Czekając na utopię

<<< Dane tekstu >>>
Autor Mirosław Filiciak
Tytuł Czekając na utopię
Pochodzenie My, dzieci sieci: wokół manifestu
Wydawca Fundacja Nowoczesna Polska
Data wyd. 2012
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło E-book na Commons
Inne Cała część II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
MIREK FILICIAK
Czekając na utopię

Manifesty rządzą się swoimi prawami. Nie szkicuje się ich cienkim ołówkiem, lecz kreśli grubym flamastrem. Wystukuje boldem. To chyba oczywiste, że nie sposób przykładać do nich tej samej miary, co np. do tekstów akademickich. Warto przyglądać się im z innej perspektywy — przede wszystkim w kontekście dyskusji, które uruchomiły. Dzieci sieci są w tym względzie przykładem intrygującym, bo manifest był konsekwentnie krytykowany, chyba trochę zbyt gorliwie, przez kolejnych publicystów. Ta gorliwość mimochodem dowiodła, że manifest Czerskiego uciska jakiś nerw, dotyka istotnego problemu. Bez szczególnej precyzji, operując skrótami i uproszczeniami. Za to mocno i na swój sposób skutecznie.
Dlaczego Dzieci sieci tak rozdrażniły? Może dlatego, że Internet to temat, który aż prosi się o przyjęcie mentorskiego tonu świadomego użytkownika. O ośmieszenie tych rzekomo mniej świadomych, a przy okazji — o przywołanie kombatanckiej opowieści o własnych doświadczeniach, być może okraszonej nostalgicznym westchnieniem tęsknoty za pionierskimi czasami, które już nie wrócą. Odpowiedzi na manifest były więc dobrą okazją do pokazania, jak bardzo mylą się ci, którzy mają mniej lat, niż prasowi komentatorzy. Jak te dzieciaki w ogóle mogą zabierać głos, przecież nie mają o niczym pojęcia. Głupi gówniarze.
Mój problem z takim podejściem nie polega na tym, że z Dziećmi sieci zgadzam się całościowo i bez wyjątku. Raczej na tym, że cyniczny dystans nie zawsze jest oznaką mądrości, bywa też przejawem niezrozumienia i — co chyba najgorsze — narzędziem tłumienia spontanicznej energii. Takiej jak ta, która uwolniła się podczas protestów przeciwko ACTA. Takiej, na której brak tak często narzekamy. I choć sam mam coraz bardziej ambiwalentny stosunek do zmian kulturowych, które artykułuje tekst Czerskiego, to nie odmawiam innym prawa do bardziej jednoznacznych sądów.
Oczywiście mam wątpliwość co do możliwości zaistnienia manifestów w dzisiejszym, poszatkowanym na nieskończenie wiele nisz świecie — bo czyż częścią diagnozy Dzieci sieci nie jest stwierdzenie, że pisanie „my” jest dziś jeszcze mniej uprawomocnione, niż było w przeszłości? Jeśli więc Dzieci sieci artykułują tęsknotę za „my”, to w tym aspekcie jest to tekst sentymentalny i anachroniczny. Bo przecież są różne dzieci, różnych sieci. Ale można spojrzeć na to inaczej: jeśli nawet „my” jest niejednorodne, to jest inne niż „wy”. Adresaci tego „wy” to właśnie rozdrażnieni komentatorzy, reprezentanci pokolenia, które w manifesty kiedyś wierzyło. We wszelkich spontanicznych ruchach opartych na logice sieci nie chodzi przecież o legitymizację nowego porządku, bo taki, w liczbie pojedynczej, nie istnieje. Raczej o pokazanie się tym, których porządek właśnie legitymizację traci.
Gdybym mógł do głosu Piotra Czerskiego coś dopisać, to pewnie drugą część, awers historii o życiu dzieci sieci. Kontekst dla jej zrastania się z codziennym doświadczeniem nie tylko młodych (ale też nie zawsze tak sprawnych komunikacyjnie, jak sugeruje manifest) Polaków. To przemiany systemowe i neoliberalna ideologia, która dla wielu „cyfrowych tubylców” pozostaje przezroczysta. Internet świetnie się z nią skleił, rozbudzając naiwne, jak dziś wiemy, marzenia o polskiej klasie kreatywnej, ale też stymulując konsumpcyjne aspiracje, których nie sposób dziś zaspokoić. Ten dopisek wytrąciłby być może argumenty krytykom Dzieci sieci. Pokazując problem, jaki z nimi mamy — nie tylko z dziećmi sieci, ale też z porzuconymi dziećmi boomu edukacyjnego, a dziś może przede wszystkim dziećmi kryzysu. Dopominającymi się o podmiotowość i o swoje prawa. Oszukanymi i niepotrzebnymi.
Chciałbym wierzyć, że walka tej grupy może być jakąś drogą do korekty systemu — nie tylko praw autorskich, lecz większej całości, której prawa autorskie są emanacją. Systemu, który utowarowił wiedzę i treści kultury, równocześnie zachłannie czerpiąc z ich społecznych zasobów. A czy naprawdę w to wierzę? Nie wiem. Przekonanie, że to możliwe, trąci naiwnością. Ale przecież wciąż jeszcze mamy prawo do utopii i marzeń. Pod tym względem warto być dzieckiem.