Czerwony testament/całość
<<< Dane tekstu | ||
Autor | ||
Tytuł | Czerwony testament | |
Podtytuł | Powieść | |
Wydawca | Piotr Noskowski | |
Data wyd. | 1889 | |
Druk | Piotr Noskowski | |
Miejsce wyd. | Warszawa | |
Tłumacz | anonimowy | |
Tytuł orygin. | Le Testament rouge | |
Źródło | Skany na Commons | |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI | |
| ||
Indeks stron |
Czerwony Testament.
POWIEŚĆ
Ksawerego de Montepin.
─────
|
Jednego z ostatnich dni Maja 1879 r. około pierwszej z południa, czarne lando ze srebrnemi ozdobami, zaprzężone w parę ciemno gniadych rumaków rasy anglo-normandzkiej, wartających z jakie pięćset luidorów przynajmniej, przeleciało przez plac Karuzelu i ulicę Richellieu i zatrzymało się w pobliżu skweru Louvois. po przed wejściem tymczasowem do Biblioteki narodowej.
Białe sprzączki przy zaprzęgach, pochowane były pod czarne z lakierowanej skóry zasłony, na łbach koni widniały również czarne kokardy krepowe.
Stangret i lokaj siedzący na koźle, byli w liberyi żałobnej.
Herb tylko jeden z koroną hrabiowską o dziewięciu gałkach, wymalowany na drzwiczkach powozu, odbijał jaskrawo od tej całości ponurej.
W chwili gdy się zatrzymano, lokaj zeskoczył szybko z kozła, otworzył drzwiczki i pomógł wysiąść swojemu pannu.
Był to starzec ubrany także w żałobę, z białemi miękkiemi jak jedwab włosami, okalającemi twarz szczupłą i bladą. Wysiadł opierając się na ramieniu lokaja.
Wyglądał na lat osmdziesiąt, chociaż miał sześćdziesiąt pięć czy sześćdziesiąt sześć dopiero, ale głębokie zmarszczki i wielka boleść oblicza świadczyły, iż jakieś ciężkie nieszczęścia pochyliły przedwcześnie tę postać wyniosłą i zgarbiły jej ramiona.
Oczy jasno niebieskie były przyćmione, a chwilami zdawało się, jakby światło w nich zupełnie zagasło.
Całość fizyonomii, przedstawiała wyraz smutku jak najgłębszego.
Ręce drżały nerwowo.
Słowem, osobistość, którąśmy opisali, zdawała się stać już jedną nogą w grobie.
Lubo dzień był ładny i słońce na czystem, bez żadnej chmurki niebie przyświecało wesoło, starzec miał na sobie grubo watowane palto zimowe.
W jednej z dziurek od gazika miał wstążeczkę legii honorowej.
Kiedy przebyli trotuar i weszli do bramy, lokaj zapytał:
— Czy mam pójść z panem hrabią?
— Nie... nie ma potrzeby — siadaj z powrotem na kozioł i powiedz Szczepanowi, niechaj przejedzie z końmi po polach Elizejskich...
— O której godzinie mamy się stawić po pana hrabiego?
— O trzeciej.
Głos starca czysty i brzmiący donośnie, był w rażącej sprzeczce z ogólną jego powierzchownością, świadczył bo wiem, iż było jeszcze życie w tem złamanem ciele.
Lokaj puścił rękę pana, powrócił do stangreta i powtórzył mu rozkaz otrzymany, powóz więc zakręcił zaraz i tą samą drogą podążył na pola Elizejskie.
Kiedy to się działo, siwowłosy starzec wszedł wolno na schody, prowadzące do obszernego przedsionka, z którego na prawo szło się do gabinetu bibliotekarza, a na lewo do pokoju, w którym urzędnicy i goście pozostawiali palta, laski, kalosze i parasole, bo wchodzić z nimi na salę nie wolno było.
Hrabia minął przedpokój, skręcił na lewo i wszedł po kilku schodkach do galeryi oszklonej, na końcu której były drzwi opatrzone w tablicę z napisem wypukłemi jakby rzeźbionemi literami:
Pracownia.
Starzec otworzył drzwi i znalazł się na wprost biurka, po za którem siedział jeden z urzędników biblioteki, upoważniony do sprawdzania tożsamości osób z ich kartami wizytowemi i rozdawania dzieł zażądanych.
Wielka ta sala w stylu prawie odrodzenia, bo z czasów drugiego cesarstwa, wygląda bardzo okazale.
Czworokątna, z kosztownemi ornamentacyami na suficie, oświetlona jest sześciu półokrągłemi oknami monumentalnej wielkości.
Do okoła ścian wszędzie półki z książkami.
Na te półki i na galeryę urządzoną do koła prowadzą schodki ruchome.
Po obu stronach sali stoi czternaście ławek podwójnych, a po środku pozostawione szerokie przejście od drzwi wchodowych do przeciwległych gabinetu bibliotekarza i sal następnych, de których wejście zamknięte jest dla publiczności.
Dla pracowników znajduje się trzysta dziewięćdziesiąt dwa miejsca.
Stoły z kandelabrami otoczone krzesłami, przeznaczone są dla czytelników pism peryodycznych.
Ze trzydzieści mniej więcej osób znajdowało się w sali, gdy ukazał się w niej starzec, z którym próg przestąpiliśmy przed chwilą.
Zatrzymał się na moment przed biurkiem urzędnika, wziął podaną mu kartę, odszedł i zasiadł na końcu ławki, przy półce zastawionej słownikami, encyklopedyami, katalogami i t. p.
Zabrawszy miejsce, starzec nasz czas jakiś odpoczywał po widocznem zmęczeniu — a potem wyjął z bocznej kieszeni palta książeczkę zaopatrzoną w srebrny ołówek i zaczął wpisywać w otrzymaną przy wejściu kartę, jak tego wymagały przepisy biblioteczne, najprzód nazwisko swoje:
„Hrabia Filip de Thonnerieux.“
W następnej rubryce:
„Ulica Vaugirard Nr. 62.“
Potem odwrócił się i spojrzał na numer wypisany na ławce i w trzeciej rubryce zanotował;
„Oddział 216.“
Zamiast zapełnić rubrykę czwartą, podniósł się i zwrócił ku estradzie, na której siedzieli pomocnicy bibliotekarza, obowiązani do dostarczania dzieł żądanych przez pracowników.
Wszyscy urzędnicy biblioteki znali już pana de Thonnerieux, skłonili mu się więc z uszanowaniem — a jeden z nich zapytał:
— Jakże zdrowie pana hrabiego?
Starzec potrząsnął smutno głową.
— Wcale nie tęgie — odpowiedział.
— Może pan zadużo pracuje?...
— O nie, to wcale nie ta przyczyna?…..
— A więc cóż to takiego? — Nie wygląda panna chorego..
— Bo też i nie jestem chory, ale wiek... ma swoje prawa. Lat z każdym rokiem przybywa, ale sił nie przybywa...
— Już dosyć dawno nie mieliśmy przyjemności widzieć pana hrabiego...
— Trzy miesiące blízko...
— Jakie dzieło życzy sobie pan hrabia?...
— Doprawdy, że nie umiem odpowiedzieć dokładnie...
Muszę gmerać w najrozmaitszych przedmiotach... Racz mi pan podać, je żeli łaska, ostatni tom z katalogu Bruneta...
— Służę w tej chwili.
I niebawem pomocnik bibliotekarza podał hrabiemu książkę dosyć grubę, z którą p. de Thonnerieux powrócił na swoje miejsce.
Gdy się oddalił, jeden z nowo przybyłych urzędników odezwał się do siedzącego obok kolegi.
— Kto to jest ten stary?...
— Hrabia de Thonnerieux.
— No!...
— Nie znasz pan tego nazwiska?...
— Nie.
— A jednakże nazwisko to wielkiego pana i wielkiego bogacza... Pan de Thonnerieux, posiada sporą liczbę milionów...
— Chciałbym więc być na jego miejscu! — Ale tylko dla jego milionów, nie dla czego innego... starowina to schorzały i z pewnością nie długo już cieszyć się będzie swojemi dostatkami...
— Wygląda daleko starzej aniżeli jest w istocie.
— Wygląda na lat sto przynajmniej!...
— A ma sześćdziesiąt pięć najwyżej...
— Czy pracy, czy nazbyt wesołemu życiu, zawdzięcza tę przedwczesną zgrzybiałość?...
— Ani pracy, ani wesołemu życiu.
— Więc czemuż u licha?...
— Zmartwieniom.
— Zmartwieniom?... A jakiego rodzaju?...
— Stracił najpierw żonę, którą ubóstwiał, a potem jedyną córkę, w której Wszystkie swoje pokładał nadzieje... Przed temi dwu katastrofami, nastąpionemi w bardzo krótkim czasie jedna po drugiej, wyglądał jeżeli nie na młodego, to na pełnego życia mężczyznę. Przez dwa lata od śmierci córki zestarzał się o lat trzydzieści.
— Nie musi to bardzo martwić jego sukcesorów.
— Nie ma wcale sukcesorów.
— Cóż znowu?...
— Powiadam panu, że nie ma nikogo ani z bliższych, ani z dalszych...
— Milioner bez sukcesorów!... Komu więc pozostawi swoję fortunę?...
— Co do mnie pragnąłbym żeby się mnie dostała...
— Życzę panu tego z całego serca, pod warunkiem jednakże, ażebyś się ze mną podzielił...
— Na nieszczęście, nie przyjdzie mu z pewnością ta chwalebna myśl do głowy. To zagorzały filantrop i zapewne odda wszystko na cele publiczne.
— Jeżeli jest dobroczyńcą inteligentnym, to nie zrobi tego głupstwa i zarządzi tak, aby prawdziwi nieszczęśliwi korzystali z jego dobra.
Že zrobi jak najlepiej, to o tem nie wątpię, świadczy o tem całe jego życie poczciwe. Złote to serce i wielki rozum. Napisał kilka bardzo cennych dzieł o dobroczynności. On to jest inicyatorem przytułków nocnych, on dał 300,000 franków na przytułek przy ulicy Tocqueville... on wyposażył zakład pomocy dla dzieci... a przytułek Vesinet zawdzięcza mu bardzo wiele... Pamięć jego będzie błogosławiona...
— Skoro to taki zacny człowiek, to szkoda, że takie smutne ma życie.... Żyjemy w epoce w której podobne osobistości wcale do powszednich nie należą.
Podczas gdy powyższa rozmowa toczyła się pomiędzy dwu kolegami biurowymi, hrabia de Thonnerieux, jak już zresztą wspominaliśmy powyżej, powrócił na swoje miejsce.
Rozłożył katalog na pulpicie i zaczął przeglądać dział historyi i pamiętników. Jakiś czas przewracał kartki niecierpliwie.
Nareszcie znalazł widocznie czego szukał, wziął bowiem ołówek w rękę i zapisał w czwartej rubryce kartki bibliotecznej tytuł dzieła, jakiego potrzebował, nazwisko autora, liczbę tomów, miejsce i datę publikacyi.
Po skończeniu tej roboty obowiązkowej, powrócił do estrady i wręczył notę pomocnikowi bibliotekarza, z którym poprzednio rozmawiał.
Urzędnik położył na karcie znak wyglądający na hieroglif dla profana i podał ją koledze siedzącemu wyżej z wezwaniem, ażeby wyszukał dzieło.
Hrabia de Thonnerioux, zasiadł znowu na swem miejscu i zajął się przeglądaniem różnych papierów wyjętych z pugilaresu.
W siedm czy ośm minut woźny biblioteczny przyniósł mu książkę zażądaną.
Był to mały tomik, oprawny w skórę ze złoconemi brzegami.
Widocznie musiał być używany bardzo mało, bo na złoconych brzegach nie znać było tego wytarcia, jakie ciągłe przewracanie kartek powoduje.
Starzec otworzył książkę i przeczytał tytuł, który podajemy w dosłownym odpisie:
Pan de Thonnerieux zaczął przeglądać książkę, którą dobrze znał zapewne Wiktor Hugo pisząc „Marion Delorme,“ zatrzymał się na dwudziestej jej karcie, założył to miejsce kawałkiem papieru, sięgnął do kieszeni i wydobył maleńką flaszeczkę czerwonego atramentu i złote pióro.
Umaczał pióro, otworzył znowu książkę i zaczął jakąś dziwną a niezrozumiałą robotę.
Polegała ona na podznaczeniu, czyli na podkreślaniu pewnych wyrazów lub pewnych liter — na kartce dwudziestej, 21 i 22-ej.
Gdy doszedł do końca tej ostatniej, robota była już ukończoną.
Położył pióro i zaczął odczytywać półgłosem podznaczane wyrazy i litery.
Całość złożyła trzy zdania następujące:
„Zamek des Granges-de-mer-la-Fontaine.“
„Siedmaasta płyta czarna w kaplicy.“
„Liczyć od strony lewej.“
— Zupełnie dobrzeł — szepnął po przeczytaniu. Niepodobna, aby tego wtajemniczeni nie zrozumieli, gdy tymczasem, dla nieposiadających klucza, zagadka pozostanie niepodobną do rozwiązania...
Założył książkę i spojrzał na zegarek.
Brakowało kilka zaledwie minut do trzeciej.
Czas zeszedł bardzo prędko — a robota była mozolną i drobiazgową.
Pan de Thonnerieux schował swoje papiery, atrament i pióro, podszedł do urzędnika przeznaczonego do odbierania książek, skłonił się wszystkim i wyszedł z sali a następnie z biblioteki.
Powóz czekał przy skwerze Louvois.
Lokaj spostrzegłszy pana, pośpieszył naprzeciw niego, gdy tymczasem stangret zajeżdżał przed trotuar.
— Gdzie pan hrabia każe jechać? zapytał lokaj, wsadziwszy hrabiego do powozu i zamykając drzwiczki.
— Do hrabiny de Chatelux odpowiedział pan de Thonnerieux.
W dziesięć minut powóz zatrzymał się na ulicy Tournon przed pałacem pani de Chatelux.
Hrabia wysiadł i kazał się zaanonsować.
Gospodyni wybiegła aż do przedsionka na powitanie gościa, ujęła go pod rękę i poprowadziła do wielkiego salonu na parterze.
Georgina de Grèves, hrabina de Chatelux, była kobietą lat czterdziestu pięciu lub może czterdziestu sześciu, i była bardzo jeszcze ładną, chociaż w arystokratycznych jej rysach znać było zmęczenie czy cierpienie.
Kilka zaledwie srebrnych niteczek, snuło się w jej prześlicznych kruczych włosach.
Pod czołem przerzniętem trzema niewielkiemi zmarszczkami, błyszczała para ciemno niebieskich oczu o niewymownej słodyczy.
Fizyonomia hrabiny wyrażała jednocześnie inteligencyę, silną wolę i dobroć.
Pani de Chatelux, uderzoną została wielką zmianą, jaką zauważyła w twarzy pana de Thonnerieux, od czasu ostatniej niedawnej jego wizyty.
— Co ci jest przyjacielu? — zapytała wzruszona i niespokojna, sadzając przybyłego obok siebie. — Znajduję cię znacznie smutniejszym niż zwykle i jakby daleko bardziej przygnębionym...
— Bo jestem rzeczywiście bardzo przygnębiony. Smutna jest dusza moja, a myśli czarne. Co dzień tęskniej mi na świecie i co dzień ciężej mi będzie, aż do ostatniej godziny spoczynku. Godzina to bardzo już blizka, czuję, że mnie życie opuszcza...
— Bo się zaniedbujesz mój przyjacielu — podchwyciła żywo hrabina — bo nie masz odwagi stawić czoła swojej boleści!
Starzec wzruszył ramionami.
— Walczyć? — powtórzył — na coby się przydała ta walka? Jestem oddawna zwyciężony!... Boleścią są dla mnie moje wspomnienia, a nie chcę i nie mogę nic zapomnieć!... Powiedziałaś, żem jest przygnębiony, przyjaciołko... to za słabe wyrażenie, ja jestem zmiażdżony droga pani...
— Czyż i ja nie cierpiałam także? wtrąciła pani de Chatelux. Przypomnijno sobie Filipie!
