilustracyi francuzkiéj: pół-bandyty, pół-artysty, figura dosyć osobliwa, a mało sympatyczna.
— Bardzo przepraszam — żywo zaprotestowała księżna — staję w obronie. Jest-to typ pospolity napozór, lecz bardzo różny od tych, za których powierzchownością się ukrywa. Na piérwsze wejrzenie prawda że robi wrażenie pół-karykatury, ale dosyć mu się baczniéj przypatrzyć, aby się przekonać, że nie gra roli przybranéj, że jest, nie myśląc o tém, takim, jakim go Bóg stworzył, albo nieszczęśliwe losy uczyniły. Wrażenie, jakie wywarł na hr. Auguście, i mnie się czuć dało; kogoś mi przypomina. Wydaje mi się jakby dawno znajomym, choć jestem pewna, żem go nigdy nie widziała.
Uśmiéch przebiegł po ustach hr. Augusta, który, milcząc, usunął się w głąb pokoju.
Księżna obróciła się ku gospodyni, która siedziała, nie biorąc udziału w rozmowie.
— No a ty, mój aniele, co o nim mówisz? — zapytała.
— Ja? — zająknęła się, rumieniąc trochę, gospodyni — ja? Ależ prawdziwie nie wiem, co odpowiedziéć... Wydał mi się trochę strasznym, zagadkowym, a ja nie lubię tajemnic. Sama-bo nie wiem...
Noc letnia we Włoszech, zwłaszcza po dniach upalnych, do naszych nocy, poświęconych spoczynkowi, wcale nie jest podobną.
Gdy minie owa niebezpieczna chwila zachodu słońca, spadania rosy, podnoszenia się zatrutych wyziewów, wszystko, co się dusiło we dnie od skwaru, oddycha, wysuwa się na powietrze i dopiéro żyć poczyna.
Ale nie jest-to już życie uliczne dnia, gwarne, ruchawe, głośne. Mało kto się przechadza; rodziny zasiadają w progach, a ci, co rodzin nie mają, szukają towarzystwa u drzwi tratoryj i kawiarń. Gdzieniegdzie odzywa się brzęcząca komarowym głosikiem gitara, śpiéw nucony cicho, szanujący milczenie nocy. Rzadki tylko krzyk urwany przerwie czasem tę harmonią życia mroków, w którém czuć pragnienie spokoju, napawania się ciszą.
W ogródkach otwartych, osłonione cieniem, stoją gdzieniegdzie pary tajemnicze, kryjąc się i szukając mroku, nie żeby się wstydziły tego co je ku sobie zbliżyło, ale instynktem czując, iż miłość jest jedną ze świętych tajemnic natury, którą się profanuje, wyciągając ją na świat, na oczy, na słońce.
Jéj tak potrzeba cienia, jak fijołkom, które więdnieją, gdy dotknie ich promień gorętszy. Warzy je cyniczne spojrzenie słońca.
Pół przezroczystą noc włoską, nawet gdy jest bezksiężycową i wydaje się czarną, oświécają tajemnicze odblaski ziemi, łagodnie obléwające wszystko. Naówczas stokroć piękniejsze niż we dnie, do niepoznania zmienione, dziwne, fantastyczne wyrastają z murów odrapanych poemata, piętrzy się, olbrzymieje, rozrasta najlichsza chałupa. Linie ostre zléwają się, tony miłośnie dostrajają do siebie w ogólnéj harmonii, choć we dnie kłóciły się z sobą. Świat jest niedopoznania, do rozkochania się w nim. Macierzyńska ręka nocy starła z niego wszystkie brudy, wróciła mu młodość; niby znowu śpi w pieluchach, a nad kolébką śpiéwa mu ta cisza tajemnicza, w któréj słychać to, co komu własna mówi dusza, zawsze w zgodzie z tym wielkim chórem milczenia.
Muzyka to nie dla uszu; chwyta ją serce i takt jéj wybija.
Tego co mówi noc, we dnie nigdy posłyszéć, pomyśléć nie można. Jak inne istoty zaludniają ciemności, tak inne myśli po nich wirują. Mężni tracą czasem odwagę przez nie, bojaźliwi stają się zuchwałymi. Każdy człowiek czuć musi na sobie ten wpływ tajemniczy.
Oko błąka się tu, nie znajdując tego co znało we dnie; drogi zawaliły mroki, ściany ciemne wychodzą jasno i świécić się zdają; na niebiosa występują wieżyce, jak olbrzymy w szyszakach do boju; mosty, jak pająki czarne, siedzą rozpostarte na rzékach... W mieście pogasły ogniska dzienne, a zapaliły się nocne, których blade promyki sączą się przez szpary. Cisza... szmery, mruczenia, szelesty. Zda się że reszty życia głośniejszego o słońca zachodzie wiatr wymiótł, jak gosposia izbę na niedzielę.
Rzym ma o tych godzinach sobie właściwą, jedyną na świecie muzykę. Gdy wszystko umilknie, daje się słyszéć chór wodotrysków, nieustannie lejących zdala przyniesione życie, choć go teraz nikt czerpać nie przychodzi.
O, dziwnyż to ten szept wód, bijących lat tysiące! Potrzeba się weń wsłuchać, jak niezmiernie jest różny. Głosy niby ludzkie mają te fontanny: jedna szemrze męzkim tonem, druga ma szczebiotliwą mowę niewieścią; ta gwarzy cóś jak matka, co usypia dziécię, druga jak dziéwczę drażniące się z kochankiem, inna się śmieje i szydzi, niektóre modlą, a wielkie wodospady dumnie hałasują, że je w niewolę wprzężono. Nieinaczéj grzmiałyby, gdyby głos miały, te posągi zwyciężonych królów, z obciętemi rękami, spętane, co leżą podruzgotane na Kapitolu.
Urok téj nocy letniéj w Rzymie musiał czuć hrabia August, gdy wyszedłszy z Via Sistina, puścił się wolnym krokiem ku mieszkaniu swojemu. Hr. Filipa, natrętnie mu towarzyszącego, zdawał się nie widziéć.
Podszedłszy kroków kilka, stanął i zamyślił się.
— Co prawda, to prawda — odezwał się hrabia Filip — w tym Rzymie nawet spać się położyć niepodobna w przyzwoitéj porze. Pomijam to, że noce wściekle są gorące, że komarów pozbyć się niepodobna; ale co to za noc!
Zagadnięty hr. August nic nie odpowiedział. Drażniło to jego towarzysza; przysunął mu się do samego boku.
— Hrabia pewnie myślisz jeszcze małą odbyć przechadzkę. Jest to rzecz miła, ale zawsze bezpieczniéj być we dwóch, niż samemu. Ja chętnie towarzyszyć mu będę.
Milcząc, hrabia August dał na to przyzwolenie.
Szli daléj bardzo powoli. Siwowłosy nie zdawał się usposobionym do zamiany nietylko myśli, ale nawet słów obojętnych.
Filip znowu milczéć nie umiał. Niektórzy znajomi jego utrzymywali, że myślićby nie mógł inaczéj, jak głośno.
— Pani Liza! — zawołał po chwili — jak bóstwo nieśmiertelna; zawsze jest młodą, zawsze uroczą!
Wiedział zapewne, że na tę uwagę nie otrzyma żadnéj odpowiedzi, bo zaledwie mały zrobiwszy przestanek przez grzeczność, natychmiast ciągnął daléj:
— Ma pewnie lat trzydzieści; pomimo to momentami zdaje się zaledwie rozkwitającém młodém dziéwczęciem. Co to za kobiéta! co za urok w niéj!
Zamilkł trochę znowu i jakby się obawiał, aby mu słowa nie odebrano, wnet ciągnął daléj z pośpiechem:
— Dla mnie w niéj co jest najbardziéj niepojętém, to że ma w sobie dwie różne istoty, obie równo zachwycające, najcudniéj łączące się w jednę, choć wcale do siebie niepodobne. Czasem bywa złamaną życiem i cierpieniem, prawdziwą wdową po wszystkich złudzeniach; niekiedy dziéweczką i klaszcze w dłonie... nic nie zna, a wszystkiego pragnie.
— Bardzo to trafne — rzekł lakonicznie hr. August.
Pochwała z ust otwiérających się tak skąpo pochlebiła hr. Filipowi; rozśmiał się, rad sam z siebie, jakby mówiąc wejrzeniem zwróconém do towarzysza: „a widzisz! i ja mam bystre a głęboko sięgające wejrzenie!”
Szli daléj, coraz wolniéj.
— Mów co chcesz, hrabio Auguście — dodał Filip, jakby chciał nowém postrzeżeniem utwierdzić dobre wrażenie jakie uczynił — mów co chcesz, ty się w niéj kochałeś dawniéj. O tém wié świat cały; ale i dziś... o! i dziś kochasz się w niéj jeszcze!
Hrabia August stanął, spojrzał zgóry i uśmiéchnął się z politowaniem.
— Nacóżby się to dzisiaj zdało? — westchnął.
— Ba! nacóż się miłość kiedykolwiek przydała? — żywo odparł hrabia Filip. — Wedle wyrażenia francuzkich poetów XVII wieku, które odziedziczyli madrygaliści XVIII wieku, miłość jest „słodką męczarnią” zawsze.
Uśmiéchnął się hrabia August.
— Na mnie — ciągnął niemogący powstrzymać się od paplania Filip — Liza czyni wrażenie niewypowiedzianie smutne. Widzę w niéj poczciwego, pełnego ufności wierzyciela, który w ręce niegodziwego człowieka oddał całą swą fortunę i nigdy jéj już nie odzyszcze. Co ona zawiniła, że życie jéj zostało zwichnięte, złamane, zepsute bezpowrotnie? Dlaczego, zaco taka anielska istota, ucierpiawszy tyle, nigdy już nie ma być szczęśliwą? Życie z piérwszym mężem musiało jéj zatruć resztę życia aż do zgonu... Biédna!
Zwykle niemiły, suchy, ironiczny głos hrabiego Filipa, czy się istotnie rozgrzał uczuciem jakiémś, czy umiał je naśladować, zadrgał sympatyczniejszym tonem.
Towarzysz spojrzał ku niemu. Każda najlżejsza oznaka uwagi dodawała Filipowi coraz większéj ochoty do przedłużania swych postrzeżeń i zwierzeń.
— Przeznaczenie! fatalność! — mówił. — Piękna, młoda, bogata, dostała się, dziwnym zbiegiem okoliczności, intryg, człowiekowi najpotworniéj zepsutemu, satyrowi bez sumienia i wstydu, możeż być los okropniejszy? Żyć z nim tyle lat, ociérać się takiemu aniołowi o takie brudy!
— Do aniołów brudy ziemskie nie przystają! — zawołał jakby mimowolnie hrabia August.
Niezmordowany mówca zdawał się chciéć jeszcze przedłużać swe uboléwanie nad losem pięknéj wdowy, gdy uczuł że hrabia August pochwycił go ręką silną i nakazująco podniesionym głosem zawołał:
— Proszę cię, zlituj się, dosyć już o tém!
Stosunek tych dwóch na jednym szczeblu społecznym stojących ludzi cały się uwydatnił w téj rozmowie. August miał uznaną wyższość nad swym towarzyszem, który mu był powolnym i chętnie posłusznym.
Nie szemrał, nie obrażał się, nie protestował, natychmiast zastosowywał się do rozkazów i dosyć było żądania hrabiego Augusta, aby Filip zamilkł. Szukał już tylko nowego do rozmowy przedmiotu.
Szli teraz jedną z tych starych uliczek miasta, które na Corso ujście mają; ale była to jedna z najszérszych i najczystszych, do któréj najwięcéj wpadało powietrza, którą zamieszkiwało nie pospólstwo samo, ale i zamożniejsi ludzie. Tu i owdzie bruk ciemny przerzynał pasy świetlane z otwartych drzwi domostw i kilku kawiarń.
Pół we mroku, napół w świetle widać było u stoliczków, na chodniki powystawianych, spóźnionych gości z cygarami, na cichéj rozmowie. Czerwone końce cygar świéciły niby gwiazdki w cieniu.
Mijali właśnie, drugą stroną ulicy idąc, jednę z niepokaźnych kawiarni i garkuchni razem, szczycącą się przydomkiem antica, gdy mimowolnie wzrok ich padł ku wnętrzu wielkiéj izby, w któréj gości już było mało. Hrabia Filip silnie potrącił w bok łokciem swojego towarzysza, zwracając uwagę jego na widok, jaki mieli przed sobą.
U małego stoliczka, z krótką fajeczką w zębach, w kapeluszu nabakier fantazyjnie rzuconym, siedział niedawno zbiegły z salonu ów pan Wiktor, którego Filip pół-artystą, pół-bandytą mienił. Siedział wygodnie, rozparty széroko, pochylony nad szklanką limonady.
Przed nim stała, poufale jedną ręką o stół oparta, drugą podtrzymująca głowę pochyloną, młodziuchna dziéweczka, nędznie, ubogo odziana, w sukni bez barwy, w trzewiczkach podartych na małych, ale pobrukanych bosych nóżkach. Prawdziwa Włoszka, była zarazem zaniedbaną i strojną. Gałganek jedwabny, niegdyś jaskrawy, zastępował chusteczkę na ramionach i szyi, a we włosach czarnych, bujnych wpięte miała błyszcząca szpilki i grzebyki. Ręka sparta na stoliku świéciła pierścionkami, sznurek paciorek widać było z pod chustynki.
Najwięcéj jednak zdobiła ją ledwie z pączka dobywająca się krasa młodości. Z téj sylwetki ciemnéj, malującéj się na tle izby jasném, zdala odgadnąć było można prześliczne kształty ubogiéj Psychy, pół-dziécięcia, pół-dziewicy.
Nędzne ubranie, przystające do ciała, nie osłaniało, ale uwydatniało kształty postaci, jak z marmuru wykutéj, instynktowo przybiérającéj wdzięczne ruchy i postawy.
Hrabiowie mogli się przypatrzyć, zbliżywszy nieco, profilowi jéj greckiemu, utoczonéj szyi, popiersiu i archaicznie szczupłéj figurze, jak rysunek Flaxmana, kilką prostemi liniami okréślonéj na dnie jasném.
Wiktor rozmawiał z tą dziéweczką, która się zdawała z nim spoufaloną i szczebiotaniem wesołém mocno zajętą. Nie słychać było nic, lecz odgadnąć mogli łatwo, że swobodnie, wesoło gwarzyli z sobą, pewnie nie poraz piérwszy.
Artysta, nie spuszczając z niéj oczu, patrzył w pochyloną ku sobie; ona bez obawy uśmiéchała mu się, niekiedy żywiéj potrząsała głową, groziła palcami, pomagając sobie, zwyczajem Włochów, rozmaitemi ruchy. Wszystkie one były wdzięczne, bo młodość ma ten dar, że piękną być musi, choć o tém nie myśli, choć tego nie pragnie.
Wiktor z tą dziéweczką, w oświéconych drzwiach malując się en vigueur, tworzyli jakby w ramy ujęty obrazek, wcale ładny, któremu nic nie brakło, nawet dobrze ugrupowanych akcesoryów. Dwaj panowie, napatrzywszy się na nich, długo oczów oderwać nie mogli.
— Mamy tedy czarno na białém — odezwał się, dowcipkując, hrabia Filip — dowód, jakie tu ten jegomość ma stosunki w wiecznym grodzie. Birbanta kawał, z oczów mu to patrzy!
Zamiast odpowiedzi, hrabia August mruknął sam do siebie:
— Gdzie ja tego człowieka widziałem? bo twarz ta mi niezmiernie znajoma! Co u licha!
— Zbliżmy-no się, zrobimy mu nieprzyjemną niespodziankę — podszepnął złośliwie Filip.
Z innych zapewne powodów milcząco przystawszy na to, hrabia August począł wolnym krokiem zbliżać się ku drzwiom kawiarni.
Usłyszawszy chód, dziéwczę, bez trwogi i wcale niezakłopotane, zwróciło główkę ku przychodzącym, ale się z miejsca nie ruszyło. Po chwili zwolna obejrzał się na nich także pan Wiktor, z równym spokojem.
Poznawszy hr. Augusta, pozdrowił go uśmiéchem i lekkiém głowy skinieniem. Dziéwczę, widząc że nadchodzący byli znajomi, uśmiéchnęło się do siedzącego i założywszy ręce na piersi, odeszło parę kroków w głąb izby.
— Zastaliśmy pana w bardzo miłém towarzystwie! — oderwał się szydersko hrabia Filip.
— Wistocie — odparł swobodnie, nie wstając z miejsca i nie zmieniając postawy, Wiktor. — Nie może być nic przyjemniejszego, nad świegotanie ptaszka na wiosnę, nad szczebiot takiego naiwnego dziéwczęcia, zwłaszcza gdy tak jest piękne, jak ta Pepita.
Usłyszawszy wymienione imię swoje, dziéwczę się trochę zarumieniło; ściągnęło brwi czarne, ustąpiło krok jeszcze, ale nie uciekało.
Obaj przybyli przyglądali się jéj zdaleka. Po piérwszym rumieńcu, już dalsza rozmowa i wejrzenia niewiele zdawały się obchodzić pannę Pepitę. Poprawiła tylko trochę chustynki i bose nóżki wycofała tak, aby je suknia wązka zasłonić mogła.
— Robisz pan studya artystyczne, czy etnograficzne? — zapytał hrabia Filip.
— Etnograficzne, psychologiczne, artystyczne, najrozmaitsze studya, to powołanie moje — odparł, nową nakładając fajeczkę, pan Wiktor. — Jest-to zadanie tych, co w życiu innego nie mają.
Hrabia August usiadł tymczasem milczący przy tym samym stoliku i zażądał limonady. Hrabia Filip poszedł za jego przykładem.
„Gdzie ja widziałem tego człowieka?” zdawał się ciągle powtarzać sobie pocichu, wzrokiem badawczym wpatrując się w niego, hr. August.
Postawszy trochę, Pepita, któréj wejrzenie padło raz jeszcze na siedzącego artystę, usunęła się powoli i znikła w drugiéj izdebce.
— Darujesz mi pan — odezwał się po chwili hrabia August — ale jestem zmuszony zadać mu niedyskretne pytanie. Mylę się może, pamięć zamglona, podobieństwa jakieś łudzić mnie mogą, lecz widząc pana, coraz mocniejszego nabiéram przekonania, żeśmy się chyba już gdzieś, kiedyś w życiu spotykać musieli. Nie możesz mi pan tego wyjaśnić? Nazwisko jego jest mi nieznajome, ale twarz, twarz...
Wiktor, który oczy miał spuszczone, podniósł je na hrabiego. Długo patrzył nań, jakby namyślając się, spojrzał na towarzysza i począł głosem urywanym:
— Żeśmy się gdzieś na świecie spotkali, ta bardzo być może. Nie potrafię jednak panu hrabiemu wyjaśnić gdzie i kiedy. Zmuszony byłem, niestety, zerwać z moją przeszłością: dziś zowię się Wiktorem Gorajskim. O wielu rzeczach chciałbym i muszę zapomniéć, a radbym, żeby ich i drudzy nie pamiętali. Gdyby nie ta okoliczność, miłoby mi było przypomniéć się zaszczytnéj dla mnie znajomości pana hrabiego. Są położenia wyjątkowe, które godzi się jeśli nie poszanować, to miéć dla nich względy pewne.
Hrabia August skłonił głowę i zamilkli. Odpowiedź ta hrabiego Filipa mocno zaintrygowała. Więcéj jeszcze zdumiéwało go to, że człowiek tak niepozorny, wyglądający na ubogiego jakiegoś artystę, wcale się nie żenując w towarzystwie dwóch hrabiów państwa rzymskiego, siedział rozparty na stole, nie zważając na nich, nie okazując im najmniejszego respektu.
W téj chwili właśnie zapalał fajkę tytuniu, który ani z tureckim, ani z hawańskim, ani z Latabią najmniejszego nie miał pokrewieństwa, a cuchnął francuzkim kapralem.
Limonadę żądaną przyniesiono im w prostych, dużych szklenicach, tak jak ją tam podawano wszystkim, od wyrobników począwszy.
Hrabia Filip spoglądał na zielonawą szklankę z podejrzliwością przywykłego do kryształów człowieka.
— Lokal pan sobie wybrałeś wcale niewykwintny — odezwał się po chwili. — Jedno co pana uniewinnia, to owa prześliczna Pepita. Nietrudno odgadnąć, że chyba ona mogła tu pana sprowadzić o téj godzinie.
— Wcale się tego nie zapiéram — odpowiedział Wiktor. — Z wielką przyjemnością słucham szczebiotania tego ślicznego dziécięcia, medytując nad tém, jakim cudem z tak wdzięcznéj istoty, za lat dziesiątek może wyrosnąć tak straszliwa baba, jaką jest jéj cara mamma. Są bowiem do siebie charakterem, twarzami, krwią i duchem najzupełniéj podobne, a Pepita jest w swym rodzaju arcydziełem, gdy mammita stała się okropną potworą.
— Ha! czas płaci, czas traci! — szepnął ironicznie hrabia Filip.
— Ciągle się mówi o zagadkach życia — dodał Wiktor. — Ale ja prawdziwie nie wiem, co nie jest zagadką. My, świat, żywot nasz, jego błyski i cienie — to zagadki same... wszystkie ich tłumaczenia są śmiesznémi farsami!
Zapatrzył się w stół. Hrabia August, nie spuszczając z niego oczów, słuchał go z uwagą wielką; Filip w głowie szukał tematu do opozycyi i znaléźć go nie mógł. Po pauzie dodał z wysiłkiem:
— Najmędrsza pono rzecz głowy sobie nie łamać nad zagadkami, życie brać, jak Francuzi powiadają, au jour le jour, i iść spokojnie drogą, którą nas fatalizmy praw nam nieznanych prowadzą.
— Tak, byłoby to doskonałém — począł Wiktor — gdyby każdy wykształcony, a sądzę że nawet każdy człowiek wogóle, nie miał w sobie dwóch ludzi. Jest-to osobliwy fenomen, nad którym się mało zastanawiano. Jeden z nas idzie z tym prądem, któremu się oprzéć nie może; drugi patrzy, zżyma się, krytykuje, radby sobie wytłumaczyć dokąd on sam chce iść, a dokąd prądy go pędzą. Jeden jest ciągłą afirmacyą życia, drugi negacyą jego. W każdym człowieku odbywa się, mniéj lub więcéj wyraźnie, walka tych dwóch prawie nieprzyjaznych potęg nieznanych.
Dla hrabiego Filipa nieco dziwaczne, ale niezwyczajne postrzeżenie Wiktora już było zagłębokiém i zaniespodziéwaném, aby na nie mógł dorywczo odpowiedziéć. Zaciął usta, na wszelki wypadek nadając im wyraz ironiczny. Hrabia August, dotąd milczący, spojrzał z niejakiém zdziwieniem na mówiącego i przysunął się do stolika.
— Jeżeli nie ciągle objawiają się te dwie siły — odezwał się — fenomen ten przynajmniéj zdarza się bardzo często w ludziach myślących. Psychologowie tłumaczą go dwiema władzami jednego ducha, płynącemi ze wspólnego źródła. Wszakże w jednéj machinie elektrycznéj dwa przeciwne téż powstają prądy. Dlaczegóżby z duszy jednéj nie mogły płynąć dwa strumienie, których przeznaczeniem stworzyć ruch i życie, a potém się zlać znowu?
— Tylko że w nas one nie zléwają się nigdy — odparł Wiktor.
— Dopókiśmy żywi — rzekł hrabia August. — Charakterem życia wszelkiego jest nieustanne rodzenie sprzeczności, jednanie ich i tworzenie nowych.
— Więc słowo zagadki i synteza wszystkich sprzeczności byłyby po za życiem naszém? — wtrącił Wiktor.
— I tak jest niewątpliwie — odparł żywo hrabia August. — Nietylko jeden człowiek jest ułamkiem, ale narody są także ułamkami i cała dopiéro ludzkość skończona, gdy z niéj nic nie zostanie, oprócz dziejów jéj ducha, wypisze na ostatniéj mogile wielkie słowo swéj zagadki.
— Strasznie to smutne i upokarzające dla ułamków! — westchnął hrabia Filip.
— Smutne dla tych, co koniecznie chcą być czémś więcéj niż są: jednostkami odrębnemi i niezawisłemi, któremi my nie jesteśmy — ciągnął hrabia August. — Niestety! trzeba się wyrzec dumnéj samoistności!
— Puściliśmy się na bezdroża — przerwał Filip. — Ostrożnie... jama! Wpadniemy w nią!
— Wolno ci nie iść za nami, jeśli się lękasz — natrącił z trochą niecierpliwości hr. August, który tak się ożywił, iż nagle stał się jakby innym człowiekiem, znalazłszy sympatycznego sobie do rozmowy. Zwrócił się cały ku niemu, wyzywając go i przysłuchując mu się z uwagą. Wiktor także wolał słuchać i hrabia August ciągnął sam daléj:
— Każdy z nas ma w sobie jakąś cząstkę ogólnego ducha ludzkości, pożyczoną na czas pewien. Wraca on potém do ogólnéj skarbnicy. Jesteśmy ułamkami wielkiéj całości, od któréj się nam oderwać niepodobna, czémś nakształ kropel wody, które się odrywają w postaci kulek na chwilę, lecz muszą się rozpłynąć późniéj, albo w parę przemienić. Wszystko w nas pożyczone od matki, z któréj łona wychodzimy. Dziécię nowonarodzone na miękkiéj tkance mózgu przynosi już wyciśnięte macierzyńskich myśli zarody, które się w niém rozwijać mają. Zowią się one instynktami. Późniéj w życiu, ucząc się, czerpiemy ze skarbnicy ogólnéj doświadczeń, które uzbiérały pokolenia... Szczęśliwy, kto temi na dzień jego pracy danemi mu narzędziami i materyałem cóś mającego wartość stworzy. Najgenialniejszy twórca pół swego geniuszu bierze z mniéjwięcéj wyposażonéj kolébki.
— Uczysz nas, hrabio, pokory! — odparł hrabia Filip kwaśno.
Wiktor patrzył na stół, nie śpiesząc z odpowiedzią; parę razy rzucił okiem na hrabiego Augusta, który wcale do siebie nie był podobny. Zdawał się przetworzony, ożywiony, zelektryzowany. Nie zważając na hr. Filipa, mówił daléj:
— Tylko taką cząstką się pojmując, człowiek samego siebie, a nawet historyą, dzieje narodów pojedynczych zrozumiéć może nieco lepiéj. Odcięty od ogółu człowiek, od ludzkości naród, wzięty sam w sobie, niezrozumiałym się staje. Inaczéj Opatrzność względem obojga wydałaby się niesprawiedliwą.
Mówiąc to, hrabia August zwracał się ciągle do siedzącego z coraz smutniejszą twarzą artysty, jakby pragnął z ust jego wywołać odpowiedź. Wiktor palcem rysował cóś po stoliku.
— Tak jest — odezwał się wkońcu — masz hrabia słuszność. Słowo zagadki leży po za tym światem, jest w ręku śmierci. Nam pozostaje w naszych pragnieniach absolutnéj wiedzy rezygnacya dzieci, które się napiérały gwiazdki z nieba.
— Smutne to, smutne, smutne! — zamruczał z przybraną powagą hr. Filip.
— Ja — wtrącił hr. August — znajduję to więcéj podniecającém, drażniącém, niż smutném. Gdybyśmy mieli słowo zagadki, życie stałoby się niemożliwém. Kucharki tylko idą do wróżbiarek, aby się koniecznie swéj przyszłości dowiedziéć, aby im prędzéj obrzydła. Nam dano do przebiegnienia drogę tajemniczą, która nęci tém, że cel jéj ciągle się nam z przed oczu usuwa. U celu znajdziemy spoczynek.
— Hrabia więc jesteś optymistą — odezwał się artysta — czego mu winszuję najmocniéj, gdyż właśnie myśl ludzka pochyla się na przeciwną stronę i nauka robi co może, aby nam zatruć życie.
Hrabia August ruszył ramionami.
— Optymizm mój nie osłania mnie od cierpienia — westchnął. — Mieszka ono w tym drugim człowieku, który jest piérwszego sędzią. Jednakże lżej mi z tém, co pan zowiesz optymizmem, niżby z pesymizmem było. Pesymizm ma tę nielogiczność w sobie, że sam, rodząc się z inteligencyi, opiérając na rozumowaniu, istocie, z któréj wytrysnęła ta inteligencya, przypisuje bezrozum. Jak ateizm pozbawia stworzenie stworzyciela, tak pesymizm neguje źródło rozumu.
Zegary biły północ włoskim sposobem, nie tak jak nasze półzégarza (piątą czy czwartą godzinę po zachodzie). Hrabia August, który tak był ożywiony, jakby się długo jeszcze zabiérał bronić przekonań swoich, postrzegł że drzémiąca gospodyni, aby gości zmusić do ustąpienia, poczynała powoli gasić światła.
W oprawie drzwiczek do drugiéj izby wiodących ukazała się razem postać Pepity, w koszulce tylko i spódniczce, rękami ogorzałemi, wpół obnażonemi, wiążącéj bujne warkocze rozpuszczonych czarnych włosów. Wśród tego zajęcia, zwiastującego do snu przygotowanie, ziéwanie zmuszało ją jedną z rąk ciągle krzyżykiem przed ustami zakréślanym zagradzać drogę złemu duchowi, który, jak wiadomo, czyha na wargi otwarte i nieopatrzne dziéwczęta.
Ruszyli się wszyscy z miejsc.
Wiktor zdala życzył dobréj nocy dziéwczęciu, które wnet znikło, nałożył kapelusz na głowę bezpieczniéj, wziął kij i zabiérał się do wyjścia.
Hrabia August zbliżył się ku niemu z wyrazem życzliwości i uprzejmości, którą rzadko komu zwykł był okazywać.
— Bądźcobądź — odezwał się — ja stoję przy tém, że musiémy być dawno znajomi. Dopóki obaj jesteśmy w Rzymie, dlaczegóżbyśmy spotkać się i pogawędzić czasem nie mieli?
Wiktor uśmiéchnął się, zawahawszy z odpowiedzią.
— Bardzo wdzięczen jestem hrabiemu za to uprzejme wezwanie — rzekł wreszcie. — Zachodzi tylko ta przeszkoda, że, jak hrabia widzisz, ja zdziczałem. W towarzystwie, w którém się panowie nawykliście obracać, postać moja jest fatalnym dysonansem. Nieszczęśliwa powiérzchowność, którą mi nadało lenistwo, każe mnie posądzać, domyślać się we mnie jeśli nie zbiegłego opryszka z Abruzzów, to przynajmniéj czerwonego republikanina, spiskowca, Garibaldczyka, w najszczęśliwszym razie Cygana-artysty, nawykłego żyć w szynkowniach. Ja sam znam to do siebie i boleję nad własną fizyognomią; ale tak mi wygodnie w téj odzieży powszedniéj, w tym stroju zaniedbanym, pośród świata jak ja zabrukanego...
Hrabia August uśmiechnął się.
— Tak, to trochę lenistwa tylko...
— Nie trochę — przerwał Wiktor — ale najstraszniejsze rozleniwienie, tak, niestety! Pozbawia mnie ono wielu życia przyjemności, ale się stało nałogiem. Któż wié, może się zczasem potrafię zwyciężyć, a bardzo mi miło będzie zawsze spotkać hrabiego.
— Mieszkam sam jeden, w hotelu pod Minerwą — odezwał się hr. August.
— Numer jedenasty, o parę drzwi daléj — sługa pański — dodał, nie chcąc być mniéj grzecznym, hrabia Filip.
— Ja zaś gnieżdżę się w domu prywatnym na Babuinie — odpowiedział Wiktor — niestety, pod obłokami na trzeciém piętrze, bo miéwam fantazyą psucia płócien, więc tam jest niby studio moje. — Rozśmiał się smutnie. — Ale, na Boga! — dodał gorąco — proszę mnie nie brać za artystę z powołania! Nie jestem nim, lecz tylko przez miłośnictwo sztuki przekomarzam się méj ukochanéj. Ani na pokaz, ani na sprzedaż nie maluję nic. Choruję na sztukę... Włochy, jak się zdaje, wyléczą mnie z téj słabości, ale to pewna, że gdy ozdrowieję... o! będę bardzo nieszczęśliwy.
I znowu sam rozśmiał się z siebie. Hrabia August podał mu rękę, poszedł za jego przykładem i Filip, pan Wiktor zaś, zamachnąwszy kijem, wybiegł i znikł im w ciemnościach.
Dwaj towarzysze powolniejszym krokiem wyszli z kawiarni, którą stara i roztyła, brzydka, łysa matka pięknéj Pepity zamykała coprędzéj za nimi.
— Człowiek wcale niepospolity i dla mnie sympatyczny — odezwał się hr. August.
— Choćbym rad zawsze zgodzić się na twoje zdanie — odparł Filip — na ten raz nie mogę. Sam on powiada że zdziczał, a mnie się zdaje, że chyba nigdy wielce oswojonym być nie mógł. Kawał awanturnika! Już to samo, że nazwisko nosi przybrane, a prawdziwego powiedziéć nie chce, dużo daje do myślenia. Ja takich ludzi wykolejonych nie lubię.
— Ani ja — odparł August — ale są wszędzie wyjątki, a ten właśnie zdaje mi się do nich należéć.
— Komedyant! — rzekł pogardliwie Filip. — Zresztą zobaczymy! Życzę tylko, abyśmy na kieszeniach swoich nie doznali skutków sympatyi dla tego pana.
Księżna Teresa oddawna mieszkała w Rzymie, chociaż często z niego robiła wycieczki, czasem trwające miesiącami. Jedynemu synowi swemu, zaledwie pełnoletniemu, oddawszy majątek cały, pozostawiwszy sobie tylko (znaczne, jak głoszono) kapitały, któremi sama rozporządzała — była zupełnie swobodną. Pensyi, którą syn, równie do niéj przywiązany jak ona do niego, upiérał się jéj wypłacać, nie chciała przyjmować, odkładając to, jak mówiła sama, do czasu gdy wszystko co ma utraci. W pełni sił i zdrowia, księżna przy swym charakterze miłym, temperamencie na oko łagodnym, nie doznawszy w życiu nic, coby albo zbytnie po sobie żale, lub nieprzyjemne zostawiło wspomnienia — powszechnie była uważaną za bardzo szczęśliwą istotę.
Wiele osób jéj zazdrościło, a gdy która z pań przyznawała się do tego, ona oczy spuszczała, uśmiéchała się i potwierdzała przypuszczenie.
— Ale bo ja wistocie bardzo jestem, jak na mój stan wdowi, szczęśliwą — powiadała. — Pan Bóg mi dał dobrego syna, mam więcéj niż potrzebuję do życia, jestem swobodną i niezwiązaną niczém.
I tuż za uśmiéchem przychodziło, jakby mimowolne, westchnienie.
Rzeczywiście księżna należała do tych istot, których życie czynne zaprędko się skończyło. Owdowiała młodą, syn jéj dorósł, gdy ona nie miała jeszcze czasu postarzéć. Wcale jeszcze świéża i piękna, życia pełna, z sercem kochać potrzebującém, znalazła się osamotnioną, jakby już w oczekiwaniu końca, który tak prędko przyjść się nie obiecywał.
Zapełniała tę próżnię życia jak mogła: czytaniem, miłośnictwem sztuki, podróżami, wszystkiemi przyzwoitemi rozrywkami, które dają mocniéj jeszcze może uczuć czczość i brak celu resztek pozostałych żywota.
Próbowano ją zagrzać do wielkiéj pobożności; lecz księżna, choć religijnego ducha i w spełnianiu obowiązków gorliwa, nie dała się opanować i oparła nawracaniu, znajdując że nigdy odwróconą nie była.
Powierzchowność miała ujmującą wielce, była świéżą i blasku dawnéj piękności nie straciwszy, spoważniała tylko. Słynęła jako bardzo bogata, choć nikt nie wiedział dokładnie czém rozporządzała; celowała inteligencyą, wykształceniem, niejeden więc ze starszych i młodszych panów, spotykających się z nią w towarzystwach, lub bywających w gościnnym jéj domu, skusił się o zdobycie serca, którego pustki się domyślał.
Kilka podobnych prób nieszczęśliwych, żartobliwie, grzecznie, wesoło w samych ich pierwocinach księżna odtrąciła tak stanowczo, iż wkońcu ludzie sobie powiedziéć musieli, że wistocie za mąż iść wcale nie myśli, a innych stosunków zawiérać nie życzy. Przyjęto to z niedowierzaniem, ale nikt już nie śmiał płocho narazić się na próżne zabiegi.
W humorze księżny Teresy nie widać téż było zwykle, aby za czém tęskniła. Swobodna, wesoła, zawsze umiejąca sobie wyszukać jakiegoś zajęcia, życie zapełniając cudownie, tworząc sobie coraz nowe zabawki niewinne, do których się namiętnie przywiązywała — księżna nosiła z sobą dobry humor, ożywiała towarzystwo, do którego weszła.
Nowa książka, gdy o niéj mówiono wiele, pochłaniała ją na czas jakiś; nowy obraz, wystawiony posąg, wiadomość o wypadku mającym znaczenie i zwiastującym następstwa ważne w otaczającym świecie, prawie ją rozgorączkowywały. Tak samo bywało z ludźmi nowymi, których starała się poznać, zbliżyć do nich, zbadać, spoufalić z nimi. Pociągały ją zarówno wielkie głowy, imiona rozgłośne, jak postacie ekscentryczne, zagadkowe, niepowszednie.
Dlatego téż, gdy po odejściu dwóch hrabiów i wysunięciu się z pokoju pana Ferdynanda, została na chwilę sama z gospodynią, nie mogła się księżna wstrzymać od wykrzyknika:
— Niezmiernie jestem ciekawą tego człowieka!
Pani Liza, wystyglejsza pod tym względem, lub przynajmniéj niechcąca zdradzić swéj ciekawości, odpowiedziała lekkiém ramion ruszeniem.
— Na mnie on zrobił wrażenie takie, żem się ulękła — rzekła. — Nie jestem nawet ciekawą, bo czytam historyą biédaka z jego twarzy i stroju. Jest-to jakaś ruina, ofiara losu, temperamentu, charakteru, a może... któż wie?... nałogu... Cynizm powierzchowności przeraził mnie.
— A! wierz mi — odparła księżna Teresa, — po za tém, czém on dziś jest, czuć jednak przeszłość jakąś, niechybnie lepszą, świetniejszą. Masz słuszność co do upadku; ale bądźmy miłosierne, nie obwiniajmy naślepo człowieka. Kto wié jaki w tym udział miały losy.
— Losy! — odparła Liza. — Powinien był walczyć z niemi. Mężczyzna!
Powiedziała to sucho jakoś i zimno.
— Może téż walczył i został zwyciężony — dodała księżna. — Ja lituję się zawsze, nawet nad winnymi. Czyż i występek nie godzien politowania?
Gospodyni, spuściwszy oczy, milczała.
— Nazwisko Gorajski — ciągnęła daléj księżna — nie mówi nic. Nie mogę sobie nawet przypomniéć, czym je kiedy słyszała. Jestem ciekawą, tak nieprzyzwoicie ciekawą, przyznaję się, że, Boże odpuść! gdybym go znowu gdzie spotkała rysującego, gotowam się przyczepić i zaprosić...
— Ty-bo, moja droga księżno — przerwała Liza — nadto doprawdy jesteś pobłażającą, a bardzo nieostrożną, pomimo wielu smutnych doświadczeń. Niech sobie księżna przypomni tego, który tak zawiódł jéj miłosierdzie nad sobą, i tego...
— Proszęż cię — śmiejąc się, przerwała księżna — dajże pokój tym wspomnieniom! Któż się w życiu nie zawodził? Wprawdzie smutno mi było trochę potém, ale wprzód mnie to bawiło.
— A! kochana księżno — dodała p. Liza — ja się często mylę w sądach; ale ten... ten dzisiejszy nasz pan, jako człowiek straszy mnie, a jako artysta należy pewnie do tych, co ślicznie mówią o sztuce, a okropne bazgrzą rzeczy... Będziesz potém musiała swą ciekawość opłacać nabywaniem krut...
— Chociażby — odparła księżna Teresa. — Jeżeli pięknie mówi o sztuce, nie żal już krut jego nabywać.
To mówiąc, księżna do wyjścia i pożegnania się zabrała.
Rozstały się dwie przyjaciółki, wzajemnie śmiejąc z siebie: Liza z łatwowierności, księżna z jéj strachu. Księżna odeszła nienawrócona, zajęta tajemniczém zjawiskiem, z mocném postanowieniem zaproszenia do siebie p. Wiktora przy piérwszéj sposobności.
Ponieważ razy kilka widziała go około Colosseum, na Campo Vaccino, na Via Appia, postanowiła sobie zwiédzać te miejsca pokolei, w godzinach w których rysować można, dopókiby szczęśliwy traf nie nastręczył jéj spotkania.
Nazajutrz, zszedłszy się przypadkiem z hr. Augustem w Museo Pio Clementino, nie wytrzymała księżna, by go nie zagadnęła o nieznajomego. Hrabia, który był także pod dziwnym urokiem ekscentrycznéj téj figury, opowiadaniem o nocnéj rozmowie z nim ciekawość księżny rozbudził i spotęgował do najwyższego stopnia.
— Nie wiem — rzekł hrabia wkońcu — być może iż człowiek to upadły, jak sam powiada, zwichnięty, ale zdolny, wykształcony i wcale niepowszedni. Gdy się jemu podobnych spotyka, obowiązkiem jest raczéj rękę im wyciągać, niż ich odpychać.
Niezmiernie uradowana księżna, posłyszawszy to zdanie, gorąco uścisnęła dłoń mówiącego.
— A tak! — zawołała — tak! Szczęśliwa jestem, że choć wy trzymacie ze mną. Wczoraj kłóciłam się o to z Lizą, która mi chciała wmówić, że moja chęć bliższego poznania tego człowieka jest jakąś fantazyą niebezpieczną.
Hrabia August się uśmiéchnął.
— Niebezpieczną? — podchwycił ironicznie.
— A! źle to rozumiész — odparła księżna, rumieniąc się nieco. — Liza widzi tylko niebezpieczeństwo dla kieszeni, ale... bodajby!
— Znam nieco ludzi — odezwał się hrabia — i przekonany jestem, że tego niebezpieczeństwa wcale się obawiać nie można.
— Nieprawdaż? — powtórzyła radośnie księżna Teresa. — Więc chociaż wy trzymacie ze mną?
Hrabia się skłonił.
— Osobliwa rzecz — dodał — mogę się pochlubić pamięcią ludzi, a jestem przekonany, że tego pana kędyś w mém życiu spotkałem, tylko przypomniéć sobie nie umiem miejsca i stosunku. Sam on, gdym mu o tém napomknął, potwierdził to, ale zarazem dodał, iż objaśnić mnie nie potrafi, gdzie i jak to być mogło.
— Kiedy tak, to i ja się mogę przyznać — pocichu dodała księżna — że on na mnie także robi wrażenie dawnéj jakiéjś znajomości. Myślałam że to przywidzenie...
— Bądźcobądź — dokończył hr. August — ma dar przyciągania ku sobie.
Rozmowę przerwało nadejście Angielek znajomych księżnie, które raz doświadczywszy jak dobrym była Ciceronem, przybiegły ją prosić, aby im pomogła do oglądania muzeum.
Uprzejma zawsze księżna wesoło zabrała się im towarzyszyć.
Od tego dnia jedno miała na myśli: pochwycić gdzieś koniecznie nieznajomego tego jegomości i wciągnąć go do swego salonu.
W tym celu długo napróżno jeździła księżna rankami i wieczorami po Rzymie i okolicach. Zrobiła wycieczkę do Starych drzew w Olevano, do Tivoli, do ruin willi Adryana; chodziła około pałacu Cezarów i Colosseum, lecz nie mogła nigdzie spotkać owego pana Wiktora.
Zdawał się jakby naumyślnie uchodzić i ukrywać, unikając nowych stosunków. Nawet p. Ferdynand, którego księżna sobie zjednała na sprzymierzeńca, nie widywał go teraz nigdzie, a na Babuinie, gdzie mieszkał, trudno się było nawet o jego trzecie piętro i studio dowiedziéć.
Księżna, przypuszczając iż mógł z Rzymu dalszą jakąś przedsięwziąć wycieczkę, co w téj porze roku było bardzo naturalném, nie zaniechała jednak poszukiwań swoich.
Jednego dnia namówiła panią Lizę na wieczorną przejażdżkę do Villa d’Este. Ferdynand im sam jeden towarzyszył. Tu, chodząc po tym ogrodzie, niegdyś tak pięknym, dziś tak zaniedbanym, wcale niespodzianie, na mchem okrytéj marmurowéj ławce, księżna postrzegła swą zgubę. Wiktor siedział z książką do szkicowania na kolanach, zapatrzony w stare, prześliczne cyprysy, które zdawał się chciéć studyować.
Pani Liza, udając że go nie poznaje, chciała coprędzéj pominąć, gdy księżna gwałtownie się naparła zaczepić artystę. Oprzéć się jéj nie było podobna. Pan Ferdynand ofiarował się za pośrednika; lecz księżna, przypuszczając że jest pod wpływem siostry i obawiając się aby nie popsuł sprawy, podziękowawszy mu, sama poszła odważnie przywitać p. Wiktora.
Od piérwszego owego widzenia ani strój, ani twarz, ani wyraz zagadkowéj postaci nie zmienił się wcale. Miał na sobie to samo lekkie ubranie, ten sam kapelusz i gruby kij, tylko obok niego leżał zwinięty pled podróżny. Zobaczywszy księżnę podchodzącą, Wiktor przestraszony zamknął coprędzéj książkę i z ławy się ruszył.
— Poznałam pana zdaleka — odezwała się, podchodząc, księżna. — Schwycony na uczynku, nie możesz się pan zaprzéć, że jesteś pejzażystą. Śliczne tu studya robić można. Ale w Rzymie wcale już pana nie widać.
Grzeczne to przywitanie, którego nie zdawał się spodziéwać artysta, trochę go zdumiało.
— Uciekłem z Rzymu, dla gorąca — rzekł — a co się tyczy moich studyów, niéma w nich nic, coby zasługiwało na tak poważne nazwanie. Rozrywam się, jak mogę. Gdy nie mam co czytać, próbuję psuć papiér.
Księżna stanęła trochę, badając go uważnie.
— Gdy książek brak — odezwała się — gdy i te studya zmęczą, powinienbyś pan trochę się więcéj ludziom udzielać. Mając tu ziomków, nie godzi się o nich zapominać.
Był to prawie rodzaj grzecznego zaproszenia, które wywołało uśmiéch smutny na usta Wiktora. Zdawał się uszom własnym nie wierzyć.
— Ziomków? — powtórzył zcicha — ziomków?... Ależ to prawdziwy cud dzisiaj posłyszéć, aby się kto o znajomość i stosunki z ziomkami upominał. Gdzież dziś ziomkowie? Rozdziela nas tyle różnic przekonań, położeń, losów, że tytuł ziomka najczęściéj bywa postrachem. Znam ludzi, co posłyszawszy swą macierzystą mowę, uciekają przerażeni, szczególniéj jeśli ona z ust pieszego włóczęgi wychodzi. Niestety! — dodał — ci bojaźliwi mają bardzo często słuszność, bo między ziomkami za granicą spotykają się i gwiazdy piérwszorzędne i... smutne odpadki społeczeństwa. Jesteśmy dziś jak owe rozbitéj planety szczątki, jak aerolity i bolidy... gwiazdami lub kawałkami żelazistéj rudy...
Księżna zdawała się słuchać z przykrością i przerwała mu szybko.
— Nas tu teraz w Rzymie jest garstka mała bardzo, a ja mam tę wadę, że mnie nietylko gwiazdy, nietylko odpadki, ale nawet najzwyczajniejsze postacie, spokrewnione mową i wspomnieniami, mocno zajmują. Otóż — dodała weseléj, siląc się na pewną rubaszność kobiéty dobrego towarzystwa, która czuje prawa swoje — otóż, krótko a węzłowato: zobaczywszy tu pana, przyszłam umyślnie, aby mu powiedziéć że prawie codzień wieczorem jestem w domu i że mi pan uczynisz wielką przyjemność, przychodząc na herbatę i rozmowę.
Wiktor skłonił się, tak zdumiony, że nie odpowiedział zrazu i cóś tylko niezrozumiałego przebąknął.
Księżna stała, uparcie nań patrząc.
— No, proszę bardzo, nie bądź pan dzikim; zrobisz mi przyjemność. Salon mój nie jest zbyt ceremonialnym. Towarzystwo znajdziesz pan toż samo, z małą odmianą, które spotkałeś u mojéj przyjaciółki Lizy.
— Niech księżna raczy wierzyć, że jestem jéj nad wyraz wdzięcznym — odezwał się Wiktor — bo to jest dowodem z jéj strony tak dobrego serca, a takiéj... nieopatrzności, któréj tylko szlachetniejsze serca i wyższe charaktery mogą się dopuścić. Stokroć księżnie dziękuję!
Księżna poruszyła ramionami.
— Pochwały — szepnęła — na które nie zasłużyłam.
— Owszem — podchwycił ośmielony Wiktor. — Ja łaskę jéj umiem ocenić. Mówiono mi to wielekroć, że wyglądam na bandytę, lub niedobrego gatunku artystę-awanturnika. W dodatku jestem ziomkiem, więc może biédnym wygnańcem, który rad czepiać się i wyzyskiwać. Nikt mnie nie zna! Trzeba heroicznéj odwagi i takiego serca...
— A! — przerwała, rumieniąc się, księżna — proszę, daj-że mi pan z tém pokój! Nic podobnego nie przypuszczam, a moje zaproszenie, moje natręctwo pochodzi poprostu z tych pustek w Rzymie i ciekawości córek Ewy. Zapraszam koniecznie! Przyjdziesz pan?
Mówiła tak nakazująco, że się jéj oprzéć nie było podobna.
Wiktor się skłonił.
— Więc jutro czekam z herbatą, a dla ubezpieczenia pana dodam — rzekła, uśmiéchając się — że nie będziemy pana badali, męczyli; zostawimy mu swobodę jaknajwiększą.
Dokończywszy i nie przypuszczając już odmownéj odpowiedzi, księżna prędko poszła za Lizą i jéj bratem, który przy niéj pozostał. Widać ich było zdala, w uliczce oczekujących.
Wiktor, po odejściu jéj, siadł znowu na ławce, ale już do studyowania starych cyprysów nie powrócił.
Księżna zajmowała oddawna stary pałacyk jednéj z tych rodzin patrycyuszowskich, które, choć zubożałe, trzymają się jeszcze pozostałych im starych murów, bo do nich przywiązane są wspomnienia dawnéj wielkości. Żyją może nadzieją, że kiedyś odzyszczą świetność straconą.
Tymczasem w tych gmachach, których tyle się spotyka w ulicach Florencyi, Bolonii, Rzymu i pomniejszych miast włoskich, rodziny zubożałe wiodą życie bardzo skromne, tulą się gdzieś w kątkach, znaczniejszą część pałaców najmując cudzoziemcom.
Księżna miała całe piérwsze piętro wspaniałego niegdyś gmachu, z salami olbrzymiemi, z sufitami malowanemi al fresco, z obrazami w pośrodku, z posągami pootłukanemi u wnijścia. Dwór jéj cały składali: stara panna Kunegunda (Kunusią zwana), podobno daleka kuzynka nieboszczyka męża, do któréj księżna przywykła bardzo i lubiła ją, stary kamerdyner z domu wzięty i dwoje sług przynajętych za granicą.
Wielki salon, w którym przyjmowała, umeblowany był po włosku, to jest opatrzony w sprzęt niezbędny, niegdyś wytworny i wspaniały, teraz już zszarzany i zestarzały. Na ścianach wisiały wizerunki margrabiowskiéj rodziny, do któréj pałac należał, i para olbrzymich krajobrazów, w fantastycznym stylu Salvatora Rosy, broniących się rozmiarami swemi od sprzedaży i losu współbraci, dawniéj Anglikom odstąpionych. W innych dwóch przyległych salonach mniejszych, księżna już się więcéj sama urządziła i rozgospodarowała. Tu wszystkie jéj upodobania, rozrywki, kaprysy łatwo można było poznać, widząc na ścianach nowe najrozmaitszéj wartości obrazki, posążki na kominach, książki porozrzucane po stolikach i kanapkach, obok kobiécych robótek i fraszek.
W salonie wielkim jeden tylko fortepian nowy starożytne umeblowanie odświéżał, odbijając swą formą i blaskiem od dawnych margrabiowskich sprzętów.
Szukająca zajęcia i rozrywek dla zapełnienia życia, księżna Teresa w mieszkaniu tylko jedném była nałogową i przywiązaną do znajomych kątów, choćby ją znudzić już były powinny. Stary pałac miał wiele niedogodności, najem jego podnoszono coraz; trzymała się jednak tych ciemnych sal, do których przywykła. Za nic ich zmieniać nie chciała.
Nazajutrz po powrocie z Villa d’Este, księżna pośpieszyła zawiadomić hr. Augusta, iż się zaproszonego spodziéwała artysty (bo tak uparcie go zwano). Pominęłaby była może hr. Filipa, który, pomimo narzucania się towarzystwu, niebardzo był w niém lubiony; lecz.... byłby się czuł obrażonym. I jemu więc musiano oznajmić, że księżna dnia tego wieczorem będzie w domu.
O zwykłéj godzinie pani Eliza z bratem, hrabia August, a nawet czasem umyślnie opóźniający się hr. Filip, znajdowali się już u księżnéj, gdy kamerdyner drzwi otworzył i wpuścił gościa nowego. (Dodajmy dla charakterystyki, iż zrana, wedle ścisłéj obyczaju obserwacyi, księżna znalazła na stole u siebie kartę wizytową Wiktora Gorajskiego. Znaczyło to, że formy świata znał i umiał je poszanować).
Wielki salon słabo był oświécony, tak iż w piérwszéj chwili księżna wchodzącego nie poznała.
Był-to zaproszony Wiktor, ale w postaci tak nowéj, w tak zupełnéj metamorfozie, iż wszyscy obecni stanęli na chwilę niemal przestraszeni.
Śladu na nim nie pozostało owego zdziczałego człowieka. Ubrany wedle najściślejszych wymagań salonowych, w czarnym fraku, w rękawiczkach jasnych, z kapeluszem w ręku, w lakierowanych bucikach, z brodą i włosami w porządku, był jakby nowym, nieznanym człowiekiem. Fizyognomia tylko jego nie postradała wyrazu tego artystyczno-cygańskiego, który ją dawniéj odznaczał, ale wśród innych akcesoryów, wydawała się więcéj oryginalną, niż dziką.
Ubranie nie zdawało mu się ciężyć i ściskać go, jak zwykle pęta ludzi, którzy je rzadko wkładają i noszą niechętnie. Ruchy miał swobodne, w salonie zdawał się jak u siebie.
Hrabia Filip był jednym z tych, których ta przemiana może najmocniéj zdumiała. Pani Eliza, którą za piérwszém zjawieniem się w jéj salonie Wiktor nastraszył, niemniéj może się teraz ulękła tak zupełnéj metamorfozy. To kameleoństwo zagadkowe, dziwacznego niby-artysty, niby-człowieka do towarzystwa należącego, podwoiło przestrach i ciekawość. Z większém niż wprzód, niespokojném zajęciem zaczęła mu się przypatrywać zdaleka.
Nie ulegało już wątpliwości, że człowiek ten jakiémś prawem jeżeli nie należał do wyższych sfer społecznych, to się w nich musiał obracać często, i że się z nich dobrowolnie wyłamał, gdy stały się dlań uciążliwemi lub wstrętnemi. Pani Liza widziała w nim niebezpiecznego może wroga tych, od których uciekał, ale nęcił ją tajemniczością swoją.
Po przelotnéj chwilce zdumienia, księżna przywitała przybywającego, starając się nie dać mu poznać, iż ją ta przemiana zdziwiła.
Hrabia August, dla którego, od piérwszego wejrzenia, miał jakiś urok ten człowiek zagadkowy, zbliżył się zaraz ku niemu, a za nim, jak zawsze, pośpieszył hr. Filip.
Księżna rzuciła słówko o willi d’Este, a hr. Filip ze złośliwością, z którą się lubił popisywać, gdy mowa zeszła na studya, wtrącił umyślnie słówko o pięknéj Pepicie, jako przedmiocie studyów także bardzo dojmującym.
Wiktor, nie dając się tém zmieszać, uśmiéchnął się dobrodusznie.
— A! — odezwał się — to właśnie dla artystów wogóle stanowi wielki urok téj włoskiéj ziemi, że tu, może tylko tu, znajdują oni najcudniejsze, niespodziane modele, które zdają się żywém potomstwem greckiéj sztuki. Tu jeszcze owi bogowie i boginie chodzą po ziemi, tu spotykać można młodych Satyrów, Heby, Psychy i Junony. Na wyspie Capri potomkowie dawnych kolonistów Hellady osłupiają czasem pięknością swoją. Każdy myślący artysta staje tam wobec nierozwikłanéj zagadki. Te cuda piękności noszą w sobie dusze tak uśpione, tak pospolite, tak prozaiczne; te Psychy bywają często tak ograniczone, dziecinne, nawet zepsute, iż chce się spytać natury, co ta jéj piękność znaczy? Czemu powłoka nie odpowiada duchowi? dlaczego ci bogowie i boginie kłamią, gdy są poprostu ledwie rozbudzonemi ze snu poślednich istot... zwierzętami?
Wiktor wypowiedział to postrzeżenie swoje tak jakoś naturalnie, iż nikogo nie uderzyło wprowadzenie rozmowy na przedmiot wcale niezwyczajny.
— Ta Pepita — dodał — którą hrabia widziałeś wczora, jest ślicznym wzorem, jakby zrodzonym szczególniéj dla rzeźbiarza, dla malarza nawet, a wkońcu i dla poety... Zaklęta w kamień, przeniesiona na płótno, wyśpiéwana w naiwnych strofach, mogłaby się wydawać ideałem. Spróbuj-że jednak hrabia pomówić z tą jaśniejącą blaskiem młodości i wdzięku istotą, a znajdziesz w niéj rozpaczliwie pospolite stworzenie, roztrzepane, chciwe najdziecinniejszych uciech, zabobonne, złośliwe czasem. Oczy jéj mówią często, prawie zawsze, zupełnie co innego niż usta... Zdaje się jakby duch jakiś szyderca zakradł się w formy zapożyczone.
— Cóż tu natura winna? — odparł hrabia August powoli. — Ona stworzyła doskonałe narzędzie, na którém śpiąca dusza grać nie umié. Téj doskonałéj harmonii ciała i ducha, któréj pan wymagasz od ludzi, nie spotykamy nigdy prawie w życiu. Kilkaset lat czeka świat na Beatryczę Dantego, na Laurę, na Vittorią...
— Człowiek wogóle — dodała księżna — jest istotą ułomną i rzadko może w sobie wszystkie siły i władze wyrobić do równéj doskonałości. Ideałów lub istot zbliżających się do nich niéma na świécie.
— Teraźniejsza nauka i teorya sztuki zrzeka się nawet gonienia za niemi i marzenia o nich — rzekł hrabia Filip.
— Jest-to chwilowa protestacya tylko przeciwko fałszywemu ideałów pojmowaniu, nic więcéj — odezwał się August. — Niemniéj wyzucie się zupełne z ideału uważam za szkodliwe. Człowiek, który nie ma go przed sobą i nie stara się nim stać, z konieczności upada nizko.
— Ja zaś znajduję — wtrącił hrabia Filip — że lepiéj wcale nie marzyć o tém co niedoścignione, a ograniczyć się na...
— Na fruges consumere nati — podszepnął hrabia August.
Rozmowa się nieco przerwała, bo milczenie p. Elizy zdało się gospodyni oznaką, iż zboczono odrazu w strefy, w które niewszyscy puszczać się byli gotowi.
Właśnie téż wejście gościa nowego wywiodło wszystkich z trochę kłopotliwego szukania treści do ogólnéj rozmowy.
Przybyły był jednym z tych biédaków, których księżna umiała wszędzie wyszukiwać i gromadzić około siebie. Był to malarz-poeta, człowiek już niebardzo młody, od lat wielu błąkający się po Włoszech i po Francyi, który sztuki dopiéro, za granicą się w niéj rozmiłowawszy, uczyć się począł — jeden z tych, o których wspominała pani Eliza, co mówią pięknie o sztuce, a stworzyć nic nie umieją. W wielu rzeczach miał pojęcia bardzo trafne, czuł piękno, umiał je ocenić, teoretycznie tworzył obrazy zachwycające; ale gdy się wziął do wykonania, był najstraszliwszym bazgraczem.
Szkic bywał czasem genialny, lecz dzieło prawie zawsze poczwarne. Nieszczęściem sam do siebie nie czuł tego, miał się za niepoznanego wieszcza i malarza... przyszłości.
Wpływ jakiś nieszczęśliwy ludzi otaczających, epoki, temperamentu może, uczynił go olbrzymio zarozumiałym.
Miał się za geniusz, a warunkiem genialności dla niego była ciemność, równoważna w przekonaniu jego z głębokością.
Dla ludzi chłodnych był poprostu śmiésznym, karykaturą geniuszu; dla współczujących godnym niezmiernéj litości, zbłąkanym biédakiem. Ołówkiem i penzlem nie mogąc nastarczyć wielkiemu duchowi, jaki w sobie nosił, pan Emil Maria Otoski (tak się zwał) stał się zarazem poetą, równie dziwacznym, niezrozumiałym, wymuszonym, jak był malarzem. Poezya nawet przeważała w nim teraz.
Emil Maria nigdy nie chciał być naturalnym, sobą samym; pamiętał o tém, że nosił w sobie wieszcza; szanował wielkość swą, występował tak zawsze, jakby go na chwilę nie opuszczało natchnienie. Kapłanem był od rana do nocy.
Powierzchowność człowieka nie dałaby się łatwo domyślać geniuszu, gdyby Emil Maria nie pomniał cięgle o tém kim jest, co na téj ziemi, wśród pospolitych tłumów, przedstawiać powinien.
Człowiek był już lat może cztérdziestu kilku, trochę łysy, dość słusznego wzrostu, przygarbiony nieco, zaniedbany w ubraniu, jak przystało poecie i artyście. Powierzchowność zdradzała źle pokrywane ubóstwo; na twarzy, rysów dość pospolitych, wybitne było i poczucie swéj wielkości i cóś, co znamionuje istotną wyższość inteligencyi. Oblicze miał zmęczone widocznie tém nieustanném czuwaniem nad sobą, obmyśliwaniem każdego ruchu, szukaniem słowa i miny, strojeniem się naprzemiany w zapały na zimno i ironią dla kontrastu. Wkońcu jednak nawyknienie stało się naturą: wyglądał na starego komedyanta, który już i w salonie przestać nim być nie może.
Był-to poeta i geniusz z tych czasów Byrona i Shelleya, gdy wielcy ludzie musieli dziwaczyć, wybuchać, by się u tłumu dorobić uznania ducha co w nich mieszkał i nigdy im nie dawał spokoju. Niewolno im było ani na chwilę prostymi śmiertelnikami pozostać. Emil Maria był téż nieznośnie, zawsze i wszędzie geniuszem.
Czy otaczający uznawali go, czy nie, nie spuszczał z tonu; niekiedy tylko, spotykając się z niedowiarstwem i ironią, wybuchał gniewem wielkim, zrywając z ateuszami. Na tych już poczciwéj nie zostawiał nitki.
Księżna, zobaczywszy go wchodzącego, na jedno oka mgnienie okazała pewną niecierpliwość i zakłopotanie. Gość ten przychodził jéj nie w porę; ale nadzwyczajna dobroć i uprzejmość dla wszystkich, a litość nad biédnym monomanem, wnet jéj twarz rozjaśniły.
Emil podszedł ku gospodyni, jak człowiek przekonany, iż uszczęśliwia każdy dom, w którym ukazać się raczy. Z pewnym rodzajem poufałości, uszanowania pełnéj, pocałował ją w rękę, skłonił się wszystkim zdala i zabrał miejsce, dając czuć, że on tu teraz musi się stać figurą główną, ogniskiem, mistrzem, z prawa swojego geniuszu.
Dosyć obojętnym wzrokiem przebiegając salon i starając się wobec tytułów, jakie tu spotykał, swojego się nie wyrzekać i nie dać o nim zapomniéć — poeta spostrzegł nagle Wiktora, który przypatrywał mu się z uśmiéchem jakimś dwuznacznym. Okazał na widok téj postaci nowéj niezmierne zdumienie. Niepokoiła go.
Jak gdyby sądził że się omylił może przy piérwszém rekognoskowaniu, wlepił oczy w nieznajomego, zapominając nawet odpowiedziéć na zapytanie gospodyni. Księżna, z cechującą ją łagodnością, powtórzyła je, a poeta wtedy dopiéro, jak rozbudzony, zwrócił się ku niéj, wyrzekając się na chwilę rozpoczętego badania.
— Cóżeś pan porabiał przez tych dni kilka, gdy nigdzie go widać nie było? — mówiła księżna.
— Sam nie wiem, trudno się z tego wyspowiadać — odparł powolnie, patetycznie Emil. — Są w życiu dnie, gdy się traci czasu rozmiary, poczucie rzeczywistości; są chwile ekstazy, niby godziny chaosu poprzedzającego kreacyą. Same te znowu momenta poprzedza często pokuta ducha na pustyni, w pół-śnie, pół-jawie, post myśli, maceracya uczuć, senność samopoznania, zdrętwienie naszego ja... nie wiem!
Podniósł oczy kugórze i westchnął, nie dopowiedziawszy reszty, aby ją sobie dośpiéwali w duszy słuchacze. Milczeli wszyscy, bo nie było co odpowiadać na ten wykrzyk mistyczny.
Litościwa księżna po chwili spytała, aby przykrą przerwać ciszę:
— Malowałeś pan co?
— Ja, malować? — zawołał ironicznie. — Ja połamałem penzle, podarłem płótna... Napróżno! nie mam tego daru prawienia rzeczy oklepanych językiem zużytym, a jedynie zrozumiałym tłumom; aby być ocenionym i pojętym, trzeba być płaskim, trywialnym, pospolitym. Tego nie umiem, to nie moja rzecz! Być zaś głosem wołającego do głazów, wkońcu zabija. Godzina moja wybiła!... Niezrozumiany, zrezygnowany zstąpię do grobu.
Mówił to, deklamując niedobrze, pomagając sobie ruchami rąk, głosem to krzykliwym do zbytku, to do szeptu zniżonym; ale z oczów iskry się sypały.
Hrabia Filip, któremu najtrudniéj było wytrzymać, poszedł się ukryć w cieniu, aby nie postrzeżono że się uśmiéchał. Reszta towarzystwa zachowała się przyzwoicie.
Księżna patrzyła na stół; Wiktor, znalazłszy album jakieś pod ręką, począł je zwolna przeziérać. Na twarzy jego widać było boleść i smutek... wrażenie jakiegoby doznał litościwy człowiek, widząc chorego, obnażającego ranę zaognioną, a zastarzałą.
Zaledwie dokończywszy tę znaną już księżnie z rozmaitemi jéj waryantami elegią, Emil Maria pochylił się ku niéj i spytał cicho:
— Mościa księżno (tu wskazał na zatopionego w albumie), co to za człowiek?
Odpowiedź była nader trudna, gdyż wistocie nikt nie wiedział jeszcze, czém był ten homo novus w salonie. Księżna więc ograniczyła się szepnięciem nazwiska.
Poeta ruszył ramionami.
— Twarz tę, jéj cień, podobiznę, cóś z nią krewnego spotykałem — rzekł — nie wiem, na tym, czy na innym świecie. Jest mi znaną.
Hrabia August, który nad dawniéj sobie już znanym Emilem czuł rodzaj politowania, a chciał razem przyjść w pomoc księżnie, przysiadł się do niego.
Widocznie dręczony tą nową postacią, w któréj może obawiał się rywala, poeta pochylił się do hrabiego i szepnął, wskazując na Wiktora:
— Poeta? artysta? obywatel? wygnaniec? Kto to jest?
— Nie wiem — odparł hrabia. — Jest-to znajomość nowa, może dyletant.
Z obrzydzeniem razem i politowaniem Emil, usłyszawszy tę kwalifikacyą, ruszył ramionami. Nic dlań wstrętliwszém być nie mogło, od dyletanta, może dlatego, iż w duszy sam poczuwał się, że niczém inném nie był. W sztuce zaledwie się nawet dyletantem mógł nazywać; jako poeta, miał tylko nigdy niemogące się ziścić marzenia, tworzył obłamki, co się z sobą nie zrastały. Czasem było w nich parę wiérszy, błysk talentu rzeczywistego, jaskrawy, przesadnością zepsuty, przybrany dziwacznie; ale natychmiast po nim następowała powódź bredni, w których język brany był na tortury, aby, stając się niezrozumiałym, wydawał genialnym.
— Tego człowieka ja gdzieś widziałem — szepnął poeta hrabiemu.
— Pewnie na ulicy, jak my wszyscy — rzekł hrabia.
— Być może. Ale tu w salonie wydaje mi się jakby był przebrany. Niech hrabia przy sposobności raczy nas poznajomić z sobą.
Przejść miano do mniejszego salonu, na małą collazione i herbatę, nadarzyła się więc rychło żądana sposobność. Hrabia zapoznał z sobą dwóch panów.
Bardzo chłodno przyjął poetę Wiktor; na chwilę jednak pozostali z sobą.
— Ja pana gdzieś widywałem — rzekł niespokojnie Emil Maria.
— Bardzo prawdopodobnie — odezwał się Wiktor. — Włóczę się wiele, a oddawna jestem w Rzymie i wszędzie mnie pełno.
— Artysta?
— Quod Deus avertat!
— Więc cóż?
— Nic, człowiek zwichnięty, jak my wszyscy potrosze — rzekł Wiktor.
— Wszyscy, wszyscy zwichnięci?!
— Wygnańcy stają się takimi, prędzéj lub późniéj.
— Pan tak sądzi? — począł poeta, trochę zmieszany, i po małym przestanku dodał: — Pan sądzi że wygnanie zwicha? Ja owszem myślę, że gnanie i wygnanie potęguje siły, egzaltuje... Mickiewicz nigdyby się nie podniósł do takiéj wyżyny, gdyby nie ten chléb gorzki i nie te schody, o których mówi Dante....
