Ciernistym szlakiem/VI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Ciernistym szlakiem |
Wydawca | Wydawnictwo Księży Pallotynów |
Data wyd. | 1934 |
Druk | Drukarnia Archidiecezjalna |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Smutniejszy on jeszcze był dla Krasnodębskiego. Opuściwszy pośpiesznie dom tak mu miły, do swego własnego nie śpieszył. Pojechał w przeciwną stronę, przez pole do lasu, musiał ochłonąć z wrażenia, uspokoić się cokolwiek, nim przed matką stanie. Jej oczy odkryłyby natychmiast co się w duszy syna dzieje, a on wolałby dziś zataić to przed nią, by nie psuć świątecznego nastroju. Nie udało mu się jednak. Pomimo dłuższej jazdy, pomimo zmagania się z sobą, by stłumić ból i rozpacz, które nim miotały, wrócił do domu taki zmieniony, że matka, ujrzawszy go, aż krzyknęła.
— Co tobie? zaczęła wypytywać, czyś chory, czy cię jakie nieszczęście spotkało? Nie ukrywaj przed matką, powiedz, odkryj mi ranę twego serca bo nieświadomość od wszystkiego gorsza.
— Uspokój się, mamo, nic mi nie jest, zziębłem, zmęczyłem się trochę... próbował zmylić jej czujność. Ale daremnie, serce matki przeczuć, odgadnąć potrafi, oszukać się nie da.
— Chodź, siądź przy mnie, pomówmy otwarcie, wszak dwoje nas tylko najbliższych sobie na świecie.
Pociągnęła go na kanapkę i koło siebie usadziwszy, głowę jego do swojej piersi przytuliła i tak serdecznie, tkliwie przemawiać zaczęła, że nie wytrzymał, ale cały swój ból, całą gorycz zawodu, całą uczuć potęgę przed nią wypowiedział i jak dziecko użalił na swą niedolę. To mu przyniosło ulgę, pewne uspokojenie, a matka nad własnem sercem panując, pociechę i szczęście w przyszłości wróżyła. Lubił słuchać jej dowodzeń, wierzyć w jej przepowiednie, poddawać się jej pieszczotom, odszedł też od niej jeżeli nie pocieszony, to znacznie spokojniejszy, zrezygnowany, gotów do nowej walki i cierpienia.
Nie przeczuwał jak to cierpienie było blisko.
Po wieczerzy wigilijnej, którą tylko szczebiot rozradowanej choinką dziatwy rozweselał, Krasnodębski dorocznym zwyczajem wszedł do izby czeladnej, by ze służbą podzielić się opłatkiem. Stół biało nakryty piętrzył się stosami chleba i placka, a duże misy, rzędem obok komina stojące, nęciły wygłodzonych całodziennym postem biesiadników. Tych była liczba pokaźna, a między nimi kilka osób skromnie bliżej proga się trzymających, które tu z wiosek pobliskich zostały zaproszone. To unici najbiedniejsi, najbardziej przez ciemiężycieli ograbieni, którym kawałka chleba brakło. Dla tych na ławie pod ścianą w powiązanych tłomoczkach zapomoga z powodu święta była przygotowana. Coraz taka zapomoga szła z tego dworu w różne strony, tem więcej w dzień święta dorocznego Krasnodębski czuł się do tego obowiązanym, by tym biedakom za wiarę męczonym udzielić pomocy, ulżyć w niedoli.
To też kiedy próg izby przekroczył i ze stosem opłatków na talerzu, stanął w pośrodku, radosny gwar go powitał, a gdy „Niech będzie pochwalony“ powiedział, wszyscy z czcią pochylili głowy, z żywem przejęciem odpowiadając: „na wieki wieków. Amen“. Była to dla nich chwila uroczysta, w której jak nigdy poza nią nie czuli się bliższymi dziedzica, czuli, że różnicę stanu zacierała jedność wiary, która wszystkich równa, jednoczy, wszystkim jednako Boga chwalić każe i jednakiej od Niego nagrody oczekiwać.