Kiedym przed trzema laty straciła męża, poddawałam się strasznej rozpaczy. Tyś mnie podtrzymywał wtedy na duchu. Tyś mi powtarzał przecie: „Trzeba być mężną moją pani, nie, wolno się woli Bożej sprzeciwiać. Zycie jest darem Boga i własnością Boga, niewolno go nie szanować...“
— Są to rzeczywiście moje słowa — odpowiedział pan de Thonnerieux, ocierając dłonią łzy spływające po policzkach. Prawda, że dotknął panią cios okropny, aleś miała przecie syna, miałaś dziecko, któreś z całego serca i z całej duszy kochała. Dla tego dziecka życie twoje było potrzebne, dla tego dziecka zachęcałem cię do życia. Ale ja nie mam nikogo. — Zuzanna moja ukochana w mogile, a w sześć miesięcy po niej moja córka, dziecię moje jedyne poszło za matką do grobu. Pozostałem sam jeden na świecie, sam jeden po takiem prawdziwie szczęśliwem życiu. Co chcesz, abym robił na ziemi?
— Nie! — nie jesteś sam na świecie kochany hrabio, odpowiedziała pani de Chatelux, biorąc starca za ręce. Masz przyjaciół... masz wiernych szczerze oddanych sobie przyjaciół, ludzi na przywiązanie których liczyć możesz i powinieneś liczyć.
— Wiem o tem, wiem i to, że pomiędzy tymi przyjaciołmi pani pierwsze zajmujesz miejsce. Ale najlepsi i najszczersi przyjaciele, tego co utraciłem zastąpić mi nie są w stanie. Nie zapewnią mi oni tych słodkich radości, jakich w ciągu lat dziesięciu doświadcza.łem. Śmierć wszystkiego mnie pozbawiła!....
Pan de Thonnerieux mówił drżącym głosem, a co chwila zanosił się od płaczu, tak, że litość brała patrzeć na te łzy spływające po wywiędłych policzkach szlachetnego starca.
To też pani de Chatelux poruszona, do głębi duszy, razem z nim płakała.
Siłę woli powstrzymała jednak łzy swoje i próbowała pocieszać przyjaciela.
— Filipie, kochany Filipie — mówiła, zaklinam cię na przyjaźń naszę — nie poddawaj się tak okrutnie. Słabość to niegodna mężczyzny!...
Nikt szczerzej odemnie nie odczuł i nie opłakał pustki, jaką w około ciebie spowodowała śmierć Zuzany i Maryi!...
Tak jest, ciężka cię dotknęła próba, ciebie któryś ze wszech miar godzien lepszego losu, ciebie, który całe życie swoje znaczyłeś poczciwemi czynami.
Ale wiesz wszakże, że Bóg doświadcza tych, których kocha. Cios jest ciężki, to prawda, ale to wcale nie przyczyna do buntowania się przeciwko wyrokom Opatrzności. Nie wolno ci starać się o zrzucenie z siebie tego ciężaru, nie wolno skracać życia ciągłą tęsknotą i rozpaczą. Jeżeli umrzesz, cóż się stanie z wszystkimi biedakami, których wspomagasz i którzy cię błogosławią? Co się stanie ze wszystkiemi istotami, co ci byt zawdzięczają, co mogą żyć jedynie dzięki twojej tylko pomocy?... Pomyśl nad tem mój przyjaciela, pomyśl o tych dwóch aniołach, których ci odebrano!.. Patrzą one z nieba na ciebie i smucą się na pewno, widząc łzy twoje i twoję rozpacz!.. Mając lat sześćdziesiąt pięć niespełna, wyglądasz na zgrzybiałego starca.
Przy silnej budowie swojej masz długą jeszcze przed sobą przyszłość, a wyglądasz jakbyś stał już nad grobem...
Cóż to za rażąca sprzeczność słów twoich z twoimi uczynkami! — Do zrozpaczonych wołasz: Odwagi! a sam pod krzyżem swoim upadasz...
— Czyż nie mam prawa umierać?... wyjąkał hrabia.
— Nie! bo życie nie do ciebie wcale należy — odpowiedziała hrabina. Należy ono do Boga, który cię uczynił apostołem miłosierdzia na ziemi! Powinieneś żyć i spełniać posłannictwo swoje do końca. Wielkie ono i święto.
Pan de Thonnerieux pochylił głowę i milczał czas jakiś — a potem rzekł głosem złamanym:
— Masz racyę przyjaciółko, przyznaje to i czuję, ale cóż mogę poradzić z mojem sercem?... Choćbym próbował zatrzymać bolesne jego uderzenia, choćbym starał się zagoić krwawiącą się jego ranę, nie posłucha mnie z pewnością! Jestem bezsilnym wobec wspomnień, które mnie ku przeszłości cofają. Mówisz mi o moich biednych? Oni przecie nic nie stracą na mojej śmierci... Umierając, nie zapomnę o nich wcale. Będą modlić się za moję duszę, jak modlą się za te dwie istoty ukochane, których nie ma na ziemi — a z któremi tam wysoko połączyć się pragnę najprędzej!
— Proszę cię Filipie, pokonaj się, oddal te posępne myśli od siebie... Pomówmy oto o czem innem.... czy zgoda?...
Starzec uścisnął panią de Chatelux za rękę i spojrzał na nią załzawionemi oczyma.
— Dobrze — odpowiedział — pomówmy o czem innem, pomówmy o Fabianie.
— O moim synu? a to doskonale — odezwała się hrabina z twarzą rozpromienioną.
— Czyś jest zadowoloną z niego hrabino?
— Jak najbardziej... Nie mam ma nic a nic do zarzucenia! Jestem prawdziwie szczęśliwą matką. Prowadzi się zupełnie dobrze i gorliwie pracuje. Otrzymał właśnie patent ze szkoły.
— W dziewiętnastym roku życia, to bardzo pięknie. Masz prawo być dumną z niego.
— I jestem dumną — a liczę, że Fabian nie ustanie w pół drogi!...
— Jaką przeznaczasz mu karyerę, albo raczej jaką on sobie karyerę obiera?
— Pytałam go o to i przedstawiałam mu konieczność zapewnienia sobie pozycyi niezależnej, boć nie jesteśmy wcale bogaci. Fortuna nasza zmniejszyła się bardzo przez nieszczęśliwe spekulacye mojego nieboszczyka męża. Pozostał nam tylko ten dom i procent, wystarczający zaledwie na jakie takie utrzymanie się w świecie. Fabian odpowiedział mi, że gdyby był nawet milionerem, nie czuł by się zwolnionym od pracy; że ma do spełnienia obowiązki względem siebie samego i względem bliźnich, że pragnie zająć odpowiednio miejsce w świecie naukowymi stać się użytecznym krajowi w miarę sił swoich.
— Dla osiągnięcia tak chwalebnego zamiaru, cóż zamyśla uczynić?
— Wejść do szkoły politechnicznej. Czy pochwalasz hrabio ten zamiar?
— Najzupełniej. Powtórzę raz jeszcze jednakże to, co ci już tyle razy mówiłem hrabino: Jeżeliby powołanie Fabiana pociągnęłoby go na drogę, która wymagałaby znaczniejszych na to funduszów, nie trzeba aby się brakiem ich krępował. Andrzej de Chatelux, mąż twój, był moim przyjacielem. Nie roztrwonił on swojej fortuny, tylko stracił ją na operacyach nieszczęśliwych. Ruina ta zraniła jego serce. Nie mógł przeżyć myśli o mierności, a może i niedostatku, na jaki jego nieroztropnoś skazałaby ciebie hrabino i twojego syna. Zmartwienie go zabiło!...
— Tak niestety! A. Bóg świadkiem mi jednakże, że nie miałam do niego najmniejszego żalu o uszczuplony majątek, że szło mi tylko o jego życie...
— Kończę myśl moję przerwał pan de Thonnerienx. Jeżeli mogę ci być potrzebnym, kochana hrabino, proszę cię mów mi śmiało, czy dwakroć, czy trzykroć, czy pięćkroć sto tysięcy franków, czy więcej potrzeba jest Fabianowi aby mógł pójść swobodnie za swo̟jem powołaniem?...
— Jestem ci mój przyjacielu — odpowiedziała hrabina — szczerze bardzo wdzięczną za tę twoję wspaniałomyślność, ale nie życzę sobie, aby Fabian zawdzięczał pieniądzom przyszłość swoję. Diękuję ci raz jeszcze serdecznie... ale nic nie przyjmuję...
— Czy nie zanadto przesadzasz tylko tej swojej delikatności?
— Zupełnie nie przesadzam.
— Jesteś jeszcze młodą, lubisz świat, a szczupłe twoje dochody trzymają cię w domu.
— Mam syna, on mi starczy za wszystko, nie pragnę więcej niczego.
Hrabia westchnął.
Pomyślał, jakie byłoby dlań słodkie takie oddalenie się od świata w towarzystwie dwóch istot które tak miłował gorąco.
— Kochany Filipie — odezwała się żywo hrabina — nie wpadaj no znów tylko w zadumę.
— Nie... nie... mówmy owszem dalej. Nie chcesz nie przyjąć odemnie ani dla siebie, ani dla Fabiana za mego życia, więc dobrze... nie mówmy więcej o tem, ale nie każesz mi przecie zmieniać mojego testamentu!...
— Czy znowu zaczniesz mówić o testamencie? — tylkoby tego jeszcze brakowało.
— Przecie mówić można o wszystkiem — a wiesz, że oddawna zrobiłem ostatnie moje rozporządzenie.
— Wiem o tem. W tym samym dniu, w którym urodziła się twoja córka, mój Fabian przyszedł na świat. Aby uczcić dzień tak dla siebie radosny, postanowiłeś wyposażyć wszystkie dzieci urodzone tego samego dnia w twoim cyrkule.
— I zrobiłem to hrabino. Suma dla każdego z nich przeznaczona, dosyć jest znaczną i pozwoli im żyć szczęśliwie... Jeżeli, o czem wątpię, doczekam dojścia do pełnoletności tych dzieci, będę słyszał ich błogosławieństwa, — jeżeli umrę wcześniej, prędzej zostaną bogaci — a Fabian jest w ich liczbie.
— O! gdybyś mógł żyć jaknajdłużej kochany Filipie i gdybyśmy mogli kochać cię jaknajdłużej, tak jak na to zasługujesz.
Pan de Thonnerieux uścisnął znowu rękę hrabiny i rzekł:
— Jeżeli zatem nie każesz mi zmieniać treści mojego testamentu, możesz być pewną hrabino, iż twój Fabian, jakąkolwiek obierze sobie karyerę, będzie mógł zająć odpowiednie w świecie stanowisko. Gdzież on się teraz znajduje? zapytał starzec.
— Jest w pałacu przemysłu na wystawie malarskiej. Ale zobaczysz go jak powróci, sądzę bowiem, że pozostaniesz na obiedzie.
— Dzisiaj nie... kochana hrabino.
— Dla czego nie?
— Czuję się trochę znużonym i potrzebuję spoczynku...
— Nie nalegam, boć znam twoje systematyczne zwyczaje, ale radabym była abyś zobaczył Fabiana...
— Miesiąc przeszło nie był na ulicy Vaugirard... Wyłaj go za to odemnie...
— Nie miej mu tego za złe. Wyjeżdżał i bawił około trzech tygodni u naszych krewnych w Burgundyi..
Po chwilowem milczenia pan de Thonnerieux zapytał?...
— Czy Fabian zawsze jest przyjacielem Fromentala?...
— Zawsze — odpowiedziała hrabina. Widują się bardzo często, a i dzisiaj są razem na wystawie... Rowieśnicy, koledzy z kolegium, nierozdzielni od dzieciństwa towarzysze, zaprzyjaźnili się serdecznie... kochają się jak bracia.
— Bardzo się cieszę z tego stosunku. Paweł Fromental, to chłopak inteligentny i z dobrem sercem...
— Niezaniedbywaliśmy niczego i ty mój przyjacielu i ja, ażeby zrobić z niego człowieka, a usiłowania nasze wydały pożądane rezultaty. Paweł ukończył nauki równie chwalebnie jak i Fabian...
— Niewidziałem od pewnego czasu jego ojca, zawsze chyba znajduje się w jednakowem położeniu...
— Tak... zawsze jednako smutny... Biedny człowiek dużo wycierpiał.
I dużo i ciężko... dodał pan de Tonnerieux.
— Skazanie, które dzięki moim wpływom zmniejszyłem trochę, miało fatalne skutki, złamało życie biedakowi. Sprawiedliwość jest czasami okrutną przy stosowaniu prawa.
— Fromental, jest człowiekiem nieposzlakowanie... uczciwym dodała hrabina.
— Gdybym wątpił o tem na chwilę nie zajmowałbym się nim wcale... Czy nie wspominał ci kiedy hrabino, co zamierza robić ze swoim synem?...
— Przeznacza go jak mi się zdaje na nauczyciela.
— Prawdziwie zaszczytna karyera, zresztą Paweł nie potrzebuje obawiać się o swoją przyszłość.
— Należy tak samo jak i Fabian do dzieci urodzonych w tym samym dniu, co moja kochana Marya, i z tego samego tytułu został także zapisany do testamentu... Będzie miał dostatek i będzie szczęśliwy, a wielką mi sprawia radość, że zasłuży na mój zapis jak zawsze dotąd zasługiwał na to cośmy dla niego robili... Chciałbym go również zobaczyć.
— To bardzo łatwo... Pozostań na obiedzie...
— Dzisiaj niepodobna. Czuję się naprawdę bardzo osłabionym i muszę powrócić do siebie.
Hrabia powstał po tych wyrazach.
— I już odjeżdżasz?!... odezwała się pani de Chatelux ze smutkiem.
— Z wielkim żalem, kochana pani... Nadużyłem trochę sił swoich dzisiaj i potrzebuję odpocząć...
Ale przyślij mi proszę cię jak najprędzej Fabiana i Pawła... Szczęśliwy będę jak ich zobaczę i porozmawiam z nimi...
— Będą bardzo radzi z zaproszenia, bo obadwaj kochają cię miłością prawdziwie synowską.
— Winni mi są tę miłość za moje przywiązanie do nich ojcowskie... Zegnam cię przyjaciołko... Dobrzem zrobił, żem tu wstąpił... Wywierasz zawsze na mnie wpływ łagodzący, po każdej wizycie u ciebie, mniej cierpię moralnie i umysł mam spokojniejszy...
— Zaglądaj więc jak najczęściej, abym cię wyleczyła zupełnie! — zawołała żywo hrabina.
Pani de Chatelux podała starcowi czoło do po całowania, wyprowadziła do sieni i patrzyła jak wsiadł do stojącego powozu przed schodami peronu.
Pan de Thonnerieux posłał jej ręką ostatnie pożegnanie i odjechał.
Z ulicy Tournon bardzo blizko było do tej części ulicy Vaugirard, która się znajduje na rogu ulicy Bonaparte.
W kilka minut, pan de Thonnerieux przybył do swego pałacu, mieszkanie miał urządzone wspaniale, ale smutne.
Wysiadając z powozu spotkał w przedsionku Jeroma, starego kamerdynera, z twarzą jakąś zaniepokojoną.
Jerome, kawaler i zawzięty przeciwnik związków małżeńskich, pozostawał w obowiązkach u hrabiego od lat czterdziestu pięciu i miał dlań to wyjątkowe przywiązanie, co to o wszystko się obawia i o wszystko niepokoi.
Watłe zdrowie i coraz większe osłabienie pana de Thonnerieux, terroryzowały wiernego sługę na każdym kroku.
Starzec nadzwyczajnie był punktualny we wszystkich swoich zwyczajach.
Codzień powracał o piątej.
Aż tu dzisiaj nie było go blizko do wpół do szóstej.
Od pół godziny Jerome oczekując pana, najszaleńsze robił przypuszczenia i przewidywał jakąś straszną katastrofę w chwili gdy powóz hrabiego zajechał przed bramę.
Spostrzegłszy pana siedzącego w powozie, stary sługa odetchnął swobodnie.
Wielki ciężar spadł mu z piersi, to też pomimo podeszłego wieku poskoczył z szybkością młodzieńca, ażeby pomódz wysiąść z powozu.
— A to pan hrabia nareszcie!... wykrzyknął.
