Czarny Czarownik/Rozdział I
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Czarny Czarownik |
Podtytuł | Relacja z wyprawy do Afryki 1926 r. |
Wydawca | Towarzystwo wydawnicze "Rój" |
Data wyd. | 1926 |
Druk | Druk. "Grafia" |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Gdy w r. 1924-ym podróżowaliśmy z moją żoną po północy Afryki, widziałem w Kartaginie nagrobek dawnych obywateli tego potężnego południa, gdzie żyją czarni, o długich ogonach, przełożony na język francuski przez archeologów, a brzmiący:
„— Zrozpaczona rodzina złożyła tu zwłoki szlachetnego Sabała Garka, który dwakroć zapuszczał się w tchnące śmiercią lasy dalekiego południa, gdzie żyją czarni, o długich ogonach ludzie, walczący zatrutemi strzałami...“
Dalekie południe?
Sahara niemal do martwego Tanezruftu — tej pustyni pragnienia i rozpaczy; Ifni, przytulona do zachodnich, zanurzających się w oceanie odnóg Wielkiego Atlasu; Sfaks, Gabes i Duirat, gdzie kwitły handlowe faktorje fenicyjskie — nie były „dalekim południem“ dla przedsiębiorczych i odważnych potomków królowej Dido i mężnych rycerskich Barkidów. Nie mogli też kupcy i awanturnicy kartagińscy spotykać w tych krajach „czarnych o długich ogonach ludzi...“
Nie! to była Afryka podzwrotnikowa!
W Senegalu i w północnym Sudanie spotkać można i spotkałem istotnie ślady konkwistadorów z Kartaginy.
Nazwali oni tę ziemię — „tchnącą śmiercią“.
Wrażliwy na przejawy natury, skłonny do mistycyzmu i poetyckiego ujęcia rzeczy lud o krwi azjatyckiej — temi kilku słowami określił Afrykę podzwrotnikową.
Cały zachodni brzeg tego kontynentu, hen! od Sale i Rabatu, aż do Kotonu i Duali groźnie i niegościnnie wita przybyszów.
Daleko na oceanie spotykają się stada żarłocznych rekinów i zastępy śliskich, parzących niby kipiącym kwasem meduz i barwnych fizalij, o jadowitych mackach, niby wstęgi jaskrawe zwisających w szmaragdowem przezroczu głębi morskiej.
Im bliżej do brzegu, tem groźniejszą staje się niegościnna ziemia afrykańska.
Najeżonych czarnemi, poszarpanemi przez falę skałami, daleko wysuniętemi mieliznami, pokrytemi grubą warstwą muszel mięczaków, hufcami białogrzywiastych bałwanów, osłania się Afryka przed najazdem obcych ludzi.
A gdy biały człowiek, ten wiekuisty włóczęga, co ze swej prakolebki powędrował na wszystkie strony świata, — przezwycięży wszystko, ziemia ta ciśnie nań zastępy nowych wrogich sił.
Znam je wszystkie, bo walczyłem z niemi przez długie miesiące.
Wylądowywaliśmy dwa razy — w Senegalu i w Gwinei, a wszędzie Afryka spotykała nas z zaciekłą nienawiścią — nie ludzie, lecz natura sama — potężna, zdradliwa, nielitościwa.
Niby nieprzebrana kaskada rozpalonego i roztopionego do białości złota, leje słońce skądś z bliska swoje zabójcze promienie, które, zda się, nie wysuszają, lecz rozkładają krew, nużą mózg, drażnią nerwy.
Czarni ludzie, należący do niezliczonych ras murzyńskich, do tych wszystkich nieraz zupełnie zagadkowych szczepów, noszą w mózgu i we krwi wszelkie oznaki zatrucia „gorącem światłem“, jak nazywają słońce, tego swego wroga, którego za boga nigdy nie mieli.
Powolni w ruchach, o ostrym choć znękanym wzroku, z niechęcią do wysiłku, obojętni dla polepszenia swego bytu, żyjący wyłącznie dniem dzisiejszym, marzący o tem, co już oddawna minęło, nie zaglądający w przyszłość, bo ona nic dobrego i nowego im przynieść nie może czarni ludzie żyją z dnia na dzień, czekając na chwilę wytchnienia, chociażby miało to być ostatnim spoczynkiem w rozpalonej ziemi, w cieniu rozpaczliwie łamiącego ręce — gałęzie potwornego, pokoszlawionego baobabu, podobnego do olbrzymiej kolumny, rodzącej szkaradne, ohydne w swych splotach węże, tworzące szaro-różową, nagą koronę drzewa.
Nigdy prawie nie da się tu słyszeć głośnej mowy, gwałtownych ruchów, kłótni lub bójki. Mężczyźni, leniwie rozparci, leżą w cieniu drzew mangowych lub w hamakach, zawieszonych pod niskiemi okapami słomianych strzech ciemnych chat; kobiety półnagie lub malowniczo udrapowane w kawałki tkanin o szlachetnych barwach, w pięknie upiętych turbanach, idą chwiejnym, tanecznym krokiem, poruszając zgrabnemi kibiciami, strzelistemi piersiami i węskiemi biodrami. Wydać może się, że oto upadnie za chwilę, znużona i wyczerpana, i uśnie rozkosznie rozchyliwszy usta i opuściwszy niebiesko umalowane powieki na zawsze żądne, pałające oczy.