— Dante? — podchwycił Wiktor. — Nie zapominaj pan, że znaczniejsza część wygnania Dantego była wypędzeniem z Florencyi do Wenecyi, do Pizy, do Rzymu, to jest jakby z Warszawy do Siedlec, do Kalisza lub Poznania. To wcale co innego. Nie brzmiała mu w uszach piękna, melodyjna mowa toskańska, ale włoskiego słuchał języka. Inaczéj jest z nami, wśród innych narodów, jak szczygły między wróblami, lub wróble wśród śmieciuch. Tu tracimy swą indywidualność, innéj przyoblec nie mogąc. Dość słuchania i posługiwania się obcą mową, aby umysł przez nią zwichnął się i wypaczył.
Poeta popatrzył trwożliwie, nie odpowiedział nic i siadł milczący.
Przybycie jego, dla wszystkich dosyć niewygodne, najprzykrzejszém może było dla p. Lizy. Geniusz od niejakiego czasu zaszczycał ją jawną swą adoracyą. Nietajno było nikomu, iż się w niéj zakochał, a że nic dla siebie za zbyt wysokie i niedostępne nie miał, łudził się nadzieją, iż pozyszcze serce tego anioła męczennicy. Być może iż po za tém marzeniem stała i perspektywa małżeństwa, a nawet wszystkie szczęśliwe następstwa zmiany towarzyskiego położenia.
Wistocie biédaczysko potrzebował bardzo, aby się w nim zakochała jaka bogata dziedziczka, nie miał bowiem nic a nic, oprócz geniuszu, a żył z téj manny, którą mu zsyłała Opatrzność. Płacono mu za szkice, za obrazki, za różne robótki przez miłość raczéj bliźniego, niż sztuki, i chowano potém starannie te twory, aby ich ludzkie nie oglądało oko. Były między niemi i udatne, i poczwarne i tak zagadkowe, że nikt nie wiedział, jaką myśl niemi oplątał.
Miał Emil Maria szczęście raczéj niż talent pozbywania się płodów swego ołówka, penzla i pióra duszom litościwym, umysłom ciekawym, choć nie napraszał się z niemi. Zbyt na to był dumny. Nadzwyczaj wielką przywiązując do nich wartość, ceniąc olbrzymio to co się w nim zrodziło, zdawał się czynić łaskę, gdy przyjaciołom te arcydzieła odstępował.
Umiał jakoś, gdy już blizkim był niedostatku, który znosił mężnie i stoicko, trafić zawsze na kogoś, co go z delikatnością wielką prosił o jedno z tych niejasnych, komentarza potrzebujących, ale genialnych płodów ducha.
I tak żył Emil Maria jak polne lilie, na łasce Tego, co żywi ptaszęta polne, a ostrzyżone owieczki od wiatru ochrania. Zdawało mu się, przez tę wiarę jaką w posłannictwo geniuszu swego pokładał, iż Opatrzność winna mu była nietylko chléb, ale wkońcu jakąś świetną niespodziankę, premium, które gdzieś zaczajone na drodze żywota nań czekało.
Wyobrażał sobie, że tą niespodzianką powinna była być miłość kobiéty pięknéj, wyegzaltowanéj, a przytém należącéj do śmietanki społecznéj, wyposażonéj tak, aby poeta mógł u jéj boku bez troski, swobodnie oddać się cały wyśpiéwaniu poematu swego ducha... wielkiéj pieśni nieśmiertelnéj.
Przyjścia tego Mesyasza niewieściego, który mu miał przynieść wyzwolenie, szczęście, oczekiwał Emil Maria oddawna. Szukał go we wszystkich paniach, do których się zbliżał, i znaleźć nie mógł. Żadna mu się oczarować nie dała, ani płótnem, ani papierém, obrazem czy poematem. Zkolei poznawszy panią Lizę, grzeczną, bojaźliwą, chwilami egzaltowaną, choć niełatwo rozwiązującą usta i otwiérającą serce, poeta powiedział sobie: „To ona być musi!”
Miała wszystkie warunki marzonéj niewiasty-ideału, licząc w to i złocone ramy, w których każdy obraz lepiéj się wydaje. Brakło tylko, ażeby raczyła spojrzéć na niego łaskawie. W początkach nawet widywała go z zajęciem, okazywała mu współczucie; lecz gdy się domyślać zaczęła, posądzać go oto co roił, przestraszona cofnęła się, otoczyła lodem i starała unikać spotkania z poetą. Zawsze dla niego grzeczna bardzo, wyraziście dawała mu poznać, że znajomość ich pewnych granic nie przejdzie.
Emilowi zdawało się, że to ostygnięcie było naturalnym skutkiem obawy, jaką budził w niéj potęgą swoją, urokiem geniuszu; tłumaczył to sobie oznaką walki w jéj duszy. Któż się bez walki poddaje? Nie przestawał więc, ilekroć spotkał panią Lizę, grać dla niéj na wszystkich złotych strunach swojéj lutni.
Nie spodziéwał się, że ten wieczór miał go pochwycić, unieść w stronę inną i uwolnić ideał od oblężenia.
Przechodząc do małego salonu, w którym miano zasiąść do herbaty, ostrożna p. Liza upatrywała już zawczasu takie miejsce, aby poety nie miéć ani obok, ani naprzeciw siebie.
Do charakterystyki pięknéj wdowy należała słabość jedna: miała do przesady posunięte upodobanie nie w elegancyi, ale w czystości, a geniusz bywał często zaniedbany, tak iż na ręce jego spojrzéć było niebezpiecznie. Należało to do cech jego powołania. Pani Liza, zmuszona patrzyć na zabrukanego, często nic w usta wziąć nie mogła.
Księżna, dla któréj ona tajemnic nie miała, postarała się o to, aby odgadniętym życzeniom zadość się stało. Poeta, który się do stołu opóźnił, przytrzymany trochę rozmową z Wiktorem, znalazł dla siebie wskazane krzesło przy gospodyni domu. Pani Liza siedziała w jednym z nią rzędzie, została więc ukrytą i bezpieczną.
W piérwszej chwili ogólniejsza rozmowa zawiązać się nie mogła; szeptano tylko z sobą zblizka. Emil Maria zamyślił się głęboko, naprzód nad tém jak ma odżywić to uczucie, o którego kiełkowaniu w sercu pani Lizy jeszcze nie zwątpił, powtóre jak się miał przedstawić nieznanemu, aby go podbić i uczynić czcicielem; szło mu o Wiktora, aby został olśniony, aby uwierzył weń i upokorzył się przed majestatem geniuszu.
Dwa te wymagania chwili dawały się z sobą pogodzić; szło tylko o to, ażeby zagrać preludyum stosowne, któreby wielkiéj symfonii mistrza ton dało.
Zasępiony, milczący, z głową spuszczoną nad filiżanką, siedział długo wgłębiony w siebie poeta.
Tymczasem hrabia Filip, zamiast żądanego preludyum, zaczynał pryskać ironicznie frazesami, wedle swego zwyczaju.
Swobodna dosyć wymiana myśli, która przed przyjściem Emila zapowiadała wieczór ożywiony, sparaliżowaną się zdawała zjawieniem się poety.
Księżna widziała już swój wieczór zepsutym bez ratunku, a pamiętała że Emil Marya zwykle siadywał długo i wychodził ostatni.
Z westchnieniem pochyliła się księżna do sąsiadki swéj i szepnęła jéj:
— Zawiedzione nadzieje!
Skąpa w słowa, piękna Liza podniosła oczy i wyrazem twarzy odpowiedziała: „Niestety!”
Hrabia Filip, korzystając z bardzo szczęśliwego dla siebie składu okoliczności, miał właśnie wystąpić na arenę z dowcipem, w który grał doskonale, jak młode panienki w wolanta — gdy z sąsiedniéj sali dał się słyszéć szelest sukni kobiécéj. Księżna podniosła głowę, trochę zdziwiona. Kamerdyner prowadził gościa nowego, wchodzącego bez ceremonii, żywo, napastliwie, jak ci, co wiedzą że pożądanymi i wdzięcznie przyjętymi być muszą wszędzie.
Z ruchów téj pani, nim światło na twarz jéj padło, wnieśćby było można, iż była chyba wcale młodą, bo skakała, nie szła, poruszała rękami, a cała jéj niewielka figurka drżała konwulsyjnie. Strój téż zapowiadał młodość zdaleka, barw był jasnych i sprzeczających się z sobą, zbyt poobwieszany ozdóbkami i gałgankami.
Gdy cała postać wyszła z mroków, pokazała się jeśli nie starą, to przynajmniéj rozbrataną nawet z resztkami drugiéj młodości jesiennéj. Twarz, która nigdy pono piękną nie była, ale przed laty dwudziestą mogła być powabna świéżością i żywością wyrazu, składała się z regularnego koła, na którem, pod nizkiém czołem, małe ciemne oczki przymrużone siedziały. Wśrodku był nosek kartofelkowaty, dawniéj przyjemnie zadarty, a pod nim dosyć szérokie, z grubemi wargami usta. Razem było to niezmiernie ruchawe, zmieniające się, bo i brwi tańcowały, i policzki się cochwila to wydymały, to wpadały i usta zaciskały się lub rozszérzały do zbytku — wszystko zaś stanowiło maseczkę komiczną, któréj nie zbywało na ogniu i sprycie.
Znać było, że ta pani wiele żyła i próżnować nie lubiła.
Była to dziś dukessa di Valle Nero, z domu Zosińska, primo voto baronowa von Haeven, secundo hrabina de Pierrefide, naostatek małżonka duka, Włocha, który rzadko bardzo ukazywał się na jéj horyzoncie. Istniał jednak niewątpliwie.
Z poprzednich małżeństw pozostała jéj córka, oddawna za mąż wydana za Niemca, i... bardzo zręcznie ocalony z katastrof wielu dosyć znaczny majątek.
Dowcip, żywość, wesołość, napastliwość i posag przywabiły do niéj ubogiego, średnich lat duka, który nie miał nic, oprócz zameczku w Valle-Nero w Lombardyi i dwóch gospodarstw chłopom oddanych na metę.
Rok podobno małżeństwo żyło z sobą razem i zgodnie; potém książę, lubiący polowanie i swój kąt, został w zameczku, dostawszy jakieś subsydyum, a pani rozpoczęła nanowo wieczną swą włóczęgę po świecie, bo nigdy długo na jedném miejscu usiedziéć nie mogła. Sama ona zwała się żartobliwie Ahaswerą, a inni jéj także to imię dawali.
Czasem wciągu jednego roku widziéć ją było można w Paryżu, Ostendzie, Nizzy, Monte Carlo, Florencyi, Rzymie, Lwowie i Odessie. Znane jéj były Konstantynopol i Jerozolima, raz znajdowała się na balu u khedywa.
Napół, albo raczéj najzupełniéj kosmopolitka, rozmaitemi stosunkami związana ze wszystkiemi narodowościami całéj Europy, księżna miała jednak słabość do swoich współziomków dawnych i szukała najchętniéj ich towarzystwa. Wzdychała, mówiąc, że bez swoich długoby wyżyć nie potrafiła.
Ahaswera — gdy tém imieniem oryginalném pozwalała się zwać i pod niém najlepiéj była znaną — żyła, jak motyle, niewiedziéć czém. Nie miała napozór żadnéj panującéj namiętności, ale zkolei poślubiała wszystkie, aby nie pozostać bezczynną. W wyborze wcale nie była trudną.
Zbliżało ją to do księżnéj Teresy, która również szukała zajęcia, potrzebowała nowości; lecz ta była między niemi wielka różnica, że księżna znajdowała przyjemność w szlachetnych tylko rozrywkach, w czémś mówiącém do duszy, podnoszącém, gdy Ahaswera zabawiała się równie dobrze w Monte Carlo, wśród najgorszego towarzystwa, jak w najlepszém. Mówiono sobie bardzo pocichu, że dawniéj miéwała fantazye nader kompromitujące, niewiele dbając o to, co o niéj ludzie powiedzą.
Postępowanie jéj jednak, bardzo swobodne, nie przeszło pewnych granic i nie było tak cyniczném, aby jéj wstęp do lepszego towarzystwa zamykało. Choć wiele jéj zarzucano, o wielu awanturkach opowiadano, ona przynajmniéj swych wybryków i kaprysów nie głosiła jawnie, nie chlubiła się niemi. Była przytém dobroczynną bardzo i litościwą dla drugich.
Księżna Teresa przyznawała, że Ahaswera bawiła ją; pani Liza unikała jéj trochę i chłodem grzecznym dawała poznać, iż spoufalać się zbytnio nie była rada.
Oprócz Wiktora, znali ją tu wszyscy i spotykali się z nią często. Lubiła zapraszać na obiady, których dysponować nie umiała, choć jeść dobrze potrzebowała.
Emil Maria, którego naprzemiany drażniła żartami, a potém karmiła przesadnemi uwielbieniami, którego chętnie nabywała obrazy, słuchała improwizacyi, miał ją za ekscentryczną, ale niepospolitą kobiétę. Gdyby była młodszą, lub gdyby choć okazała mu, iż chce w nim miéć czciciela! Właśnie ten wieczór miał go wydobyć z niepewności i wahania, w którém oddawna więdniał.
Poznawszy Ahaswerę, księżna coprędzéj wstała i wyszła naprzeciw niéj.
— Przepraaa-szam! Pardon! Wpadam tu nieproszona, natrętna — zawołała, kręcąc się, szeleszcząc suknią, mała księżna. — Ale przez litość, proszę mnie nie wypędzać! Stęskniona jestem za polską mową, za twarzami polskiemi, za ludźmi naszymi — po parafiańsku wyrażając się: za ziomkami i rodakami. Nie wierzycie państwo?... cały tydzień spędziłam pomiędzy Anglikami, Szwedami, Włochami i Francuzami — a! w całéj menażeryi kosmpolitycznéj, bo był tam Bulgar i Turek nawet... Uwierzycie państwo, czy nie? pełno było ludzi rozumnych, rozumniejszych niż my zwykle bywamy, miłych, uczonych, dowcipnych, przyzwoitych — a mimo to czegoś, czegoś mi swojego brakło!... Niepojęta rzecz! Chciałabym znaléźć chemika, któryby mi powiedział, jaki to jest piérwiastek nam właściwy, a którego wszystkim innym narodom braknie? Ja nie wiem, ale coś my mamy w sobie, czego nie mają drudzy. Czyśmy więcéj dziećmi? czy....
Rozśmiała się. Zrobiono jéj miejsce. Obejrzała się dokoła, jeszcze bardziéj oczki przymrużając, a witając po włosku rękami i głową.
— Widzę tu areopag cały — dodała. — Niechże panowie i panie wyrokują. Zadanie godne najwytrawniejszych umysłów.
Wszyscy milczeli, spoglądając po sobie.
Najśmielszy, hrabia Filip, wyrwał się piérwszy.
— Ale księżna, zadając pytanie, samaś je najlepiéj rozwiązała. Tak mi się zdaje. Ja się piszę na hypotezę. Wistocie, my jesteśmy wiekuiście potrosze dziećmi, to stanowi urok nasz i słabość naszę.
Na poecie, który twarz miał zwróconą ku wdzięczącéj się, a tém mniéj teraz pięknéj Ahaswerze, widać było, iż mocno pragnął wystąpić z czémś olśniewającém szczytnością, oryginalnością, potęgą. Czoło mu się sfałdowało, jak fale morskie gdy skarb wyrzucić mają na brzegi, usta ścięły.
— Dziećmi? — zawołał. — Hrabia nam z tego czynisz wyrzut, co w moich oczach jest największą chwałą naszą! Tak, księżna wyrzekłaś żartem prawdę wielką: jesteśmy dziećmi w rozumieniu tém, jakie maluczkim nadały słowa Chrystusa, który je kazał przypuszczać do siebie. Dziećmi... o tak! bo nawet w grzéchach naiwni jesteśmy — dziećmi, bo nami rządzi uczucie, a to uczucie, siebie niewiadome, płynie nie z maleńkiego źródła w piersi naszéj, ale z wielkiego zdroju, co żywi wiekuistego ducha ludzkości. Dziećmi jesteśmy... ach! i pozostańmy niemi!
— Trochę przytém rozumu i dojrzałości dzieciom tym jednakby nie zawadziło! — przebąknął Wiktor.
Ahaswera spojrzała na niego z ciekawością niezmierną i zwróciła się z szeptem do sąsiadki. Łatwo się w nim było domyślić pytania: — Któż to jest?
Hrabia August siedział, słuchając pilnie.
— A hrabia co na to? — zapytała go księżna Teresa.
— Nie mówię nic, bo właśnie nad problematem rzuconym rozmyślam — odparł hrabia powolnie. — Myślę nad tém, czy to znamię rodzime, co nas od innych odróżnia narodów, jest tak wybitne, aby je można pochwycić i okréślić? Myślę czy to cecha wspólna wszystkim narodom słowiańskim, czy własna nasza, i czy następstwem tego czegóś, co nas wyszczególnia, nie było, że nas wyparto z Rugii, z Pomorza, z Łużyc, ze znacznéj części Czech, z połowy Europy może; wszędzie, gdzie my walczyliśmy z Germanami, oni nas złamali, wypchnęli, podkopali, wydziedziczyli.... Wstępnym bojem zwyciężaliśmy ich niejednokrotnie; lecz ile razy walka się przeciągnęła, padaliśmy. My wyciągniętéj ręki nie odepchnęliśmy nigdy, we wszelkiego sojuszu wierzyliśmy świętość, a wreszcie łacniéj nam było zawsze w nieprzyjacielu domyślać się cnoty, niż podejrzywać go o zdradę.
— Mój hrabio — krzykliwym głosikiem przerwała Ahaswera — alboż to nie są cechy naiwnego dzieciństwa?
— Nazwanie jest niezupełnie ścisłe — rzekł hrabia. — Tak samo moglibyśmy się nazwać aniołami. Nie jesteśmy ani jednymi, ani drugimi, jesteśmy... — Tu chwilę pomilczał. — Któż wié? jesteśmy może ludźmi przyszłości — dodał. — Tak! gdy siła pięści, która dziś króluje światu, zostanie ostatecznie siłą ducha złamaną, gdy zwierzęca walka o byt, tocząca się lat tysiące, tryumfem ducha będzie rozstrzygniętą — naówczas my téż zwycięzko wystąpimy na scenę świata, jako naród posłany dla stworzenia społeczeństwa nowego, wedle słowa Chrystusowego.
Hrabia Filip, któremu oczy coraz bardziéj lśniły się, błyskały, żarzyły, ledwie już mogąc się powstrzymać, wybuchnął:
— Jeżeli z nas naówczas choć jeden pozostanie! Siła pięści nie jest przemijającą, jest wiekuistą, a że my negujemy jéj prawa, więc wydusi nas do ostatniego. Reprezentanci téj siły, maskujący się jako cywilizatorowie, w imię téj bogini cywilizacyi wygniotą aniołów czy dzieci, którym wyrzucają zacofanie i barbarzyństwo.
— Gdyby przy stole herbacianym można formalną rozpocząć dysputę — odezwał się hrabia August — zacząłbym ją od zaprzeczenia temu, coś powiedział, że siła pięści jest wiekuista. Jest odwieczna, ale nie będzie nieśmiertelną. Cała historya ludzkości świadczy, że znaczenie siły téj nie rośnie, lecz się zmniejsza. Czuje to siła pieści i rozpaczliwie się broni; ale porównajcie czém ona była w piérwszych epokach bytu ludzkiego, a czém jest dzisiaj. Człowiek rozpoczynał zawód swój ludzki, potrzebując zwalczać potęgi fizyczne otaczającéj go natury pierwotnéj. Naówczas pięść była jego zbawieniem; dziś coraz bardziéj potrzebuje ona głowy, a wkońcu stanie się jéj sługą. Z téj epoki walk fizycznych pozostały nam w obyczajach, w pojęciach, w teoryach społecznych i państwowych mnogie skorupy i skorie, ale wszystko to powoli opadnie i zostanie zgruchotane.
Hrabia August mówił powolnie, nie deklamując, nie patrząc na słuchaczów, bawiąc się odniechcenia deserowym nożem, który trzymał w ręku.
Zakończył ciszéj. Głos mu zamarł.
Poeta zdawał się nietyle go słuchać, ile zazdrościć mu uczynionego wrażenia, gdyż oczy wszystkich w mówcę były wlepione i nikt nie zdawał się mu śmiéć zaprzeczyć.
— Co do mnie — rzekł hr. Filip — ja jestem tak nieszczęśliwy, że zapewne skutkiem niedołęztwa mego i ślepoty, nie widzę w dziejach ludzkich tego postępu, o którym mowa. Historya jest dosyć ładną plecionką, w któréj naprzemiany występują ciągle też same kolory: czarny, biały, siny, czerwony. Gdy jeden się wyczerpie, drugi powraca. Rzeczywistego postępu dopatrzéć mi się niepodobna. Mieniają się prądy, ale się nie różnią. Stare baśni po ostatnim akcie rozpoczynają się nanowo z tąż samą muzyką. Asystujemy może setnéj któréjś reprezentacyi jednego wiekuistego dramatu. Ludzkość idzie do muru, uderza weń głową i, odskoczywszy, pędzi w drugą stronę, aby o przeciwną ścianę nabić sobie nowego guza.
Ahaswera uderzyła w małe, ale brzydkie rączki, z krótkiemi nabrzękłemi palcami, i zkolei zdawała się radować nowemu zdaniu, jak się cieszyła z piérwszego.
— Ah! que c’est cela! Co za prawda! — zawołała.
— Może być — przerwał Wiktor, dotąd milczący — że się to tak wydaje komuś zdaleka patrzącemu na historyą, widzącemu tylko płaszcz jéj i cień; ale w głębinie dziejów jest więcéj cóś nad mechaniczny ruch wahadłowy. Ta formuła pochodu, jako formuła, niezupełnie jest fałszywą, ale ona nic nie tłumaczy. Jest to prawda namacana pociemku. Zamiast dwóch ścian, o których hrabia mówisz, trzebaby sobie wystawić wieżę wybiegłą wysoko, a w niéj biédnego ptaka, który, lecąc kugórze, bije się wprawdzie o ściany, lecz ciągle ku światłu podnosi!
Hrabia Filip, ironicznie uśmiéchając się, ruszył ramionami.
— To cóś straszliwie skomplikowanego! — dodał z pewném lekceważeniem. — Prawo pochodu, jeżeli istnieje, musi być daleko prostsze.
Poeta, słuchając, marszczył się coraz bardziéj. Zbiérało mu się na improwizacyą. Nareszcie wybuchnął. Przybrał postawę natchnionego, podniósł głowę, włosy na tył jéj odrzucił, zadrgały mu ręce, oczy zabłysły.
— Ateizm postępu.... zbrodnia! — zawołał. — Więc człowiek byłby wibryonem, kręcącym się w brudnéj wieków cieczy bez celu? a ludzkość jakąś rdzą, porosłą na staréj ziemskiéj skorupie? Puść wzrok swój w głąb minionych wieków, których kości masz pod stopami. Czy od kamiennéj siekiéry do sprężyny twojego zégarka nie widzisz postępu? Toś ślepy... zasłaniasz oczy! Od Kafrów i Indyan do Anglika niéma różnicy i wzrostu? Od prawa żelaza do Wielkiéj karty niéma zdobyczy? Idziemy, choćby cotysiąc lat pół kroku, a pochodu minuty liczą się pokoleniami. Idziemy, a kto nie czuje tego, ten duszy nie ma i jest ludzkości odpadkiem!
Hrabia Filip usta wydął i zarumienił się.
— Dziękuję! — rzekł, kłaniając się.
Ahaswera i inni uśmiéchali się znowu.
— Przepraszam! — przebąknął poeta. — Bronię najdroższego skarbu, wiary w to, że człowiek zdał się na cóś i cóś znaczy.
Urażony hr. Filip rozparł się w krześle, ręce powkładał w kieszenie i milczeniem swém znać dawał, że dalszego sporu prowadzić nie myśli.
Poeta był własném wystąpieniem poruszony mocno.
— Mnie się zdaje — szepnęła księżna Teresa, chcąc wystąpić pojednawczo — żeśmy bardzo odbiegli od piérwszego założenia. Księżna przyniosła nam wcale inne zagadnienie do rozwiązania.
— Moglibyśmy — odezwał się hrabia August — wpaść z niego łatwo na niemniéj drażliwą kwestyą narodowości. Miłość własna czyni ją niebezpieczną.
— Dajmy lepiéj pokój téj kwestyi — odezwał się Wiktor. — Mówią powszechnie, iż wiek nasz cechuje się uznaniem równouprawnienia narodowości, zrozumieniem ich posłannictwa. Tymczasem i fakta, i głosy z trybuny parlamentu nad Sprewą i cała literatura niemiecka, nie mówiąc już o innych, świadczy iż niektóre uprzywilejowane narodowości, sobie samym przyznając misyą społeczną i cywilizacyjną, resztę mają za barbarzyńców, skazanych na wytępienie.
— Mógłbym ja, na poparcie mojéj teoryi repetycyi jednego dramatu ad infinitum — dodał kwaśno Filip — przypomniéć, że zupełnie tak samo Rzym, w imię cywilizacyi, chciał występować sam jeden. Nic się nie zmieniło, tylko Celsius rzymski zowie się dziś nie wiem jakim tam National-liberałem niemieckim.
— Jest wielka różnica — odparł Wiktor — bo dziś przeciwko takiemu Celsiusowi germańskiemu nie jeden Origenes wystąpi, ale głów tysiące.
— Które zagłuszą działa Kruppa.
— A potém? — zapytał Wiktor.
Wśród wszczynającego się nanowo sporu, który mógł się nazbyt długo dla milczących pań przeciągnąć, zmęczona już nim Ahaswera uderzyła nożem w filiżankę.
— Grace! grace! panowie — zawołała. — Prawda że ja jestem najwinniejszą, bom przyniosła niezgody nasienie. Lecz... basta! Przynoszę téż z sobą cały worek wyśmienitych plotek. Miałam listy z różnych stron świata.
— Wolnoż spytać — wtrącił Filip — w którą z tych stron księżna się wybiéra? bo nie wątpię iż wybiérać się musi.
— Hrabia mnie chcesz wypędzić? Bardzom ci się naprzykrzyła? — wesoło spytała Ahaswera.
— A! uchowaj Boże! Księżna życie nam przynosisz — zawołał Filip. — Jesteś tym proszkiem musującym, który wsypany do naszéj wody....
Wszyscy, nie wyjmując i téj do któréj dziwny ten kompliment się stosował, mocno się śmiać zaczęli, a hr. Filip dodał:
— Wiem że księżna długo w jednéj atmosferze wytrwać nie może; chcę przeto wiedziéć w którą stronę mam posyłać westchnienia.
Nie urażając się, Ahaswera pogroziła mu tylko, pokręciła główką i wesoło odrzekła:
— Szczęście to twoje, hrabio, żeś tego nie powiedział przed.... kilką laty. Dziś trochę mi trudno byłoby cię zbałamucić, nie mam już ochoty ani energii. Inaczéj odpokutowałbyś u mych kolan, prosząc o przebaczenie! Goniłbyś za mną, gdziebym chciała.
— Nie przeczę. Jeszcze dziś groźba przejmuje mnie strachem — odparł Filip. — Jestem najmocniéj przekonany o wszechmocności córek Ewy.
— Otóż, bez żartów — ciągnęła księżna daléj — wistocie myślę o ucieczce z Rzymu, bo skwar jest nie do zniesienia i powietrze nie do oddychania. Przybyłam tu dla jakiegoś interesu mojego pana męża. Nie mogę się doczekać ani męża, ani interesu, więc posiedzę jeszcze trochę, a potém ruszę w świat.
— Dokądże? jeśli wolno — spytała gospodyni.
— A! nie wiem, nie wiem! Ostenda mnie już nudzi: elegancya bez oryginalności. Ludzie nadzwyczaj pospolici i zawsze ciż sami. Mam ochotę zobaczyć Biarritz. Może ztamtąd zrobię małą wycieczkę do Hiszpanii. Nie znam Grenady, nie widziałam Alhambry. Nie wiem... a państwo co robicie?
Księżna Teresa poruszyła ramionami.
— Mamy w téj chwili tak miłe towarzystwo w Rzymie — rzekła — że się nie chce go opuszczać.
— Czy ta odpowiedź jest wyrazem zbiorowego, zgodnego przekonania? — spytała ruchawo Ahaswera, spoglądając dokoła po obecnych.
Wszyscy zdawali się to potwierdzać, bo milczeli. Po chwilce tylko, lekko zarumieniwszy się, pani Liza niespodzianie odezwała się, iż lęka się, aby nie była zmuszoną zbliżyć się do kraju.
Musiało to być dla wszystkich niemiłą nowiną, bo wyraz twarzy świadczył o zdziwieniu i czoła się zachmurzyły.
— A ja mam nadzieję — rzekła księżna Teresa — że cię uprosimy i przytrzymamy.
Milczący pan Ferdynand, który słuchał rozmowy z roztargnieniem, nie mieszając się do niéj, narówni z innymi zdawał się zdziwiony tém, z czém się siostra jego odezwała. Spojrzał na nią.
Sama pani Liza myśli téj, z którą się tak nagle oświadczyła, nie miała wcale. Złożyło się na nią pobudek wiele: trochę niepokój, jaki wzbudzały w pięknéj wdowie napastliwe i przykre zaloty hrabiego Filipa, nudne wejrzenia strzeliste Emila Maryi, naostatek może i jawna, choć milcząca, rozpaczliwa jakaś, odwieczna miłość hr. Augusta, za którą tylko szacunkiem odpłacić mogła.
Nieszczęśliwa kobiéta miała taki wstręt do małżeństwa, taką potrzebę swobody i spokoju, po straszném, męczeńskiém z mężem pożyciu — serce jéj było jeszcze tak zbolałe, że sama możliwość jakiegokolwiek związku przerażała ją.
Miała największy szacunek, gorącą przyjaźń braterską, największe zaufanie w hr. Auguście; ale nie była to miłość. Chciała mu oszczędzić próżnych marzeń i złudzeń.
Naostatek... w głębi jéj serca znękanego, tam gdzie własne jéj oko z obawą spoglądało, rodziło się z piérwszego przestrachu i trwogi, jakich doznawała na widok Wiktora — jakieś uczucie dziwne, gwałtowne, budzące większą jeszcze obawę. Wiktor ten, którego się tak ulękła przy piérwszém spotkaniu, nie schodził jéj z myśli. Oczy jéj i dziś mimowolnie zwracały się na niego. Czuła, że jakąś siłą fascynacyjną ciągnął ją ku sobie. Wolała uciec, niż poddać się i uznać zwyciężoną.
Przeszłe życie nauczyło ją wiele. Czytała w sobie budzącą się jakąś namiętność niezrozumiałą, któréj uledz nie mogła, nie chciała.
Człowiek mógł być niegodzien jéj serca; zresztą miała dotąd niewzruszone postanowienie złamanego życia nie rozpoczynać nanowo. Oświadczyła to głośno... miałażby sama kłam zadać sobie?
Przerażało ją to, że tego wieczora, ile razy mimo swéj woli, ukradkiem zwracała oczy na Wiktora, spotykała ciągle zatopione w sobie jego wejrzenie, dreszczem ją przejmujące. Uczucie swe porównywała w duchu do wrażenia, jakiego nerwowi ludzie doświadczają na wyżynach. Zawraca się im głowa — chcą paść.... abyssus vocat! Temu ciągnięciu do przepaści, które ją niepokoiło, zdawało się jéj że oprzéć się miała siłę.
Szybkość, z jaką w przeciągu niewielu dni, a szczególniéj od ostatnich dwudziestu cztérech godzin, rozwijało się w niéj to uczucie, w którego możliwość niedawno jeszczeby była nie wierzyła — powiększyła trwogę. Uciekać, uciekać! mówiła w duchu. — Jeszcze dni kilka, a kto wié czy będę panią siebie!
Posuwając tę obawę do najwyższego stopnia, pani Liza zaczęła się wkrótce uskarżać na ból głowy i, parę razy spotkawszy się jeszcze z tym wzrokiem, który miał nad nią taką siłę, pożegnała księżnę, szybko wysuwając się z pałacu. Brat podał jéj rękę i przeprowadzał na Via Sistina.
Zaledwie wyszli na ulicę, Ferdynando pośpieszył z zapytaniem, które mu paliło usta.
— Moja droga Lizo! Cóż to się stało? Nie wspominałaś mi dotąd wcale o zamiarze opuszczenia Rzymu.
— A! — słabym głosem odparła siostra — bom wcale zamiaru tego nie miała. Lecz, koniec końcem, coraz się czuję słabszą, powietrze mi tu nie służy. Duszno mi, słabo, słabo... głowa cięży! Nie jest-to pora do pobytu w wieczném mieście. Muszę gdzieś wyjechać... odetchnąć.
— I to postanowienie zrobiłaś teraz dopiéro? — spytał brat, który niebardzo chciał Rzym opuścić, a miał do tego powody, z których spowiadać się nie mógł.
Wdowa szła szybkim krokiem, oparta na ręku brata, nie odpowiadając na jego pytanie.
Po chwili Ferdynand powtórzył:
— Więc to już niezmienne?
— Proszę cię, nie badaj mnie dziś tak natarczywie — odpowiedziała. — Jestem zmęczona, znudzona; nie wiem sama, co mi jest. Ahaswera ma talent niecierpliwienia mnie.
— Ale ona wkrótce wyjeżdża, jak mówiła sama — dodał brat.
— Ona... Ona nigdy nie wié czego chce i co jutro pocznie — niecierpliwie rzekła Liza. — Jutro przyjdzie jéj fantazya nowa. Zrobi jaką znajomość, do któréj przyznać się będzie trudno, wplącze się w jakąś intrygę..
— Za jednę tę nieznośną księżnę płaci druga — odparł Ferdynand. — Milszéj nad nią znaléźć trudno, lepszego serca, sympatyczniejszego charakteru...
— Szkoda że nie młodsza — uśmiéchnęła się siostra — gotówbyś się w niéj zakochać.
— Nawet tak jak dziś jest zakochałbym się w niéj łatwo — odrzekł brat żywo. — Ale wiem że się to na nic nie zdało: wyśmiałaby mnie.
— Trzpiot z ciebie! — przebąknęła Liza i dodała żywo: — Ale proszęż cię, nie miałam czasu cię wypytać o to, kto jest ten twój oryginalny pan Wiktor, który u nas wystąpił jak bandyta, a dziś się nam przedstawił w tak zmienionéj postaci. Co to za nowa zagadka?
— Ja go mało co więcéj znam od ciebie — począł Ferdynand lekceważąco. — At, dziwak jakiś; o sobie nie powiada nic, oprócz że jest zwichnięty. Z całą swoją ekscentrycznością, trochę śmiészną, gdy chce, człowiek to bardzo miły.
— A! a! — szepnęła Liza, jakby wyzywając do dalszych zwierzeń.
— Odbyliśmy z sobą parę przechadzek — mówił brat. — Zna doskonale wszystkie Rzymu zakątki. Mówi po włosku, jakby się tu urodził; nauki ma wiele, a nie pedant, dowcipu dużo...
— Ale któż to jest przecie? — wrzuciła siostra.
— Tego ci nie umiem powiedziéć — odezwał się Ferdynand. — Wyciągnąć z niego nic niepodobna. Cóś musi być w jego przeszłości do tego milczenia zmuszającego. Ze wszystkiego jednak wnosić można, iż nie jest takim demagogiem, na jakiego wygląda. Więcéj lat musiał spędzić w salonach, niż na ulicy.
Szli zwolna. Zadumana pani Liza pytań już więcéj nie zadawała, a powróciwszy do domu, natychmiast, skarżąc się jeszcze na ból głowy, pobiegła zamknąć się w swoim pokoju. Pan Ferdynand, spojrzawszy na zégarek, wymknął się pocichu na wieczorną przechadzkę.
Z osób pozostałych w salonie księżny Teresy, po wyjściu pani Lizy, piérwszy wysunął się z angielska bez pożegnania hrabia Filip. Nie mógł jeszcze strawić tego, że poeta, którego nie cierpiał, zaliczył go do odpadków ludzkości... jego, który sam się liczył do reprezentantów jéj wyboru!
Jedynym urokiem, jakie towarzystwo to miało dla niego, była pani Liza; nie miał więc już tu co robić po jéj wyjściu, a choć chętnie dworował hrabiemu Augustowi, aby okazać w oczach ludzi, iż znakomity ten mąż jest z nim w poufałych stosunkach, na ten raz, skwaszony, jego nawet porzucił.
Obrachował téż, że choćby najznakomitszego posągu być zawsze tylko cieniem, nie podnosi wielce człowieka.
Dał dowód samoistności, wychodząc bez zaczekania na towarzysza.
Księżna rozpoczęła żywą rozmowę z panem Wiktorem, a że potrąciła o stosunki kraju, swą rodzinę i znajomych, zdziwiła się mocno, postrzegłszy z kilku słów słuchacza, że człowiek ten, nieznany tu nikomu, zdawał się doskonale świadomym tego, co się jéj rodziny i kółka w jakiém się obracała tyczyło. Zdradził się z tą świadomością poniewolnie rzuconemi nazwiskami, których cofnąć było niepodobna.
Do nich dwojga przyłączył się wprędce, zapytaniem jakiémś wciągnięty, hrabia August, a poetę rzucono na pastwę Ahaswerze. Byli z sobą oddawna dobrze znajomi, nigdy jednak na płochym ale wrażliwym umyśle księżny nie uczynił Emil takiego wrażenia, jak dnia tego.
Była tak jakoś usposobioną, znudzoną, spragnioną nowości, iż biédny geniusz znalazł w niéj pełną zapału czcicielkę. Zdawna już życzyła sobie być unieśmiertelnioną; zdało się jéj, że lepszéj ku temu sposobności znaléźć nie może.
Przysunęła się do niego ciekawie.
Poeta, gdy mu brakło audytoryum i wielbicieli, gotów był najskromniejszą karmić się sympatyą. Lekceważony przez panią Lizę, rad był choć księżnę miéć z sobą i za sobą, bo niewieściego współczucia potrzebował. Na skinienie więc przylgnął do Ahaswery.
Miéć geniusz we władaniu swém zdało się księżnie wielce zabawném, choćby dla spróbowania czy był twardousty. W Rzymie dosyć robiło się nudno; żadnéj intrygi ani zawiązać, ani się w nią wplątać nie było podobna. Rozpatrywała się więc w poecie. Nie był zachwycającym, ale miał w sobie cóś niepospolitego, umiał nosić się z sobą. Na pokaz, jako cavaliere servente z aureolą, mógł się przydać na czas jakiś. Ahaswera, zawsze się niedługo namyślająca, żywa do zbytku, posłuszna wrażeniom, zbliżyła się więc poufale do niego, zawiązując półgłosem rozmowę, któréj wyraz serdeczności nadać umiała.
— Stęskniłam się za wami, kochany poeto — rzekła — bo wieki już jakem was nie widziała. Tysiąca rzeczy ciekawą jestem bardzo, bardzo! Co się dzieje z temi pięknemi jego zarysami poematów, obrazów, kreacyj wszelkiego rodzaju, które się domagały wcielenia? Co tworzysz? cóś utworzył?
Emilowi zabłysły oczy. Przybrał postawę zadumaną, opiérając się na ręku, niby Zygmunt w portrecie Ary Sheffera — bo rad był go naśladować... niestety!
— Ja! — zawołał z ciężkiém westchnieniem — ja skazany jestem na przejście po téj ziemi, nie zostawując trwałego śladu po sobie. Wina to mojego niedołęztwa, czy natury ducha tego, który żyje we mnie? ja nie wiem. Woli mojéj nie umiem nagiąć do wymagań małych, pospolitych ludzi, a przez łaskę tłumu, którym pogardzam, dobijać się rozgłosu, sławy i uznania! Głoszą mnie dziwakiem. Jestem zrażony. Dla nędznéj sławy pochlebcą płaskim być nie chcę... Nie pochlebiałbym monarsze, nie mogę gminowi. Usta się moje nie zmażą fałszem.
Księżna słuchała z rzeczywistém czy z udaném współczuciem, lecz okazywała zajęcie wielkie. Ciągnął więc daléj:
— Penzle połamałem i rzuciłem. Niech malują iluminatorowie cudzych, wyblakłych myśli. Wyrzekam się malarstwa, bo sztuka przeszła w rzemiosło. Skupiam wszechsiłę moję w poezyą, w słowo...
— Piszesz pan poemat? O, mój Boże! — przerwała pani. — Co to za szkoda, że tego naszego języka nikt nie zna, że naszych wieszczów taka mała garstka słucha! Gdybyś pan pisał po francuzku, po włosku — po angielsku...
Emil Marya dziwnie wykrzywił usta i czoło sfałdował.
— Powinni tłumaczyć — zawołał dumnie. — Zniżać się do trawestowania swych myśli nie godzi. Wprawdzie u nas dziś słuchaczów niéma; jednym brzmi jak ostatnie poezyi słowo pieśń Adama, drugim migoczą brylanty Juliusza, innym proroczy głos Zygmunta wszystko zagłusza; a choćbym ja ich trzech zlał na bronz koryncki mojego posągu — dziś pozostałbym niezrozumianym, bo im serce drga do innych, przebrzmiałych dźwięków.
Księżna oka z niego nie spuszczała. Emil Marya czuł się tém odżywiony i coraz śmielszy. Ręką odrzucał włosy, czoło podniósł ku górze i wywracał oczy.
— Bardzobym była ciekawą — odezwała się księżna — tego wielkiego dzieła, nad którém pan pracujesz dla potomności. Jestem pewna, że to będzie wielkie i piękne, nieśmiertelne dzieło. Nigdzie większego pan współczucia, szczérszego uwielbienia nie znajdziesz, jak u mnie.. Chcę korzystać z tych dni, które jeszcze w Rzymie przepędzę. A więc proszę bardzo mój dom za swój uważać.
To mówiąc, znacząco ścisnęła go za rękę. Była to zawsze rączka niewieścia, choć niemłodéj, ale wielkiéj pani. Poeta uczuł, że mu dawno dymisyonowane serce w piersiach zadrgało.
— Wiész co, kochany poeto — dodała żwawo, wstając i poprawując sukienkę — na początek ściślejszego między nami stosunku, dziś idziemy razem. Odprowadzisz mnie do domu. Mam powóz, ale pójdziemy pieszo. Rzym nocą może cię natchnie i ja cóś pięknego posłyszę.
Pan Emil wstał z twarzą rozjaśnioną, okazując nietylko gotowość towarzyszenia, ale wielką skwapliwość. Księżna podeszła żywo ku gospodyni.
— Zabiéram księżnie naszego poetę, któregom sobie uprosiła za towarzysza, aby mi droga do domu przez puste ulice nie tak się smutną wydała. Poczciwy, dobry wieszcz nasz ofiaruje się chwilkę ponudzić ze mną.
— Proszę go tylko nie bałamucić! — żartobliwie odezwała się gospodyni.
— A! — odparła Ahaswera — gorzéj być może. Lękam się, aby on mnie nie zbałamucił. Jestem wielką jego admiratorką.
Emil tak dobrze rozumiał swe obowiązki, iż tymczasem poszedł z rzadką, prawie niepraktykowaną u wieszczów pokorą, przynieść księżnie szal jéj, chustkę i kapelusz.
Ahaswerę wprawiło to w humor jaknajlepszy.
— Któż wié? — myślała w duchu. — Człowiek ten, wistocie niepospolity, może się dorobić nieśmiertelności, a wszystkie przyjaciółki nieśmiertelnych idą za nimi do świątyni sławy. W ten sposób i jabym się dostała tam. To cóś warto!
Wszyscy goście pozostali, uważając pożegnanie Ahaswery za znak do odejścia, ruszyli się i Wiktor także. Księżna, która nie zatrzymywała nikogo, w chwili gdy się miał żegnać, rzekła do artysty półgłosem:
— Proszę pana, zostań jeszcze minutkę; mam mu zadać jedno niedyskretne, śmiészne może pytanie, które kobiécéj ciekawości zechcesz przebaczyć.
Hrabia August wyszedł natychmiast za Ahaswerą, którą poeta, pochylony ku niéj, prowadził pod rękę z niemałym kłopotem, bo mu się, kręcąc ciągle i poruszając, wyrywała cochwila.
Wiktor, z kapeluszem w ręku, stał, oczekując.
Do stroju jego, na ten wieczór umyślnie dobytego, należał szczegół jeden, który oczy księżny Teresy ciągle ściągał na siebie. Miał czarną chustkę niedbale zawiązaną na szyi, Wiktor miał wpiętą szpilkę, z dosyć dużą, bardzo piękną kameą.
Wyobrażała ona temat dosyć zużyty w rzeźbach starożytnych: boginię zwycięztwa, wieńczącą popiersie stojące na monumentalnéj podstawie. Przedmiot był pospolity; lecz niepospolite jego wykonanie mogło być tylko dziełem wielkiego artysty, jednego z tych greckich incisorów, rzeźbiarzy małych figurynek, w których czuć, że mistrze ci mogliby byli, gdyby chcieli, równie doskonałe kować kolosy. Figura Wiktoryi, pomimo lekkiéj draperyi, wychodziła z pod niéj tak przedziwnie pięknemi kształty, iż żadna Wenus otłuczona z marmuru zrównaćby jéj nie mogła. Nie było szczegółu na téj prześlicznéj miniaturce kamiennéj, któryby był zaniedbany.
Księżna nieśmiało, rumieniąc się, drżąc niemal, wskazała na szpilkę i przemówiła głosem łagodnym, jakby o przebaczenie proszącym:
— Daruj pan! Jak, zkąd dostała się panu ta kamea?
Wiktor drgnął cały, niby teraz dopiéro przypominając sobie, że ta szpilka zdradzić go mogła. Machinalnie dotknął jéj ręką i wnet odzyskawszy panowanie nad sobą, odrzekł głosem prawie spokojnym:
— Ta kamea, to pamiątka jedyna dni szczęśliwych. Księżna daruje mi, że pochodzenia jéj, jak wogóle wszystkiego co się mojéj przeszłości tyczy, wyjaśnić nie mogę. Są to rzeczy bolesne, rany ledwie przywrzałe. Nie mam w tych dniach ubiegłych nic, czegobym wstydzić się potrzebował, lecz o wszystkiém radbym zapomniéć.
— Panie, błagam cię, pokaż mi bliżéj tę szpilkę — przerwała księżna jakkolwiek to prośba śmieszna może, dziecinna i do zbytku natrętna!
Artysta szybko odpiął kameę i położył przed księżną, która pochwyciła ją żywo, zbliżyła do lampy i przypatrywać się zaczęła pilnie. Odwróciła ją na drugą stronę i lekki wykrzyk wyrwał się z ust jéj mimowolnie.
Siadła zadumana.
— Rzecz zadziwiająca — rzekła po namyśle. — Podobne rzeźby na kameach powtarzają się często, chociaż tło i barwy rzadko bywają jedne. Tu wszystko mi znaną dawno przypomina aż do najmniejszych drobnostek. Oprawa jest jakby taż sama...
Wiktor, któremu gospodyni oddała kameę, powoli schował ją do kieszeni.
— Zupełnie podobną kameę — mówiła daléj księżna — widywałam w moich młodszych latach i pamiętam jak mnie uderzała pięknością swoją. Należała do jednéj z osób rodziny męża mojego.
— Niéma w tém nic niepodobnego — przerwał Wiktor — by dwie zupełnie jednakowe na tym samym kamieniu wykonał artysta i żeby je złotnik potém w ten sam sposób obie oprawił. Dla mnie kamea ta jest bardzo drogą pamiątką.
To mówiąc, westchnął.
— Gdyby nie była prawie jedyną — dodał — rozstałbym się z nią, chętnie z niéj czyniąc ofiarę...
Księżna zakrzyknęła, protestując.
— Pan mnie nie zrozumiałeś — zawołała. — Nie mam najmniejszéj chęci, nie miałam myśli starać się o posiadanie téj ślicznéj rzeczy. Szło mi o to tylko, jaką drogą mógł ten klejnocik, do którego przywiązywano wysoką cenę, uważając go jakby za amulet, zachowując z zabobonną troskliwością, przejść w ręce obce...
Artysta, słuchając z głową spuszczoną, smutny, zafrasowany, myślą zdawał się być gdzieindziéj.
— Losów kamei wytłumaczyć nie umiem — rzekł stłumionym głosem. — Do mnie dostała się ona także z rąk drugich, jako amulet i pamiątka.
— Rzecz niepojęta! — szepnęła księżna, ręce składając. — Przebacz mi pan, przepraszam go! Nie byłam panią siebie. Prawda że mi pan niedorzecznéj ciekawości mojéj za złe nie weźmiesz?
I podała rękę stojącemu w zadumie Wiktorowi, który zwolna zbliżył do niéj usta, pocałował ją z uszanowaniem, skłonił się i wyszedł.
Księżna została w miejscu zmieszana, nierada z siebie, zasmucona. Zdawała się wyrzucać sobie niepotrzebną tę ciekawość. Rysy jéj, zwykle wypogodzone, powlokły się wyrazem wewnętrznéj jakiéjś boleści.
Rzuciła się na fotel i zadumała, tak że wchodząca wierna jéj Kunusia, trochę przelękła, musiała ją z tego stanu niezwykłego wywołać pochwyceniem za rękę i wykrzykiem:
— Co pani jest?
Księżna, uśmiéchając się, podniosła ku niéj oczy i szepnęła cicho:
— Nic, nic, Kunusiu kochana. Ot tak... trochę jestem zmęczona.
Przyjaciółka, powiernica, sługa, kuzynka, Kunusia była nieco starszą od księżny, a, jak to się zwykle składa, gdy dwie osoby długo z sobą żyją razem — przybrała w obcowaniu z nią cóś z jéj ruchów i wyrazu twarzy. Niepiękna, miała oblicze spokojne i uśmiéchnięte, oczy rozumne... Dosyć słusznego wzrostu, silna, zdrowa, ubrana starannie, ale bez żadnéj pretensyi, skromna i naturalna, była sympatyczną bardzo i widząc ją, łatwo się to tłumaczyło, że księżna kochała ją jak siostrę, a żyć bez niéj nie mogła.
Po namyśle, księżna odezwała się do stojącéj i oczekującéj jaśniejszego tłumaczenia Kunusi:
— Co to mnie dziś spotkało, Kunusiu kochana! Rumienię się za dzieciństwo moje. Pamiętasz pewnie tę szpilkę z kameą, którą nosił zawsze stary ojciec męża mojego? Wystaw sobie, spostrzegam ją dziś u zupełnie nieznajomego człowieka. Nie mogłam wytrzymać: spytałam, prosiłam o jéj pokazanie. Przysięgłabym że taż sama! Lecz jakże się ona do niego dostała? Stary miał ją za talizman szczęścia...
Kunusia słuchała z uwagą wielką, myślała długo i z wyrazu jéj twarzy dorozumiéwać się było można, iż ona może tłumaczyła sobie przejście tego kamienia w obce ręce, ale zamilczéć o tém musiała.
— Proszę księżny, ale któż to taki, co ma teraz tę szpilkę? Jak się zowie? — spytała.
— A! ten nieznajomy, artysta czy nie wiem kto, o którym ci mówiłam. Polak i zdaje mi się z naszych stron, bo zna osób wiele...
Panna Kunegunda, wysłuchawszy odpowiedzi, jakiś czas stała milcząca; potém, chcąc zatrzéć wrażenie przypomnień niewesołe, odezwała się do księżny:
— A! mało to podobnych szpilek na świecie być może? Zresztą mógł ją sobie kto przywłaszczyć i sprzedać. Niéma nad czém medytować... Księżnieby spocząć należało.
Na Babuinie, jak mówił, pan Wiktor miał mieszkanie na trzeciém piętrze. Niegdyś przez długie lata zajmował je znakomity niemiecki artysta, który raz sercem przyrósłszy do Rzymu, nie mogąc się już rozstać z wieczném miastem, osiedlił się tu i zaprzyjaźniwszy z właścicielem domu, rodzaj pracowni sobie, kosztem własnym, obok mieszkania wyporządził.
Po śmierci jego dość długo studya niebardzo wygodne i połączone z niém nierozdzielnie izdebki pozostały bez lokatora. Affitarsi próżno napisane było na bramie.
Ażeby się do tego mieszkania dostać, potrzeba było przechodzić podwórko dość zabrukane, drapać się po bocznych schodach niewygodnych, a choć pracownia miała piękne zgóry światło północne, żadnym refleksem niepopsute, z izdebek zato okna wychodziły na brudny i ciasny zaułek, tak że przez nie wyjrzéć trudno było bez wstrętu.
Trafem jakimś Wiktor dowiedział się o tém studio malarskiém do najęcia, a dziwactwem jakiémś znalazł je dla siebie nietylko dogodném, ale jaknajmilszém. O widok z mieszkania nie chodziło mu wcale, bo do niego najczęściéj tylko na noc, i to niezawsze, przychodził. We dnie, jeżeli mu fantazya przyszła pracować, siedział w swém studio, do którego nigdy nie wpuszczał nikogo.
Mało kto téż go tu odwiédzał. Nie zapraszał do siebie, a nowe znajomości niechętnie robił. Lubił być z samym sobą.
Czasem godzinę jaką spędzał w Cafe Greco wśród artystów, jadał z nimi u Leprego, zawiązywały się rozmowy często żywe bardzo; ale dziki trochę Wiktor nie narzucał się nikomu i niełacno dał spoufalać.
Z rozmów o sztuce brano go powszechnie za artystę, miał téż, jakeśmy mówili, fizyognomią artystyczną. Na zapytania jednak, czynione przez konfratrów tego cechu, jakiemu się rodzajowi malarstwa poświęca, odpowiadał ruszeniem ramion, zapiérając się honoru noszenia tytułu artysty.
— Jestem pogardzenia godną istotą — mówił — niczém więcéj, tylko nieszczęsnym dyletantem.
Nie wyglądał jednak wcale na tego hybryda, co, wedle wyrażenia Niemców, w tém znajduje przyjemność, iż pragnie robić czego nie umié.
Z mowy jego odgadywano głębsze daleko studya, niżeli je dyletanci miéwać zwykli. Podpatrzono w sekrecie wykradzioną mu z kieszeni książkę szkiców, a choć one wszystkie były bardzo pobieżnie rzucane, zbyt wprawną zdradzały rękę na prostego miłośnika sztuki.
Natręci ciekawi a podejrzliwi chcieli go podejść zdradą i wtargnąć do pracowni; ale ta była zawsze hermetycznie zamknięta, a w niebytności artysty, stara gospodyni Anuncyata nie dawała się niczém skorumpować, aby wpuścić do przybytku. Trzęsła głową posiwiałą, wywijała rękami, czarnemi i powtarzała uparcie:
— No — no — no! e chiuso! chiuso!
W mieszkalnych izdebkach Wiktora, oprócz wielkiéj ilości najrozmaitszych książek podartych nieposzanowanych, porozrzucanych, leżących pod kanapami, na kominach, na szafach, na stołach, a nawet na podłodze, nie było nic więcéj, mogącego zajęcie jego lub powołanie oznaczać.
Wielkiéj dbałości o porządek wcale tu widać nie było; że Anuncyacie zakazano tykać ksiąg i papiérów i z miejsca je poruszać — obchodziła je z poszanowaniem, dając się na nich i koło nich gromadzić pyłom i śmieciom.
Z mieszkania niełacno się téż było domyślać stanu kieszeni gospodarza. Płacił on bardzo regularnie, nie targował się zbytnio, ale dla siebie był oszczędnym i życie prowadził skromne, jak gdyby tym artystą wistocie był, którego się imienia wypiérał.
Stara gospodyni narzekała na fantastyczność człowieka, który nigdy prawie nie powracał w pewnych i oznaczonych godzinach, absentował się, nie opowiedziawszy, tygodniami, a czasem znowu w domu siadywał zamknięty, żywiąc się najdziwaczniéj niewiedziéć czém, jak anachoreta.
Równie niepojętém wydawało się staréj słudze domu, iż przyjaciół i znajomych miał tak mało, do siebie niechętnie wpuszczał, i ludzi wcale nie zdawał się pożądać.
Trzeciego dnia po wieczorze u księżny Teresy, poeta, którego chwilowo opanowała była na swój wyłączny użytek Ahaswera, w dosyć ożywionym humorze wychodząc od niéj z hotelu, trafem się zetknął z Wiktorem, który z pledem przewieszonym przez plecy, z kijem, w sławnym swym kapeluszu kalabryjskim, zdawał się znużony powracać z jakiéjś wycieczki.
Od poznania się z nim u księżny, zaniepokojony tém co słyszał o zagadkowym człowieku, Emil Marya pragnął koniecznie dotrzéć do głębi jego.
Miał jakieś przeczucie, że w nim powinien się był lękać rywala-malarza, a nawet może poety. Chciał wiedziéć z kim ma do czynienia... niepokoił go.
Pomimo więc że Wiktor, dojrzawszy Emila, pomknął dosyć żwawo, jakby go chciał uniknąć, przyśpieszywszy kroku, poeta powitał go poufale i serdecznie, zmuszając do rozmowy.
— Nie godzi się tak uciekać od kolegów — zawołał — boć kolegami jesteśmy. Próżno się tego zapiérać. Wprawdzie ja czasowo niewdzięcznego wyrzekłem się malarstwa, ale w duszy artystą być nie przestałem. Nie chcę tylko mieszać się z tym tłumem bazgraczy, co smaruje dla Anglików błazeństwa.
— Miłémby mi było i zaszczytném — odezwał się nieco ceremonialnie Wiktor — nosić nazwisko kolegi szanownego pana, ale, niestety, artystą nie jestem, poetą mnie Bóg nie stworzył, a... poetae nascuntur.
— No! no! — wpół żartobliwie podchwycił Emil, pod bok mu się cisnąc. — Mów sobie co chcesz. Dosyć na was spojrzéć, aby poznać urodzonego z Bożéj łaski artystę i męczennika, boć to na jedno wychodzi. A toż — dodał, wskazując na album w oprawie z szarego płótna, wystające z kieszeni — przecież corpus delicti!
— Szanowny wieszczu! — przerwał nieco szydersko Wiktor — widujesz codzień po ulicach Rzymu Angielki obarczone podobnemi albumami, a — do kaduka! jeżeli je wszystkie masz za artystki...
— Ba, ba! — nie odstając od Wiktora i ciągnąc z nim daléj uparcie — rzekł Emil. — Mów co chcesz. Siamo fratelli! to się czuje przez skórę, zgaduje; przeciwko temu nie pomoże wypiéranie się i przesadzona skromność.
Wiktor rozśmiał się obojętnie, z rezygnacyą.
— Dokąd idziesz? — zapytał poufale poeta.
— Powracam do domu — rzekł Wiktor; — ale w trattoryi na przedmieściu rano zjadłszy tylko kawałek ziłczałego salami, popitego kwaśném winem, potrzebuję zajść gdzie, choćby na jakie pozostałe od obiadu brodo, aby z głodu nie umrzéć.
— Ja wprawdzie jadłem obiad u téj wyśmienitéj Ahaswery i syt jestem, a wino było doskonałe; pozwolicie mi jednak towarzyszyć sobie, abyśmy się bliżéj poznali. Czuję w was duszę bratnią.
Wiktor, z uśmiészkiem na ustach, dziękować musiał. Szli więc razem.
— Człowiek — począł zaraz Emil, nachylając się ku milczącemu Wiktorowi — człowiek, zmuszony przebyć jakiś czas w zgniłéj atmosferze tego świata, co to się niby wielkim nazywa, nasłuchawszy się jego paplaniny, tego brzęku grzechotników — bo czémże są ich rozmowy?... potrzebuje się orzeźwić słowem jednego z tych ludzi, co zdrową w sobie duszę zachowali.
Poecie zdawało się czy ze stroju, czy z miny, że w Wiktorze znajdzie sympatyczne echo tego tonu demokratycznego.
— Widzę że nie lubicie panów i ich salonów — odezwał się Wiktor.
Emil Marya, w potrzebie zmieniający często przekonania, co mu przychodziło z łatwością, gdyż stałych w sobie nie miał, a wrażeniom ulegał — nie wiedząc w którą stronę może się puścić bezpiecznie, zasępił się i zadumał.
— A wy? — zapytał — a wy?
— Ja? Lubię rozmaitość! — odparł Wiktor wesoło. — Bawi mnie zkolei lud prosty, cygańska fantazya artystów i przyzwoity, wonny szczebiot salonów. Wszędzie są ciż sami ludzie, w różnych tylko strojach, wszędzie typy ciekawe.
— Ale tak, masz słuszność! stokroć masz słuszność! złote słowa! — pochwycił z zapałem poeta, porywając za rękę towarzysza. — Jest to dowodem prawdziwéj wyższości, gdy człowiek ze wszystkiemi żywiołami życia umié być w zgodzie, gdy wszystkie pojmuje i rozumié. Tout comprendre, cest tout pardonner! Zresztą dla nas obowiązkiem jest badać człowieka we wszystkich jego objawach najrozmaitszych, aby umiéć go malować jakim jest.
Gdy to mówili, Wiktor znalazł się u drzwi małéj trattoryi, w któréj jadał czasami, dla widywania pięknéj Pepity. Zawrócił więc do wnętrza.
Emil zdawał się zdziwiony nieco, iż do tak lichego kąta wszedł człowiek, którego o wykwintniejsze gusta posądzał, pociągnął jednak za nim.
Z drugiego pokoju, zobaczywszy dobrego swego przyjaciela, panna Peppita, nie wytworniéj ubrana jak owego wieczora, poprawiwszy chustynkę na piersiach, wybiegła doń uśmiéchnięta. Była cudnie piękną, jak zawsze, ale brudniejszą niż kiedykolwiek. Czarne jéj, bujne włosy połyskiwały od jakiéjś tłustości, którą dnia tego świéżo musiały być namaszczone; prześliczne rączki trochę zapracowane, brunatne były opaleniem i robotą koło kuchni; ale oczy ognia pełne, ząbki perłowe i te linie klasyczne, których jeszcze praca i wiek nie miały czasu wyszczerbić, czyniły ją dziwnie piękną.
Poeta wpatrzył się w nią długo, z milczącém uwielbieniem i zachwytem artysty, gdy Wiktor tymczasem wesoło z nią rozmawiał, usiłując cóś znośnego utargować do jedzenia.
Fiaskon z winem, chléb i sér tarty zjawiły się naprzód na grubéj, szaréj serwetce. Dziéwczę więcéj miało ochoty do rozmowy, niż do posługi.
— Teraz — odezwał się, zasiadając u stołu, Emil — rozumiem dlaczego wybraliście sobie tę tratoryjkę. Najgorszy obiad może smakować, przyprawny takiemi oczami.
— A! a! — odparł Wiktor, chléb łamiąc. — Wierzcie mi, że te śliczne oczy w inny sposób mnie nie ciągną, tylko jako model, jak obrazek! Wiek w którym piérwsza lepsza twarzyczka, namaszczona młodością, obudza szały i namiętności, dla mnie już przeszedł.
Kończył te słowa, gdy w progu, szybkim nadbiegający krokiem, ukazał się pan Ferdynand. Obejrzał się, zobaczył siedzących, skrzywił się i prawie chciał cofnąć; ale go już widziano, uciec nie wypadało.
Wiktor, poznawszy go, rozśmiał się z politowaniem.
Milczący w większém towarzystwie, szczególniéj przy kobiétach, Fernando w męzkiém kółku poufałém mówił chętnie i był wesołym koleżką.
— A! panowie tu? — zapytał zmieszany nieco, jakby nie wiedział co powiedziéć.
— Że my tu jesteśmy — odezwał się Wiktor szydersko — to się łatwo tłumaczyć daje, bo ja się najczęściéj truję u pięknéj Pepity. Ale pan co tu robisz?
Zarumienił się trochę młodzieniec, lecz natychmiast śmiałość zwykłą odzyskał.
— A gdybym ja, choć wcale nie artysta, chciał także studyować poswojemu piękne rysy panny Pepity?
— Tobyś pan sobie zgóry powinien powiedziéć, że go to studyum tylko do desperacyi doprowadzić może — rzekł Wiktor. — Z ubogiemi dziéwczętami tego rodzaju gra bardzo niebezpieczna. Rodzice mają je na oku, one same téż wymagają nie zalotów i prezentów, ale miłości w całém znaczeniu tego wyrazu, i to na wieki wieków.
Pan Ferdynand, słuchając jedném uchem, oczyma biegał po kątach, czy gdzie Pepity nie zobaczy.
— Ale dlaczegóż mi pan zbójeckie jakieś zamiary przypisujesz względem Pepity? — zapytał.
— Ja tylko ostrzegam z dobrego serca — odparł artysta.
Pepita wchodziła właśnie, niosąc jakąś smażeninę, i zobaczywszy pana Ferdynanda, zarumieniła się, namarszczyła, przybrała minkę dumną i zagniéwaną. Można było z tego posądzać młodzieńca, że już uczynił krok jakiś fałszywy, którym piękne dziéwczę obraził.
Unikając jego wzroku, Pepita postawiła na stole przyniesioną potrawę, przemówiła do Wiktora i natychmiast zabrała się odchodzić.
Pan Ferdynand, naprzekór téj obojętności, pozdrowił ją. Odpowiedziała mu jak królowa dworzaninowi, który popadł w niełaskę, i natychmiast śpiesznie wyszła do drugiéj izby.
— Wiész pan — odezwał się, jedząc, Wiktor. — Widzę z obejścia się z nim Pepity, iż między państwem cóś zajść musiało.
Fernando zarumienił się. Dobywał właśnie cygara i jedno z nich podawał poecie, co mu dozwoliło namyśléć się nad odpowiedzią.
— Cóż miało i mogło zajść? — rozśmiał się. — Nie taję się, żem chciał do pięknego dziéwczęcia się poumizgać, ale Pepita dzika...
— A! a! — zawołał Wiktor. — We Włoszech, choćby z pastuszką, trzeba umieć far l’amor, inaczej tylko się na nieprzyjemności narazić można. Płochą zalotność rozumieją tu tylko zalotnice, dla których ona jest rzemiosłem... a Pepita... ho! ho! Toć przecie córka Rzymianina, mieszczanina wiecznego grodu i właściciela domku; ma pewnie odłożone posagowe scudi, które jéj na gospodarstwo towarzyszyć będą. W lada miłostki się nie wda i prędzéjby posłuchała prostego parobczaka, który się z nią ożenić może, niż panicza, o którym wié że chce tylko zabawić się i bałamucić.
— Z tego wszystkiego ciągnę wniosek — zawołał Ferdynand — żeś pan o nią zazdrosny.
Wiktor, śmiejąc się dobrodusznie, zwrócił się ku niemu. Poeta uważał za właściwe potwierdzić prawdy wyrzeczone przez kolegę i zapewnił młodzieńca, że o takich Pepitach, choć na dni powszednie chodzą w starych trzewikach, ani nawet myśléć było można.
— Jeśli jéj pan wyznasz, że mu się podobała — dodał — odpowié ażebyś się z nią żenił, i to jeżeli się jéj podobasz.
Pan Ferdynand zmilczał, nadąsany trochę.
— A dlaczegóż Pepita — odparł, zwracając się do Wiktora — nie obraża się tém, że pan tu, jeżeli się nie mylę, przychodzisz codzień, pewno nie dla kuchni, która jest okropną, ale dla oczów jéj, które są cudowne?
— Bo ja jestem przyjacielem domu, starym znajomym, który jéj nigdy żadnego dwuznacznego nie powiedział słowa.
Fernando rozśmiał się kwaśno.
— No — zawołał — to w Rzymie niéma co robić i bardzo się cieszę, że siostra moja, któréj ja jestem nieodstępnym towarzyszem, dłużéj tu bawić nie myśli.
— Jakto? jakto? — przerwał Wiktor żywo bardzo — państwo myślicie Rzym opuścić, gdyście zaledwie cząsteczkę jego widzieli? Ale to się nie godzi!
— Niech mnie Bóg broni — rzekł pan Ferdynand, puszczając dym cygara z melancholicznym jakimś wyrazem — abym ja siostrę moję, najpoważniéj myślącą i postępującą, o jakąś płochość śmiał posądzać; ale i najpoważniejsza z kobiét ma fantazye. Zdawało mi się, że chce tu zabawić dłużéj, znajdowała że jéj tu było dobrze; tymczasem teraz przebąkuje, że powietrze jéj nie służy, że się czuje niezdrową, że musi zmienić atmosferę...
Zawahał się nieco pan Ferdynand w téj obmowie rodzonéj swéj i ukochanéj siostry, zmiarkowawszy, że obcy go słuchali. Ale jemu, pomimo surowości Pepity, nie chciało się opuszczać Rzymu.
Począł się cofać.
— Zresztą nie wiem jeszcze nic stanowczego — rzekł. — Le donne son mobile. Wczoraj wieczorem zdawała się chciéć koniecznie Rzym opuścić; dziś spytałem rano, chcąc się przygotować do spełnienia rozkazów, nie odpowiedziała mi nic. Wątpię jednak, by znowu tak prędko zdanie zmieniła.
Wmieszał się poeta, który zawsze stękał i za chorego się podawał.
— Powietrze jak powietrze — odezwał się — nie jest ono dobre w téj porze w Rzymie, czuję to na sobie; ale gdzież pani Liza znajdzie lepsze i milsze towarzystwo? Dwie księżne, hr. August...
Spojrzał na Wiktora znacząco.
— Nie licząc hr. Filipa — szepnął wkońcu.
— A! wistocie, liczyć go nie należy — zawołał Ferdynand — bo nie wiem czy jest kto, coby się w nim kochał, albo choć go znosił.
— Tak — podszepnął poeta, minę robiąc dowcipną — ale kontrast bywa czasem potrzebny. Pieprz jest gorzki, przecież jako przyprawa doskonały.
— Ba! ba! nie jest pieprzem piérwszy lepszy liść bobkowy — zamruczał Wiktor z uśmiéchem złośliwym. — Być pieprzem społeczeństwa równie trudno, jak solą.
W czasie téj rozmowy Wiktor dokończył swą bardzo skromną przekąskę, którą winem popijał.
Pepita zjawiła się z talérzykiem owoców, ale znowu tak szła i stanęła, ażeby natrętnego wzroku Ferdynanda uniknąć.
Młodzieniec, obrażony, nie mógł doznanéj wzgardy przenieść, nie okazując tego po sobie. Zaczął nadto wesoło nastrajać rozmowę z poetą i starał się śmiéchem głośnym dowieść dziéwczynie, że się nie gryzł i do serca nie brał wcale jéj obojętności.
Była to stara sztuka.
Przybycie niewczesne pana Ferdynanda nie dozwoliło poecie zbliżyć się, jak chciał, do Wiktora, a że już dnia tego nie spodziéwał się z nim pozostać samnasam, pożegnał towarzystwo i powrócił na służbę do Ahaswery. Stanowczo bowiem zaczynał się do niéj przywiązywać, znajdując w niéj coraz więcéj stron sympatycznych i pewne odbłyski młodości.