— Ja już doprawdy nie żyłem, umierałem poprostu z obawy.
— Dla czegóż to poczciwy mój Jeromie?.. spytał starzec.
— A toż to już wpół do szóstej.
— Ja zaś mam zwyczaj powracać zawsze o piątej.
— No, no, nic to, małe tylko spóźnienie...
— Prawda, ale że pan hrabia jest trochę osłabiony od pewnego czasu, więc jak pana hrabiego nie widzę, to jestem jak na rozpalonych węglach.
— Zapomniałem o godzinie rozmawiając z panią de Chatelux... Syn jej Fabian i młody Fromental przyjdą mnie w tych dniach odwiedzić.
— Obaj przyjdą?...
— Tak... Obaj dzielni młodzieńcy... Wprowadzisz ich zaraz, nawet gdybyś dał poprzednio rozkaz nie przyjmowania nikogo.
— Tak zrobię panie hrabío...
Słowa te zamienili pan z lokajem, przechodząc z przedpokoju do sypialni pana de Thonnerieux.
Jerome pomógł się hrabiemu rozebrać, a że biła właśnie szósta godzina..
powiedział:
— Zapewne już obiad dla pana hrabiego podany.
— Pewnie, mój przyjacielu, że już podany, bo Lambert punktualny jest jak chronometr... — Schowam tylko niektóre papiery, jakie mam w pugilaresie i przejdę zaraz do sali jadalnej...
— Możesz odejść!
Jerome wyszedł.
Pan de Thonnerieux, otworzył szufladę biurka, schował notatnik, atrament, i pióro, którego używał w sali biblioteki narodowej.
Zrobiwszy to, przeszedł do sali jadalnej, gdzie go czekał Jerome, gotów do zdjęcia pokrywy ze srebrnej ozdobionej herbami wazy.
Starzec usiadł przy stole i zaczął jeść bez najmniejszego apetytu.
Zanim przejdziemy do dalszego ciągu naszego opowiadania, musimy w kilku słowach poznajomić czytelników z pochodzeniem i przeszłością tego starca, któregośmy przedstawili jako zdruzgotanego cierpieniami i pragnącego śmierci co najrychlejszej.
Potomek jednej z najszlachetniejszych i najbogatszych rodzin z Languedocu, hrabia de Thonnerieux kończył nauki w Paryżu.
Obdarzony umysłem jasnym, a łagodną, litościwą i kochającą duszą, cały oddany był ludzkości, szczególniej ludzkości cierpiącej i jak inni poświęcają się sztuce, przemysłowi lub biurokracyi, on poświęcał się ludzkości.
Szukał nieustannie sposobów, poprawienia i ulżenia nędzy.
Od najpierwszej młodości, wielka liczba biednych winną mu była swój wzgłędny dobrobyt — zrozpaczeni pociechę i nadzieję.
Filip marzył o tem tylko, aby zapewnić bliźnim jakie takie możebne szczęście.
Był autorem kilku bardzo poważnych dzieł o pauperyzmie.
Dzieła to wyjednały mu najprzód wstążeczkę a potem order legii honorowej, który nosił z właściwą dumą.
Założył kilka kas pomocy, sporo zakładów bezpłatnego posiłku i kilka schronień.
Nigdy, chociaż ze względu na swoje urodzenie, wykształcenie i majątek ciągle było to nagabywany, nie chciał przyjąć żadnej funkcyi publicznej honorowej.
Zdawało mu się, że zmniejszył by miłosierdzie, czyniąc go oficyalnem.
Kiedy doszedł do lat trzydziestu, sukcesyami jakie nań spadły, powiększył znacznie i tak wcale już pokaźny majątek.
Człowiek skromnych przyzwyczajeń, przyzwoitego prowadzenia, miał możność obracania na różne uczynki dobroczynne, znacznej części swych dochodów.
W czterdziestym piątym roku życia, pozostał sam jeden z całej swojej rodziny i nazwiska, nie miał już wcale krewnych ani bliższych, ani dalszych.
Majątek jego sięgał wtedy potężnej sumy dziesięciu milionów franków i | przynosił pięćkroć sto tysięcy franków czystej renty.
Aż dotąd, hrabia Filip de Thonnerieux, nie pomyślał o małżeństwie.
Filantropijne zajęcia pochłaniały mu życie zupełnie, nie uczuwał wcale samotności swojej.
Wypadek nieprzewidziany zmienił na raz jego zapatrywania.
Wielki przyjaciel vice-hrabiny de Rouvray, kobiety dzielnej i dystyngowanej, ale bardzo niezręcznej w prowadzenia interesów własnych, dowiedział się, iż straciła ona większą część swojej fortuny na niezręcznych operacyach giełdowych.
Spostrzegł też jednocześnie, że pani de Rouvray nie miała wcale odwagi zastosować się do mierności, że nie była w stanie przyzwyczaić się do odmawiania sobie różnych rzeczy, ta, co tak się w zbytku kochała.
Pani de Rouvray umarła ze zmartwienia, osierocając jedyną swoję dwudziesto-dwu letnią córkę i pozostawiając ją w nędzy prawie.
Czytelnicy znają zapewne ów dwu wiersz, napisany przez Woltera pod statuą małego Kupidyna syna Wenery:
Albo nim jest, albo był, albo napewno zostanie!...
Ani wiedząc nigdy — co to jest miłość, rozkochał się nagle w dziewczynie, którą widział poprzednio z tysiąc razy przynajmniej i na którą nigdy najmniejszej nawet nie zwrócił uwagi.
Zuzanna de Rouvray, charakter miała łagodny — i szlachetną, pełną litości duszę.
Tak samo jak Filip, lubiła czynić dobrze każdemu.
Wspólność myśli i zasad, łączyły sierotę z hrabią Zuzanna kochała nadto Filipa od dawna.
Została więc hrabiną de Taonnerieux a cały świat przyklasnął jej małżonkowi, że lubo taki niezmiernie bogaty i wielki pan, poślubił jednak pannę bez posagu.
Odtąd rozpoczęła się dla Filipa i jego żony era szczęścia niewysłowionego.
Hrabia ani marzył nawet o czemś podobnem — a gdy przyszła mu na świat córeczka której dano imie Marya, nie posiadał się z radości.
Dla uczczenia tego faktu, pan de Thennerieux, postanowił wyposażyć wszystkie dzieci, urodzone w tym samym dnia w okręgu w którym zamieszkiwał.
W tym celu sporządził testament, treść którego wkrótce poznamy.
Marya rosła pod okiem matki, a była zupełnie do niej podobna z piękności i ze szlachetności.
Przez siedmnaście lat na horyzoncie życia hrabiego, ani się jedna nie ukazała chmurka.
Ale niestety nie ma na tym świecie szczęścia ani prawdziwego, ani trwałego.
Po rozkoszach niewysłowionych, miały przyjść nieszczęścia okrutne.
Hrabina, młoda i zdrowa, dotknięta gwałtownem zapaleniem mózgu, zmarła w kilka godzin.
Rozpacz pana de Thonnerienx nie miała granic.
Byłby chętnie poszedł za żoną do grobu, ale pozostawała córka, dla której żyć potrzebował.
Niestety w sześć miesięcy po śmierci matki, zabrała śmierć i córkę.
Hrabia pozostał sam na świecie.
Nie podejmujemy się opisywać, co się działo w jego duszy.
Straszną rozpacz, łagodziła ta tylko myśl jedynie, że teraz nic mu już umierać nie przeszkadza.
Ale zasady pana de Thonnerieux, nie pozwalały mu pozbawiać się życia samemu.
To jednak nie wiele znaczyło.
Rozpacz musi przecie zrobić to powoli, czego ręka nie chciała zrobić od razu.
W ciągu dni piętnastu, zgarbił się i pobladł, policzki mu zapadły, włosy zbielały.
W pół roku był już nie do poznania, był już starcem takim, jakim przedstawiliśmy go naszym czytelnikom na początku opowiadania.
Zamknął się w swojej boleści i żył tylko wspomnieniami, czuł, że śmierć upragniona nadchodzi.
Siły go opuściły i gasł widocznie, a gdy ocknąwszy się rano, czuł, że jeszcze jest trochę słabszym znowu — szeptał wtedy z pewnem ponurem zadowoleniem: — Chwała Boga! Chwała Bogul zobaczę się wkrótce z niemi.
Po obiedzie, który nie trwał długo, bo pan de Thonnerieux nie miał wcale apetytu, wstał od stołu i przeszedł do swojego gabinetu.
Jerome udał się za nim.
— Przypuszczam, że pan hrabia, nie będzie już pisał dzisiaj — odezwał się stary sługa.
— Owszem, kochany Jeromie, tylko nie bardzo długo... — odpowiedział hrabia.
— Lepiej by było, żeby się pan od razu położył.
— Mam do uporządkowania różne rzeczy.
— Czy ja nie mógł bym tego zrobić?
— Nie... mój kochany! Idź, zadzwonię, jak będę cię potrzebował, bez wezwania nie przychodź do mnie pod żadnym pozorem.
— Ale przynajmniej pan hrabia niezadługo na mnie zadzwoni!...
— Niezadługo.
— Panu hrabiemu sen jest koniecznie potrzebny!... Jeżeli pan nie prędko za.
dzwoni, to ja przyjdę sam.
— Zabraniam ci stanowczo.
Jerome wyszedł potrząsając głową.
Pan de Thonnerieux zasiadł przed biurkiem, podparł głowę rękoma i dumał.
O czem mógł dumać ten męczennik nieszczęśliwy.
Zawsze o jednem i tem samem... myślał o grobie rodzinnym w którym spoczywały drogie mu istoty, i w którym pogrzebał wraz z niemi wszystkie swoje radości i wszystkie nadzieje swoje.
Siedział długo pogrążony w zadumie.
Łzy bezwiednie spływały mu po policzkach.
Ściemniło się zupełnie.
Nagle drzwi się otworzyły i Jerome wsunął się po cichutku.
Filip podniósł głowę.
— Czego chcesz?... zapytał.\
— Zdawało mi się, że pan hrabia dzwonił... odpowiedział stary sługa.
— Nie dzwoniłem, ale ponieważ tu jesteś, to podajże mi światło.
— Spodziewam się, że pan hrabia, skończył już pracę swoją — rzekł służący stawiając zapalone kandelabry.
— Nie jeszcze, mój przyjacielu...
Przy świetle sługa spojrzał na pana i zobaczył smutny wyraz jego twarzy, zaczerwienione oczy i łzy spływające po policzkach.
— A!... mój Boże! mój Boże!... wykrzyknął głosem wzruszonym — pan hrabia znowu płakał!...
— Mylisz się...
— Na nieszczęście, że się nie mylę!...
— Wcale nie płakałem... dumałem tylko — mruknął hrabia.
— O naszych drogich paniach!.... o nich... zawsze o nich!... Ale temi myślami powiększa pan tylko boleść swoje... Pan hrabia się zabija.
— A gdyby i tak było? — Wiesz, że manie śmierć wcale nie przestrasza, że mnie pociąga raczej. Wiesz, że byłaby dla mnie prawdziwem wyzwoleniem, połączyłbym się z niemi... — Mój Jeromie, pozostaw mnie też samego.
Służący skłonił się i wyszedł, ocierając oczy zwilżone.
Hrabia wstał, wziął kandelabr i chwiejącym krokiem podążył do drzwi, które otworzył.
Drzwi te prowadziły do dużego pokoju, do którego pan de Thonnerieux wszedł z widocznem wzruszeniem.
Okna pozasłaniane tu były ciemnemi zasłonami, w dzień więc nawet nie musiało tu być widno.
W głębi na niewielkiej estradzie, stały dwa łóżka, nakryte krepą czarną.
Na jednem z nich umarła matka, na drugiem córka.
Nad łóżkiem wisiały naturalnej wielkości portrety: pani de Thonnerieux i Maryi.
Hrabia postawił świecznik na stoliku, wszedł na estradę i ukląkł pomiędzy łóżkami.
Długo klęczał, modlił się i płakał, a głośne tkania starca, poruszyłyby serca najtwardsze.
Nareszcie podniósł głowę, wyciągnął wychudłe ręce ku obu portretom, zdającym się patrzeć na niego, i niezrozumiałym prawie głosem wymówił:
— Cienie ukochane moje, wyście życiem mojem były. Gdy was nie ma i mnie nie ma. Ale nadeszła nareszcie pożądana godzina, walka moja skończona. Nie będziecie mnie już odtąd wzywać. Czekajcie na mnie, już do was idę...
Głos zagasł mu zupełnie.
Opuścił na piersi głowę i zaczął znowu się modlić, a potem podniósł się, spojrzał raz jeszcze na portrety, wziął świecznik i powrócił do swojego gabinetu.
— No — powiedział prawie głośno, siadając znowu przed biurkiem — to wcale nie złudzenie. Dzięki Bogu, koniec mój się zbliża. Czas jest pomyśleć nad tem, aby ostatnia moja wola należycie wyjaśnioną została. Ponieważ nie mam wcale sukcesorów mojego nazwiska i krwi, ponieważ sam jeden pozostałem na świecie, chcę, aby po mojej śmierci, majątek mój służył ku tym samym celom, ku którym służył mi za życia.
Mówiąc to, pan de Thonnerieux otworzył jednę z szuflad biurka i wyjął zeń wielką kopertę zapieczętowaną trzema wielkiemi czarnemi pieczęciami, na której dużemi literami widniał napis:
— Muszę to przerobić, albo poprawić przynajmniej — rzekł, przecinając scyzorykiem kopertę i przebiegając oczyma wyjęty z niej papier stemplowy. — Wtedy potrzebowałem pamiętać jedynie o zrodzonych tego samego dnia co Marya, że jednak, na nieszczęście, okoliczności się zmieniły, trzeba też i akt ten zmienić.
Podarł papier trzymany w ręku i rzucił do kominka, na którym pomimo ciepłej pory, utrzymywano ciągły łagodny ogień.
Stan zdrowia pana de Thonnerieux koniecznie tego wymagał.
Kiedy ostatni kawałek papieru w popiół się zamienił, rozłożył hrabia na biurku nowy, arkusz papieru i postawił kałamarzyk z czerwonym atramentem, ten sam, który miał ze sobą w bibliotece.
Poczem otworzył inną szufladę i wyjął papiery zawierające rachunki, inwentarze i tytuły własności.
Zaczął przeglądać te papiery, jedno przerzucając tylko okiem, drugie odczytując szczegółowo.
Jeden zwłaszcza dokument zainteresował go bardzo.
Dokument ten, odznaczający się pięknem bardzo pismem, miał u góry napis: „Posiadłości Sancerre.“
Były to dowody posiadłości, jakie pan Thonnerieux posiadał w Sancerre, z wyszczególnieniem dochodów z nich, tak w pieniądzach jak w naturze.
W oddzielnej kolumnie znajdowały się uwagi, dotyczące tak samych posiadłości, jak i eksploatujących je dzierżawców.
— Znakomita to praca pod każdym względem — szepnął starzec, przeczy tawszy wszystko do końca... — Pisał to ten nieszczęśliwy Pascal Saunier, który przez dwa lata był moim sekretarzem. Dziwny to zaiste chłopak! Zdolny za dziesięciu, ale zła wyjątkowo natura! Niezmiernie inteligentny ale przewrotny! — Interesowałem się nim bardzo. Wszelkiemi sposobami usiłowałem naprowadzić go na dobrą drogę. Na nic się to wszystko nie przydało! W dwudziestym trzecim roku, skazany na trzy lata więzienia za fałszerstwo, zamknął sobie raz na zawsze uczciwą przyszłość! — Jeżeli są ludzie przychodzący na świat ze złemi skłonnościami, to on z pewnością do takich należy. Nadchodzi czas jego uwolnienia. Co będzie robił po wyjściu z więzienia? Niestety nic zapewne dobrego! Zgłosi się do mnie, nagada mi pięknych słówek co niemiara, zapewni o skrusze i przyrzeknie poprawę — ale z pewnością obietnicy nie dotrzyma. — Jeżeli będę żył! jeszcze, dam mu trochę pieniędzy. A jeżeli mnie już nie będzie na świecie...