Biali koloniści i urzędnicy francuscy i angielscy w swych białych strojach i kaskach wyglądają jak widma, o bladych, prawie przezroczystych twarzach, o oczach zapadłych i podkutych, o drżących ustach i rękach.
Te blade istoty poruszają się żywo i energicznie, lecz w tej żywości wyczuć się daje wysiłek niemal nadludzki i gorączkowy pośpiech, aby pracę zakończyć przed chwilą najgroźniejszego niebezpieczeństwa. Jest niem południe, gdy pionowe promienie słońca przebijają jak strzały podwójne płótno namiotów i ubrań, wciskają się w najmniejszy otwór w kaskach, wrywają się szalonym potokiem przez szczeliny w dachach, ścianach i żaluzjach, trując ludzi jadem, wytwarzanym w ich własnej krwi.
Gdy miną trzy godziny największej spiekoty, rozpoczyna się na nowo gwałtowna praca z myślą, aby zakończyć ją przed zachodem słońca, spożyć obiad i ukryć się należycie przed wrogami nocnymi, licznymi a niebezpiecznymi.
Wieczorem bowiem, gdy słońce zgaśnie nagle, niby zalany wodą rozpalony, szalejący stos słomy, rzucają się na ludzi niewidzialne prawie, gryzące, wpełzające do nosa, oczu i uszu muszki, niosące febrę moskity, ohydne taranty — jaszczurki, palące ciało wyrzucaną z siebie cieczą, jadowite pająki, skolopendry, czarne i czerwone stonogi, żarłoczne mrówki i latające dookoła z przeraźliwym piskiem nietoperze—wampiry. Inne hufce wrogów niszczą dobytek białych ludzi. Są to myszy i szczury, krwiożercze wiwery i dzikie koty, jadowite węże i olbrzymie pytony, duszące krowy i konie, jakieś podobne do kulek pajęczyny owady, w ciągu jednej nocy pożerające odzież i bieliznę; tajemnicze termity, burzące drewniane domy, meble, obuwie bo nic oprócz metalu oprzeć im się nie zdoła...
Duszna, gorąca noc przechodzi, miotającemu się bezładnie europejczykowi pod gęstą siatką, zwisającą z sufitu nad jego łożem, w strumieniach potu, bez nadziei, że noc przyniesie mu kilka godzin wytchnienia i spokoju.
W podróży białemu człowiekowi grożą inne plagi. Zarażona śpiączką, dotkliwie tnąca mucha tse-tse, ogromne bąki tak zwane „bawole muchy“, wnoszące do krwi ludzkiej nieznane zarazki, bakterje różnych chorób naskórnych i żołądkowych, porażenie słoneczne; w wodzie rzek i potoków czyhają na europejczyka krokodyle i gorszy od nich robak gwinejski, mnożący się ze straszliwą szybkością pod skórą ludzi; z drzew spadają na podróżnego duże kleszcze, wpijające się w ciało, i jadowite pająki...
Ciągłe „memento mori“ wisi nad podróżnikiem w postaci dużego sępa, tego sanitarjusza Afryki, szarpiącego i zjadającego wszelkie trupy — czy to człowieka, czy stratowanej kołami samochodu lub kopytami konia — myszy.
Na tle tej wrogiej przyrody wre zacięta, zażarta walka o byt.
Walka bezwzględna i krwawa.
W głębi oceanu i zatoki Gwinejskiej za latającemi rybami i młodemi tuńcami uganiają się zębate dorady i delfiny, ścigane przez rekiny.
W kniei leśnej, w gąszczu krzaków i trzcin wre walka bezlitosna.
Nie obawiają się jej tylko słonie, lecz ich pewność siebie rozpraszają pułapki, zastawiane przez murzynów i niszczące kule białych myśliwych.
Antylopy i bawoły ostrożnie się skradają do brzegu rzek na wodopój, i podszedłszy nagle uskakują na bok, słuchają i patrzą z trwogą, gdyż nie wiedzą czy nie czai się czasem gdzieś w pobliżu podstępna pantera i mocarny, bezgrzywiasty lew. Gepardy, serwale, dzikie koty i krwiożercze wiwery krążą w haszczach i biada antylopie, dzikowi lub zającowi, jeśli nie zwęszy wroga, bo wtedy zaledwie kości i strzępki skóry pozostaną na miejscu tragicznego spotkania.
Na ciałach zabitych przez nas hipopotamów znaleźliśmy straszliwe pasożyty, żywcem zjadające te olbrzymy wodne, a bawoły są wprost pożerane przez duże szaro-żółte kleszcze i straszliwe muchy.