Ahaswera téż wmówiła w siebie, że Emil Marya jest prawdziwym, niefabrykowanym geniuszem i że trochę się dla niego skompromitować badaj, mogło pójść na rachunek miłości poezyi...
Po wyjściu Emila, dokończywszy prędko niewyśmienitego deseru, bo uva wczesna była kwaśna, a figi nieświéże — Wiktor także spojrzał na zégarek. Pan Ferdynand, chociaż rad się był z wyjściem ociągnąć, obrachował że zły humor Pepity nie dozwoli mu korzystać z tego, a narazi go na szyderstwo Wiktora. I on więc, radnierad, zabiérał się do wyjścia.
Rozstali się we drzwiach tratoryi i młodzieniec wolnym krokiem pociągnął na Via Sistina.
Z krótkiéj jego rozmowy z Wiktorem, którąśmy powtórzyli, z zalotów płochych do pięknéj Pepity, można już powziąć pojęcie jakieś o charakterze brata pani Elizy.
Nigdy może rodzeństwo napozór mniéj do siebie nie było podobne, a jednak węzeł krwi, który łączył bardzo lekkomyślnego kawalera z kobiétą smutną, poważną, zasługującą na spółczucie i szacunek doświadczonemi i zniesionemi mężnie zawody — węzeł ten krwi, w dwu niby bardzo różnych postaciach, dawał się dojrzéć w pewnych wspólnych obu cechach, przy bliższém badaniu.
Idealna, poetyczna Eliza, zbrojąca się chłodem i obojętnością od posądzenia o serce gorące i temperament żywy, miała takie jak brat porywy ku życiu, ku jego słodyczom nieznanym.
Nie kosztowała nigdy szczęścia, bo mąż, z którym los ją związał, był brutalem i słynął jako najzepsutszy z ludzi, jako cynik obrzydły. Rozpustnik zmierził jéj rozpustę. Mimo-to zetknięcie z nim nie pozostało bez wrażenia, bez skutku: nabawiło ciekawością tego wszystkiego, co widziała ohydnie sprofanowaném.
Słynęła młoda wdowa z chłodu i surowości, ale życie, którego niesmaki tylko spiła zamłodu, dopominało się u niéj praw swoich. Nie wierzyła w miłość, a pragnęła gorąco kochać i być kochaną.
Zimna dotąd, gdy widokiem Wiktora została w niepojęty sposób rozbudzoną, przekonawszy się że człowiek ten czynił na niéj wrażenie, któremu oprzéć się nie mogła — w piérwszéj chwili zapragnęła uciekać. Trwoga opanowała ją niezmierna, jakby nowego nieszczęścia przeczucie.
Po wieczorze u księżny, gdy jeszcze mocniéj przekonała się, że ten człowiek zagadkowy ma nad nią jakąś władzę — nagle, jakby sama potrzebowała się tém związać, zmusić do odjazdu, powiedziała bratu, iż postanowiła Rzym opuścić.
Nazajutrz jednak, gdy Ferdynand oczekiwał już na stanowcze rozkazy, mowy o tém nie było.
Zupełnie czém inném zajęta, zdawała się unikać w rozmowie konieczności potwierdzenia wczorajszego postanowienia. Brat, z bardzo wielu względów, wcale się téż nie kwapił z przypominaniem wczorajszéj rozmowy.
Dziwiło go tylko, że może poraz piérwszy w życiu znalazł siostrę jak gdyby w sprzeczności samę z sobą. Przy obiedzie była roztargniona, nieswoja.
Po powrocie z niefortunnéj wyprawy do tratoryi pięknéj Pepity, wieczorem znalazł Ferdynand siostrę siedzącą z książką przy balkonie, bladą i zamyśloną. Ferdynanda uderzyła zmiana, jaka się dawała widziéć dobitnie w usposobienia Elizy. Zwykle nieporuszająca się niczém, obojętna, milcząca, cierpliwa, niedozwalająca po sobie poznać wewnętrznych wrażeń — była teraz rozgorączkowaną, niecierpliwą, rozdrażnioną, a siliła się napróżno to utaić.
Zobaczywszy wchodzącego brata, rzuciła zaraz książkę i zaczęła się przechadzać po pokoju.
— Widziałeś kogo? — zapytała, witając go i badając oczami. — Spotkałeś się z kim? nie wiész czy będzie u nas kto dziś wieczorem?
Pytania to były niezwykłe, nigdy bowiem wprzód pani Eliza nie pożądała gości; wolała samotność, często się nawet na natrętów skarżyła.
— Z naszego towarzystwa nie spotkałem nikogo — odparł brat, poziéwając — Z jednym tylko tym dziwakiem Wiktorem widziałem się, no, i z poetą, który mu towarzyszył.
— A! — podchwyciła, żywo zwracając się ku bratu pani Eliza. — Gdzież spotkałeś tych panów?
— Przypadkiem, przechodząc około lichéj garkuchni, w któréj niespodzianie ich spostrzegłem — dodał z uśmiéchem pan Ferdynand. — Ten artysta czy nie artysta upatrzył tam sobie bardzo ładną dziéweczkę, którą pewnie za model sobie wybrać musiał.
Uśmiéchnął się złośliwie, dwuznacznie i w téj chwili, spojrzawszy na siostrę, dostrzegł płomień na jéj twarzy, który przypisał niewłaściwemu swemu wspomnieniu o dziéwczynie.
Siostra zwykle za najmniejszą nieprzyzwoitość mocno go karciła. Teraz jednak przystąpiła do niego z ciekawością.
— Miałam się ciebie spytać — rzekła. — Ten dziwak, ta zagadka, ten któś niby artysta, jak ci się zdaje, kto to może być? Wszystkich nas intryguje, a ty go bliżéj znasz... Wczoraj u księżny...
— Wczoraj był jakby zamaskowany — dokończył Ferdynand. — Takim go jeszcze nie widziałem.
— Przepraszam cię — przerwała mu bardzo gorąco i tonem niezwykłym siostra. — Piérwszą razą, gdy tu do nas wszedł w tym stroju dziwacznym, wydał mi się jakby zamaskowany; ale wczoraj był właśnie jakby w swoim naturalnym stanie. Co ty o nim sądzisz? mów! To nie jest artysta, nie, to człowiek z naszego świata i z naszych stron. Przezwał się... w tém jest jakaś tajemnica.
— Ale cóż to cię ma tak żywo obchodzić? — rzekł Ferdynand, śmiejąc się. — Piérwszy raz widzę cię tak zajętą, zaciekawioną.
Siostra, nanowo się zarumieniwszy, ale tym razem z niecierpliwości i trochy gniewu na brata, który sobie nadto pozwolił, zawróciła się milcząca, dumna i poszła ku balkonowi, nie dając mu odpowiedzi.
— Przepraszam cię! — pośpieszył dodać Ferdynand, goniąc za nią, bo siostry bał się i szanował ją — przepraszam! nie gniéwaj-że się!
Pani Eliza sparła się na balkonie i nie raczyła przemówić. Ferdynand musiał pokornie pójść za nią i, zdobywszy rączkę opiérającą mu się, pocałował ją.
— Moja droga! — rzekł błagająco — ale cóżem ja tak złego powiedział? Przecież grzéchem nie jest ciekawość, a księżna Teresa piérwsza dała dowód, że ten oryginał może obudzić zajęcie.
— Wiesz że ja tych twoich płochych żarcików z kobiét nie lubię, a z siebie ich nie dozwalam — surowo odparła wdowa.
To mówiąc, zwróciła się ku niemu z twarzą zasępioną, ręce, wedle swego zwyczaju, założyła na piersiach i poczęła się znowu przechadzać po saloniku.
— Ażeby ci jednak dowieść — że twojego żartu nie wzięłam naseryo i że się żadnych posądzeń nie lękam, bo się nad nie wyższą czuję — powiem ci, Fernando, iż piérwszy raz, gdy będziemy mieli towarzystwo u siebie, chcę abyś go zaprosił.
— Najchętniéj! — odparł Ferdynand. — Zatém więc idzie, że my tak prędko nie wyjeżdżamy. Przyznaję się, że toby mnie cieszyło bardzo.
Eliza spuściła oczy.
— Wiész — rzekła — rozmyśliłam się trochę. Boję się, aby mnie nie pomówiono o jakieś dziwactwo; nie chcę ażeby nieznośny ten hrabia Filip mógł sądzić, iż mu ten honor czynię i uciekam od jego natręctwa. Trzeba wprzód znaléźć jakiś powód seryo do wyjazdu z Rzymu. Pomyślimy o tém.
— Jak zawsze, masz najzupełniejszą słuszność — odparł brat, wielce rad temu nowemu postanowieniu. — Tak jest niezawodnie, pomówionoby cię o dziwactwo, a nieznośny Filip z konopi powlókłby się za nami. — Zatrzymał się nieco.
— Powiédz mi — dokończył — kiedy zechcesz prosić na herbatę tych panów, a ja ci pana Wiktora przystawię.
Zawahawszy się trochę, pani Liza, gryząc koniec chusteczki, poczęła pocichu:
— Czekaj-że! Księżna będzie jutro... dla niéj naturalnie muszę już prosić hrabiego Augusta, a z Augustem nieodstępny cień jego, Filipa. Więc... więc możesz swego artystę zaprosić na jutro.
— A księżnę Ahaswerę?
— Ta się zaprosi sama — ruszając ramionami, szepnęła Liza, minkę robiąc wzgardliwą. — Z nią przyjdzie nieodstępny już poeta, bo szczęściem przywłaszczyła go sobie. To biédny prawdziwie człowiek! — zakończyła, uśmiéchając się z przymusem.
— Wistocie, być zmuszonym posługiwać kaprysom wiecznego tułacza — rzekł Ferdynand — wielkie to utrapienie; ale biédny wieszcz nie miał żadnego zajęcia, a może i obiadu...
Liza uznała właściwém ująć się za potępionym.
— Człowiek-to nie bez talentu, szkoda go! — rzekła. — Cóż, kiedy niepospolity talent ten zabija zarozumiałość olbrzymia. Od najsławniejszych wieszczów zapożyczył wszystkie zewnętrzne cechy, które są geniuszu słabostkami, i niemi chce świat przekonać, że podlegając tym samym słabościom, musi téż miéć wszystkie geniuszów przymioty.
Chwilkę pomilczawszy, wdowa dodała:
— A zatém, mój Ferdynando, na jutro proś kogo chcesz. Ponieważ zmuszoną jestem w Rzymie pozostać, nie chcę się zamykać i dziczéć. Poety radabym uniknąć; żal mi go i niecierpliwi mnie; ale zdaje się być un mal nécessaire, a jako antydot służyć będzie hrabia Filip, z którym się uciérać lubią. Więc niech sobie będą wszyscy, ilu ich jest.
Nad wieczorem, właśnie o godzinie, gdy się na Via Sistina zbiérać miano, nadciągnęła burza gwałtowna i dészcz uléwny. Był on bardzo pożądany, bo na chwilę przynajmniéj miał odświéżyć powietrze; ale goście się dla niego opóźnić musieli.
Księżna Teresa tylko i hr. August przybyli nieco wcześniéj i zabawiali gospodynię; reszty zaproszonych nie można się było spodziéwać, chyba gdy nawałnica ustanie.
Przez otwarte drzwi na balkon wchodziło powietrze, już ochłodzone nieco, przejęte dészczu zapachem, gdy przed kilku godzinami nie było czém oddychać.
Pomimo wpływu, jaki ta atmosferyczna zmiana powinna była wywrzéć na usposobienia osób znajdujących się w saloniku, wszyscy dnia tego jakoś byli smutni i jakby pomęczeni.
Księżna, zazwyczaj swobodnego umysłu, mówiąca chętnie, ożywiona, zamyśloną była i posępną. Hr. August więcéj na gospodynię patrzył, niż ją zabawiał. Ona zaś nerwową była, podrażnioną już od dni kilku, co Ferdynand postrzegł piérwszy, nie umiejąc sobie tego wytłumaczyć. Każdy szelest w przedpokoju nabawiał ją trwogą; spoglądała ku drzwiom, jakby się lękała, aby niemi nie weszła jakaś katastrofa.
Księżna postrzegła to i przypisywała burzy a elektryczności, bo pioruny i błyskawice różnobarwne dotąd nie ustawały. Dészcz jednak zmniejszał się powoli, nawałnica szła ku morzu wichrem pędzona. Część nieba, z po za chmur porozdziéranych, czystym już, pięknym, jakby obmytym jaśniała błękitem, przy którym obłoki tém brudniejsze się wydawały. Przybiérały one barwy osobliwe, złocąc się, czerwieniąc, stając brunatne, szare, sine i liliowe. Tak jaskrawo zachodu słońca po burzy żadenby się nie ważył malować pejzarzysta — jednemu to Bogu wolno.
Dzwonek w przedpokoju, który wywołał Ferdynanda, stojącego na straży, na pani Lizie zrobił znowu wrażenie przykre; drgnęła i rzuciła się.
Oko jéj, niespokojnie ku drzwiom skierowane, nie przysłoniło się powieką, aż dojrzała wpadającą pośpiesznie Ahaswerę, którą zdala zdradzał śmiéch suchy. Ciągnęła za sobą — niestety — swą ofiarę, nieszczęsnego wieszcza.
— Chwałaż Bogu, że burza tak prędko przeszła — zawołała, śmiejąc się i witając. — Ale co za wspaniała burza! jakie królewskie pioruny! co za przepyszna uléwa! Myślałam, admirując, że mnie nie dopuści do ciebie, najkochańsza Lizo. Szczęściem wieszcz zaklął ją słowem i ucieka posłuszna. Byłabym musiała brawować pioruny, których... które mnie trochę straszą.
Poeta z obowiązku unosił się nad tym szałem natury, nad namiętnym uściskiem ziemi z obłokami, znajdując że obraz był niezrównanéj potęgi i piękności.
— Natura-bo — mówić począł — jest zwykle liryczną i bywa przez to nudną, ale w takich chwilach staje się dramatyczną, piękność jéj potęguje się, życie ognistemi tryska strugami.... Ale cóż ta burza, przesuwająca się nad Rzymem, którą ciągnie morze jak kochanek — co znaczy taka burza przelotna, w porównaniu do zajadłych burz w Apeninach, których ja nieraz osłupiałym bywałem świadkiem?... Tam natura odegrywa sceny, jakich w żadnéj tragedyi nie znaléźć. Ryk jéj zdaje się chwilami przybiérać nawet dla ludzkiego ucha zrozumiałą mowę; jęczą w nim głosy pokoleń pomordowanych, krzyki boleści lat tysiąców w jeden zlane, wrzawa bojów, co kładły trupem miliony — wrzaski matek bezdzietnych i dzieci osiéroconych, konających w téj zawierusze śmierci, ponad którą rozlega się śmiéch szatana....
Emil Marya, uniósłszy się, byłby daléj opowiadał o walce żywiołów i dramacie elektryczności, gdyby dzwonek nowego nie oznajmił gościa. Wdowa z tąż samą co i przedtém trwogą wlepiła we drzwi oczy, pobladła i nie ochłonęła, aż zobaczywszy hrabiego Filipa, który wlókł się posępniejszy, poważniejszy, mniéj ruchawy niż zwykle.
I na nim burza uczyniła wrażenie przygniatające.
Przywitawszy panie, zbliżył się do hr. Augusta, który pozdrowił go poufale, ale dość chłodno.
— Czy pan to czujesz, co ja? — zapytała go księżna Teresa. — Mnie burza siły odbiéra i czyni ociężałą, prawie senną.
— A, burza! — odparł hrabia Filip — burza na mnie nie robi najmniejszego wrażenia. Nie uważałem nawet czyśmy ją przebyli; wiem tylko, że ze wszystkich dachów i rynien strumienie lecą, ulice potokami płyną. W Rzymie dészcz nawalny, to urzędnik pożądany, oczyszczający ulice.
Poruszył ramionami, księżna zaś dodała, wpatrując się w niego:
— A jednak hrabia nam dziś nie przyniosłeś tak wesołéj jak zwykle twarzy, do któréj myśmy przywykli?
Uśmiéchnął się na to ironicznie hrabia.
— Gdzież i zkąd czerpać wkońcu wesołość, nam nieszczęśliwym, wydziedziczonym? — bąknął zcicha. — Prawdę rzekłszy, zasępiły mi humor dwie rzeczy: trochę listy z domu, a potém para książek, która mi w ręce wpadła.
Szanując listów tajemnicę, księżna byłaby zapewne spytała o książki, które mu humor zmieniły, lecz właśnie nadchodził gość ostatni, na którego widok pani Liza, jakby naumyślnie, rozpoczęła niezmiernie żywą, cichą rozmowę z Ahaswerą, tak że Wiktor musiał podejść bardzo blizko, nim mu odpowiedziała na powitanie.
Artysta był, jak się spodziéwać należało, ubrany starannie; nie miał już tylko owéj kamei w chustce, co księżna zaraz spostrzegła. Miejsce jéj zajmował piękny skarabeusz szmaragdowy, który niemniéj zwrócić mógł oczy.
Gospodyni skłoniła mu się bardzo poważnie, ceremonialnie, a zamieniając z nim spojrzenie, nadała swojemu wzrokowi wyraz surowy razem i wyzywający, mówiący więcéj niż chciała. Musiała to uczuć, bo się natychmiast znowu zwróciła do swéj sąsiadki.
Księżna Teresa podała przybyłemu rękę z uprzejmością, którą i za siebie i za gospodynię może wypłacić się chciała. Hrabia August zbliżył się piérwszy i również życzliwie przywitał Wiktora.
Nie mógł się on skarżyć na przyjęcie, gdyż jedna tylko gospodyni znalazła się chłodno i nazbyt milcząco, w czém ją trochę naśladowała Ahaswera. Hrabia Filip, mimo wstrętu jaki miał do człowieka, naśladując pilnie hr. Augusta, pośpieszył z wesołém pozdrowieniem. Ponieważ rozmowa zdawała się przerwaną wejściem artysty, księżna Teresa, chcąc ją zawiązać nanowo, zwróciła się do Filipa, o którym wiedziała że rad był zawsze występować na scenę i głos zabiérać.
— Wspomniałeś, hrabio, o książkach, które ci humor popsuły — rzekła. — Powiédz-że nam co o nich, jeśli to nie jest tajemnicą. Przyznam się żem wogóle książek, czyniących jakiekolwiek, złe czy dobre wrażenie, ciekawa. Od bardzo dawna mam szczęście spotykać się tylko z takiemi, które wywołują spazmatyczne ziéwanie, nic więcéj.
Hrabia Filip, powołany, wystąpił kilka kroków naprzód.
— Źlem się wyraził — rzekł. — Książki te; które mi z kraju nadesłano, dlatego tylko może chwilowo mnie zasępiły, poruszyły, że nielitościwie amputują organiczne części przekonań, z któremi urosłem, które sobie przyswoiłem. Przy każdéj takiéj amputacyi cierpi pacyent, ale często ona mu życie ocala.
— Bądź-że łaskaw, mów jaśniéj, o co to idzie? — zapytał, przysuwając się, hrabia August.
Filip oglądał się, uśmiéchnięty tryumfująco.
— Nadeszła nareszcie chwila opamiętania — odezwał się; — zaczynamy léczyć się z naszych przestarzałych wyobrażeń o sobie samych. Dotąd widzieliśmy w przeszłości własnéj same tylko strony jasne, pisywaliśmy sobie apologie, pochlebiające narodowéj dumie; historya nasza zbyt wielu miała bohatérów. Nareszcie skalpel krytyki zaczyna te chorobliwe narośle miłości własnéj ekstyrpować.
Namarszczył się, słuchając, hrabia August.
— Co? co? — podchwycił, spoglądając na Filipa. — Niedobrze rozumiem.
— Odebrałem kilka książek nowych — odparł trochę niecierpliwie zagadnięty. — Widzę w nich postęp, krok naprzód. Nowsi pisarze starają się nam pokazać nagą prawdę. Jest ona przykrą i gorzką, nie przeczę, ale będzie zbawienną. Mieliśmy już dosyć tych ideałów szlacheckich, wąsatych, butnych, zarozumiałych, krzykliwych, szablistych, z Panem Bogiem zapanbrat. Czas dojrzéć, że to były karykatury — ciągnął Filip — żeśmy je niesłusznie uposągowali. Jam się zawsze tego domyślał, więc cieszę się ze śmiałego wystąpienia przeciw nim. Fiat lux, choćbyśmy wszystkie te słomiane ideały stracić mieli.
Hrabia August dał mu dokończyć cierpliwie i gdy wyzywająco spoglądał na niego, rzekł chłodno:
— Ten punkt, niby nowy, zapatrywania się na przeszłość naszę, przepraszam cię, kochany hrabio, nie zdaje mi się nowym wcale. Od bardzo dawna literatury sąsiednich, a nam nieprzyjaznych narodów, obracały w śmiéch, karykaturowały te mniemane ideały nasze. Przypomnijcie sobie cały szereg raportów rezydenta saskiego Essena; macie tam rozczarowania do sytości, ulicznych plotek i potwarzy. Komu historya domorosła przeszłości naszéj była zanadto ocukrowaną i zasłodką, mógł zawsze napewno iść do źródeł niemieckich, a octu i żółci znalazł w nich podostatkiem. Niektórym z pisarzy nam niechętnych nie zbywało ani na nauce, ani na talencie, ani na zręczności w poszukiwaniu i wyświetlaniu stron słabych — wszyscy jednak błądzili tém, że widzieli umyślnie tylko stronę czarną, że jéj szukali, gdy u nas, jak wszędzie, było zło i dobro, a co przeważało, o tém dziś rozgorączkowanym apologetom i nieprzyjaciołom wyrokować nie pora. Sąd historyi dopiéro zdala jest zupełnie beznamiętny i sprawiedliwy. My jeszcze drżymy od bólu, a drudzy nienawiścią buchają.
— Musiało zło przeważyć, kiedyśmy upadli — odezwał się hr. Filip.
— Argument to dla mnie wcale nieprzekonywający — rzekł August poważnie. — Widziémy w życiu pojedynczych ludzi, iż nie wszyscy cnotliwi i rozumni stoją górą; tak samo bywa i z narodami. Pomimo wielkich zasobów siły i przymiotów, mogą one upadać, skutkiem warunków, których przezwyciężyć nie miały siły, przewidziéć nie mogły wczas. Powiem ci więcéj: narody mogą być równie narażone na upadek przez cnoty swe, jak przez błędy.
— Sofizmata! — odparł hr. Filip pogardliwie. — Gdybyśmy mieli wielkich mężów stanu, bohatérów, geniusze, bylibyśmy się ocalili. Nie mieliśmy nic, oprócz wrzaskliwych warchołów...
Księżna Teresa rozpaczliwie uderzyła w ręce.
— Hrabio Filipie — wykrzyknęła — co za herezye prawisz!
August dorzucił zwolna.
— Po apologiach bezwzględnych, a niesmacznych, muszą nastąpić, jest to w porządku, potępienia na głowę i dyatryby. Niech to księżny nie porusza zbytecznie. Mieliśmy rozmarzonych apologów, może zawielu; przyszła teraz godzina na krytykę zajadłą. Z dwojga tych prądów fałszywych, wyłącznych, namiętnych, powoli przyjdziemy do znalezienia drogi średniéj i prawdy.
Poeta, który słuchał, usta wydąwszy, brwi marszcząc, ściśniętemi pięśćmi bijąc się po kolanach, wybuchnął gwałtownie:
— Każdy sobie szuka, co mu do smaku, żywiołu w którym mu najlepiéj. Są istoty, co tylko w błocie żyć mogą; te i w dziejach szukają kałuży. Są inni, co potrzebują wyżyn dla piersi, niebios dla oka — te wzlatują w obłoki i zgóry patrzą na dziejów pasma, które dla nich lśnią barwami tęczy. Gdzie prawda? Prawdą jest kałuża dla tego, co w niéj się urodził i grzebał, bo dlań nie istnieje nic więcéj, a dla orłów prawdą niebiosa.
Hrabia Filip śmiać się zaczął, lecz gniewnie.
— Wyjątek z sonetu, czy z poematu? — zawołał. — Za tém idzie, że prawd jest conajmniéj dwie.
— Prawdek są tysiące — przerwał hrabia August — a z nich tylko umysł wyższy prawdę sobie potrafi wytopić. To nie każdemu dano.
— A tak! — zaśmiał się hrabia Filip — ja do tego nie jestem zdolny! Mam ten brzydki nałóg, że szukam prawdy w cieniach, nie w światłach. Nato potrzeba kocich oczu, ale widzi się, nie będąc olśnionym.
— Tak, widzi się bezbarwne mroki — dodał August.
Chwileczkę trwało milczenie; zbliżył się do Filipa i ujął go za rękę.
— Kochany hrabio — rzekł z uśmiéchem. — Mnie się zdaje, że gdybyśmy zgodzili się wszyscy na smutną barwę przeszłości, tybyś piérwszy na stronę białą zaczął przechodzić.
Ahaswera parsknęła pocichu i zatuliła sobie usta.
— Jestem więc tylko prostą przekorą? — zapytał urażony Filip, wyrywając rękę.
— Nie, kochany hrabio — mówił August łagodnie — jesteś wprost tylko umysłem żywym, który szuka dróg nowych i czuje to instynktowo, że idąc wciąż w jednym kierunku, najłatwiéj się obłąkać.
Księżna Teresa przyklasnęła temu rozwiązaniu; Filip z dumą pewną, wesoło zbliżył się i uścisnął rękę przyjaciela. Z przestanku tego korzystając, poeta głos zabrał.
— Choćbym był w błędzie — mówił, zwrócony ku Ahaswerze, ale dość głośno, by go wszyscy słyszeli — choćby mi dowiedziono, żem zamiast bóstwom, kłaniał się martwym głazu bryłom, poklęknę przed temi bożyszczami, u których stóp klęczeli ojcowie moi — nie stanę się im niewiernym.
Gdy ta rozmowa toczyła się w pośrodku salonu, Wiktor, który wszedłszy, czuł się zimno przyjętym i zajął piérwsze lepsze miejsce, znalazł się nieopodal od gospodyni. Siedział niemy, patrząc na dno kapelusza, jak gdyby go pytał: pocośmy tu przybyli oba?
Liza kilka razy ukradkiem zmierzyła go niecierpliwém, niespokojném wejrzeniem. Zdawała się walczyć z sobą, czy się do niego odezwać. Z obowiązku gospodyni należało jéj choć parę słów przemówić do gościa. Zwróciła się wkońcu ku niemu i spotkała oczy wlepione w siebie, z wyrazem łagodnym, spokojnym, miłosiernym, pełnym współczucia, a nienarzucającym się o nic.
To ją ośmieliło. Pocichu i dość niewyraźnie przemówiła, schylając się nieco:
— A pan co trzymasz o tém?
Można było przysiądz że pytanie to zadała, myśląc zupełnie o czém inném.
— Słucham rozpraw z zajęciem wielkiém — równie cicho rzekł Wiktor. — Ale przeżywszy już entuzyazm, i zachwyty, i odczarowania a pesymizmy, usprawiedliwiam oboje, choć ani jednych, ani drugich dzielić nie mogę.
— Więc obojętnym pan jesteś na wszystko? — z dziwnym akcentem spytała, wpatrując się w niego, ciekawa gospodyni.
— Nie, pani! — począł Wiktor, spoglądając na nią. — Do takiego trupiego zobojętnienia nie doszedłem jeszcze; tylko tłumaczę sobie i usprawiedliwiam obie te władze ducha, naprzemiany widzącego czarno i biało...
— I jesteś pan tak szczęśliwym, że stoisz wyżéj nad te poglądy? — z trochą ironii dodała piękna gospodyni, jakby drażniąc, cóś więcéj dobyć z niego chciała, nad tę tolerancyą zimną.
— Nie jestem tyle zarozumiałym, abym sobie stanowisko tak wysokie przyznawał — rzekł cierpliwie i nie poruszając się Wiktor. — Być może owszem, iż spadłem niżéj, niż ci co wielbić i nienawidziéć umieją.
Po chwili milczenia, Liza dodała:
— Wiele pan doświadczyć musiałeś....
Pytanie zadane było głosem drżącym. Wiktor wzrokiem naprzód odpowiedział na nie; wejrzenie to zamykało już w sobie wszystko, ale dodał pocichu:
— Nie mylisz się pani; przeżyłem wiele. Pozostały mi tylko resztki życia, a dogryzam je mężnie i z rezygnacyą.
Niewiele tych słów, zamienionych pocichu wśród gwaru ogólnéj rozmowy, która nie ustawała, daleko więcéj, niżby się spodziéwać było można, zbliżyły panią Lizę do Wiktora.
Trwoga którą ją nabawiał ustąpiła: wcale już nie wydawał się jéj strasznym. Dziwnym fenomenem, którego nigdy dotąd nie doświadczyła na sobie, człowiek ten obcy robił teraz na niéj wrażenie, jakgdyby dawno, poufale znajomego. Nabiérała do niego zaufania.
Korzystając z tego, że poeta, Ahaswera, hrabia Filip i księżna poczęli spór o szczegół jakiś historyczny, pani Eliza obróciła się daleko poufaléj, śmieléj niż przed chwilą do Wiktora.
— Pan śród tych Włochów, z którymi podobno długo obcować byłeś zmuszony, musiałeś się czuć bardzo osamotnionym?
— O tak, chwilami — rzekł Wiktor równie śmiało i z wielką prostotą. — Lecz ja z tą samotnością wśród tłumów, z konieczności oddawna oswoiłem się i przejednałem. Nic przykrzejszego, nad narzucanie się ludziom, nad wciskanie się natrętne i proszenie choćby o jałmużnę słowa. W niedostatku ludzi żyje się z książkami, z naturą i ze sztuką, kłóci się z niemi, godzi, jak z ludźmi — zrywa i powraca, a tymczasem życie upływa.
— Starczyż to do życia? — zapytała ciekawie pani Eliza. — Jabym się bardzo tego kunsztu wystarczania sobie w samotności nauczyć chciała. Często także jestem skazaną na pustynię, bo wolę ją niż tłum uliczny, a czasem niż salonową wrzawę. Próbowałam żyć z książkami, umiłować sztukę; ale wszystko to nie zapełnia życia...
— W piérwszych chwilach — przerwał Wiktor, z wyrazem jakby macierzyńskiéj troskliwości. — Tak jest. Wszelka klauzura wymaga nowicyatu. I takie życie odosobnione musi się zdobyć przygotowaniem do niego, przełamaniem nawyknień. Naostatek i to trzeba dodać, że je wielce ułatwia albo utrudnia przeszłość. Wspomnienia są niepozbytém brzemieniem: latają koło nas i brzęczą, jak muchy natrętne.
Słysząc to, wdowa zarumieniła się i poruszyła żywo; oczy jéj błysnęły i pokryły się szybko powiekami. Westchnęła.
— Tak, masz pan słuszność — zawołała. — Kto chce przywdziać tę sukienkę mniszą, musi wprzód zrzucić znoszoną i zdartą na świecie.
Szepty te, które się przeciągnęły dłużéj niż pani Eliza wpoczątku zamierzała, zwracały już uwagę księżny Teresy i hrabiego Augusta. Gospodyni uczuła to, rzuciła jeszcze jakby pożegnalne spojrzenie na Wiktora i zwróciła się do księżny.
Właśnie Emil Marya, w chwili rzeczywistego natchnienia, poczynał w obronie przeszłości mówić do hrabiego Filipa.
— Utrzymujesz pan, żeśmy byli zgnilizną samą, zepsuciem, ruiną, żeśmy nie mieli życia w sobie, wprzód nawet niż śmierć nastąpiła; żeśmy trzymali się na nogach jak trupy, ściśnięte wśród boju, którym skupione szeregi upaść nie dozwalają... powiédz-że mi, zkąd się wzięło to życie tak potężne ducha, które się objawiło na gruzowiskach i ruinach? Zkąd czerpali siły wielcy wieszcze, kunsztmistrze, myśliciele, pracownicy, których potęgi nie zaprzeczysz? Téj siły nie mogło im dać nic innego tylko przeszłość, a zkądżeby ją wzięła, gdyby jéj w sobie nie miała? W téj więc czarnéj, zbrukanéj przeszłości, w któréj wszystko widzicie tak nikczemném, kryły się gdzieś życiodajne źródła, które z niéj na nas się wylały. Dzieci miały ojców i matki, natchnienie miało źródło, geniusz miał gniazdo swe, na którém porósł w pióra, i macierzyńską opiekę, co go wykarmiła.
Hrabia Filip stał przez czas jakiś zaniemiały.
— Wielkie pieśni, wielkie dzieła kunsztu — rzekł wkońcu — rodzą się z boleści wielkich.
— Tak — zawołał poeta — lecz i boleści wielkie potrzebują piersi szérokich, aby się w nich zrodziły i mieszkały.
— Wiész co — podchwycił hrabia August, biorąc za rękę milczącego towarzysza — uznaj się zwyciężonym. Nie możesz zaprzeczyć geniuszu naszym wieszczom pogrobowym, Adamowi, Zygmuntowi, Juliuszowi. Uznał ich nawet ten świat, co nam nic przyznawać nie chciał. Nie zaprzeczysz uroku i polotu pieśniarzom naszym, ani genialności mistrzom penzla i ołówka, a wszyscy oni przecie czerpali z téj skarbnicy, w któréj ty nie widzisz nic, nad próchno, brud i zgniliznę. Były więc niespożyte zasoby, niezamulone i niezatrute źródła, nieprzegniłe organa żywota.
— Resztki! Śpiéwy łabędzie! — odrzucił hrabia Filip krótko, jak gdyby chciał zapobiedz dalszym rozprawom, do których brakło mu już argumentów.
Nie uznawał się zwyciężonym, ale czuł że go pokonano.
Hrabia August rozśmiał się wesoło.
— Proszę panów na herbatę! — odezwała się, wstając i podając jednę rękę księżnie Teresie, a drugą Ahaswerze, gospodyni. — Pogódźcie się panowie i mówmy o czémś dostępniéjszem dla nas, co myślami nie nawykłyśmy wzlatywać tak wysoko.
Ruszyli się wszyscy.
Z twarzy dysputujących widać było, że pomimo rozejmu ogłoszonego przez gospodynię, podrażnienie trwało. Języki gotowe były do boju; każdy miał cóś jeszcze na poparcie i obronę przekonań swych do powiedzenia.
Tymczasem Ahaswera unosiła się pocichu nad wymowném, genialném wystąpieniem swojego protegowanego, pani Eliza zaś szeptała księżnie, iż hrabia Filip we wszystkiém zawsze jest pesymistą i oprócz tego sprzeką. Wiktora wziął pod rękę pan Ferdynand, dostrzegłszy że siostra okazywała mu niezwykłą uprzejmość i sympatyą. Rad był go sobie zaskarbić na wszelki wypadek, choć jeszcze do téj fantazyi nie przywiązywał zbytniego znaczenia.
Zaczynało jednak zastanawiać go to, że kazano mu zaprosić Wiktora, że Eliza ciągle była w usposobieniu niezwykłem, podrażniona, i w poufałéj rozmowie zbyt często wspominała artystę, jakby mimowolnie.
Miał więc domysły, przeczucia; chciał, zaprzyjaźniając się lepiéj, wybadać tego człowieka, dotąd osłaniającego się tajemnicą.
Zabawiał więc go jak umiał, trochę mu dworując i usiłując postawić się na stopie poufalszéj.
Tymczasem księżna Teresa, która także oka z Wiktora nie spuszczała, badając go zdala, gdy siadały do herbaty, miała czas i sposobność szepnąć Elizie:
— Od ostatniéj bytności u mnie, wasz tajemniczy artysta, czy nie wiem kto, stał się dla mnie jeszcze bardziéj drażniącą zagadką, bom jaki, rożek zasłony co go okrywa odsłoniła przypadkiem. Przynajmniéj tak mi się zdaje.
Zarumieniona Liza spojrzała ku niéj ciekawie.
Księżna na ucho poczęła opowiadać niefortunne swe pokuszenie dopytania się znaczenia kamei, któréj była pewną niemal, że inną być nie mogła, nad dawno jéj znaną.
— Mam najmocniejsze przekonanie — dokończyła — że ten Wiktor Gorajski musiał się nazywać imieniem jakiémś nam nieobcém, że niegdyś obracał się w kołach naszych, w świecie nam znanym. Co go zmusiło do takiego zamaskowania się, czy kryje nieszczęście, czy ruinę... czy...
— W tém wszystkiém nicby nie było ani niepodobnego, ani dziwnego — odpowiedziała Eliza. — Cóż u nas pospolitszego nad ruinę? Winny czy nie, któż się nie sroma upadku?... ktoby nie chciał o nim zapomniéć? Może to być jakaś nieszczęśliwa ofiara.
Księżna potwierdziła domysł ten głowy skinieniem.
Zasiadano do herbaty. Ahaswera poecie zrobiła miejsce przy sobie, co go rozpromieniło. Ukradkiem pocałował ją w rękę, co dawno niewidziany na bladéj, zwiędłéj twarzyczce wywołało rumieniec.
Z rozmowy o siłach, które pozostały z przeszłości, hrabia Filip złośliwie przeszedł do dziwacznych napaści i zarzutów przeciw pojedynczym popularnym postaciom. Potém uboléwać zaczął nad zboczeniami ducha tego, którego sławiono potęgę, i jako przykład przywiódł Towiańskiego, z którego się wyśmiéwał dowcipnie, bo mu to z wielką łatwością przychodziło.
Jak gdyby dotknął rany, wszyscy zamilkli, posmutnieli.
— Takie wyboczenia siły — odezwał się, cierpliwie długiéj wysłuchawszy chryi, hr. August — przepraszam cię, dowodzą właśnie jéj istnienia. W tym obłędzie były strony piękne i obudzające poszanowanie, jeśli nie współczucie. Kto zna tajemnice ducha ludzkiego i niepewność tych granic, które dzielą świadomość swego stanu od bezwiednego obłędu umysłowego, z dobrą wiarą, nie będzie nigdy śmiał rzucić wyroku potępiającego i obelgi szalbierstwa na człowieka, co ludziom poważnym, wielkiego charakteru umiał rozkazywać i nawracać ich. W tym szale, który się zrodził z boleści, były momenta rzewne i piękne, a z całego ruchu, rozgorzenia tego pozostał w spuściźnie nastrój wysoki, prąd unoszący ku górze.
— To właśnie źle — zawołał uparty Filip — bomy wiekuiście błądziliśmy tém, żeśmy chodzili po obłokach, nie po ziemi. Nas potrzeba studzić, nie ogrzéwać.
— A gdy zupełnie, da Bóg, wystygniemy, spowinąć w całun i położyć w grób — dodał szczęśliwie tego wieczora usposobiony poeta.
— Jest prawem ogólném — odparł niedający się zbić hr. Filip — iż co się poczęło, musi się skończyć, aby przerodziło się w formę inną. Znajduję więc naturalném, że zmartwychwstaniemy.
— Pod nową formą pruskich kapralów — dodał Wiktor półgłosem.
— A no, bylebyśmy żyli — rzekł Filip z rezygnacyą.
— Niestety, to już nie byłoby życie — ośmielając się, począł Wiktor. — Ciąg życia w człowieku pojedynczym zależy od pamięci jego przeszłości, w narodach od tradycyi. Tam gdzie nić ich się zrywa, kończy się rzeczywiste istnienie, zaczyna proces rozkładu, z którego już tylko pozostają pierwiastki, mogące się wcielić zarówno w kaprala pruskiego, jak w austryackiego hofrata, lub... w co sobie chcecie.
— Za pozwoleniem! — wykrzyknął hr. Filip — nie możesz pan zaprzeczyć, że przy całéj miłości dla ideału, z rzeczywistością jednak rachować się potrzeba. Przedzierzgnięcie się w kaprala lub hofrata może być warunkiem bytu.
— Zaczepiłeś pan kwestyą nader drażliwą — odparł spokojnie Wiktor — którą, chcąc rozwiązywać, zastrzedz się naprzód potrzeba od wniosków, jakie z poruszenia jéj wyciągnąć można. Pozwól więc, abym zaręczył przedewszystkiém, że na wallenrodyzm nie choruję, że uważam go za ideę fałszywą, szkodliwą, uwłaczającą charakterowi człowieka i narodu. Śmieléj teraz powiedziéć mogę, że przyobleczenia sukni kaprala i pełnienia służby jego, a choćby i hofrata, nie uważam za potępienia godne, byle pod suknią tą biło serce stare, trwała pamięć przeszłości i związek z nią. Nie jestem téż wcale rewolucyonistą — dodał, uprzedzając zarzut, którego się spodziéwał — owszem, w zasadzie potępiam wszelkie przewroty gwałtowne; przyznaję konieczność rachowania się z rzeczywistością; ale nie powinno to przeszkadzać pozostać wiernym sobie, przeszłości i tradycyi. Przyszłość zależy od zbiegu tysiąca okoliczności; przeszłość jest w rękach naszych i stanowi zasób, z którego się siły do życia czerpać powinno. Nie myślę nikomu stawiać za przykład rozproszonego Izraela, a jednak niepodobna z jego trwania w najniekorzystniejszych warunkach nie wyciągnąć téj prawdy, że strzegąc tradycyi, zachowuje się skarbnicę żywota...
— Tak — przerwał Filip — ale to, co pan zowiesz warunkami najniekorzystniejszemi, ja uważam za środki pomocnicze. Nic pożądańszego dla narodu nad prześladowanie, jakiego Żydzi doznawali. Chrześciaństwo byłoby się téż bez męczenników nie rozkrzewiło tak bujnie. Żydzi zahartowali się, będąc ścigani; wyłączenie ze społeczeństwa zmusiło ich skupić się w sobie. Prawo ciśnienia, wywołujące oddziaływanie na ciałach sprężystych, sprawdza się i na duchu człowieka. Grecy téż, prześladowani przez Turków, zdobyli się na bohatérskiego ducha; ale dość potém było postawić ich w powszednich życia warunkach, aby zeszli na bardzo pospolitych i bezsilnych,
— Wiele w tém prawdy co mówisz — zauważył hrabia August. — Lecz idąc w głąb tego twierdzenia, wieleby objaśnień należało do niego dołączyć. Wróćmy — dodał, zwracając się do Filipa — do założenia piérwszego rozmowy, do książek, które wywołały rozprawę. Widzę żeś hrabia jakąś historyą nową, całą czy ułamkową, musiał otrzymać.
— Kilka rozpraw i artykułów — odpowiedział Filip. — Z nich wszystkich wieje zbawczy duch krytyki. Pod naciskiem jéj walą się jedne po drugich woskowe lalki naszéj przeszłości. Téj wyprawie orężnéj przeciwko fałszom, któremiśmy się długo karmili, przyklaskuję.
August po swojemu powitał to uśmiészkiem łagodnym.
— Widzę że się spodziéwasz, w miejscu tych lalek woskowych i fałszów, czegoś żywszego i prawdziwszego. Naiwny jesteś, kochany hrabio! Z historyą dzieją się rzeczy dziwne. Każdy wiek nową tworzy ad usum delphini, dla wychowania na niéj pokoleń przyszłych. Każdy wiek zaprzysięga się, że miłuje prawdę, że tylko jéj szuka, a operacyą kończy się na tém, iż lalki woskowe się topią, wosk oczyszcza nieco, doléwa się farb nowych i lepią się... ideały nowe, do miary swych twórców przykrojone. A wszystko to pod hasłem prawdy i w jéj imię! Kilka imion, dat kilka służy za wątek, a każde pokolenie snuje na nim wzory, wedle smaku swego.
— Ale, na Boga! — zawołał gwałtownie hrabia Filip — pełno fałszów jawnych było na kartach; potrzeba z nich dzieje oczyścić!
— Byle nowych w ich miejscu nie stawić — odezwał się Wiktor. — Trafia się bowiem, że pracownik młody wistocie okazuje jak na dłoni, iż król jaki nie urodził się dnia 14-go, ale we dwa dni późniéj, iż bitwa sławna odbyła się wcześniéj o tydzień, niż dotąd sądzono, a zato postać historyczną, choćby Nerona lub Tyberyusza, dla oryginalności zmienia w bohatéra jasnego i Tacyta czyni umyślnym kłamcą.
— Tak — potwierdził hrabia August — postacie historyczne dziwnym ulegają losom. Niéma kogoby nie oskarżano i nie broniono, czegoby nie uniewinniano i niepotepiano zkolei Inkwizycya znalazła apologetów, świętych poczytywano za szalbierzy. Historya nie obroni się pono nigdy temu ciągłemu odświéżaniu i przetwarzaniu, pod pozorem szukania prawdy, wistocie zaś dla celów ubocznych, dla potrzeb chwilowych, a bardzo często przez miłość własną, która nicować każe, aby się ze sztuką popisać.
—- Przecież ja wolę to, niżeli bałwochwalcze, nieruchome uwielbienie widm, które potworzyła na tle dziejowém imaginacya wieków, o krytyce niemających pojęcia — rzekł Filip.
— Pozwól jednak — dodał August — abyśmy my, biédni, zaślepieni, wsteczni, laudatores temporis acti, tym poobalanym ideałom przeszłości łzę uronili na pożegnanie. Zgoda na to, że one były utworami wyobraźni ojców, lecz to mi je czyni drogiemi. Naród każdy w historyą swoję wprawiał klejnoty, ideały, nadając im kształty, jakie w duszy piastował; malował swych bohatérów może nie takimi, jakimi byli, ale jakimi ich pragnął miéć i widziéć. Toć przecie stanowi świadectwo postulatów ducha narodowego, może dla nas droższych, niż prostowanie dat fałszywych i odgrzebywanie jakichś prawd maluczkich, z których nic wycisnąć niepodobna. Gdy wieki pracują na wyrzeźbienie posągu, gdy kują taką świątynię w skale i głazom nadają formy, które się w ich myślach zrodziły — mam za świętokradztwo niszczenie takiego dzieła, choćby dziś z niego szopy na siano zrobić nie można.
— Kochany hrabio — przerwał Filip szydersko — puściłeś się tak daleko, iż mi cię żal, bo zabłądzisz. Musielibyśmy więc siedziéć z założonemi rękami około przeszłości, dać jéj porastać mchami i nie śmielibyśmy jéj dotknąć? Toby nas doprowadziło do chińskiego zastoju.
— Czy wolisz, abyśmy burząc, doszli do egipskiego zapomnienia, które na ruinach pradziadowskich dzieł nie wié o nich i przypisuje je duchom? — rzekł August. — We wszystkiém potrzeba miary; ani chińskiego bałwochwalstwa, ani egipskiéj ślepoty... Czyśćcie posągi, ociérajcie mchy, nie burzcie tylko ich i nie wywracajcie... Szanujcie choć dzieła sztuki.
— A jeśli to są potworne bałwany? — spytał Filip.
— I w takim razie nawet należą, jako pomniki historyczne, do materyałów rozwoju pojęć narodu.
Mówiąc to, hr. August spojrzał na Wiktora, jak gdyby wyzwał go na pomoc sobie, a ten dodał natychmiast;
— We wszystkiém potrzeba miary, jak hrabia powiedział. To co za prawdę służyło obalić, nie będąc pewnym iż się w miejscu ruiny znajdzie co postawić, może doprowadzić do zniszczenia wszystkiego, do wygaszenia życia.
— Mówcie panowie co chcecie — rozśmiał się hrabia Filip. — Ja krytykę we wszystkiém, a w dziejach najwyżéj cenię. Ona trzebi i wymiata.
— Niszczy skutecznie — przerwał August — jest téż potrzebną w chwilach, gdy rozrost bywa zbyt bujny. Nie przeczę. Natura także płodzi krytyków, w postaci niedojrzanych grzybków i pleśni, napadających zawsze na zbytecznie, kosztem innych tworów, rozpładzające się istoty. Mamy tego przykład na Oidium Tuckeri, na chorobie kartofli. Prawa świata duchowego idą równolegle i analogicznie z prawami bytu materyalnego. Mówmy sobie na pociechę, że co jest konieczném, musi być na cóś potrzebném.
Księżna zlekka ziéwnęła. Postrzegłszy to, hrabia August się uśmiéchnął.
— Nie moja wina — rzekł półgłosem — iż księżna się nudzi. Hrabia Filip przyniósł dziś zarodek nudów tych z sobą.
Obwiniony, nie gniéwając się iż go oskarżono, skłonił głowę, jakby się przyznawał do grzéchu.
— Przepraszam, jeżeli mimowolnie zatrułem rozmowę — odezwał się. — Proszę mi naznaczyć pokutę; będę się starał ją spełnić.
— A, dobrze — wyrwała się Ahaswera — za pokutę powiédz nam pan jaką plotkę, któraby wszystkich zaciekawiła, poruszyła, a choćby rozśmiészyła.
— O! wszystkich to trudno — wtrąciła księżna Teresa. — Ja za siebie i za gospodynię ręczę, że nas dwóch plotka nie zabawi.
— Zatém — poprawiła się Ahaswera — skomponuj nam, hrabio, cóś takiego, coby choć kilka osób odżywiło, bośmy skostnieli od waszych mądrych rozpraw o duchu, materyi i krytyce.
Hrabia Filip udał zamyślenie głębokie, chociaż mu się usta nałogowo śmiały.
— Boję się — rzekł. — Gdybym zaczął komponować, a puścił cugle wyobraźni, mógłbym nie zachować téj miary, którą panowie zalecają.
— No, to ja pana hrabiego wyręczę plotką — odezwał się poeta.
Zdziwieni spojrzeli nań wszyscy, gdyż plotki nie wchodziły w atrybucye Emila Maryi.
— Przypadek zrządził — ciągnął daléj — żem dziś poszedł studyować obraz — rozumié się oczyma tylko — u Doriów. Ta mnie spotkała niespodzianka. Znalazłem artystkę, Polkę, nieznajomą i niezmiernie... zajmującą. Cóś tragicznego nosi wypiętnowaném na sobie...
— Zdaje mi się że wiem o kim chcesz pan mówić — przerwał Wiktor. — Jeśli to jest osoba, któréj się domyślam, wistocie niepodobna na nią spojrzeć bez obawy o jéj losy.
Hrabia Filip zmarszczył się, słuchając, i zwrócił do poety.
— Opisz-że nam pan tę tragiczną niewiastę.
Chciał to powiedziéć szydersko, lecz głos go zdradził; był zaniepokojony.
— Któż to jest? jak wygląda? — zaczęły śpiesznie dopytywać się księżna i Ahaswera. — Prosimy o szczegóły!
Wiktor zamilkł i wskazał na poetę, który rad z tego, mówił, głos podnosząc:
— Mogę państwu zdać tylko sprawę z własnego wrażenia. Jest to kobiéta, mogąca miéć lat powiedziałbym około trzydziestu, gdyby lata czytać się dawały tam, gdzie cierpienie je podwajało. Z twarzy jéj, z ruchów, z postawy widać, że ciężkie musiała przejść koleje i zawody. Niebrzydka, niepiękna, nie wiem... Twarz ma pełną charakteru, nachmurzoną, jak powiedziałem, tragiczną. Z ust jéj, przysiągłbym, niejeden jęk musiał wyleciéć, niejedno przekleństwo. Słusznego wzrostu, brunetka, oczy czarne, piorunujące. Cóś niezwykle oryginalnego i cóś straszliwie zbolałego.
— Jest to — dodał Wiktor — ktoś, co tu przybył dla studyów, zmuszony może im się poświęcić. Smutna jakaś historya! Odgadnąć można, iż sztuka dla niéj niedawno jeszcze musiała być zabawką, a dziś stała się powołaniem, w braku innego.
— Mówiłeś pan z nią? — zapytała księżna Wiktora.
— Kilka słów zaledwie — odpowiedział zapytany. — Byłem zmuszony przyjść jéj w pomoc, widząc że jest obcą i sama nie potrafi dać sobie rady. Nie zabiérałem właściwie znajomości, bo oddawszy posługę nic nie znaczącą, nie chciałem się narzucać, zwłaszcza gdym postrzegł, że jest drażliwa i nierada, aby się do niéj zbliżano.
— Bardzo słusznie, bardzo rozumnie — odezwała się śmiejąc Ahaswera — iż nie ufa ludziom, a szczególniéj artystom. A pan zupełnie na artystę wyglądasz.
— Na Cygana, niech księżna powié — rzekł, śmiejąc się, Wiktor. — Niestety! Proszę mi wierzyć, żem sobie nie nadał téj fizyognomii. Boleję nad tém, że mi ją narzuciła natura, i radbym zetrzéć to fałszywe piętno.
— Dlaczegóż fałszywe? — zawołała Ahaswera.
— Bo do imienia artysty nie mam prawa — rzekł Wiktor — a w charakterze jedną tylko niezmierną miłością niezależności zbliżam się do Cyganów.
Wczasie tego krótkiego epizodu, hrabia Filip, którego twarz nagle się zmieniła, pociągnął za rękaw poetę, dał mu znak i uprowadził do kąta, chociaż nie byli nigdy z sobą w bliższych stosunkach.
— Kochany poeto — odezwał się cicho — mam ważny powód, dla którego chciałbym wiedziéć koniecznie, jak wygląda ta niby artystka tragiczna. Nie chcę się o to dopytywać tego pana, którego znam mało... może będziesz łaskaw.
Emil Marya musiał być rad z tego, że hr. Filip go zapotrzebował, i rozpoczął opis twarzy, ubioru, wyrazu nieznajoméj — jaknajbardziéj szczegółowy. Filip, zmarszczony, słuchał z zajęciem wielkiém.
— Chcę być dokładnym — dokończył poeta. — Przypatrzyłem się téj twarzy, chcąc ją sobie narysować w albumie, mogę więc, jak w pasporcie, na końcu znak szczególny dodać, że na lewym policzku ma czarną plamkę.
Spojrzał na Filipa: stał niemy i jak osłupiały; dopiéro po chwilce, wracając do przytomności, podziękował zimno i poszedł zająć swe miejsce u stołu, nie mieszając się już wcale do rozmowy.
— Mów że nam pan co więcéj o téj artystce — wyzywała księżna Teresa Wiktora. — Jestem ciekawa, gdzie ją spotkać można.
— Sądzę że w galeryi, w któréj kopiuje — rzekł Wiktor zimno.
— Jest-że piękna wistocie? — dodała gospodyni.
Wiktor poruszył ramionami, a poeta pośpieszył z odpowiedzią:
— Piękną, w zwykłém znaczeniu tego wyrazu, nie jest wcale. Twarz niepospolita, rysy regularne, ale zmęczone i zwiędłe. Wypiętnowało się na nich cierpienie, a jednak czuć, że tam pozostała niewykwitła młodość, któraby za piérwszym słońca promieniem odżyła.
Ahaswera uderzyła poetę po ramieniu.
— Z wielkim zapałem mówisz pan o niéj i odczuwasz cudownie jéj dzieje. Miałżebyś być zakochanym?
— Niestety! — zawołał poeta — chociażbym chciał, nie mogę się zakochać.
— Dlaczego? — spytała księżna Teresa.
— Może dlatego, iż na dwie miłości jedno serce nie starczy!
Półżartem powiedział to Emil, a wyrazem twarzy zakłopotanym pobudził wszystkich do śmiéchu, nawet Ahaswerę. Tylko hr. Filip, oparty o poręcz jego krzesła, pozostał z twarzą znudzoną i kwaśną.
— Teorya fałszywa! — odezwał się hrabia August. — Wprawdzie powszechnie jest przyjętą, lecz warto żeby ją krytyka obaliła. Hrabio Filipie!
Zagadnięty tak, nie raczył odpowiedziéć; patrzył w ziemię.
Wszyscy uważali, iż nagle zaszła w nim jakaś zmiana, którą nie wiedziano czemu przypisać.
— Herezye! — zawołała Ahaswera — a głosi je, kto?... hrabia August! Ledwie uszom wierzę!
— Tak jest, śmiem twierdzić — dodał hrabia — że miłość czysta, niecielesna, duchowa, może się na kilka ideałów podzielić.
Ahaswera gorąco wystąpiła do walki.
— Dziękuję panu za taką miłość — poczęła — która w jednéj uwielbianéj istocie nie znajduje wszystkich możliwych doskonałości. To co hrabia tak niewłaściwie miłością nazywasz, już nią być nie może, bo ma w sobie robaka analizy: rozbiéra, sądzi, a miłość powinna być ślepą — szaloną, bezgraniczną! Pfe! pfe! — dokończyła — miłość pokrajana na kawałki...
— Les morceaux en sont bons! — Szepnął francuzkiém wyrażeniem Wiktor pocichu.
— Ja zaraz jutro — zwracając rozmowę, odezwała się księżna Ahaswera — lecę do Doriów i muszę widziéć tę... Nie wiész pan jak się zowie? — spytała Wiktora.
— Nie mogłem, anim chciał jéj pytać o to — rzekł zimno Wiktor.
— Ani czy jest panną, wdową, lub mężatką?
Wiktor odpowiedział milczeniem.
— Sądzę z tragicznego wyrazu twarzy — dodał Emil — iż wdową, albo... istotą opuszczoną być musi.
— Ale żeby się téż można nagle tak zająć niewiedziéć kim — z przekąsem rzekł hr. Filip. — Może jakaś awanturnica.
Surowy ten sąd zahuczano protestacyami; hrabia umilkł.
— Hrabia — śmiejąc się i zwracając ku niemu, dorzuciła Ahaswera — zamiast tak okrutnym być dla téj nieznajoméj, powinienbyś owszem starać się do niéj zbliżyć i bodaj zakochać. Nie takbyś się nudził w Rzymie.
— Księżnęby to bawiło, gdybym ja, zamiast czasem się nudzić trochę, męczył się i trapił? — odparł Filip.
— Nie wiem co hrabia woli.
— Ja bo nie nudzę się nigdy — rzekł kwaśno hrabia. — Niecierpliwię się tylko czasami, a to wcale coinnego.
— I tém niéma się co chwalić — szepnął August.
— Aby się nie nudzić, na to jest jeden sposób — odezwała się księżna Teresa. — Potrzeba koniecznie miéć cel jakiś w życiu. Jeżeli losy go nie nastręczają, człowiek sam stworzyć go sobie powinien.
— Tak jest — rzekł Wiktor. — Ażeby zaś oszczędzić sobie trudu nieustannego tworzenia małych celików, odrazu sobie założyć musi niedościgniony.
— Otóż to najtrudniejsze! — odparła księżna Teresa. — Czasem jednak małemi rzeczami bardzo szczęśliwym być można. Znałam biédnego starego kawalera, który był póty najnudniejszym i najbardziéj znudzonym z ludzi, póki nie zaczął zbiérać staréj porcelany. Filiżanki i talérzyki zapełniły mu pustkę życia.
— Słowo daję — wyrwał się hrabia Filip — jeżeli tak, to gotów jestem jutro rozpocząć kolekcyą korków od butelek.
— Wierz mi, hrabio, i korkiby cię uszczęśliwić mogły, gdybyś miał tylko cierpliwość i wytrwałość.
Śmiano się trochę z korków, a Filip zamilkł posępny. Hrabia August począł opowiadać historyjkę jakąś, na poparcie teoryi księżny.
Niektóre osoby wstawały od stołu; towarzystwo rozpraszać się zaczęło. Ahaswera słuchała swojego poety, który żywo, z zapałem prawił jéj coś, widocznie rozgorączkowany i natchniony.
Liza, wstając z innymi razem, znalazła się wypadkiem niedaleko Wiktora, w chwili gdy ten zapytywał pana Ferdynanda o freski, znajdujące się w drugim pokoju, bo nie widział ich jeszcze.
Mowa była o tych sławnych obrazach z historyi Józefa, które Overbeck, Schnorr, Veit, w piérwszych chwilach narodzin szkoły katolickiéj malarstwa, czerpać mającéj natchnienie w chrześciańskich tradycyach sztuki pierwotnéj, nakréślili na ścianach tego właśnie domu, naówczas zajmowanego przez p. Bartholdy.
— Jakto? — wmieszała się gospodyni, podchodząc ku nim — pan nie oglądałeś jeszcze tych pięknych obrazów, dla których tu ciągle, codzień przychodzą mnie nudzić Anglicy? Pójdź-że pan, ja mu je pokażę sama.
Złożyło się właśnie w téj saméj chwili tak szczęśliwie, czy tak niefortunnie, że pana Ferdynanda księżna do siebie zawołała, a pani Liza sama już musiała gościowi towarzyszyć do drugiego pokoju, co ją troszeczkę zmieszało.
Zatrzymała się, zamyśliła.
— Wiész pan co? — rzekła, gdy już miała się ku drzwiom skierować. — Oglądać te freski po nocy, przy świetle niedostateczném, to znaczy pozbawiać się dobrowolnie całego wrażenia, jakie one uczynić mogą. Piérwsze wejrzenie na dzieło sztuki powinno być obrachowaném, bo ono często szkodzi i zostawia po sobie w umyśle wrażenie niezatarte. Wprawdzie mógłbyś je pan potém widziéć we dnie, ale toby już nie było toż samo...
Wiktor wstrzymał się i cofnął od progu.
— Masz pani wielką słuszność — rzekł — uwaga jest niezmiernie trafna. Piérwsze wrażenie pozostaje niezatartém. Nie chcę dziś widziéć fresków, a poproszę p. Ferdynanda, aby mi je którego innego dnia, nie trudząc pani, pokazał.
Pani Liza teraz osobliwszym sposobem usposobioną była dla człowieka, który niedawno taką w niéj obudzał trwogę.
— Przyjdź pan jutro na obiad do nas — odezwała się śmiało. — Jadamy wcześnie, o trzeciéj, a freski o téj porze najlepiéj oglądać.
Wiktor, tą uprzejmością zdziwiony, nie umiejąc nawet dziękować, skłonił się tylko.
Zaproszenie wyrzeczone było półgłosem, nieśmiało, pocichu, jak gdyby pani Liza nie życzyła sobie, by je reszta gości słyszała.
Wrócono natychmiast do towarzystwa.
Hrabia Filip, zawsze zapamiętale zakochany w gospodyni, dojrzał zdaleka tę króciuchną poufną rozmowę i jeszcze się okrutniéj zasępił.
Wiktor, idąc obok niéj, miał czas, nim się połączyli z resztą gości, dodać jeszcze:
— Mimowolnie to, co pani tak trafnie powiedziałaś o obrazach, zastosowuję w myśli do ludzi, i przypominam sobie, jak piérwsze wrażenie, które musiałem zrobić w domu pani, mogło mi wiele zaszkodzić.
Liza uśmiéchnęła się.
— Z ludźmi — rzekła — dzieje się wcale inaczéj; piérwsze wrażenia zaciérają się łatwiéj, a często wywołują nawet zupełnie przeciwne. Człowiek jest w sobie tak rozmaity, iż w różnych chwilach bywa do siebie niepodobny.
Hrabia Filip zbliżył się właśnie do powracającéj pani; Wiktora zagadnęła księżna i odciągnęła ku sobie.
— Artysta czy dyletant, Cygan czy baron incognito — odezwał się Filip z przekąsem do gospodyni — ten pan Wiktor ma osobliwe szczęście. Piérwszego dnia, gdy się tu ukazał, zrobił wrażenie przerażające; a dziś zdaje się en train zostania ulubieńcem księżny Teresy i pani.
Liza ruszyła ramionami.
— Czy hrabia znajdujesz, żeśmy dla niego niedosyć niegrzeczne? — spytała.
— Notuję fakt, iż ma szczęście obie panie zajmować — tłumaczył się hrabia. — Niewszystkich jest to udziałem. Ja mu zazdroszczę!
Śmiéchem wesołym, choć nieco przymuszonym, odpowiedziała mu gospodyni. Musiał on na nim przykre uczynić wrażenie, bo zaciął usta i ustąpił.
Nie mając na kim pomścić się za własny zły humor, Filip, dostrzegłszy że Ahaswera zajęta była bardzo żywą rozmową ze swoim poetą, umyślnie zbliżył się ku osamotnionéj parze, aby przerwać tête à tête, i przemówił szydersko:
— Nie przeszkadzam?
— Przyznaj się — zawołała, podnosząc się księżna — że radbyś przeszkodzić. Miałbyś w tém prawdziwą przyjemność. Nieprawdaż? Otóż na nieszczęście nie przeszkodziłeś, bośmy grzészyli obmową i wyratowałeś nas od potępienia.
— A kogożeście państwo obmawiali? — zapytał hrabia.
— Pewnego nieszczęśliwego człowieka, który nadaremnie wzdycha do bóstwa, a ono nie chce go ani słyszéć, ani rozumiéć.
Hrabia Filip próbował się uśmiéchać.
— Gdyby zakochani rad słuchali — dokończyła Ahaswera — powiedziałabym mu, ażeby gdzieindziéj zaniósł westchnienia swoje... bo szkoda szafować niemi nadaremnie. Są-to przecie drogie wyziewy duszy!
— Westchnienia, które księżna tak poetycznie nazwałaś — odparł hrabia poważniéj niż zwykle — rodzą się w pewnych dobach życia, czy jest czego wzdychać, czy nie. Cóż zrobić z niemi? trzeba je wyszafować bez skutku, aby piersiom ulżyć!
Rozśmiała się z téj teoryi księżna i zaczęła wybiérać do domu; poeta servente szukał już chustki i kapelusza swéj pani, kazała mu bowiem odprowadzić się, co Emila widocznie wprawiało w dumę.
— Patrzaj-że — szepnął na ucho hr. Augustowi Filip — Ahaswera nie na żarty przywłaszczyła sobie wieszcza i geniusz wprzęgła do swego rydwanu. Gotowa go pociągnąć do Biarritz. Żalby mi było biédaka, bo choćby zawiozła z sobą, któż ręczy, czy go gdzie na drodze, znudziwszy się pieśnią, nie porzuci.
Hr. August pośpieszał, pożegnawszy się, ku drzwiom, aby się pozbyć towarzysza, który go jednak dogonił na schodach i razem z nim, bawiąc go rozmową, mniéj jednak zabawną niż zwykle, powrócił do hotelu.
Gdy się znalazł sam w swém mieszkaniu, hr. Filip rzucił kapelusz w kąt i krzyknął:
— Tego mi tylko brakło!
Stara Anunziata, przygarbiona, pomarszczona, łysa, siwa, kaszląca, ale zawsze uśmiéchnięta, tego dnia przeszła już razy kilka z miotełką i szczotką w rękach po pokoikach, zajmowanych przez Wiktora.
Za każdym razem spoglądała zukosa na stojącego przed oknem, przez które nic widać nie było, lokatora swojego i zdawała się zaciekawiona nim jak zagadką, chociaż znała go już oddawna. Wiktor stał tak jakoś zadumany i zatopiony w sobie, iż nawet szłapania staruszki nie słyszał.
Był nawpół ubrany, a rozłożone przed nim suknie okazywały, że miał wkrótce dokończyć tego rozpoczętego dzieła, które mu myśli natrętne przerwały.
Z oczyma wlepionemi w odrapany mar przeciwległy, na którym z okien drugiego piętra wywieszona drapowała się świéżo uprana bielizna ledwie majacząca przez zabrukane szyby, z brwią ściągniętą, z ustami zakąszonemi, stał już tak dobry kwadrans, a Anunziata, do któréj nie przemówił nawet, ani się ku niéj odwrócił, dreptała niespokojnie, widząc go tak zamyślonym.
To mu się rzadko trafiało.
Włoskie sługi, choć jak wszyscy śmiertelni, lubią denari, mają to do siebie, że się jakoś, w stosunkowo nawet krótkim czasie, przywiązują do swych panów. Przetrwało to snadź tradycyjnie z tych czasów, gdy rzymscy patrycyusze domową swą czeladź zwali familią i gdy niewolnicy nawet i wyzwoleńcy, w dobrych i złych losach rodzin do których należeli, mieli udział wielki. Włoski sługa niema zbytniéj uniżoności dla pana, ale z nim wchodzi prędko w rodzaj poufałości, która przybiéra formy serdeczne.
Taką była i stara Anunziata, prosta babusia, którą Wiktor tak obchodził, jakgdyby był syném jéj, lub wnukiem. Widziała go w jakiémś nadzwyczajném usposobieniu, smutniejszym niż zwykle, pogrążonym w sobie — niepokoiło ją to i budziło obawę.
Potrzebowała odkryć tę tajemnicę. Zwykle widywała swojego lokatora tak zawsze jednakim i spokojnym, iż stan ten wyjątkowy dla niéj zwiastował jakiś wypadek, o którym dowiedziéć się chciała.
— Co to mu jest? — szeptała, przechadzając się z narzędziami do oczyszczania, których jéj właśnie w tym pokoju używać nie było wolno... Czyby się czuł chory?
Staruszka odchrząknęła raz i drugi, ale Wiktor nie spojrzał na nią. Nareszcie zniecierpliwiona przyszła doń powoli i zlekka pociągnęła go za rękaw, twarz nastroiwszy do zwykłego dobrodusznego uśmiéchu.
Wiktor zwolna odwrócił się ku niéj.
— Czego chcesz, moja stara? — spytał łagodnie, jakby przebudzony ze snu.
— E! e! nic nie chcę! — rzekła zcicha — tylko radabym wiedziéć, co wam jest? Stoicie już może z pół godziny, patrząc na ten mur brzydki. Cóżeście tam zobaczyli?
— Muru nawet nie widziałem — odparł Wiktor, siadając w krześle.
— A o czémżeście myśleli?
— O czém człowiek myśléć może, starzejąc? — zapytał Wiktor.
Stara, niezwykłém pytaniem zagadnięta, twarz oparła na ręku i poczęła także rozmyślać nad odpowiedzią. Milczała chwilę, westchnęła i ręką rzuciwszy, dała znak, że nie wié co ma odpowiedziéć na to.
Wiktor siedział znów zadumany. Staruszka nie odchodziła.
— Powiédz ty mi — odezwał się po długim przestanku — gdyby ci nanowo żyć kazano i rozpocząć coś już przebyła, czybyś życie ofiarowane przyjęła?
Anunziata wsłuchała się i mruknęła, aby jéj powtórzył pytanie, którego dobrze nie zrozumiała. Zmarszczyła siwe brwi gęste. Nierychło się mogła zebrać na słowa; badała duszę własną. Zwolna zaczęła potrząsać głową; widać było niepewność i walkę; wostatku rękę odjęła od twarzy i zawołała krzykliwie:
— No! no! Grazie tante! (Nie! nie! Bardzo dziękuję). Jednego życia dosyć. Basta!
Wiktor się uśmiéchnął.
— Otóż wiész już — odezwał się — nad czém ja dumałem, stojąc tak długo; nad tém, że życia skończonego drugi raz rozpoczynać niewarto, kiedy się wié że, bądźcobądź, ono się łzami skończyć musi.
Anunziata ciekawie popatrzyła na mówiącego, postała jeszcze chwilę nad nim, spoglądając z politowaniem, i powlokła się nazad, niby pyły zmiatając po drodze.