Hrabia zatrzymał się, a po chwili dodał:
— Nieszczęśliwy Pascal, był jednak u mnie w obowiązku. Powinienem bądź co bądź przyjść mu z jakąkolwiek pomocą. A więc spełnię mój obowiązek.
Skończywszy przeglądanie papierów, pan de Thonnerieux odłożył kilka z nich na bok, umaczał pióro w atramencie — i napisał ręką pewną co następuje:
„Ja Filip Armand hrabia de Thonnerieux — zdrów zarówno na umyśle jak i na ciele, wyrażam w tym testamencie ostatnią moją wolę — a egzekutorem mego testamentu ustanawiam pana Perollet, notaryusza paryzkiego, w którym pokładam zaufanie nieograniczone.
„Majątek mój składa się z dwóch części: z części znanej to jest wiadomej — i z nieznanej, a więc niewiadomej.
„Majątek wiadomy dochodzi do pięciu milionów franków, a składa się:
1) Z pałacu na przedmieściu Saint-Germain, na rogu ulic Vaugiraud i Bonapartego, mającego pod ogrodem i zabudowaniami około trzy tysiące metrów przestrzeni, wartości około | 700,000 fr. |
2) Z umeblowania, gobelinów, obrazów, rzeźb, starej porcelany, biblioteki, sreber familijnych, koni, powozów, wartości | 400,000 fr. |
3) Z nieruchomości nowo zbudowanej z trzema oficynami i dwoma podwórzami przy ulicy Rivoli, wartości | 1,200,000 fr. |
4) Z posiadłości przy ulicy Pyramides, wartości | 900,000 fr. |
5) Z pałacu des Granges-Mer-la-Fontaine, mebli, inwentarza, parku, lasu, łąk, i kolonij, należących do całości | 950,000 fr. |
6) Z posiadłości Sancerre, składających się z domów mieszkalnych, gruntów ornych i łąk, rozdzielonych na sześć folwarków wartości | 700,000 fr. |
8) Z gotowizny w złocie, srebrze i biletach bankowych w ilości | 350.000 fr. |
Razem | 5,900 000 fr. |
„W chwili gdy piszę to ostatnie moje rozporządzenie, nie mam żadnych krewnych ani bliższych ani dalszych, czuję się więc w zupełnem prawie i obowiązku rozporządzić moim majątkiem w na stępujący sposób:
„Daję i przekazuję:
„1) Paryżowi, moje posiadłości na przedmieściu Saint Germain, przy ulicy Rivoli i przy ulicy des Pyramides, jak również papiery wartościowe francuzkie i zagraniczne, co wszystko czyni razem sumę trzy miliony trzy kroć sto tysięcy franków. W zamian za to chce, aby miasto reprezentowane przez radę swoję municypalną, wybudowało intra muros, w miejscu które obierze, przytułek nocny na tych samych warunkach co przytułek przy ulicy Tocquerelle.
„2) Miasta Sancerre zapisuję posiadłości jakie posiadam na jego terytoryum, z obowiązkiem aby przy szpitalu tamtejszym założyło i utrzymywało salę na czternaście łóżek dla starców, urodzonych w okręgu Sancerre, a nieposiadających środków utrzymania.
„3) Gminie Granges de Mer-la-Fontaine, w której się urodziłem, przeznaczam pałac, zabudowania i nieruchomości tam położone, z warunkiem, że przez sześć lat od dnia otwarcia mojego testamentu, rolnicy, trzymający folwarki moje w dzierżawie, nie będą żadnych za to opłat wnosili.
„Gmina wejdzie w posiadanie pałacu w ośmnaście dopiero miesięcy po moim zgonie a będzie musiała go zamienić na dom schronienia i wypoczynku dla starców i kalek z całego okręgu. Na utrzymanie zakładu służyć będą dochody dzierżawne.
„4) Pani hrabinie de Chatelux z domu de Graves, zapisuję meble, obicia, obrazy, dzieła sztuki, porcelanę, bibliotekę i srebra rodzinne, znajdujące się w pałacu moim przy ulicy Vaagiraud-a także konie i powozy.
„5) Staremu wiernemu memu słudze Jeremiaszowi Villard, pięćdziesiąt tysięcy franków.
„6) Każdemu z moich służących: Klandyuszowi Perrien, Michałowi Bordier, Jakóbowi Firmin, Sebastyanowi Marcel, Urszuli Armand, Benoicie Vernier, po dwadzieścia tysięcy franków.
„7) Sto tysięcy franków przeznaczam dla rozdania biednym okręgu, przez pośrednictwo rady municypalnej.
„8) Pięćdziesiąt tysięcy franków zapisuję na utrzymanie grobu familijnego, gdzie spoczywa ukochana moja żona i droga moja córka igdzie obok nich ja sam spoczywać będę.
„9) Dziesięć tysięcy franków Pascalowi Saunier, dawnemu mojemu sekretarzowi, aby po wyjściu z więzienia w Nimes rozpocząć mógł życie uczciwe i nie popadł na nowo w błędy, które go poprowadziły do następstw aż tak fatalnych.
„10) Dziesięć tysięcy franków proszę użyć na koszta mojego pogrzebu.“
Po napisaniu tego wszystkiego przy pomocy różnych notat i papierów przed sobą porozkładanych, p. de Thonnerieux poczuł się zmordowanym jak po najcięższej pracy.
Krople potu wystąpiły mu na czole.
Ręce drżały nerwowe.
Położył pióro, oparł się o fotel, odetchnął swobodniej, otarł czoło i przymknął oczy.
Przesiedział tak z dobry kwadrans, a gdy trochę odpoczął, otworzył oczy, wziął znowu pióro, pochylił się nad biurkiem i znowu zaczął przerwaną pracę.
Na tym samym arkuszu co przedtem pan de Thonnerieux pod tytułem majątek znany, napisał dwa razy:
i podkresił te wyrazy.
Potem pisał dalej:
„Co do majątku mojego nieobjawionego, wynosi on cztery miliony ośm kroć sto tysięcy franków, w biletach banku francuzkiego. Sześć portefeuill’ów zawierających te pieniądze, rozdzielone na równe sumy po ośm kroć sto tysięcy franków każda, zachowane są w miejscu sekretnem.
„W tem miejscu, aby nie ściągnąć podejrzenia, że miałem niedobrze w głowie, uważam za właściwe wytłómaczyć, dla czego tak a nie inaczej postąpiłem.
„W czterdziestym piątym roku życia, sam jeden tak jak i teraz, nie mając żadnej rodziny, ani bliższej, ani dalszej, a tym sposobem żadnego spadkobiercy naturalnego, pokochałem młodą dziewczynę sierotę, bez żadnego posagu i zaślubiłem ją następnie.
„Miałem nadzieję, że łącząc się z Zuzanną de Rouvray, kobietą młodą, piękną i nad życie kochaną, odżyję w moich dzieciach.
„Rzeczywiście w rok po naszem połączeniu się, hrabina de Thonnerieux córeczkę mi powiła.
„Urodziny te napełniły mnie taką radością, że postanowiłem zapewnić przyszłość wszystkim dzieciom, urodzonym tego samego dnia w okręgu w którym zamieszkiwałem.
„Łącznie z panią de Thonnerieux, przeznaczyliśmy na ten cel sumę dosyć znaczną, którą później jeszcze powiększyłem, gdy nieszczęście dom mój opustoszyło. Suma ta wynosi dzisiaj franków 4,800,000.
„Sześcioro dzieci zapisano w regestrach stanu cywilnego, szóstego okręgu miasta Paryża, jako przyszłe na świat tego samego dnia co i ukochana córka moja. Na każde z nich wypada zatem suma 800,000 franków, które mają być im wypłacane w dniu dojścia ich do połnoletności.
„Jeżeli umrę przed tym czasem, część sukcesyi przypadającej każdemu z tych dzieci, będzie im doręczoną przez egzekutora niniejszego testamentu.
„Chcąc zabezpieczyć kapitały, która w epoce ciągłych przewrotów uważałem za nie moje, chcąc aby się nie zmniejszyły przez lokaty niby pewne, a w rzeczywistości niebezpieczne, uznałem za rozumniejsze zrezygnować z procentów dla utrzymania całości kapitału i poczyniłem pewne ku temu kroki ostrożności.
„W miesiąc po urodzeniu mojej córki wezwałem po kolei głowy rodzin, sześciu zapisanych w regestra cywilne dzieci, i nie powiadając o wielkości sumy, jaką odbiorą, dałem każdemu sztukę złota, albo raczej medal złoty, wybity umyślnie w tym celu, z poleceniem, aby go zachowali i oddali swoim dzieciom, dla przedstawienia po dojściu do dwudziestego pierwszego roku życia, czy to mnie, czy egzekutorowi mojego testamentu.
„Medale te mają po jednej stronie, numer porządkowy, rok i datę urodzin mojej córki — po drugiej powtórzony numer porządkowy i trzy wyrazy jeden pod drugim wyryte.
„Za okazaniem tego medalu i przedstawieniem papierów, poświadczających tożsamość osoby, każde dziecko podniesie sumę w testamencie wyrażoną.
„Jeżeli ja nie będę już żył, wówczas egzekutor mojego testamentu, obowiązany będzie zawezwać interesowanych, wziąć te sześć medalionów, również i ten jaki znajdować się będzie w szkatułce, w której złożonym będzie testament, — ułożyć je obok siebie według numerów porządkowych — i przeczytać trzy zdania wytworzone z wyrazów wyrytych na każdym z medalów.
„Zdania złożone z tych wyrazów, wskażą miejsce, gdzie przechowane są cztery miliony ośm kroć sto tysięcy franków.
„Jeżeli w czasie otwarcia testamentu jeden, albo więcej z obdarowanych istnieć już nie będzie, części przypadające na nich, rozdzielone zostaną pomiędzy tych którzy ich przeżyli.
„Potrzeba przewidzieć wszystko, — jeżeli otóż z przyczyny śmierci jednego z obdarowanych — brakować będzie którego medalu i tym sposobem nie można będzie dowiedzieć się o miejscu przechowania pieniędzy, notaryusz mój jako egzekutor testamentu, uda się do biblioteki narodowej i zażąda, aby mu dano książkę pod tytułem: „Czerwony Testament“, pamiętniki pana de Leffemes, przyczynek do historyi Jego Eminencyi kardynała Richelieu, pierwszego ministra Jego Królewskiej katolickiej Mości, króla Ludwika XIII. — Amsterdam anno Domini 1674.
„Otrzymawszy tę książkę, otworzy ją na stronicy dwudziestej i połączy w jednę całość wyrazy i litery czerwonym atramentem popodkreślane na tej stronicy i trzech jeszcze następnych. Dodane do siebie wyrazy, lub litery, sformują trzy zdania wyryte na medalach. Zdania te wskażą jasno miejsce, gdzie się znajduje fortuna sześciorga dzieci.
„Powtarzam jeszcze, że każde dziecko przychodzące z medalem, powinno być zaopatrzone w papiery poświadczające tożsamość osoby.
„W chwili kiedy to piszę i podpisuję ten testament, sześć osób należących do podzielenia się czterema milionami ośm kroć sto tysięcami franków, żyją wszystkie, o czem się dokładnie przekonałem.
„Wypisuję tu nazwiska ich i obecne adresy, według numeru medalów, jakie im były doręczone:
„Nr. 1. — Hrabia Fabian de Chatelux, syn nieżyjącego już Jana de Chatelux i Georginii de Greves. — Ulica Tournon 19.
„Nr. 2. — Medal z tym numerem dołączony jest do testamentu.
„Nr. 3. — René Didier Leberre, syn nieżyjącego już Didiera Leberra b. adwokata i Maryi-Teresy Fauvel, ulica Cherche-Midi 52.
„Nr. 4. — Amedeusz Duvernay, syn Mikołaja Fulgentego Duvernay, malarza pokojowego i Celestyny — Virginy Bandoni, ulica de Vaugirard 25.
„Nr. 5. — Prosper Juliusz Boulenoix, syn Gracyana Boulenoix i Joanny Dupuis, ulica Recollets 17.
„Nr. 6. — Marta-Emilia Berthier, córka naturalna panny Berthier, przebywająca w Genewie, via Lauzanne 49.
„Nr. 7. — Albert Paweł Fromental, syn Rajmunda Fromental urzędnika, nieżyjącej Maryi Tourny, ulica SaintLouis-en-l’ile 34.
„Dan w Paryżu dnia dwadzieɛtego drugiego maja 1879 roku.
„Filip-Armand hr. de Thonnerieux.“
Starzec położył pióro.
Arkusz papieru zapisał na cztery strony.
Trzy godziny zajęło mu to pisanie. Pan de Thonnerieux czuł się nadzwyczaj zmęczonym, nie chciał jednakże odpocząć dopóki nie ukończy wszystkiego co zrobić zamierzył.
Złożył papier, włożył go w kopertę i zapieczętował lakiem czerwonym, pięciu pieczęciami herbowemi, poczem wziął pióro i napisał na kopercie czerwonym atramentem: „Mój testament“.
Powkładał z powrotem do szuflady biurka papiery i dokumenty, jakie mu były potrzebne przy pisaniu, podszedł do małej szafeczki włoskiej w stylu odrodzenia, otworzył ją i wydostał szkatułkę srebrną przepysznie cyzelowaną.
Maleńkim kluczykiem jaki znajdował się w zameczku otworzył szkatułkę: Na dnie wyłożonym atłasem ognistego koloru, znajdowały się trzy paczki, zawierające po sto biletów bankowych tysiąc frankowych i jedna jeszcze paczka z piędziesięcioma takiemiż biletami.
Pan de Thonnerieux uniósł paczki i wyjął z pod nich złoty medal.
Medal ten błyszczący, jak gdyby tylko co wyszły z pod stępla, podobny był mniej więcej do sztuki stu frankowej, kursującej za czasów cesarstwa.
Jedna strona tego medalu tak się przedstawiała:
Po drugiej stronie pod liczbą 2 były wyrazy:
[1] Hrabia przez chwilę patrzył na ten medal, a potem włożył go z powrotem do pudełka z plikami banknotów. — Złożył swój testament, zamknął skrzynkę, włożył ją z powrotem do szafki, z której ją wziął i wyjął klucz, który trzymał w sekretnej szufladzie swojego biurka; potem, zmęczony, pozwolił sobie usiąść, a raczej paść na krzesło.
Rozległo się delikatne pukanie do drzwi.
To stary lokaj, zmęczony daremnym oczekiwaniem na wezwanie pana i ogarnięty niepokojem, stanowczo zapukał.
— Wejdź! — rzekł pan de Thonnerieux.
Pojawił się Hieronim.
— Hrabia pozwoli mi powiedzieć mu, że się zabija... - mruknął pełnym emocji głosem.
— Wcale nie, przyjacielu... – odpowiedział Philippe. — Monsieur le Count obiecał mi tak wiele, że nie zwlekam.
Miałem ważne sprawy do uporządkowania...
— Czy to już przynajmniej koniec
— Tak... — idę odpocząć... — już musi być późno...
— Jeśli jest już późno!... ach! Litości, tak późno!...
— Czwarta rano! Ogień w kominku wygasł! Mógł pan na mnie zadzwonić, żebym go zapalił.
— Nie było mi zimno... -— No dalej, pomóż mi położyć się do łóżka...
Stary sługa wziął pana pod ramię, zaprowadził do jego sypialni, rozebrał i zostawił go dopiero po ułożeniu go do łóżka, jak dziecko.
Nie można sobie wyobrazić nic bardziej wzruszającego niż troskę starego człowieka o drugiego starego człowieka; ta troska wypływała z serca i nie miała w sobie nic służalczego.
Panu de Thonnerieux bardzo trudno było cieszyć się odpoczynkiem, którego tak bardzo potrzebował. Mroczne, obsesyjne myśli wypędzały sen, a złamała go przede wszystkim bezsenność. Jednak na krótko przed świtem zasnął, ale te same wspomnienia, które prześladowały go na jawie, ścigały go we śnie w postaci snów.
∗
∗ ∗ |
Dnia 23 maja, czyli dzień po dniu, w którym rozpoczyna się nasza historia, około ósmej rano dwóch mężczyzn opuszczających główne więzienie w Nîmes zeszło ze wzgórza, które od pierwszej bramy aresztu prowadzi na spacerniak.