Podczas jednego z polowań miał miejsce następujący wypadek. Myśliwy — murzyn zaczął naśladować głos małej czarnej antylopy — samki. Na te podstępne wołania zjawił się i padł od kuli samiec, — lecz na to żałosne beczenie zjawili się inni mieszkańcy dżungli — pantera, długi na pięć metrów pyton, a nad tem wszystkiem krążył duży, czarny orzeł.
Tuż przy samej ziemi wre inna walka. Tam biją się o pożywienie miljardy mrówek i termitów, z ich zawiłą organizacją i z ich robotnikami, królami i wojownikami. Tam się wznoszą potężne zamki obronne i budują się genialnie pomyślane podziemne labirynty, a wokoło nich staczane są bitwy termitów z mrówkami czerwonemi, czarnemi, małemi i dużemi, z mrówkami — włóczęgami, z termitami innych gatunków i okolic.
Całe obszerne połacie ziemi stają się nieraz terenami zaciętych walk. Widziałem w lasach dolnej Gwinei setki, tysiące gniazd termitów, gniazd różnych form architektonicznych, które sobie od tych owadów zapożyczają murzyni, a te gniazda były atakowane i oblegane przez „mrówki-trupy“, gatunek wydzielający nieznośny fetor padliny, zmuszający termity do opuszczania swych grodów, zamków i gniazd.
Widziałem w Gwinei, a najpóźniej na wybrzeżu Kości Słoniowej pochód mrówek nazywanych tu „manjan“.
Mrówki te perjodycznie porzucają zajęte przez się tereny i odbywają dalekie wyprawy po pożywienie, lub w poszukiwaniu nowych miejsc zamieszkania.
Miljony tych drobnych istot suną przez lasy i sawannę, bronione z boków przez oddziały walecznych i pełnych poświęcenia wojowników. Wszystko, nawet biali koloniści, pierzchają przed najściem „manjan“, porzucają domy, wsie, uprowadzając ze sobą bydło i unosząc dobytek. Biada człowiekowi lub zwierzęciu, jeżeli pozostanie na drodze pochodu tych drobnych istotek. Gdy byliśmy na górzystych wyspach Los, pokazywano nam celę, w której „manjan“ pożarły zamkniętego w niej furjata i, pozostawiwszy tylko szkielet, powędrowały dalej, ku im tylko znanemu celowi.
Przed dwoma miesiącami w dziewiczym lesie, otaczającym brzegi rzeki Bandama, widziałem ten straszliwy pochód i popłoch, który sprawia on wśród ludzi miejscowych. Była to czarna wstęga, długa niemal na kilometr, i szeroka na kilkanaście metrów. Gdy szedłem na tyłach tej armji „manjan“ zrozumiałem zbiorową siłę masy. Bielejące kości różnych zwierząt — kretów, mysz, palmowych wiewiórek, dzikich kotów i jakiegoś większego zwierza znaczyły drogę tego straszliwego pochodu.
Gniazda innych mrówek i termitów pustoszały po przejściu „manjan“ część ich mieszkańców uciekała, reszta ginęła w nierównej walce.
Spotykałem drzewa, na których nigdy nie siadają ptaki i motyle, bo drzewa te należą niepodzielnie do pewnego gatunku termitów, mających gniazda swoje pod korą, którą pokrywają cienką warstwą czerwonawej ziemi, przeciętej niewidzialnemi korytarzami z sunącemi w nich hufcami obrońców gniazda.
Strasznym jest kontynent Afryki, straszny i wrogi istnieniu na nim człowieka!
Może dlatego tak trudno znaleźć tu ślady pierwotnych mieszkańców, bo wszystkie te szczepy murzyńskie nie pochodzą z tych samych geograficznych szerokości, lecz przyszły tu skądś, pomieszały się między sobą, wchłonęły w siebie krew arabską, berberyjską, semicką z żył fenicjan kartagińskich, wreszcie krew białej rasy — mając za dalekich przodków metysów portugalskich, hiszpańskich, francuskich, angielskich, coraz bardziej zanikających w czarnem środowisku murzyńskiem.
Natura usiłuje tu włożyć w każdy żyjący organizm pierwiastek zaniku i śmierci. Wymierają, karłowacieją, degenerują się poszczególne szczepy. Fauna drobnoustrojów: bakcyle febry, śpiączki, dezynterji, woli, hypertrofji kości i mięśni i setki innych, nieraz nieznanych lekarzom chorób, dziesiątkuje ludność, zabijając w niej radość życia chęć bytowania na tej wrogiej przeklętej ziemi.
Wspaniałe zwierzęta puszczy afrykańskiej, których prawie się nie ima najpotężniejsza kula karabinowa, gdy ugodzone śmiertelnie padną nareszcie — w ciągu kilku minut są już rozkładającym się trupem, a barwne motyle i koniki polne z ran zabitego zwierza żarłocznie wysysają krew.
Śmierć tu czai się nietylko w nieprzebytych haszczach dżungli, lecz i w pięknych, wspaniałych, nieraz potężnych ciałach jej mieszkańców i w ich gorącej krwi.
Tu śmierć ma swoje gniazdo i niemal w mgnieniu oka zamienia ona żywą istotę w ohydny, gnijący trup.