Do drzwi dzwoniono właśnie, a na progu ukazał się pełen życia, wesoły, rozpromieniony pan Ferdynand. Ten był jeszcze w owym okresie młodości, w którym przy jego temperamencie ciężaru życia wcale się nie czuje. Uśmiécha się wszystko, a jedna pogardliwie odpychająca Pepita łatwo nazajutrz inną uśmiéchającą się twarzyczką zastąpioną być może.
Ferdynand wchodził z piosenką na ustach, pozdrawiając uprzejmie staruszkę, która pięknéj jego młodości rada była i witała go wesoło.
Był on jednym z tych ludzi, nawykłych spijać z życia śmietankę, broniących się mężnie wszystkiemu, co zaćmić może jasne słońce dni wesołych. Potrzebował być szczęśliwym koniecznie, bo nieszczęścia znieść nie miał siły. Zagrożony wyjazdem z Rzymu, gdzie sobie różne piękne pozasnuwał marzenia, na tle włoskiego krajobrazu, pan Ferdynand lżéj teraz oddychał, bo pani Liza myśl swą zmieniła, lub odkładała przynajmniéj. Zdawało mu się iż to winien był jéj fantazyi (tak ją nazywał) dla Wiktora; zatém chciał ją bardzo zbliżyć do niego.
— Niechby się sobie biédna kobiécina rozerwała — mówił w duchu. — Jest tak stateczna, poważna, surowa, że się o nią wcale obawiać nie potrzebuję, a radbym żeby ją co zabawić i zająć trochę mogło. Wiktor zdaje mi się téż bardzo przyzwoitym i niepłochym człowiekiem. Liza powtarza ciągle że za mąż iść nie myśli; lecz żeby dlatego miała się stosunków z ludźmi wyrzekać....
Domyślając się i utwierdzając coraz w tém przekonaniu, że Wiktor siostrę zajmował, że obudzał w niéj ciekawość, Ferdynand, przez miłość dla niéj, chciał pośrednictwem swém bliższe stosunki ułatwić. Trochę się więc natrętnie narzucał Wiktorowi.
Wczorajsze zaproszenie na obiad ostatecznie rozwiązywało wątpliwości. Pani Liza wyrwała się z niém pod wpływem jakiegoś chwilowego natchnienia, któremu się oprzéć nie umiała.
Wkrótce potém pożałowała tego, gryzła się, wyrzucała to sobie, czuła się skompromitowaną; niepokój nią owładnął. Brat wszystko to ukradkiem zauważył i męzkie wnioski robił z tego stanu duszy.
— Fantazya kobiéca — mówił sobie — przejdzie to. A czemużby sobie nie miała jéj pozwolić?
Obawiając się, aby Wiktor albo się nie spóźnił, lub nie wymówił, bo wiedział jak był dziki, Ferdynand postanowił sam zajść po niego i dla większéj pewności zabrać go z sobą.
Serdecznie rad był siostrze służyć.
Biédna pani Liza, popełniwszy to zaproszenie, którego się późniéj zawstydziła, była zmuszoną poniekąd brata wciągnąć w swą sprawę i poczęści wtajemniczyć. Obawiając się, aby o tym obiedzie nie wygadał się przed kim, przyznała mu się, że była zmuszoną zaprosić, że to ją kłopotało bardzo, bo ludzie gotowi to byli po swojemu zaraz niegodziwie tłumaczyć. Prosiła go, aby na siebie wziął całą winę, a najlepiéj nikomu o tém nie wspominał.
Ferdynand, zaszczycony tém zaufaniem, które go rzadko spotykało, bo siostra słabość jego znała, bardzo był z całego obrotu sprawy i składu tych okoliczności szczęśliwy. Przecież mógł się jéj przydać na coś. W takiém usposobieniu różowém zjawił się w progu, poczynając bardzo złą, forestyerską włoszczyzną, pocieszną rozmowę ze starą Anunziatą.
Usłyszawszy głos jego, znajomy dobrze, Wiktor conajprędzéj dokończył ubrania.
Gdy Ferdynand wszedł do pokoju, znalazł go już prawie do wyjścia gotowym.
— Ponieważ mi bardzo szło o to, abyś szanowny pan nam nie skrewił, a lękałem się roztargnienia, zapomnienia, przeszkody jakiéjś, stawiam się więc sam, żeby go zabrać z sobą. Będziemy mieli czas przed obiadem dobrze się freskom przypatrzyć. Mówią że są tego warte. Ja, przyznaję się, nic w nich tak osobliwego nie widzę; kolory mi się wydają szare, wszystko jakieś smutne; lecz inni się nad niemi unoszą.
Wiktor prosił siąść i spocząć trochę, dzień bowiem, choć po burzy, znowu był parny, a przechadzka w téj godzinie nużąca.
— Ja już dziś zbiegałem się dobrze — wesoło odezwał się młodzieniec. — Ale, ale: wiész pan że i ja zostałem zaintrygowany tą artystką, o któréj wczoraj mówiono. Poleciałem jéj szukać do Doriów.
Wiktor się uśmiéchnął.
— I cóż? — zapytał.
— A, widziałem ją — rzekł Ferdynand obojętnie. — Ale z nią to tak, jak z temi freskami. Nie wiem, może jest piękną, tylko nie dla mnie. Słyszałem że hr. August, bo i on i nasze panie (oprócz siostry mojéj) wszystkie się tam znalazły — hr. August powiadał, iż w téj piękności jest wiele stylu i wyrazu. Ja znalazłem ją żółtą, zwiędłą, kwaśną a tak zatopioną w sobie, w swéj pracy, iż ledwie ukradkiem w oczy jéj zajrzéć było można. Zresztą — ciągnął daléj Ferdynand — powagi ma wistocie wiele; przypomina czy wielką damę, czy doskonałą aktorkę. Mnie się nie podobała. Wszyscy nasi znajomi, oprócz hr. Filipa, zaintrygowani nią wielce. Księżna Teresa zbliżyła się do niéj, pod pozorem zapytania, czy rozpoczęta kopia jest do nabycia. Odpowiedziała jéj, zdziwiona nieco, że nie sądzi aby nabywania była wartą, gdyż nie ma jeszcze dosyć wprawy w téj pracy. Księżna usiłowała przeciągnąć rozmowę, lecz nieznajoma widocznie sobie nie życzyła ani zbliżenia, ani zajmowania sobą. Odpowiadała półsłowami, nie patrząc, i grzecznym ukłonem pożegnawszy tę dobrą księżnę Teresę, wróciła bardzo pilno do roboty. Innym się całkiem nie powiodło — dokończył Ferdynand.
To mówiąc, spojrzał na zégarek; czas już iść było. Pod pozorem szukania cieniu w małych uliczkach, miał w myśli przeprowadzić Wiktora tak, aby wszelkiemu możliwemu zapobiedz spotkaniu ze znajomymi.
Wyszli wreszcie i dostali się szczęśliwie, niepostrzeżeni, jak się im zdawało, na Via Sistina. Gdy weszli, pani Lizy nie było w salonie i brat sam wprowadził zaraz milczącego Wiktora do fresków.
Gospodyni wprawdzie oddawna była ubraną i do przyjęcia gotową, siedziała nawet w salce; ale dzwonek posłyszawszy, zlękła się sama nie wiedziała czego i zbiegła do swojego pokoju, Tu, przed zwierciadłem stanąwszy, postrzegła, że na rzęsach jéj szkliły się dwie łzy — łzy których zjawienia się nie czuła! Otarła je coprędzéj, ale smutku i trwogi odpędzić nie mogła. Wstydziła się sama siebie, tak była wzburzoną.
Wszystko, co się z nią od tych kilku dni działo, prawie mimo jéj woli, dręczyło ją tém właśnie, że nawykła despotycznie panować nad sobą; teraz czuła się niewolnicą wrażeń, popędów, które brały nad wolą i rozumem górę.
Nie umiała ani się pokonać, ani sobie stanu tego wytłumaczyć.
Zabawiwszy chwilę w swoim pokoju i przejrzawszy się w zwierciedle, powolnym krokiem, drżąca, poszła do gościa swojego. Na dzień ten umyślnie ubrała się nadzwyczaj skromnie. Miała na sobie lekką suknię czarną, bez żadnych ozdób i niczego, coby jéj żałobę odżywić mogło. Prosty, biały kołniérzyk i rękawki czyniły ją podobną do starego portretu flamandzkiego Rembrandta; ale w stroju tym była tak cudnie piękną, tak odmłodzoną, tak jaśniejącą, iż sama, w zwierciadło spojrzawszy, zarumieniła się, jakby się pochwyciła na bezwiednéj kokieteryi. Ach! wiedziała o tém, że jéj w téj skromnéj sukni czarnéj najpiękniéj jéj było. Spadała w szérokich, bogatych fałdach dokoła, nadając ślicznéj jéj figurze wdzięk posągu starożytnego.
Nie czas już było zmieniać tego ubrania, w którém brat ją widział zrana; musiała wyjść jak stała. Kilkanaście kroków dzieliło ją od pokoju fresków. Nawykła do świata Liza wprędce odzyskała całą swą swobodę i przytomność.
Wsunęła się tak cicho, że brat nie posłyszał gdy weszła; ale Wiktor drgnął... poczuł ją przybywającą i zwrócił się ku niéj z powitaniem. Oboje widocznie silili się na to, aby wzajem okazać się jaknajchłodniejszymi.
Niewielki znawca ludzi, Ferdynand jednak w téj ceremonialności, w téj ostrożności w obejściu się obojga, uczuł że fantazya siostry nie była próżnym domysłem. Zupełnie obojętni ludzie nie spotykają się z tak obrachowanym chłodem.
Zaczęto mówić o freskach; Wiktor bardzo je pięknemi znajdował.
— Malarze — rzekł do pani Lizy — co się tu poraz piérwszy ośmielili próbować sił młodzieńczych na historyczno religijnym przedmiocie, nigdy może nie stworzyli nic bardziéj natchnionego nad cykl ten obrazów, zrodzony pod wrażeniem sztuki chrześciańskiéj, naiwnéj, namaszczonéj wielką wiarą. Żaden z nich późniéj nie poszedł już daléj, choć Schnorr wyśpiéwał Biblią całą. Z tym wdziękiem, zapożyczonym od Anioła z Fiesoli, od Luinich i mistrzów XV wieku, pozostali życie całe, powtarzając się, bo rozwinąć daléj téj melodyi niebieskiéj, przerwanéj wpływem pogańskim odrodzenia, nie zdołali, a rozstać się z marzeniem młodości serce nie pozwoliło. W historyi sztuki ta szkoła katolicka Overbecka, potrosze i Schnorra, jest wysiłkiem rozrzewniającym, a próżnym niestety! Nie kończą się poemata, bo na ustach wieszczów, co je nucić zaczęli, śmierć swą pieczęć położyła. Prawnukom trudno uchwycić wątek ducha, który uleciał ku niebiosom. Więc martwe biorą formy i cisną je do piersi gorącéj, aby odżyły. I cienie te odradzają się na chwilę, ale mgliste i bezcielesne. Wyrosły z grobów i do nich wracają bezdzietne. Aby szkoła katolicka wykwitnąć mogła, nie uwielbienia dla jéj mistrzów potrzeba było, ale zbudzenia tego gorącego katolicyzmu, który ją zrodził. Niestety, ten już, jakim był wówczas, powrócić nie może. Wieki po nim przepłynęły, rozszarpały i podarły ziemię na któréj wyrósł. Na nowy posiéw ona czeka.
Wiktor mówił, zapominając się, jakby sam do siebie. Widać było, że obrazy te zajmowały go mocno. Wyobraźnia przedstawiała mu tych młodych, pełnych zapału artystów, którzy tu na kradzionym ściany kawałku, ożywieni ogniem świętym, szczęśliwi, patrzyli na wcielenie się długo żywionych myśli.
Dziś mało kto mógł i chciał uczcić ten plac zapasów, tak jak on na to zasługiwał.
Ciekawi patrzyli nań chłodnemi oczyma, pytając się w duchu, co tu było tak znakomitego, by uwielbiać aż potrzeba?
Dla Wiktora widok to był rozrzewniający i podbudzający razem. Pod wpływem tych fresków stał się innym. Zapomniał na chwilę o téj pięknéj jak anioł istocie, która słuchała go drżąca i przejęta. Natura artysty zbudziła się w nim i zadrgała na widok dzieł, które były więcéj niż utworami sztuki, bo pomnikiem chwili niepowrotnéj w artystyczném życiu naszego świata.
Przebrzmiały te piękne dźwięki, ale echu ich dusza pobożna artysty z rozrzewnieniem cześć złożyć musiała. Chwilę Wiktor żył jakby w tych, co tu z trwogą i nadzieją kréślili piérwsze karty księgi, która nigdy dokończoną być nie miała.
— Nie umiałam nigdy wypowiedziéć tak dobrze com czuła, patrząc na te obrazy — odezwała się Liza, gdy umilkł. — Historya ich nie jest mi obcą. Obudzały one we mnie tęskne uczucia. Siaduję godzinami, patrząc na nie. Wyobrażałam sobie nieraz, z jaką gorączką i trwogą przystępowali młodzieńcy do téj walki z zadaniem, którego czuli zuchwałość. Freski zestarzałe zdają się jeszcze niedawne i świéże, choć ci, co je tu w dniach swéj młodości rzucili, dawno leżą w grobach ostygli. Więcéj niż pół wieku minęło może i cicho tu jak w grobie. Żyją tylko widma te, wywołane miłością wielką.
Słowo to wyrwało się pani Lizie mimowoli i rumieniec z niém na twarz wystąpił.
— Nie umarli oni — przerwał Wiktor z zapałem. — Zeszli, znikli, ale myśl ich pozostała żywa, mówi do nas. Wszystko co ją zrodziło, co towarzyszyło kolébce, co ją cierniem oplatało, poszło w proch, lecz dzieło ducha stoi niewzruszone. Może, jak Wieczernik Leonarda, poszarpane rozsypać się w kawałki, a jednak ze szczątków ich jeszcze myśl strzeli młodą i gorącą. A ileż to z tych obrazów zrodziło się potomstwa myśli, słów, uczuć i dzieł sztuki!
Razem z gospodynią począł się i Wiktor wpatrywać zkolei w pojedyncze sceny historyi Józefa, w towarzyszące im emblematyczne postacie ugóry, uśmiéchając się z dosyć nieforemnego zużytkowania ścian, z których każdego kawałka chciano korzystać.
Na rozmowie o sztuce zszedł czas do obiadu. Wiktor, zapiérający się imienia artysty, dał dowód, mówiąc z takiém przejęciem o tych freskach, iż nic go tak do życia przywrócić nie zdołało, jak sztuka.
— Pan-bo jesteś, pan musisz być artystą! — odezwała się, do stołu siadając, gospodyni.
Wiktor tak był ożywiony i widokiem obrazów i może cudną twarzą a głosem téj idealnéj istoty, do któréj dziś zbliżyć mu się swobodniéj było wolno, iż o zwykłéj swéj małomówności i trzymaniu się na wodzy zapomniał.
— Być może, iż stworzony zostałem na artystę — odparł. — Czuję to, ilekroć się zbliżam do dzieł wielkich mistrzów, bo dla nich zapominam o świecie całym. Ale jakże mało jest ludzi, którychby kolébka tam stała, gdzie była powinna! Młodość moja zeszła w świecie, w stosunkach, w zajęciach, które mogły tylko rozbudzić artystyczne żądze, nie dając środków do ich zaspokojenia. Niedosyć miéć poczucie piękna, miłość jego, nosić w duszy ideał, dopominający się wcielenia — potrzeba jeszcze uczynić rękę myśli posłuszną, uzbroić się w siłę fizyczną wykonawcy. Na to ja ani czasu, ani sposobności nie miałem. Przyszedł potém przełom, katastrofa, która mnie rzuciła rozbitkiem na cudzą ziemię. Złamany człowiek, zapóźno chciałem nowe rozpocząć życie. Młodość nie powraca; tylko w tych latach, gdy i umysł i ręka są giętkie, uczyć się można. Późniéj myśl i serce łamią ołówki i penzle kruszą. Chwytanie się namiętne sztuki rodzi rozpacz, bo w duszy dojrzały obrazy, a bezsilne palce już ich odtworzyć nie umieją.
— Ja jednak wyobrażam sobie — przerwała Liza — że choćby się arcydzieł tworzyć nie mogło, przecież to wcielenie myśli musi na chwilę czynić bardzo szczęśliwym i pochłaniać człowieka.
— Pochłania... tak jest — rzekł Wiktor — serce porusza, dozwala zapomniéć nawet o tych cierpieniach, które nigdy nie ustają; lecz szczęście to trwa, jak pani powiedziałaś, jednę króciuchną chwilę. Zaledwie myśl wzięła na siebie ciało, gdy wyobraźnia porównywa je do tego, co nosiła w sobie, w złotych snach wypieściła. Niedołęztwo tego co przyszło na świat przywodzi do rozpaczy. Szczęście krótkie zmienia się w zgryzotę. Następuje zniechęcenie, gorycz, zwątpienie o sobie, tém boleśniejsze, że przychodzi niespodzianie i rozpromienioną duszę ciemnościami zaléwa.
— Rozumiem tę boleść — odpowiedziała Liza — ale z twórczością w sztuce nie dziejeż się to samo, co z nadziejami i ideałami całego życia naszego? Wierzymy w nie, chwytamy widma zwodnicze i szczęściem jest jeszcze, jeśli się w nicość rozwieją, szlamu i kałów nie zostawiając po sobie.
— W życiu — dodał Wiktor ze smutnym półuśmiéchem — największém szczęściem są nadzieje i pragnienia; o nie się modlić potrzeba.
— Dopóki się niemi łudzić można — dodała Liza. — Po smutném doświadczeniu źródło ich wysycha.
— Naówczas — rzekł Wiktor wesoło — trzeba z czynnego aktora na scenie stać się widzem zrezygnowanym i chłodnym; wybrać sobie fotel wygodny, sąsiedztwo niezbyt uprzykrzone i... dosiedziéć do zapuszczenia kurtyny spokojnie.
Pani domu potwierdziła to smutném uśmiéchnięciem się.
— Pan jednak jesteś zamłody do zajęcia tego fotelu — szepnęła.
— A! pani, ja jestem niezmiernie stary — odparł Wiktor — nie tak latami, jak doświadczeniami wszelkiego rodzaju, które się w nich skupiły. Widzem tym już jestem od dość dawna i nie życzę sobie powracać na scenę.
Spojrzeniem zdawał się pytać Wiktor: A pani?
Liza spuściła oczy i nie dała odpowiedzi.
Wśród téj rozmowy, trochę zapoważnéj dla Ferdynanda, młodzieniec, czując iż lepiéj się było nie mieszać do niéj, czynnie się zajmował gospodarowaniem koło stołu. Rozporządzał służbą, dawał rozkazy, wysyłał ludzi, udając że mu na nic więcéj nie stawało czasu.
Parę razy zwróciła się ku niemu siostra; odpowiadał jéj półsłowami i wracał do tego krzątania się, trochę nienaturalnego, za które jednak i ona i pan Wiktor wdzięczni mu być musieli.
Gospodyni, nie dając tego poznać po sobie, rzucanemi od niechcenia pytaniami starała się z gościa cóś o jego przeszłości wyciągnąć.
Zaczęła kilka razy mówić o różnych kraju prowincyach, wspomniała o Wołyniu i z trwogą nową a niesmakiem przekonała się, że człowiek ten, którego ona nie znała wcale, stosunki niegdyś ją otaczające, osoby najbliższe jéj znał bardzo dobrze. Nic mu tam obcém nie było... mówił o ludziach, miejscach, o wypadkach przeszłości, jak gdyby niegdyś był ich blizkim.
Na wzmiankę o nieboszczyku mężu pani Lizy, którą nieostrożne pytanie wywołało, rumieniec oblał ją; zamilkła, okazując tak wyraźnie pomieszanie, iż Wiktor, dostrzegłszy to, bardzo zręcznie zmienił przedmiot rozmowy, poczynając rzecz o Włoszech i Rzymie.
Chcąc czémś weselszém zabawić, żartował z towarzystwa, które tak chciwie zbiegło się oglądać nieznajomą artystkę, o czém mu pan Ferdynand powiedział.
— Księżna, wracając, wstępowała do mnie — dodała Liza, ochłonąwszy z piérwszego wrażenia. — Ona jest wistocie zajęta mocno nieznajomą, ale u niéj nie jest to prosta ciekawość. Złote serce ma w tém udział wielki; wyobraźnia tworzy już sobie na tém tle cały dramat, aby w nim odegrać mogła rolę anioła-stróża.
— Nie wiem co się stało hr. Filipowi — przerwał Ferdynand, rad łatkę mu przypiąć, bo wiedział że siostra go nie lubiła. — On, zwykle tak skory do szukania znajomości, do zawiązywania stosunków, w celu zupełnie przeciwnym niż księżna, na ten raz okazuje nietylko obojętność, ale wstręt prawie; on jeden nie poszedł nowozjawionéj oglądać.
— Ty go zawsze sądzisz zasurowo — stając w obronie, odezwała się Liza. — To biédny, także życiem zmęczony człowiek... wiele mu przebaczyć potrzeba.
— Ja téż nie potępiam go, ale się nad nim lituję — odparł Fernando. — Nie ma jakoś szczęścia do nikogo. Powtarza ciągle, iż radby skończyć życia włóczęgę, ożenić się i siąść u domowego ogniska, ale nikt go nie chce za towarzysza.
— Widać że na owę żonę przeznaczoną, jak mówi nasze przysłowie, nie trafił jeszcze — dodała. — Pan mówiłeś — zwróciła się do Wiktora — iż nie każdy, co jest zrodzony na artystę, zostać nim może. Tak samo są i upośledzone istoty, co na bratnie dusze, z któremiby szczęśliwe być mogły, nie umieją trafić. To jest podobno losem hrabiego Filipa.
— Zdarza się gorzéj jeszcze — dodał Wiktor. — Czasem się przychodzi zawcześnie, gdy istoty przeznaczone nie rozbudziły się jeszcze do życia; niekiedy zapóźno... a wówczas trzeba błądzić samemu.
— Życie wogóle zabawném nie jest — wyrwało się, jakby mimowolnie, pięknéj wdowie.
Wstawali od stołu. Ferdynand znowu tak się zajął służbą, pilnemi sprawami kawy czarnéj i likworu, że Lizę, niespokojnie się za nim oglądającą, samę z gościem zostawił.
We dwoje przeszli do salonu. Milczenie, przykre dla obojga, trwało dość długo. Gospodyni spoglądała na niego, on patrzył na nią chciwie. Mieniały się te wejrzenia, mówiące więcéj niż słowa, niepokojące, zdające się jak błyskawice zapowiadać pioruny.
Lecz w momencie, gdy się groźny jakiś wybuch gotował, Wiktor, usiadłszy nieco opodal, spokojnie począł mówić o mieszkaniu pani Lizy, o freskach, o uliczce, przechadzkach na Monte Pincio i okolicach, które znał doskonale. Gospodyni musiała mu być niewymownie wdzięczną, z oczu jego bowiem czytała, że wcale co innego miał na myśli i mogło mu się łatwo wyrwać coś drażliwego.
Wśród tego paplania o niczém, oboje ochłonęli. Popłynęły pytania i odpowiedzi tak znowu swobodnie, iż wchodzący i wychodzący ciągle Ferdynand, słysząc śmiéchy i ożywione opowiadania, nie czuł potrzeby na pomoc siostrze przybywać.
Tak przesiedzieli dosyć długo. Zaczynało się miéć ku wieczorowi.
Przekonawszy się, że artysta nie był ani napastliwym do zbytku, ani nieostrożnym, że można go było, pomimo wejrzeń zdradliwych, utrzymać w pewnych granicach, nie obawiając się już wybuchu — pani Liza stała się z nim poufalszą i śmielszą.
Pod koniec rozmowy o Rzymie, wyraziła się nieśmiało że raz będąc tutaj, radaby skorzystać z pobytu, nauczyć się czegoś więcéj, oswoić ze sztuką i jéj arcydziełami. Dała nawet do zrozumienia, iż Wiktor mógłby jéj być w tém pomocą, dodając zaraz:
— Wprawdzie małe kółko nasze z każdéj poufalszéj znajomości, z przyjacielskich stosunków, lubi zaraz złośliwe wyciągać wnioski, i to może odstręczać od obcowania z tymi, z którymi żyćby najmiléj było. Ja jednak wcale na to zważać nie myślę.
I ta chęć uczenia się, i ta przestroga, oznaczały już pewne zaufanie, a śmielsze były, niż się po wdowie spodziéwać było można. Sama ona czuła, że może posunęła się zadaleko, że była niezręczną; lecz w stosunku do Wiktora nie poznawała siebie.
Na wezwanie o pomoc w studyowaniu dzieł sztuki, Wiktor odpowiedział nieco zdziwiony:
— Jestem cały na usługi pani, choć nie wiem czy się na co przydać potrafię. Złośliwość ludzi, gdyby spróbowała swych zębów, to chyba na mnie, a ja mam skórę hypopotama. Wątpię jednak, aby mi ten zaszczyt uczynić chciano...
W śmiéch to obróciła dość niezręcznie gospodyni i zagadano o czém inném; wejrzenia jednak krzyżowały się, daleko od słów wymowniejsze.
Przesiedziawszy tak zadługo, Wiktor wziął wreszcie za kapelusz, gdy Ferdynanda właśnie w pokoju nie było. Pani Liza spojrzała ku niemu z wyrazem życzliwości wielkiéj, a gdy się zbliżył do niéj, podała mu rękę i odezwała się przy pożegnaniu:
— Rachuję więc na to, że w panu miéć będę nauczyciela.
Tu zatrzymała się chwilkę i prawie niedosłyszalnych głosem dodała:
— I przyjaciela...
Wiktor nie umiał nic odrzec. Spojrzał na nią błagająco, jakby chciał powiedziéć: O pani! nie każ mi nanowo rozpoczynać życia!
Jakby zrozumiała to wejrzenie wymowne, Liza dorzuciła jeszcze:
— Pan doświadczyłeś wiele i chcesz być już tylko widzem życia; ja także oddawna uczyniłam to postanowienie. Możemy więc chwilkę razem popatrzyć na scenę...
Wyszedł Wiktor tak wzburzony uczuciami jakiemiś, tak roztargniony dziwnie, że gdyby Ferdynand mu się sam nie nastręczył, byłby go może zapomniał pożegnać. Liza natychmiast pobiegła skryć się w swoim pokoju i siadła rozmyślać nad tém, czy nie powiedziała zawiele, czy się zanadto nie zdradziła. Serce jéj biło mocno.
Kto znał jéj przeszłość nieszczęśliwą, nie dziwowałby się, że za stracone, zmarnowane dni serce się dopominało nagrody; że przy spotkaniu z istotą sympatyczną, wybuch musiał nastąpić tém gwałtowniejszy, im bardziéj był spóźniony i mniéj spodziéwany.
Wieczorem Eliza nie wiedziała, czy się ma kogo spodziéwać u siebie. Księżna wprawdzie przychodziła prawie codzień na herbatę, ale już raz była rano. Nie robiła ona ceremonij, lecz rachować na nią nie mogła. Z resztą dnia nie wiedziała co zrobić; ciężyła jéj nagromadzonemi myślami. Sama pozostać z niemi nie chciała... Już miała posłać służącą po Ferdynanda, aby jéj towarzyszył na Monte Pincio, gdy dano znać, że księżna Teresa jest w salonie.
Niezmiernie rada jéj, wybiegła naprzeciw, układając twarz do swobody i wesela.
— Zamęczam cię — poczęła księżna — ale się czułam smutna, nie wiedziałam co zrobić z sobą. Kunusia mnie wyprawiła do ciebie. Bądź miłosierną!
Liza białe rączki załamała.
— Ale ja nie wiem — zawołała — czym kiedy księżnie tak była wdzięczną za jéj przybycie, jak dzisiaj, bo i mnie było duszno, smutno i tęskno.
— Są takie ciężkie, ołowiane w życiu chwile — poczęła, siadając, księżna Teresa. — Nie wiem co wywołało we mnie dziś ten ucisk duszy: czy widok téj biédnéj a mężnéj kobiéty, która się na artystkę kształci z taką potęgą woli, a tak widocznym bólem w duszy — czy może ten zagadkowy Wiktor, który mi chodzi ciągle po myśli.
Posłyszawszy to imię, drgnęła pani Liza, ale natychmiast wróciła do pozornéj obojętności.
— Nie jestem z natury tak dziecinnie ciekawą — ciągnęła daléj księżna. — Moje wścibstwo i krzątanie się jest skutkiem próżniactwa i potrzebą zajęcia. Ten Wiktor pseudonymski nie byłby mnie może tak zaintrygował, gdyby nie ta kamea, o któréj ci wspominałam.
Milcząc, skinęła Liza, iż wié już o niéj.
— Do historyi téj szpilki — dodając, księżna — przybyło jeszcze jedno postrzeżenie, które najdziwaczniejsze domysły rozbudza. Piérwszy raz widząc tego Wiktora, sądziłam żem go gdzieś widziała, znała... Łamałam nad tém głowę. Ruchy, ton mowy, wyraz twarzy przypominały mi kogoś niezmiernie znajomego... Męczyłam się tém długo, gdy Kunusia, która widziała u mnie w czasie herbaty tego nieznajomego, otworzyła mi oczy, a raczéj nabawiła gorszego niepokoju.
Mówiąc to, księżna chwyciła rękę Lizy i, oglądając się niespokojnie, szeptała:
— Coś się zgadało o tém, że nowy gość był u mnie. Wtém Kunusia powiada: „Czy téż to księżny nie uderzyło, jak ten pan nadzwyczajnie do nieboszczyka starego księcia-ojca podobny?” Zamilkłam, bo dopiéro teraz uderzyły mnie te rysy, jakby familijne. Może to być przypadkowe, ale trzeba wiedziéć, że owa kamea, którą u niego spostrzegłam, była własnością starego księcia. Złóż-że to razem, moja droga, i powiédz mi, czy nie mam prawa niepokoić się i łamać sobie głowy?
Liza słuchała blada, równie jak księżna poruszona.
— Stary książę — mówiła daléj przybyła — był najprzykładniejszego życia. Nikt nigdy go nie mógł posądzić o żadne tajemne stosunki. Owdowiał wcześnie, a żenić się nie chciał powtórnie; żył bardzo samotny na wsi, nie wychylając się z domu prawie.
Po krótkiém milczeniu, księżnie wyrwało się znowu:
— To podobieństwo i ta kamea, jak to sobie wytłumaczyć?
— Tak, wistocie — przebąknęła gospodyni nieśmiało — dziwne to bardzo; ale bywają czasem takie trafy, takie pozory łudzące...
— Nazywa się Gorajski — ciągnęła daléj księżna Teresa — ale to nie jest prawdziwe jego nazwisko. Rodzina tego imienia była w kraju, to wiem, ale nie w naszych stronach, nie na Wołyniu, zkąd pan Wiktor zdaje się pochodzić, bo zna tam wszystkich.
— Przekonałam się i ja o tém z rozmowy — dodała Liza, rumieniąc się. — Stosunki nasze wcale mu nie są obce.
— Bądźcobądź — zakończyła księżna — muszę to rozjaśnić. Nie mogę pozostać z tém brzemieniem na piersi. Któż wié, to może nieszczęśliwy jaki człowiek rodziny mojego nieboszczyka, odrzucony, sam... siérota!
Dwie panie, szepcząc tak, przeniosły się ku balkonowi, chcąc świéższém odetchnąć powietrzem wieczoru, gdy drugi codzienny gość, hrabia August, wszedł pocichu.
Truło mu miłe towarzystwo pani Lizy nieodstępne ściganie Filipa, a tego wieczoru miał nadzieję, że go nie zastanie.
Odetchnął swobodniéj, widząc iż wistocie nie było go w salonie. Gościa pożądanego księżna szczególniéj powitała z wielką uprzejmością. Był-to dawny przyjaciel domu, któremu się zwierzyć mogła. Zaraz téż po przywitaniu wzięła go na stronę, żywo zaczynając się spowiadać ze swéj trwogi i domysłów, z historyi kamei i rysów familijnych Wiktora.
Hrabia August znał dobrze rodzinę całą książąt, mógł więc najlepiéj osądzić, czy postrzeżenie panny Kunegundy trafne było, czy fałszywe. Wczasie opowiadania z twarzy słuchacza, zawsze jakby zastygłéj i mało się zdradzającéj, księżna nic wyczytać nie potrafiła. Słuchał z uwagą, długo ani przerywając, ani odpowiadając. Zdawał się jednak mocno uderzony historyą kamei.
— Podobieństwa pewnego fizyognomii, ruchów, tonu mowy nie mogę zaprzeczyć — odezwał się wreszcie. — Jednakże toby jeszcze niczego nie dowodziło. Trafiają się najdziwaczniejsze atawizmy w rodzinach szlacheckich, bardzo dalekie z sobą mających pokrewieństwa. Co do kamei zaś, dziś się ich tyle fabrykuje nawzór dawnych, fałszuje tyle...
— Ale ta-bo jest stara, nadzwyczaj piękna i wcale nie fabrykowana — przerwała księżna. — On sam powiada, że to pamiątka familijna.
Hrabia stał zamyślony.
— Nazywa się Gorajskim — dodała księżna — ale to jest un nome di combattimento.... to nie prawdziwe jego nazwisko.
— Być może — przebąknął hr. August. — Dla mnie człowiek to sympatyczny! Hr. Filip chce w nim widziéć awanturnika, podejrzanego komedyanta; ale ja, com się rzadko zawiódł na piérwszém wrażeniu, znajduję go bardzo przyzwoitym, choć nieco oryginalnym.
— Dlaczegóż się osłania jakąś tajemnicą, ukrywa? — zawołała księżna. — Mnie to niepokoi.
Hrabia August przebąknął coś niewyraźnego, jak gdyby dalszéj o nim rozmowy chciał uniknąć. Uczuwszy to, księżna nie nalegała i ustąpiła powoli zachmurzona i smutna.
Wiktor, powróciwszy do domu, zrzucił natychmiast ubranie dla salonu włożone, które zdawało się ciężyć mu mocno. Namyślał się czy pójść orzeźwić się dziecinną rozmową z Pepitą, czy użyć przechadzki, a nareszcie wyszedł na Monte Pincio.
Po każdém zbliżeniu się do wielkiego świata, zdziczały ten człowiek potrzebował zawsze swobodnego ruchu, towarzystwa, w którémby go nic nie krępowało, powietrza dla piersi samotnéj włóczęgi, do któréj nawykł, sam jeden długo błądząc po Rzymie.
W cieniu drzew na Monte Pincio znaléźć można zawsze gdzieś ławkę pustą, i popatrzyć na Rzym, usypiający w mrokach wieczoru, mrugający światełkami, jakby oczyma drzemiącemi.
Przesuwający się przechodnie ożywiają ten plan piérwszy pięknego obrazu, nie psując wrażenia całości. Z cygarem w ustach, Wiktor zasiadł wygodnie i oparł się o pień kasztana, gdy w dali spostrzegł kobiétę, całą obwiniętą wielką chustką czarną, przechadzającą się zwolna, z głową spuszczoną.
Niekiedy stawała, rzucając okiem na obraz, który dla niéj zapewne był nowym; potém, jak gdyby inni przechodnie przypominali jéj obowiązek poruszania się, szła znowu krokiem opieszałym.
Wiktor poznał w niéj łatwo owę artystkę, tak mocno zajmującą całą kolonią polską.
Nie miał zamiaru zbliżać się do niéj, ale mimowolnie oczyma ją śledził, starając się odgadnąć myśli biédnéj samotnicy. Postać jéj, ruchy, chód, zwieszona głowa, jakby ciężarem jakimś przygnieciona, dawały odgadnąć łatwo istotę znękaną, z nowém swém położeniem nieoswojoną.
Wiktor starał się odgadnąć przeszłość téj wygnanki, zmuszonéj chwycić dla życia za penzle, dawniéj służące jéj tylko za zabawkę. W ciągu bardzo krótkiéj z nią rozmowy dostrzegł, że nie musiała być oswojoną z niedostatkiem i artystyczną oszczędnością. Ubiór jéj, nadzwyczaj prosty i niewykwintny, ułożony był jednak z pewném staraniem nałogowém o wdzięki; ręce były delikatne, białe, arystokratyczne, niezapracowane, a wyraz twarzy nienawykły do pokory ubogich. Coś dumnego, gniéwnego niemal, energicznego patrzyło z oczu wpadłych głęboko, ciemnemi śladami łez obramowanych.
Przypatrywał się jéj Wiktor, znajdując także coś tragicznego w téj postaci błąkającéj się samotnie wśród tłumu, z myślami i troskami — gdy przechadzająca się, potrącaną będąc przez wesołych a nieuważnych przechodniów, usunęła się trochę w głąb ku drzewom i zbliżyła ku ławce, na któréj siedział Wiktor w cieniu. Nie widziała go zrazu i rozpoczęła swą przechadzkę nanowo, tu, gdzie mniéj było ludzi, a miejsca więcéj.
Przeszła tak parę razy około niego, nie postrzegłszy, i dopiéro po kilku zwrotach, rzuciwszy na ławkę okiem, zdawała się go poznawać. Ciekawemi oczy zmierzyła go, dla sprawdzenia czy się nie myli; wstrzymała się nieco, zawahała i przystąpiła bliżéj.
Wiktor zmuszony był się ukłonić, na co odpowiedziała mu skinieniem głowy i siadła daléj trochę na téj saméj ławce.
— Korzystam ze sposobności, aby panu podziękować — odezwała się głosem, w którym mniéj było energii, niż gdy ją spotkał piérwszą razą. — Wymknąłeś mi się pan tak, żem mu nawet polskiego Bóg zapłać powiedziéć nie mogła.
— Bo nie było za co — odrzekł, śmiejąc się, Wiktor.
— Pan jesteś artystą? — zapytała.
— Nie, pani, jestem próżniakiem, miłującym sztukę i czasem trwoniącym czas na nią niepotrzebnie.
Z głową zwróconą ku niemu słuchała kobiéta.
— Cieszę się, że pan nie jesteś artystą i że ja go nie zastraszę przybyciem mojém tu, gdzie artystów jest tylu, a miłośników podobno tak mało.
Pomyślała trochę i ciągnęła z coraz wzrastającą energią:
— Niech to pana nie dziwi, że nie mając kogo pytać, będę niedyskretną. Szczérze mi pan powiédz: czy z małym talentem a wielką pracą można wyżyć z tego penzla nieszczęśliwego?
Wiktor słuchał cierpliwie.
— Z wielkim nawet talentem i niemniejszą pracowitością sztuką żyć bardzo trudno — odparł, nie obwijając w bawełnę surowego wyroku. — Do pozyskania imienia dobić się niełatwo, a bez niego jest się na łasce przekupniów. Ci zaś mają tyle do wyboru, a tak są nawykli do nabywania prawie darmo, że rachując na nich, można umrzéć z głodu. Ludzie co kupują, wolą tanio nabyć u handlarza brzydkość, niż coś dobrego u artysty. Nie znają się powiększéj części, idzie im tylko o pamiątkę z podróży.
— A jeżeli do życia potrzebuje się mało, bardzo mało? — przerwała kobiéta.
— Nie wiem doprawdy, co mam pani odpowiedziéć, abym jéj nie uczynił zawodu — rzekł Wiktor. — Nie byłem dotąd narażony na konieczność zarobkowania.
Nastąpiło milczenie. Kobiéta szklanemi oczyma patrzyła ku Watykanowi; Wiktor patrzył na nią. Miała w téj chwili oblicze wistocie tragiczne.
— Nie sądź pan — dodała zimno — ażebym i ja już się znajdowała w położeniu podobném. Zapewne dość długo jeszcze płótno psuć będę mogła, nie potrzebując szukać na nie kupca, ale wszystko przewidziéć trzeba.
Słuchacz nic nie odpowiedział.
— Pani wprost z kraju przybywa? — zapytał po przestanku.
— Nie — odparła nieznajoma — od lat kilku mieszkałam za granicą. Zmieniło się położenie moje, a dawniéj już kochałam sztukę i zajmowałam się nią dla niéj saméj.
To mówiąc, wstała, poprawiła na sobie chustkę i chciała już odejść, ale usiadła znowu.
— A pan oddawna jesteś w Rzymie? — zapytała.
— Po Włoszech włóczę się nie od dzisiaj, choć niezawsze siedzę w Rzymie — rzekł Wiktor. — I terazbym tu nie powinien być, gdyby... nie jakaś ociężałość i... różne okoliczności.
Nieznajoma poruszyła się znowu i zatrzymała, namyśliwszy nieco.
— Rzym jest cudnie piękny — odezwała się — ale jakże smutny!
— Jest téż on przytułkiem tych, co tu resztki życia przychodzą zagrzebać w miłości sztuki, lub w modlitwie. Młodzi tu prędko starzeją, a starzy żyją długo.
Kobiéta popatrzyła na Wiktora i, skłoniwszy mu się głową, powolnym krokiem odeszła. Widział ją jeszcze parę razy idącą wzdłuż placu, aż znikła mu w mrokach wieczora. Z politowaniem powiódł za nią oczyma. Z krótkiéj rozmowy łatwo było wywnioskować, że biédna kobiéta przybyła tu ze złudzeniami niedoświadczenia i ciężkie godziny miała do przebycia przed sobą. Czuł przytém, iż była jedną z tych istot dumnych, którym żadnéj pomocy ofiarować się nie godzi.
Przesiedział tak, pozostając na miejscu prawie do mroku sam na ławce; potém nałogowo, machinalnie powlókł się do swojéj tratoryi. Potrzebował się czémś rozerwać, wrócić do postradanego stanu ducha, w którym czuł zmianę wielką.
Przyczyną jéj była Liza. Wiedział o niéj z dawniejszych czasów tyle, ile wszyscy zdala stojący słyszéć mogli. Bliższe poznanie nowe myśli obudzało. Ostatnia rozmowa w zastygłą duszę rzuciła zarzewie. Rozczarowany, ochłodły, obawiał się dać ująć urokowi, który nań wywiérała.
— Powinienem uciekać, gdy tylko przyzwoicie wykonać to się da — mówił w duchu. — Przyrzekłem ją oprowadzić po Rzymie. Zniknąć nagle byłoby niegrzecznie. Potrzeba znaléźć powód do odjazdu.
Szedł tak rozmyślając, gdy naprzeciw posłyszał ze śmiéchem suchym i naleganiem kilka razy coraz głośniéj powtórzone:
— Buona sera!
Trudno było w antypatycznym dźwięku tych słów nie poznać hr. Filipa. Szedł podrażniony, rozgorączkowany więcéj niż zwykle, zmuszając się do fałszywéj wesołości.
— Sądziłem że pan dotąd siedzisz u naszego ideału — odezwał się, nadciągając. — Słyszałem żeś pan tam obiadował.
— Zkądże hrabia wiész o tém?
— Wiem wszystko, co się ideału tyczy — mówił Filip, zwracając się i okazując ochotę towarzyszenia idącemu ku garkuchni. — Cały świat wié, że się kocham oddawna w pięknéj Lizie że o nią jestem zazdrosny.
— Ja przynajmniéj do tego mu nie dam powodu — rozśmiał się Wiktor.
— Dlaczego nie. Wszyscy co się zbliżają do niéj, co na nią patrzą, co z nią mówią, którym się ona uśmiécha, budzą zazdrość we mnie. Zazdroszczę nawet jéj bratu i służącym.
— A! — przerwał Wiktor szydersko — więc wedle słów poety powinieneś pan zazdrościć i wiatrowi co muska jéj lice, słońcu, które gra w jéj oku...
— Wszystko to śmiészném być może, nie przeczę — odparł hrabia — lecz namiętność wszelka zimnym ludziom wydawać się musi śmiészną. Tak jest — dodał z pewnym rodzajem desperacyi, która żartobliwą być chciała. — Kocham się w tym ideale od lat wielu... nadaremnie, a uléczyć mnie z téj pasyi nawet lodowata obojętność przedmiotu mych adoracyj nie może! Umrę już z tą chorobą.
Szli zwolna ku tratoryi, a hrabia z ciągłą gorączką, nie zważając na małą znajomość z Wiktorem, wywnętrzał się w sposób nieco dziwaczny.
— To nieszczęśliwa kobiéta! Nieboszczyk mąż ją zgubił, odebrał jéj wiarę w ludzi, ochotę do życia. Był-to człowiek potworny, tyran, rozpustnik, cynik obrzydliwy, który tego anioła poszanować nie umiał. Cierpiała z nim tyle, że jéj życie zbrzydło; cały rodzaj męzki musi sobie wyobrażać tak ohydnie zepsutym, jak był ów Cyryl. Odpycha téż wszystkich. Nie dziwiłbym się, gdyby mnie jednego los ten spotkał i tłumaczyłbym to jakąś idiosynkrazyą; lecz tak samo odrzuciła hr. Augusta, który się w niéj od niepamiętnych czasów kocha i pozostał jéj wiernym. Tak samo odprawiła młodszych i wielce dystyngowanych.
— Brat mi mówił i ona sama się z tém nie tai — rzekł Wiktor — iż wcale za mąż iść nie myśli.
— Ale one tak mówią wszystkie — rozśmiał się hrabia. — Właśnie dlatego, że to się tak głośno i często powtarza, jabym wątpił. Gorycz piérwszego małżeństwa pozostała jéj jeszcze na ustach.
Wiktor chciał odwrócić rozmowę.
— Hrabia znałeś pana Cyryla? — zapytał.
— Nietylkom go znał, ale miałem nieprzyjemność być jego krewnym — odparł hr. Filip. — Żyliśmy z sobą na stopie poufałości. Kłóciłem się z nim z powodu téj nieszczęśliwéj ofiary, którą zamęczał cynizmem bez litości, szyderstwem bez względu, afiszowaniem swych fantazyj monstrualnych... Mając takiego anioła, prowadził pod jego bokiem życie tak skandaliczne, że o niém mówić nawet niepodobna. Że ta kobiéta przeżyła boleści, których doświadczyć musiała, wstyd, upokorzenie... to cud! Z kału tego, o który się ociérać była zmuszoną, wyszła jednak czystą, ale na duszy zabitą.
Wchodzili do tratoryi, Wiktor zajął miejsce, nie podsycając rozmowy i sądząc że hrabia go porzuci. Ale Filip zasiadł przy stole, zuporem niezrozumiałym.
Po krótkiém milczeniu, jakby sobie coś przypominał, odwrócił się do Wiktora.
— Zdaje mi się — zawołał — żem pana widział na Monte Pincio, rozmawiającego z tą... jakąś artystką, Polką, przybyłą do Rzymu.
— Tak jest — rzekł Wiktor. — Miałem sposobność oddać jéj małą przysługę; przyszła mnie o coś zapytać.
— Czy mówiła panu jak się zowie? — badał, wpatrując się w niego pilno, hrabia Filip.
— Nie pytałem o to, nie jestem ciekawy — rzekł Wiktor.
— Przybyła tu kształcić się na artystkę — zawołał szydersko Filip. — Pocieszna idea! Pan przez miłosierdzie powinieneś jéj to wybić z głowy. Naprzód Rzym dla chcących się uczyć jest zawczesny, powtóre stosunki w nim... dla kobiéty, ciężkie, niewłaściwe. Należałoby jéj odradzić pobyt w Rzymie, z obowiązku sumienia.
Hrabia mówił to jakoś tak gorąco, jak gdyby go nieznajoma obchodziła wielce. Wiktor ramionami poruszył.
— Jest mi tak dobrze jak nieznajomą i bliżéj się zapoznawać nie mam ani czasu, ani ochoty, a ona sama, jak się zdaje, zawiązywania stosunków z nikim sobie nie życzy — rzekł po chwili. — Mieszać się więc w to nie mogę.
— Lecz jeżeli ona sama zagadnęła pana i zasięga rady — odezwał się hrabia, nie patrząc w oczy Wiktorowi i bawiąc się szklanką, którą nielitościwie o stół uderzał. — Przecież to jest obowiązkiem chrześciańskim ostrzedz, radzić, pomagać. Być może iż fantazya ją tu zapędziła, że się spostrzeże zapóźno, jak fałszywy krok zrobiła, a nie będzie miała środków do naprawienia go, wrazie gdyby chciała odjechać.
Tu hrabia zaciął się nieco i rzekł bardzo cicho:
— Ja z chęcią środków jéj dostarczę.
Dziwnie jakoś Wiktor spojrzał na niego.
— A czémże ona pana hrabiego litość tak żywo obudzić mogła? — zapytał.
— Moję? — hrabia pomyślał. — Ależ jam jéj nawet nie widział zblizka; chrześciański tylko obowiązek, a potém... zawsze należymy do jednego narodu i jakby do jednéj rodziny.
Téj nadzwyczajnéj gorliwości w spełnianiu obowiązków i w poszanowaniu węzłów krwi tak mało się Wiktor spodziéwał po hrabi Filipie, tak z jego ust zdało mu się to nadzwyczajném, że w twarzy jego wyraziło się dobitnie zdziwienie zaniemiałe.
Gorączkowo wstrząsnął się, niby obrażony niém, hr. Filip.
— Zdaje mi się — dodał — że w tém com powiedział niéma nic tak nadzwyczajnego. Nie możesz mi pan naganić tego.
— A! uchowaj Boże — zawołał Wiktor — lecz nie nawykłem za granicą do takich objawów sympatyi dla nieznajomych ziomków.
— Kobiéta, proszę pana! — odparł nieco zmieszany hrabia. — Położenie, którego się domyślać łatwo mimowolnie obudzać musi współczucie.
— Niech-że się hrabia uspokoi — rzekł Wiktor. — Wprawdzie zapytywała mnie dziś właśnie, czy sztuka może wykarmić i starczyć skromnym potrzebom, ale zarazem dodała, iż uciekać się do niéj teraz jeszcze nie jest zmuszoną.
Hrabia Filip słuchał z uwagą tak nadzwyczajną, iż znowu podejrzenie obudził w Wiktorze. Gdy ten mówić skończył, zapatrzył się hrabia w szklankę i zadumał.
Tymczasem Wiktor, śmiejąc się, rozmawiał z piękną Pepitą, która, nie zważając na obecność trzeciego, szczebiotała, jakby radując się, że zobaczyła starego przyjaciela.
Rozmowa z Włoszką na czas jakiś przerwała rozpoczętą z Filipem, który zmarszczony siedział naprzeciw i zdawał się wahać, a namyślać. Po odejściu Pepity podniósł głowę.
— Tak, tak — zawołał. — Ponieważ ta nieznajoma sama szuka w panu opiekuna i doradzcy, radź jéj pan, aby conajprędzéj Rzym opuściła.
— Nie podejmuję się tego — odparł Wiktor — bo wogóle znajduję, że samemu sobie radzić trudno, cóż dopiéro drugim.
— Drugim daleko łatwiéj — podchwycił hrabia. — Wierz mi pan!
Zaciął się znowu i szklankę potoczył, która, padłszy na ziemię, na ceglanéj posadzce się roztłukła. Z niecierpliwością hrabia kopnął nogą szczątki i skruszył je.
Z wysiłkiem widocznym pochylił się do Wiktora.
— Między nami mówiąc — szepnął — zdaje mi się że znam tę panią. Jestem tego prawie pewnym; dlatego los jéj poniekąd mnie obchodzi. Rozumié pan?
— Rozumiem — rzekł zimno Wiktor — lecz nie wiem dlaczegobyś hrabia sam, znając ją, nie miał się zbliżyć do niéj. Byłoby to daleko właściwszém.
— Ja nie mogę — wybuchnął hrabia Filip, którego oczy zaiskrzyły się. — Uczyniłoby to przykrość niewysłowioną jéj i mnie. Niemogę! — powtórzył — nie mogę! Ta nieszczęśliwa się zgubi! To istota nieopatrzna, fantastyczna, dumna, zdziwaczała...
Mówiąc, wstał poruszony hrabia Filip, wyciągając rękę do Wiktora.
— Powiem prawdę — dodał gorąco — żem dla tego... interesu gonił za panem. Spodziéwam się, że, bądźcobądź, zatrzymasz to przy sobie i o tém, com mu zwierzył, nie będziesz mówił nikomu.
Wiktor głowę skłonił.
— Proszę być tego pewnym — rzekł poważnie.
— Stosunki nasze były bardzo blizkie — pośpiesznie dorzucił hrabia. — Sięgają one dawnych już nieco czasów. Nie było w nich nic, coby téj pani krzywdę czynić mogło.
Dokończywszy, Filip się podparł na stole i zamilkł ponuro.
— Zaczyna być nudno i duszno w tym Rzymie — dodał. — Gdyby nie pani Liza, na którą patrzyć muszę, dopóki tylko wolno, wyjechałbym ztąd zaraz.
Zaczął się przechadzać po izbie.
— Przychodzi mi myśl jedna — dodał, stając naprzeciw stolika. — Zrobię małą niespodziankę towarzystwu naszemu. Wszystkich panów i panie zaproszę gdzieś na wielką ucztę, abyśmy się choć raz zabawili wesoło! Jak pan myśli, gdzieby to najlepiéj, najpiękniéj odbyć się mogło?
— Że nie tu u Pepity — żartobliwie odparł Wiktor — to pewna. Innych miejscowości, do ucztowania właściwych, nie jestem świadom... W Rzymie, gdziekolwiek chciałoby się zabawić, nogą zawsze stanie się na grobie.
Filip gryzł palce zadumany.
— Trzeba koniecznie czémś się z tych wiecznie grobowych i żałobnych myśli rozbudzić — zawołał. — Obu księżn jestem pewien, że mi nie odmówią, ale pani Liza, o którą mi idzie najwięcéj?
Wiktor jadł, nie wtrącając się do namysłów; radby się był uwolnić od natręta, rozgorączkowanego i w stanie nienaturalnym dziwaczącego. Śpieszył więc z winem i sérem, aby go coprędzéj pożegnać.
Domyślając się tego, Filip wziął także za kapelusz.
— Jest późno — rzekł. — Namyślę się jeszcze dokąd zaprosić; lecz w każdym razie, bez żadnéj wymówki, i pan mi zrobisz tę przyjemność...
Nim Wiktor zebrał się na odpowiedź, hrabiego Filipa już nie było; wybiegł, jakby go co pędziło.
Pepita, która zdala wszystkie ruchy jego i miny uważała, zbliżyła się do stolika napół przelękła, napół rozśmiészona.
— Ten pan... pijany, czy?... — uderzyła się w czoło.
— Ani jedno, ani drugie, Pepito czarnooka — rzekł smutnie Wiktor. — Coś gorszego od obojga, dziecko moje. Łysy już, a boję się czy nie zakochany.
Dziéwczę z uboléwaniem palcem wskazało powtórnie na czoło. Wydał się jéj teraz szaleńszym jeszcze.
Dni kilka upłynęło od obiadu u pani Lizy, którą brat zaczynał w najmniejszych jéj ruchach i słowach śledzić z podejrzliwym niepokojem i obawą, tak stan jéj zdrowia, ducha i humoru wydawał mu się nadzwyczajnym. Przypisywał on to wpływowi klimatu i, chociaż pobyt w Rzymie był dla niego dosyć ponętnym, gotów już poświęcić siebie, jechałby był z nią gdziekolwiekbądź, byle ją widziéć uspokojoną. Szło mu wielce o tę biédną siostrę, do któréj był przywiązany, a pragnął jéj życie osłodzić, po tylu doznanych goryczach.
Dawniéj poważna, smutna i chłodna, wpadła teraz w jakiś stan nerwowy, w którym jéj nigdy dawniéj nie widywał. Jawném było, że nie wiedziała co począć z sobą. Zrywała się wyjeżdżać gdzieś, a nazajutrz znowu chciała tu dłużéj pozostać. Wciągu dnia jednego zmieniała kilkakroć usposobienia; mówiła że jéj tu dobrze, potém że wyżyć nie może. Naprzemian bywała to niezmiernie wesołą i prawie roztrzepaną, co się jéj nigdy wprzód nie trafiało, to kwaśną, niecierpliwą, milczącą. Brat odgadnąć jéj nie umiał. Kilka razy śród rozmowy sama się sprzeciwiała sobie, a gdy jéj brat robił uwagi, uciekała prawie rozpłakana. Ferdynando nie poznawał swéj ukochanéj siostrzyczki.
Nareszcie ośmielił się jéj raz uczynić uwagę, że się jakoś zmieniła bardzo. Rozgniéwała się na niego, nazwała to przywidzeniem dziwaczném i łzy stanęły jéj w oczach. Brat pośpieszył przeprosić i tak się to skończyło. Nic jednak wymówka nie pomogła i humor, jakim był, pozostał.
Pomimo zaproszenia, Wiktor nie pokazał się rychło. Obowiązkowy bilet poobiedni złożył o téj godzinie, kiedy Lizy w domu nie było, co ją widocznie zabolało. Nie pokazał się téż u księżny, a nawet i pan Ferdynand nigdzie go nie spotykał.
Niecierpliwość i rozdrażnienie pani Lizy rosły, brat już nie umiał ani radzić na nie, ani śmiał badać, będąc odprawiany z niczém. Jednego dnia wreszcie zapytała go, jakby od niechcenia, czy nie widział gdzie „tego pana Wiktora.”
— Nie, nigdziem go nie spotkał — odparł Ferdynand — ale w tém nic nadzwyczajnego niéma; wiadomo że dziwak jest. Czasem tygodniami błądzi po Kampanii i okolicach Rzymu sam jeden.
— Przez litość czy przez ciekawość powinienbyś się przynajmniéj dowiedziéć, co się z nim stało — dodała siostra, i jakby się sama zawstydziła téj troskliwości zbytniéj o nieznajomego, obcego człowieka, zamilkła zarumieniona.
Ferdynand, nic na to nie odpowiedziawszy, zadumał się mocno. Podejrzenia jego nabiérały coraz większego prawdopodobieństwa.
— Co ona w tym dziwacznym człowieku mogła znaléźć tak osobliwego? — pytał się w duchu. — Niepojęta to rzecz!
Tegoż dnia, posłuszny, poszedł na Babuinę. Stara Anunziata, u któréj miał szczególne łaski, jako ładny chłopak, bo starzy lubią młodość kwitnącą, na zapytanie jego o Wiktora, zamachnęła rękami obiema po włosku.
— Niéma go, niéma! — rzekła — ale czyż to piérwszy raz? Czasem po dwa tygodnie z domu nie wychodzi, a potém jak ruszy, to strach mnie bierze, czy mu się gdzie co złego nie stało.
Potrząsała głową.
— Nie mówił kiedy powróci? — zapytał Ferdynand.
— Che! che! che! — zaśmiała się starucha. — Zapewne! żeby on téż miał się komu spowiadać z tego co pocznie. Albo to on sam nieboraczątko wié, co się z nim jutro stanie?
Pożegnawszy uśmiéchającą mu się staruszkę, Ferdynand powrócił do domu i złożył raport krótki, na który nie otrzymał odpowiedzi. Późniéj dostrzegł, że Liza przez resztę dnia była nadzwyczaj pogrążoną w sobie i przybitą.
Pan Ferdynand, choć nieświadomy, poznawał jednak, czemu wierzyć mu się nie chciało, że coś tu być musi. Postanowił więc na próbę pilnować powrotu Wiktora i sprowadzić go do siebie natychmiast, skoro się tylko zjawi.
— Smutnaby była historya — mówił sobie — bo to jakiś cygan. Ale niechże go Liza lepiéj pozna, to łatwiéj się zrazi i rozczaruje... Zresztą jeśli jéj ta fantazya choć na chwilę ma przynieść rozrywkę, to niéma w tém nic złego.
Z przeszłości wiedział Ferdynand, iż siostrze, nawet w wypadku fantazyi jakiéj, żadne nie groziło niebezpieczeństwo. Znał wielką surowość jéj zasad i wierzył w nią, jak w ziemskiego anioła. Co ona chciała i robiła, nie mogło być naganném. Brat uznawał wielką jéj wyższość nad sobą i tam nawet, gdzie rzeczy nie rozumiał, gotów był zawsze ślepo spełniać jéj wolę.
Włócząc się na Babuinę i do Pepity także, pod pozorem szukania artysty (chociaż ta go zimno i pogardliwie przyjmowała), miał naostatek to szczęście, że schwycił pana Wiktora, powracającego właśnie do domu.
Zastał go jeszcze w zapylonéj bluzie, leżącego nawznak na sofie i niesłychanie znużonego. Anunziata, niby przypadkiem, faworyta swojego wpuściła.
Zobaczywszy go, Wiktor zerwał się trochę zniecierpliwiony, ale wprędce się uspokoił.
— Wszyscy się o pana dopytywali, wszyscyśmy się troszczyli, co się to z wami stało — zawołał, serdecznie go witając, Fernando. — Nie godzi-bo się tak nam dezerterować. Siostra moja nawet zagadywała mnie o pana kilka razy; księżna Teresa także. Sądziliśmy, żeś się może na nas pogniéwał.
— Cóż znowu — rozśmiał się z przymusem Wiktor. — Zaco i poco miałbym się gniéwać, kiedyście byli tak łaskawi i uprzejmi dla mnie? Państwo-bo chorego i skwaszonego człowieka nie znacie. Miéwam takie napady, w których potrzebuję dla orzeźwienia się ciszy, samotności, włóczęgi. Naówczas biorę kij i ruszam w świat. Wiem że to jest rzeczą nieprzyzwoitą, ale takim mnie już Bóg stworzył, a ja się przerobić nie umiem.
— A zatém niech będzie, jak być musi — wesoło rzekł Ferdynand. — Ale kiedy was złapałem, to proszę koniecznie do nas dziś na herbatę.
Wiktor, mrucząc, wymawiać się zaczął, ale Ferdynand napastliwie, po młodemu, nalegał i wymógł na nim słowo.
Zdobywszy je, rad bardzo pośpieszył do domu, siostrze jednak nie powiadając nic, aby jéj zrobić niespodziankę. Był tego dnia tak impertynencko wesołym, że kilka razy za to burę odebrał.
Po odejściu natręta, za którego wpuszczenie bez zapytania Anunziata wysłuchała cierpliwie wymówek, poruszając tylko ramionami, Wiktor wybrał się naprzód zjeść coś do swéj tratoryi.
Tu Pepita, z włoską żywością i poufałością klepiąc go brudnemi rączkami po ramieniu, napadła nań z gniewem i wesołością razem, łając go, śmiejąc się i przyjmując jako zbłąkaną owieczkę, powracającą do domu.
Na tę scenę, zapewne szukając go także, nadszedł hrabia Filip, niedopoznania blady, zachmurzony, posępny. Podszedł, zobaczywszy Wiktora, jakby się mocno ucieszył, że go nareszcie pochwycił, i zaczął dopytywać, co się z nim działo, iż nigdzie ani go zobaczyć, ani się o nim dowiedziéć było można.
— Panie hrabio — odezwał się Wiktor. — Widzę że mnie państwo teraz tak samo mylnie bierzecie za salonowego człowieka i próżniaka, jakeście wprzód brali za artystę. Ja jestem ekscentryk: lubię swobodę. Znikam i powracam na świat, gdy mi przyjdzie fantazya.
Hrabia się skrzywił, pochylił ku niemu i zapytał cicho:
— A cóż? nie miałeś pan sposobności mówić z tą... kobiétą, z tą panią?
— Z kim?
— Z tą mniemaną artystką.
Wiktor, któremu ona wyszła z myśli, teraz ją sobie dopiéro przypomniał.
— Nie widziałem jéj — odparł sucho.
— Sądziłem — ciągnął daléj hrabia — że po naszéj ostatniéj rozmowie będziesz tak łaskaw, w interesie własnym téj nieszczęśliwéj, z nią pomówić. Ona tu nie ma co robić, a przyznaję się, że mnie zawadza i pobyt w Rzymie mi zatruwa.
— Ze mnie najgorszy w takim razie pośrednik — odparł Wiktor zimno. — Nie jestem stworzony do spraw podobnych.
Hrabia Filip rzucił się niecierpliwie.
— Do jakich spraw? — podchwycił, jakby urażony. — Żadnéj innéj sprawy w tém niéma, nad potrzebę ocalenia kobiéty niedoświadczonéj, nieopatrznéj, dumnéj, a głowę mającéj przewróconą, która...
— Hrabiemu zawadza — śmiejąc się, dorzucił Wiktor.
— To swoją drogą — odparł Filip. — O mnie zresztą mniejsza, ale ona tu do niczego nie dojdzie, chyba do jakiéj ostateczności, do rozpaczy.
Wiktor, jakby dłużéj już o tém mówić nie chcąc, cały się zajął zjadaniem makaronu, przyprawionego po neapolitańsku.
Hrabia jednak nie ustępował, okazując coraz widoczniejsze podrażnienie. Przegarniał włosy naprzemiany i darł rękawiczki.
— Sądziłem — rzekł wkońcu — że pan mi zechcesz przyjść w pomoc, dla ocalenia téj kobiéty, którą ja znając, wiem co jéj grozić może. Spełniłbyś pan, wierz mi, dobry uczynek.
Wiktor jadł już bez apetytu, ale z wielką napozór chciwością, aby nie odpowiadać. Chciał się uwolnić od natręta i od poselstwa.
Nie było to łatwém, bo hrabia, tę jednę mając drogę do wykonania tego, co sobie zamierzał, trzymał się uparcie Wiktora. Zaczął więc znowu nalegać, wmawiać obowiązek, prosić wkońcu, tak iż Wiktor, rad nierad, odpowiedział że przy zdarzonéj sposobności starać się będzie spełnić życzenie hrabiego, nie obiecując jednak ani pośpiechu, ani zabiegania o tę sposobność.
Filip, i tém już zaspokojony, natychmiast go pożegnał.
— Wierz mi pan — dodał, gorąco ściskając jego rękę — spełnisz uczynek dobry i kroku tego nie będziesz sobie miał do wyrzucenia.
Skończyła się na tém rozmowa.
Wieczorem Wiktor, przeistoczony na cywilizowanego człowieka, ubrany starannie, zjawił się w salonie pani Lizy, w chwili gdy ona się go wcale nie spodziéwała.
Wprowadzający go Ferdynand złośliwie i ciekawie przypatrywał się wrażeniu, jakie sprawi zjawienie się Wiktora. Liza zbladła, zmieszała się, odzyskała prędko panowanie nad sobą, ale gościa przyjęła zimno.
Pod tym chłodem, umyślnie przybranym, każdy inny, nie pan Ferdynand, byłby się łatwo domyślił wzruszenia i wcale inaczéj ocenił ten symptomat. On prostodusznie wziął to za dowód obojętności.
Zupełnie uspokojony, rzekł sam do siebie: „Omyliłem się, niéma nic; ale bo téż i być nie mogło.”
Zwykli goście codzienni opóźnili się jakoś dnia tego na Via Sistina; Wiktor usiadł i rozmowa się rozpoczęła.
Zawiązała się ona tak powszednim trybem, tak nic nie znacząca wpoczątku, iż Ferdynand wyszedł, by zająć się herbatą. Jakież było jego podziwienie, gdy zapowrotem znalazł siostrę siedzącą obok artysty, w najżywszéj z nim poufałéj i wesołéj rozmowie. Twarz jéj promieniała, oczy były pełne blasku; odmłodniała nagle, stała się inną.
Ferdynand i to zanotował, że Wiktor siedział na swém miejscu, które zajął był wchodząc, gdy Liza sama się do niego zbliżyć musiała, bo teraz obok siedziała.
Na Wiktorze, który wszedł pomieszany, widać już tylko było ożywienie nadzwyczajne, wzruszenie, które go całkiem pochłaniało. Nie zdawał się bronić nawet wrażeniu; cały był jak pod urokiem pięknéj sąsiadki.
Ten, który teraz siedział zwrócony do pani domu, tak nie był podobnym do tego, który tu przed chwilą wszedł, jakby z musu i przeciw woli, że Ferdynand stanął na progu, patrząc na oboje i nic już nie mogąc zrozumiéć.
Nie umiał pojąć, jak krótka chwila starczyć im mogła na tak wielką zmianę, na przebieżenie drogi tak długiéj. Był to dla niego cud, którego nie umiał sobie wytłumaczyć. Naostatek wyłożył to sobie wymaganiami salonowemi, konwenansami, które zmusiły gospodynię domu i gościa do wzajemnego zbliżenia się i pewnéj poufałości. To go nieco uspokoiło. Nie mógł przypuścić, ażeby nagła ta zmiana większe miała znaczenie.
Wistocie zaś miała ona znaczenie wielkie... chwila była stanowczą. Liza uległa wewnętrznemu głosowi, który ją zmusił zbliżyć się do Wiktora. Widząc się z nim samą, stała się śmielszą, przemówiła i uczucie w głosie jéj zadrgało. Wiktor został pokonanym.
Starczył ten moment, tych kilka słów zamienionych, by oboje uwierzyli w siebie i w konieczność zbliżenia się. Serca się tego despotycznie dopominały.
W obejściu się Lizy z tym obcym wczoraj a dziś już jakby swoim człowiekiem, było coś braterskiego, opiekuńczego, a razem nakazującego. Czuła że panować mu będzie i że się jéj dłużéj nie potrafi opiérać. Po za ten cel dopięty myślą nie sięgała. Jaki mógł być koniec tego stosunku dziwnego, nie śmiała nawet badać. Musiało się stać, co było przeznaczoném: był to człowiek fatalnością dla niej wskazany.
Wiktor dotąd wyżéj nad wszystko ceniący swobodę, wyrzekł się dawnego bóstwa... poddał się.
„Niech się dzieje co chce — rzekł sobie w duchu. — Jak za wszystkie życia marzenia, i za to zapłacić będzie potrzeba, kto wié jakim kielichem goryczy; ale... tak chciało przeznaczenie.”
Nie przemówili do siebie żadném słowem znaczącém, któreby ich zdradziło; słów im nie było potrzeba, oczy i dźwięk głosu starczyły. Omylić się na ich znaczeniu nie mogli.
Gdy Ferdynand, postawszy w kątku i popatrzywszy na nich, odszedł znowu zadumany nad problematem, Liza szepnęła pośpiesznie, korzystając z nieobecności brata:
— Nie bądź-że pan tak dziki, nie lękaj się tak ludzi i stosunków, a nie tłumacz sobie fałszywie ich życzliwości. Wierz mi pan, są serca na świecie.
Wyciągniętą rączkę chwycił Wiktor, do ust ją niosąc za całą odpowiedź. Ferdynand, wchodzący właśnie, postrzegł to i stanął pomieszany. Rachuby na konwenanse okazały się fałszywe; Liza tak była przejętą, że się nawet nie zawstydziła brata, nie zarumieniła i nie oddaliła od gościa na widok wchodzącéj księżny Teresy. To, co czyniła, zdało się jéj naturalném, konieczném.