Ci dwaj mężczyźni oddychali głęboko i z radością ciepłym powietrzem przesiąkniętym zapachami roślinnymi wspaniałego wiosennego poranka.
Starali się oddalić jak najszybciej od więzienia.
Ubrani stosownie, niemal elegancko, prezentowali się jak ludzie należący do klasy wyższej, a nie do nędzarzy.
Jednakże to oni należeli do tej klasy; — opuszczali zakład karny w Nîmes, w którym spędzili jedno pięć lat, pozostałe im jeszcze trzy, otrzymali warunkowe zwolnienie i tego samego dnia o tej samej godzinie odzyskali obaj wolność.
Pierwszy, mężczyzna w wieku około trzydziestu pięciu lat, wysoki, dobrze zbudowany, mocno ostrzyżony, nosił pełną brodę, którą na jego prośbę pozwolono mu zapuścić na kilka tygodni przed zwolnieniem.
Nigdy w więzieniu nie odmawia się wydania tego rodzaju zezwolenia.
Miał wyjątkowo inteligentną fizjonomię, drobne i regularne rysy; ale jego oczy bardzo ruchliwe, a nazbyt ruchliwe, i niebieskie.
Czasami nagle zmieniał wyraz swej twarzy, co czyniło go niemal przerażającym. Wąskie wargi zdawały się nieustannie uśmiechać, odsłaniając w ten sposób białe zęby, lekko od siebie oddalone.
Nazywał się Jacques Lagarde. Był lekarzem i to bardzo uczonym. Jego pięcioletni wyrok więzienia wynikał z jego współudziału w mrocznej aferze sukcesyjnej, w ramach której w porozumieniu z spadkobiercą najwyraźniej skrócił życie testatora, bogatego mieszczanina z Joigny-sur-Yonne, swojego rodzinnego kraju.
Drugi zwolniony, był osiem lat młodszy od Jacques'a Lagarde'a. Dość powiedzieć, że dożył dwudziestego siódmego roku życia. Był także wysokim, przystojnym, dobrze zbudowanym chłopcem, o ładnej budowie, z niezwykle przystojną twarzą i matową, bladą cerą. Jego brązowe włosy, jedwabiste i kręcone włosy, i wysokie czoło, z którego biła inteligencja. Bardzo czarne oczy, duże, o orientalnym kroju, które wspaniale współgrały z ciepłą matową cerą, urzekały wyrazem czułej i marzycielskiej słodyczy.
Typowym wyrazem tej niezwykłej postaci była melancholia.
Nazywał się Pascal Saunier.
Został skazany za fałszerstwo przez Sąd Przysięgły w Seine w 1876 roku na trzy lata więzienia.
Nasi czytelnicy znają już jego nazwisko – widzieli je w testamencie hrabiego Philippe’a de Thonnerieux, którego sekretarzem był przez pewien czas Pascal Saunier.
Żaden z tych mężczyzn nie należał do tej niegodziwej grupy przestępców, złodziei i morderców niskiego szczebla, którzy trzy czwarte swojego życia spędzają w więzieniach. Byli nie mniej niebezpieczni dla społeczeństwa; wręcz przeciwnie, bardzo niebezpieczni. Natury ich przewrotne, mające od dzieciństwa zalążek wszelkich złych instynktów; prowadzeni tymi instynktami na ścieżce zbrodni i przez zbrodnię w więzieniu, gdzie kontakt z najgorszymi bandytami dopełnił dzieła demoralizacji, znaleźli się o krok od zostania bohaterami, kandydatami do deportacji, tym bardziej groźnymi ponieważ ich wygląd, maniery, wykształcenie pozwoliły im wejść do świata całkowicie zamkniętego dla plebsu łajdaków.
Więzienie w Nîmes składa się z czterech oddziałów.
Pascal Saunier po swoim przybyciu został umieszczony na tym drugim, gdzie Jacques Lagarde przebywał już od dwóch lat.
Połączeni wspólnym pochodzeniem, podobnym wykształceniem i zwyczajami, charakterem i sposobem postrzegania świata, zaprzyjaźnili się. Wiedząc, że tego samego dnia zostaną wypuszczeni na wolność, Jacques i Pascal obiecali, że nie rozdzielą się i zjednoczą wysiłki, aby zemścić się na społeczeństwie, które traktowali po macoszemu i które oskarżali o niesprawiedliwe zrujnowanie ich przyszłości, choć ono tylko się broniło i korzystało z rygorystycznego prawa, stosując wobec nich stosowne artykuły prawa.
Kiedy nadszedł czas oswobodzenia, nie zapomnieli o planach powstałych w ciemnych godzinach powszechnego odosobnienia i wyszli razem, radośni złowrogą radością, z mózgami wypełnionymi budzącymi grozę planami - planami zemsty.
Ach! społeczeństwo niech się lepiej nas boi!
Czuli się w pełni uzbrojeni, aby z nim walczyć i tym razem nie mieli wątpliwości, że pokonają go!
Obaj zostali skazani jedynie na karę pozbawienia wolności bez nadzoru, więc po opuszczeniu więzienia, mogli swobodnie udać się, dokąd chcieli, a wszelkie działania policji wobec nich ustały dokładnie w chwili, gdy przekroczyli ostatnią bramę więzienia.
Po odbyciu kary wręczono im ich oszczędności, to jest kwotę wynikającą z kosztów pracy wykonanej podczas pobytu w zakładzie karnym w Nîmes.
Obaj zatem otrzymali sumę więcej niż wystarczającą, aby dotrzeć do miejsca, do którego uznali za stosowne udać się dalej.
Pascal Saunier otrzymał trzysta franków. Jacques Lagarde otrzymał prawie pięćset. Nie ma zatem nic łatwiejszego niż zaspokojenie podstawowych potrzeb.
Po dotarciu do bulwaru, na którym znajdowało się więzienie, oboje wyzwoleni zatrzymali się i spojrzeli na siebie.
— Wolni!! Nareszcie wolny! – zawołał Pascal Saunier głosem drżącym ze wzruszenia. Jak dobra jest wolność i jak ją doceniamy, gdy nie jesteśmy już do niej przyzwyczajeni. To działa jak ukochana kochanka, którą straciliśmy i którą odnaleźliśmy na nowo! Słowo honoru, nie mam dość sił, żeby oddychać czystym powietrzem.
— Ach, jestem tego samego zdania — odpowiedział Jacques Lagarde, nadymając swą pierś.
— Nigdy więcej szarych ścian, które cię duszą, na dnie tych niezdrowych lochów... Nigdy więcej tych strażników, których czujne oko nigdy cię nie opuszcza i skazuje na ciszę w tych śmierdzących warsztatach, gdzie roi się od niskoklasowych łajdaków.. Jesteśmy naszymi panami. Potrafimy krzyczeć! Potrafimy śpiewać, a co najważniejsze, potrafimy rozmawiać z otwartym sercem, nie bojąc się, że podpatrzy nas złotówka!...
— Skorzystamy z tego… — powiedział Pascal, zwyczajowo rozglądając się, czy są sami. Mamy pomysły... bogate pomysły... Ale chodzi o to, żeby je przenieść do rzeczywistość, chodzi o nadanie im praktycznej formy... a tam było to dla nas niemożliwe.
— Na razie wyrażam swoją opinię… — stwierdził Jacques Lagarde.
— Chodźmy na lunch. — Nie mogę się doczekać, aż zapomnę o zwykłej porcji, a nawet o dodatkach w stołówce...
— Gdzie pójdziemy? Nie znam Nîmes...
— Znam to miasto... Pójdziemy do restauracji Hôtel du Chemin de Fer, gdzie zostaniemy dobrze obsłużeni...
— Wskazuj drogę...
Były sekretarz hrabiego Philippe'a de Tonnerieux klepnął lekarza po ramieniu i obaj poszli bulwarem w stronę dużego placu, na którym stoi dworzec. Wyznaczony hotel-restauracja znajdował się po prawej stronie. Dwóm towarzyszom, których nie sposób było pomylić z nowo wypuszczonymi więźniami, wpuszczono do gabinetu i zasiedli do wyśmienitego obiadu, popijanego wybornymi winami, nie martwiąc się o wydatek, oczywiście nieproporcjonalny do zawartości ich sakiewki.
Pierwsze chwile były ciche. Dźwięk widelców i ich szczęk, dzwonienie kryształowych szklanek i kieliszków, zastąpiło rozmowę. Kiedy jednak apetyty, rozbudzone dobrym jedzeniem, zaczęły się uspokajać, Pascal Saunier wznowił swój monolog:
— Zatem, mój drogi Jacques, jest zrozumiałe, że nie opuścimy siebie... Przeżyliśmy złe dni, poznaliśmy się dobrze, wiemy, że jesteśmy dla siebie stworzeni i że się wzajemnie uzupełniamy. Sojusz ofensywny i obronny przeciwko społeczeństwu, którego jesteśmy wierzycielami, gdyż wyrządził nam najpoważniejszą krzywdę i który spłaci nam swój dług z dużymi odsetkami!
W migotliwym spojrzeniu Jacques’a Lagarde’a błysnął płomień, a jego ustach pojawił się uśmiech o nieokreślonym wyrazie.
— Zgadza się! - powiedział - przysięgam!... Jesteśmy ludźmi dość praktycznymi, mamy dość inteligencji i mało uprzedzeń, żeby do fortuny dojść szybką drogą.
— Okupiliśmy ją za cenę długich lat męczącej pracy, to też się opłaca! Czy zgodzisz się ze mną, że jest tylko jeden teatr godny ludzi naszego kalibru?
— Tak! Paryż.
— Jedźmy więc do Paryża...
— Znajdziemy tam żyzne pola złota do wydobycia niż najbogatsi mieszkańcy Kalifornii. Ale już mówiłem, jeśli chcemy zacząć w dobrych warunkach, nie możemy przeciągać nieszczęścia! — ważne jest, żeby rzucić wyzwanie tym imbecylom, żeby nabrać pewności siebie! Jest to prawda tak stara, że przypomina banał.
— Powtarzano ją już w czasach Rabelais’go. To wygląd człowieka robi wrażenie na głupcach. Przed złotym intrygantem, nawet jeśli dzieje się to metodą Ruolza, wszyscy się kłaniają i żadne drzwi nie otwierają się przed biednym, głupio uczciwym diabłem, który nosi nieświadome rajstopy i kaftan z dziurą na łokciu, aby po przybyciu nie zostać zredukowanym do celów praktycznych tam...
— Piętnaście dni wystarczy mi na sfinalizowanie jednego z wymyślonych przeze mnie projektów, ale w ciągu tych piętnastu dni muszę zachować pozory... Muszę być posłuszny wymaganiom paryskiego życia.
— To będzie trudne… – szepnął Jacques Lagarde.
— Hej! Gdyby to było łatwe, gdzie byłaby nagroda?
— Angèle, stara przyjaciółka, o której często z tobą rozmawiałem i która co miesiąc przesyłała mi trochę pieniędzy do centrali, przyjmie nas, jestem tego pewna, ale ona niewiele zarabia — (jest sprzedawca kosmetyków) — tylko ona niewiele może nas wspomóc... — Niemniej jednak mogłoby się nam w przyszłości bardzo przydać...
Łącząc nasze dwie kieski, mamy sumę ośmiuset franków... Nasz dzisiejszy obiad, opłacenie biletu na podróż, z tej skromnej sumy niewiele zostanie. Dlatego bardzo przydatne byłoby znalezienie sposobu na krótkie poreperowanie naszej kiesy przed przybyciem do Paryża...
Jacques Lagarde popijał małymi łykami wino Pontet-Canet z roku 1874 w i myślał. Odstawił szklankę na stół i zawołał:
— Tutaj się zatrzymam... — opinia, którą przed chwilą wyraziłeś, wcale nie jest moją opinią! Nie!... nie!... żadnych nędznych drobnostek, które mogłyby nas wzbogacić, ale z drugiej strony równie dobrze mogłyby nas odesłać tam, skąd przyszliśmy....
— Koniec z drobnymi machlojkami!...
— Zagramy w wielką grę, to my rozdawać będziemy karty! Wszystko albo nic! to moje motto.
— Opowiadałeś mi o poważnej operacji... operacji, która może przynieść całkiem niezłe kilkaset tysięcy franków...
— Tak trzeba by się za to wziąć...
— No dobrze, ale to w Paryżu spróbujemy swego szczęścia.
— Kiedy jedziemy do Paryża...
— Nie możemy czekać...
— Ale problem braku pieniędzy pozostaje.
— Trzeba się nad tym zastanowić... Będziemy mieli na to czas, zanim zaczniemy działać...
— Czy znajdziesz potrzebne nam pieniądze?
— Tak.
— Ile?
— Piętnaście tysięcy franków. Wystarczy?
— To daleko więcej aniżeli potrzeba... daleko więcej...
— Licz zatem na piętnaście tysięcy franków!...
— I zkądże je u dyabła wykręcisz?... Z Paryża?
— Nie, ale je znajdę w Joigny, w mojem mieście rodzinnem....
— Wytłómacz no się jaśniej.
— Zaraz i w krótkości... W czasie oto mojego pobytu w Nimes, umarł mój ojciec — a przed paru dniami otrzymałem od notaryusza wezwanie abym z powodu, że kara się kończy, przybywał zaraz do Joigny dla odebrania sukcesyi. Suma takowej wynosi piętnaście tysięcy kilkaset franków!...
— Winszuję... bardzo winszuję — zawołał Pascal napełniając szklanki. Złożyło się prawdziwie wyśmienicie i bodaj że nigdy jeszcze żaden spadek nie przytrafił się tak w porę!
— Udajemy się do Joigny! — Ty idziesz do notaryusza, odbierasz oszczędności nieboszczyka papy, i z tym sukursem ruszamy do Paryża, tego wielkiego miasta — gdzie, bądź tego zupełnie pewny, że twoje bilety bankowe wydadzą owoc obfity!
— Naturalnie!... że liczę na to! Po śniadaniu wyjdziemy na miasto dla porobienia sprawunków koniecznych i odświeżenia toalety — a wieczorem wyruszymy do Burgundyi, krainy winem płynącej!
— Załatwiwszy się ze śniadaniem i kawą czarną, zapalili cygara i wyszli za sprawunkami — a potem spacerowali po mieście i oglądali jego osobliwości, wieżę Magne, Maison Carré, ogród Fontaine i t. p.
Na obiad powrócili do tej samej restauracyi, w której jedli śniadanie, o wpół do ósmej zaś wieczorem, wsiedli w pociąg idący do Lyonu, tam przesiedli się do kuryera i o drugiej rano stanąć mieli na dworcu Joigny-sur-Yone.
Odstąpimy ich w podróży i wyprzedzimy o godzin dwadzieścia cztery w Joigny.
Tu pójdziemy na przedmieście du Pont i przestąpimy próg oberży skrom-! nej bardzo powierzchowności, ale dostatniej pod każdym względem i bardzo czysto utrzymanej.
Na drugiem piętrze tej oberży noszącej nazwę „Martin-Pecheur,“ w lokalu złożonym z dwóch małych pokoików, mieszkają dwie kobiety: matka i córka...
Matka dochodziła lat czterdziestu pięciu, córka miała lat dziewiętnaście.
Ta, którą nazywano Martą-Emilią Grand-Champ, była istotą zachwycającą, istotą na widok której, pomimo jej skromności w ułożenia i zachowaniu, mężczyźni spoglądają z prawdziwą pożądliwością, kobiety z wielką zazdrością.
Była to istotnie piękność uderzająca, piękność o niebieskich jak niebo oczach, o jasnych bląd włosach, twarzyczce owalnej, idealnie regularnych rysach, słowem piękność przypominająca najpiękniejszy typ utworów mistrza Raphaela.
Na tej nieporównanie urodziwej twarzyczce, rozlany był jednak wyraz głębokiego smutku i wielkiego zaniepokojenia.
Na tem czole godnem starożytnej statuy, osiadła czarna jakaś chmura.
Boleśnie zaciśnięte usteczka zdradzały dotkliwe cierpienie, jeżeli nie fizyczne to z pewnością moralne.
Marta Emilia Grand Champ, cierpiała rzeczywiście i cierpiała bardzo.