— No, moi drodzy, przemówił Krasnodębski, przychodzę z wami chleb bratniej zgody i miłości rozłamać. Przychodzę, by wam życzyć wszelkiego dobra tak doczesnego jak i wiecznego, według najmiłościwszych i najmędrszych zamiarów Bożych. Życzę, niech wam Bóg błogosławi w życiu i w pracy, udziela zdrowia, siły i umiłowania waszego skromnego stanu, bo ten tylko szczęśliwym czuć się może, kto na swój stan i trud swój nie narzeka, ale go z poddaniem woli Bożej przyjmuje.
— A wam, zwrócił się do przybyłych wieśniaków, życzę wytrwałości i męstwa w walce, którą obecnie prowadzicie. Święta to walka o skarb najdroższy na świecie, o wiarę ojców i dziadów waszych. Wróg się sroży, ale Bóg was wspierać będzie i da wam doczekać zwycięstwa. Ufajcie i bądźcie pewni, że nadejdzie chwila wybawienia. W to święto nasze katolickie rozłamcie z nami opłatek na znak jedności z Kościołem rzymskim i Ojcem świętym, którego dziećmi jesteśmy.
— I my, panoczku — i my na zawsze przy rzymskim Kościele pozostaniem; niech się co chce dzieje, od wiary naszej nie odstąpimy.
— Niech was Bóg wspiera i dopomaga.
— Amen, zawtórzyli wszyscy obecni.
Nastąpił moment rzewny dzielenia się opłatkiem, padały z obu stron krótkie słowa życzeń, do nóg pana pochylały się głowy jego domowników, a jeszcze bardziej zaproszonej braci wieśniaczej. W niejednym oku łza się zaperliła, z niejednej piersi podniosło się westchnienie i niejednem sercem szarpnął ból tajemny. A jednak gorzały twarze, uśmiechały się usta. To była chwila radosna, a po niej będzie co Bóg da.
Krasnodębski obchodził wszystkich, do niego wszyscy się cisnęli; rozdzielał podarki, dawał pieniądze, słyszał słowa radości, podzięki i dumą szlachetną serce mu biło. Bo szczęśliwy kto się czuje panem we własnym domu, na własnym kawałku ziemi, a szczęśliwszy jeszcze kto może i chce drugim do szczęścia dopomagać. On to pragnął uczynić, a gdyby tylko było w jego mocy, chciałby pocieszyć i wesprzeć i przygarnąć do siebie, zwłaszcza tych wszystkich męczonych i prześladowanych. Chciał drugim łzy ocierać, bo sam był smutny i nieszczęśliwy.
Na dworze śnieżna szumiała zawieja, w izbie było ciepło, gwarno, miło. Bawiono się swobodnie, nie przypuszczając, żeby ich kto śledził i podglądał. A tu za oknem snuły się dwie ciemne postacie, dwie pary błyszczących oczu do szyb okiennych przylgnęło, bacznie obserwując ruch każdy, chciwie każde słowo chwytając. Gdy jednak po kolacji z izby wychodzić zaczęto, nie było już nikogo, nic obecności niepożądanych gości nie wskazało. Cisza głucha i martwota panowały dokoła, a jak okiem zajrzeć, wszędzie było biało! biało!
Z izby czeladnej Krasnodębski udał się prosto do pokoju matki, która, czując się trochę niezdrową, wcześniej do łóżka się położyła. Wszedł cicho, sądząc, że śpi, ale nie spała.
— Jak to dobrze, żeś przyszedł, rzekła z czułością, jeśliś nie bardzo zmęczony, siądź tu przy mnie.
— I owszem; spać się już nie położę, za parę godzin trzeba się wybierać na Pasterkę.
— Taka brzydka pora, możebyś tej myśli zaniechał, a jutro rano wysłuchał nabożeństwa.
— Nie, mamo, nie mogę. Ludzi zachęcałem do pójścia na Pasterkę, a sam miałbym się od tego obowiązku uchylić? To niepodobna, przykład mi z siebie dać trzeba. Będą tam i unici, którym po nocy łatwiej wemknąć się do kościoła.
— Zanadto ty się dla unitów poświęcasz, zanadto się nimi opiekujesz; oby to na nas jakiego nieszczęścia nie sprowadziło.
— Trudno, moja mamo, to co robię jest obowiązkiem każdego prawego Polaka, a jak przyjdzie cierpieć, to przyjmę i to z rezygnacją, dziękując Bogu, że mi dał się urodzić katolikiem.