Wiktora szczęście to cudownie przeistoczyło, zrobiło z niego innego człowieka. Znikła wszelka jego nieśmiałość dzika, nieufność i zamykanie się w sobie.
Księżnie, która żartobliwie zaczęła od wymówek za cygaństwo i włóczęgę, odpowiedział śmiało, że to już był wybryk ostatni i że przyrzeka poprawę. To mówiąc, spojrzał na Lizę, a ta lekko głową dała znak, okazując że go zrozumiała.
Brat nie wychodził z osłupienia. Nigdy jeszcze siostry tak nadzwyczaj ożywioną, szczęśliwą prawie nie widział. Zaczynał się utwierdzać w przekonaniu, że bądźcobądź, miała fantazyą i że Wiktor wpływ na nią wywiérał niepojęty.
Wkrótce potém znalazł się w salonie i hrabia August, a po nim zaraz nadeszli księżna Ahaswera z poetą.
Hrabiego tylko Filipa brakło jeszcze, na co się nikt nie uskarżał.
August z tą sympatyą, jaką ciągle okazywał Wiktorowi, zbliżył się do niego, wyrzucając mu iż tak długo pozbawił ich swojego towarzystwa.
— Ja na tém straciłem najwięcéj — odpowiedział Wiktor prawie wesoło. — Ale człowiek jest nałogowym: wzięła mnie raz jeszcze chętka do włóczęgi, wróciła cygańska natura. Postaram się ją zwyciężyć.
— Byliśmy trochę nawet niespokojni o pana — rzekł August — bo po okolicach Rzymu niezawsze bezkarnie błąkać się można.
— Tak jest — odparł Wiktor — ale w staréj bluzie, z kijem, wyglądając na artystę, przy którym nad album i ołówek więcéj się spodziéwać nie można, chodzi się dosyć bezpiecznie.
Wtém zjawił się hr. Filip, który przywitał gospodynię mniéj hałaśliwie niż zazwyczaj, milczący, co mu się rzadko trafiało. Z miną jakąś nieswoją, stanął skromnie z boku, zdając się zajęty myślami, które go od towarzystwa odrywały.
Zmiana usposobienia była uderzającą. Nie miał tego wieczora ochoty ani się sprzeczać, ani tak bardzo ludzi sobą zajmować.
Gospodyni, przez litość, zbliżyła się do niego i przemówiła słów kilka, które on przyjął obojętniéj niż zwykle, skłonił się i pozostał roztargniony jakiś, kwaśny.
W kątku Ahaswera, także dnia tego cichsza, mniéj roztrzepana, melancholiczna, słuchała szeptania swojego nadwornego poety, zajętego nią w tak uderzający, możnaby powiedziéć kompromitujący sposób, iż goście odwracali od nich oczy, aby nie widziéć tego, co tak jawnie objawiać się nie było powinno.
Wśród tego kółka, tak rozerwanego dziś, niespokojnego, jeden Wiktor był swobodny, ożywiony, jak w domu. Księżna Teresa śledziła jego kroki, ruchy, słowa i zdawała się zajęta rozwiązywaniem nowéj dla siebie zagadki.
Na piérwszym wieczorze u księżny Teresy wszyscy to postrzegli, że pod powłoką zdziczałego artysty, krył się człowiek nawykły do dobrego towarzystwa, obracający się w niém ze swobodą narodzonego do niego i spoufalonego. Teraz daleko jeszcze wybitniéj potwierdzało to zachowanie się Wiktora naturalne, zarazem swobodnym humorem jakimś i delikatnością nacechowane. Przy piérwszém wystąpieniu czuć jeszcze było pewną sztywność, powstrzymywanie się, ostrożność; tego wieczora spadły okowy. Stał się innym; widać było że się czuł szczęśliwy, a szczęście nietylko spotęgowuje siły, lecz czyni czasem aż do zuchwalstwa odważnym.
Ten humor p. Wiktora na nikim nie uczynił takiego wrażenia, jak na hr. Filipie, który przed chwilą widział go w tratoryi posępnym, szorstkim, nachmurzonym.
Szczęście to, promieniejące z twarzy Wiktora, zdawało się go do rozpaczy doprowadzać.
Odciągnął nabok hr. Augusta.
— Spójrzcie, proszę — rzekł cicho — co to się z tym jegomością stało? jak on tu w salonie pani Lizy széroko się i swobodnie rozpościéra! Co za swada, dowcip, werwa!
Mówiąc to, śmiał się szydersko, złośliwie. Hrabia August odparł sucho i krótko:
— Dziś jest dopiéro jak być powinien, nie czuje się skrępowanym. Tém lepiéj. Zyskał na tém.
Hrabia Filip zamilkł i odszedł. Bolało go to.
Prawie toż samo postrzeżenie uczynił poeta, udzielając go na ucho Ahaswerze, ale z większém podziwieniem, niż złośliwością. Jego to, zamiast odstręczać, zachęciło do zbliżenia się ku tryumfatorowi. Prosił na to o pozwolenie księżny i otrzymał je. Zdawała się nieco znudzoną niewyczerpanym patosem, którym ją karmił.
Emil Marya wstał i przysunął się do rozprawiającego żywo i wesoło Wiktora.
— Widzę — rzekł — kochany kolego, że osławione powietrze Kampanii rzymskiéj na was wywarło szczególny, a szczęśliwy skutek. Przynieśliście z niéj jakby zaczerpnięte życie nowe.
Wiktor obejrzał się na niego z pewnym rodzajem politowania.
— Tak — odparł — są istoty jak ja dziwacznie stworzone, które tam czerpią życie, gdzie inni śmierć znajdują. Ja, jak bawoły, co w maremach żyją, malaryą tuczę się i upajam.
— To dowodzi krzepkiéj natury zwycięzkiéj, któréj wam zazdroszczę — odparł poeta. — My, dzieci cywilizacyi sztucznéj i wydelikaconéj, z życiodawczéj piersi natury pić nawet nie umiémy i nie możemy.
— A! natura! natura! — przerwał Wiktor z zapałem, z jakim dziś mówił o wszystkiém. — Natura, kochany poeto, jest to ogólnik, którego znaczenie bliżéjby okréślić należało. Potrzeba do tak zwanéj natury powracać, odżywiać się nią — to prawda; ale wpadać, jak Rousseau, w bałwochwalstwo jakiegoś stanu natury wymarzonego, którego nigdy nie było, doprowadza tak samo do pojęcia życia sztucznego, jak zupełne od niéj oderwanie się. Stan natury widzimy u ludów dzikich. Zakochać się w nim niepodobna, zazdrościć go byłoby śmiésznością. Stan ten cywilizacyi, który wy zowiecie produktem sztuki, jest przecież równie w naturze człowieka, jak wszystko co on tworzy. Nad naturę wynieść się i z niéj wyjść nie może. Naturalném jest wszystko... nawet sztuka.
Emil Marya wielkiemi oczyma spojrzał na mówiącego, jakby powątpiéwał, czy on istotnie to mówi, co myśli.
— Nie znajdujesz więc — odparł — że cywilizacya na krzywe i błędne weszła drogi?
— To inne pytanie — odezwał się Wiktor. — Człowiek skłonny jest do przesady nawet w dobrém, które umié doprowadzić do absurdum; niemniéj jednak droga cywilizacyi nie jest fałszywą, jest jedyną, jaką nam natura sama wskazuje. Chciéć powracać do dzikości, pod pozorem poprawy i uzdrowienia, byłoby najśmiészniejszym błędem. Ja bardzo kocham naturę, ale pojmując ją széroko, sztuki z niéj nie wyłączam. Naturę trzeba ujarzmić i uczynić nam posłuszną, a przynajmniéj zmusić ją, by z nami żyła w zgodzie i była nam pomocnicą.
Poeta stał namarszczony.
— Wy... wy — rzekł zimno — jesteście człowiekiem miary i rozsądku. Winszuję wam tego, ale wszyscy równie szczęśliwém usposobieniem pochwalić się nie mogą. Są szały i roznamiętnienia...
— A, tak! są piękne, cudowne, zachwycające szały — poprawił się Wiktor — są sny, z których budzić się byłoby bolesném i zabójczém. Kto śni i marzy, szczęśliwy... niech się nie budzi!
— Tak! śnijmy, marzmy, szalejmy, bądźmy „rozumni szałem,” jak się wyraził poeta — wykrzyknął Emil Marya, przybiérając pozę teatralną i spoglądając jakie to wrażenie czyniło na Ahaswerze. — Rzeczywistość jest obrzydliwą i straszną!
Wiktor słuchał, nie zaprzeczając; wzrok jego rozmarzony także błądził po salce.
— Rzekłeś że rzeczywistość jest obrzydliwą i straszną — wyrwało się stojącemu w kącie hr. Filipowi z wyrazem namiętnym, który mu był niewłaściwy. — Na to okréślenie zupełnie się zgadzam. Jestem uczniem Schoppenhauera i znajduję, że nad to życie nasze niéma nic głupszego i nielogiczniejszego.
— Stare rzeczy, wyszarzane, daleko od frankfurckiego filozofa dawniejsze — odezwał się hrabia August. — Nieskończenie łatwiéj i w świecie i w dziełach sztuki widziéć strony ujemne, niż dodatnie, chociaż umysły tak zwane krytyczne uchodzą za coś wyższego. Do widzenia światła, dobra, piękności, tajemnych sił natury, jéj potęg, potrzeba być obdarzonym wyjątkowo pewnym rodzajem jasnowidzenia, które jest tylko udziałem wybranych. Oglądanie tych jasności jest jakby widzeniem oblicza Bożego, które oglądać niekażdemu dano, gdy do postrzeżenia plam, kaléctw, słabości mamy wszyscy zdolność wrodzoną.
— Przeczę temu! — odezwał się gwałtownie hr. Filip — przeczę! neguję!
Hrabia August zwrócił się ku niemu, wyzywając o dowodzenie. Filip ruszył ramionami i dodał tylko:
— Dziwactwo!
Wiktor na obu patrzył i słuchał z zajęciem, oczekując końca, gdy ks. Teresa od stolika, przy którym siedziała, wtrąciła:
— Hrabio Filipie, jesteście dziś w jakiémś usposobieniu wyjątkowém. Musiało się wam coś przytrafić.
Zagadnięty tak wprost do siebie wymierzonym strzałem, Filip okazał że go to mocno obeszło i odezwał się gwałtownie:
— Mościa księżno! ja jestem predestynowany, żeby mi się cokrok coś nieprzyjemnego trafiało. To mój chléb powszedni. Nie jest to wrażenie dnia, ale życia całego.
— Ale nie! — zaprzeczyła łagodnie księżna. — Cóż cię w życiu tak nadzwyczajnego spotykało?
— Mnie? — podchwycił Filip — nadzwyczajnego? Właśnie, mościa księżno, mam tę nieszczęśliwą właściwość, że mnie gniotą utrapienia bardzo zwyczajne, a nieznośne. Życie się zmarnowało na omyłkach i naigrawaniach losu.
— A, tak, na omyłkach, ale nie losu, tylko własnych — rozśmiała się księżna. — Obwiniaj-że o nie samego siebie.
— Tak — podchwycił hrabia — ale któż włada i rządzi sobą? Jesteśmy wszyscy skazani na to, aby spełniać co nam konieczność narzuci i bezsilnie patrzyć na to, jak sobie z nas stroi żarty.
— Zaprzeczasz własnéj woli? — zapytała księżna.
Filip ruszył ramionami.
— Czcze słowo! — zamruczał. — Ja się uważam za niewolnika. Mam tylko tę przyjemność, że czuję doskonale i widzę ciążące kajdany.
— Ale dajcież pokój biédnému temu niewolnikowi! — zawoła ze swojego kątka Ahaswera. — Wpadniemy w rozprawy o wolnéj woli i fatalizmie i wieczór przepadnie...
Wszyscy po tém odezwaniu się widocznie znudzonéj księżny wstrzymali się od dalszéj rozprawy. Nie umiał nikt rozmowy zawiązać na nowo. Wtém gospodyni zagadnęła Wiktora:
— Wprowadź nas pan, co tak kochasz sztukę, w zaczarowany świat jéj... Tam będzie nam jaśniéj i weseléj. Jestem pewna że znajdziesz nam coś do powiedzenia o jakiém nowém arcydziele, obrazie, posągu, wykopanym szczątku, o jakiéj wystawie w pracowni artystów... Jest ich tylu!
— Popiéram z całych sił wniosek naszéj gospodyni — dorzuciła księżna Teresa.
Wiktor wahał się jeszcze z odpowiedzią, gdy poeta, który nie chciał się dać zaćmić, pośpieszył odezwać się za niego.
— Żądacie panie niemożliwéj rzeczy od szanownego kolegi — (upiérał się przy tém koleżeństwie). — Gdzież teraz w świecie sztuki jest cóś nowego a godnego zastanowienia? Artyści się powtarzają do znudzenia, a ci nawet, co geniusz mają, starają się go do wymagań świata przykroić i obcinają sobie skrzydła. Obrzydliwa trywialność i pospolitość górą!
— Na to ratunek gotowy — wtrącił Wiktor. — Możemy się cofnąć w ubiegłe wieki i powrócić do arcydzieł.
— Które należały do innych epok, do innego, umarłego świata, były owocem ich pojęć, potrzeb, życia — zawołał prędko Emil Marya. — Są to arcydzieła, ale potrzeba wyjść z siebie i stać się innym, starym człowiekiem, aby je ocenić i zrozumiéć.
— Arcydzieła są wiekuiste — szepnęła księżna.
— Wiekuistego niéma nic na ziemi — mówił poeta coraz żywiéj. — Nawet arcydzieła są znikome. Nie mogą one w zupełności odpowiadać wymaganiom coraz rosnącéj, czy przerastającéj cywilizacyi.
Paradoks ten, trącący herezyą, śmiałością swą zwrócił wszystkich oczy na poetę, który rad był ze sprawionego wrażenia.
Księżna Ahaswera podniosła się nieco z kanapy, chcąc się lepiéj przysłuchać dalszemu wywodowi założeń swojego teraźniejszego protegowanego.
Emil Marya ciągnął daléj, głos podnosząc:
— Ani Wenus medycejska, ani Apollo belwederski, ani owo sławne torso, które Michał Anioł uwielbiał, mojéj potrzebie dusznéj nie odpowiadają. Linie są cudowne, rysunek, czysty niedorównany, wykonanie mistrzowskie, a jednak cóż mi ona mówi ta Wenus? Jest-li to niewiasta w pełni znaczenia tego wyrazu, wedle pojęć naszych? Promienia geniuszu na jéj czole, poczucia swéj godności i samoistności w niéj niéma. Jest-to niewiasta, jaką wyszła z rąk Boga, ale nie kobiéta, która się własnym trudem i duchem wyrobiła na wyższą istotę. Na czole jéj niéma promienia. Osłania się wstydliwa z zalotnością i wyszukanym trochę wdziękiem; dusza w niéj śpi jeszcze... Apollo belwederski jest-li mężem wedle myśli naszéj? To jeszcze pół-człek, pół-bóg, który walczył z naturą dziką pięścią; cała jego potęga w silnéj dłoni. Tak samo tors jest apoteozą muskułów... Zdaje się nie potrzebować nawet głowy. Cóżby tu dodało nizkie czoło tego Obra, w którego śpiącym mózgu myśl inna nie postała nad walkę o byt zwierzęcą?
— Zrób pan wyjątek dla umiérającego gladyatora — rzekł Wiktor.
Poeta zwrócił się ku niemu.
— Miałem go uczynić właśnie — odparł. — Tak! umiérający gladyator, to świtanie nowego świata, to nowéj ery zwiastowanie. Tu już nie zwycięztwo siły ubóstwione, ale poszanowanie, uświęcenie boleści. Ten, co stworzył gladyatora, już w duszy poganinem nie był, miał współczucie dla ofiary.
Wiktor skłonił głową potwierdzająco i stał chwilę zadumany. Słuchający z zajęciem hrabia August odezwał się, przerywając milczenie:
— Dla panów, którzy się liczycie do wybranego zastępu artystów — rzekł, zwracając się do Wiktora i Emila — dla panów powinno to być pociechą wielką wbijać was w dumę, że z całéj umarłéj przeszłości co pozostało żywém, co przetrwało wszystkie zniszczenia, co dziś mówi i świadczy o niéj — to dzieła sztuki.
— Dzieła sztuki, a raczéj dzieła ducha — dodał Wiktor. — Ale niewielu natchnionym daném było podnieść się do takiéj wysokości, by dzieła ich ocenione zostały przez współczesnych i przeszły na spuściznę przyszłości. Tak jest, zaprzeczyć temu niepodobna, że gdy pisarz, artysta, poeta w życiu i w społeczeństwie jest niemal pogardzoną, a przynajmniéj lekceważoną istotą, gdy ludzie, wśród których żyje, spychają go na stanowisko bardzo podrzędne — po upływie pokoleń kilku ci pariasowie późniéj sami jedni powołani są do reprezentowania swojego wieku. Za życia mąż wielkiego ducha jest najczęściéj popychanym, wyśmiéwanym, ledwie cierpianym wśród tych co panują, co przewodzą, co stają u steru, na widowni. W kilka dopiéro dziesiątków lat po zgonie, wszystko co tych nieznaczących biédaków gniotło, otaczało, zaciemniało, rozpada się w gruzy. Z całéj epoki zostaje kawałek papiéru, zapisany ręką ubogiego wyzwoleńca, mnicha, kamień wykuty dłonią tego, co ledwie miał ją czém przy siłach utrzymać, płótno sprzedane za garść miedziaków... i to są jedyne wieku świadectwa i pomniki. Z tych późniéj przyszłość czyta i sądzi o wszystkiém. W nich znajdowało się jedyne życie, w nich biją pulsa, które dawno tętnić przestały!
— Nie powinniście się panowie uskarżać na losy swoje — wtrącił sarkastycznie br. Filip. — Możecie wiele za życia przecierpiéć, ale zato po śmierci.... apoteoza!
— Skarżyć się mogliby ci, co do téj kategoryi należą — wtrącił Wiktor, wskazując na poetę — ale nie powinni. Raz że skargi na nic się nie zdały i upokarzają tego, co się z niemi odzywa, powtóre, że już za życia twórczość duchowa nagradza się rozkoszą, o któréj pojęcia nie mają ci, co jéj nie doznali. Boleść zaś, upokorzenie, cierpienie są bodźcami potężnemi do nadzwyczajnego podniesienia ducha, którego może bez nich osiągnąćby niepodobna.
Hrabia August zdala potwierdził ten aforyzm, Filip się uśmiéchnął.
— Na żadnym narodzie nie sprawdza się tak dobitnie to twierdzenie, jak na naszym — dodał Wiktor. — Boleści winniśmy rzewną elegią pieśni Szopena, poezyą Adama, natchnienie Juliusza, arcydzieła Zygmunta, może wszystkich naszych kunsztmistrzów, artystów, wszystkie sławy i wielkości nasze współczesne. Kwiaty-to są, które tylko krwią i łzami podléwane, mogły z taką potęgą formy, z takim blaskiem barw się rozwinąć.
Emil Marya z teatralną swą żywością zbliżył się do Wiktora i uścisnął go.
— Wielką, świętą wyrzekłeś prawdę — zawołał. — Ja, com niegodzien żadnego z nich rzemyka rozwiązać, znałem ich wszystkich i potwierdzić mogę nie z teoryi, ale z żywego widzenia, jako świadek i współcierpiący, słów tych najwyższą prawdę. Czémże było życie najszczęśliwszego z nich napozór, Zygmunta? Szeregiem walk ze światem, z rodziną, z sobą, dla inspiracyj wielkich, dla gorącéj miłości dobra, piękna i wszystkiego, co mu w niebiosach jego ideałów świéciło. Tych postulatów ducha swojego szukał na wszelkich drogach, dostępnych i niedostępnych, w filozofii Hegla, która mu nie starczyła, w mistycyzmie, który go nie nasycił, w sztuce, w poezyi, w teoryach społecznych, w jasnowidzeniach natchnionych, w religijnych ekstazach... Twórczość jego cała płynęła z nieukojonéj boleści, z krwawych ran, których nic zabliźnić nie mogło. Niéma w jego pismach jednéj nuty, któraby nie dźwięczała jękiem. Duch jego nie zwątpił do końca, ale się rzucał w zapasach nadludzkich z całym światem, który ironią rzeczywistości naigrawał się temu nienasyconemu czcicielowi ideałów.
— Taż sama boleść inaczéj wyraża się w Juliuszu — przerwał Wiktor. — Niemniejsza ona w nim, ale innéj natury. Tu naprzemiany nuta brzmi szyderska, Byronowskie zwątpienie, śmiéch rozpaczliwy. Zimniejszy-to człowiek, więcéj artysta, gdy Zygmunt więcéj był duchem i myślą. Temu artystyczne piękno przychodziło bez rachuby, gdy w Juliuszu ono jest szukane, naśladowane, odśpiéwane. Byron, Shakespeare i nie wiem ilu jeszcze składają się na niego, lubo wszystkich ich przetwarza, przerabia i kunsztowniéj może niż oni sami wydziergiwa ich pomysły. W końcu życia ten artysta już jest nim bezwiednie, a staje się męczennikiem ducha własnego, który, w wątłym organizmie rozrosły, pomieścić się nie może. Krwawemi łzami chce się płakać nad nim, gdy się z nim przebiega żywot jego, znaczony, jak kamieniami, bryłami dyamentowych pieśni. Każdy z tych głazów jasnych, to łza skamieniała, krew skrystalizowana, ból zmieniony w opokę...
— Dlaczegożeście panowie nie postawili na czele najboleściwszego i największego z poetów, Adama? — odezwał się hr. August. — Na tegom ja patrzył i znałem go. W nim męczeństwo Zygmunta jeszcze zwiększało się troską człowieka, ojca, goryczą chleba powszedniego, gdy duch piął się po chléb niebieski. Na barki jego spadają wszystkie brzemiona, któreby olbrzyma przygniotły; duch naciśnięty niemi nabywa siły nadolbrzymiéj, któréj wyboczenia nawet, jak marzenie Towiańszczyzny, mają w sobie coś nieporównanie wielkiego i obudząjącego poszanowanie. Pieśni mu nie starczy, języka jednego zamało: pisze, mówi, każe, zrywa się do czynu, kusi o niemożliwe; chciałby świat poruszyć z miejsca i rzucić na nowe tory; wierzy iż i to dla wielkiéj boleści nie jest niemożliwém... Wszystko to są mistrze z bólu narodzeni, w bólu zahartowani, wyrośli w nim, nim zbrojni...
— O tak — przerwała księżna Teresa. — A Szopen nasz, w którym ból łagodniéj się wyraził, nie należyż on do téj saméj rodziny? Natura jego, powiedziałabym wstydliwsza, nie dozwala mu wyśpiéwać tego wszystkiego co czuje; uśmiécha się, ale w uśmiéchu jego są łzy, w jego weselu jęk się odzywa przygłuszony. Życie mu się składa tak, aby wmiarę jak rośnie duchem, cierpiał coraz więcéj. Kobiéta genialna a zimna odejmuje mu wiarę w serce ludzkie; zostaje sam z pieśnią swą i z przeczuciem wczesnego zgonu...
— Wszystko to prześliczne, co państwo wypowiadacie — przerwał Filip — lecz zaprawdę trudno się zakochać w geniuszodajnéj boleści. Zresztą nie na każdego ona tak działa. Są istoty nieszczęśliwe, w których pokarm goryczy żółć tylko rozléwa.
Uśmiéchnął się dwuznacznie. Emil Marya stał, coraz bardziéj rozmową nastrajając się do nowego wystąpienia. Twarz jego drgała, oczy wznosił dogóry, poruszał się, jakby nim miotało wewnętrzne natchnienie.
— Tak! — zawołał — wszyscy oni cierpieli okrutnie, a jednak nie bolejmy nad nimi. Któryś z nas powiedział, że chwile twórczości płaciły im za wszystko... Oprócz tego w duszy geniusze czują się panami świata, choćby ich kamionowano i oplwano. Mają oni choć krótkie momenta zachwytu i niebiańskiéj szczęśliwości. Takie ubłogosławienie na ziemi, choć chwilowe, dać może tylko jedna miłość i jeden z niebios zstępujący duch, który przez człowieka głosem Bożym mówi do ludzkości.
— A! otóż miłość! — rozśmiał się hr. Filip. — Jesteśmy w komplecie. Szkoda tylko że te obie szczęśliwości nie trwają nad mgnienie oka i nie wytrzymują szorstkiego dotknięcia rzeczywistości.
Księżna Teresa uśmiéchała się, słuchając i patrząc na wykrzywioną twarz hr. Filipa. Pani Liza, siedząca przy niéj, z uwagą przypatrywała się mówiącym, bo twarze ich były komentarzami wyrazów. Wiktor, który stał w pośrodku salonu i, równie jak inni, a może więcéj niż oni, ożywiony był i promienny, nietylko jéj oczy zwracał na siebie; Ahaswera i księżna Teresa także nań patrzyły zdumione, widząc go tak męzko pięknym i niemal królującym wśród towarzyszów.
Na wspomnienie o miłości, kobiéty między sobą coś poszeptywać zaczęły. Księżna Teresa nazwała ją złotą pajęczyną, z któréj nic utkać nie można. Liza wtrąciła, że przez poszanowanie dla tego uczucia, tak rzadkiego na ziemi, mówić o niém się nie godzi. Profanują je nieustannie.
Wiktor dosłyszał półgłosem wyrzeczone wyrazy i spojrzał na nią.
— Ja się nie poczuwam do winy — rzekł cicho. — Mówiłem o sprawach i dziełach, o twórczości ducha. Poeta — tu wskazał na Emila — dodał do tego drugą szczęśliwość i postawił ją obok piérwszéj. Miał słuszność: szczęście twórczości i miłości równoważy się.
— Tylko ta jest między niemi różnica — dodał, zbliżając się, hr. August — że po szczęściu krótkotrwałém miłości, o któréj pani nie pozwala mówić, następuje jeśli nie zawsze, to bardzo często gorzkie rozczarowanie, gdy kontemplacya sama nawet dzieł sztuki, życie w świecie ducha, nie zostawia po sobie goryczy, ani przesytu... Im więcéj się pije z tego źródła, tém pragnie się więcéj.
— Sztuka więc jest jak piwo owsiane — wtrącił hr. Filip.
Pani Liza zmarszczyła się, sarkazm ten usłyszawszy, i nie dając daléj mówić nieznośnemu szydercy, odezwała się, patrząc na Wiktora:
— Tak, w świat ducha schronić się przed wszystkiemi burzami życia, to jedyna ucieczka,
— Zwłaszcza że do téj świątyni — dodała księżna Teresa — i nam, maluczkim, wstęp nie jest odmówiony. My, cobyśmy sami nic stworzyć nie mogli, mamy tę pociechę, że łącząc się z twórcami myślą, odgadując ich, badając, wielbiąc, niemal jesteśmy do ich szczęścia przypuszczeni. Zrozumiéć poetę, odczuć artystę, jest-to prawie samemu być nim.
— Cudownie to księżna powiedziała! — przerwał poeta. — Poeci i artyści o tyle są wybrańcami z tłumu, że oni wypowiadają to, co w nim tkwi uczute, a niewcielone. Poeta jest sumą swojego narodu. W dźwięku jego pieśni poznają wszyscy to, co w ich własnéj piersi mieszkało, a im poeta czy artysta silniéj potrafił wyrazić to, co wszyscy mieli w sobie niezrodzone, tém większém uwielbieniem otaczają go tysiące.
— Komunały! — szepnął hrabia Filip, ruszając ramionami. — Jakże pan wytłumaczysz wielkich pisarzy, poetów i artystów, którym wieki późniejsze geniusz przyznały, gdy współcześni wcale go w nich nie czuli?
— A gdzież pan widzisz podobnych nieuznanych biédaków? — zapytał Wiktor. — Ja nie mogę się ich dopatrzyć ani w historyi literatury, ani w dziejach sztuki. Trafiało się może, iż wielcy reprezentanci ducha wieku, chwilowo wśród panującéj wrzawy, wśród jakiegoś wielkiego zaprzątnienia umysłów nie zostali wysłuchani, nie mogli być dostrzeżeni; ale wprędce omyłkę naprawiono, dług spłacono. Trafiało się iż inni wiek swój wyprzedzili geniuszem, pracowali dla przyszłości i przez nią dopiéro zostali ocenieni, choć niemniéj byli owocem swojego czasu i jego zasiéw wydał ten zbiór opóźniony.
— To, co pan powiadasz, zmniejsza znaczenie geniuszu — przerwał hrabia Filip. — W ten sposób pojęty, nie byłby twórczym, byłby tylko tłumaczem.
— Bo nie jest téż geniusz czém inném, ani czémś więcéj, tylko arcytypem epoki, którą wyraża — rzekł Wiktor. — Choć szczęśliwéj organizacyi jednostki, sile w niéj spotęgowanéj wiele przyznać potrzeba, nie stanowi to wszystkiego. Geniusz karmi się i czerpie z przeszłości i teraźniejszości, musi je wiedzą lub intuicyą przyswoić sobie, aby się stał płodnym. Co w nim jego własném jest, a co spadkowém, rozeznać trudno. Spuścizna wieku, choć mniéj widzialna, tworzy znaczniejszą część zasobu. Geniusz sam niezawsze ma samopoznanie tego, co winien skarbnicy z któréj czerpał; ale jest zawsze owocem pracy zbiorowéj wieków, którą wyjaśnia, nadaje jéj widomą postać, wciela, wyciąga z niéj dla innych niedostępne wnioski.
— A cała ludzkość — dodał hr. August — przeszła, teraźniejsza, przyszła, to wielka jednia, jakby olbrzymie indywiduum, żyjące ciągle, wyrabiające w sobie siły nowe, potężniejące. Wyjątek z téj całości stanowią narody, które zerwały z tradycyami ludzkości, lub własnemi, które się odcięły i odosobniły, zasklepiły w grobie chińskim, lub, jak Indyanie, w dzikości skazały na wymarcie.
— Zatém idziemy do kosmopolityzmu — wtrącił hr. Filip.
— Bynajmniéj — zaprzeczył August. — Naród pojedynczy każdy powinien być w związku z całym światem; ale to, co od niego bierze, na własne soki i krew przerabiać musi. Zamknięty w samym sobie, oddzielony od ludzkości, niedostępny prądom ducha, zostawiony siłom własnym, nieodżywiany soki nowemi, wprędce karleje i ginie. Jesteśmy, jak to ktoś powiedział bardzo trafnie, głosami w chórze ludzkości: każdy śpiéwa partyą swoję, a ze wszystkich tych części składa się wielka pieśń dziejów.
Hrabia Filip ruszył tylko ramionami, nic już nie odpowiadając. Przeszedł się po pokoju parę razy, wrócił potém i stanął przed gospodynią i księżną Teresą.
— Mam do pań prośbę — rzekł nagle. — Bardzo nam tu dobrze i miło w tym saloniku na Via Sistina; każdemu z nas wieczory tu spędzone na całe życie zostaną drogą pamiątką; chciałbym (bo bardzo być może, iż będę zmuszony wkrótce Rzym opuścić) okazać pani — tu zwrócił się do Lizy — wdzięczność moję za jéj gościnność. Nie mam na to innego środka, jak chociaż raz zaprosić państwa do siebie... Niniejszém więc mam honor wszystkich tu obecnych prosić, aby mnie raczyli zaszczycić pojutrze odwiédzinami w Villa Adriana. Długo myślałem nad wyborem miejsca i zdaje mi się, że wśród tych majestatycznych ruin, wśród tych gąszczy i zarośli spędzić kilka godzin, może być bardzo miłém.
— Pomysł śliczny! — odezwała się księżna Teresa. — Widzę z oczów gospodyni naszéj, iż tak jak ja przyjmie go chętnie; ale jeden warunek...
— Barometr idzie dogóry i wszyscy mi zapowiadają pogodę — przerwał żywo hrabia.
— Już choćbyśmy zmokli — dodała księżna — piérwszym warunkiem jest pogoda humoru twego. Przynieś z sobą nadewszystko mniéj gorzkie usposobienie.
— Ależ jako gospodarz jestem do tego obowiązany — rozśmiał się hr. Filip. — Spełnię swój obowiązek. A zatém mogę liczyć? — dodał, obracając się ku obecnym i podchodząc ku księżnie Ahaswerze, która dnia tego siedziała dziwnie zachmurzona.
— Ja się stawię — odparła księżna. — Obiad w ruinach willi Adryana będzie przynajmniéj czémś oryginalném; ale jak hrabia sobie z nim dasz rady, tegom ciekawa.
— Pomysł znakomity! — dodał poeta.
Hrabia Filip uśmiéchał się z trochą dumy.
— Niektóre części są tak teraz ocienione i zarosłe — rzekł, siląc się na wesołość — że gdyby nawet dzień był skwarny, znajdziemy kątek, w którym oddychać będzie można.
Ruszyli się wszyscy, bo godzina była spóźniona. Hrabia Filip, przeciwko zwyczajowi swemu, piérwszy opuścił towarzystwo, a wkrótce za nim wyszła Ahaswera, któréj poeta podał rękę z jakimś zwycięzkim ruchem, jakby sięgał po to, co mu się należało. Hrabia August i Wiktor wyszli razem; jedna księżna Teresa pozostała, jak gdyby ciężko jéj odejść było. Spoglądała na Lizę, patrzyła po salce, niby szukając oczyma Ferdynanda, a wistocie chcąc się zapewnić, że go nie było.
Dwie przyjaciółki badały się oczyma; potrzebowały poufniéj pomówić z sobą. Stosunek ich długiemi laty był utrwalony. Starsza daleko księżna Teresa macierzyńskie miała do Lizy przywiązanie. Lepiéj niż inni znała jéj męczeńskie losy, jéj piękną duszę i przymioty umysłu. Liza obchodziła ją, jak własne dziécię.
Wieczór ten, wczasie którego mówiono o rzeczach obojętnych, nie powinien był napozór dostarczyć sposobności do jakichś postrzeżeń, tyczących się osób i ich stosunków. Nic uderzającego, nic się nowego nie objawiło wciągu tych kilku godzin. Jednakże macierzyńskie oko księżny Teresy, a raczéj przeczucie jakieś, niepokojem ją nabawiało. Dostrzegła zmianę w Lizie, w téj kobiécie, którą miała za sercem umarłą i zawsze panującą nad sobą. Widziała jak jéj oczy szukały Wiktora, jak się ich wejrzenia z naiwną otwartością spotykały, jak każde słowo jego odbijało się na twarzy wdowy, jak w całém obejściu się z nim była uprzedzającą, troskliwą, niemal wyzywającą.
Willa Adryana, jedna z najwspanialszych, olbrzymich kreacyj Rzymu cezarów, o któréj cudach opowiadają ruiny — dziś jest przestrzenią wielką, pustą, z pod któréj powłoki wyrastają gdzieniegdzie sklepienia podziemnych gmachów, szczątki gruzów, ciągnące się jak ulice jakiegoś grodu. Potrzaskane kolumny, nawpół w ziemię wrosłe, maluczka cegła rzymska i ogromne głazy rzeźbione, składają się na straszne cmentarzysko ludzkiéj potęgi.
To miasto cezara, w którem się mieściły całe legie straży jego, tysiące niewolników i wyzwoleńców, tłumy dworu i służby, gdzie się piętrzyły pałace, milami ciągnęły portyki, gdzie świata pan spoczywał po gwarach Rzymu, otoczony całym przepychem, na jaki sztuka zdobyć się mogła — dziś porosło lasem, krzakami i krowy pasą się wśród połamanych marmurów, na szczątkach mozaik, w podziemiach, odprawując siestę południową. To tylko, co było pod ziemią, uchowała ziemia; co nad nią się wznosiło, rozbili ludzie, rozniosły wody, strzaskały pioruny, zjadły powietrze i wichry.
Podróżny, przerzynając się wśród tego ogromnego gruzowiska, ścieżkami które bydło i kozy wydeptały, spotyka cochwila jakąś zagadkę pod nogami. Zapiéra mu drogę łuk napół obalony, lub nagle roztwarta jakaś otchłań ciemna, w któréj wnętrzu zwieszają się krzewy i poschłe trawy, każe się cofać przed tajemniczą swą głębią. Gdzieniegdzie sterczy ściana porysowana misternie w siatkę ułożonemi cegłami, obwinięta nawpół bluszczem, okryta pleśnią, zapisana nazwiskami wędrowców.
Głuche milczenie cmentarne leży nad tym upadłym grodem, gdyż grodem zwać się mogło to dzieło, które zdało się przeznaczone trwać wieki, na świadectwo potęgi, a świadczy tylko o znikomości dzieł człowieka.
Smutniejszego miejsca na wesołe przyjęcie gości nie mógł wybrać hr. Filip i w naznaczeniu go tkwiła może odrobina téj złośliwości, która hrabiego nigdy nie opuszczała. Wybór miejsca był fantastyczny, a tak niezwyczajny, że na piérwszą o nim wzmiankę restaurator, który się miał podjąć wyprawić te gody, nie chciał prawie uszom swym wierzyć.
Turyści wprawdzie zwiédzają ruiny willi Adryana, a mało który artysta nie wyniósł z nich jakiegoś szkicu na pamiątkę, lecz niesłychaną było rzeczą, aby tu kto chciał urządzić przyjęcie takie, jakiego sobie hrabia Filip życzył.
Restaurator, Francuz oddawna w Rzymie osiadły, jako Francuz, nie znał rzeczy niemożliwéj, i owszem, pochlebiało mu tak ekscentryczną i pamiątkową ucztę, którą się mógł chlubić, wziąć na szérokie barki swoje; zrobił tylko uwagę grzeczną hrabiemu, że biesiada w ruinach mogła być téż trochę... rujnującą.
Powiedziéć szlachcicowi polskiemu, a choćby hrabiemu, że coś być może nad jego siły, znaczy to najpotężniejszym bodźcem miłość własną jego pobudzić do zmierzenia się z rzeczą nadzwyczajną. „Zastaw się, a postaw się,” zostało w tradycyach z saskich czasów, bo za Zygmuntowskich — „zastaw się” znaczyło zastąp skarb rzeczypospolitéj, zapłać wojsko, idź swym kosztem na obronę granic. Tak niejeden z wielkich naszych wodzów uczynił. Późniéj już tylko miłość własna rodziła szały Radziwiłłowskie i hajdamactwa starostów kijowskich.
Hrabia Filip wydął wargi i uśmiéchnął się, dając do zrozumienia, że pana polskiego nie tak łatwo zruinować. Wistocie był panem znacznéj jeszcze fortuny, nie miał dzieci, obfitował w krewnych, których nie cierpiał, a w innych wypadkach był nadmiarę skąpym. Mógł więc sobie pozwolić dogodzić fantazyi kosztownéj.
W willi Adryana trzeba było naprzód się opłacić na miejscu, za pozwolenie oczyszczenia placu wśród sosen i przecięcia ścieżek w zaroślach; trzeba było na wszelki wypadek rozbić jeden wielki, a kilka małych namiotów, by wczasie burzy goście nie byli zmuszeni do podziemiów uciekać; trzeba było zawieźć z Rzymu wszystko i w ruinach kuchnię urządzić i t. p. Zwiększało to koszta, a obiad miał być na dziesiątek osób tylko. Do liczby téj dwóch jeszcze brakło, których hr. Filip obiecywał sobie wynaléźć pomiędzy ziomkami przebywającymi w Rzymie.
Szło mu o to, aby to byli ludzie, którzyby z sobą nie wnieśli jakiego żywiołu dysharmonijnego.
Jednym z kandydatów był szlachcic bardzo majętny z Wołynia, który jak żyw nie opuszczał kraju, a teraz, dorobiwszy się ogromnéj fortuny, przybył ad limina apostolorum, żeby choć raz coś zobaczyć i miéć co późniéj do opowiadania sąsiadom. Nieobojętném mu było i pozyskanie błogosławieństwa, bo człek był po staroświecku pobożny; zwiédzał jednak wogóle co tylko mu wskazano, ażeby, jak powiadał, raz już słono opłaciwszy swą wycieczkę, zużytkować ją, niby drogą potrawę, choćby się i jeść nie chciało. Szlachcic, o którym głoszono że z kozackiéj rodziny pochodzi, która się dawniéj Paulukami zwała, był już teraz herbownym, potwierdzonym przez heroldyą Pelukowskim i miał wszystkie zewnętrzne cechy szlachcica znamionujące: okazałą cyrkumferencyą, wąs zawiesisty, czoło jakby podgalane, podbródek poważny i mowę zgrzeczna pokornie rubaszną czasem, niekiedy butną okropnie.
Szlachcic, który oprócz rodowitego, żadnego języka nie umiał, posługiwał się tłumaczem jakimś, ale już poczynał z kiepska po włosku o niezbędne rzeczy sam się upominać, przekręcając najpocieszniéj włoszczynę, któréj każdy wyraz, dla wbicia go w pamięć, nieskończoną liczbę razy powtarzać mu musiano.
Za każdą razą p. Fabian Pelukowski powtarzał: — no, teraz już będę pamiętał, a gdy przychodziło w kwadrans późniéj dać dowód téj pamięci, rozstąp się ziemio, nie mógł nic sobie przypomniéć, lub coś niebywałego komponował.
Poczciwy Pelukowski mógł rozweselić towarzystwo, a nie był nigdy w takiém usposobieniu, by popsuć je, albo zawadzać.
Hrabia Filip i za to go lubił, że mógł się z niego wyśmiéwać bezkarnie, byle ostrożnie. Że do Pelukowskiego potrzeba było grubego naboju, by go z prostoduszności jego rozbudzić, a hr. Filip cienkim szrutem strzelał, nie było niebezpieczeństwa, aby się poróżnili. Opowiadał przytém wrażenia podróży swéj bardzo pociesznie, co mogło gości ubawić.
Drugim miał być, w niedostatku innych kandydatów, artysta-malarz wielkich zdolności, milczący, zamknięty w sobie, którego hrabia znał z tego, że nabył u niego obraz wystawiający scenę z życia rzymskiego ludu. Kompozycya ta uznaną była w Rzymie, w świecie artystycznym, jako dzieło niezaprzeczonego talentu. Pracowitość z jaką je wykonał, tak iż najdrobniejsze szczegóły studyowane były z natury, nie zdołała jednak obrazu uczynić suchym, a nadawała mu cechę niezmiernéj prawdy.
Artystę zwano Aurelianem zwykle, bo nazwisko jego nie mówiło nic, oprócz że on piérwszy miał je dać poznać światu. Pan Aurelian nie uganiał się za stosunkami, miał wielką ufność w sobie i lekceważył te drobne środki, któremi inni się posługują, aby sobie drogę torować.
Malował właśnie drugą scenę rzymską dla księżny Teresy. Człowiek pracowity, rzadko się dawał wciągać w towarzystwo, które wiele czasu kosztowało. Nie przynosił téż z sobą żadnego z tych przymiotów świetnych, które chwytają za serca; mówił sucho, mało, a pojęcia swe o sztuce wolał zachowywać przy sobie. O teorye nie spiérał się nigdy. Czasem jednak, gdy mu się wyrwało słowo powstrzymywane, czuć było w niém umysł niepospolity i wykształcenie wielkie.
Ranek dnia, przeznaczonego na wycieczkę do willi Adryana, zapowiadał się bardzo pięknym, choć wiatr zbyt ciepły był jakby zwiastunem rychłéj przemiany. Godzinę obiadu wyznaczono wczesną dosyć, ażeby nazbyt późno nie powracać do miasta.
Restaurator, mając carte blanche, nie żałował zachodu i kosztów, ażeby pokazać, co może i co umié. W wigilią dnia był już na miejscu i sam czynił przygotowania. Wspaniały namiot dał się na ten dzień nająć. Rozbito go w miejscu ocienioném, malowniczém, w którém nie zbywało na złomkach murów bluszczem okrytych. Nieopodal było obszérne, puste, brudne podziemie, rodzaj sali, zawalonéj rumowiskami, do któréj w ostateczności jakiéj katastrofy atmosferycznéj schronić się było można.
Chociaż upał wielki podróż czynił przykrą wśród tumanów kurzu, które wiatr na gościńcu podnosił, hrabia Filip o południu był już na miejscu. Francuz zyskał podziękowanie: wszystko było obmyślane z wielką wytwornością i smakiem. Obiad naturalnie włoskim być nie mógł, ale Włochy dostarczyły dość okazałego bogactwa płodów swoich, a wykwintniejsze Francuz umiał pościągać w krótkim czasie z miast portowych i wielkich magazynów spożywczych. Restaurator dopytywał się tylko z pewnego rodzaju niepokojem, czy osoby zaproszone poznają się i ocenić potrafią sztukę, jakiéj miał dać dowody.
Hrabia Filip zapewnił go o tém, choć na myśl mu przyszedł Pelukowski, który, wykarmiony na barszczu z rurą i huzarskiéj pieczeni, na pirogach i kaszy, gusta miał wcale niewykwintne.
Około godziny czwartéj hrabia August przybył piérwszy, sądząc że Filipowi będzie mógł być w czém pomocą.
Zaraz po nim nadciągnął szlachcic, któremu, dla uniknięcia jakiéj omyłki, dodano pana Aureliana. Niebardzo się oni z sobą godzili, lecz malarz słuchał chętnie, szlachcic mówił dużo, rad był z poznania „rodaka” i tak przypłynęli szczęśliwie do portu.
Na widok ruin i lasu, Pelukowski mocno był zdumiony, i dopiéro posłyszawszy o cesarskiéj willi, wytłumaczył sobie jako tako fantazyą hrabiego przyjmowania gości wśród takich dziur i wertepów.
— Żeby tu miało być co pięknego — rzekł, przypatrując się dokoła — tego nie powiem. Las nieosobliwy, piwnice, mości dobrodzieju, puste, powietrze dławiące; ale zawsze to miła rzecz powiedziéć sobie, że się jadło obiad, gdzie dawniéj imperatorowie rzymscy mieli swe pałace. Tylko że to, mości dobrodzieju, gdy się o tém będzie rozpowiadało, wierzyć nie zechcą.
Przed przybyciem szlachcica z artystą, hrabia Filip, korzystając z tego, iż sam był z hr. Augustem, zagadnął gorączkowo:
— Czy uważasz co to się święci i na co się zanosi? Nie dałbym złamanego szeląga, że nam ten kawał awanturnika, bez nazwiska, ideał nasz pochwyci! Pani Liza okazuje mu tak nadzwyczajną i tak niekryjącą się, otwartą sympatyą, że głowę mu zawróci. No i co wy na to?
Hrabia August z powagą wysłuchał tego wykrzyknika i rzekł zimno:
— Człowiek jest sympatyczny, a właśnie ta okoliczność że pani Liza się nie tai z tém, iż go ocenia, iż się jéj podoba, zdaje mi się dowodzić, że to niczém nie grozi. Znasz ją zbyt dobrze, byś ją posądzić mógł o płochość.
— Właśnie dlatego że u niéj wszystko, co ona myśli i co czyni, jest rzeczą seryo — odparł Filip — boję się, aby i sympatya nie pociągnęła za sobą... następstw.
— Jakichże następstw? — rzekł z oburzeniem hr. August. — Jedyne możliwe, że wyjdzie za niego.
— A my?
Hrabia August cofnął się urażony.
— Jestem wielbicielem p. Lizy — rzekł — tego się nie zapiéram; ale... nic więcéj. Zostanę jak byłem jéj przyjacielem. Lecz proszę cię, nie mówmy o tém.
Filip rozśmiał się gorzko.
— Co do mnie — odparł — ja i przez szacunek dla niéj i przez zazdrość wszelkiemi możliwemi środkami starać się będę przeszkodzić, aby w sidła komedyanta jakiegoś i awanturnika nie wpadła.
— Zmiłuj się, to nie może być awanturnik, to niepospolity człowiek! — zawołał br. August.
— A! tak! niepospolity aktor, który doskonale rolę swą odegrywa. Zdolności ma, nie zaprzeczam, ale tém więcéj się go lękam. Cóż ręczy za jego charakter? Kryje się ze swą przeszłością, z nazwiskiem, a to przecie nie mówi za nim.
Właśnie gdy się tak rozmowa ożywiała, nadeszli Pelukowski i sztywny, wyprostowany, milczący Aurelian. Szlachcic począł bredzić o Rzymie i o swojéj podróży, ale szczęściem nadjechali Ferdynand i Wiktor.
Brat Lizy, przez grzeczność dla człowieka, ku któremu nie taiła się z sympatyą siostra, zabrał go z sobą. Wiktor przybywał w tym samym humorze rozjaśnionym, odmłodzony, ożywiony, jak wczoraj. Powitawszy gospodarza, zwrócił się zaraz do Aureliana, z którym był poufale znajomy, i uścisnął mu rękę.
— Będziesz miał temat do obrazka — rzekł — gdy się przy stole rozochocimy; tylko, niestety, my tak malowniczo, jak twoi Rzymianie i Transteweranki, nie wyglądamy.
Aurelian się uśmiéchnął; nierad mówił o sztuce.
— Ja — wtrącił po chwili — póki jeden obraz maluję, tak jestem w nim zatopiony i nim zajęty, że o drugim pomyśléć nie umiem... Daj mi pokój na dziś z obrazami... Zapomnijmy o zadaniu życia, a żyjmy!
W gęstych krzewach, otaczających miejsce obrane do rozbicia namiotu, wśród których wiły się ścieżyny stare, dał się słyszéć jakby szelest sukni kobiecéj i chód powolny. Oczy wszystkich zwróciły się w tę stronę, gdyż, choć turkotu powozu nikt nie słyszał, domyślano się jednéj z pań zaproszonych. Wiktor, będący tego dnia żwawym bardzo, posunął się na przyjęcie, bo może się Lizy spodziéwał, gdy z za gałęzi pokazała się najmniéj spodziéwana, tragiczna postać nieznajoméj artystki.
Ubrana czarno, po podróżnemu, szła widocznie jako turystka ciekawa, nie spodziéwając się tu zastać tego towarzystwa. Hrabia Filip, zobaczywszy ją ze zdziwienia jakby skamieniałą, pobladł, zadrżał. August, stojący przy nim, dostrzegłszy że się chwieje na nogach, pochwycił go pod rękę.
Oczy wszystkich zwrócone były na to zjawisko. Kobiéta, widokiem osób tych zmieszana, nie wiedziała co począć z sobą. Brwi jéj ściągnęły się, usta zacięły, duma niewysłowiona odmalowała się na bladém obliczu; odprostowała się, podniosła głowę i objąwszy oczyma widowisko które miała przed sobą, zwolna, nic nie mówiąc, zwróciła się nazad, aby odejść. Oczy Filipa, z przestrachem zwrócone na nią, stały jakby zeszklone, nie mogąc się od niéj odwrócić.
Wtém Wiktor, stojący najbliżéj, a ze zwierzenia hr. Filipa miarkując, jak to przypadkowe spotkanie mogło wielkie na nim i na artystce uczynić wrażenie, posunął się za odchodzącą. Był jéj potrosze już znajomym i nie wahał się ją pozdrowić.
Zwolna odwróciła głowę ku niemu, lecz na odpowiedź zebrać się nie mogła.
— Jesteśmy tu zaproszeni — rzekł Gorajski, idąc za nią — przez hr. Filipa... którego pani znasz podobno. Dziwnie się złożyło, żeś pani właśnie ten dzień wybrała dla zwiédzenia willi.
Kobiéta odwróciła się z twarzą zarumienioną.
— Najnieszczęśliwiéj się złożyło! — zawołała ze wzruszeniem, którego pohamować nie mogła. — Ten człowiek, o którego pobycie w Rzymie nie wiedziałam, gotów posądzić mnie, iż przyszłam, jak widmo teatralne, popsuć mu zabawę jego umyślnie.
Rozśmiała się z ironią bolesną.
— Ale, na miłość Boga, powiédz-że mu pan, że go nie szukałam, że gdybym wiedziała że tu go spotkam... mijałabym Rzym i Włochy.
Szybkim krokiem poczęła iść, byle się tylko od miejsca tego oddalić. Wiktor nie chciał jéj w tém rozdrażnieniu i prawie nieprzytomności porzucić. Biegł za nią śpiesznie.
Odwróciła się z przestrachem, słysząc kroki jego za sobą, chwyciła za głowę, a zobaczywszy iż nie kto inny, tylko Wiktor, z wyrazem współczucia i troskliwości, szedł za nią — stanęła. Odetchnęła ciężko.
Była tak jeszcze przerażona spotkaniem, iż drżała, szukając ręką podpory jakiéjś.
Wielki głaz, okryty mchami, leżał tuż; rzuciła się nań, czując się osłabłą.
— Los mnie ściga — zawołała zniżonym głosem, w którym jakby łkanie czuć było.
— Jest w tém trochę mojéj winy, iż się to stać mogło — przebąknął Wiktor.
— Pańskiéj? jakim-że sposobem? — przerwała.
— Tak jest, mojéj — począł Wiktor — zaraz to pani wytłumaczę. Hrabia Filip widział mnie owego wieczoru na Monte Pincio, rozmawiającego z panią... dał mi do niéj polecenie, a ja go nie spełniłem, przez... nie wiem dlaczego, bo nie przez złą wolę.
— Czego ten człowiek mógł chciéć odemnie? — zawołała gwałtownie kobiéta. — Między nami niéma nic, nic wspólnego!
— O stosunku jego do pani nic nie wiem — ciągnął Wiktor spokojnie, starając się i ją w ten sposób ostudzić i uspokoić. — Hrabia Filip widział panią zdaleka, poznał i wyraził się przedemną z wielką o jéj los troskliwością.
— On? ten pan, z troskliwością o mnie? Co za czułość! — odparła, śmiejąc się, kobiéta. — Chciał się zapewne pozbyć ztąd upiora — dodała. — Tak jest, my na jednym ziemi kawałku razem żyć nie możemy!
Chciała wstać, lecz gwałtowne wzruszenie wywołało silny ból głowy; musiała ucisnąć dłońmi skronie. Wiktor stał przed nią, nie wiedząc jak się ma ze swego poselstwa wywiązać. Kobiéta, blada już teraz i pożółkła, siedziała posągowo nieruchoma, zagłębiona w sobie.
Wytrzymawszy tak czas jakiś, Wiktor począł:
— Hrabia Filip....
Usłyszawszy to imię, zadrgała kobiéta, brwi się jéj groźnie ściągnęły.
— Proszę pana — rzekła nakazująco — ani słowa o tym panu! Dla mnie go niéma na świecie. Gdybym z jego ręki nawet królestwo niebieskie otrzymać miała, odepchnęłabym je.
To mówiąc, wstała; lecz uczuwszy że się utrzymać nie potrafi, siadła znowu.
— Powracaj pan do swojego towarzystwa — odezwała się; — ja tu spocznę chwilę jeszcze i znajdę mojego veturina, który pozostał w domku strażnika.
— Ja pani w takim stanie saméj zostawić nie mogę — odparł Wiktor. — Pozwolisz mi się przeprowadzić, a nawet bez pozwolenia pójdę za nią.
Kobiéta zwolna podniosła głowę.
— Nie obawiaj się pan o mnie — rzekła z uśmiechem wymuszonym — mam jeszcze dosyć siły, aby sama sobie dać radę w każdym razie. Pomoc i opieka upokarzają mnie; nie lubię być strzeżoną.
Głosu jéj brakło, odetchnęła i dodała żywo:
— Pan możesz sobie wcale fałszywie a uwłaczająco dla mnie tłumaczyć mój stosunek do tego człowieka. Mogę i powinnam objaśnić pana, żem była wydaną za niego i jakiś czas nazywałam się jego żoną. Nie kochałam go nigdy, znosiłam pożycie męczeńskie, a w ostatku musiałam z nim zerwać na wieki... obraził mnie śmiertelnie. Powtarzam panu, żem go nie kochała nigdy, żem szczęśliwa iż on dla mnie niczém już nie jest. Zdaje mi się że nawet nienawiści dlań nie mam, tak nim gardzę. Przeraziło mnie tylko spotkanie z nim tu, gdziem się najmniéj mogła go spodziéwać, bo co on może robić w Rzymie?
Poczęła się śmiać, ruszyła ramionami i, wstawszy, tym razem silniejsza, szybkim krokiem poczęła iść, sądząc że się kieruje do domku strażnika. Wiktor lepiéj znający miejscowość, wskazał jéj drogę. Podziękowała mu milczącém głowy skinieniem... Choć odprawiony, Wiktor przez litość postępował za nią, gdy oko w oko na wązkiéj ścieżce zeszli się z księżną Teresą, za którą szła Liza.
Księżna, poznawszy artystkę, do któréj zbliżyć się pragnęła, zastąpiła jéj drogę.
— Pozwól pani — zawołała ze swą zwykłą uprzejmością — to jakiś nadzwyczajnie szczęśliwy traf tu ją sprowadził. Jest nas tu gronko ziomków, choć nieznajomych, a ręczę pani, że gospodarz będzie bardzo szczęśliwy, gdy nasze towarzystwo zechcesz powiększyć.
Kobiéta cofnęła się, patrząc dziko na nadchodzące.
— Przepraszam — odparła dumnie — to być w żaden sposób nie może.
Skłoniła się i w stronę się rzuciwszy, znikła pośród zarośli. Chód tylko jéj żywy, gorączkowo przyśpieszony, przez chwilę krótką słychać było. Wiktor, zobaczywszy Lizę, nie gonił już za uciekającą. Obie panie, zdumione ostrą i prawie niegrzeczną odmową, patrzyły na Wiktora, jakby tłumaczenia od niego wyglądały.
— Mościa księżno — rzekł cicho Gorajski — muszę zdradzić tajemnicę, abyście panie hrabiemu o spotkaniu nie wspomniały. Ta pani — wskazał w stronę w którą odeszła — ta pani, którą tu dziwny jakiś fatalizm w téj chwili nasłał, to.... niegdyś żona hr. Filipa.
Obie słuchające krzyknęły zdziwione.
— Trzeba było wypadku, aby, nie wiedząc o nim, zaszła aż na miejsce, gdzie się oko w oko spotkali.
— A hrabia Filip? — spytała księżna.
— Nic nie wiem — rzekł Wiktor. — Musiałem w piérwszéj chwili biedz za tą biédną, która jak obłąkana uchodziła.
Liza oglądała się za siebie z politowaniem, szukając oczyma nieszczęśliwéj, ale ani słychać jéj, ani widać nie było
— Bież pan — odezwała się księżna — przez litość, nie można jéj tak opuścić.
Liza przechodzącemu podawszy rękę, wskazała także, aby szedł. Wiktor puścił się przez zarośla, w stronę w którą domyślał się, że pobiedz musiała biédna hrabina.
Księżna Teresa z Lizą potrzebowały ochłonąć i naradzić się, jak miały postąpić, połączywszy się z towarzystwem. Obu im prawie niepodobna było ukryć wzruszenia, jakiego doznały.
— Ten nieszczęśliwy Filip! — szepnęła księżna. — Wistocie już mi go żal.
— Więcéj nad nią użalaćby się potrzeba — szepnęła Liza.
Tak wesoła owa biesiada, po któréj tyle sobie obiecywano, przed rozpoczęciem jeszcze została zagrożoną. Zdawało się że hr. Filip nie potrafi się uspokoić i zatrzéć na sobie skutków tego spotkania. Lecz człowiek to był wielkiéj energii, gdy szło o miłość własną. Nim panie nadeszły, miał czas, postawszy chwilę i widząc że Wiktor pośpieszył za odchodzącą, zebrać siły. Zlekka rękę swą uwolnił od podtrzymującego ją hr. Augusta, i po krótkim namyśle, pobiegł do bufetu. Stały na nim butelki z winem; stary Falern, noszący przynajmniéj to nazwisko, nastręczył się piérwszy. Filip nalał sobie szklankę i jak wodę wypił. Otarł pot z czoła, spojrzał po obecnych i ze śmiéchem niezdrowym zbliżył się do Pelukowskiego, wyzywając go na opowiadanie, z którego zabiérał się żartować, aby pokryć wzburzenie jakie w nim panowało. Szlachcic patrzył, nic nie rozumiejąc i nie mogąc sobie wytłumaczyć osobliwszych ruchów gospodarza; lecz gdy tylko mu się usta otwarły, zajął się sobą i niestworzone rzeczy prawić zaczął o tém, co dni ostatnich oglądał.
Hrabia Filip wtrącał cochwilę jakąś wymyśloną osobistość rzymską, któréj Pelukowski nie widział jeszcze; zarzucał mu że nie oglądał szkieletu Nerona, wanny, w któréj umarł Seneka, relikwii jakiegoś skomponowanego świętego i trzody owiec, utrzymującéj się od czasów św. Agnieszki. Z téj radził mu sobie kupić maciorkę i barana, dla zawiezienia ich do kraju.
— A co hrabia myślisz! — zawołał Pelukowski — gdyby się te Włochy nie drożyły, słowo daję żebym kupił!
Żartobliwość ta i wesołość gospodarza w Auguście litość wzbudzały. Wysilał się na nie, aby skryć co miał w duszy.
Gdy księżna z panią Lizą przybyły nareszcie, znalazły go jeszcze śmiejącym się i drwiącym, podskakującym trzpiotowato i łatwo poznały źle odegraną komedyą. Z poza śmiéchu tryskał gniéw, a roztargnienie dochodziło chwilami do tego stopnia, że odzywał się do swych gości w sposób niewłaściwy. Zdawał się z niecierpliwością oczekiwać powrotu Wiktora, który się jak nazłość opóźniał. Zamiast niego, przybyła księżna Ahaswera z nieodstępnym towarzyszem, ale tym razem oboje nadąsani: księżna wesoła i szczebiotliwa do zbytku, poeta milczący, nadęty, zimny a dumny.
Przyprowadziwszy tu księżnę, która weszła w kobiéce kółko, sam natychmiast oddalił się od niéj i poszedł do Aureliusza, z którym żwawą zawiązał rozmowę.
— Ale, wiécie — odezwała się Ahaswera głośno — na drodze spotkaliśmy biegnącą ztąd, jakby uciekała, owę artystkę-Polkę. Zdawało się jakbyście ją ztąd wypędzili. Czy służba się może znalazła nieprzyzwoicie?
Na pytanie to, rzucone nagle, hr. Filip nie znalazł odpowiedzi. Panie téż nie odezwały się i księżna Teresa tylko nieznacznie skinęła na mówiącą, aby zamilkła. Nie rozumiejąc dlaczego, Ahaswera zagadała zaraz o czém inném.
Wiktora jeszcze nie było, ale ponieważ o nim nie wspomniała księżna, domyślać się było potrzeba, że albo jéj nie znalazł, lub ona go odprawiła.
Towarzystwo zaczęło się przechadzać po lasku i oglądać ruiny. Księżna Teresa zażądała zejść do podziemia, o którém mówiono. Podzielono się na grupy, a żółciowo wesoły gospodarz poprowadził panie, czyniąc honory ruin. Księżna Teresa zabrała téż z sobą Aureliusza, którego skromność, prostotę i talent ceniła.
Pelukowski tymczasem, że był głodny a do wódki nawykły, z pomocą poety, którego wziął za tłumacza, dopominał się, czyby nie można dostać kieliszka gorzałki, nimby do obiadu przyszło. Jakkolwiek restaurator wszystkie możliwe zapasy nagromadził, aby fantazyom najwykwintniejszym dogodzić, o wódce, któréj pić w gorących krajach niéma zwyczaju przed jedzeniem, nie pomyślano. Zamiast niéj znalazł się koniak stary, który starkę litewską przypominał i honor przedsiębiercy uratował. Szlachcic znalazł go wyśmienitym i chlebem, a raczéj bułką z solą zakąsiwszy, cierpliwie już obiadu czekać obiecywał.
Zjawił się nareszcie Wiktor, powracający wolnym krokiem. Wsunął się tak, aby powrotu jego nie postrzeżono i nie badano go.
Pora obiadowa się zbliżała i panie wróciły téż do namiotu. Liza, zastawszy Wiktora spokojnie stojącego na uboczu, spojrzała nań długo, jakby go ku sobie wzrokiem tym chciała pociągnąć; lecz w chwili gdy Gorajski miał zacząć kołować tak, aby nieznacznie do niéj się zbliżyć, hrabia Filip, zobaczywszy go, pochwycił i odprowadził na stronę,
— Mówiłeś pan z nią? — zapytał gniewnie. — Umyślnie tu zapewne przyszła, aby mi stanąć jak głowa Meduzy!
— Przypadkiem tylko — odparł surowo Wiktor. — Ona sama pewnie to chorobą przepłaci. Natychmiast uciekła do Rzymu nazad. Bądź hrabia spokojny.
To powiedziawszy, jakby dla zbycia się tylko, Wiktor odstąpił od niego natychmiast, dając do zrozumienia, że więcéj o tém mówić sobie nie życzy.
Rozmowa stała się ogólną i nieznaczącą: o klimacie, o pogodzie, o skwarze i cesarzu Adryanie, z którym blizką znajomość życzył sobie zabrać Pelukowski, bo go niedobrze pamiętał z dawno zaniedbanéj historyi.
Wszyscy silili się na twarze wesołe i czoła pogodne, a nikt wistocie prawdziwie wesołym nie był. Ahaswera odciągnęła księżnę Teresę ku drzwiom namiotu.
— Dlaczegożeś mi nie pozwoliła mówić o téj artystce? — zapytała.
— Bo nie wiem co tu zaszło. Podobno ją nastraszono, czy ona nastraszyła kogoś, wpadłszy niespodzianie, a hrabiemu Filipowi wspomnienie o tém mogło być przykre.
— Nie jest on znowu tak przesadzenie czułym, ażeby go zbytnio ochraniać potrzeba; ale... niech i tak będzie.
Siadano do stołu. Miejsca były powyznaczane i nie bez zwykłéj gospodarzowi złośliwości. Siebie umieścił naprzeciw p. Lizy, obok księżny Ahaswery, któréj także towarzyszył Pelukowski; poetę wziął do siebie, razem z Wiktorem i Aurelianem. Gorajski, choć odsunięty od pięknéj wdowy, zukosa jednak mógł patrzyć na nią, a ona, wyszukawszy go oczyma, ciągle już zwracała się ku niemu.
O czémże mówić było można w okolicy Rzymu, na zwaliskach willi Adryana i w gronku ludzi, oprócz Pelukowskiego i Fernanda, zajętych sztuką a miłujących ją — jeżeli nie o sztuce? Temat-to niewyczerpany.
— Gdybym była pejzażystą — odezwała się księżna Teresa — co za cudowny krajobraz zrobiłabym, wybrawszy jedno z tych gruzowisk, tak ślicznie obwiniętych zielenią, a tak majestatycznych!
— Mnóstwo ich już malowano — przerwał poeta — a sztychowano więcéj jeszcze. Zdaje mi się że i u Piranesich są patetyczne parafrazy tych ruin.
— Villa d’Este, lasek w Olevano, kastel Gandolfo, Tivoli, dostarczają studyów bezmiary — dodał Aurelian. Ale jakże trudno, schwyciwszy linie zimne tych widoków, wlać w nie to życie, które one mają w naturze; ukraść to słońce, to powietrze, te barwy i to coś nieokréślone, co stanowi charakter krajobrazu z okolic Rzymu!
— Wogóle malarze, którzy długich lat nie przebyli we Włoszech — rzekł Wiktor — a nie przynieśli tu z sobą gorącéj miłości piękna, inteligencyi, duszy, pejzaż włoski malują szablonowo, tym ogólnym, niby gorącym kolorytem i z tą brawurą, jaką biorą ze szkoły Salvatora Rozy. Tymczasem Włochy są całym światem i krajobrazy Kampanii rzymskiéj, Apeninów, Neapolu, Kapri, sycylijski, lombardzki, medyolański zupełnie odrębny mają charakter.
— W każdy obraz potrzeba włożyć duszę, aby na duszy zrobił wrażenie. Co z chłodnéj refleksyi powstało, nie zachwyci nikogo, chociaż piękném być może — dodał Aurelian.
— We wszystko, co ma żyć, duszę włożyć potrzeba — odezwała się księżna Teresa.
— Tak! — uśmiéchnął się poeta z pewną goryczą, którą z sobą przyniósł dnia owego — a nikt tego nie pojmuje, że poeta i artysta, duszę swą przeléwając, udziela, uszczupla zapas jéj w sobie. Jak się to dzieje, nie wiem, lecz tworzenie wycieńcza i... i dziwią się potém ludzie, gdy spotykając poetę, artystę, znajdują w nim często tylko suchą łupinę.
Westchnął Emil Marya, okiem rzucił ku Ahaswerze, ale tę w téj chwili zabawiał Pelukowski opowiadaniem, jak go, mości dobrodzieju, łajdaki gondoliery na dziesięć franków odrwili.
Hrabia August, rad ze zwrotu rozmowy, która mogła gości oderwać trochę od teraźniejszości, a hr. Filipa uczynić swobodniejszym, chciał ją podsycić i odezwał się:
— Jest coś mistycznego w dziełach sztuki. Sam twórca, który w chwili szczęśliwego natchnienia na płótno czy na papiér przelał myśl swą, gdy zechce ją powtórzyć raz drugi, nie będzie już w tém usposobieniu, w jakiém ją porodził. Kopia jego własna własnego arcydzieła będzie już wystygłą łupiną... a cóż dopiéro mówić o innych? Ja, tak samo jak w tłumaczenia, i w kopie nie wierzę.
— A cóż poczną nieszczęśliwi kopiści, którzy nic innego nad naśladowanie cudzych myśli nie mogą wydać na świat?
— Kopiści będą malowali dla tych, którym starczy cień piękna — rzekł hr. August. — Ich dzieła będą czasem miały tę własność, że przypomną to, czego w nich niéma. Widziałem nieskończoną ilość kopij Madonny del gran Duca, Monny Lizy, Sykstyny drezdeńskiéj — a wszystko to były trupy. Wątpię nawet, ażeby powtórzenie przez samego mistrza mogło być identyczne. Dlatego pielgrzymować potrzeba do arcydzieł.
— I niech malarze, poeci, rzeźbiarze tworzą coraz nowe — wtrąciła Ahaswera. — Wiecznie o tych starych słuchać już bo się nudzi.
— Są takie temperamenta — dodał, nie patrząc na mówiącą, z pewnym przekąsem Emil Marya — temperamenta, które nudzi wszystko...
— Pan wiész — śmiejąc się, dodała księżna — tout passe, tout casse, tout lasse. Wszystko wkońcu znuży. Gdyby mi codzień podawano ambrozyą, zachciałoby mi się piwa.
Hrabia Filip, który wstał i chodził, gospodarując około stołu, pochylił się jéj do ucha i szepnął:
— Widzi księżna, dlatego przy niéj posadziłem Pelukowskiego, to jest piwo po ambrozyi.