W chwili gdy wchodzimy do skromnego lokaliku, Perina Grand-Champ, matka, mizerna i jak śmierć blada, leży na łóżku i trzęsie się z zimna, córka czeka niecierpliwie na przybycie doktora, który obiecał jak zwykle przyjść zaraz rano, a cztery godziny każe już czekać na siebie.
Marta siedząc przy łóżku wpatrywała się z trwogą w biedną kobietę, powaloną od dni kilku ciężką a niespodziewaną chorobą.
Doktór ani był pewnym co to jest, ani obiecywał co z tego będzie.
Na wszelkie pytania odpowiadał obojętnie:
— Nie mogę nic jeszcze powiedzieć... Obawiam się komplikacyi...
Ten wyraz „komplikacya“ w ustach doktora, jak Marta dobrze przypuszczała, miał oznaczać stan bardzo groźny, Ponieważ jednak doktór nie zdawał się zupełnie jeszcze powątpiewać, biedne dziecko nie traciło też jeszcze nadziei. Choroba jakikolwiek będzie jej koniec, przedłuży się z pewnością.
Jeżeli matka przetrzyma, rekonwalescencya będzie z pewnością bardzo długa — Trwać będzie tygodnie — a może i miesiące całe. Marta, zapytywała też siebie, jak potrafi stawić czoło potrzebom?...
Kochała matkę tak jak i matka ją kochała.
Obie uwielbiały się wzajemnie. Nędza, która koniec końcem przyjść przecie musiała, przerażała biedną dziewczynę. Nie chodziło jej o nią samą, ale o matkę — o jej chorobę, która wymagała nadzwyczajnych i nieustannych wydatków. W żaden sposób podołać im nie potrafi. Od ciągłych łez poczerwieniały jej powieki i pobladły policzki.
Trzymała rękę matki w swojem ręku i okrywała ją pacałunkami. Czuła, że chora raz była zimną jak lód, to znów gorącą jak rozpalone żelazo, czuła, że w stanie zupełnej prawie nieprzytomno ści, ani jej nie widziała, ani pocałunków jej nie poznawała.
Zapukano lekko do drzwi.
Marta się zerwała na równe nogi i pobiegła otworzyć.
Spodziewała się doktora.
Tymczasem stanął przed nią właściciel oberży.
W jednej ręce trzymał ćwiartkę papieru, drugą zdejmował z głowy białą czapkę perkalową, spełniał bowiem obowiązki kucharza we własnym swoim zakładzie.
— Bardzo panienkę przepraszam — rzekł — bo może przeszkodziłem — ale przychodzę z małym moim rachuneczkiem... — Dzisiaj właśnie koniec tygodnia, a jak pani wie, rachunki w moim domu regulują się co tydzień. To bardzo dobry i bardzo dogodny obyczaj... Bo dla każdego lepiej, gdy rachunek nie jest zbyt duży... Większe sumy czasami robić mogą różnicę...
— Marta struchlała, — ale znalazła tyle nad sobą mocy, że nie zdradziła wzruszenia.
Wyciągnęła rękę i drżącym nieco głosem powiedziała:
— O Proszę mi dać ten rachunek!...
Gospodarz podał papier pokryty cyframi, na które młoda dziewczyna rzuciła spojrzenie.
— Więc to ośmnaście franków winną panu jestem?...
— Tak, ośmnaście franków, za mieszkanie i życie... To chyba wcale nie drogo... — Martin-Pecheur, znanym jest z cen umiarkowanych... — Co prawda panienka jada nie wiele, a biedna matka panienki, nic wcale...
— Dobrze, zaraz panu zapłacę... — Niech pan będzie łaskaw zatrzymać się chwilkę...
— Do usług panienki...
Marta Grand-Champ przeszła do pokoju matki, wydostała z komody starą portmonetkę i otworzyła takowę.
Znajdował się w niej luidor złoty, trzy sztuki po dwadzieścia sous i trochę jeszcze sous miedzianych.
Marta z obawą spojrzała na tę nędzną sumkę.
— Ostatek!... — szepnęła, wyjmując sztukę dwudziesto frankową. — A ja już zegarek i skromne swoje kosztowności zastawiłam w Mont-de-Pietél... Co się z nami stanie, mój Boże?... Of biedna kochana, matko moja!...
Łzy się jej puściły z oczu.
Otarła je prędko i powróciła do czekającego gospodarza.
— Oto należność... — rzekła, podając dwadzieścia franków — proszę wziąć sobie co się należy.
Oberżysta schował pieniądz do kieszeni i wydał czterdzieści sous.
— Jakże się ma mama pani? — zapytał. — Czy nie lepiej trochę?...
— Niestety nie!... gorączka wcale się nie zmniejsza, to mnie bardzo niepokoi...
— Czy doktór nie był jeszcze?...
— Właśnie, że nie... i dziwi moie, że się tak zaniedbuje, wiedząc jak jest potrzebny.
— To z pewnością nie jego wina. — Straszliwie jest zajęty... — Napewno go gdzie za wezwano... — Ale nadejdzie, nadejdzie niezadługo...
— Mam przynajmniej nadzieję...
— Czy zaraz przynieść śniadanie?... Jest doskonała pieczeń wołowa z jarzynkami.
— Dziękuję panu... Nie mam wcale apetytu...
— Nie trzeba się tak poddawać zmartwieniu panienko!... Zmartwienie tak samo jak choroba zabija... Niech pani mię usłucha i niech pani przeje cokolwiek...
— Nie mogłabym nic wziąć do ust w tej chwili... Za nadto jestem zaniepokojoną.
— Jak panienka sobie życzy... Ale jak apetyt powróci to proszę mnie zaraz zawołać. Zawszem gotów na rozkazy. Dla tak spokojnych i uczciwych lokatorek, co płacą regularnie należność tygodniową, człowiek by się z całego serca rozdarł na czworo...
Smutny, gorzki uśmiech ukazał się na ustach młodej dziewczyny.
Oberżysta nie miał już nic więcej do powiedzenia, więc ukłonił się i ku drzwiom skierował.
Marta zatrzymała go pytaniem.
— Czy listonosz nie przechodził jeszcze?...
— Już panienko... już pierwszą pocztę rozdał zupełnie.
— Czy powręczał już listy przychodzące z zagranicy?
— Nie panienko... te później zawsze roznosi...
— A o której godzinie?..
— Pomiędzy dziesiątą a jedenasta, a jeszcze nie ma dziesiątej... Panienka czeka na list z zagranicy?..
— Tak panie... na list do mojej matki. Jeżeli go przyniosą, bądź pan łaskaw przysłać mi go w tej chwili.
— Nie omieszkam panienko.
Ukłonił się raz jeszcze i wyszedł.
— Hum.... mruknął, schodząc ze schodów — te dwie kobiety wyczekują widocznie na list z pieniędzmi!... O, ja się znam na tem! Takie listy nigdy nie nadchodzą! Oh! nigdy! nigdy!...
Wydaje mi się, że tu zaczyna być ciasno!.. Nie dziwiłoby mnie to wcale, gdybym się dowiedział, że przed chwilą zabrałem ostatnią sztukę złota! Musi się też już sporo należeć za lekarstwa: matki... Córka sobie wszystkiego odmawia!... Dobrzem zrobił, że nie czekałem z rachunkiem...
Kiedy właściciel „Martin Pecheur“ prowadził ten ze sobą monolog, Marta patrzyła rozpaczliwie na resztę otrzymaną z luidora i na trzy sztuki po dwadzieścia sous, jakie były w portmonetce...
— Pięć franków!... jęknęła boleśnie. To i pare sous, to cały majątek jaki nam pozostaje!... A listu niema i nie ma!.. W ciągu trzech tygodni trzy razy już pisałam i żadnej odpowiedzi. Co znaczy to milczenie?... Strasznie się doprawdy obawiam. Jeżeli ten bankier okradł matkę?... Nie! nie! — to niepodobna!...
— Byłaby to za nadto podłe... za okropne.. Byłaby to zupełna dla nas ruina... Nędza najokrutniejsza... Matka moja pozbawionaby była wszystkiego... Nie miałaby kawałka chleba! Nie chcę nawet myśleć o tem...
W tej chwili dał się słyszeć słaby głos wołający:
— Marto! Marto!...
Młoda dziewczyna pobiegła czemprędzej do pokoju chorej.
— Mateczka mnie wołała? — spytała.
— Tak moje drogie dziecię — szepnęła chora, pić mi się chce... zdaje mi się, że ogień mam w gardle...
Marta nalała ziółek filiżankę i podała matce.
Pani Grand-Champ wychyliła to duszkiem.
— Jakże się mateczka czuje dzisiaj? spytała młoda dziewczyna.
— Zdaje mi się, że trochę lepiej... ale gorączka jest jeszcze silna...
Suchy kaszel przerwał słowa pani Grand-Champ.
Marta wzięła ją za ręce.
Rozpalone były, ale bodaj, że mniej trochę niż dnia poprzedniego...
Choroba ustąpi pewnie...
— Coś nasz doktór się opóźnia — odezwała się znów chora.
— No... nie ma jeszcze dziesiątej — a jest niezmiernie zajęty... Nadejdzie niezadługo!...
— Z kim to rozmawiałaś przed chwilą?...
— Przed chwilą? — powtórzyła zakłopotana dziewczyna.
— No tak... w sąsiednim pokoju... słyszałam jakiś głos obcy...
— A... prawda... rozmawiałam z właścicielem oberży...
— Czy może przyniósł ci list z Genewy? — podchwyciła żywo chora.
— Nie, nie było jeszcze lista...
— Jeszcze nie! — powtórzyła pani Grand-Champ. To coś zabardzo długo!.. Dla czego pan Darcier opóźnia się z odpowiedzią?
— Może wyjechał i nie pozostawił reprezentantowi zlecenia?..
— Tak... zapewne, że to być może... tak jest nawet napewno... Pan Darcier jest uczciwym człowiekiem i bardzo nam przychylnym.. nie będzie chciał nas oszukać... czekajmy cierpliwie.
— Boże!... Boże! — pomyślała Marta, gdyby mama dowiedziała się o naszej nędzy... gdyby wiedziała, że my nie możemy wcale już czekać... Coby to była za boleść dla nie]!
— Czegóż — ciągnęła chora — czegóż chciał od ciebie oberżysta?...
Tą razą Marta musiała już powiedzieć prawdą.
— Przyniósł rachunek...
— I zapłaciłaś mu go?
— Musiałam zapłacić mateczko.
— Ależ to w takim razie nie wiele ci już w kasie pozostało?...
— Nie wiele, to prawda — odrzekła Marta z gorzkim uśmiechem — ale tyle jeszcze, że mogę poczekać na list pana Darcier i na te tysiąc franków, jakie nadesłać powinien... List zapewne niebawem nadejdzie...
— Dla czego nie jadłaś śniadania moje dziecko?
Marta zadrżała posłyszawszy to zapytanie.
— Będę jeść trochę później... nie jestem wcale głodną, piłam rano czekoladę.
Kiedy biedna córka kłamała ażeby uspokoić matkę, głód dokuczał jej dotkliwy.
Chorą porwał znowu suchy kaszel, co jej jednakże nie przeszkadzało powiedzieć:
— Zobaczysz dziecko, że ja wkrótce będę zupełnie zdrową... Za kilka dni będzie mi już tak dobrze, że będziemy mogły dokończyć podróży przerwanej tak niespodzianie!... Jak tylko przybędziemy do Paryża, poszukamy jakiego małego magazynu, zapłacimy zań gotówką, którą powierzyłam panu Darcier i którą nam odeśle i będziemy czekać spokojnie — abyś doszła do pełnoletności...
Znowu kaszel przerwał jej mowę.
— Tak... tak... kochana mateczko, odpowiedziała żywo Marta — wkrótce wyzdrowiejesz w to wierzę... ale proszę cię nie mów za wiele... bo to cię męczy... i kaszel powoduje.
— Zapewniam cię, że mi jest daleko lepiej... Lubię myśleć o twojej przyszłości...
— O mojej przyszłości? — powtórzyła dziewczyna smutno.
— Naturalnie!.. o pięknej twojej nawet przyszłości! — Będziesz bogatą, gdy dojdziesz do pełnoletności, będziesz bardzo nawet bogatą...
— Łudzisz się droga mameczko...
— Wcale nie! W dzień twoich urodzin zostałaś obdarzoną przez hrabiego de Thonnerieux, a jest on tak bogatym, że sam nie wie wiele posiada. Zapewnił on, jak ci mówiłam, przyszłość wszystkim dzieciom okręgu, urodzonym tego samego dnia co jego córka. Gdy dojdziesz do lat, wypadnie tylko przedstawić akt urodzenia i medalion, który nosisz zawsze na szyi...
— Tak, rzekła Marta... szczególniej ten medalion, któremu będąc dzieckiem nie mogłam się nigdy dosyć napatrzeć..
Z jednej strony ma on napis: „6-1860 10 mara“ z drugiej: „6 i jeden nad drugiem trzy wyrazy bez żadnego sensu: „La-la-Coin...“
— To znak sekretny do rozpoznania... Jak tylko pokażesz ten medalion i akt urodzenia, hrabia de Thonnerieux odda ci zaraz twój posag…..
Marta westchnęła z niedowierzaniem.
— Byłoby to wielkie dla nas szczęście... rzekła.
— Nie byłoby to... tylko będzie, bo to rzecz zupełnie pewna... najpewniejsza!..
— Dla czego nie mamy dziś tego majątku kochana mateczko!... Mogła bym zawezwać do ciebie najsławniejszych doktorów i wróciłabyś prędko do zdrowia!...
— Miej ufność w Bogu drogie dziecię, i nie zapominaj nigdy, że twoja przyszłość jest zapewnioną, że gdyby mi przyszło nawet umierać, umrę spokojna o ciebie... Medalion hrabiego de Thonnerieux uczyni cię bogata!... Marta-Emilia moja córka, córka Periny Berthier dzisiaj Perimy Grand-Champ nie potrzebuje obawiać się nędzy...
— Matko droga, będziesz patrzeć na moje szczęście, jeżeli naprawdę nastąpi... bo będziesz żyć napewno...
— Ja też liczę na to moje kochanie...
— Czy ten hrabia de Thonnerieux żyje jeszcze?..
— Żyje dzięki Bogu, człowiek to wyjątkowej zacności... opiekun biednych, pocieszyciel nieszczęśliwych...
— Ale powiedz mi kochana mamo... odezwała się młoda dziewczyna i nagle urwała.
— Co takiego, co chcesz, żebym ci powiedziała?... spytała chora.
— Medalion, który noszę, dany był — Marcie Emilii Berthier.
— No, tak moje dziecko.
— A ja nazywam się teraz Marta-Emilia Grand-Champ, bo ojozym mój żeniąc się z tobą przybrał mnie za swoję córkę. Czy to nie będzie stanowić jakiej przeszkody?
— Żadnej, córeczko moja, żadnej a żadnej, zapewniam cię stanowczo... Jak przedstawisz papiery w zupełnym porządku, nie będzie żadnej przeszkody... Pan de Thonnerieux, wiedział, żeś była dzieckiem naturalnem... Wiedział, że zaślubiłam uczciwego człowieka, który cię przyjął za swoję, czego nie mógł uczynić twój ojciec rodzony, zmarłszy przed twojem urodzeniem...
— Wyzdrowiej więc mateczko, wyzdrowiej jak najprędzej, abyś mogła cieszyć się mojem szczęściem, które jak mi powiadasz nie jest złudzeniem...
— Wyzdrowieję córeczko i będziemy szczęśliwe obydwie...
Chora uniosła się na łóżku, przyciągnęła do siebie młodą dziewczynę, i ucałowała ją z czułością.
Obie kobiety myślały w tej chwili tylko o tem jak się kochają.
Marta na chwilę zapomniała o grożącej im nędzy.
Stukanie do drzwi przerwało pieszczoty...
— Może to list z Genewy... rzekła pani Grand-Champ, idź otwórz co najpredzej...
Młoda dziewczyna pobiegła do pierwszego pokoiku, otworzyła, drzwi i ujrzała nie oberżystę przynoszącego list, lecz doktora.
— A!@... to pan doktor, odezwała się radośnie! Czekałam na pana z niecierpliwością.