— Tak, westchnęła matka, jak twego ojca, tak i moja rodzina od katolickich przodków pochodzi, ale jest coś, co mnie obawą napełnia, a o czem ty nie wiesz jeszcze..
— Cóż to takiego?
— Synu mój, twoja matka wskutek zaszłych okoliczności chrzczona była w cerkwi unickiej i tam jej akt chrztu został zapisany... Nie podejrzewają tego wrogowie, ale gdy się będziesz narażał, gotowi wyszukać, wyśledzić i...
— I cóż, choćby wyszperali? ani mi to zaszkodzi, ani zwróci z drogi obranej, owszem, będzie raczej zachętą do pracy i poświęcenia dla tych, co tak niewinnie cierpią prześladowanie, jak ty, mamo, nie jesteś winną, żeś w unickiej cerkwi ochrzczona..
— Więc cię nie trwoży to odkrycie?
— Bynajmniej. Żenić się nie myślę, więc i metryk wyjmować nie potrzebuję, a wszędzie jako katolik zapisany, o przynależność unicką nie mogę być posądzony.
— Bodajby tak było, bodajby się moje obawy nie sprawdziły, ale dziwny dręczy mię dziś niepokój, coś jakby przeczucie nieszczęścia nad nami wiszącego.
— Porzuć, mamo, smutne przewidywania; są one wynikiem wrażenia, jakie na tobie wywarła wiadomość o bolesnym ciosie, który mię dziś dotknął. To było najgorsze, co mogło mi dokuczyć, pozatem niczego się nie obawiam. Bądź spokojna, mateńko — i ten smutek przejdzie, pogodzę się z losem i żyć będę tylko dla ciebie i dzieci.
W milczeniu przygarnęła go do siebie i okryła pocałunkami. Jak powiew chłodzącego wiatru miłą mu była ta pieszczota, bo pomimo udawanego przed matką spokoju, cierpiał strasznie, a trwoga tajemna i jemu serce ściskała.
Pożegnał matkę i chciał odejść, gdy jakiś szmer i tupanie na ganku słyszeć się dało.
— Cóż to, jacyś spóźnieni goście? odezwał się zdziwiony. Muszę wyjść do nich. Dobranoc.
— Boże, Boże, zmiłuj się nad nami! szepnęła drżącemi usty pani Krasnodębska.
Do uszu jej doleciał odgłos ciężkich kroków w sieni, otwieranie drzwi dalszych, coś jakby brzęk pałaszy, a potem cisza zupełna. Sięgnęła po dzwonek na stoliku, ale na jego dźwięk nikt się nie zjawił. Czekała więc pewna, że syn pośpieszy objaśnić ją o tem, co zaszło. Jakoż po chwili rozległy się w przyległym pokoju przyśpieszone kroki jakby paru osób, lecz we drzwiach stanął sam tylko Krasnodębski. Był blady, usta mu drżały, wzrokiem smutnym objął pokój, a potem matkę, która do niego ręce wyciągnęła, wołając:
— Chodź, powiedz mi, kto do nas przyjechał.
— Później się dowiesz, mateczko, tymczasem pożegnać cię muszę, da Bóg, nie na długo.
— Jakto! wyjeżdżasz? W tę noc świętą wyjeżdżasz nie do kościoła! co się stało?
Okrzyk bólu i rozpaczy wydobył się z piersi nieszczęśliwej matki. We drzwiach pokoju spostrzegła stojącego żandarma i — zrozumiała wszystko!...
— Synu, dziecko moje, nie porzucaj mnie!
— Uspokój się, mamo, powrócę, nie mają mi nic do zarzucenia...
Chwyciła go w ramiona, usiłując zatrzymać, ale on łagodnie z objęć się jej wysunął, a słysząc ode drzwi niecierpliwe słowa, naglące do pośpiechu, obsypał pocałunkami twarz jej i ręce.
— Bądź zdrowa, mamo, uściśnij odemnie dzieci. Niech was Bóg ma w swej opiece.
Wybiegł z pokoju, by płaczu matki nie słyszeć, a ta ręce i oczy podniosła do nieba, wzywając stamtąd ratunku i pociechy. Na dole znowu kroki zadudniły, zaturkotała bryczka... biedna matka jęknęła i bezprzytomna upadła na poduszki.