— Ale zwietrzałe! — odparła, śmiejąc się, Ahaswera, uderzając go rękawiczką — a oprócz tego, wierz mi, ambrozyi nie piłam.
Pelukowski zajęty był wielce podawanemi potrawami; miał ten zwyczaj szlachecki, że lubił wiedziéć co jadł. Z kartki, w srébrne ramki oprawnéj, niczego się nie mógł nauczyć, mówiąc że tego i diabeł nie zrozumié. Pytał więc pocichu o każdą potrawę: „Co to jest?” zaspokoiwszy sumienie, jadł potém z apetytem syna stepów i kuchni sprawiedliwość oddawał; wzdychał tylko nad tém, jak po tych wszystkich przysmakach nieznanych znajdzie się polski szlachecki żołądek.
— Wszystko to dobre, przedziwne — szeptał do sąsiada — ale barszcz zawiesisty z rurą i poczciwą sztukamięs wolałbym jednak, bo jedząc, wiem z kim mam do czynienia, a tu każdemu półmiskowi prezentować się potrzeba i niewiadomo co zacz.
Doléwano mu wina i to go uspokajało.
Pani Liza siedziała smutna, spoglądając na Wiktora, którego oczy ciągle w nią były wlepione; niemi tylko rozmawiać mogli.
Z piérwszych preludyów o sztuce, hr. August przeszedł do tego założenia, iż artyści są szczęśliwi, bo mają cel w życiu nigdy nieosiągniony, więc utrzymujący ich w ciągłéj nadziei i pragnieniach.
— Ci tylko — dodał — szczęśliwymi nazwać się mogą, którzy sobie postanowili jakieś zadanie, choćby napozór niewielkiego znaczenia, ale gorącą miłość mogące obudzić.
— Zmiłuj-że się — przerwał z ciągłą gorączką i sarkazmem przechadzający się gospodarz — jeżeli tak ma być wistocie, to mnie skazujesz na wiekuistą niedolę, bo mi właśnie w życiu brak celu.
— Powinieneś go sobie znaléźć — rzekł hrabia August.
— Nie tak to łatwo — zaśmiał się hr. Filip. — Niedosyć znaléźć sobie cel, sam mówisz że go pokochać trzeba, a to dla mnie główną trudność stanowi, bo wszelką miłość jaką miałem w sercu... wyszafowałem — dodał, spoglądając na panią Lizę, która oczy spuściła i udała że nie słyszy.
Nastąpiło jakieś złowrogie, choć krótkie milczenie; gospodarz sam je przerwał wykrzyknikiem:
— Jedna jest rzecz, do któréjbym się mógł zapalić, roznamiętnić, i nie ręczę czy w niedostatku innego zajęcia i celu, nie rzucę się kiedy do niéj, to — wiécie państwo co?
Chwilkę się zatrzymał, czekając czy kto nie spróbuje odgadywać, ale nikt nie wpadał nawet na przypuszczenie, ażeby hr. Filipa coś roznamiętnić mogło, oprócz takich rzeczy, o których mówić nie było warto.
— Wiécie państwo co? — powtórzył hr. Filip. — Dziennikarstwo!
— Bez żartu, masz wistocie temperament dziennikarski — odezwał się poważnie i bez najmniejszego cienia szyderstwa, hr. August.
— Tak, ja to czuję sam — podchwycił Filip. — Dziennikarstwo jest rycerstwem, bądźcobądź. Kto do szabli się nie zdał, na tém polu walczyć może, no... i burzyć. Zadaniem dziennikarstwa jest głównie krytyka i obalanie, a to mi się właśnie uśmiécha.
— Przepraszam cię — odezwał się hr. August. — Dziennikarstwo jedną ręką rozwala, drugą budować powinno.
— No, jeżeli tak, to ja tą jedną jestem ręką co wali, wywraca, oczyszcza pole. To moje posłannictwo, mam to we krwi — mówił, unosząc się, hr. Filip. — Założenie wielkiego organu, któryby sobie wziął za zadanie nielitościwie nam oczy otwiérać, złudzenia rozpraszać, burzyć przesądy, uprzedzenia rozpędzać... mogłoby być jeżeli nie rzeczą użyteczną, bo za to nie ręczę, to przynajmniéj eksperymentem nader interesującym.
— Próbuj! — rzekł hr. August — przyklaśniemy.
— Ha! ha! — rozśmiał się gospodarz. — Trudność główna leży nie w założeniu, w ramach, programach i wystawieniu rusztowania, ale w znalezieniu falangi ludzi, coby szła ze mną, z myślą moją, coby miała odpowiednie talenta, a wyrzekła się samoistności, bo tu jeden musi być wódz i dyktator. Znajdzcież mi ludzi, coby, czując w sobie siły, poszli z niemi pod komendę cudzą.
— Dlaczegóż nie? — zawołał Wiktor. — Potrzeba tylko, aby ci ludzie zgodzili się na cel, naówczas sacrifizio del’ intelletto stanie się możliwém. Burzenie zaś, o którém hrabia mówisz, nigdy nie może być celem, jest tylko środkiem.
— Tak, ale gdy się chwasty wypleni — krzyknął hr. Filip — mam nadzieję, że coś lepszego na ich miejscu urośnie!
— Jeżeli nie zasiejesz, to najpewniéj wyrosną chwasty nowe — dodał August.
— Ale, na miłość Bożą — przerwała Ahaswera — dlaczego państwo mu przeszkadzacie? Taka śliczna myśl! Niech stanie na czele wielkiego dziennika i da w nim doskonały felieton... ja się abonuję!
— Nie żartujmy z rzeczy tak poważnéj, jaką jest dziennikarstwo — wtrącił hr. August. — Potrzebujęż przypominać, że to dziś jeden z najważniejszych czynników życia? Nie nowiniarstwo, ale dziennikarstwo, pojęte széroko... Wyrosło ono z lichéj gazzetty, ale dziś n’en de plaise à Girardin, jest potęgą, we wszystkich swych przerozmaitych formach i objawach, począwszy od codziennego dziennika, do kwartalnego przeglądu. Każda z tych form wymaga i zdolności różnych, i pisarzy innych i sposobu ujęcia przedmiotu właściwego. Ale tu sprawdza się téż to, coście panowie mówili o dziełach sztuki. Dziennik tylko taki mówi do ogółu, obudza i porusza, w który ktoś duszę wléwa. Zimne rzemiosło dziennikarskie, choćby przy wszystkich warunkach technicznych jaknajstaranniéj spełnionych, nie znajdzie odgłosu. Powtarzam: dziennikarstwo jest kapłaństwem, i ci, co namaszczeni przystępują do niego, sami jedni tylko wpływ mogą wywrzéć.
— Ja nie wiem czy jestem namaszczony — odparł hr. Filip — ale że gorączkowobym wiódł do boju, to pewna. Tymczasem to nie nadobie dziś i rycerstwo z gęsiém piórem odłóżmy do szczęśliwszéj przyszłości.
To mówiąc, mrugnął na służącego, aby naléwano kieliszki szampanem.
— Wnoszę zdrowie pań naszych, téj najpiękniejszéj, najczynniejszéj, najrozumniejszéj i najdostojniejszéj połowy rodzaju ludzkiego, która w cywilizowanych narodach, jak powinna, stoi na czele! Zdrowie pań, których my jesteśmy sługami, wychowańcami, niewolnikami! Zdrowie tych, co nas jedne mogą uczynić szczęśliwymi, a przez które myśmy nieraz tak nieszczęśliwi! Zdrowie pań!
Wszyscy hałaśliwie powstali dla spełnienia toastów, gdy, jakby niebo chciało w nim także uczestniczyć, przerażający grzmot rozległ się ponad głowami biesiadujących. Nikt nie uważał, pod namiotem siedząc, że niebo się nagle okryło chmurami. Czarny obłok nadciągnął już ponad willę Adryana. Księżna Ahaswera, która się niezmiernie bała piorunów i burzy na wolném powietrzu, krzyknęła.
Grzmot drugi, silniejszy jeszcze, dał się słyszéć i pod mrokiem namiotu mignęło odbicie błyskawicy.
Obiad nie był jeszcze skończony.
— Ja umrę ze strachu pod tym namiotem — odezwała się, zrywając, księżna. — Na Boga, czy się niéma gdzie schronić?
— Do podziemia! — zawołał hr. Filip — tu niedaleko wnijście. Od piorunów i ulewy będziemy tam bezpieczni. Służba nam natychmiast przyniesie krzesła i stoły nawet. Wprawdzie okropna to dziura i pełna śmiecia, ale w niéj kilkaset osób może się pomieścić.
Ahaswera ruszyła się natychmiast, czekając aby jéj kto podał rękę, i skinęła niecierpliwie na poetę, który, zapomniawszy rannéj rozterki, nadbiegł natychmiast. Wszyscy się ruszyli za nią, choć niebardzo chętnie. Wiatr, mimo tamującego go lasu, miotał już namiotem; gałęzie szeleściły, drzewa się uginały, liście unosiły w powietrzu.
Błyskawice coraz częstsze następowały jedne po drugich. Za przykładem księżny ruszali się już wszyscy i Wiktorowi udało się zbliżyć do pani Lizy, któréj podał rękę, nim go kto zdołał uprzedzić. Przyjęła ją chętnie i Ferdynand dostrzegł że się zarumieniła, a oczy jéj poweselały. Księżną Teresę powiódł August. Szlachcic, dopiwszy wina, niebardzo chętnie się zabiérał wynosić z namiotu.
— A to, mości dobrodzieju, historya — rzekł do Aureliusza. — Ledwieśmy obiad zjedli, ba, nawet niecały, bo coś jeszcze podawać mieli, burza nas pędzi do karceresu... A jak lunie i zacznie artylerya niebieska dokazywać, to my tu i noc gotowiśmy być zmuszeni przesiedziéć. Ale któż-bo widział obiad wyprawiać w takiém miejscu na pustyni!
Dészcz już lał i pioruny biły, tak jak one w Apeninach czasem umieją, gdy burza po skwarze szaléć zacznie.
Poeta, który nieraz tu bywał, z łatwością znalazł blizkie wnijście do podziemia. Nie było ono wygodne, bo schodzić musiano po osuniętéj ziemi i gruzach w głąb. Podziemie było rozległe, lecz chociaż sklepienie nad niém trzymało się jako tako, przez otwory, któremi zwieszały się zarośla i trawy, wchodziło światło dzienne, mogła więc wnijść i uléwa. Znać było na tém, co stanowiło rodzaj podłogi, iż tu strumienie wody nieraz gościły, bo powyżłabiały drogi, poryły koryta, ponanosiły mułu i cegły... Można więc było tylko w pewnych miejscach znaléźć schronienie, i to rozdzieliwszy się na gromadki.
Księżna Ahaswera wybrała sobie kątek w rogu, na kupie rumowisk, i przyparła się do ściany; trochę niżéj zajął miejsce hr. August z księżną Teresą, obok któréj przyszła stanąć Liza.
— Chociaż się nie tak boję piorunów, jak księżna — szepnęła do swego towarzysza — pan mnie nie opuszczaj... choćby przez litość, abym nie była narażona na inne towarzystwo.
— Czekałem tylko na pozwolenie — rzekł Wiktor. — Obawiałem się narzucać.
W tym wcale nieprzygotowaném na przyjęcie gości lochu, który niegdyś może mieścił w sobie niewolniczą służbę Cezara, całe przed chwilą u stołu wygodnie siedzące towarzystwo, rozpierzchłe, tuliło się, jak mogło. Szczęściem po obiedzie został humor dobry, który osładzał niedolę. Śmieli się najodważniejsi, szlachcic zaś ramionami ruszał i coraz nowe sobie miejsce obiérał. A nie było to łatwém, bo woda zgóry zaczęła się wciskać i gdy ulewa się zwiększyła, potok prawdziwy wdarł się od wnijścia, zaléwając ziemię, na któréj stali goście, tak iż na różnych kupkach cegieł i pagórkach szukać musieli ocalenia.
Epizod ten, bardzo dramatyczny, trwał niedługo wprawdzie, lecz zostawił po sobie na twarzach gości niezatarte ślady, a może i w ich pamięci.
Hrabia Filip, z obowiązku zajęty rozporządzaniem na górze i na dole, parasolami, krzesłami, które kazał przynieść do podziemia, nie miał czasu przeszkadzać Wiktorowi w rozmowie. Prowadząc panią Lizę, schwycił on był po drodze płaszczyk swój, podesłał go na kupce kamieni i uprosił ją, ażeby usiadła. Sam zaś obok stanąwszy, mógł tém swobodniéj rozmawiać, że nikt ich nie podsłuchiwał i nie przeszkadzał. Księżna Teresa tylko czuwać się zdawała nad tą parą... Ahaswera, ze strachu czy z kaprysu, przejednała się ze swoim poetą. Hrabia August miał staranie o księżnie Teresie, która uśmiéchając się jak zawsze łagodnie, znajdowała że trzeba było dziękować hr. Filipowi, bo wszystko się udało jaknajdoskonaléj, a burza przyszła, aby czémś niezwyczajném, fantastyczném ukoronować to dzieło.
Wistocie w podziemiu było conajmniéj oryginalnie. Woda wpadała teraz zgóry otworami i tworzyła kaskady; potok niosący muł, spieniony lał się przez wyłom, stanowiący wnijście; pioruny nad głowami huczały i trzaskały, aż ziemia się od nich wstrząsała, w półmroku, który nadciągająca chmura z sobą przyniosła, błyskawice sine, zielonawe, różowe stanowiły jakby czarodziejskie oświetlenie obrazu. Na chwilę czasem rozjaśniało się i drżące blaski nikły, by się powtórzyć to bledsze, to silniejsze.
Gwałtowny wicher, który uginał i łamał drzewa, wkrótce przyniósł chmurę, burzę i ulewę. W stronie, z któréj one przyciągnęły, niebo się rozjaśniać zwolna zaczęło. Cichy dészcz padał jeszcze, a hrabia Filip przybył z uspokajającą wiadomością, że namiot, z którego niepotrzebnie się wyniesiono, osłoniony drzewy, doskonale wytrzymał katastrofę i deser nienaruszony czekał na gości, wraz z czarną kawą.
— Że deser nienaruszony, mości dobrodzieju — szepnął szlachcic do Aureliusza — bardzo mnie to cieszy; ale ja jestem naruszony... Zaciekło mi za kołniérz, nogi jak w kąpieli i garnitur, słowo daję, przepadł.
Księżnę Ahaswerę nierychło było można namówić do powrotu, bo grzmoty jeszcze się zdala odzywały niekiedy, jakby wracać chciały z nową siłą.
Tymczasem przez wnijście potok gwałtowny płynąć przestał i mokrą ziemię służba wyłożyła kamieniami tak, aby suchą nogą wydobyć się ztąd było można. Powietrze odświéżone zachęcało, aby się ztąd wydobyć. Ferdynand jął się gospodarzowi czynnie pomagać i był w swoim żywiole, bo gospodarować lubił. Całe więc towarzystwo poczęło ostrożnie powrót do namiotu. Wiktor, który nie opuszczał ani na chwilę Lizy, prowadził ją znowu.
Burza nie trwała może godziny, przybory do wydobycia się z podziemia zajęły trochę czasu. W krótkim tym przeciągu kilku chwil cicha rozmowa pani Lizy z Wiktorem, na którą zdala baczność miał wielką Ferdynand, dała mu dostrzedz symptomaty, dla niego niewytłumaczone. Działo się coś, czego nie rozumiał. Co sobie mówić mogli, z czego się zwierzać, czém tak mocno byli zajęci, że na otaczających ani zważali — Ferdynand nie mógł tego odgadnąć, ale doskonale widział, że siostra z Wiktorem wyszła napowrót, jakby daleko poufaléj zapoznana, jakby uspokojona i odżywiona. Ona, co się nigdy prawie dawniéj nie uśmiéchała, teraz pokazywała drobne swe ząbki białe i nawet żartowała troszeczkę ze strachów Ahaswery.
Księżnę burza wprawiła w rodzaj gorączki; dla tych co się jéj przeciwili była prawie niegrzeczna.
— Ah! allez y voir! — wołała — żebym się miała drugi raz dać zaprosić temu hr. Filipowi, qui a du guignon dans tout!
Skoro się wypogodziło i pod namiot weszli, księżna tylko jedna miała na myśli, aby się ztąd wyrwać coprędzéj. Znała już swojego poetę, że towarzystwo niełatwo opuszczał, i choć się na zdrowie uskarżał, lubił, zapominając się niby, dobrze zjeść i wypić. Nie rachowała więc na niego i postanowiwszy go tu porzucić na łaskę gospodarza, wyglądała niecierpliwie, ażeby chmura odeszła.
Wieczór po burzy wrócił prześliczną pogodę, piękniejszą daleko, niż była we dnie; powietrze odświéżone balsamiczne przesycały wonie.
Nie mogło to powstrzymać Ahaswery, która się gniéwała na gospodarza za pomysł nieszczęśliwy, niespokojna była o zamoczone nóżki, grożące fluksyą, i chciała co najrychléj skryć swój zły humor w domu. Nie żegnając się więc, nikomu nie mówiąc nic, wyśliznęła się nieznacznie, rachując na to, że do powozu trafi. Nieprędko spostrzeżono się że jéj nie było i dopiéro oddalony turkot poetę rozbudził. Postrzegł że został osadzony na koszu, ale namarszczywszy się w piérwszéj chwili, postanowił narzucić się z powrotem gospodarzowi i udał nietylko obojętnego, ale weselszego niż był przedtém.
Księżna Teresa była téż trochę zmęczona i w pół godziny po Ahaswerze pocichu umówiła się z Lizą, żeby do miasta powracać. Gospodarz domyślił się tego, prosił trochę aby panie pozostały, lecz uległ wreszcie ich postanowieniu, może dlatego, aby nie patrzyć na ciągłą prawie rozmowę poufną pięknéj wdowy z Wiktorem. Obawiając się, aby on nie przysiadł się z paniami, położył to za warunek, aby one mu reszty męzkiego towarzystwa nie zabiérały.
Gdy podano herbatę, owoce i wina, pań już nie było. Zostawszy sami, wszyscy się uczuli swobodniejsi i z cygarami w ustach stół obsiedli. Hrabia Filip miał w tém swoje widoki, iż trochę po polsku koniecznie chciał podpoić swych gości.
— Szanuję — rzekł z ironią — tak dalece tradycye narodowe, że zapowiadam, że się choć trochę podchmielić musimy. Dziadowie i ojcowie nasi nie rozchodzili się nigdy nasucho.
— Bardzo dobrze — przerwał August — ale.... trochę. Tradycye szalonego pijaństwa wzięliśmy nie po dziadach, ale po Sasach, od Augusta Silnego, który sam pił i poił na śmierć. Tradycyi téj się wyrzekam.
— Być może — rzekł poeta — iż Sasi rozpoili nas; ale zajrzyjcie do Kochanowskiego, do satyr dawniejszych, a przekonacie się z nich, że u nas i przed Augustem pijano. Świadkiem Górnicki w Dworzaninie.
— Pijana tyle, aby się podochocić, nie żeby się z nóg zwalić i rozum postradać — rzekł August. — Więc skromnie, zwłaszcza że z winami włoskiemi żartować nie można.
Szlachcic bronił świętych tradycyj.
— E! dobrze się i upić w poczciwém towarzystwie — rzekł — byle bez szwanku dla zdrowia. Ja zaś we włoskiém winie wcale miły wigor znajduję. Francuzkie barszczykowate, kwaskowate, a te, mospanie, do żołądka idą i tam robią porządek.
Hrabia Filip naléwał pilno, choć w nim od rana wszystko kipiało. Widmo żony, potém owo szczęście Wiktora, na którego tak była łaskawą pani Liza, rozdrażniły go do ostateczności. Zbliżył się do owdowiałego poety, którego nie cierpiał, ale teraz mu i on był dobry, bo mógł się zdać na co przeciw Wiktorowi. Odgadł w nim zazdrość i niechęć ku niemu.
Nadzwyczaj czule, co się nigdy nie trafiło jeszcze, ujął go pod rękę.
— Panie nam zdezertowały — odezwał się pocichu. — Nachylił mu się do ucha. — Uważałeś — dodał — że pani Liza widocznie jest pod urokiem naszego... wielkiego nieznajomego? Powiédz mi téż ty, który ludzi umiész ocenić, co to za figura?
— Hm! zagadkowa — odparł Emil Marya.
— Z pewnością artysta, a tego się wypiéra.
— Ale jakże! ma najęte przecie atelie po tym Niemcu — rzekł Emil. — Jużcić artysta, ale z artystami gra rolę panicza, a z panam...
— Osłania się tajemnicą? nieczysta sprawa! — dodał Filip. — Niegłupi człek, ale mi wielce podejrzany. Słuchaj-że, masz ucho u Ahaswery, nie wypiéraj się tego, wiedzą sąsiedzi jak kto siedzi... Powinieneś ją namówić, aby ona ostrzegła panią Lizę że się kompromituje, że ta poufałość z takim człowiekiem niepewnym, cień na nią rzuca. Powiédz, to przecież obowiązek. Szkoda téj biédnéj wdowy, aby padła ofiarą awanturnika.
Pochlebiło to zwierzenie się poecie; poszeptał chwilę z hrabią, ścisnęli się za ręce i rozeszli.
Przy stole szlachcic wiódł rej w rozmowie o dawnych czasach. Hrabia Filip, obszedłszy próżne kieliszki, które niemiłosiernie doléwać kazał, zkolei wziął na pogadanką Ferdynanda. Ten był już podochocony i niezmiernie wesół, tak że nawet dla gospodarza czuł się w obowiązku czułość okazywać.
— Szkoda że nam panie uciekły — rzekł hrabia.
— Ja dalipan nie żałuję że sobie odjechały — rozśmiał się Fernando. — Poczciwe te nasze kobiéciska, ale i księżna Teresa i moja siostra zanadto święte, aby z niemi było bardzo wesoło.
— No, o Ahaswerze przecież tego nie powiész — przerwał hrabia
Fernando głośno parsknął.
— Pewno że nie; ale ta stara i brzydka, a w dodatku kapryśna.
— A jednak swego czasu ludzie dla niéj głowy tracili — rzekł Filip. — Elle avait du piquant.
— No, ten biédny wieszcz podobno i teraz jeszcze potrafił się w niéj rozmiłować — zawołał Fernando.
— Cóż ty chcesz? z tak potężną fantazyą można z pomywaczki zrobić anioła, a témbardziéj ze staréj księżny.
Śmieli się tedy obaj.
Hrabia nieznacznie wskazał na Wiktora, który żywo rozmawiał z Augustem.
— Mój drogi, ty go tam bliżéj znasz, powiédz mi, czy nie wiész ty przecie co zacz jest? nie odcyfrowałeś téj zagadki?
— Tyle wiem co i wy — rzekł Fernando.
— Ale siostra wasza tak go uprzejmie jakoś przyjmuje, tak go ośmiela — mruknął Filip, w oczy mu patrząc.
Fernando bądźcobądź o siostrze lekko mówić, cienia nawet jakiéjś zniewagi rzucić na nią nie mógł dozwolić. Zarumienił się, wyprostował i rzekł żywo:
— Co moja siostra robi, to dla mnie rzecz święta, bo ja w nią wierzę niezachwianie. Ona z pewnością ma więcéj rozumu, z pozwoleniem, niż my wszyscy.
Filip obrócił to w żart i uściskał go.
— Ale i ja nie sądzę téż inaczéj — zawołał. — Może się źle wyraziłem; wierz mi, że nikt nie może być większym jéj wielbicielem odemnie.
— Do tego co ona robi nie mieszam się — dodał Ferdynand — bom przekonany, iż wszystko co uczyni, to dobre. Ten pan Wiktor zresztą jest w całém znaczeniu wyrazu un homme très comme il faut.
— Alboż przeczę? — odparł Filip, poprawiając się i cofając. — Znajduję tylko, że się zanadto okrywa tajemnicą. Artysta, nie artysta... kto... zkąd?
Ferdynand nagle zwrócił rozmowę.
— Aleby czas powrócić nam do Rzymu — rzekł, spoglądając na zégarek.
— O! przepraszam — zawołał hrabia — nie puszczę! Jesteście moimi gośćmi, powrócimy razem. Noc będzie prześliczna.
I żeby w dobry humor wprawić Ferdynanda, cicho szepnął mu w ucho:
— A cóż Pepita?
— Ciężka sprawa! — odparł kawaler. — Boję się czy pan Wiktor, który się zapiéra tego, nie zbałamucił jéj wprzódy. Z nim jest za pan brat, a mnie nawet palca dotknąć nie pozwala.
— Czarodziej z tego jegomości! — z przekąsem dodał Filip.
— Ma szczęście, to pewno — rzekł Fernando. — Księżna Teresa, hr. August, moja siostra, nie mogą się go odchwalić.
Ruszył gospodarz ramionami. U stołu wciąż szlachcic perorował, zapomniawszy o garniturze.
— Nie można powiedziéć, Włochy mi się dosyć podobały, tylko i one mają swe ale. Dobrego mięsa nie znają, koźlęta jedzą, pająki morskie, zieleniny... aż strach! Warzywo, panie, ogórki na łokcie mierzyć... Tylko że znowu to nie są ogórki, tylko jakieś paskudztwo... No, i mospanie dali mi raz surowy zielony pieprz turecki w strąkach na śniadanie. Ażem się przeżegnał! Surowizny moc jedzą i dlatego tak żółto i niezdrowo wyglądają.
— A kobiéty jak pan znajdujesz? — spytał gospodarz.
— No, zdaleka trochę zarywają na Cyganki, ale są i wcale niczego; zblizka zaś, mospanie, oliwą je czuć i bodaj czy się one kiedy umywają. Przytém żenić się tu nikomubym nie życzył, bo stare baby łysieją i bardzo brzydko wyglądają.
Śmieli się niektórzy.
— Ma dalipan słuszność pan Pelukowski — potwierdził hrabia Filip. — Niéma kobiét, jak Polki nasze!
— Zatém ja jeszcze raz nieobecnych zdrowie wnoszę — zawołał szlachcic zaanimowany. — Co prawda, to prawda..! A niedość że piękne i poczciwe, ale mosanie i to coś znaczy, że dłużéj one trwają. Tu panie po trzydziestu latach już ani patrz na kobiétę... wąsy goli — a nas... Hej! hej! dobrodzieju, i cztérdziestówka jeszcze hoża.
Ze śmiéchem i zapałem toast przyjęto i wychylono. Szlachcic był wesół i dumny.
Zaczynało się robić ciemno, i jak to bywa w krajach gdzie powietrze jest czyste, noc nagle zapadała. Zapalono światła.
— Byle nas, mospanie, w powrocie rozbójnicy nie zaskoczyli — rzekł Pelukowski.
— Nie mamy się czego obawiać. Powracamy razem, a jest nas tylu, że się na nas rzucić nie ośmielą — rzekł Filip. — Na zakończenie jabym poncz życzył.
— Nie, ten nas dorznie — rzekł szlachcic doświadczony; — trzymajmy się już wina i... zdrowie gospodarskie!
Wypito i to zdrowie ochotnie. Nikt nie uważał, że po kobiécym toaście, Wiktor i Aurelian, przechadzający się po namiocie, zniknęli.
Wistocie przyszła im fantazya pieszo powracać do Rzymu. Obaj doskonale znali okolicę, mieli kije i odwagę; pić już się im więcéj nie chciało, wysunęli się więc w zarośla i po chwili byli na gościńcu.
Noc gwiaździsta, chłodna, cicha, prześliczna była do téj przechadzki, jakby naumyślnie przygotowaną. Aurelian szedł, jak zwykle milczący, Wiktor osmutniały. Długo nie mówili nic: puszczali dym z cygar i z nim myśli swe rozbudzone biesiadą, która pomimo wesołości, zostawiła po sobie wrażenie jakieś przykre, szczególniéj na Wiktorze. Nie mogła mu zejść z pamięci ta nieszczęśliwa istota, którą przeznaczenie wpędziło tu, aby Filipowi struła chwilę zapomnienia o troskach.
— Ha — mruknął wkońcu Aurelian — dobre to wszystko... miłe ich towarzystwo, ludzie ogładzeni, mówią że kochają sztukę... ale ja jakoś do nich przylgnąć nie mogę. Obco mi z nimi.
— Nad nimi — przerwał Wiktor — więcéj się użalać potrzeba, niż żal miéć do nich. Nieszczęśliwe to są istoty... chore dusze. Mają wszystko czego potrzeba do pracy, do czynu, do dzieł wielkich; wykształcenie jakie takie, inteligencya najczęściéj rozbudzona, smak, środki materyalne, a nic nie robią i życie jest im brzemieniem.
— Czém się to dzieje? — spytał malarz.
— Wychowaniem — odrzekł Wiktor. — Rzadko posuwają je daléj nad znajomość powierzchowną, encyklopedyczną rzeczy powszednich. Główną wagę w wychowaniu ma ogłada. Prawda że w salonie nic im zarzucić nie można, że ludzie są nadzwyczaj mili, ale rozpieszczeni, egoiści i płosi. Nie idzie im o to, aby coś umiéć, lecz aby wszystko jako tako rozumiéć, chwycić coś z każdéj rzeczy i błyszczéć. Wyjątek stanowi ten hr. August.
— Filipowi téż inteligencyi odmówić nie można — odparł Aurelian.
— Ani dowcipu; ale zgryziony i zgryźliwy jest i więcéj o sobie mniema, niż się godzi. Biédny człek!
— Panie więcéj od nich warte — zauważył malarz.
— Masz słuszność — potwierdził Wiktor. — U nas powszechnie kobiéty stosunkowo wyżéj stoją od mężczyzn, i to jedno pociesza, boć od nich zależy przyszłość pokoleń. Ale i to — dodał — są chore dusze... Każda z nich prawie pożyciem z człowiekiem, co jéj nie był wart, złamana. Odwagi im braknie, aby samoistniéj życiem kierować; dręczą się i marnieją.
— Lizę to jakby Ary Scheffer malował — wtrącił Aurelian. — Ma wyraz jego poetycznych kreacyj niewieścich.
— Nadało jéj go nieszczęście — rzekł Wiktor. — Przeszłość jéj bardzo smutna. Związana była z człowiekiem zwierzęco zepsutym... anioł z bydlęciem! Najpiękniejsze lata życia zeszły na męczeństwie, a gdy wyzwoloną została, nie wiem czy ma jeszcze siły rozpocząć życie nowe.
— Ależ to młoda kobiéta! — odezwał się Aurelian.
— Tak, młoda, lecz życie się na lata nie liczy — odpowiedział Wiktor. — Męczeństwo wyczerpuje zawcześnie i rozczarowuje na wieki.
Rozmawiając tak, szli powoli pustym gościńcem. Księżyc, już po pełni późno wschodzący, dopiéro się z za gór dobywał... W krzakach i bujnych chwastach polatywały muchy świécące (luciole) jak ogniki, chwilę migotały w powietrzu, znikały i zjawiały się znowu.
Stali właśnie u mostka na wyschłym potoku, za którym licha lepianka, karczemka z kuźnią pustą, ciemniała, jakby uśpione stworzenie jakieś, leżące nad drogą.
Zdziwił się mocno Wiktor, gdy się zbliżyli, widząc w niéj światło, przez otwarte drzwi smugą wychodzące na gościniec.
Ciekawość jakaś — może artystyczna — efektu światła i charakterystyki tego biédnego wnętrza, skłoniła Aureliana do zatrzymania się i zaglądnięcia. Wiktor stanął także.
Izba niewielka, któréj otwarte drzwi wychodziły wprost na gościniec, była ubogą i bardzo licho w sprzęt nędzny opatrzoną. Stół na chwiejących się nogach cienkich, kilka nadłamanych stołków, u ściany naprzeciw wnijścia rodzaj bufetu, na którym stały szklanki od wina, kilka talérzy i prosty dzbanek ze staroświeckiemi malowaniami i ozdoby — składały całe gospodarstwo. Na stoliku paliła się ciemno lampka mosiężna zaśniedziała, któréj knot niewiele dawał światła drżącego. W głębi, przy rodzaju łóżka stojącego w kącie, widać było osób kilka, w milczeniu i zakłopotaniu ugrupowanych. Zasłaniały one sobą jakiś przedmiot, którym tak zajęte były, że kroki przybywających i kilka słów półgłosem wymówionych przez Wiktora nie potrafiły ich od tego zapatrzenia się oderwać.
Aurelian domyślał się jakiegoś wypadku, o które w okolicach Rzymu nietrudno. Sądząc że się na coś przydać mogą, weszli do lepianki.
Stojący przy łóżku mężczyzna stary w koszuli i zarzuconéj na plecy kurtce aksamitnéj, z dawno niegoloną brodą siwą, odrosłą jak szczecina, zwrócił się ku nim, trochę zdziwiony. Na twarzy jego, starością i życiem ciężkiém zobojętniałéj, równie jak na kobiécie żółtéj, opalonéj, pomarszczonéj, która stała obok niego, malowało się politowanie.
Na zapytanie Wiktora, ruszając ramionami, mężczyzna wskazał na łoże.
— Jakaś kobiéta w drodze jadąc zachorowała. Chciała tu spocząć tylko, a oto accidente — dodał. — Coraz jéj gorzéj; vetturin, co ją wiózł, odjechał i niewiedziéć co z nią robić. Uchowaj Boże śmierci, będzie utrapienie dla nas...
Wiktor, jakby przeczuciem jakiémś tknięty, zbliżył się ostróżnie ku łóżku i omało nie krzyknął, widząc na niém leżącą bladą i jakby usypiającą, czy dogorywającą hrabinę Filipową.
Podszedł cożywiéj ku niéj i gdy słysząc szelest, powieki trochę podniosła, a poznała go, przemówił, pytając co się stało.
Musiał jednak dwa razy powtórzyć to zapytanie, nim jakby z obłąkania czy ze snu wychodząc, kobiéta słabym głosem na nie odpowiedziała, że wzruszenie ranne tak ją złamało, iż dla strasznego bólu w głowie, która jak ogniem paliła, daléj już jechać nie mogła.
Wiktor natychmiast oświadczył się przyśpieszyć powrót do miasta, przywieźć doktora i powóz, ażeby się do mieszkania swego dostać mogła.
Hrabina, niezupełnie przytomna, szeptała tylko:
— Nie, nie trzeba... tu czy tam umrzéć, wszystko jedno... umrzéć!...
Po naradzie szybkiéj z Aurelianém, stanęło na tém że malarz miał pozostać przy choréj, dla bezpieczeństwa i nadzoru, bo oświadczył że doktora żadnego nie zna, chorować i leczyć się nie mając czasu. Wiktor więc sam miał biedz do miasta po rachunek. Usiłował on dla uspokojenia choréj zawiadomić ją o tém, że przyjaciela zostawił na straży, że miał powrócić wkrótce. Hrabina, słuchając, otwiérała oczy, ale nie odpowiedziała nic. Zobojętniała była zupełnie na wszystko.
Ścisnąwszy rękę Aureliana, Wiktor puścił się jak mógł najszybszym krokiem ku miastu. Księżyc wszedł był właśnie i do rana nie musiało być daleko.
Aurelian na ławeczce przed chatą zajął miejsce, oparł się o ścianę, zadumał smutnie i zdrzémnął. W chatce cisza panowała, zaledwie przerywana ciężkiém niekiedy westchnieniem choréj, która się za głowę chwytała.
Pochód pieszo do tego miejsca, zatrzymanie się przy choréj, narada zabrały tyle czasu, że Aurelian zaledwie usadowił się na ławce, gdy powozy nadjechały, wioząc dobrze podochoconych gości z willi Adryana.
W jednym z nich ze szlachcicem siedział hrabia Filip i obaj głośno śpiéwali piosenkę jakąś polską, dosyć niesfornemi głosy. Ta wesołość, niepokojąca smutną lepiankę, w któréj leżała chora, ten śpiéw dziwaczny raził malarza przykro. Powstał i ruszył się, a poeta, który do śpiewu téż pomagał, poznał go.
— Fermate! — zawołał do woźnicy — to Aurelian, dezerter. Stój, stój!
Hałaśliwy krzyk „Stój!” odezwał się z powozów obu. Zaczęto wołać na Aureliana, aby wsiadał. Ten z oburzeniem się opiérał, a nakoniec, tłumaczyć się nie chcąc, wszedł do izby i drzwi zamknął za sobą. Hrabia Filip, który pił wiele i był w stanie rozdrażnienia nadzwyczajnym, wyskoczył z powozu, aby gwałtem zabrać malarza. Otworzył drzwi i głosem krzykliwym odezwał się do niego:
— Kto nie z nami, ten przeciwko nam!
Lecz nim dokończył tych wyrazów, słowa mu na ustach zamarły.
W głębi izdebki, z rozdziérającym krzykiem boleści i przestrachu, podniosła się z łoża postać blada, z podniesionemi rękami.
— Przeklęty! — zawołała i padła na pościel bez życia.
Hrabia Filip stał osłupiały; nie wierzył jeszcze oczom własnym. Rozepchnął stojących u łóżka, zbliżył się ku niemu, spojrzał i stanął znowu zdrętwiały, dzikim wzrokiem mierząc leżącą na łóżku kobiétę, któréj twarz trupia okrywała bladość.
Staruszka przybiegła cucić omdlałą, ale napróżno; wrażenie to powtórne było tak silne, że życie odebrało. Aurelian machinalnie odciągnął Filipa od łoża, w chwili gdy hr. August i poeta wchodzili właśnie do lepianki.
Ten trup na łożu, trup w którym poznano artystkę, nagłe osłupienie i jakby nieprzytomność Filipa, które się wiele domyślać kazały, rozproszyły wnet resztki wesołości po biesiadzie.
Krzątano się jeszcze około zmarłéj, gdy przyjaciele hr. Filipa, widząc stan jego, chwycili go jak bezwładnego, wyciągnęli z izby, wsadzili do powozu nieoprzytomniałego jeszcze, i kazali jechać do miasta.
Aurelian sam pozostał.... Włosi biédni lamentowali, łamiąc ręce i wykrzykując.
Coraz pewniejszém było ze stygnącego ciała, że podróżna owa, którą przyjęli dla spoczynku, już nigdy do życia przywróconą być nie miała.
Staruszka, płacząc, z pomocą męża położyła ją na szczupłém łóżeczku. Aurelian stał, przejęty tą tragedyą niespodziéwaną. Dzień coraz jaśniejszy się robił.
Po długiém oczekiwaniu wielkim pędem nadbiegł powozem Wiktor, wiozący z sobą doktora, niedobrze jeszcze ze snu rozbudzonego. Ten zaledwie wszedł i wziął za rękę ciało już zastygłe, ruszył ramionami i krótko a zimno rzekł:
— Umarła.
Wszystkie późniéj próby i sprawdzania potwierdziły ten wyrok.
Aurelian opowiedział scenę, jakiéj był świadkiem.
Nie pozostawało teraz nic więcéj, nad przewiezienie ciała do Rzymu i starania o pogrzeb. Nie wiedział nikt nawet mieszkania hrabiny i nie umianoby sobie poradzić, chyba z pomocą policyi, gdyby w woreczku, który miała z sobą umarła, nie znalazł się bilet z jéj adresem.
Włożono więc z pomocą gospodarzy ciało do powozu i orszak żałobny pociągnął za nim pieszo do miasta.
Gdy się to działo na gościńcu, hrabiego Filipa, nie mogącego przemówić słowa i będącego w stanie budzącym obawy największe, hrabia August z troskliwością odwiózł do hotelu, gdzie się dał w łóżko położyć i jak dziecko rozporządzać sobą. Posłano po lekarza.
Ferdynand, który wszystkiego był niemym świadkiem, już dniem powrócił do domu i choć zmęczony, spać się nie mógł położyć. Niezbyt wrażliwy i dosyć chłodnego usposobienia, piérwszy raz w życiu doznawszy wzruszeń tak silnych, był niemi jak przybity. Strony tragicznéj życia ludzkiego nie znał wcale. Słyszał o niéj, nie zetknąwszy się z nią nigdy. Uczyniła na nim wrażenie tak silne, iż przyjść do siebie nie mógł. Usiadł na sofie i nierychło gorączkowym snem usnął. Pani Liza, która wstała téż dosyć późno, nie kazała go budzić. Przesiedział tak do południa, a gdy oczy otworzył, to co widział zdawało mu się nocną zmorą.
Pod wrażeniem tém znalazła go wchodząca siostra, która się dowiedziéć chciała, czy nie jest chory.
Spojrzawszy na niego, na tę twarz zwykle wesołą i spokojną, na któréj nigdy się silniejsze nie odbiło uczucie, zrazu przelękła się, czy po jéj odjeździe nie zaszło coś osobiście dotyczącego brata.
— Co ci jest? — spytała niespokojna.
— Przyjść do siebie nie mogę — odparł Fernando — a nie wiem czy ci potrafię opowiedziéć, co się stało.
Liza przystąpiła cała drżąca; zaczynała się lękać o tego, którego imienia wymówić nie śmiała.
— Mów, na Boga! — zawołała — nie trzymaj mnie w téj niepewności! Cóż się stało?
— Wracaliśmy w bardzo, w zbyt nawet wesołych humorach z téj prawdziwie nieszczęśliwéj wycieczki. Wiktor i Aurelian poszli przodem pieszo.
— Wiktor! — przerwała ręce łamiąc i zdradzając się mimowoli Liza. — Wiktor! Czy jego co spotkało?
Głos, jakim to powiedziała, bladość jéj, tak były dziwne dla Ferdynanda, iż na chwilę zamilknąć musiał, doznawszy przykrego uczucia.
— Wiktorowi nie stało się nic — dodał spokojniéj. — Bez niego powracaliśmy, śpiéwając i hałasując, gdy na pół drogi na gościńcu przed karczemką zobaczyliśmy siedzącego Aureliana. Chciano go zabrać gwałtem. Widząc nas, schronił się do izby. Hrabia Filip wpadł tam za nim. Jak się późniéj okazało, kobiéta która przypadkiem znalazła się w willi, artystka owa Polka... leżała w téj karczemce chora.
— Hrabina Filipowa! — przerwała mimowolnie Liza.
— A, więc to była hrabina? — zawołał Fernando — o tém nie wiedziałem... Teraz jest-to dla mnie zrozumialszém... Na widok wchodzącego Filipa, porwała się przestraszona, krzyknęła i padła trupem!
Liza oczy sobie zakryła.
Ferdynand padł na sofę i, podparty na ręku, zadumał się znowu...
Można sobie wyobrazić jakie wrażenie wypadek ten uczynił na wszystkich, co byli świadkami jego, lub zasłyszeli o nim z opowiadania, które mu jeszcze jaskrawszą barwę nadało.
Przez kilka dni wszystkie stosunki zostały splątane, zachwiane. Posyłano się dowiadywać, niepokojono, dopytywano.
Hrabia Filip był niebezpiecznie chory; musieli więc inni zająć się pogrzebem nieszczęśliwéj; hr. August pilnowaniem chorego, Wiktor formalnościami związanemi z tą nagłą śmiercią i małym spadkiem po zmarłéj, o któréj zgonie rodzinie dać było potrzeba do kraju.
W początkach słabość hr. Filipa zdawała się groźny przybiérać charakter; po kilku dniach jednak nadzwyczaj prędko począł przychodzić do siebie i odzyskiwać dawną swą siłę, a z nią i charakter.
Gdy tylko uczuł się lepiéj, oświadczył że musi wyjechać z Rzymu. Nikogo nie chciał wziąć z sobą; z wielką przytomnością umysłu poczynił przygotowania do podróży, a naostatek uprosił hr. Augusta, aby za niego towarzystwo pożegnał.
Po gwałtownym ciosie, któryby kogo innego na całe życie może zwichnął i zmienił, hrabia Filip również prędko się podźwignął, jak zrazu padł przybity. Z powracającém zdrowiem, wróciły wszystkie dawne cechy jego charakteru: ironia, szyderstwo, sceptycyzm, może nawet zaostrzone, więcéj niż przedtém rażące.
O tém co zaszło unikał wspomnienia.
Na samém wyjezdnem, dziękując hr. Augustowi, gdy ten się go dopytywał, co z sobą czynić myśli i czy nie powróci do kraju, odezwał się żywo:
— Ale nie, chcę tylko odbyć podróż, któraby dla mnie stanowiła rodzaj kuracyi. Rozerwę się, zmęczę i sądzę że wkrótce będę miał przyjemność powrócić tu do państwa. Czy — dodał ze swym śmiéchem szyderskim — uczyni wam to przyjemność, nie wiem — ale mnie wielką.
Hrabia August przyjął to oświadczenie bez odpowiedzi.
Pomiędzy odwiédzającymi chorego, których on przyjmował lub przepraszał, dwóch szczególniéj widziéć sobie życzył przed wyjazdem, Wiktora i Ferdynanda. Piérwszego z nich przyjął z oznakami wielkiéj czułości, na które ten bardzo chłodno odpowiedział.
— Kiedyś może — żegnając go — gdy się czuć będę lepiéj do tego usposobionym, opowiem panu historyą moję i spodziéwam się w oczach jego usprawiedliwić, jeżeli potrzebuję usprawiedliwienia. Bądźcobądź — wtrącił gorączkowo — potrzebuję tu wrócić i powrócę!... Tymczasem, nim panu wyjaśnię niektóre okoliczności, spodziéwam się iż zechcesz wstrzymać się z sądem o wypadku, którego byłeś świadkiem...
Ferdynanda żegnał niezmiernie czule, starając się go ująć, a naostatku mu szepnął:
— Jadę, ale powrócę... no, i mam nadzieję, że przywiozę z sobą wiadomość jakąś o zagadkowym panu Wiktorze. Poczyniłem o to starania.
Uśmiéchnął się złośliwie.
— Skarciłeś mnie już, kochany Ferdynandzie, za to żem śmiał się obawiać o anielską siostrę twoję. Pomimo to, ja ci jeszcze powtarzam: strzeżcie się awanturnika, bądź z nim ostrożny!
Ferdynand się rozśmiał.
— Ale bądź że hrabia o nas spokojny — rzekł z uśmiechem lekceważenia. — Siostra moja, w niedostatku wiadomości, instynkt ma tak cudowny, że się nigdy na ludziach nie myli. Nic nam, dzięki Bogu, nie grozi.
— Ja, gdy chodzę pociemku, zawsze wolę być jaknajoględniejszym, aby nie wpaść w jaki dół lub błoto — zakończył hrabia.
Upłynęło kilka miesięcy, minęła słotna zima rzymska, wiosna powoli oznajmywała się już fiołkami i pierwiosnkami, które w ulicach sprzedawano — wiosna to nie nasza, ale włoska, która niezupełnie uśpioną naturę budzi z téj drzemki, co się tu zimą nazywa.
Wcale téż inny charakter jéj w tym błogosławionym kraju, dla którego śniég jest zjawiskiem osobliwém, w którym połowa drzew i roślin całkiem nie traci zieleni i nie spoczywa.
Z tego półsnu natura się tu budzi powolnie, opieszale, leniwie... przejście jest nieznaczne, stopniowane, tak iż się dojrzéć prawie nie daje, aż jednego poranku, po nocy chłodnéj, słońce zjawia się ze skwarem już letnim i przenikającemi jak strzały Apollina promieniami; drzewa stoją w świéżych liściach, niebo się stroi w najjaskrawsze barwy i upały wracają palić tę ziemię, pod któréj nigdy nie ostygającą skorupą wrą strumienie lawy.
Zima zbiegła dla gronka naszych znajomych dosyć jednostajnie i spokojnie. Wyjazd hrabiego Filipa dał wszystkim odetchnąć swobodniéj.
Zaraz po nim, nagle uczyniwszy sobie plan jakiś, uciekła księżna Ahaswera, prawie się nie pożegnawszy z poetą, który, jak się wyrażała otwarcie, nudzić ją zaczął.
— Może to być geniusz — mówiła księżnie Teresie — ale człowiek jest dziwnie męczący nieustanném swém natchnieniem. Poetą jest nawet, gdy mówi o swoim katarze.
Księżna zresztą obiecywała powrócić wkrótce. Po jéj odjeździe dłuższy czas Emil Marya nie pokazywał się prawie; zdawało się iż nagłe osiérocenie obudziło w nim natchnienie nowe, a tak silne, iż z niego powstał poemat. Kazał się go domyślać.
Zmniejszone teraz kółko wiernych zbiérało się na wieczory u pani Lizy. Składali je księżna Teresa, August i Wiktor, wreszcie niekiedy tylko zjawiający się posępny Emil Marya, patetyczniejszy niż był kiedykolwiek.
Początkowa dzikość pana Gorajskiego, pod wpływem zwycięzkim pięknéj gospodyni, znikła zupełnie. Nie potrzeba już było zapraszać go za każdym razem, ciągnąć do towarzystwa, gonić i chwytać. Przychodził sam, posłuszny, towarzyszył pani Lizie po muzeach i galeryach prywatnych, willach, w których były do widzenia dzieła sztuki; odpowiadał na pytania i rozmowy o sztuce nie miały końca. Świadkiem ich bardzo często będący Ferdynand, radby się był także czegoś z nich nauczyć i nabrać smaku do sztuki; brakło mu jednak zupełnie zmysłu artystycznego i ile razy się z czém próbował odezwać, zawsze najstraszniejsze strzelał bąki, a siostra, śmiejąc się, ściskała go i litowała się nad biédnym.
Chociaż pomiędzy nim a Wiktorem wielka była różnica wykształcenia, charakterów, temperamentów, godzili się jednak z sobą dobrze, bo Ferdynand, mimo płochości swéj, był najlepszego serca człowiekiem. Liza zachęcała brata do ściślejszych z nim stosunków, dając mu do zrozumienia, iż wiele na nich zyskać może.
Powoli Ferdynand nawykł i przywiązał się do Wiktora. Byli z sobą na stopie poufałości zupełnéj.
Lecz pomimo to dotąd ani Ferdynand, ani nikt nie otrzymał pozwolenia wejścia do pracowni dyletanta. Napiérającym się mówił, że w niéj niéma nic i wspomnienia nawet o niéj nie dopuszczał.
Z panią Lizą ta dobra przyjaźń, jak ją nazywano, któréj charakter dla obcych wcale innym się być zdawał, doszedłszy do pewnego kresu, nie posuwała się daléj. Ferdynand, jak dawniéj, tak i teraz nie mógł jéj zrozumiéć.
Pani Liza okazywała Wiktorowi nadzwyczajną uprzejmość, dochodzącą niemal do poufałości, przyjmowała go prawie codzień, chodziła z nim po muzeach, prowadziła rozmowy trwające godzinami, rozkazywała mu, posługiwała się nim, mówiła otwarcie że go lubi bardzo... ale gdy brat czasem próbował ją nim prześladować, rumieniąc się, w żart to obracała.
Choroba, jeśli była, z zapalnéj stała się chroniczną, zadawnioną, nieuleczalną i niechcącą się leczyć. Nigdy młodszą, świéższą, szczęśliwszą nie wydawała się pani Liza.
Tych gwałtownych symptomatów, które pospolitą miłość zdradzają: sporów, małych niesnasek i pojednań, namiętnych porywów, walki z sobą, zmian humoru, baczny ale ślepy brat wcale nie mogąc się dopatrzyć, coraz się mocniéj upewniał, iż stosunek ten najmniejszém nie grozi niebezpieczeństwem.
Był téż teraz tak spokojnym, że gdy Wiktor przychodził i gdy nieskończone rozprawy o sztuce, o literaturze, o artystach naszych i obcych rozpoczynały się między nim a gospodynią, Ferdynand najczęściéj odchodził do swego pokoju na cygaro, przekonawszy się, iż niczego się nie nauczy, a bardzo niemi wynudzi.
Księżna téż polubiła równie Wiktora, powiadając że jéj przypomina jéj męża w tak dziwny sposób, iż czasem zdumiéwać się musiała temu jakby familijnemu podobieństwu, o którém jednak samemu Wiktorowi nigdy nie wspominała.
Hrabia August był w tém kółku gościem codziennym i równie jak wszyscy przywiązał się do Wiktora.
Tak upływał im czas w niczém niezakłóconym spokoju i o wypadku hr. Filipa prawie już mówić przestano, gdy jednego wieczora, przybywszy do p. Lizy, August, dosyć poruszony, na wstępie zaraz oznajmił, że hr. Filip powrócił.
— Zupełnie takim, jakim był — dodał — katastrofy ani śladu. Człowiek-to zaprawdę dziwnéj siły woli, energii wielkiéj, któréj na nieszczęście użyć nie umié, jak należy.
— Ale być-że to może — zawołała księżna Teresa — aby ta śmierć żony, o którą go obwiniać niepodobna, ale zawsze jednak mimowoli przez niego spowodowana, nie zostawiła po sobie żadnego wrażenia?
— Byłem pół dnia z nim dzisiaj — odparł August — a nie dostrzegłem zmiany najmniejszéj. Tak samo szyderski jest, sprzeka i sceptyk, a humor dziwnie zdaje się wesoły.
— Sam siebie oszukuje chyba i drugich chce oszukać — zamknęła księżna.
Pocichu zwierzyła się p. Liza przyjaciółce, że przyjazd ten dla niéj nie był wcale pożądany i że wolałaby była, aby nie wracał.
— Człowiek ten — rzekła — ma osobliwy talent drażnienia mnie, nawet gdy nic nie mówi. Sama jego obecność już mnie niepokoi. Czuję w nim nieprzyjaciela.
Hrabia August, który dosłyszał ostatnich wyrazów, przerwał:
— Mylisz się pani, bo jest jéj najgorętszym adoratorem.
— To zupełnie na jedno wychodzi — zakończyła smutnie gospodyni.
Nazajutrz można się już było spodziéwać napewno zjawienia się Filipa. Hrabia August nie powtórzył tego, co od niego usłyszał przy powitaniu, że przybył dla p. Lizy i że miłość jego dla niéj tak jest gwałtowną, tak niepozbytą, iż postanowił do ostatniego kresu gonić za swoim ideałem i dla niego wszystko gotów poświęcić.
Nim wieczór nadszedł, Fernando spotkał się z Filipem przed fontanną Trevi. Powitanie ze strony hrabiego było nadzwyczaj radosne i czułości pełne. Wiedząc że brat Lizy lubi dobre śniadania, chwycił go natychmiast i ugościł jaknajwytworniejszemi przysmakami. Śniadanie jednak było tylko pozorem do dowiedzenia się czegoś od naiwnego i łatwo wygadującego się przy kieliszku młodzieńca. Po kilkakroć go zagadnął o Wiktora.
— Cóż nasz zagadkowy człek, ów pół-artysta, pan Wiktor? — pytał. — Czy jeszcze jesteście pod jego urokiem i nie rozczarowaliście się dotąd?
— Dotąd nie — rzekł Ferdynand. — Ja z nim jestem bardzo dobrze i kochamy się mocno; siostra także go lubi. Bywa u nas prawie codziennie.
— Na to trzeba miéć szczęście... nie powiem czyje — z ironicznym uśmiechem odparł hrabia. — Ha! sprawdzić się może na nim przysłowie...
Ferdynand aluzyi téj nie zrozumiał, czy zrozumiéć nie chciał, i zamilkł.
Ze śniadania wyszedłszy razem i unikając słońca już dopiekającego, puścili się uliczką, przy któréj była faktorya Pepity, i tam siedzącego przy śniadaniu znaleźli Wiktora. Na widok jego Filip pobladł, lecz pomimo to przyszedł się przywitać bardzo grzecznie. Wiktor przyjął go zimno.
Miał teraz sobie tylko wiadome powody, dla których wstręt powziął do tego człowieka. Po śmierci nieszczęśliwéj hrabiny dostało mu się sporządzenie spisu jéj pozostałości. Pomiędzy niemi był rodzaj pamiętniczka, a raczéj spowiedzi, przeznaczonéj dla wytłumaczenia przed ludźmi zerwania z mężem i rozwodu. Z niéj dowiedział się Wiktor faktów, które na charakter hrabiego rzucały cień smutny. W duszy musiał nim pogardzać. Być może iż hr. Filip domyślał się tego i, obawiając się Wiktora, jeszcze go mocniéj znienawidził.
Z taktyką jednak człowieka wielkiego świata, hrabia chciał pozostać w dobrych stosunkach z nieprzyjacielem, aby mu tém łatwiéj mógł szkodzić i mieszać szyki. Na zapytanie, dokąd jeździł, gdzie był przez ten czas, hrabia odparł ogólnikiem.
— Trochę po Włoszech jeździłem i... trochę daléj.
Zagadał zaraz o czém inném...
Po chwilce, zostawiając Ferdynanda, który teraz był w lepszych stosunkach z piękną Pepitą, ale bez nadziei, aby one doprowadziły go do serdeczniejszego związku, hrabia Filip się wymknął.
Wieczór zkolei dnia tego przypadał u księżny Teresy, gdyż naprzemiany obie przyjaciółki przyjmowały znowu wieczorami. Ponieważ obie lubiły sztukę, ponieważ hrabia August nią się zajmował, a dla Wiktora stanowiła główny cel życia, zaprowadzono zwyczaj przepatrywania zbiorów sztychów, fotografij, rysunków, których obie panie uzbiérały niemało. Sprowadzano je z kraju, wypisywano z Francyi. Przy przeglądaniu tych dzieł wszczynały się zwykle zajmujące rozprawy; każdy myśl jakąś rzucał i godziny spływały tak szybko a mile, iż wieczory zdawały się zawsze zakrótkie.
Księżna właśnie rozłożyła była Album Matejki i chciała się pochwalić zebranemi rysunkami polskich artystów. Leżeli obok siebie na stole: Grottger, Matejko, Siemiradzki, Brandt, szkice Kossaka, Andriollego i wiele innych. Już od dni kilku zajmowano się tym fenomenem rozkwitu sztuki u nas, który pogrobowym nazwaćby można, gdyby tak potężnego życia nie dowodził. Hrabia August znajdował go wytłumaczonym i naturalnym. Poczucie piękna istniało w narodzie oddawna, nie mogąc się objawić, bo wszystkie siły żywotne gdzieindziéj były skierowane; w chwili więc, gdy na innych polach czynność ustała, tu wszystka moc wylać się musiała. Przeszłość miała czém natchnienie karmić; naostatek bólów tyle było bodźcem do tworzenia.
Księżna, która żywo była zajętą artyzmem polskim, zebrała na ten dzień wszystko co mogła, aby wykazać charakter jego odrębny i pokrewieństwo z sobą tych nawet twórców, którzy najmniéj go napozór mieli.
Hrabia August szedł daléj, dowodząc, że piérwsza otworzyła wrota do nowego świata poezya nasza i że pomiędzy poetami a artystami wszelkiego rodzaju była taż sama jedność charakteru, jak pomiędzy kunsztmistrzami.
Grottger i Szopen wydawali mu się jakby braćmi rodzonymi; Moniuszko byłby mógł pójść w parze z Matejką, gdyby mu szczęśliwsze sprzyjały losy... Nastręczały się i inne porównania i zbliżenia, o które się spiérano.
Wiktor znajdował analogie, nie przyznawał jednak tego podobieństwa bliźnięcego, jakie inni upatrywali. Dowodził że każdy z tych natchnionych miał własną fizyognomią i rysy tylko pewne czyniły ich pokrewnymi z sobą.
Przybył do księżny dnia tego i Emil Marya, który oprócz niezaprzeczonych gwiazd piérwszéj wielkości, resztę artystów pióra, penzla i dłuta potrosze próbował kąsać.
Przebijała się w tém pewnie boleść człowieka, czującego się daleko godniejszym sławy, niż ci, którym się dostała w udziele. Przedmiot poruszony dostarczał tak obfitego materyału do rozpraw, iż mogły przeciągać się długo. Albumy leżały porozrzucane na stołach i wszyscy niemi byli zajęci. Wiktor mówił o Grottgerze właśnie, gdy w salonie ukazał się hr. Filip. Jedyną zmianą, jaka w nim na piérwszy rzut oka uderzała, było że nadzwyczaj starannie ubrany, z pretensyą jakąś niebywałą do elegancyi, niby odmłodzony, nabrał téż manier zbyt młodzieńczych. Na włosach nawet znać było dłoń kunsztmistrza, który je świéżo starał się uporządkować. Ta pamięć o sobie, choć nie przechodziła pewnych granic, czyniła go niemal śmiésznym.
Księżna Teresa, która miała dla każdego zawsze miłe słowo, zmusiła się do prawie czułego powitania gościa.
On sam zbliżył się potém do p. Lizy, która przyjęła go grzecznie, ale z odcieniem chłodu większego niż dawniéj. Nie zważając na to, hrabia Filip pozostał przy niéj jak przykuty, dłużéj daleko niżby ona sobie życzyła i nie dając się niczém oderwać.
Korzystając z tego, że inni goście zajęci byli albumami, wróciwszy do nich, hrabia Filip nie wahał się wyznać p. Lizie, że dla niéj tylko powrócił do Rzymu. Nie otrzymawszy ani odpowiedzi, ani podziękowania, nie zaprzestał jednak nudzić jéj komplimentami, które rumieniec zniecierpliwienia na twarz jéj wywołały. Księżna, postrzegłszy to oblężenie i domyślając się jak musiało być przykrém dla Lizy, odwołała ją ku sobie. Hrabia Filip, nie mając do kogo, zwrócił się do Emila Maryi.
— Przywożę panu miłą nowinę — rzekł, jak zwykle szydersko.
— Mnie? a toby było coś nadzwyczajnego! — rozśmiał się poeta.
— Spodziéwam się iż to go uraduje, gdy oznajmię blizki powrót księżny Ahaswery — dodał hrabia.
Poeta zakąsił usta.
— Wysoko cenię księżnę — odparł kwaśno — lecz zdaje mi się że ta nowina w szczególności dla mnie nie mogła być przeznaczoną. Wszystkim tu ona równie będzie miłą.
— Księżna byłaby już w Rzymie — dodał hrabia — wstrzymała ją tylko słabość męża, który jak się okazuje, ma suchoty. Prawdopodobnie więc owdowieje wkrótce, a niéma wątpliwości, iż wyjdzie za mąż. Pytanie tylko zachodzi, na jaką teraz narodowość koléj przyjdzie.
Księżna Teresa przerwała:
— A! nie bądź-że tak złośliwym! Nie masz litości nawet nad przyjaciółmi.
— Niestety, mościa księżno — zawołał Filip — nademną téż ludzie litości nie mają.
— Cóż ci winna Ahaswera? — spytała gospodyni.
— Ależ ja ją uwielbiam! — zawołał Filip.
Nie dano mu mówić dłużéj. Pani Liza miała w ręku jednę z ostatnich prac Grottgera, fotografią jego kartonu, który się zwał Romanzą Beethovena i któremu za podpis służył jéj temat. Z tego powodu księżna przytoczyła, iż Grottger muzyką, któréj dom jego matki był pełen, rozkołysany został do tworzenia tych obrazów, w których tak cudna panuje harmonia. Śpiéw matki i siostry, obu muzykalnych i rozmiłowanych w pieśni, dźwięczał mu w uszach, gdy w Paryżu i w ostatniéj swéj podróży kréślił ręką osłabłą poetyczne postacie, którym taki wdzięk smutny nadawać umiał.
Jak Szopen, przeznaczonym był, aby w kwiecie wieku, w pełni sił, wśród marzeń i tęsknoty do życia, śmierć go porwała.
— Nic smutniejszego nad to dla nas — odezwał się Wiktor — lecz nic dla artysty szczęśliwszego być nie mogło. Umiérać zużytym, wyczerpanym, rozczarowanym i dopić kielich do dna, do mętów, szczęściem się nie może nazywać. Mnóstwo artystów, których początki były najświetniejsze, skończyło, przeżywszy siebie.
— Całe to życie Grottgera, które się w jego dzienniczku odbija — dodała księżna — obudza dlań współczucie i prawie łzy wyciska. Łamał się ciągle z piérwszemi potrzebami życia, wybijać się musiał walką ciężką z tłumu, gdy obok niego mniéj obdarzeni, nieznani...
— Był to prawie i los Moniuszki — rzekł hr. August. — On także aż do ostatniéj chwili nie mógł się dorobić dla rodziny i dla siebie téj drogiéj niezależności, która człowieka wyzwala dopiéro.
— Niedawnoście panowie utrzymywali, jeżeli mnie pamięć nie myli — odezwał się hr. Filip — iż boleść jest dobrą dla geniuszu piastunką.
— Tak, perły się rodzą w muszlach zranionych — rzekł Wiktor.
— Zatém los wiedział, dlaczego ich brał na tortury — odparł Filip.
— Ale niemniéj nad ich grobami można się choć użalić — dokończyła księżna.
Na krótką chwilę rozmowa ustała. Każdy z gości miał przed sobą jakąś kartę; szeptano zcicha, pokazując je sobie. Hrabia Filip zbliżył się także do stolika.
— Jest to dla nas bardzo złym znakiem — rzekł — żeśmy się tak w sztuce pokochali. Miłość dla niéj prowadzi zawsze prawie do upadku i jest jego zwiastunem. Przypomnijcie sobie państwo rozprawę Klaczki. Ja trzymam z nim.
— Ja zaś wolę już wpadek z aureolą u skroni, niż życie po amerykańsku — rzekł hr. August. — Życie to, jak w Stanach Zjednoczonych, całe na dolarze oparte, jest dopiéro podściołem, na którym kiedyś się może prawdziwy żywot wyrobić zdoła. Dziś to tylko gruba robota mularzy, na któréj fundamentach stanie przyszłość rzeźbiona. Jesteśmy jeszcze w epoce niezupełnie wolnéj od przesądów, wyniesionych z innych czasów; zakładamy potęgę narodów na ich materyalnéj sile, po któréj zostanie rdza tylko, gdy istotną wielkością kraju każdego jest wyrobienie się w nim potężnego ducha, którego dzieła pozostaną jako szczebel w dziejach, służąc do dalszego pochodu ku górze.
— Ależ ten wasz duch — rozśmiał się hrabia Filip — bez warunków materyalnych i bez potęgi opiekuńczéj pięści rozwinąć się nie może.
— Panowie, wróćmy do sztuki — przerwała księżna — i nie sprzeczajmy się. Hrabia Filip, po długiéj niebytności, spodziéwam się że nam wrócił mniéj wojowniczo usposobionym.
— Ja? — spytał Filip. — Ależ ja jestem jak baranek łagodny i gotów dla miłości księżny zgodzić się na wszystko.
— Zgódź się więc na to, abyśmy powrócili do sztuki — rzekła księżna Teresa.
— Z największą przyjemnością: do sztuki, do sztukowania, do sztuki mięsa, do czego tylko księżna rozkaże — z udaną wesołością rzekł hrabia Filip. — Tylko czy téż istotnie my mamy własną sztukę? hm?
— Jesteś ateuszem we wszystkiém! — zawołała księżna.
— A może myopem, może nie dowidzę; ale temu nie winienem — odparł Filip. — Cudzym zaś oczom nie wierzę.
— Na to jedna tylko jest odpowiedź — rzekł, śmiejąc się, hr. August — ta, którą dała rzeczpospolita francuzka, kiedy szło o urzędowe uznanie jéj bytu: ślepy, kto nie widzi! Lecz wróćmy istotnie do tego, o czémeśmy wprzódy mówili, do związku z sobą braterskiego wszystkich dzieł sztuki, nie wyjmując i muzyki. Malarstwo u nas odbiło, gdy tylko do życia się poruszyło, wszystkie poezyi natchnienia. Widzimy w niém Maryą Malczewskiego, Wallenroda, Dziady, Farysa. Najmniéj się w niém odzwierciadlają Słowacki i trudny do wcielenia plastycznego Krasiński. Szlacheckie gawędy Pola rodzą malarstwo kontuszowe i rodzajowe, które już wykluwało się z pamiętników Soplicy. W téj chwili na materyałach Szajnochy, Szujskiego i tylu innych dziejopisarzy powstaje Matejko. Jednocześnie te same aspiracye, te same pragnienia i pociągi mają wszystkie sztuki; ale poeci i pisarze przodem idą, torując drogi, za nimi malarze, którzy ich dopełniają, a może na końcu idzie obojgiem rozmarzona muzyka, która jest aureolą kreacyi wieku.
— No, a rzeźba? — zapytał hr. Filip. — Zapominasz o niéj?
— Bynajmniéj, byłoby to grzechem, bo mamy bardzo znakomitych rzeźbiarzy — odparł August. — Ale nie ujmując bynajmniéj rzeźbie, w myśli ją łączę z malarstwem. Wielkie są różnice zadań i środków, jakiemi rozporządzają malarstwo i rzeźba, a mimo to oboje są jedném prawie, z tą różnicą, że rzeźba w prostszy i mocniéj skupiony sposób musi powiedziéć to, co malarz łatwiéj i większą liczbą środków rozporządzając wyraża.
— Rzeźba spółczesna — dodał Wiktor — w epoce, która nie znosi symbolów i alegoryj, ma zadanie niesłychanie trudne. Musi zstąpić na ziemię, musi do pewnego stopnia stać się realistyczną, a nie trywialną, jednak taki Apollo belwederski, ubóstwienie młodzieńczéj siły i piękności, poczucia w sobie nieśmiertelności i bóstwa, nie mógłby się już dziś zrodzić. Wenus, uosabiająca siłę żywotną i miłosną natury, nie starczy nam... Poszliśmy daléj myślami i ideę jednę rozłamaliśmy na wiele różnobarwnych promieni.
— Pomimo to — odezwał się długo milczący poeta — i my mamy dla rzeźby nowéj wdzięczne i wielkie zadania. Możeż być co trudniejszego a piękniejszego zarazem, nad postać Chrystusa, wcielonego Boga, wszechmogącego a cierpiącego dobrowolnie, z wyrazem bólu razem i potęgi? Niedosięgniony to ideał, który zarazem musi być najwyższą pięknością, największą mocą i najcudniejszą pokorą.
Hrabia Filip, wierny swéj roli, syknął.
— Za pozwoleniem — rzekł — zastrzegam się, że bezbożnikiem nie jestem, ale zaprotestować muszę przeciwko piękności Chrystusa, na mocy najdawniejszych dokumentów. Niéma wątpliwości, że w piérwszych wiekach tradycya, która się w Celsyuszu odbiła, przedstawia go nam jako wątłego i wcale nieuderzającéj niczém postaci. Piérwsi chrześcianie znajdowali, iż to właśnie było opatrznościowém, umyślném, że Bóg nie chciał przywdziać ciała i powierzchowności ujmującéj. Stał się umyślnie biédnym, niepozornym.
— Wiémy o tém, iż czas niejaki takie było mniemanie — odparł Wiktor — a jednak wizerunki najstarsze, niewątpliwie z III-go lub IV-go wieku pochodzące, przedstawiają go nam już idealnym, jakim pozostał do dziś dnia. Któż nie zna tego cudnego profilu, dobytego z katakumb?