— Moi chorzy zatrzymali mnie dłużej aniżelim się spodziewał, odpowiedział pan Gerbaut. Przepraszam za mimowolną zwłokę... Jakże się ma dzisiaj mama pani?
— W nocy była silna gorączka... teraz uspokoiła się znacznie...
— Zobaczymy...
I doktór wszedł do pokoju pani Grad-Champ, poprzedzony przez Martę, która zawołała:
— Mamo, pan doktor!
Doktór Gerbaut był człowiekiem sześćdziesięcioletnim, miał w Joigny opinię lekarza bardzo zdolnego, ale nie bezinteresownego, owszem bardzo nawet chciwego.
Dzień dobry kochanej pani, powitał uprzejmie chorą, która mu drżącą rękę podała. Uścisnął ją przyjaźnie.
— Dzień dobry kochany doktorze... odezwała się pani Grand-Champ.
— Jakże się pani czuje dzisiaj?
— Okropnie cierpiałem w nocy!... zdawało mi się, że już umieram — odpowiedziała chora słabym głosem. — Teraz mi daleko lepiej... czuję się mniej osłabioną, a nawet zdaje mi się, że mam trochę apetytu... To dobry podobno znak proszę pana?
Doktór nic nie odpowiedział.
Trzymał chorą za puls i przypatrywał się jej fizyognomii.
Po tem pierwszem zbadaniu, pomógł pani Grand-Champ usiąść na łóżku, ucho przyłożył do pleców i zaczął przysłuchiwać się świszcczącemu oddechowi...
Marta śledziła z niespokojnem wyczekiwaniem każde poruszenie doktora.
Kiedy podniósł głowę, zdawał się trochę spokojniejszym niż na początku konsultacyi.
— Stan jest znacznie lepszy — rzekł, ale potrzeba wielkich starań i bezwzględnego posłuszeństwa w wykonywaniu moich zaleceń, nade wszystko jednak spokoju zarówno fizycznego jak i moralnego... Niech pani jaknajmniej myśli, a nawet niech pani wcale nie myśli, to najważniejsze w tej chwili. Jeżeli apetyt powróci, będzie to znak doskonały, ale broń Boże nadużywać... Masz pani jeszcze trochę gorączki, trzeba jej się pozbyć koniecznie!.. Więc dyeta i to dyeta najostrzejsza! — Kaszle pani dużo?...
— Oh! bardzo dużo odezwała się Marta.
— I kaszel zawsze taki suchy?...
— Zawsze.
— Trzeba zapobiedz temu także... Przepiszę pani coś na kaszel... Do jutra kochana pani, niech pani będzie spokojną... Cierpliwości... bo to kwestya czasu... Przy staraniach odpowiadam za wszystko...
Doktór przeszedł do pierwszego pokoju z Martą, która przymknęła drzwi od pokoju matki.
— Proszę o papier, pióro i atrament do napisania recepty — rzekł pan Gerbaut do młodej dziewczyny — a ta podała zaraz przedmioty żądane.
— Więc... panie doktorze... odezwała się drżącym głosem — pan naprawdę znalazł pewne polepszenie w stanie mej matki?
— Tak jest kochana pani... Powiedziałem świętą prawdę, komplikacya jakiej się spodziewałem, dotąd się nie objawiła... Tylko proszę pamiętać, że mogłaby jeszcze nastąpić, gdyby wskazówki moje nie były ściśle wykonywane. I wtedy rady by żadnej nie było!...
— O! — odrzekła Marta z płaczem, tego dzięki Bogu nie potrzeba się obawiać, moja matka starannie będzie pielęgnowaną!
— Raczy pani zapamiętać, że nadewszystko zalecam spokój! Spokój to kwestya życia!.. Oszczędzaj pani naszej chorej, niepozwól jej na żadne wzruszenia... Powstrzymaj się pani sama, łez szczególniej... Łzy pani gdyby je mama zobaczyła, pogorszyłyby stan na pewno.... pogorszyłyby go nawet gdyby się ich tylko domyślała...
— Już... już... nie płaczę doktorze... odrzekła młoda dziewczyna ocierając oczy... będę się nawet uśmiechać. – Ja chce, aby matka moja była zdrowa!...
— Zdrowie jej w pani ręku...
Doktór zapisał receptę i rzekł podając ją młodej dziewczynie.
— Każesz pani przygotować to lekarstwo i te pigułki, jak można najśpieszniej... Musimy powstrzymać gorączkę i zwyciężyć ten uparty kaszel. To teraz interesuje mnie najbardziej... Na recepcie wskazany sposób zażywania. Tylko proszę się bardzo pilnować i godziny i ilości...
— Może pan doktór być spokojny!...
Doktór się podniósł, ale nie wychodził. Wyjął z kieszeni pugilares i zaczął szukać czegoś.
Martę porwały dreszcze nerwowe.
Bała się odgadnąć czego szukał pan Gerbaut.
Po paru sekundach wyjął z pomiędzy papierów złożona ćwiartkę papieru i podał ją pannie Grand-Champ.
— Oto mały rachunek za moje wizyty do dnia dzisiejszego. Niech, go pani raczy przejrzeć. Nie mam zwyczaju czekać, aż się zbiorą większe sumy. —To dla wszystkich daleko dogodniej. — Policzyłem umiarkowanie bardzo... Niech się pani przekona...
Marcie zaschło w gardle, zabrakło ślin w ustach.
Drżącą ręką wzięła rachunek, chciała coś powiedzieć; ale nie mogła wydobyć z siebie ani słowa. — Usta się poruszały, ale żaden z nich głos nie wychodził.
— Nie ma nic pilnego.. nie ma nic pilnego... ciągnął doktor... przejrzy pani rachunek, żeby się przekonać czy jest dokładny i załatwienie pozostawi do jutra... Będę się starał przyjść wcześniej niż dzisiaj...
Doktór pożegnał młodę dziewczynę i wyszedł, a schodząc ze schodów myślał sobie:
— Lureau ma chyba racyę.., biedne kobiety gonią już bodaj ostatkami... Godne są z pewnością pożałowania, ale ja nie mogę dla nich nic uczynić... zwłaszcza, że nie tutejsze...
Właściciel „Martin-Pecheur“ czatował na doktora.
Widząc go wychodzącego za bramę, pospieszył za nim.
— A cóż doktorze?... zapytał. Czy ta na górze ma się lepiej?...
— Bardzo słabe jest polepszenie, ale jest.. Myślę, że ją wyleczę, a nawet pewny jestem...
— A... to wyborna nowina!... To bardzo miła dama, a córka jej bardzo sympatyczna, do takich ludzi można się odrazu przywiązać!... Czy pan posłuchał rady jaką mu dałem?
— Tak... tak... podałem rachunek i zdaje mi się, że pan trafnie położenie osądziłeś.
— Gonią ostatkami, nieprawda?
— Tak mi się wydaje...
— Nie można i nie powinno się pracować za darmo — każdy musi otrzymać co mu się należy, to moje zdanie stanowcze. W naszych czasach wszystko kosztuje! Rzeźnika i piekarza nie da się zaspokoić pięknemi słówkami...
— Nalegaj pan jutro o zregulowanie rachunku, nie daj się pan naciągać.
— Bądź pan spokojny... dziękuję!
Doktór uścianął rękę oberżysty i poszedł w stronę mostu.
Marta po odejściu pana Gerbaut stała jak przybita na miejscu, z oczami szeroko otwartemi z dyszącą piersią, z szumem w głowie.
Nakoniec ocknęła się z tego osłupienia, a kilka niezrozumiałych wyrazów z ust się jej wydobyło.
— Czego się najbardziej obawiałam, to tego właśnie rachunku! Boże, Boże wielki! on jutro dopominać się będzie o pieniądze!... Jutro... Boże.. jutro...
Rozwinęła fatalny papier i spojrzała na sumę, jaką winna była doktorowi.
Od stóp do głów dreszcze ją przeszły.
Dwadzieścia dwie wizyty po trzy franki każda!... Sześćdziesiąt sześć franków!
A jednakże doktór prawdę mówił utrzymując, że cena wizyt była bardzo umiarkowaną.
Mógł zażądać po sto sous za każdą śmiało...
Marta upadła na krzesło i wzięła się rękami za głowę.
— Sześćdziesiąt sześć franków!... powtarzała z boleścią. — Co robić? — Jeżeli mu nie zapłacę, to się więcej nie pokaże, opuści biedną matkę i pozostanie bez pomocy. Boże zmiłuj się nad nami! Cośmy uczyniły takiego, ażeby zasłużyć na takie nieszczęście? Cośmy uczyniły?
Młoda dziewczyna pogrążyła się na chwilę w gorzkiem dumaniu po czem ciągnęła dalej:
— A ja mu nie nie powiedziałam, nie przyznałam się do naszego niedostatku, do naszej nędzy. Byłby może zrozumiał moję rozpacz, możeby się ulitował nad nami. Jutro wszystko mu powiem. Jutro rzucę mu się do nóg i będę go błagać o litość. Jeżeli ma cokolwiek serca, nie może opuścić chorej dla nędznej kwesty! zapłaty! Pan Gerbaut musi być człowiekiem zacnym, odwołam się do jego szlachetności! Ale jeżeli odmówi? jeżeli więcej nie przyjdzie? Co pocznę wtedy?... Boże, co ja cierpię! co ja cierpię! Zdaje mi się, że tracę głowę! No, nie trzeba tracić odwagi, trzeba panować nad sobą. Zastawiłam w Mont-de-Pieté moje kosztowności, ale kwity mogę sprzedać. Gdybym miała tutaj moje walizy z sukniami i bielizną, mogłabym coś dostać na to pieniędzy, ale prosto z Genowy je wysłano do Paryża! Nie mamy nic a nic zgoła! Oh! przeklęty bankier, czemu on nie odpowiada? Z jego to łaski umieramy tutaj z nędzy! Czyżby śmiał obedrzeć dwie kobiety z tej trochy grosza? Czyżby był takim nikczemnikiem, takim wyrzutkiem prawdziwym?...
Mówiąc to Marta odszukała w komodzie kwitów z Mont-de-Pieté wydobyła je i schowała do kieszeni, a potem wzięła receptę, przystroiła twarz w spokój, którego w głębi duszy nie posiadała wcale, włożyła na głowę kapelusz, weszła do pokoju matki i zbliżyła się do łóżka.
— Wychodzisz kochanko? — zapytała hora.
— Tak droga mateczko, ale bawić idę nie długo.
— Gdzie idziesz?
— Do apteki.. — Czy nie potrzeba ci czego przed mojem wyjściem?
— Pić mi się chce straszliwie.
Córka podała matce filiżankę ziółek i wyszła z pokoju, zamykając drzwi za sobą.
Od wczoraj rano, biedne dziecko nie miało nic a nic w ustach.
Trzymała się siłą woli jedynie.
Nogi pod nią drżały, pot zimny występował jej na skronie.
— Trzeba coś przejeść — powiedziała sobie. — Czuję się niezmiernie osłabioną i mogę nie wytrwać, a któżby w takim razie pielęgnował biedną matkę?
Znalazła się przed sklepem piekarza.
Kupiła bocheneczek chleba, w sklepie kolonialnym tabliczkę czekolady i poszła dalej, zajadając podczas drogi ten skromny posiłek.
Marta była już kilka razy na mieście.
Obok biura Mont-de-Pieté zauważyła sklep złotnika, albo raczej przekupnia różnych wyrobów złotych i srebrnych.
W wystawie sklepowej pomiędzy różnemi kosztownościami, położoną była karta z napisem:
„Przyjmuje się zastawy i nabywa kwity lombardowe.“
Do tego to sklepu, udała się biedna dziewczyna.
Po drodze była apteka, w której zwykle brała lekarstwa dla matki.
Weszła i podała receptę aptekarzowi.
– Jak prędko będzie lekarstwo gotowe? — spytała.
— Za trzy kwadranse, proszę pani.
— Może mi pan powiedzieć, wiele będzie kosztować?
— I owszem.
Aptekarz wziął ołówek i zaczął liczyć.
— Sześć franków i dwadzieścia pięć centimów proszę pani.
— Dziękuję, stawię się za trzy kwadranse.
— Będzie wszystko gotowe.
Marta wyszła.
— Sześć franków i dwadzieścia pięć centimów jęknęła — jutro siedmdziesiąt dwa franki doktorowi, a ja mam wszystkiego pięć franków i kilka sous. Nie... niepodobna mi się wahać.
Weszła w główną ulicę i skierowała ku placowi Maryi, gdzie się sklep złotnika znajdował.
Przechodząc około kościoła pomyślała sobie:
— Modlitwa pokrzepia, pociesza, dodaje odwagi i nadziei, muszę się pomodlić trochę.
Weszła do świątyni, uklękła na kamiennej posadzce, wzniosła oczy do nieba i zaczęła się modlić gorąco.
Gdy powstała, czuła się znacznie spokojniejszą.
Twarz miała pogodną, spojrzenie łagodne, gorzki uśmiech zniknął z ust.
Udała się do złotnika.
Zastała go samego w sklepie z lupą przy oku.
Zajęty był reperacyą jakiegoś zegarka.
Spostrzegłszy młodą kobietę, odłożył zaraz robotę, wstał z krzesła i uniósł do połowy aksamitną czapeczkę, przykrywającą łysą i świecącą jak kula bilardowa czaszkę.
Był to mały, chudy człowieczyna, o twarzy przebiegłej, oczach bystrych, ale nie wyglądał na złego.
— Czem mogę służyć pani? — zapytał uprzejmie.
Marta zaczerwieniła się po uszy, a w całem ciele dreszcze poczuła.
Zapanowała zaraz jednakże nad sobą i wydostawszy z kieszeni kwity, odezwała się głosem niepewnym:
Złotnik wpatrzył się ciekawie w nową swoje klijentkę, a widząc jej pomieszanie i występujące na twarz kolory, zrozumiał, ile ją ten krok kosztować musi.
Nie trzeba było być za bardzo domyślnym, aby pojąć, że ostatnia nędza zmusiła ją do tego kroku.
— Pani nie z Joigny? — zapytał.
— Nie panie. Przypadkowo zatrzymała mnie tutaj choroba matki, a ta choroba także zmusza mnie do konieczności zdobycia sobie trochę pieniędzy, kosztem bolesnej ofiary.
— Jakież to są te zastawione kosztowności?...
— Proszę, niech pan zobaczy...
Złotnik spojrzał na kwity i zaczął czytać głośno:
„Zegarek damski, para kolczyków, medalion z łańcuszkiem, dwa pierścionki, jeden z nich z perełką.
— Pani zapewne wie, że Mont de-Pieté daje pożyczki do wysokości wartości złota?...
— Wiem panie...
— Nie mogę, zatem dać, pani wielkiej sumy za te kwity.
— Boże drogi — szepnęła Marta — byleby tyle tylko, iżby wystarczyło na dni kilka, do czasu nadejścia lista z pieniędzmi, to i tak byłabym zadowoloną.
Proszę pana tylko o rzecz jednę.
— O co takiego?...
— Aby pan ocenił najsumienniej.
— Gdybym nie był sumiennym, to byłbym daleko z pewnością bogatszym aniżeli jestem, daleko byłbym bogatszym!...
Złotnik zaczął znowu odczytywać wykaz skromnych kosztowności i liczyć.
Nagle podniósł głowę.
— Nie mogę proszę pani dać więcej nad osmdziesiąt franków...
Marta zadrżała.
— Ośmdziesiąt franków! — powtórzyła zgnębiona. — To proszę pana za bardzo mało...
— To sprawiedliwie tyle warte...
— Dodaj pan przynajmniej jeszcze dwadzieścia franków, niech będzie sto okrągłe...
— Straciłbym... — Nie mogę dać ani jednego sous więcej... Jak pani uważa, ale z pewnością żaden z moich kolegów nie ofiaruje sumy większej odemnie...
Młoda dziewczyna zaczęła z kolei zastanawiać się i namyślać.
Ofiarowana jej suma łącznie z tem co posiadała, da ośmdziesiąt pięć franków, z których siedmdziesiąt dwa potrzeba zaraz wypłacić.
Pozostawało trzynaście franków na oczekiwanie lista z Genewy — jeżeli ten list nadejdzie.
