[20]CIEMNOŚĆ.
(Z LORDA BYRONA.)
Miałem dziwny sen, może i nie całkiem senny!
Zdało mi się, że nagle zagasnął blask dzienny,
A gwiazdy, w nieskończoność biorąc lot niezwykły,
Zbłąkawszy się, olśnąwszy, uciekły i znikły,
Bez nadziei powrotu. Ziemia lodowata,
Wisiała ślepa pośród zaćmionego świata.
Ranki weszły, minęły, ale dnia nie było;
I wszystkie namiętności zatłumiła trwoga.
Serce rodu ludzkiego jedną żądzą biło,
[21]
Cały ród ludzki prosił o jedno u Boga:
O światło...
Wszystko płonie. I wspaniałe gmachy
Panów koronowanych i wieśniacze dachy.
Domy świata całego jako lampy płoną,
Miasta nakształt ogromnych stosów zapalono,
I tłum ludzi do koła pożaru się tłoczy:
Chcą jeszcze raz ostatni spojrzyć sobie w oczy.
O! jak zazdrości godni ci, co się przywlekli
Przed oblicze ognistej Etny albo Hekli!
Jak błogosławią wieczne wulkanów pożogi,
Wszyscy z jednem uczuciem nadziei i trwogi!
Rzucono ogień w puszcze i doczesnym blaskiem
Puszcze gorą, ciemnieją i walą się z trzaskiem!
Zaryły się w popiele drzew strawione czoła,
I zagasły na wieki.
Znowu noc dokoła;
I twarz ludzi z rozpaczy nie po ludzku błyska,
Odbijając ostatnie promyki ogniska.
Jedni padli i oczy schowawszy łzy leją,
Drudzy na chudych łokciach podparłszy się śmieją.
Ten biega tu i owdzie, suche żagwie zbiera,
Karmi niknącą iskrę i w niebo poziera;
Nieporuszone widzi czarnych chmur zasłony,
[22]
Jak kir nad nieboszczykiem światem rozciągniony.
Znowu pada i bluźni i w piasku się ryje;
Targa włos, zgrzyta zębem, ręce gryzie, wyje.
Dzikie ptastwo strwożone, skrzydły obwisłemi
Mocując się daremnie, czołga się po ziemi.
Drapieżny zwierz, co w lasach i pustyniach żyje,
Jak swojski ciągnie w miasto. — Gadziny i żmije,
Pełzną ludziom pod nogi i żądłami syczą,
Nie kaleczą — i głodnym stają się zdobyczą.
Wojna, nieco ustała, wybuchnęła znowu.
Głodni żelazem sobie szukali obłowu,
I z zakrwawionym kąskiem na stronie usiedli,
I w milczeniu rozpaczy samotni go jedli.
Niezostała miłości iskra w ludzkiem łonie,
Jedna była na całej ziemi myśl o zgonie,
Niechybnym i niesławnym. Ząb głodu pożerał
Wszystkich, i narodami świat cały wymierał.
Nikt nie myślał o kości i o ciał pogrzebie;
Chudy, karmił się jedząc chudszego od siebie,
Psy darły swoich panów. Jeden pies zachował,
Wierność panu swojemu: żywego pilnował,
Teraz się umarłego wyżywieniem trudzi.
Znosi zdechłe lub słabe bydło, ptastwo, ludzi;
Sam nie dotknął pokarmu, z żałosnemi jęki
Lizał twarz pana swego, głaskał się u ręki
[23]
Co go już nie głaskała — i zdechł. I nareszcie
Wszyscy ludzie wymarli...
W pewnem ludnem mieście,
Zostali dwaj ostatni — dwaj nieprzyjaciele.
Zeszli się przy ołtarzu, gdzie jeszcze w popiele
Dogasało ognisko, i kościelne sprzęty
Święte, czekały w stosach na ogień nieświęty.
Jak szkielety, chudemi rękami pospołu
Grzebiąc, dostali kilka iskierek popiołu,
I pracując piersiami słabemi, ognisko
Wydobyli na chwilę, jak na pośmiewisko.
Zwrócili oczy, gdzie się żywy płomień pali:
Ujrzeli się, wzdrygnęli, padli i skonali.
Zgrozą widoku swego zabili się społem;
Niepoznali się z twarzy, lecz głód nad ich czołem
Wyrył — nieprzyjaciele...
Świat cały był stepem,
Z ludnego i pięknego, milczącym i ślepym,
Bez pór roku, bez roślin, bez ludzi, bez czucia,
Trup, chaos powolnego żywiołów zepsucia.
Stoją gładkie rzek, jezior, oceanu tonie,
I nic się nieporuszy w ich milczącem łonie.
Okręty bez żeglarzów pośród morza tkwiły,
Maszty ich kawałami padały i gniły,
[24]
I tonęły na wieki w spokojnych wód bryle:
Burze usnęły, fale spoczęły w mogile,
Bo nie było księżyca co by je podźwignął.
Wicher, w stęchłem powietrzu uwiązł i zastygnął.
Znikły chmury; to dawne ciemności narzędzie
Stało się niepotrzebnem... Ciemność była wszędzie.
Adam Mickiewicz.
|