— Jeżeli to nie apokryf — szepnął hr. Filip.
— Że téż hrabia niczemu wierzyć nie chcesz — wtrąciła gospodyni.
Filip zamilkł pokornie.
— Szkoła byzantyjska wczęści może przez niezgrabstwo swoje, wczęści z systemu i z umysłu — mówił Wiktor — przejęła tradycye najpiérwszych wieków i na starych jéj mozajkach i obrazach Chrystus bywa straszny i groźny; nie w myśl jednak pokory piérwotnéj, ale jako sędzia najwyższy i mściciel.
— Dajmy pokój temu drażliwemu przedmiotowi — szepnęła księżna.
W téj chwili Emil Marya stanął nad szkicem Grottgera i począł objaśniać go gospodyni poetycznym komentarzem. Mówił tak cicho, pochylony, iż reszta towarzystwa nie mogła się nawet kusić o podsłuchanie uwag jego. Z téj chwili skorzystała zdaje się umyślnie Liza, chcąc trochę brawować Filipa, i podeszła sama ku Wiktorowi, a po chwilowéj z nim cichéj rozmowie, wyciągnęła go z sobą na przechadzkę po salonie.
Było w tém cóś tak śmiałego i tak wyraźnie mówiącego, iż żadnéj nie czyni tajemnicy ze stosunków z nim poufałych, że hr. Filip na chwilę osłupiał. Z ruchu tych dwóch przesuwających się przed nim postaci, z wyrazu twarzy Lizy, ze swobody, z jaką Wiktor okazywał, z tych szeptów, co się nie obawiały oczów i świadków, przybyły gość mógł i miał prawo domyślać się wiele.
On, od lat tylu starający się o względy pięknéj wdowy, zbliżony do niéj i położeniem towarzyskiém i dawną zażyłością — on, jawny jéj wielbiciel, nie mógł przy największych staraniach uzyskać téj łaski, jaką po kilku miesiącach znajomości zdobyć potrafił człowiek bez nazwiska, istota zagadkowa!
Czuł że ta rozmowa cicha we dwoje była przeznaczoną dla niego. Pobladł z gniewu. Zakipiało w nim złością i zazdrością niepoczciwą; potém półuśmiéch szyderski prześlizgnął się po jego ustach. Ktoby się był wpatrzył w niego, wyczytałby prawie w jego twarzy i groźbę i pewność tryumfu.
Księżna, która spostrzegła ten wyraz na twarzy Filipa, przemówiła do niego, aby go od widoku drażniącego oderwać. Tymczasem przechadzka po salonie się przeciągała.
Niekiedy urywek z rozmowy, kilka słów jakichś oderwanych dobiegały do uszów słuchaczy... Mówiono zawsze niby o sztuce, ale ze sztuką tyle uczuć i myśli różnych jest w związku i, mówiąc o niéj, tak wiele powiedziéć można...
Gdy dosyć późno potém hr. August wyszedł razem z Filipem, który znowu się w tym samym hotelu umieścił, piérwszém słowem, gdy się znaleźli za bramą, był wykrzyknik hrabiego:
— Widzę że czasu méj niebytności nie stracono!
— Jakto? — spytał August.
— Pani Liza zdobyła sobie awanturnika i zawróciła mu głowę — rzekł Filip. — Wcale się z tém nie kryje.
— Jest panią swéj woli i nie widzę powodu, dla któregoby się z tém taić miała — odparł August — chociaż przypuszczenie twoje sięga zadaleko...
— Jesteś chyba ślepy! — przerwał namiętnie Filip.
— Lecz gdyby nawet istotnie przypuszczenie twoje sprawiedliwém być miało — odezwał się hr. August — dlaczegóż ta kobiéta nie ma oddać serca i ręki, komu zechce? Jeżeli się jéj podobał, no, to wyjdzie za niego!
Filip się rozśmiał złośliwie.
— Nie wyjdzie! — zakrzyknął z ruchem rąk wojowniczym — nie wyjdzie! Nie może wyjść za niego!
— Nie pojmuję dlaczego — wtrącił zimno August.
— W téj chwili nie odpowiem na pytanie — odezwał się Filip — lecz dodaję tylko, że małżeństwo to jest niemożliwém. Znajdzie się któś, co tego jegomości zdemaskuje.
— Jakto zdemaskuje? — spytał August.
— Bo jestem pewny że kłamie, że się podaje za kogo innego, niż jest. Ale bastanza... dosyć; nie mówmy o tém.
Na milczenie zgodził się najchętniéj towarzysz i tak doszli, nie poruszając już żadnego drażliwszego przedmiotu, aż do hotelu.
Filip pożegnał się i zawrócił do swojego mieszkania.
Nazajutrz widziéć się nie dał i wieczorem u p. Lizy się nie stawił. Było to trochę dziwném.
Zdawał się unikać towarzystwa, a pomimo to na przechadzkach i wycieczkach spostrzegano go ciągle krążącego zdala, zdającego się szpiegować każdy krok Lizy i Wiktora.
W kilka dni znowu, jak gdyby zmienił zamiar, ukazał się na wieczorze u księżny, milczący, zły, lecz zamknięty w sobie. Jeśli był zmuszony się odezwać, żółć mu z ust wypryskiwała. Z Wiktorem przywitał się zdala i zimno.
Przyrzeczenie, dane dawniéj Lizie, oprowadzania jéj po muzeach i objaśniania dzieł sztuki, spełniał Wiktor ciągle prawie, znajdując w tém największą rozkosz. Nie wahamy się użyć tego wyrazu; cudowne bowiem, jakby uśpione poczucie dzieł sztuki, smak wrodzony do tego co było prawdziwie piękném, rozwijały się w coraz większym blasku w Lizie, a Wiktor był tém zachwycony. Często ten mniemany nauczyciel zdumiony milczał, gdy ona w uniesieniu wskazywała mu nowe strony w tych dziełach, które on znał dawno, a nie widział ich nigdy. Nawzajem Liza postrzegła otwiérające się przed sobą światy nowe, które on magiczném słowem przed nią odsłaniał. Godzili się prawie zawsze i dopełniali wzajemnie.
Często nad jednym posągiem, u jednego obrazu trawili godziny, przechodząc z niego na coraz nowe przedmioty. Z tych wycieczek Liza wracała rozmarzona, więcéj spragniona niż nasycona, z rozburzonemi myślami, które czekały tylko na nowe spotkanie, aby się ulubionemu mentorowi wyjawić.
Wiktor téż przychodził do domu najczęściéj więcéj złamany i rozgorączkowany, niż szczęśliwy. Brakło mu potém tego bratniego dźwięku głosu i myśli; czuł się u siebie, jak na pustyni.
Byłaż to miłość? spytacie. Nic nie może się słuszniéj tém imieniem nazywać, nad to uczucie jakie ich łączyło; ale była to miłość — nazwijmy ją pospolitych ludzi językiem — dziwaczna. W piérwszych jéj chwilach poruszyły się razem i zmysły i dusze; potém zwolna, jak morze rozkołysane, które się układa do spokoju, uczucie pierwotne wypogodziło się, otrząsło z ziemskich instynktów, oczyściło, podniosło i paliło się jasnym płomieniem, którego nic pokonać nie mogło.
Niekiedy wracały wstrząśnienia, objawiały się niepokój i trwoga; lecz wprędce następowało ukojenie, jak gdyby miłość ta była skrzydlatą istotą, kołującą w niebiosach, a nakrótko tylko przypadającą ku ziemi.
Liza, po piérwszych chwilach walki z sobą, po obawach, aby okazane mimo jéj woli uczucie nie uczyniło Wiktora zbyt śmiałym, napastliwym, przekonawszy się że będzie jéj posłusznym i że nie ma się czego obawiać, z ufnością nieograniczoną z nim się obchodziła.
Nie mówili nigdy o téj miłości, bo zanadto dobrze wiedzieli, że jest wzajemną i wielką; lecz obejście się ich z sobą znamionowało stosunek najściślejszy, na wierze nieograniczonéj oparty. Liza nie śmiała patrzyć w przyszłość; Wiktor nie mówił o niéj nigdy; zdawali się oboje unikać wypowiedzenia ostatniego słowa, aby ono pokoju w jakim żyli nie zamąciło.
Przypatrywała się temu zdala księżna Teresa z niepokojem wielkim, a czasem zagadywała przyjaciółkę:
— Moja droga, lecz jakżeż to się skończy?
— Ależ to nie powinno nigdy się skończyć — odpowiadała Liza pół-wesoło, pół-smutnie. — Nie trzeba sobie zatruwać teraźniejszości troskami o przyszłość.
— Jednakże — wtrącała księżna — niepodobna aby tak zostało. Cóż on ci mówi?
— On? nie mówi nic nad to, co ja pozwalam, a ja nie dopuszczam, aby słowem zamącił szczęście nasze.
— Ty to nazywasz szczęściem? — spytała księżna.
— O, najwyższém! — odparła Liza — dlatego z zaczarowanego koła marzeń wychodzić nie chcę.
— Och dziecko moje!
— Tak, jestem dziecinna, a on posłuszny i na tymczasem jesteśmy szczęśliwi. — To mówiąc, łzy miała w oczach. — Kto jak ja — dodała cicho — doznał w małżeństwie strasznych męczarni, ten do niego nie śpieszy... Przejmuje mnie trwogą przestąpienie tego progu, poza którym lękam się znaléźć innego człowieka. Któż wié, coby z niego i ze mnie gwałtowniejsza zrobiła namiętność?
— Moja duszo, ale świat, ale ludzie — zarzucała księżna.
— Daję mu prawo sądzenia o nas, jak zechce — kończyła Liza. — Moje szczęście zapłaci mi za ich obelgi, a szczęście zawsze czémś trzeba opłacić.
I uściskiem zamykała usta księżnie, która, choć zmuszona do milczenia, nie była spokojną. Obawiała się jakiegoś niedobrego zakończenia.
Ferdynand nie śmiał czynić siostrze pytań, lecz coraz ją mniéj rozumiał. Szczęściem był do niéj przywiązany, miał dla niéj niczém niedający się zachwiać szacunek. Gdy czasem ważył się wyrazić wątpliwość, czy krok, jaki zamierzała uczynić siostra, był właściwym, zbywała go uśmiéchem i spojrzeniem.
— Ależ, kochany Fernando mój, cóż w tém złego? Niepodobna przecie wszystkiego dla jakichś przyzwoitości poświęcać? Widzisz jak ten poczciwy p. Wiktor jest posłusznym i łagodnym; daleko więcéj pozwolić mu można niż innym.
— Niech się sobie zabawi, a gdyby nawet ludzie mówili, no, to pogadają i przestaną, gdy się przekonają iż mówić o czém nie było.
Hr. Filip bawił już w Rzymie od kilku tygodni i stawał się z dniem każdym niezrozumialszym p. Lizie, nie dając się niczém zrazić i odpędzić. W początkach przez czas jakiś zaniedbał salon jéj i gonił tylko za nią po ulicach, śledząc jéj kroki. Miał szczególną przyjemność, ilekroć szła razem z Wiktorem, sama lub z bratem, zbliżać się i obarczać ją swém towarzystwem, pomimo chłodu, jaki mu okazywała. Potém codziennie znowu zaczął bywać u niéj i u księżny, dosiadując jak mógł najdłużéj i starając się mieszać do rozmów, a zatruwać je żartami i ironią swoją.
Naprzekór wyraźnie mu okazywanemu wstrętowi, ile razy mógł, oświadczał się z niewygasłém swém uwielbieniem dla wdowy. Naówczas ona albo go niby nie słyszała, lub nie rozumiała, a nie odpowiadała nigdy. Nie zrażało go to jednak. Z Wiktorem byli niby grzecznie, ale jawnie sobie okazując wstręt wzajemny. Hrabia August, gdy byli sami, strofował go i starał się odwieźć od tego postępowania, które tylko coraz większą niechęć obudzić mogło.
— Jestem uparty i zły — odpowiedział hr. Filip — takim już umrę.
Im bardziéj czuł się dokuczliwym, tém zajadléj trwał w swoich natrętnych zabiegach około pani Lizy.
Nie skarżąc się, nie mówiąc nic nikomu, biédna kobiéta czasem po kątach płakała. Czuć było w całém tém postępowaniu więcéj pragnienia zemsty i nienawiści, niż miłości.
Z Wiktorem nie mówili o nim nigdy, ale rozumieli się dobrze, iż jedno mieli uczucie dla tego człowieka. Liza obawiała się okazywać je, ażeby do jakiego kroku gwałtownego nie popchnąć Gorajskiego, który na jedno jéj skinienie byłby gotów natręta odegnać.
Położenie stawało się coraz nieznośniejszém, gdy jednego wieczora, podczas niebytności hr. Filipa, wszczęła się między Lizą a Wiktorem rozmowa o tém, co już często się powtarzało. Ona utrzymywała, iż niepodobieństwem jest, aby człowiek tak pojmujący sztukę, tak miłujący ją, jak on, nie tworzył sam i nie pracował. Cóż znaczyło to dla całego świata zamknięte atelie, w którém spędzał długie godziny?
Wiktor się tłumaczył, iż należy do tych nieszczęśliwych, co więcéj czują niż wyrazić umieją; że próbował i rzucał się na zadań wiele, ale nigdy nie stworzył nic, coby mu nawet znośném się zdało, coby mógł poddać sądowi ludzi.
— Tak, ale sądowi dobrych przyjaciół? — zapytała Liza.
— A! to straszniéjszem jest jeszcze — odparł Wiktor. — Można być obojętnym na sąd ogółu, ale rozczarować tych, których się kocha, pokazać im całą swą nicość, upaść w ich oczach, byłoby straszliwie upokarzającém, mogłoby doprowadzić do rozpaczy.
— A jednak — nalegała Liza — nikt sędzią własnego dzieła być nie może. Artysta noszący w duszy długo ten obraz, który miał stworzyć, nigdy go nie odnajdzie całym na płótnie. Najlepsza część jego uronić się musi w tém ucieleśnieniu. Dlatego twórca nie będzie nigdy rad z tego, co tworzy. Jeden Bóg mógł, świat stworzywszy, dziełu swemu się uśmiéchnąć. Dla oczu obcych to, co nie starczyło artyście, może być jeszcze arcydziełem.
— Nie — odpowiedział Wiktor stanowczo. — Gdy geniusz stworzy arcydzieło istotne, zakocha się w niém, jak Pygmalion.
Na tém przerwano. W kilka dni potém na stole leżał przez Doré’go ilustrowany Dante. Chwalono i krytykowano. Wiktor znajdował, że ani dla Biblii, ani dla Dantego Doré nie był stworzonym.
— Wielki czarownik, gdy ilustruje Gil Blasa lub Don Kiszota — rzekł naostatku — gdy przedstawia sceny z życia Londynu lub Paryża, gdy objaśnia bajki Perraulta lub La Fontaine’a, Doré nie ma dosyć powagi, ani dosyć uczucia, by porwać się mu godziło na poetę takiego jak Dante, na taką księgę jak Biblia. Żaden z ilustratorów Dantego nie pojął wieszcza — mówił daléj. — Weźmy na przykład to, co dla mnie najdostępniejsze, sam krajobraz dantejski. Doré go nie pojmuje, nie przywiązuje wagi do niego. Zaraz na piérwszéj karcie stać powinien ten las czarny, ciemny, grozę obudzający, o którym mówi poeta. Co za zadanie dla malarza, las olbrzymi, wiekowy, wpół-zeschły, z drzewy dziwnie porozdziéranemi piorunem, z głębią czarną i tajemniczą. Na ciemném, szafirowém niebie włoskiém, puszcza tajemnicza, dzika, na któréj widok serce truchleje, w któréj głąb oko sięgnąć się lęka. Na piérwszym planie wpół-uschłe, mchami okryte pnie, pokruszone głazy, które przyniosły i rzuciły potoki, daléj starce pokrzywione, z konary obnażonemi; daléj jeszcze ledwie widne kolumny drzew i nieprzeniknione mroki... Na przedzie mała postać obłąkanego poety, który z trwogą wstępuje w ten świat dziwów i grozy... Co za obraz! Ale spójrz-że pani na ilustracyą Doré’go, taką mdłą, konwencyonalną, tak nic niemówiącą. Jest to cóś tylko nakształt lasu, a przecie las w téj pieśni gra najważniejszą rolę. Na chwilę w nim tonie poeta.
— Pan ten obraz malowałeś? — zawołała, patrząc mu w oczy, Liza.
— Ja?... a cóżby to było za zuchwalstwo! — odparł Wiktor, i natychmiast, starając się uwagę odwrócić od opisanego lasu, rzucił się na drugi krajobraz grodu Dite, w dusznéj atmosferze podziemia wiecznie płonącego.
Nie udało mu się jednak Lizy przekonać, iż nigdy owego lasu dantejskiego nie malował. Powtarzała z uporem dziecka, z jasnowidzeniem kobiéty kochającéj:
— Pan ten obraz malowałeś, ja to czuję! Nie potrafiłbyś go opisać tak żywo, gdybyś nad nim długo nie myślał, gdybyś go nie starał się odtworzyć. A! to być musi piękne! Jak jabym widziéć to chciała!
Napróżno Wiktor począł czém inném odwracać uwagę jéj od tego nieszczęsnego lasu; wracała do niego ciągle uparcie. Nazajutrz mowa o nim była znowu. Wiktor już nie odpowiadał. Liza wznowiła pokilkakroć rozmowę o nim, a choć zapiérał się Wiktor, zdawała się opanowaną niepohamowaném pragnieniem widzenia tego obrazu, który, jak on upewniał, nie istniał wcale.
Jednego ranka Wiktor siedział w pracowni swojéj. Odziedziczona po Niemcu izba ta wielka, oświécona zgóry od północy, do któréj, oprócz Anunziaty i malarza, nikt nigdy dopuszczonym nie był, nie miała tego pozoru malowniczego, jaki jéj czasem artyści nadawać lubią. Nie było tu ani gobelinów, ani zbroi, ani draperyj, ani starego ciekawego sprzętu, ani niczego, coby oko bawiło. Pejzażysta z powołania, Wiktor miał w niéj tylko swe studya, kartony i rozpoczęte lub pokończone obrazy, których nie pokazywał nikomu.
Ściany całe zajmowały ogromne, na papiérze węglem rysowane pomysły najrozmaitsze, w których studya z natury starał się zużytkować. Wistocie były to krajobrazy włoskie i dantejskie. Mniejsze olejne i ołówkowe szkice wisiały poprzybijane niedbale tu i owdzie. W pośrodku na wielkiéj sztaludze stał wistocie ów las dantejskiego piekła, na płótnie równie wyglądający ponuro, strasznie, smutno, jak w poemacie.
Musiało to być dzieło najulubieńsze, dziécię marzeń artysty, na które potrzebował patrzyć codzień, ciągle cóś mu dodawać, cóś ujmować, cieszyć się niém czy rozpaczać — bo stało w najlepszém świetle, w przepysznych ramach rzeźbionych, jakby już się gdzieś wybiérało w drogę i pojechać nie śmiało odwagi. Sparty o sztalugę, stał walsztok, a obok leżała zabrukana i zaschła paleta, w którą wetknięte penzle potwardniały niemyte. Obraz był widocznie malowany i przerabiany, poprawiany kilkakroć, bo niektóre miejsca jego matowały się, inne świéciły i potrzeba było szukać dla widzenia go właściwego punktu, z którego patrząc, te nierówności znikały.
Na jednym z kartonów węglem poczęta była Dite, ale malarz nie miał cierpliwości jéj dokończyć. Mniejsze rysunki przedstawiały fantastyczne pomysły do krajobrazów dantejskich, wśród których i pola Elizejskie widać było, lecz na zaludniające je postacie białą próżnię pozostawiono.
Na małéj sztaludze, odwróconéj do ściany, karton rozpoczęty wyobrażał kobiétę, niby jednę z Schefferowskich kreacyj, w długiéj sukni, w któréj poraz piérwszy Wiktor zobaczył Lizą owego pamiętnego wieczora, gdy, jako dziki jeszcze człowiek, wpadł do jéj salonu. Cała figura, draperye, ręce były wykończone starannie, ale głowa, zaledwie leciuchno oznaczona, pozostała nietknięta, jakby z obawy i rozpaczy, że pochwyconą być nie mogła. Pomimo to każdy, co znał panią Lizę, musiał ją poznać, tak wdzięczny jéj układ, ruch, ogólny charakter był szczęśliwie odtworzony. Nie było zresztą nic do widzenia w pracowni téj, zarzuconéj albumami, książkami, sztychami i malarskim sprzętem, zaniedbanym wielce.
Około południa Wiktor siedział w pracowni naprzeciw swego wielkiego obrazu; na krześle Dante, stare weneckie wydanie, snadź ciągle potrzebny, leżał otwarty. Artysta dumał, zapatrzony posępnie, z brwią zmarszczoną. Był w jednéj z tych chwil życia, w których się wszystko widzi czarno. Niekiedy oznaki niecierpliwości dawały poznać, iż wiele więcéj wymagał od swego dzieła: chwytał za penzel i, jakby zniechęcony, rzucał go znowu. Ubrany jak na rano, w tém miejscu niedostępném dla nikogo, czuł się swobodnym, i zdumienie nadzwyczajne odmalowało się w jego twarzy, gdy do drzwi zapukano zlekka.
Stanął jak wryty, nie chcąc się najmniejszym zdradzić szelestem. Wnijścia do pracowni, przystępu do drzwi jéj, jak Cerber broniła Anunziata; nie pojmował jak ona zdradzić go mogła i nie wiedział, co począć.
Pukanie nieśmiałe, ale uparte, powtarzało się ciągle. Dowodziło ono, że wiedziano iż się tu znajdował.
Wiktor stał długo zadumany, wstrzymując oddech, wreszcie pocichu na palcach przysunął się do drzwi zaryglowanych. Za niemi słychać było jakby szelest sukni niewieściéj.
Twarz artysty oblała się rumieńcem.
Pukanie się powtarzało.
Cichym głosem spytał wreszcie:
— Kto tam?
— To ja! — odpowiedział równie cicho głos znajomy.
Wiktor domyślił się Lizy... Śmiałość jéj przeraziła go... Wahał się jeszcze, lecz jakby mimowoli ręce rygiel odsunęły — otworzył.
Zakwefiona, otulona, w czerni cała, osłoniona tak, iż trudno ją poznać było, ukazała się w progu wdowa, ale tak własném zuchwalstwem onieśmielona w téj chwili stanowczéj, że i głosu jéj zabrakło i odwagi krok naprzód postąpić.
— Tak, to ja — rzekła z uśmiéchem i przestrachem. — Ciekawość kobiéca przemogła wszystkie względy. Musiałam przyjść. Myśl tego obrazu, który odgadłam, nie dawała mi spokoju.
— Pani! — przebąknął Wiktor. — Ani ja, ani mój nieszczęśliwy obraz nie byliśmy tego warci.
Więcéj smutku i trwogi, niż radości było w głosie jego i twarzy, gdy to mówił.
Oboje stali tak pomieszani, iż wreszcie Liza, aby koniec położyć nieznośnie przedłużającemu się preludyum temu, postąpiła kilka kroków ku obrazowi.
— Widzisz pan, odgadłam go! — zawołała, uderzając w małe rączki. — Tak! widziałam go we śnie zupełnie takim, przeczułam że być musi tak piękny i tak straszny! Pan — dodała w uniesieniu — drzewom swym nadałeś niemal ludzkie życie. Drzewa te mówią, to są męczennicy jacyś. Gałęzie ich mają gesty tragiczne... Co za głębia!
Wiktor stał upokorzony, milczący, przybity, z głową spuszczoną. Obróciła się ku niemu.
— Widzę — rzekła zcicha — żem panu więcéj może uczyniła przykrości mojemi odwiédzinami, niż się spodziéwałam. Sądziłam że mnie to przebaczysz.
— A! pani — odezwał się Wiktor — ja jestem mojém szczęściem przybity... Ten kątek, uświęcony jéj stopami, będzie odtąd dla mnie przybytkiem.
Liza podała mu rękę, nie mówiąc słowa. Obejrzała się poza siebie i siadła na krześle, które Wiktor tylko co opuścił. Wpatrzyła się w obraz, lecz czuć było że myślała o czém inném. Zadumana, sparła się na ręku. Oczy jéj z krajobrazu pobiegły po ścianach. Na słowo się zebrać nie mogła.
Po długim przestanku dopiéro uczuła potrzebę przybrać ton weselszy, żartobliwy.
— Jak swywolne dziecko — rzekła — dopuściłam się tego szalonego wybryku, choć czułam że zań będę połajaną, ukaraną może. Niezmierne pragnienie jakieś nie dozwoliło mi się powstrzymać. Nie gniewaj-że się pan, proszę!
Wiktor stał drżący, nie mogąc słowa przemówić.
— Dlaczego pan się taisz z tak piękną pracą? — spytała.
— Wiele się na to składa, że jéj na świat nie chcę wypuścić — począł, ośmielając się, Wiktor. — Ja sam naprzód nie jestem nią zaspokojony i marzyłem cóś więcéj, cóś straszniejszego grozą. Mój krajobraz przy kilku słowach Dantego mdłym mi się wydaje. Powtóre, cóżby powiedzieli Włosi, gdyby im obcy człowiek śmiał tknąć ich poetę? Wiész pani zapewne, że w Niemczech niewolno się Faustowi Gounoda nazywać inaczéj, jak Margaretą. Zdaje się im profanacyą, że Francuz śmiał się porwać na to, czego żaden z nich nie wyśpiéwał. Tak samo byłoby i zemną, gdyby wśród tego krajobrazu ujrzano maleńką postać wieszcza, utopioną w téj puszczy. Wreszcie, pani... jestem samouczkiem, studyowałem wszystkich mistrzów, ale nie uczyłem się u żadnego. Jakże wystąpić z pracą dyletanta tych rozmiarów i takiego zadania? Nie malowałem tego krajobrazu dla nikogo, tylko dla siebie. Opiérałem się bardzo długo pomysłowi, który, jak zmora, piersi mi dusił, sen odganiał, ochotę do życia odbiérał... Musiałem wkońcu uledz nie pokusie, ale nasłaniu jakiegoś złego ducha, co pragnął mnie dowodem méj bezsilności upokorzyć.
— O, panie! — przerwała Liza — ja sędzią nie jestem, czuję tylko i tłumaczę wrażenie. Ale obraz ten uczynił na mnie wrażenie wielkie, uprzytomnił mi początek piérwszéj pieśni. Jest przepiękny!
— Pani raczéj jesteś przełaskawą! — odparł Wiktor.
Zapatrzywszy się jeszcze chwilę na las, pani Liza wstała i poszła powolnym krokiem oglądać rozwieszone szkice. Wiktor postrzegł w téj chwili stojący na sztaludze rysunek, który wystawiał sarnę Lizę... bez twarzy.
Nie mógł usunąć go bez zwrócenia jéj uwagi, rachował na szczęście jakieś, iż go nie dostrzeże. Poszedł za nią, tłumacząc jéj kartony, w nadziei że ją tak poprowadzić potrafi, aby nie pokazywać tego szkicu, w którym mogła się jeżeli nie poznać, to domyśléć siebie.
W tym obchodzie pracowni oboje piérwszą stracili nieśmiałość. Pani Liza rozweseliła się, zapomniała o niebezpieczeństwie, na jakie się naraziła; on także pod wpływem szczęścia, które mu się uśmiéchnęło, odżył... W chwili gdy się najmniéj tego spodziéwał, Liza nachyliła się ku rysunkowi, zajrzała i pochwyciła ręką drżącą sztalugę, aby ją ku sobie obrócić. Z rumieńca, który przebiegł po jéj twarzy, domyślił się Wiktor, iż poznała siebie. Ale nie powiedziała nic; odłożyła ramy na miejsce i spojrzała tylko z rodzajem wymówki czułéj na Wiktora.
Stał przed nią, jak winowajca.
— Daj-że jéj pan twarz, téj nieszczęśliwéj istocie — rzekła cicho.
— Wolę pozostawić tak jak jest — odparł Wiktor — boję się...
Liza uśmiéchnęła się.
— Ferdynando mi ciągle mówi o pięknéj Pepicie; daj jéj twarzyczkę Pepity.
Artysta ze zgrozą się cofnął.
— Pepity! — zawołał — twarz tego dziecka ludu, bez wyrazu maseczkę, takiéj postaci? A, pani!
Spojrzała nań Liza, wróciła do krzesła i siadła znowu naprzeciw obrazu.
— Choć trudno mi było tu przyjść — rzekła cicho — i musiałam się nawet przed Ferdynandem wykradać i wykłamywać, ale trudniéj jeszcze wyjść mi będzie. Wiem że już drugi raz w życiu przyjść tu nie mogę, a za obrazem, za pracownią i za artystą zatęsknię. Za całą pociechę pozostanie mi wspomnienie.
— Cóż ja mam powiedziéć? — spytał Wiktor. — Dla mnie to będzie dzień święty życia.
Spuścił głowę smutnie. Chciał cóś powiedziéć jeszcze i nagle mu się z ust tylko wyrwało.
— Nie! nie!
— Mów pan, co myślisz — nakazująco wtrąciła Liza — inaczéj musiałabym go posądzić, iż myślisz cóś złego. Znamy się już teraz tak dobrze, iż sobie wszystko powiedziéć możemy...
— Ale są rzeczy, których usta wypowiadać nie powinny, aby ich słowo nie ostudziło — odparł Wiktor. — Właśnie w téj chwili, gdy pani tu jesteś, nie godzi się....
Zamilkł.
— Owszem — rzekła spokojnie Liza — moje przyjście tu powinno panu dać odwagę. Widzisz że mu ufam.
Ścisnęła go za rękę.
— Mów pan!
— Domyśl się pani.
Liza pomilczała chwilę.
— Wiem — rzekła — i pan wiedziéć o tém powinieneś, czego ja nie potrzebuję mówić.
I jeszcze raz dłoń jéj się wysunęła ku niemu. Schylił się i do ust ją przycisnął z poszanowaniem.
— Nie mówiąc, powiedzieliśmy sobie wszystko — dodała Liza. — Pan... nie, już nie pan, ale ty wiedziéć powinieneś, że są chore dusze, które tak bolały wiele, iż nawet szczęścia się boją. Całe nasze szczęście, cała przyszłość nasza, to taka jak dziś rozmowa, takie jak dziś ciche uczucie, takie serdeczne braterstwo. Nieprawdaż?
— Bądź mi Beatryczą! — rzekł Wiktor pocichu drżącym głosem, przyklękając przed nią. — Nie żądam więcéj.
— Zaślubmy sobie dusze — zawołała Liza — po niebiańsku. Niech nas nic nie rozdzieli; ale nie pragnijmy tego, co szczęście nasze może pokalać.
Spojrzała na Wiktora, który stał rozjaśniony i szczęśliwy.
— Tyś panią, królową, mistrzynią! Niech się stanie wola twoja!
Przycisnął rękę jéj do piersi... Zamilkli... Oboje byli tak poruszeni, iż długa chwila upłynęła, nim znowu cichym szeptem rozpoczęła się rozmowa. Wiktor usiadł przy niéj, ujął jéj rękę i pozostali tak, zapominając się, nie licząc godzin, nie wiedząc o Bożym świecie.
Nierychło porwała się z siedzenia Liza i szybko osłaniać zaczęła do wyjścia. Strach ją ogarniał znowu. Wiktor chciał ją przeprowadzić, lecz nie pozwoliła na to. Zgodziła się tylko, by Anunziata wyszła z nią aż do bramy, prowadzącéj na ulicę.
Staruszka znalazła się jakby przypadkiem u progu, szczęśliwa że Wiktor żadnych jéj nie czynił wymówek.
Znikło mu z oczu to niebiańskie zjawisko, które tu z sobą tyle szczęścia przyniosło, taką woń rajską pozostawiło po sobie. Wiktor upadł na krzesło, jak przygnieciony nadmiarem tego ubłogosławienia, które go ogarniało i nowego zeń czyniło człowieka. Czuł się upokorzony, przestraszony szczęściem swojém... W cichéj rozmowie zamienili byli pierścionki. Liza dała mu prostą obrączkę, on jéj pierścionek, który miał niegdyś od matki. Patrzył na ten znak ślubowin duchowych i łza mu zakręciła się w oku.
— Chore, ale szczęśliwe dusze!... — szepnął.
Gdy on, rozmarzony, płakał w pracowni, Liza, obdarzywszy Anunziatę, wysuwała się w ulicę. Już miała próg bramy przestępić, gdy... struchlała. Stał tam czekający widocznie na nią hrabia Filip, który zdjął kapelusz i z ironią pozdrowił ją po nazwisku.
Mgnienie oka trwało osłupienie Lizy; gniéw nią wstrząsnął. Podniosła głowę dumnie, popatrzyła na niego ze wzgardą, ręką niecierpliwą z twarzy zdarła zasłonę i wzrokiem królowéj zmierzyła nienawistnego człowieka.
— Tak, nie omyliłeś się hrabia, ja-to jestem — rzekła głosem, w którym gniéw i oburzenie kipiały. — Byłeś pan tak łaskaw czuwać nademną; niezmiernie mu za to jestem wdzięczną. Lecz, jak widzisz, hrabio, nic mi się nie stało. Wracam tak spokojna i tak mało dbała o to, co ludzie powiedzą, jakem tu przyszła do pracowni téj i do pracownika — dodała z przyciskiem.
Skłoniła mu lekko głową i krokiem szybkim oddalać się zaczęła. Hrabia Filip stał w początku jak wrośnięty w ziemię, potém pogonił za nią.
Odzyskał swe zuchwalstwo, a złość doszła do najwyższego stopnia. Bezsilny, pragnął zemsty, na jaką się mógł zdobyć.
W chwili, gdy Liza najmniéj się go już spodziéwała, pogoniwszy, znalazł się przy niéj.
— Nie będę pani przepraszał, ani się tłumaczył — zaczął mówić, goniąc ją. — Znane są pani moje uczucia dla niéj, to mnie uniewinnia.
— Uniewinnia? — ze śmiéchem odparła uchodząca.
— Tak, uniewinnia. Jestem zły, bom nieszczęśliwy — zawołał hrabia. — Mam pani wiele do powiedzenia, wysłuchać mnie musisz.
— Ja? muszę? — odparła szydersko.
— Raczysz — poprawił się hrabia ironicznie. — Po tém, co sam widziałem, nie ulega już wątpliwości, że pani zamierzasz tego człowieka uszczęśliwić i że on albo przed nią kłamie, lub milczy o sobie. Pani za niego wyjść nie możesz...
Liza odwróciła się, zwalniając kroku.
— Nie przyznaję ani panu, ani nikomu najmniejszego prawa stanowienia o tém, co mi wolno, a co ma być zakazane — zawołała żywo. — Żegnam pana — dodała — i spodziéwam się, po tém co zaszło, że ta nasza rozmowa będzie ostatnią.
Skłoniła mu się i hr. Filip stanął.
— Będę posłuszny — rzekł — lecz gdy mi nie wolno się tłumaczyć więcéj, przez hr. Augusta dziś pani o sobie i o jéj... jakże mam go zwać?... narzeczonym? — dam wiadomość.
Na to nie otrzymał już odpowiedzi; pani Liza odeszła, nie spojrzawszy nawet na niego.
Z jakiemi uczuciami, w jakim stanie ducha wracała szczęśliwa i zarazem biédna, wzburzona i niespokojna, niepewna co pocznie... niepodobna tego opisać. Łzy jéj płynęły z oczów, o których nie wiedziała sama; kilka razy zatrzymać się musiała i odetchnąć. Zobaczyła przed sobą otwarte drzwi kościoła i, szukając pociechy, ukojenia, spoczynku, weszła do niego.
Kościół, po skończonych nabożeństwach, stał pusty; u ołtarza N. Panny paliła się lampa i klęczało parę kobiét ubogich. Poza kolumnami snuł się w czarnéj czapeczce stary zgarbiony zakrystyan, wypatrujący forestierów, którymby mógł pozasłaniane pokazywać obrazy.
Liza, chwiejąc się, podeszła do ołtarza i uklękła w ławeczce naprzeciw niego. Modlić się nie mogła, ale potrzebowała wnijść w siebie, dać się sercu rozkołysanemu uspokoić. Cisza uroczysta przyciemnionéj świątyni, wrażenie miejsca, widok biédnych kobiét w łachmanach, które tu przyszły z wiarą głęboką szukać ratunku, wkrótce podziałały i na nią. Nabrała męztwa; była niewinną panią swéj woli, mogła się ztąd oddalić, pewną będąc, że Wiktor pójdzie za nią. Miłość jéj dla niego była czysta, sumienie spokojne... miała więc prawo śmiało iść daléj i nie ulęknąć się nawet prześladowania złego człowieka, któremu dała raz nazawsze odprawę.
Długi czas pozostawszy tu z myślami swemi, przypomniała sobie nareszcie potrzebę powrotu do domu. Nie wiedziała sama co powié i jak się wytłumaczy bratu, lecz musiała go przestrzedz, aby i on zerwał wszelkie z hr. Filipem stosunki.
Doszedłszy na Via Sistina, postrzegła dopiéro, iż się spóźniła na obiad, co się jéj nigdy prawie nie trafiało. Ferdynand niespokojny powitał ją w progu i, spojrzawszy na twarz zbladłą, na oczy rozognione i jakby obłąkane, a od łez zaczerwienione, przestraszył się mocno.
— Lizo, co ci się stało?
— Nic. Pójdź ze mną na chwilę do mojego pokoju — odparła żywo.
Ferdynand, strwożony, pobiegł za nią. Zamknęła drzwi i, zrzucając z siebie okrycie, poczęła gorączkowo:
— Nie łaj mnie! Byłam w pracowni Wiktora.
— Sama?
— Sama — odparła, marszcząc brwi — bo inaczéjby mnie pewnie do niéj nie wpuścił. Był to krok może zuchwały... ale mniejsza o to, jak go ludzie osądzą. Hrabia Filip pozwolił sobie mnie szpiegować i gdym wychodziła, czekał na mnie... Dałam mu raz nazawsze odprawę — dołożyła z energią. — Mówię ci o tém, abyś od tego dnia z nim zerwał.
Ferdynand słuchał, jakby uszom nie wierzył własnym; nie umiał odpowiedziéć.
— Mam go wyzwać? — zawołał po namyśle.
Liza pochwyciła go za rękę.
— Na Boga, on tego niewart, ani mi się waż! Mniebyś tém zaszkodził. Zabiję go ja moją wzgardą.
To mówiąc i drżąc jeszcze, poszła do zwierciadła poprawić włosy i chwyciła w dłoń wody, aby obmyć oczy. Brat stał nieruchomy, nieszczęśliwy.
— Najlepiéj będzie Rzym opuścić — szepnął.
— Zobaczymy, być może, nie w téj chwili jednak — odezwała się Liza. — Uznałabym się zwyciężoną. Nie! nie!
Ferdynand już nie śmiał powiedziéć nic więcéj. Dopiéro po obiedzie, gdy sami zostali w salonie, odważył się ją spytać:
— A Wiktor... czy masz jakie zamiary?...
Spojrzała nań bystro.
— Wiktor jest i będzie moim przyjacielem, moim bratem, niczém więcéj. Wiesz żem postanowiła nie wychodzić za mąż, ale mogę szanować i kochać człowieka, nie oddając mu się. Wiktor jest moim przybranym bratem.
Ferdynand nie śmiał się sprzeciwiać; pocałował ją w rękę.
— Uspokuj się — rzekł — ja ci w niczém nie będę zawadą i przeszkodą. Wiész jak cię kocham, a dla ciebie i jego ukocham jak brata. Ale, Lizo moja, co powié świat?
Po gwałtownéj scenie w ulicy, któréj hr. Filip pewnie się nie spodziéwał, bo tyle energii i odwagi nie przewidywał w Lizie — chciał winowajca biedz wprost do hr. Augusta i jemu powierzyć poselstwo, które przeznaczał jako ostatni cios mściwy dla téj, co nim pogardziła.
Chwila krótka namysłu starczyła mu jednak, by zmienił zamiar. Hrabia August nie zdał mu się sposobnym do tego; okoliczności, które się zaraz objaśnią, czyniły księżnę Teresę, w przekonaniu Filipa, daleko właściwszą do pośredniczenia między nim, a Lizą.
Nie zatrzymując się więc, pobiegł do jéj mieszkania.
Księżna tylko-co była powróciła ze swéj zwykłéj rannéj wycieczki po muzeach, po pracowniach. Rozbiérała się właśnie, potrzebując spocząć, i nie przyjmowała nikogo.
Hrabia Filip na bilecie wizytowym nakréślił kilka słów i posłał go przez służącego.
Wkrótce potém księżna, nawpół ubrana, weszła pośpiesznie do salonu, rozkazując wpuścić gościa. Znała go śmiałym, szyderskim, złym, zdziwiła się, widząc wściekłym. Trzęsły mu się ręce, szedł jak oszalały ku niéj.
— Księżna mnie posłucha przez litość, z obowiązku przyjaźni dla pani Lizy.
I nie dając odpowiedzi księżnie, padł w krzesło.
— Proszę mi pozwolić mówić — zawołał gwałtownie — proszę mi nie przerywać. Księżna jesteś dobrą dla wszystkich, bądź nią i dla mnie! Patrzyłem oddawna na to, że pani Liza się gubi; stosunek jéj do tego awanturnika coraz był jawniejszy. Ja ją kocham do szaleństwa od lat wielu... ja bez niéj żyć nie mogę; nie mogłem téż ścierpiéć, aby, pogardziwszy mną, hr. Augustem, tylą innymi, dała piérwszeństwo jakiemuś... nieznanemu włóczędze. Wié księżna co się dziś stało? Sama jedna, zakwefiona, wykradła się pani Liza z domu, aby pójść odwiédziéć tego Wiktora.
Księżna ręce załamała.
— To nie może być! — krzyknęła — to potwarz!
— O nie, bom ja szedł za nią. Czekałem na nią gdy wychodziła, zaszedłem jéj drogę i dostałem odprawę raz nazawsze.
Rozśmiał się gorzko. — Precz z moich oczu!
Księżna Teresa, sparta na stoliku, oczy zakryła, a hr. Filip mówił daléj, rozgorączkowując się:
— Rzecz jawna dla tych, co znają panią Lizę, że taki stosunek musi się skończyć małżeństwem, to jest że ona gotową jest wyjść za tego... Cygana. Niech-że wié za kogo wychodzi i czy to jest możliwém. Robiłem poszukiwania, przekupiłem ludzi, pisałem, posyłałem i nie wiem kto jest pan Gorajski.
Zaczął się śmiać zwycięzko.
Księżna nie podnosiła oczów, cała zatopiona w sobie.
— Moja rewelacya — ciągnął daléj — i księżnę w pewien sposób obchodzi... tak, mościa księżno! Trochę ją rozczaruje może.
Księżna z obawą spojrzała na mówiącego, który, konwulsyjnie się rzucając, prawił daléj:
— Księżna przypomina sobie pewnie ojca męża swojego, starego pana Piotra?
Słuchając, drgnęła gospodyni.
— Jakiż ta historya ma z nim związek? — spytała słabym głosem.
— Bardzo wielki — rzekł hr. Filip. — Książę Piotr mieszkał, jak wiadomo, w Zatuszyńcach, a o pół mili w Borku niegdyś siedzieli państwo M... Mąż był chorowity, dogorywający, pani piękna, dowcipna, utalentowana, bardzo stosunkowo młoda, a wydana zań mimowoli, choć podobno była dla niego dobrą żoną. Ale to nie przeszkadzało temu, że w sąsiedztwie między starym księciem, który w tym domu bywał, a piękną panią M. zawiązał się serdeczny stosunek. Książę był wdowcem, mąż dogorywającym; rachowano może na tę miłość, że do ołtarza poprowadzi. Otóż miłości téj owocem jest mniemany pan Wiktor Gorajski.
Mimowolny wykrzyknik wyrwał się z ust księżny, która przypomniała sobie kameę.
— Wkrótce po narodzinach dziécięcia, umarł pan M... Syn odziedziczył po nim i nazwisko i majątek, do którego nie miał prawa. Zmarł i książę Piotr. Pani M... o któréj tak blizkim stosunku nikt prawie nie wiedział, dopiéro umiérając, skruszona, pokutująca, przed synem wyznała wszystko. Chciała ulżyć sumieniu, nie spodziéwając się, aby po jéj śmierci p. Wiktor, z jakąś dumą i szaleństwem niewytłumaczoném, odłączywszy od majątku część macierzystą, resztę oddał krewnym nieboszczyka M., a sam nazwisko, do którego nie miał prawa, rzuciwszy, ekspatryował się i dał sobie, nie wiem jakiém prawem, imię Gorajskiego. Jest-to więc człowiek nieprawego urodzenia, bez rodziny, bez związków, wyrzutek jakiś społeczeństwa, do którego żadna się rodzina przyznać nie może. Pani Liza téż niepodobna aby mu rękę oddała. Ja tajemnicy z tego co mówię, wrazie gdyby za niego wyszła, czynić nie będę. Mam na to co mówię dowody w ręku.
To rzekłszy, wstał hr. Filip, trąc włosy i tryumfującą przybiérając minę.
— Księżna będziesz łaskawa, to co ja jéj zwierzyłem, powiedziéć pani Lizie, inaczéj ja użyję środka jakiegoś mniéj może właściwego, aby ją o tém uwiadomić.
Nie odpowiadając, zadzwoniła księżna, aby jéj wody podano. Zrobiło się jéj słabo. Kochała Lizę, lubiła Wiktora; Filip ją przestraszał, poselstwo, jakiém ją obarczano, było jeśli nie nad siły, to nad wyraz wszelki ciężkie i bolesne.
Westchnęła, spoglądając na rozgorzałego zemstą człowieka, który chodził około stołu, na odpowiedź oczekując.
— Hrabio — szepnęła ledwie dosłyszanym głosem — pojmuję miłość, przypuszczam nawet, że się z niéj zemsta na chwilę wyrodzić może; lecz godziż się posuwać ją do takiéj zaciętości?
— Nie wiem co się godzi, a co niegodziwe — zawołał Filip. — Natura moja taką jest. Zgorzkniały, nieszczęśliwy, zrozpaczony, nie mogę postępować inaczéj.
Lękając się wymówek i perswazyj, pochwycił za kapelusz.
— Księżna uczynisz co zechcesz; ja więcéj nie słucham nic.
Skłonił się; chciała go zatrzymać, ale wybiegł śpiesznie.
Po wyjściu jego księżna długo nie mogła przyjść do siebie i stara jéj rezydentka i przyjaciółka, nadszedłszy, znalazła ją w takim stanie, iż chciała po doktora posyłać.
Znając Filipa, wiedziała że potrzebuje pośpieszyć z nieprzyjemną wieścią do Lizy, lecz czuła że ona, po wypadku jaki ją spotkał, sama niezawodnie przyjdzie się jéj zwierzyć i szukać pociechy u jedynéj przyjaciółki, dla któréj żadnéj nie miała tajemnicy.
Księżna wiedziała o przywiązaniu jéj do Wiktora i o dziwaczném postanowieniu niewychodzenia za mąż, od którego ją odwieść usiłowała. Stosunek ten braterski, platoniczny, idealny, zdawał się jéj i dla świata i dla nich obojga niebezpiecznym. Było to piękne marzenie, które jedna chwila mogła w smutną rzeczywistość obrócić.
Zdawało się jednak księżnie, iż Liza, po namyśle, da się skłonić do oddania ręki razem z sercem.
Opowiadanie hrabiego Filipa, w którego prawdziwość niepodobna było nie wierzyć, bo potwierdzało je i owo nadzwyczajne podobieństwo familijne, i kamea i tysiąc drobnych okoliczności, które teraz dopiéro księżnie na myśl przychodziły — opowiadanie to zasmuciło ją; ale, gdyby nie złośliwość człowieka, który zemstą i rozgłoszeniem wszystkiego groził, księżna byłaby go nie uważała za przeszkodę do związku.
Postępowanie Wiktora dowodziło szlachetności jego charakteru, podnosiło człowieka, na którym żadna wina nie ciążyła. Ale cóż było uczynić z Filipem, jak zapobiedz, ażeby Wiktor nie mścił się nad nim, aby między nimi do osobistéj nie przyszło walki, która najsmutniéj skończyć się mogła? W tych myślach zatopiona, księżna pozostała z bólem głowy w domu, nie omyliwszy się w domysłach; po obiedzie bowiem Liza nadbiegła do niéj.
Była tak zmienioną i bladą, że ściskając ją przy powitaniu, księżna głośnym wybuchnęła płaczem.
— Wiem już wszystko! nie mów nic! — zawołała, łkając.
A gdy Liza zdziwiona na nią spojrzała, dodała cicho:
— Filip był u mnie.
Siadły tak, trzymając się za ręce, w milczeniu długiém, ze łzami w oczach. Księżna zwlekała, nie czując w sobie siły do zadania tego ciosu przyjaciółce... Wkońcu jednak, po długiém wahaniu się, musiała rozpocząć.
Liza słuchała z twarzą bladą, spokojna, z ustami zaciśniętemi, ale historya ta wcale jéj tak nie dotknęła, jak się spodziéwać było można.
— Szlachetny, zacny człowiek! — zawołała. — Nie jego winą jest urodzenie. Gdybym mogła go więcéj kochać, od téj godziny pokochałabym go mocniéj jeszcze.
Otarła łzy.
— To nie zmieni wcale stosunków naszych; będę mu wierną przyjaciółką do śmierci. Jednę tylko mam drogę, aby Filip nie posunął się do jakiego gwałtownego kroku. Człowiek ten do wszystkiego jest zdolny...
Wieczora tego obie przyjaciółki nie przyjmowały. Wiktor, niewiedzący o niczém, nie chciał być po wielkiém szczęściu natrętnym. Napisał słów kilka do Lizy, a sam zamknął się w domu. Chciał się upoić tém, co go spotkało.
Hrabia Filip, wybiegłszy od księżny, tak był jeszcze rozogniony, iż uspokoić się i na chwilę być bezczynnym nie umiał. Wpadł do hr. Augusta, wybuchnął i opowiedział mu wszystko. Słuchając go, August nie wyrzekł słowa. Zmierzył oczyma rozgorączkowanego i zadumał się głęboko, smutnie.
— Postąpiłeś sobie — rzekł po namyśle — tak, iż uniewinnić cię niepodobna. Wszystkie następstwa kroku tego przypisz swéj zapamiętałości. Ja w żadnym razie do sprawy wstrętliwéj dla mnie mieszać się nie chcę. Proszę nie rachować na mnie.
Odwrócił się, a po przestanku dodał:
— Wrazie jakichbądź następstw, znajdziesz mnie nie z sobą, ale przeciwko sobie. Znasz mnie, że co powiem, dotrzymuję.
Skłonił się zimno.
Filip usiłował się usprawiedliwić; lecz zamiast spiérać się z nim i rozprawiać, hr. August wziął za kapelusz, dając poznać że wychodzi z domu. Zmuszony ustąpić, Filip wyszedł, mrucząc.
August natychmiast pobiegł do Lizy, chcąc być na jéj usługi. Nie znalazłszy jéj w domu, poszedł do księżny... Nie przyjęto go... Nie chcąc powracać do siebie, aby go tam Filip, mieszkając obok, nie nachodził, udał się za miasto i błądząc sam po Via Appia, nie powrócił aż nocą do domu.
Ferdynand, zamknięty w swym pokoju, gryzł się i rozmyślał czy, mimo zakazu siostry, nie powinien był wyzwać Filipa. O pozór łatwo było. Chciał się poradzić z hr. Augustem, lecz musiał to odłożyć do rana.
Nazajutrz około południa Wiktor, już stęskniony, szedł na Sistynę do swéj pani. Ona téż pewną była, że go zobaczy, czuła że przyjść musi. Znalazł ją bladą, z oczyma trochę czerwonemi, ale czulszą, poufalszą niż przedtém. Do miłości dawnéj przybyło współczucie dla nieszczęścia, szacunek dla charakteru.
— Czekałam na ciebie, kochany przyjacielu — odezwała się, wyciągając ku niemu ręce obie. — Potrzebowałam cię widziéć, tęskniłam...
— A ja marzyłem o szczęściu mojém i przyjść nie śmiałem — rzekł Wiktor. — Jestem pijany dziś jeszcze...
Siedli razem sami, bo Ferdynand wymknął się już do hr. Augusta. Wiktor czuł, iż w ich stosunku nowy jakiś żywioł, nowy odcień zrodził się od dnia wczorajszego, lecz nie wiedząc o niczém, przypisywał tę zmianę chwili co ich zbliżyła i ostatnie między niemi zapory złamała.
Liza nie chciała mu dać poznać, jak i dlaczego cierpi. Aż nadto prędko musiał się o tém dowiedziéć.
Ferdynando znalazł jeszcze nieubranym hr. Augusta. Z żywością swemu charakterowi właściwą, z otwartością i prostotą, wyspowiadał się hrabiemu.
— Wiem o wszystkiém od Filipa — rzekł mu August. — Jest-to człowiek napół oszalały, któremu wiele przez litość nad stanem jego należy przebaczyć. W żadnym razie nie masz powodu go wyzywać, bo nadałbyś rozgłos wypadkowi, który, spodziéwam się, iż zostanie między nami. Filip już jest ukaranym tém, że go znać nie chcecie. Na tém, przynajmniéj nateraz, wszystko skończone.
Ferdynand z wielkiego przywiązania do siostry inaczéj to pojmował i August ledwie go ukołysać potrafił. Chciał o cóś obojętnego pokłócić się z Filipem i zmusić go do wyzwania. Gospodarz odradził mu i wymógł słowo, że do czasu przynajmniéj pozostanie spokojnym.
Właśnie gdy się to działo, zapowiedziana już przez hr. Filipa księżna Ahaswera przybyła, w żałobie po mężu. Śmierć jego, a raczéj konanie powolne, które ją zmusiło do długiego dosyć samotnego pobytu z człowiekiem dogorywającym, znużyły tak kobiétę potrzebującą coraz nowych wrażeń, iż przyjechała wyżółkła, zmieniona, zestarzała, a spragniona czegoś, coby ją od niéj saméj oderwało. Zaledwie téż się znalazła, poszła smutkiem dzielić się z dawnymi znajomymi. U księżny Teresy, u Lizy piérwszego dnia znalazła drzwi zamknięte, co ją niezmiernie rozdrażniło.
Powracała z téj wycieczki do domu prawie gniéwna, gdy na drodze nawinął się jéj Filip, który, usiedziéć nie mogąc, kręcił się niespokojny i wzburzony.
— Nie pojmuję co się u was dzieje — zawołała — ledwie go przywitawszy. — Podaj mi rękę. Byłam u Teresy... niéma, u Lizy... zamknięto. Cóż to jest?
— Księżna nie wié nic? — odparł Filip. — Wistocie, znajdujesz nas w rozproszeniu i wcale niezwyczajnym stanie. Powiedzą księżnie pewnie, że to ja winien temu jestem, a zatém muszę, uprzedzając innych, opowiedziéć jéj wszystko.
— Chodź ze mną, mów! Czy stało się co? — podchwyciła Ahaswera, rada że wpadła na jakiś wrzątek, w którym się skąpać będzie mogła i odżyć nim.
Natychmiast pociągnęła za sobą Filipa, któremu zdawało się, że sobie zyska sprzymierzeńca.
— Zaczynam od początku — zawołał hrabia gdy się znaleźli w hotelu, w którym wdowa stanęła. — Nikomu nietajno, że jeszcze za życia jéj męża kochałem się w pani Lizie, że chciałem choćby pół fortuny poświęcić, aby ją od tego bydlęcia uwolnić, rozwieść i ożenić się. Dlatego się rozstałem z żoną.
— No, i Liza cię nie chciała! — odparła Ahaswera. — A ja ci otwarcie powiem, że miała słuszność. Wcale nie jesteście dla siebie.
— Byłaby ze mnie zrobiła co chciała! — krzyknął hrabia.
— Daj pokój, z drzewa kamienia nikt nie zrobi! daj pokój. Ale cóż tedy? co? — odparła księżna — gadaj!
— Gdy kto raz tak kocha jak ja, to przestać nie może, ani sobie wyrozumować, że kocha daremnie — dodał Filip.
— Więc cóż? Mogłeś sobie chyba w łeb strzelić — rozśmiała się Ahaswera.
— Miałem nadzieję, niech mi księżna nie przerywa... sądziłem że się kiedyś przekona, iż nikt jéj tak kochać nie może, jak ja. Tymczasem szatan nadał tego samozwańca Gorajskiego.
— Ja odrazu postrzegłam, od piérwszych dni, że między nimi cóś być musi — szepnęła Ahaswera.
— Do tego doszło, że brawując opinią, pani Liza chodziła go odwiédzać w pracowni — zawołał hrabia.
— To kłamiesz — przerwała gwałtownie księżna — ja ją znam. Nie może być!
— Kiedym ją wychodzącą przecie od niego w bramie pochwycił — rzekł hrabia — i rozgniéwała się tak, że mi dom wypowiedziała.
Ahaswera z ciekawością gorączkową zbliżyła się do niego.
— Co ja słyszę! — zawołała — do tego doszło? Więc chyba wyjdzie za niego?
— To być nie może — wybuchnął hrabia — chybaby wstydu nie miała. Ten Gorajski jest synem naturalnym księcia Piotra, człek bez urodzenia, bez imienia, bez rodziny, słowem wyrzutek...
— No, no! powoli — odezwała się Ahaswera. — Masz na to dowody?
— Mam, i on sam się tego nie zaprze.
Tu hr. Filip zaczął opowiadać ze szczegółami, czego się o urodzeniu Wiktora dowiedział i co żadnéj nie ulegało wątpliwości.
Księżna głową potrząsała, słuchając.
— Dziwy! dziwy! mój hrabio — dodała, gdy dokończył — dziwy, ale wmieszałeś się w sprawę niebezpieczną i nie wiem czy wyjdziesz z niéj cało. Możesz jemu przeszkodzić, ale sobie nie pomożesz. Wszystkich miéć będziesz przeciw sobie, hr. Augusta...
— O! ten mi to zgóry zapowiedział — rzekł Filip. — Ale nie dbam o to!
— I brata jéj.
— Nie boję się go.
— A na końcu samego Wiktora — dorzuciła Ahaswera. — Jeśli cię ten wyzwie...
— Z ludźmi jak on nikt się nie bije — zawołał dumnie hrabia. — W Rzymie nie zabraknie zbirów. Każę go obić, ale bić się z nim....
Zamilkła słuchająca.
Filip drżał i chodził, jak bezprzytomny.
— Może ci w łeb strzelić — rzekła po chwili. — Ja, przyznam ci się, będąc na twém miejscu i popełniwszy taką... no, nazwijmy to niedorzecznością, dziśbym opuściła Rzym.
— Aby mówiono żem się uląkł następstw mojego kroku. O nie — rzekł Filip. — Niech będzie co chce.
Potrząsając głową, księżna siedziała milcząca.
— Żeby znowu tak się kochać i po tylu latach nadaremnego wzdychania tak szaléć! — rzekła zcicha.
Filip nic nie odrzekł na to.
— Księżna powinnaś mnie bronić — wtrącił, tylko po chwili.
— Daj mi pokój! Gdy sprawa idzie o kobiétę, my wszystkie piérwszy mamy obowiązek w niéj bronić siebie. Po mnie niczego się nie spodziéwaj.
Filip popatrzył na nią długo.
— Zatém i od pani dostaję odprawę? — spytał.
— Żal mi cię, ale niéma na to rady. Utop się w Tybrze, który podobno wezbrał, bo mi mówili że do Panteonu dostać się nie można i woda w nim stoi; palnij sobie w łeb, albo jedź gdzie za świat, bo tu nie masz co robić. Oto rada moja.
Rozśmiał się szydersko Filip.
— No, zobaczymy — rzekł, żegnając ją — muszę sobie radzić sam i... poradzę.
Księżnie Ahaswerze po téj rozmowie pilno było niezmiernie dostać się do swych przyjaciółek, złapać kogoś, słowem wcisnąć się w tę intrygę i pewną w niéj rolę odegrać.
Szukając w myśli, kogoby sobie w pomoc wziąć mogła, wpadła na poetę. Napisała słów kilka i posłała po niego. Wybór to był najnieszczęśliwszy, gdyż ów niedożyły geniusz i niezrozumiany artysta w życiu praktyczném był najnieporadniejszym z ludzi. Całe swe życie popełniał patetyczne omyłki i wielkobrzmiące głupstwa.
Kartka księżny, która go zastała w biédnéj zajmowanéj przez niego izdebce, pełnéj papiérów, śmieci i nieładu, naprzód wbiła go w pychę. Ale żal miał do téj kobiéty, do któréj zaczynał się przywiązywać. Myląc się w ocenieniu wezwania, sądził że się serce odezwało. Chciał się podrożyć z sobą; ale wnet poruszony, zwyciężony tą ręką wyciągniętą, któréj potrzebował do życia, ubrał się, zapomniał urazy i pobiegł.
Spodziéwał się znaléźć Ahaswerę czułą, rozmarzoną, bolejącą po śmierci męża, o któréj wieść go już dochodziła, a tymczasem w progu powitała go roztargniona i niecierpliwa.
— Czegożeś tak długo czekać na siebie kazał? Mam tysiące potrzeb, tysiące pytań.
Oblała go zimną wodą. Nasrożył się, chciał stać się czułym i patetycznym, ale przerwała mu żywo.
— No, to potém. Czy wiész tę historyą pięknéj Lizy i bezimiennego jegomości, p. Wiktora?
— Nie wiem nic, oprócz że się podobno pokochali... Ale — dodał z pogardą — to zimna lodu bryła.
Księżna posadziła go naprzód, a potém żywo szczebiocząc, opowiedziała mu wszystko. Była to dla niego nowość, zdumienie, przerażenie.
Poczciwe obudziło się w nim uczucie, które nadzwyczaj pompatycznie chciał wyrazić. Księżna mu przerwała.
— Znam Filipa, gotów na wszystko. Mówił tu u mnie o zbirach; potrzeba ostrzedz Wiktora.
— Tak jest! — krzyknął poeta — trzeba go ostrzedz. Ja lecę...
Nie wstrzymywała go księżna.
— Wracaj do mnie — rzekła — tylko opowiédz mu wszystko i dodaj że ma za sobą nas wszystkich... Niech się ma na baczności.
Emil Marya pobiegł.
Księżna, opowiadając wszystko, nie pominęła i historyi urodzenia Wiktora, a ta w oczach poety nowy urok mu nadała. Ze współczuciem i gorączką, który fantazya poetycka wywołała, wpadł do mieszkania Gorajskiego na Babuinie, w którém nigdy dotąd nie był, bo raz Wiktor go nie przyjął, a geniusz czuł się tém obrażony.
Zastał gospodarza siedzącego w przyciemnionym żaluzyami pokoju, bez książki, bez roboty, w myślach i dumach.
Postawa poety i gwałtowność, z jaką wpadł, kazały się domyślać, że nie z prostą grzecznością przychodził. W milczeniu wiele znaczącém począł, łkając prawie, bo był do płaczu skłonnym, ściskać go mocno.
— Biédny! biédny! zacny mój... kochany!...
— Cóżto jest? — zapytał Wiktor, śmiejąc się. — Biédny! ja? ale ja nie czuję się nim wcale.
— Jakto? — przerwał poeta — jakto? więc...
— Kochany wieszczu, nie rozumiem nic.
Emil Marya zmieszał się, ale cofać się nie mógł.
— Miałżebyś zupełnie o niczém nie wiedziéć? —
— Tak dalece, że nie mam pojęcia nawet, co to być może.
Poczuł dopiéro Emil Marya, że na niego spadł ciężar daleko większy, niż przewidywał. Pocieszać i radzić, ostrzedz był gotów, ale być zwiastunem złego...
— Mów-że, na Boga!
— Nic nie wiész?
— Nic a nic.
— Nie wiész że wychodzącą od ciebie panią Lizę hrabia Filip, w bramie czatujący, pochwycił?
Wiktor poskoczył ku niemu.
— Co? — krzyknął — on śmiał!...
Zacisnął pięści i stał się tak strasznym, że Emil Marya na krok cofnął się od niego.
— Uspokuj się, wszyscy go potępiają — dodał. — On sam głosi, że mu p. Liza z pogardą dała odprawę. Jest ukarany, ale mściwy człek, przewidując że teraz rozgłoszony stosunek wasz musi się zakończyć małżeństwem, rozsiéwa krzywdzące wieści o twojém urodzeniu.
Wiktor pobladł, pot wystąpił mu na czoło; zachwiał się i padł na krzesło. Poeta ścisnął go za rękę.
— Co on mówi? — spytał Wiktor głosem słabym.
Po chwili krótkiéj namysłu, poeta powtórzył co słyszał od Ahaswery, dodając wyraz współczucia. Gorajski słuchał, nie dając długo znaku, jakie to na nim czyniło wrażenie; twarz jego była tak blada i zmieniona, że nowy ból już się na niéj wypisać nie mógł.
Po milczeniu niedługiém, podniósł głowę.
— Niestety — rzekł — to co mówi, prawdą jest nie zaprzeczam. Dla pamięci matki méj musiałem się taić, ale dziś, gdy mi to w oczy rzucają, potrafię znieść z rezygnacyą. Powiedział o tém pani Lizie?
— Niezawodnie.
Wiktor się zamyślił; czuł, że przyjmując go nazajutrz, już wiedziała o tém, wiedziała i nie zmieniła się wcale. Odetchnął lżéj, łza mu się w oku zakręciła, wyciągnął dłoń do poety, który ją gorąco uścisnął.
— Wszyscy oburzeni są — rzekł — za wami wszyscy. Ale ten niegodziwy człek gotów się posunąć do ostateczności. Może na was zbirów nasadzić; księżna kazała mi was ostrzedz.
Z pogardą uśmiéchnął się Wiktor.
— Nie boję się tego — rzekł zimno. — Nie są to te czasy, gdy o najęcie zbirów łatwo było. Dość nienabitego rewolwera, aby ich rozpędzić. Dziękuję wam z duszy — dodał — iż mi otworzyliście oczy, żeście tu przyszli piérwsi z przestrogą. Byłem w ciemnościach, teraz wiem już, co pocznę. Hrabia Filip swém postępowaniem wyzwał mnie do walki z sobą. Mam oręż do niéj, straszniejszy niż sądzi. — Mówiąc to, Wiktor wstał nagle z krzesła, poszedł do zamkniętego biurka, dobył z niego papiérów wiązkę i pokazał ją poecie.
— Oto czém mu w oczy rzucę! — zawołał. — Jest-to własnoręczny rękopis, testament, wyznanie, nazwijcie to jak chcecie, niedawno zmarłéj żony jego. Jest to dokument tak go potępiający, iż nie miałem odwagi ogłaszać go, mając do tego prawo, bo na rękopiśmie wyrażona jest wola zmarłéj, aby ten, komu się on w ręce dostanie, uczynił z nim co zechce, byle go hr. Filipowi nie oddawał. Zmarła pragnęła, aby o tém ludzie wiedzieli, i dziś już się nie waham... ludzie wiedziéć o tém będą.
— Słuchaj-że — chwytając go za rękę, począł żywo poeta, któremu oczy zapałały — mnie się to widzi inaczéj. Możecie grozą tego dokumentu kupić sobie i pani Lizie spokój, uwolnić się od prześladowania. Księżna pośredniczyć będzie.
— Nie! nie! na Boga i stokroć nie! — wykrzyknął Wiktor. — Nie godzi mi się frymarczyć dobrą sławą kobiéty, która z za grobu żąda usprawiedliwienia. Hrabia Filip głosi, że się z nią rozstał, bo mu była niewierną. Tu są fakta: on był podły, a ona niewinna.
Poeta nie śmiał nalegać. Wiktor nazad wrzucił rękopis do biurka i usiadł. Głowę w dłoniach ukrył, mówić już nie mógł. Emil Marya widział że go należało zostawić samego z myślami i dać mu cios, jaki go spotkał, odboléć.
— Te papiéry po zmarłéj nie są więc tajemnicą — zapytał, odchodząc — mogę o nich mówić księżnie?
— Komu chcecie — rzekł Wiktor. — Sproszę wszystkich do księżny Teresy, do pani Lizy, gdzie mi będzie wolno, i odczytam co mi los dał w ręce. Jestem dziś względem tego człowieka wolnym od wszelkiego obowiązku oszczędzania go. Niech stanie przed ludźmi w tém świetle, na jakie zasłużył.
— A jeśli się mścić zechce? — szepnął poeta.
Wiktor zagryzł usta.
— Będziemy się mścili obaj — odparł — i ja mam za co.
Poeta, nie zatrzymując się nigdzie, pędem pobiegł do Ahaswery. Czekała na niego niecierpliwa. Niósł nowy pokarm dla wygłodzonéj nudami. Pytaniom nie było końca. Musiał opisywać wrażenie, przyjęcie, całą tę scenę, która na nim wielkie uczyniła wrażenie.
Niezmiernie ciekawa księżna myślała tylko o jedném, ażeby ją koniecznie zaproszono na czytanie tych rzeczy, tak niezawodnie poruszających, tak zajmujących. Emil Marya ledwie mógł ją zaspokoić upewnieniem, iż Wiktor oświadczył się sprosić wszystkich. Nie było żadnego wyjątku.
W czasie gdy rozmowa z poetą toczyła się urywanemi słowy, a Ahaswera tak była nią ożywiona i poruszona, że na nic nie zważała, nie postrzegli oboje, że hr. Filip, wszedłszy w chwili gdy ona była najżywszą, zasłyszawszy cóś, stanął w progu, nie ruszając się, i czekał końca.
Nie mogąc nigdzie znaléźć spokoju, powrócił on był do księżny, aby jéj dać zlecenie do p. Lizy, którą chciał jeszcze starać się przebłagać. Wpadł właśnie na to, gdy poeta mówił o testamencie jego żony.
Przypadkiem odwróciwszy się, Ahaswera postrzegła go i krzyknęła przestraszona.
Oboje umilkli.
Hrabia Filip, z oczyma okropnie wysadzonemi, jakby wypaść miały mu z powiek, powolnym krokiem postąpił ku nim.
— Coś pan mówił? co? powtórz! papiéry po mojéj żonie pozostałe w jego ręku? Jakim sposobem? Skradzione są chyba, lub sfałszowane!
Mówił głosem tak złamanym, jąkając się, jak gdyby innym był człowiekiem. Niedawno księżna widziała go zuchwałym, teraz był przelękłym, chociaż starał się pokryć tę trwogę.
— Ja nic nie wiem — rzekł poeta krótko.
Księżna zamilkła.
Hrabia Filip stał osłupiały, chwytając się poręczy krzesła, aby nie upaść. Chciał pytać jeszcze i usta mu się tylko trzęsły. Ten brak odwagi jego samego wprawiał już w gniéw. Zdobywał się na dawne zuchwalstwo, lecz powrócić do niego nie mógł. Trząsł głową i rzucał się.
— Papiéry! mogą być potwarze, mogą być kłamstwa. Umarłym wszystko wolno... Mścić się chce na mnie — zaczął głosem przerywanym.
Księżna stała, patrzyła, ale się nie odzywała. Poeta usunął się nabok.
Począł się domagać szczegółów; Emil Marya powtórzył zimno:
— Nic nie wiem, nic wiedziéć nie chcę.
Nie mogąc przemódz tego upartego milczenia, hr. Filip poczekał chwilę, powiódł oczyma po księżnie i poecie, uśmiéchnął się szydersko i wolnym krokiem wywlókł się z pokoju, już w progu zdając się zapominać gdzie był i co robił. Kapelusz włożył na głowę, nie zwrócił się ku gospodyni, szukał długo klamki, wyszedł i cisnął drzwiami za sobą.
— To cóś wygląda jak ostatni akt tragedyi — szepnął Emil Marya.
— Ja się boję — dodała księżna — boję się o Wiktora. Ten człowiek gotów na wszystko... Straszne rzeczy się gotują. Nie odchodź pan, chcę go miéć przy sobie. Po obiedzie zaprowadzisz mnie do księżny. Muszę tam być; trzeba się naradzić, zapobiedz.
W salonie pani Lizy na Via Sistina panowała cisza uroczysta; na twarzach obecnych, zwykłych gości widać było oczekiwanie niespokojne, podbudzoną ciekawość, a razem cóś chwili téj uroczyste znaczenie nadającego.
Pani domu siedziała z księżną Teresą za stołem; blade obie, trzymały się za ręce. Nieco daléj, w czerni cała, ubielona i odrobinkę uróżowana, kręciła się niespokojnie na krześle, usiłując być poważną, księżna Ahaswera.
Za siostrą stał Ferdynand, pochmurny, mniéj pewien siebie niż zwykle. Hrabia August wyprostowany, zapięty, ze zwykłą sobie krwią zimną i postawą arystokratyczną, zabrał miejsce naprzeciwko pani domu, by czuwać nad nią, nie spuszczając z niéj oka. Zdawał się więcéj zajęty wdową, niż tém co się przygotowywało.
Poeta, z ręką założoną za frak, z włosami zarzuconemi na tył głowy, wzrokiem wodzący po suficie, a myślami zapewne po świecie natchnień swoich, usiłował się dostroić do tonu panującego, do powagi i uroczystości tego momentu. Księżna Ahaswera, ile razy spojrzała na tę nieco teatralną figurę, nieznacznie poruszała ramionami. Wszystkie ruchy tego poczciwego monomana były jéj już dobrze znane.
Wiktor, blady, w ręku trzymał zwitek papiérów i patrzył nań zadumany, jak gdyby jeszcze wahał się z odczytaniem jego. W twarzy dziwnie zestarzałéj i pomarszczonéj malowała się walka wewnętrzna, już przebolała w części, ale trwająca jeszcze.
Milczenie się przedłużało nad miarę. Poruszył się wreszcie jakimś wysiłkiem woli Wiktor, zbliżył do lampy, otworzył zwitek, który miał przed sobą i, bez wstępu żadnego i objaśnienia, głosem słabym, zrazu stłumionym, czytać począł:
„Zmarnowanego życia, zawiedzionych nadziei, wiary straconéj — nie zapisywałabym i nie zostawiała pamięci po sobie; ale z niesławy i plamy obmyć się muszę. Za życia nadto byłam dumną, abym się chciała usprawiedliwiać; z za grobu chcę jeśli nie siebie, to imię moje oczyścić. Nie do jednéj mnie ono należało.
„Rodzice moi byli dosyć majętni. Jedynaczką u nich będąc, mogłam łatwo znaléźć towarzysza na drogę życia, ale ojciec mój zbyt wiele wymagał dla mnie i temum winna całe nieszczęście moje.
„Na balu w Kamieńcu podolskim zobaczył mnie przypadkiem się na nim znajdujący wołyński hrabia Filip. Miałam naówczas lat osiemnaście i smutek nie zmienił mi jeszcze twarzy; mówiono żem piękną była. Hrabia Filip zaprezentował mi się, poznał się z rodzicami i wszyscy postrzegli, że był mną zajęty.
„Nie podobał mi się. Nie był powierzchownie odrażającym, ale wyraz ironii, szyderstwa, jakąś oryginalność nienaturalną, cóś ostrego i nielitościwego czytałam w jego twarzy. Usta, nawet gdy nic nie mówił, wykrzywiały się sarkazmem. Słynął z dowcipu, uganiano się za nim, bo wiedziano że jest bardzo bogaty, a czekały go większe jeszcze spadki. Ojciec mój cały rozgorzał tą myślą, aby mnie wydać za niego. Zaproszony w sąsiedztwo moich rodziców przez dalekich swych krewnych, zabawił kilka tygodni na Podolu i najjawniéj począł się starać o mnie.
„Im bliżéj go poznawałam, tém większy strach i wstręt obudzał we mnie. Nawet uczucie gwałtowne, jakie mi okazywał, miało w sobie cóś groźnego. Lecz ojciec ani chciał słuchać, gdy matka starała się przemawiać za mną. Kazano mi iść za hrabiego, który się oświadczył zbyt pośpiesznie, bez namysłu.
„Ojciec nietylko nakazywał, ale zaklinał mnie i prosił, abym wyszła za niego; musiałam mu być posłuszną. Do wszystkich nieprzyjemnych wrażeń, które mnie od niego odstręczały, dodać muszę i to, że z rodzicami memi obchodził się tak, jakby czuć dawał że łaskę im czyni, biorąc ich córkę.
„Ślub odbył się prawie prywatnie, z pośpiechem jakimś, który mi przytomność odebrał. Tegoż samego wieczora pojechaliśmy na Wołyń. Mogę powiedziéć że od piérwszego dnia po ślubie rozpoczęła się walka między nami, w któréj ja, niedoświadczona, słaba, niepewna siebie, musiałam być zwyciężoną.
„Wprędce postrzegłam, że hrabia nie szukał we mnie towarzyszki życia, ale nasycenia namiętności jakiéjś dzikiéj, ofiary posłusznéj, zabawki.
„Rodzina męża mego, która mu przeznaczała kogoś zupełnie innego, a małżeństwo ze mną za mezalians uważała, dąsała się na niego. Nie przyjmowano nas, pozrywały się stosunki bliższe, a hrabia skazany został na towarzystwo młodzieży, która miała się za szczęśliwą, że ją do siebie przypuszczał i nad nią przewodził.
„Kobiét poznałam mało; życie spędzaliśmy w podróżach i wycieczkach za granicę, lub w domu, w tém otoczeniu ludzi, co czując się zaszczyceni stosunkami z hrabią, pochlebiali mu i ulegali.
„Mąż mój zabawiał się najdziwaczniéj; miał fantazye krótko trwające, gwałtowne, przemieniające się, często zbyt ostro i przykro kończące się jakąś katastrofą. Serce się w nim nie odzywało, ale szalała głowa.
„Gwałtowna miłość dla mnie, na którą ja odpowiadałam chłodem, wprędce stygnąć zaczęła. Byłam temu rada prawie, bo zwiększała odrazę, jaką miałam do niego. Dobrym być nie umiał, nawet gdy kochał; męczyć lubił, jak gdyby to zaostrzało dlań każdą przyjemność. Posłyszałam zdala o różnych jego stosunkach z pięknemi sąsiadkami. Wszystkie one zawiązywały się łatwo, jakiś czas nie dawały mu spokoju, pochłaniały go i gasły, jak ognie słomiane.
„Z każdéj takiéj fantazyi unosił wspomnienie wszystkich ułomności i wad tego co kochał i wielbił; wyśmiéwał bezlitośnie nawet dowody serca i poświęcenia dla siebie.
„Bardzo często zaczął odbywać podróże, trwające niekiedy dość długo... bezemnie. Zostawałam sama w domu, a żem u rodziców jeszcze lubiła malować i rysować, spędzałam czas na próbach i cała oddałam się sztuce.
„To zajęcie niewinnie stało się dla hrabiego źródłem niewyczerpaném szyderstw. Prześladował mnie niém, wyśmiéwał moje bazgranie i choć się zamykałam przed nim, prosząc aby mi choć tę przyjemność niezatrutą zostawił, nie było dnia, żeby ze złościwością bezlitosną nie pobudził mnie do łez.
„Płacz mój wprawiał go w najlepszy humor, był przyprawą jego zabawek.
„W tym czasie z jednéj ze swych podróży przywiózł hrabia wspomnienie osoby, którą widział, żony jednego ze swych kuzynów, pani Lizy.
„Tak był przejęty nadzwyczajną jéj pięknością, a zarazem oburzony obchodzeniem się z nią męża, nieszczęśliwém życiem młodéj pary, iż nie postrzegł, nie poczuł nawet, że sam dla mnie był takimże tyranem.
„Piérwszy raz w życiu postrzegłam w nim naówczas pewną zmianę. Dla téj pani, w któréj nie taił się przedemną że był zakochany, miał uczucie uwielbienia, entuzyazmu, adoracyą, które chwilami odejmowały mu jego złośliwość i szyderstwo.
„Dla mnie zakochanie się to było zupełnie obojętném. Nie piérwsze już było, a wiedziałam że zapewne i ostatniém nie będzie. Cóż mnie ono obchodziło?...
„Dziwiłam się tylko, że mogło tak wielki wpływ wywiérać na niego, iż niemal lepszym go czyniło, póki niém żył i był przejęty.
„Wkrótce po piérwszej podróży, nastąpiła druga, któréj celem było widzenie adorowanéj; potém trzecia i nie wiem już ile wycieczek, zawsze dla widzenia bóstwa, choćby zdaleka.
„Męża téj pani opisywał w jaknajczarniejszych kolorach, a na mnie robiło to dziwne wrażenie, bo wszystko, co o nim mówił, zastosowywałam do niego samego. Były może pewne różnice między nimi, ale téż i niezaprzeczone pokrewieństwo.
„Ciekawa byłam nadzwyczajnie poznać tę panią, nad którą litowałam się i prawie ją jak siostrę niedoli mojéj kochałam; ale hrabia o podróży do tych państwa, o któréj raz wspomniałam, słuchać nie chciał. Odparł mi brutalnie:
— „Zrobiłoby ci to więcéj przykrości, niż przyjemności. Byłaś wychowana wcale nie do tego świata, w którym ona zajmuje świetne stanowisko. Prawdę powiedziawszy, musiałbym się wstydzić za ciebie.
„Ruszył ramionami. Zapłakałam i zmilczałam.
„Nie jedno to upokorzenie przełknąć musiałam.
„Wkrótce po zamążpójściu straciwszy matkę naprzód, w rok późniéj ojca, byłam samą na świecie, bez opieki i najnieszczęśliwszą istotą.
„Miłość hrabiego, tak gwałtowna w początku, zmieniła się w rodzaj wstrętu, lekceważenia, nienawiści. Być może że i ja rozwinięciu się tych uczuć byłam poczęści winną, gdyż czułą być nie mogłam, a kłamać nie umiałam.
„Pomiędzy młodzieżą, którą jak rodzajem dworu lubił się mąż mój otaczać, był krewny daleki hrabiego, jeden z tych powinowatych, do których się nie przyznawano chętnie, bo był ubogi, a imię nosił nieznane. Chłopak dwudziestokilkoletni, wychowany przez matkę, nieśmiały, skromny, rumieniący się cochwila, służył innym za pośmiewisko.
„Dla hrabiego, jako starszego i wpływowego człowieka, na którego może poparcie rachował, był z wielkiém uszanowaniem i powolnością. Matka go tu przysłała, a kuzyn miał sobie za największą przyjemność psuć go, wyszydzać skromność, śmiać się z jego zasad i obyczajów. Artur znosił to łagodnie, pozwalał się wyśmiéwać i, zawsze w nadziei protekcyi, uczęszczał do domu naszego, bo hrabia się nim i posługiwać lubił i miał z niego cierpliwą ofiarę swych sarkazmów.
„Żal mi było chłopca, tak jak jemu, gdy patrzył codziennie na obchodzenie się męża ze mną, żal być musiało mnie także.
„Nie wiem czy to w nim jakie czulsze dla mnie obudziło uczucie, ale co do mnie, chociaż sympatyą miałam dla niego, serce moje było tak żółcią zalane, ja tak znękana, żem ani mogła pomyśléć o jakichś miłostkach.
„Postrzegłam jednak wkrótce, że jakby z umysłu, zaczęto Artura mną prześladować, a razem podawać mu sposobność znajdowania się zemną samnasam. Nie mogłam pojąć celu tego manewru męża mojego, ale był tak niezręczny i wyraźny, żem przestraszona i oburzona musiała się miéć na baczności. Męczyło mnie to, a widziałam że Artur był niespokojny, poruszony i równie jak ja nie wiedział, co począć z sobą. Dawano mu rozkaz stawienia się u nas na dnie, w których właśnie męża mojego w domu nie było; wyznaczano zajęcia, które go do mnie zbliżać musiały.
„Gdym się przekonała, iż to nie było przypadkowém, zamykałam się u siebie, a Artur, przybywając i dowiedziawszy się że jestem sama, odjeżdżał, nie widząc mnie.
„Byłam mu za to wdzięczną. Ta strategia męża mego dosyć długo się przeciągała. Nie zbliżyło mnie to wcale do Artura, bo nie miał ani odwagi, ani ochoty zaplątania się w brudną intrygę.
„Jednego dnia, gdy mąż mój wyjechał był na parę tygodni do owego kuzyna, którego żona była jego ideałem, niespodzianie, zaraz po odjeździe jego, przybył Artur i przez sługę prosił, aby mógł widziéć się zemną.
„Według zwyczaju, kazałam go przeprosić; ale za drugiém poselstwem i naleganiem wyszłam do salonu. Znalazłam go w postawie winowajcy, przestraszonego, zmieszanego, bełkoczącego cóś tak niezrozumiale, że dużo czasu zeszło, nim go wyrozumiéć mogłam.
„Drżał cały z oburzenia i zgrozy; tłumaczył się iż zmuszony jest niepokoić mnie dla przestrzeżenia, że dłużéj milczéć mu niepodobna.
„Dowiedziałam się z ust jego, iż hrabia poprzedzającego dnia, zamknąwszy się z nim, w sposób cyniczny oświadczył mu, że na niego rachuje, iż postara się zemną zawiązać stosunek jaknajbliższy, aby jemu to do rozwodu posłużyć mogło.
„A gdy Artur ze zgrozą zakrzyknął, iż chyba żart niegodziwy czyni sobie z niego, hrabia mu powtórzył: Uwiedź ją, niepodobna aby ci się to nie powiodło. Ja nią jestem znudzony i ona mnie nie kocha. Jesteś młody i przystojny, ożenisz się z nią. Dam ci przyzwoite wyposażenie. Wyjadę z domu i nikt ci nie będzie przeszkadzał. Przyszłość ci zapewnię. Kobiéta ładna, sentymentalna, nieszczęśliwa, dla ciebie jak raz. Byłbyś głupim, gdybyś nie korzystał.
„Oporu Artura i oburzenia hrabia nie chciał rozumiéć nawet, zagroził mu że jego i matkę opuści, jeżeli mu w tém posłusznym nie będzie. Artur przychodził mi o tém oznajmić, a razem pożegnać mnie, gdyż, chociaż ubogi, postanowił zerwać z kuzynem.
„Nie mogłam wątpić o prawdziwości tego wyznania, za którą charakter Artura ręczył. Siérota, bez opieki, postanowiłam po tym nikczemnym kroku porzucić hrabiego. Zażądałam tylko od Artura, aby zeznanie swe dał mi na piśmie, gdy i tak postanowił zerwać z hrabią.
„Poczciwy chłopak napisał i pod przysięgą zeznał, do czego użyć go chciano. List ten jego znajdzie się tu dołączony.
„Nie czekając powrotu hrabiego, opuściłam dom jego, nie wynosząc nic, oprócz tego com od rodziców miała. Schronić się nie znalazłam gdzie, prócz klasztoru. Majątek mój sprzedał był hrabia i nawet sumy zań wziętéj prawie mi nie ubezpieczył. Nie szło mi o to.
„Rządca, który był prawą ręką, narzędziem i zausznikiem męża, natychmiast dał mu znać o moim wyjeździe.
„W liście, który do niego zostawiłam, zawarta była kopia zeznania Artura: domagałam się rozwodu.
„Hrabia w początkach był rozgniéwany na kuzyna, ale go do siebie kazał powołać. Nie przybył. W procesie rozwodowym, chociaż oskarżenia mnie o sprzeniewierzenie się nie obejmował, było ono na wszystkich ustach. Hrabia głosił iż to go do żądania rozwodu spowodowało, zmyślał szczegóły, a że ludzie podobnym powieściom wierzą łatwo, nie mogłam się uniewinnić, ani oczyścić z zarzutu... plama pozostała na mnie.
„Hrabia miał tysiące środków rozpowszechniania kłamstwa, ja żadnego na udowodnienie niewinności mojéj. Wzgardziłam tą potwarzą.
„Z majątku po rodzicach oddano to, co się hrabiemu zwrócić podobało. Chciał być wspaniałomyślnym i naznaczyć mi pensyą dożywotnią, którą odrzuciłam. Zostałam sama w świecie, tułając się, bawiąc u krewnych, a późniéj, zwróciwszy się do sztuki, rozpoczęłam studya w Warszawie i Dreźnie. Majątek, powierzony nieoględnie ludziom bez sumienia, uszczuplony znacznie, zmusił mnie wkońcu szukać w tém, co było zabawą, nadziei utrzymania. Z tą myślą przybyłam do Rzymu”...
Rękopis kończył się następującym przypiskiem:
„Komukolwiek pismo to moje dostanie się w ręce, zaklinam go, aby mu nadał rozgłos, a nie dopuścił, żeby staraniem hrabiego zniszczone zostało. Może on czuwać nad tém, wiedząc iż się oczyścić zechcę. Z za grobu wolno mi przynajmniéj zawołać, głosem któremu śmierć nada wiarę i powagę: Jestem niewinną!”
Wiktor dokończył głosem drżącym, złożył papiery i powiódł oczyma po słuchaczach. Wszyscy milczeli, przejęci tém opowiadaniem boleściwém. Liza, sparta na ręku, łzy miała w oczach.
Piérwsza Ahaswera skoczyła z krzesła, pięść podnosząc dogóry.
— A! co za poczwara! co za poczwara ten człowiek! Ale — tu zwróciła się do Lizy — co za szalona miłość! Możesz nią być dumną.
— Mościa księżno — przerwał August — to się miłością nazywać nie może. Jest-to namiętność, z miłością własną połączona. Miłość zasługująca na to imię nie istnieje bez poświęcenia, uszlachetnia człowieka, podnosi go, lecz nie czyni występnym.
Gospodyni domu siedziała zadumana, z oczyma łez pełnemi.
— Takie jest przeznaczenie moje — rzekła — abym i sama była nieszczęśliwą i drugim przynosiła nieszczęście. Część jakaś winy spada na mnie niewinną, bom nigdy w życiu tego niedorzecznego szału hr. Filipa jedném słowem nie rozbudziła. Starałam się go nieraz prawie do niegrzeczności posuniętą oziębłością przekonać, iż nigdy nawet obojętną przyjaźnią wywdzięczyć mu się nie mogę. Dziś, po tém wszystkiém co się stało, widzę że jedynym środkiem jest uciekać ztąd.
— Gonić cię będzie — przerwała Ahaswera.
— Świat széroki — dodała Liza. — Znajdę przecie w potrzebie kątek jakiś, w którym od tych napaści ukryć się będę mogła.
Spojrzała na milczącego smutno Wiktora, który ani potakiwał, ani odradzał, udając obojętnego. Wtém księżna Teresa, któréj trudno było się gniéwać i w któréj sercu gniéw zastępowały smutek i politowanie, westchnęła.
— Boże mój! ale cóż ja biédna pocznę z sobą, ja, com żyła wami, com tu przyrosła zarazem do tego Rzymu i nie będę wiedziała co zrobić.
— Toż samo i jabym mógł powtórzyć — szepnął hr. August. — Te wieczory na Via Sistina, te spokojne nasze rozmowy przy okrągłym stole, oświéconym oczyma naszéj pani, miałyżby tak smutny miéć koniec przez jednego biédnego szaleńca?
— Biédnego! — zawołała Ahaswera — powiédz występnego! Możeż być co nikczemniejszego nad prześladowanie kobiéty? Ja — jabym go jutro bez sądu kazała powiesić. Jednę już zabił, a drugą zamęcza. Pocóż uciekać z Rzymu? Ja także protestuję, bo chciałam z wami moję żałobę odsiedziéć. Przecież się od niego można zamknąć.
— Na ulicę wyjść nie będzie podobna — odparła Liza. — Takie życie w ciągłéj obawie, ciągle na oczach tego prześladowcy, stałoby się nie do zniesienia.
Ferdynand, stojący za krzesłem siostry, po swojemu pojmujący całą sprawę, nakoniec wyrwał się po młodzieńczemu, nie mogąc wytrzymać:
— Przepraszam — zawołał głośno — ale, słowo honoru daję, przykro mi słuchać. A do czegóż myśmy się zdali, jeśli w takim razie nie możemy stanąć w obronie prześladowanéj kobiéty? Jabym nie za siostrą, ale za kimkolwiekbądź w tém położeniu zostającym, ujął się, wyzwał i przepłoszył. Nam nic innego nie pozostaje (tu spojrzał na Wiktora), jak z tym jegomością się rozprawić.
I rozgrzany własném wystąpieniem, Fernando w postawie rycerskiéj wyszedł na środek pokoju, nie mogąc już ustać spokojnie.
Liza jednym wykrzykiem zaprotestowała, a hr. August chwycił wzburzonego za rękę.
— Zmiłuj się, nie tak gorączkowo — rzekł. — To się na nic nie zdało, a nadałoby rozgłos niepotrzebny wypadkowi niemiłemu wprawdzie, ale niemającemu tak wielkiéj wagi. Dać się zabić, albo nawet ranić, byłoby grzéchem, a jego sprzątnąć ze świata prawdziwą łaską. Dajże mu pokój; pogarda zabija daleko skuteczniéj.
Ferdynand się zżymnął.
— Pojedynek w zasadzie jest niedorzecznością, choć bywa czasami nieunikniony — dodał hrabia. — Ta jednak wcale konieczności rozprawienia się z nim w walce niéma. On zaś, wątpię, by kogo wyzywał.
— Widzicie więc, panowie — żywo przerwała pani domu — że moja rada jest najlepszą. Ja wyjechać muszę i zniknąć mu z oczów.
— Droga moja! — jęknęła księżna Teresa — ja chyba za tobą i z tobą pojadę.
— Ja także — rzekła Ahaswera.
— Radbym i ja powiedziéć toż samo — odezwał się skromnie poeta — ale niestety, z Rzymu mi się ruszyć niepodobna i skazany zostanę na samotność ze wspomnieniami żywemi, najprzykrzejszą ze wszystkich.
— A! — zwracając się do niego półgłosem rzekła Ahaswera — nie skarż-że się, bo nigdy sam nie będziesz, mając swój geniusz z sobą.
Było w tém trochę sarkazmu, lecz Emil Marya przyjąłto za dobrą monetę i ubrał się w pokorę.
Księżna szeptała pocichu cóś Lizie, która potrząsała głową.
— Ach te nasze wieczory! — dodała głośniéj — jak ja po nich płakać będę! Nic mi ich nie zastąpi.
— Księżna masz tu tyle znakomitości znajomych, poetów, artystów, dyplomatów — szepnął Wiktor.
— Prawda, ale wiész pan co to są wieczory ze znakomitościami? Każda z nich naprzód chce być piérwszą, chce się czémś odznaczyć, popisać z sobą, wystąpić. Wieczór więc taki staje się estradą koncertową, na któréj zkolei popisują się wirtuozi... My w naszém kółku małém mówiliśmy poprostu o rzeczach które kochamy miłością wielką, a znakomitości nie kochają nic, oprócz siebie.
Wśród tych użalań pani Liza wstała z kanapy, zbliżyła się do Wiktora, wcale nie wstydząc się świadków, pociągnęła go z sobą i poszła na cichą rozmowę na balkon.
Wtém Ahaswera żywo podbiegła do księżny Teresy i przy niéj usiadła.
— Dites donc — poczęła z gorączką i pośpiechem — szukacie wszyscy jakichś nadzwyczajnych środków, a najprostszego, najnaturalniejszego nie widzicie. Niech się ci państwo pobiorą! wtedy wszystko się skończy jaknajśliczniéj.
— Cicho! — przerwała grożąc księżna Teresa — mówić z nią o tém dotąd nie można. Nie znasz tak dobrze jak my jéj przeszłości, nie wiész co wycierpiała. Na wspomnienie małżeństwa, choć ona sama pragnąć go może, ogarniają strach paniczny.
Ahaswera się zamyśliła i zawahała głową.
— J’en sais aussi quelque chose — przebąknęła pocichu. — Któż wié, może ma i słuszność. Mam doświadczenie najlepsze, że małżeństwo jest nieochybnym zawodem. Znamy się tak w salonie, choćby najpoufaléj, ale pewnemi konwenansami rozgrodzeni, niby to się uczymy swych charakterów, gustów, przed ślubem oglądamy się wzajemnie — ale po ślubie! po ślubie! Cogodzina to niespodzianka; motyle stają się poczwarkami. Słabe strony ludzkie wychodzą na wiérzch i psują nam wrażenie tego, co było piękném i dobrém. Następują rozczarowania i niesmaki, obojętności i wstręty. O! — westchnęła — nieszczęśliwe my jesteśmy!
— Widzisz więc że Liza, tworząc sobie szczęście idealne, ma więcéj rozumu od nas. Pozostaną dla siebie nazawsze pięknemi temi postaciami, jakie ukochali.
Ahaswera wydęła usta, zrobiła minkę dziwną i spojrzała ku balkonowi ostrożnie.
— Mówi się to tak i marzy — (tu uśmiéch przebiegł jéj zmiętą twarzyczkę) — ale czy księżna wierzysz w to, aby, kochając się, młodzi ludzie mogli długo pozostać tak.... rozumiész mnie?...
Księżna Teresa, choć rozmawiały pocichu, a August z Ferdynandem i poetą stali na stronie, zarumieniła się, jak panienka.
— Cichoż! nie znasz Elizy! — zawołała, głos zniżając.
— Kochana moja, znam siebie i kobiéty, znam mężczyzn! O! wiele, wiele miałam doświadczeń w życiu! — Potrząsnęła głową. — Position fausse! próba niebezpieczna.
Księżna Teresa zbiérała się na odpowiedź, gdy Liza z Wiktorem weszli z balkonu nazad do salonu. Rozmowa przerwać się musiała.
Hrabia August spójrzał na zégarek i westchnął, zbliżając się do gospodyni.
— Powinnibyśmy panią pożegnać, a nigdy tak trudno jak dziś ztąd wyjść nie było. A, pani! kiedy nam wrócą wieczory na Via Sistina?
— Myślisz, hrabio, że i ja z tęsknotą i wdzięcznością dla was wspominać ich nie będę?
Podała rękę Augustowi.
— Przyjaciele starzy nie opuścicie nas przecie! Znajdziemy się gdzieś, zwołamy i wybierzemy sobie kątek spokojny, aby w nim żyć znowu jasném słowem i tęskną myślą.
— Nie opuszczaj-że nas pani przynajmniéj tak nagle, bez opowiedzenia — dodał August — pozwól czuwać nad sobą.
— Nie ucieknę tak bardzo prędko — uśmiéchnęła się gospodyni — pomówimy o tém jeszcze.
Wszyscy goście za przykładem hr. Augusta poruszyli się; Ahaswera spojrzała na zbiédzonego poetę, ulitowała się nad nim i uszczęśliwiła go, oznajmując że ma jéj do domu towarzyszyć... Hrabia August wyszedł piérwszy, a choć wieczór był cudny i w ulicach życia wiele, wprost już pociągnął do mieszkania.
Robiło mu to tylko przykrość, że w tym samym hotelu pod bokiem miał hr. Filipa, a dawne stosunki narazić go mogły na spotkanie z nim. Myślał jeszcze, jak tego uniknie, gdy w bramie hotelu spostrzegł go, jakby na straży wyczekującego. Chodził wielkiemi krokami, z głową spuszczoną, mówiąc cóś sam do siebie. Słysząc chód, podniósł oczy i, poznawszy Augusta, szybko się zbliżył ku niemu. Nadchodzący chciał go uniknąć, ale zastąpił mu drogę.
— Nie możesz mi odmówić chwili posłuchania — odezwał się głosem, w którym brzmiało nadzwyczajne, rozpaczliwe podrażnienie.
Krok w krok podążył za nim nagórę. Razem weszli, gdyż nie dał się milczeniem zimném odstraszyć.
Spojrzał przy podaném świetle na twarz hr. Augusta, która była surowszą, poważniejszą jeszcze niż zwykle. Zacięte jego usta, namarszczone czoło dawały poznać, iż ani rozmawiać, ani słuchać nie miał ochoty.
— Potępiasz mnie więc i ty? — rzekł głosem stłumionym — i ty, i wszyscy... Rzecz jest skończona ze mną. Zostałem wyklęty, anathema! Uśmiéchnął się szydersko. — Nie mam nawet od kogo żądać zadośćuczynienia, bo z tym bezimiennym włóczęgą jakimś bić się nie mogę.
— Nie rozumiem do czegoby cię pojedynek doprowadził? coby ci on pomógł — rzekł August niecierpliwie.
— Przynajmniejbym pragnienie jakiéjś zemsty nasycił — zawołał Filip, bijąc się w piersi.
— Zemsty? za co? Mścij się na sobie — dodał gospodarz, zaczynając się rozbiérać, aby dać poznać, że chce sam pozostać.
Filip przeszedł się po pokoju.
— Więc, na Boga, powiédz mi, co pozostaje do czynienia? Cóś muszę począć, jakiś koniec temu być musi! — krzyknął Filip.
— Potrzeba rady szukać w samym sobie — odparł August surowo. — Sumienie ją podyktować powinno.
— Co tam sumienie! pragnę zemsty i nie widzę przed sobą nad nią nic więcéj. Drogi innéj nie ma — rzekł Filip.
— Zdaje mi się, że żal i skrucha pozostają ci jeszcze — z niecierpliwością odezwał się August.
Hrabia Filip zaśmiał się swym zwyczajem, sucho i szydersko.
— To nie dla mnie — rzekł ironicznie — ja tych potraw nie jadam.
Znowu w milczeniu przeszedł się po pokoju, spoglądając na gospodarza, który, jak gdyby gościa nie miał, rozbiérał się i zajęty był około swego stolika. Ta obojętność jego i grzeczna odprawa poskutkowały nareszcie.
— Być może — odezwał się, biorąc kapelusz, który rzucił był na kanapę — iż mi się wypadnie oddalić i że się nieprędko zobaczymy z sobą. Nie wiem jeszcze co pocznę. La nuit porte conseil. Na wszelki wypadek jednak pozwól się choć pożegnać.
Hrabia August zdaleka się skłonił w milczeniu. Popatrzyli na siebie, a potém Filip wolnym krokiem poszedł ku drzwiom i wysunął się z pokoju.
Gdy nazajutrz rano, obudziwszy się, spytał o niego August, powiedziano mu że wyjechał nadedniem. Dokąd... nie wiedział nikt.
Uradowało to prawie Augusta, który jak tylko mógł najśpieszniej pobiegł na Via Sistina. Tu znalazł już jakby przygotowania do podróży; Ferdynand zakłopotany i smutny stał w progu, wnoszono kufry.
— Czekaj — zawołał przybywający — przychodzę z dobrą nowiną. Zdaje mi się że wszystko to niepotrzebne. Hrabia Filip wyjechał w nocy. Żegnał się zemną jakby na długo, nie macie więc żadnego powodu do opuszczania Rzymu.
Na tę rozmowę nadeszła blada i smutna p. Liza, posłyszawszy głos hrabiego.
Powtórzył jéj wesoło, że hr. Filip sam pomiarkował, iż zwyciężonemu nie pozostało nic jak plac opuścić.
— Niéma go! — dodał — nie widzę więc powodu do opuszczania Rzymu.
Zpoczątku pani Liza przyjęła wiadomość tę twarzą rozweseloną, lecz po krótkim namyśle głową potrząsnęła.
— Odjazd ten nagły — rzekła — jest mi podejrzany. Nie wierzę w taką pokorę i poddanie się, to może być tylko jakaś zasadzka. Nie ufam mu.
— Miałabyś pani słuszność — odparł August — gdyby pozostawała mu jaka droga inna nad wycofanie się, po wszystkich popełnionych niedorzecznościach; ale cóż miał począć?
— Nie wiem — rzekła Liza — czuję tylko, że spokojną być nie powinnam i nie mogę. Posądzam go że się domyślał, iż ja mu ujdę i ustąpię; wolał więc może sam pozornie zniknąć, niż szukać mnie i moich po świecie. Panu Wiktorowi, równie jak mnie i Ferdynandowi, bezpieczniéj gdzieś innego szukać kątka...
— A nam osiéroconym... — westchnął August.
Liza wyciągnęła mu rękę.
Dwa lata upłynęły i była znowu wiosna, lecz inna wcale, bo pod niebem nie włoskiém, bo w kraju, w którym zima bywa jak u nas długą i ostrą, a po tym śnie szybko, nagle, w oczach prawie, wszystko się rozwija i życie wraca, jak wstrzymany potok, z podwójną siłą. Drzewa stały już w swym majowym stroju, łąki w szmaragdowych kobiercach, niebo śmiało się bladym lazurem łagodnym, a w rzékach odbijało się jakimś tonem, który żenił powietrze z ziemią.
Niedaleko od brzegu Elby, na wzgórzu, stała willa, otoczona rodzajem parku, staremi drzewami ocienionego. Prawie pod jéj kwiatowy ogródek, zasadzony przed gankiem i werendą, podchodziły wody rzéki, od których wylewu gruby mur bronił. Po za willą i parkiem jéj stromo, wysoko wznosiły się piaskowe ściany żółte tego, co to zowią Szwajcaryą saską, u góry sosnowym i świerkowym lasem porosłe. Potok jakiś przed laty wyrwał w skalistéj ścianie drogę, przerznął ją, wyżłobił, porozbijał głazy, podmył ich podstawy i wyżłobił wąwóz, który poza parkiem uciekał gdzieś w góry i lasy, a stérczące nad nim boki kamienne, rozsypujące się w proch, miały już czas porosnąć gęsto w drzewa i krzewy. Oko, sięgając w głąb, gubiło się w gąszczy zielonéj, poprzerzynanéj słupami drzew, a gdzieniegdzie malowniczo popstrzonej nagiemi głazami. W łożysku starego potoku płynął teraz strumień cichy, po burzy i dészczu tylko wzbiérający, a porozrzucane złomy kamieni białawych, żółtych, pomarańczowych zmuszały wody przerzynać się, spadać i mruczéć pocichu.
Ścianami wysokiemi zakryta willa ze swym ogrodem, winnicą, kwiatami, wieżyczką, werendami, balkonami uśmiéchała się zalotnie płynącym Elbą statkom i przeciwległym brzegom.
Obok, ponad brzegami jéj w lewo i w prawo ustawione, przedzielone od siebie zielenią i skałami, stały jak zajrzéć wille, domki, chatki, kamieniczki, małe i wielkie budowy, służące latem za przytułek szukającym powietrza, ciszy i spokoju.
Niektóre z nich smakiem nowszym zdradzały młodość, inne dachami wysokiemi, małemi oknami, prostotą budowy, choć odświéżone, mówiły o czasach dawnych.
Ogromne łomy kamienia, nagromadzone u brzegów zapasy jego, poprzywiązywane do brzegów barki, kręcący się robotnicy, niekiedy garstka miejskich gości, w jaskrawszych strojach, ożywiały dość pustą okolicę.
Przewoźnicy czółnami cochwila przerzucali z jednego brzegu na drugi turystów i mieszkańców, powracających z miasta i miasteczka.
Krajobraz, uśmiéchnięty dobrodusznie, w prawo i lewo ukazywał malownicze brzegi rzéki, wzgórza piętrzące się urwistemi bokami, gaje, sady, białe domy, czerwone dachy, kłęby drzew w dolinie, czarne lasy na wyniosłościach, i jakby poustawiane naumyślnie fantastyczne ściany kamienne. Ale skały te, mimo powagi jaką sobie chciały nadawać, dla oczu do alpejskich okolic nawykłych, wydawały się jakby stworzone na to, żeby bawiły niewinnych turystów, a mieszkańcom dawały się krajać i sprzedawać. Trudno je było brać naseryo. Była to zabawka natury grzecznéj, ale nie pamiątka tragicznéj katastrofy.
Żaden wulkan tu nie wybuchał i stara granitowa skorupa ziemi nie podniosła się groźnie do góry. Zmarszczyły ją tylko kaprysy dziecinne.
Nawet w strasznym owym wąwozie ciemnym poza willą, wesoło było, zaciszno, i zbliżywszy się do téj głębiny, znajdowałeś w niéj gniazdo zielone. Uboższe domki, które się wstydziły wyjść na światło dzienne ze swemi łatanemi bokami, kryły się tu poprzylepiane do skał nad strumieniem, niekiedy w samę skałę tuląc się od zimna.
Ścieżyny wiodły bokami, wydeptane fantastycznie, wśród gąszczy, a idąc niemi, spotykał podróżny ciągłe niespodzianki.
W tym dzikim jarze nagle zabielał dworek i różami zasadzony pachniał ogródek. Chatka była uboga, a w kwiatki bogata. I kwiatki rosły tu w dobréj zgodzie z grządką skromnéj pietruszki, z kapustą i rzodkwią.
Wśród czarnych gałęzi sosen, wychylała się, obsypana kwiatami różowemi, jakby wiązanka bzów wonnych.
I tu było życie...
Téj wiosny zawczasu około willi, na któréj czole stał napis: Sistina, domki były pozajmowane przez przybyszów; właściciele wróżyli z tego, że ów prąd cudzoziemskich gości, który się od saskiéj rezydencyi odwrócił, znowu się ku niéj skierował. Wszystkich mieszkających, przybyłych, najmujących, w czambuł Sasi tytułowali baronami i hrabiami, a gotowi byli tytułować i książęty, byle z góry płacili.
Sistina była już od roku nabyta, bo wprzódy zwała się podobno willą Flory czy Rosy, inne zaś w sąsiedztwie ponajmowane przez towarzystwo, o którém stary Lehman, właściciel jednéj z nich, twierdził, że to być musi rodzina, bo wszyscy ciągle żyli z sobą.
W Sistinie, urządzonéj już wedle gustu nowéj właścicielki, zbiérano się najczęściéj, bo tu było najobszerniéj, najwygodniéj i widok na okolicę najpiękniejszy. Obok druga, dosyć także sporych rozmiarów, mieściła jednę tylko panią.
Z przeciwnéj strony, w mniejszym domku, mieszkał siwy, sam jeden mężczyzna; jeszcze daléj, na małym pagórku w fantastycznym gotyckim domku, pani z któréj Niemcy nie byli kontenci, bo zwali ją niespokojną i zbyt wymagającą.
W tych gościach nadelbiańskich łatwo się czytelnik domyśli zbiegów znad Tybru, którzy tu przytułku szukali. W Sistinie mieszkała pani Liza z bratem, w Villa Maria księżna Teresa, w domku jednym hr. August, w gotyckiéj budowelce niecierpliwa i nielubiąca Niemców księżna Ahaswera, dotąd jeszcze wdowa, mocno sobą i swym stanem znudzona, więc nieobiecująca tu długo pozostać.
Wieczór był piękny, a w ogródkach bzy rozkwitłe pachniały; na niebie pokazywały się gwiazdki i białe pływały obłoczki. W salonie na piętrze w Sistinie, przede drzwiami na balkon otwartemi, siedziało całe znane nam towarzystwo. Brakło tylko poety, który musiał pozostać na swém poddaszu, z rezygnacyą geniuszu, który wié że męczeństwo dodaje mu blasku.
Ten cichy, z łagodném powietrzem i wonią swą miłą wieczór, tak niepodobny do spędzanych wśród Rzymu, ten krajobraz tak skromny, wioskowy, to niebo umalowane tak miękkiemi tony, sine a mgliste oddale, cóś tęsknego i sielankowego, dosyć się podobały znajomym naszym, oprócz Ahaswery, która utrzymywała że ludność ma tu krew rybią, a kraj jest jakby półsenny.
Zmierzchało już i na zachodzie tylko widać było jaskrawszą łunę, która z za wzgórzów świéciła jeszcze. Czekano z herbatą wieczorną na powrót pana Ferdynanda, który tego dnia wybrał się do stolicy i miał statkiem przepływającym od Czech przyjechać na oznaczoną godzinę.
Ale statek nie wysadził go na brzeg i siostra zaczynała być o niego niespokojną, choć w Saksonii mniéj niż gdzieindziéj może grozi niebezpieczeństwo spóźnionym podróżnym.
Hrabia August dowodził, że roztargniony młodzieniec statek chybić musiał i zapewne przybędzie koleją do najbliższéj stacyi.
Jakoż wistocie spostrzegła go księżna Teresa, przewożącego się czółnem i dającego chustką znaki.
Razem z podwieczorkiem, zjawił się Ferdynand w salonie. Wszedł i choć nadrabiał wesołością, oko siostry cóś dostrzegło na jego twarzy, niby ślad troski i zakłopotania.
— Co ci jest? — spytała.
— Mnie? nic a nic! — rozśmiał się Ferdynand. — Zły tylko byłem na siebie, żem do statku przybiegł, gdy był o kilkaset kroków od przystani.
— Pewnieś się pan na jaką ładną Saksonkę zapatrzył — wtrąciła Ahaswera, grożąc na nosku niekształtnym. — Mają one przecie sławę piękności.
— Musi to być chyba pamiątką znikłéj przeszłości — rzekł Ferdynand. — Tymczasem owo plemię, o którém mówiono: Wo schöne Mädchen wachsen, zastąpione zostało jakiémś inném. Twarz ładną zobaczyć trudno, a gdyby się ją znalazło, reszta postaci rozczaruje.
— Bacznie się pan przypatrywałeś — dodała Ahaswera.
Ferdynand ruszył ramionami.
— A! nie Włoszki to, brudne wprawdzie, zaniedbane, wysmarowane oliwą, ale jak boginie piękne, typowe, wielkiéj krwi i wielkiego stylu, cóś w sobie bohatérskiego i klasycznego mające... To biédny narodek, zapracowany, wątły choć czasem dogóry strzeli, jasnowłosy, płaskonogi, chudy albo nabrzękły.
Ahaswera się rozśmiała.
— Włoszek ci żal, panie Ferdynandzie, a mnie włoskiego kraju; bo tam, jakie jest to jest, ale drga życie. Tu ludzie wegetują.
Zdania były podzielone. Księżna Teresa w dobroci serca swojego broniła Sasów i szukała w nich stron dobrych, znajdowała ich sympatycznymi.
Gdy tak rozprawiano. Ferdynand nieznacznie wyciągnął na balkon hr. Augusta i szepnął mu:
— Wiész hrabia kogom widział w mieście?
— Miałżeby Wiktor przybyć, na którego czekamy i który jużby powinien wrócić ze swéj wycieczki do Rzymu? — spytał August.
— Nie taiłbym się z tą dobrą nowiną — rzekł ciszéj Ferdynand. — Na zamkowéj ulicy spotkałem hr. Filipa.
Wzdrygnął się August.
— Widział cię? — zawołał żywo.
— Niestety! gorzéj, bo mi się zdala z uśmiészkiem ukłonił — kończył Ferdynand.
Zamilkli; zasępił się hrabia.
— Wistocie to nowina nieprzyjemna, po dwóch leciech miéć go znowu, jak zawieszony miecz Damoklesa nad głową. Ani słychać już o nim nie było; myśleliśmy że do kraju powrócił. Czy sądzisz że jest tu umyślnie?
— Nie wiem, ale z szyderskiego wyrazu twarzy ledwiebym go o to nie posądził — mówił Ferdynand i zamyślił się głęboko. — Trudnoż nam przed nim uciekać.
— Spodziéwam się że nas tu do Schandau gonić nie będzie — rzekł August. — To przypadek... Nie mów o tém siostrze.
— Nie myślę jéj tém niepokoić, chociaż złożyło się dziwnie, boć Gorajski lada chwila przybędzie.
— W Dreznie się o nas nie dowié — rzekł August. — Nie śledził cię przecie?
— Dlategom się opóźnił, żem się tego obawiał — przebąknął Ferdynand zmieszany.
Rozmowę przerwało powołanie do herbacianego stolika. Obaj panowie przyszli doń, udając wesołość, któréj nie mieli.
Poczta wieczorna przyniosła list od Wiktora, pisany z Monachium i zwiastujący przybycie jego za dni kilka.
Pani domu była w najróżowszym humorze, starając się go i w gościach rozbudzić. Trzpiotała się po dziecinnemu i nie taiła z tém, że ją obiecane przybycie Wiktora czyniło tak szczęśliwą.
Księżna Teresa uśmiéchała się, dzieląc tę radość; ale hr. August i mniéj jeszcze od niego do odegrywania uczucia, jakiego nie miał w sobie, zdolny Ferdynand, psuli pani Lizie ten wieczór.
Czuła że cóś im ciężyło, a brata znała tak dobrze, iż od wstąpienia jego na próg już się czegoś domyślała. Nie uszło jéj oka, że wyszli na balkon i szeptali długo, a posępna twarz i poruszenia siwowłosego przyjaciela dały jéj do myślenia. Nie chciała dopytywać się o to, co przed nią ukrywano, ale wiedziała, instynktem kobiécym odgadując, iż cóś — cóś zaszło niezwyczajnego.
Ferdynand miéwał różne osobiste przygody, na które siostra oczy zamykać musiała, wiedząc o nich potrosze; ale nie mogło to być nic podobnego, gdy się o tém z Augustem naradzał. Więc cóż?...
Trochę niepokoju i ją ogarnęło. Chłodny i szybko nadchodzący wieczór, wkrótce po herbacie zmusił gości do rozejścia się. Pani Liza odprowadziła razem z Ahaswerą księżnę Teresę do jéj domu, potém drugą przyjaciółkę do gotyckiéj willi. Ciemno już było, gdy z Fernandem, który jéj towarzyszył, zawróciła się do Sistiny. Po drodze wesół zawsze i trzpiotowaty brat był milczący.
— Cożeś to takiego przywiózł z Drezna — spytała siostra — żeś zupełnie nieswój? Nie wymawiaj mi się, bo znam cię zbyt dobrze, bym się mogła omylić. Mów otwarcie, co to być może?
— Ale nic! nic niéma! to ci się przywidziało — odparł Fernando.
— Czy masz osobistą jakąś przygodę, cóś w czémbym ja ci radzić lub pomódz mogła? — dodała Liza.
Brat się rozśmiał nieszczérze.
— Daję ci słowo że niéma nic... Cóżby być mogło?
Dopytywania czy nie odebrał czasem listu jakiego z domu, któryby chciał przed nią utaić, doniesienia o jakiéj stracie i t. p., wywołały tylko najuroczystsze zaręczenie, iż nic podobnego nie przyszło.
— E pur si muove! — z westchnieniem zakończyła Liza. — Nie chcesz mi powiedziéć; nie umiem wymódz tego na tobie, zatém... dobranoc!
Dzień następny upłynął, jak zwykle. Zkolei obiad był u księżny Teresy, herbata u Ahaswery; trochę dészczu i burzy przeszkodziło wieczornéj przechadzce po wąwozie i nad rzéką.
Troska, którą wyczytała na czole brata i Augusta, choć nocą nieco zatarta, jeszcze i tego dnia była dla postrzegawczego oka p. Lizy widoczną. Wieczorem hr. August zapowiedział, że pojedzie do miasta, że chce raz jeszcze zwiédziéć muzeum, potém obejrzéć rezydencyą, i nie powróci aż wieczorem.
Było to tak zwyczajném i często powtarzającém się, że żadnych obudzać nie mogło domysłów. Dano różne małe polecenia posłowi, który się z nich zawsze bardzo szczęśliwie wywiązywał.
Wistocie August, który był tak poufale niegdyś z Filipem i sam jeden mógł się pochlubić, że nań wpływ jakiś wywiéra, miał nadzieję spotkać się z nim, w potrzebie nastręczyć mu się i zbadać co go tu sprowadzało.
Najpiérwszy statek, zatrzymujący się w Schandau, zawiózł go do Drezna. Hrabia naprzód poszedł do biura pod Frencukirche, gdzie doskonale zawsze informowana policya, z łatwością dała mu adres hr. Filipa, stojącego w hotelu Saskim.
Nie miał na myśli odwiédziéć go hr. August, ale znając doskonale obyczaje drezdeńskie, wiedział iż po obiedzie niezawodnie znajdzie go na owej sławnéj niegdyś terasie u Torniamentego.
Przebiegłszy galerye, posiedziawszy przed madonną Rafaela i Holbeina, postawszy przed cudownym Chrystusem Tycyana (Christo alla Moneta), hrabia poszedł zjeść na terasie i z cygarem posunął się na kawę do Włocha.
Zdala już ujrzał tu siedzącego na ławce hr. Filipa i rachuba go nie omyliła. Parę lat niewidzenia wielkiéj w nim nie zrobiło zmiany; nietylko że starszym i mizerniejszym nie wyglądał, lecz zdawał się, jak kobiéty, które czasem drugą jesienną młodością zakwitają, być świéższym, zdrowszym i twarz miał niemal wesołą. Na widok jednak hr. Augusta, którego poznał zdaleka, oblicze jego się zachmurzyło. Poruszył się niecierpliwie, chwilę jakby walczył z sobą, a potém nagle wstał i może obawiając się, by go hrabia August nie pominął, sam śpiesznie poszedł ku niemu.
— Wolno się choć przywitać? — zawołał, zdejmując kapelusz.
— Witam — odparł zimno August. — Niespodzianka to dla mnie.
— Sądzę że nie w téj chwili — rozśmiał się Filip. — Niespodzianką być musiała wiadomość o mnie, którą zawiózł wam Ferdynand.
Po chwilce namysłu, hrabia potwierdził to poruszeniem głowy.
— Et l’on révient toujours à ses prémiers amours... — zanucił Filip. — Niemcy zaś powiadają: stara miłość nie rdzewieje. Jeśliście sądzili, żem ja się wyrzekł zemsty — dodał niby żartobliwie — to mylicie się. Uciekaliście przedemną, lecz kto chce i musi, ten znajduje.
Hrabia August popatrzył nań długo, smutnie.
— Nie do pozazdroszczenia zadanie — rzekł — nosić się tak lata całe z zemstą, jakby z zażącemi węglami. Więcéj się cierpi samemu, niż uczynić może złego.
— Hrabia wiész że ludzie, gdy są rozgorączkowani, wyegzaltowani, nie czują ani ognia, ani bicia — wtrącił Filip. — Tak właśnie zemną: poczuję cóś tylko wówczas, gdy się pomszczę.
— Za co? — zapytał, ruszając ramionami, August.
— Za moje cierpienie.
— Nawet szaleństwo powinno miéć pewną logikę — rzekł zimno August. — Ja jéj nie widzę w tém, gdy kto za winy swoje karać chce drugich.
— Bah! c’est comme cela! — z szyderstwem i uśmiéchem zakończył Filip.
Hrabia August usiadł i kawy kazał podać. Filip swoję przeniósł do niego i był ruchawy jakiś i mimo tych gróźb mściwych, dziwacznie wesoły. Rozpoczął rozmowę obojętną.
— Nie lubię Drezna i téj terasy — rzekł — może dlatego, że chwalą je i sławią drudzy, bo to jest w mojéj naturze. Ale tu wszystko śpi i osobliwie trywialną, pospolitą ma powierzchowność. Nie jest to wielkie miasto, ale rezydencya, jak mówią Niemcy, a że dwór, co jéj blask nadawał, niezbyt teraz błyszczy, więc i ona przygasła. Państwo, jak słyszałem — dokończył — wszyscyście zamieszkali w okolicy. Nie wiem jak tam nie umrzecie z nudów.
Spojrzał na Augusta szydersko.
— Zkąd-że wiész, że mieszkamy i kto mieszka? — zapytał August zdziwiony.
— A jakżebym ja nie miał o tém wiedziéć? — odparł Filip. — Przecie poto przybyłem do Drezna. Wiem że obie księżne są z panią Lizą i z hrabią w Schandau, gdzie spodziéwam się że i pan Wiktor być musi, choć o nim jeszcze stanowczego języka nie powziąłem; lecz i do tego przyjdę zczasem.
August kawę popijał w milczeniu, a Filip ze złościwością ciągnął daléj, jakby chciał go męczyć umyślnie.
— Szukam i ja willi w okolicy, aby być państwa bliżéj.
— To będzie doskonały sposób wypędzenia nas — rzekł August zimno.
— Przedemną schronić się może trudno — odparł Filip.
Słuchający zżymnął się tylko. Patrzył na widok, który miał przed sobą, nie chcąc już odpowiadać. Prędko dopiwszy kawy, wstał z krzesła, skłonił się Filipowi zdala i żywym krokiem poszedł ku przystani, w któréj właśnie statek się gotował do odejścia.
Filip, oddawszy ukłon, nie ruszył się, powiódł oczyma za odchodzącym i został na terasie. Z oburzeniem oddalał się hr. August. Mówić dłużéj, chciéć ubłagać i nawrócić tego człowieka, zdawało mu się niepodobieństwem, a miał we zwyczaju tam, gdzie nic nie było do zrobienia, marnie słów nie tracić.
Postanowił w duchu nie taić już przed panią Lizą bytności Filipa, a że pora kąpieli i wód nadchodziła, wybrać się gdzieś do jakiegoś mało znanego kątka, w którymby ich niełatwo znaléźć było można. Ahaswera i tak już życzyła sobie zmienić miejsce pobytu, a księżna Teresa gotową była towarzyszyć przyjaciółce wszędzie.
Prędzéj, niżeli się go spodziéwano tego wieczora, wrócił hr. August. Pani Liza, witając go, popatrzyła nań i dostrzegła potwierdzenie swych domysłów.
— Kochany hrabio — rzekła — ty i Ferdynand cóś taicie przedemną. Powracasz nam chmurny jak noc.
— Nie będę taił — odpowiedział hrabia — w Dreźnie jest Filip. Mówiłem z nim.
Liza, która się zawsze obawiała jakiegoś gwałtownego starcia między nim a Wiktorem, pobladła. Ahaswera porwała się z kanapy i przybiegła, wołając:
— Filip? tu? i cóż? zmiłuj się!
— Dwa lata nie poprawiły go wcale; tak szalony jest, jak był. Zapowiada nam przyjemne swe sąsiedztwo, bo chce willę nająć w Schandau.
Wszyscy jakby głosem jednym zakrzyknęli, a najkrzykliwiéj Ahaswera zawołała:
— Mais c’est infame!
— Ja się ztąd wynoszę — rzekła Liza. — Willę moję wynajmę, czy niech sobie stoi pustką. Nie zniosę sąsiedztwa tego człowieka!
Łzy się jéj w oczach zakręciły.
— Wszyscy pojedziemy ztąd — dodała księżna Teresa. — Ale dokąd?
Hrabia August rękami tylko okazał, że wybór był trudny.
— Musimy się Gorajskiego doczekać — zawołała p. Liza — a potém... Lecz tu tak nam się obiecywało życie ciche, spokojne, miłe!
Padła na krzesło, prawie zrozpaczona. August się przechadzał żywo po salonie.
— Miałem myśl — rzekł — abyśmy się gdzie u jakich mniéj znanych wód na Szlązk czy do Turyngii udali; lecz, koniec końcem, wiecznie tak uciekać i być gonionymi, to może zatruć życie. Temu śmiésznemu niebezpieczeństwu lepiéjby może stanąć oko w oko i raz się z niém rozprawić.
— Ja — wtrącił Ferdynand — ja bo do rozprawy mam niepomierną ochotę. I owszem! głosuję za tém.
— Nie tak jak ty to rozumiem — rzekł August. — Należy go, nie ruszając się z miejsca, czekać i poprostu bronić mu się środkami, jakich się zwykle używa w obronie spokoju.
— Coż? wskazać go policyi? — rozśmiał się Ferdynand. — Ale pfe!
— Téj pomocy potrzebować nie będziemy — dołożył August. — Byle panie się nie obawiały, ja sam na siebie straż nad nim biorę.
— A ja przy piérwszém spotkaniu tak go zbesztam — gwałtownie wybuchnęła Ahaswera — że mu odejdzie ochota zachodzić drugi raz drogę. — Na honor! hrabia masz słuszność. Nie potrzeba się ruszać, ale bronić.
Liza się uśmiéchnęła boleśnie.
— Zdaje mi się że państwo się mylicie — rzekła. — Przeciw napaści można się bronić, ale hr. Filip nadto jest przebiegły i zręczny, aby się na to narażał. Poprostu publiczną drogą chodzić nam będzie pod oknami, koło ogrodu, krzyżować się z nami na przechadzkach, gonić nas w wycieczkach. Tego mu nikt zabronić nie może, a dosyć będzie podobnego natręctwa, aby nam zatruł tu życie. Dosyć będzie jego twarzy i uśmiéchu, nastręczających się cochwila, aby nie dać wyjrzéć oknem, wyjść na balkon, przesunąć się z jednego do drugiego domku swobodnie.
— To prawda — zawołał August — a jednak ja głosuję za tém, abyśmy nie uciekali przed groźbą. Czekajmy, zobaczymy co pocznie, a to nam wskaże, jak bronić się mamy.
— A! dla mnie już od dziśdnia zaczyna się męczarnia — dodała Liza — tém większa, że Gorajski przybywa, że o niego będę w obawie i o to, co on zniecierpliwiony może przedsięwziąć.
Tak wieczór cały prawie upłynął na smutnych rozprawach i przypuszczeniach. Jeden tylko Ferdynand, zatopiony w myślach, nie odzywał się prawie, a po rozejściu się wszystkich, drzwi pokoju zamknąwszy na klucz, dobył pudełko z pistoletami, które zawsze woził z sobą, opatrzył rewolwer, naboje i wszystko doprowadziwszy do porządku, spokojniejszy spać się położył. Miał mocne postanowienie, nie mówiąc nic nikomu, nawet hr. Augustowi, przy piérwszej sposobności wyzwać Filipa i tém koniec nieznośnemu położyć prześladowaniu.
Jednakże ani dnia następnego, ani wciągu całego tygodnia nic nie dało powodu do obawy, aby Filip miał spełnić swe pogróżki.
O kilkadziesiąt zaledwie kroków od gotyckiéj willi księżny Ahaswery, stała nienajęta tak zwana Villa Bellavista. Obszérna i zbytkownie urządzona, kosztowała zbyt wiele, aby się na nią łatwo mógł znaléźć amator. Pan Lehman, który wiedział o wszystkiém, co się od Schandau do Drezna działo, a nawet ztąd aż do Bodenbachu i Cieszyna, oznajmił księżnie w rozmowie, iż Bellavista przez jakiegoś polskiego bogatego grafa najętą nareszcie została i że się on wkrótce tu przenosi. Popłoch to wielki zrobiło między mieszkańcami sąsiednich domków, gdyż Ahaswera była pewną że nie kto inny był tym grafem, tylko Filip.
Po kilku dniach jednak okazało się, iż on to być nie mógł, gdyż Bellavista najętą została dla jakiegoś młodego małżeństwa. Z tą wiadomością przybiegła od Lehmana księżna, śmiejąc się z własnego strachu i oznajmując p. Lizie, że tym razem któś-to był inny.
Jakoż następnego dnia dwa w Dreznie najęte ekwipaże przywiozły młode jakieś państwo, liczną służbę i mnogie pakunki. Przez cały dzień widać było krzątanie się około willi, bieganinę ludzi, a nad wieczorem białą sukienkę jakiéjś młodéj pani, słusznego wzrostu, przechadzającéj się po ogródku.
Nie miano wielkiéj ciekawości dowiadywania się o tych sąsiadów, których nazwisko wszystko wiedzący Lehman przyniósł dobrowolnie, ale tak przekręcone, iż z niego ledwie się czegoś polskiego domyśléć było można.
Dnia następnego obiad był u księżny Teresy. Obawa napaści hrabiego Filipa przechodziła; cochwila spodziéwano się przybycia Wiktora, którego galerye monachijskie wstrzymywały.
Jadano tu zwykle na saski sposób, około drugiéj godziny, aby miéć wieczór do wycieczek swobodny. O piérwszéj wszyscy byli zgromadzeni u księżny Teresy, gdy powóz zatrzymał się przed domem i służący Niemiec przyszedł, zapytując czy, księżna przyjmuje sąsiadów z Bellavista, którzy jéj chcą złożyć uszanowanie. Przytém wymienił nazwisko, zupełnie nie do zrozumienia skaléczone.
Zdziwiona trochę księżna sama nie wiedziała co począć, ale nie mogła grzeczności odtrącić; kazała więc prosić.
Wszyscy byli zgromadzeni w salonie, gdy drzwi się otworzyły i... wszedł hrabia Filip, prowadząc pod rękę kobiétę niemającą może więcéj nad lat osiemnaście, nadzwyczajnéj piękności, z twarzą wesołą i trzpiotowatą, po któréj igrał uśmiészek zadowolenia z siebie, jakby mówić chciała:
— Patrzcież, jąkam ja śliczna! patrzcie i uwielbiajcie!
Na twarzy hr. Filipa widać było i pewne pomieszanie, i złośliwość i cóś tryumfującego. Spojrzał zdala na hr. Augusta, jakby mu chciał powiedziéć:
— Oto jest zemsta moja.
Towarzystwo zebrane w salonie oniemiało w piérwszéj chwili. Zdziwienie było tak wielkie, nadzwyczajne, że stłumiło wszystkie inne uczucia, które mogły się razem z niém objawić.
Piérwsza radością zabłysnęła twarz p. Lizy. Była mu wdzięczną, była niemal szczęśliwą, że takim coup de théâtre skończyły się jéj niepokoje i męczarnie. Ahaswera jak w tęczę patrzyła w wesołą, młodziuchną hrabinę, która zdawała się jeszcze zachwyconą wszystkiém: życiem, światem, prześliczną swą toaletą, przepysznemi klejnotami, które ją trochę nadto błyszczącą czyniły. Hrabia Filip, jak gdyby cała przeszłość poszła na wieki w niepamięć, przedstawiał zkolei swoję Anulkę i polecał łasce wszystkich, a Anulka, któréj seryo trudno było wytrzymać nawet krótką chwilę, już się wyrywała szczebiotać i zdawała chciéć przypodobać wszystkim.
Dla znających jednak bliżéj hr. Filipa, to wesele kobiéty nieopatrznéj miało cóś w sobie strasznego. Bawiła się, jak dziécię nad przepaścią.
Zdaje się że myśl ta, gdy patrzył na nią, przyjść musiała hr. Augustowi, w którego rysach przebijało się jakby politowanie. Księżna Teresa była uprzejma i zachwycona tą iskrzącą się młodością pięknéj hrabiny.
Ahaswera zazdrościła jéj nie męża, ale wieku tego i humoru.
Naostatek Ferdynand, wielbiciel pięknych twarzyczek, świéżych i z pączka wychodzących, stał zapatrzony z uwielbieniem.
Hrabia Filip, pomimo trudności zawiązania rozmowy, zręcznie dosyć wytłumaczył swe przybycie do Saksonii, jako podróż miodowych miesięcy, których nigdzie ciszéj i miléj jak tu spędzić nie mógł, dodając iż mu się téż poszczęściło, gdy niespodzianie znajdował tu tak dlań i dla żony drogie towarzystwo.
Sama pani przerwała mu żywo, tonem trochę parafiańskim, który młodość jéj mogła tłumaczyć.
— A! bardzo tu ślicznie! Ja, co nigdy nie byłam za granicą, jestem zachwyconą. Jakie domki! jakie kwiatki! jakie sklepy... jak wszystko ładne! Nie wiem czy mi się zechce potém powracać do téj naszéj zabrukanéj Warszawy.
Tym sposobem piękna Anulka zdradziła swe pochodzenie Warszawianki.
Po krótkiéj wymianie kilku frazesów, hr. Filip, czując że piérwsze te odwiédziny krótkie być były powinny, dał znak żonie, a ta, choć niechętnie dosyć, zabrała się do pożegnania.
Ferdynand z wielką skwapliwością odprowadził ślicznego gościa do powozu.
W salonie patrzyli po sobie wszyscy długo, aż Ahaswera, uderzając w ręce, śmiać się zaczęła.
— A to prawdziwie doskonałe! Zemścił się jak nie można lepiéj... Biédna kobiéta!
— Któż wié? — rzekł August — wydaje się być dotąd bardzo szczęśliwą.
Zdania i postrzeżenia były najrozmaitsze. Ferdynand, powracający z zaiskrzonemi oczyma, powtarzał ciągle tylko:
— Ależ piękna! ależ piękna!
— Beauté du diable! — przerwała Ahaswera. — Powiédz lepiéj: ależ młoda! nie wiem czy ma lat osiemnaście, a hr. Filip...
— Mało przeszło cztérdzieści — rzekł August.
— Dla niego to smutne, ale dla niéj — rozśmiała się Ahaswera.
— Państwo to bierzecie jakoś wesoło — rzekła Liza — a mnie ta para zrobiła wrażenie przejmujące boleścią.
— Kto to może być? Zkąd on ją wziął? — szepnęła księżna Teresa. — Niepodobna ażeby Filip popełnił mezalians.
— A mnie się zdaje — wtrąciła Ahaswera — że to panienka z wielkiego domu być nie może. Prawda że Filip jest milionowym panem, no, i tytuł cóś znaczy; ale nie sądzę by z wielkiego domu dano mu taką młodziuchną panieneczkę... na jego lata i na jego sławę...
— Wszystko jedno kto z domu — zawołał Ferdynand — ależ ładniuchna! ależ wesoluchna! Zemścił się hr. Filip.
Rozmowa o téj zemście i o obojgu nowożeńcach przedłużyła się przez obiad cały, do wieczora, a wieczorem na herbacie u pani Lizy, ile razy zaczęto mówić o czém inném, mimowolnie powracano do hrabiny Filipowéj.
Śmiano się z Ferdynanda, który nie taił się, że na nim ta wiewióreczka, jak ją nazwał, nadzwyczajne uczyniła wrażenie.
Nazajutrz ranek był prześliczny, a że obawa spotkania się z hr. Filipem ustała, ciekawość zaś była obudzona, zrana rozpoczęto znowu przechadzki. Zwykle każdy sobie wybiérał cel wycieczki, nie krępując drugich, i hr. August wymijał willę Bellavista, posuwając się daléj brzegiem Elby, gdy u furtki ogrodu posłyszał za sobą:
— Do nóg upadam jaśnie pana hrabiego!
Odwrócił się. We drzwiach stał dawny niegdyś kamerdyner jego, Szymon, w nowym fraku i białym krawacie, pomimo rannéj godziny.
— A ty tu co robisz? — spytał hrabia.
— Jak jaśnie pan widzi, przystałem na służbę do jaśnie hrabiego Filipa — odparł Szymon, kłaniając się do kolan Augustowi. — Bardzom szczęśliwy, iż jaśnie pana w dobrém zdrowiu widzę.
— Dawno już jesteś u hr. Filipa?
— Będzie z rok; jeszcze się o panią nie starał, gdym służbę u niego przyjął.
— Jak wasza pani z domu? — spytał August.
Szymon, w swoim rodzaju arystokrata, bo zawsze po pańskich tylko domach sługiwał, uśmiéchnął się trochę figlarnie.
— Z domu, proszę jaśnie pana, z domu? — uśmiéch się powtórzył. — No, ponoć Wątróbska — rzekł cicho.
Machnął ręką.
— Ale piękna pani co się zowie, i dobra! słowo daję!
Hrabiemu Augustowi nie chciało się w dłuższe wdawać badanie; skłonił się Szymonowi i poszedł daléj. Tymczasem ów kamerdyner, dobrze zdawna znajomy ze służącym hr. Augusta, tegoż ranka poszedł go przywitać. Razem widać do Schandau pospacerowali na pilzneńskie piwo i wieczorem, rozbiérając pana, pan Stosiński miał co opowiadać.
Od niego dowiedział się hr. August, że pani Filipowa pochodziła z rodziny, o któréj Filip nie mówił wcale, bo nie było o czém. Siostrę miała za nauczycielem tańców, a brata przy jakiéjś fabryce. Hrabia zobaczył ją przypadkiem, zajął się mocno i pod pewnemi warunkami ożenił. Rodzina dać musiała słowo, że zdala trzymać się będzie.
Filip zamierzał wykształceniem żony sam się zająć i pochlebiał sobie, że z niéj zrobi co zechce.
Hrabia Filip śmiał się i... ulegał. Jednéj tylko struny poruszać nie dozwalał. Zazdrosnym był za najmniejszą oznaką zalotności, od któréj trzpiotowatéj pani niezmiernie trudno się było powstrzymać.
Należałoby, dla uspokojenia czytelników, odsłonić teraz jeszcze jakiś rożek przyszłości; ale możnaż ją odgadnąć?
Nie umiemy powiedziéć nawet, czy owe ślubowiny dusz, zawarte między p. Lizą a Wiktorem, zmieniły się w przysięgę u ołtarza, do któréj księżna Teresa nagliła. Opór ze strony wdowy był coraz słabszy i zdaje się że po roku jakim nowicyatu i próby, musiała podać rękę przyjacielowi, który sam się o nią upominać nie śmiał.
Z osób, któreśmy w ciągu opowiadania poznali, księżna Ahaswera także wkrótce po zrzuceniu żałoby wyszła za mąż w Paryżu za Francuza, noszącego nazwisko hiszpańskie. Człowiek miał być niemłody, dowcipny, lubiący jeść dobrze, a jaknajmniéj się męczyć jakąkolwiek pracą. Mówiono że pisywał do dzienników i zabiérał się zostać poetą, ale po ślubie mowy już ani o dziennikarstwie, ani o poezyi nie było. Oboje lubili podróże i miodowe miesiące spędzili w Kairze.
Hrabia Filip po kilkunastu dniach, postrzegłszy że Ferdynand z jego żoną zbyt często ukradkiem rzucali na siebie wejrzenia, opuścił willę Bellavista i zawiózł Anulkę do Szwajcaryi. Czy tam ze swym skarbem czuł się bezpieczniejszym?... nie wiémy.