Wahanie nie było możliwem.
— Zgadzam się ― rzekła — daj mi pan te ośmdziesiąt franków, jakie proponujesz...
— Czy kwity są na imię pani?...
— Tak panie...
— To proszę się podpisać... oto atrament i pióro.
Marta położyła swoje imię i nazwisko we wskazanych przez kupca miejscach, a ten ciągnął dalej:
— I proszę o adres pani.
— Marta Grand-Champ z przedmieścia du Pont, hotel „Martin Pecheur.“
Złotnik wpisał adres do regestru.
— Właściwie powinienem uiścić zapłatę w mieszkaniu pani — ale ufam oto pieniądze...
Położył cztery luidory.
Młoda kobieta schowała pieniądze i miała już wychodzić, zatrzymała się atoli jeszcze.
— Czy pani nie zapomniała czego? zapytał złotnik.
— Nie, tylko chciałam się zapytać, wiele by też dał mi pan za ten przedmiot...
Mówiąc to, wyciągnęła czerwony jedwabny sznureczek, na którym miała zawieszony na szyi obszyty w kawałek materyi jakiś przedmiot.
— Co to takiego? — zapytał zaintrygowany kupiec.
— Medalion.. pamiątka... talizman. Rzecz bardzo droga, ale okoliczności, mogą mnie zmusić do rozstania się ź nim pomimo woli... Wiele by mi pan dał za to?...
Odwiązała sznureczek i podała medalion złotnikowi.
Wziął go i zaczął się przypatrywać uważnie.
— To bodaj złoto — po obu stronach daty i wyrazy wyrznięte przepysznie.
Ciekawa rzecz... Pozwoli pani, że sprobuję metal kamieniem probierczym.
— Proszę pana.
Złotnik zasiadł przy warsztacie, wziął kamień, o który potarł kant tajemniczego klejnotu, następnie puścił krople płynu z małej flaszeczki.
— Złoto pierwszej próby — rzekł — teraz zobaczę wiele waży.
— Położył na małej szalce podarek od hrabiego do Thonnerieux i powiedział:
— Dla mnie ma to wartość stu trzydziestu franków, które mogę choćby zaraz wypłacić, jeżeli pani sobie życzy...
— Zaraz proszę pana nie... bo ten przedmiot ma dla mnie za wielką wartość...
— Nie rozłączę się z nim, chyba że mnie zmusi do tego ostateczność,.. Jestem jednakże bardzo wdzięczną panu, za jego uprzejme objaśnienie...
— Zawszem gotów do usług!... Jeżeli pani może mnie kiedykolwiek potrzebować, proszę liczyć na mnie...
— Dziękuję panu...
Marta schowała z powrotem medalion do torebki, założyła sznurek na szyję i wyszła zo sklepu.
Powracała daleko spokojniejsza, ze lżejszem daleko sercem, aniżeli wychodziła z domu.
Doktor, któremu nic już nie będzie dłużną, przychodzić będzie regularnie.
Niezbędne lekarstwa zostaną zapłacne i pozostanie jeszcze mała sumka, która pozwoli czekać na dalsze wypadki bez odmawiania sobie pożywienia.
Jeżeli nadto list z Genewy nie zaraz nadejdzie i jeżeli zostaną znowu bez pieniędzy, to sprzeda swój medalion. Co ją obchodzi przyszło bogactwo — w które zresztą nie wierzy?..
Ażeby matce nie zbywało na niczem, sprzedałaby bez wahania wszystko oprócz honoru.
Wstąpiła do apteki, odebrała lekarstwa i szybkim krokiem podążyła do oberży, bo matka zapewno oczekiwała z niecierpliwością, bo na pewno znajdowała, iż jej nieobecność przeciągała się za długo.
Na przedmieściu du Pont kupiła chleba i kawałek mięsa zimnego, aby dokuczliwy głód zaspokoić.
Spotkawszy właściciela oberży „Martin-Pechenr“, który używał świeżego powietrza przed bramą domu, zapytała:
— Czy list do nas nie nadszedł?...
— Nie; nie ma nic łaskawa panienko.
Wbiegła na schody i ze spuszczoną głową weszła do mieszkania.
Dzień przeszedł dosyć spokojnie.
Lekarstwo i pigułki podawane regularnie sprawiły chorej pewną ulgę, dzięki której nad wieczorem zasnęła, Gorączka powróciła, ale była daleko lżejszą i nie trwała tak długo.
Kaszel tylko trzymał się uporczywie i bodaj że nie tak prędko ustąpi.
Marta czuwała do północy przy matce, nareszcie zmordowana położyła się także, aby snem pokrzepić osłabienie fizyczne i moralne i nabrać sił potrzebnych.
∗
∗ ∗ |
Pascal Saunier i Jakób Lagarde wsiedli do pociągu w Nimes, aby w Joigny stanąć nazajutrz w nocy.
O trzeciej rano przybyli na miejsce.
Jakób, jak się łatwo można tego domyślać, nie rad był pokazywać się w mieście, aby nie być poznanym, bo tutaj to sądzony był i skazany. W tym to cela przed wyjściem z więzienia zapuścił brodę, chociaż przedtem nie nosił ani faworytów ani nawet wąsów. Nie chciał też i to po nocy pokazywać się w pierwszorzędnym hotelu, bo mogliby go sobie przypomnieć. Wysiadłszy z wagonu, zapytał więc jednego z urzędników kolejowych:
— Czy nie ma tu na przedmieściu du Pont jakiego taniego hotelu?...
— Jest oberża „Martin-Pecheur“ utrzymywana przez Lureau...
— Czy tam nie drogo?...
— Wcale nie drogo. Nad szyldem pali się duża latarnia...
— Bardzo dziękuję panu.
I Jakób Lagarde wraz z Pascalem Saunier udali się na przedmieście zupełnie puste o tej porze...
W czasie drogi Lagarde powiedział do Pascala:
— Naturalnie, że będę się jak najmniej pokazywał... Nie życzę sobie aby wiedziano o moim do Joigny powrocie.
— Zaleć zatem milczenie swojemu notaryuszowi...
— To naturalnie się zrobi... Nie ma potrzeby aby głupcy tutejsi brali mnie na zęby, w czasie naszej pośród nich obecności, która, jak się spodziewam, nie będzie długą.
— Czy przypuszczasz, że po pięciu latach mógłbyś być poznanym?...
— Mogłoby to się łatwo zdarzyć, pomimo nawet że zapuściłem brodę... Są
ludzie posiadający dyablą pamięć — a moja sprawa zanadto mnie spopularyzowała.
— Rozmawiając w ten sposób, dwaj ex-więźniowie przybyli do bramy hotelu „Martin-Pecheur“.
Pascal silnie zadzwonił.
Po paru minutach otworzył mu sam gospodarz.
— Masz pan pokój z dwoma łóżkami? — zapytał Saunier...
— Jest, proszę panów... jest bardzo ładny pokoik... proszę wejść!...
Przybyli weszli, gospodarz zamknął bramę, wprowadził gości do sali i zapytał:
— Czy panowie posilą się czem przed pójściem na spoczynek?... Może podać zimnego mięsiwa i buteleczkę starego wina?... Mam wyborne jedno i drugie!..
— Kawałek sera i butelkę Saint-Jacque, tylko prędko, bo upadamy ze znużenia...
— Daje natychmiast...
Po chwili chleb i ser, butelka wina i dwie szklanki, stały przed przybyszami.
Pascal nalał sobie wina i zwracając się do oberżysty, zapytał:
— Czy gotów pokój z dwoma łóżkami, o jakiśmy prosili?
— Gotów proszę panów. Ładny to duży pokój z widokiem na przedmieście, świeżo wyklejony, położony na drugiem piętrze, w sąsiedztwie damy, która nie hałasuje bo jest chora, a mieszka z córką, osobą bardzo ładną i łagodną jak jagniątko.
— No to prowadź nas pan prosimy... odezwał się Jakób Lagarde, dojadając sera i połykając ostatnią krople wina — prowadź pan bo my stojąc już śpiemy.
Oberżysta wziął świecznik i zainstalował gości w pokoju o dwóch łóżkach, w pokoju, którego czystość czyniła istotny honor zakładowi.
Po chwili dwaj towarzysze spali snem twardym, jaki przychodzi zwykle po fatydze wielkiej.
Była godzina dziewiąta rano gdy Pascal zerwał się z łóżka i obudził Jakóba...
W jednej chwili toaleta ich była gotową.
Zeszli do sali gdzie ojciec Lurean przyjął ich z uśmiechem na ustach.
— Czy dobrze panowie spali? — zapytał.
— Doskonale! — odpowiedział Pascal.
— Czy panowie życzą sobie zjeść śniadanie przed wyjściem?
— Nie — odrzekł Jakób — nie teraz... Muszę wyjść za pilnym interesem i jak najprędzej powrócę.
— Co do mnie — odezwał się Pascal, biorąc w rękę dziennik — będę czekał na ciebie, popijając absynt i przeglądając „Progres de l’Yonne.“
Jakób wyszedł.
Pascal Saunier przyrządził sobie absynt, zapalił cygaro i przeczytał kilka wierszy dziennika, ale myśli jego były gdzieindziej.
Podążały za Jakóbem, udającym się do notaryusza po odebranie sukcesyi, która miała się stać podstawą fortuny o jakiej marzyli.
Widział jak zbiera te nieocenione bilety bankowe, które dadzą im obu możność przyzwoitego prezentowania się ludziom, do czasu wykonania zamiaru, jaki oddawna planował w głowie.
Rozmyślał nad pewnym projektem, o którym nie wiedział jeszcze jego towarzysz, ale o którym wkrótce go powiadomi.
Znajdował się sam w sali, bo pan Lureau porządkował rachunki z dnia poprzedniego, jego zaś żona i służąca, składające cały personel służbowy, sprzątały pokoje gościnne, z których lokatorowie kupcy i urzędnicy przejezdni, już powychodzili na miasto.
Wejście do sali restauracyjnej młodej kobiety, wyrwało nagle Pascala z zadamy.
Ta kobietą była panna Marta Grand-Champ.
Uderzająca piękność, figura nadzwyczaj zgrabna, czyniły ją prawdziwie zachwycającą. Pascal został też literalnie zahypnotyzowany, jak to się mówi dzisiaj, albo osłupiał, otworzył usta i wytrzeszczył oczy, jakby dawniej powiedziano.
Nigdy nie widział, nigdy nawet nie marzył o zjawisku podobnem, a jednak uważał się za znawcę kobiet ładnych.
Marta zdawała się bardzo zaambarasowaną.
— Czy nie ma pana Lureau proszę pana?... zapytała rumieniąc się jak wiśnia...
Te kilka słów, przywróciły Pascalowi równowagę.
Wstał, ukłonił się i miał odpowiedzieć, ale nie starczyło czasu.
— Gospodarz posłyszawszy głos młodej dziewczyny, ukazał się w tej chwili.
— Jestem... jestem... czem mogę pani służyć?... zapytał zbliżając się z ukłonem.
— Czy ma pan dobry bulion, panie Lureau?...
— Mam proszę pani... Stoi na ognia od dawna... Ośm fantów wyborowego.
mięsa, a jakie świeże jarzynki... Zaręczam, że będzie wyśmienity... Sam zapach zdolny wskrzesić umarłego.
— Niechte pan będzie łaskaw zachować dla mnie filiżankę tego bulionu...
— Dobrze panienko... Czy to wszystko?...
— I bułeczkę... Czy listonosz nie był?
— Nie jeszcze, ale niech się pani nie kłopocze, jak tylko cokolwiek dla pani będzie, to zaraz zaniosę na górę..
— Bardzo panu dziękuję...
— Jakże się ma dzisiaj mama pani?...
— Zdaje mi się, że cokolwiek lepiej...
— To chwała Bogu!... Aby się tylko polepszyło, to prędko powróci do zdrowia...
Marta skłoniła się obu panom lekkim skinieniem głowy i wyszła z sali.
Pascal słuchał gdy panna Grand-Champ mówiła i oczarowany był tym czystym dźwięcznym głosikiem, a oczy trzymał wlepione w rysy żywej madonny.
Dziwna rzecz jednakże, na widok tej nieporównanej istoty, nie uczuwał nic więcej oprócz admiracvi. Marta spełniała jego najgorętsze życzenia.
Ta uderzająca piękność odpowiadała na pytanie jakie stawiał sobie przed wejściem panny de Grand-Champ. Dziwił się temu cudownemn prawdziwie przypadkowi, że w małem prowincyonalnem miasteczku, w Joigny, w którem przebywał zaledwie od kilku godzin, spotkał istotę o jakiej marzył jak o czemś niepodobnem do ziszczenia, spotkał istotę, która miała posłużyć za klucz do najhazardowniejszej kombinacyi, do najśmielszego jego planu zdobycia fortuny.
Patrzył jeszcze na drzwi, któremi wyszła panna Grand-Champ, gdy gospodarz przerwał jego dumania i wyprowadził z ekstazy…..
— Ładny kawałek dziewczyny, nieprawda proszę pana?... zapytał zacierając ręce.
— Powiedz pan raczej — zjawisko prawdziwe!... wykrzyknął Pascal — toż to brylant czystej wody, coś nieporównanego doprawdy!...
— Nie często się spotyka obrazek podobny, no czyś pan kiedy widział coś równego?...
— Nigdy panie, nigdy!...
— Czy ona z Joigny?...
— Nie... to ta młoda osoba, o której wspomniałem panom w nocy. Pielęgnuje swoje chorą matkę... Mieszka na drugiem piętrze, na tym samym korytarzu co i panowie...
— Więc ona mieszka w hotelu?
— Tak punie.
— Od jak dawna?
— Od miesiąca przeszło...
— A zkąd przybyła?
Z Genewy.
— Matka jej jak się zdaje była właścicielką małego magazynu nowości, który sprzedała po śmierci męża...
Jechały do Paryża i zamierzały kupić tam sobie sklep jaki. Wtem na kolei matka zachorowała tak mocno, iż musiały się zatrzymać w Joigny. Zamieszkały u mnie — a leczy chorą najlepszy doktór w mieście.
— Pascal przysłuchiwał się z zajęciem opowiadaniu oberżysty.
— Więc tamta pani jest wdową? — zapytał.
— Tak lubo doktór znajduje w stanie jej zdrowia jakieś niby polepszenie, ja mam przeczucie, że biedna pani Grand-Champ chorą jest śmiertelnie, i że córka jej niedługo zostanie sierotą...
— Jest tak piękną, że da sobie radę na pewno — odezwał się Pascal.
— I ja bym tak samo myślał, ale jest zanadto rozsądną i niewinną...
— Czy pan naprawdę tak sądzisz?... zapytał młody człowiek z niedowierzającym uśmiechem.
— Oh! co do jej uczciwości, to włożyłbym rękę w ogień!.. To różyczka prawdziwa... Uprzedzam pana, że nie warto z nią zaczynać!
— Daj pan pokój.. Właśnie z naiwnemi dziewczętami daleko łatwiej sobie poradzić...
— Może być; ale gdyby tak się stać miało, to byłoby wielkiem nieszczęściem.
— Przecież — ciągnął Pascal — nie trudno jej będzie znaleźć męża, jeżeli posiada jakikolwiek mająteczek.
— Hum!.. ham! mruknął gospodarz ze znaczącym grymasem, nie mówmy o majątku, ani nawet o dobrobycie....
— Bieda?
— Tak kochany panie, nędza et companie... w tej chwili przynajmniej...
— Pewnym pan tego jesteś?
— Nie potrzeba wcale teleskopu, aby to zauważyć... Córka odmawia sobie bardzo często pożywienia, ażeby mieć na lekarstwo dla matki, a jeżeli je — to chyba tylko tyle, ażeby nie umrzeć z głodu!... Widzi pan, że kazała sobie zostawić filiżankę bulionu i bułeczkę. Stanowić to ma całodzienny jej posiłek.
Pascal Saunier uśmiechnął się jakoś dziwnie.
— Do dyabła! — rzekł — to byłoby trochę zamało!...
— Z pewnością, że nie za wiele i jeżeli biedne dziecko dłużej tak się będzie męczyło, to pomimo silnej swojej budowy, nie pociągnie zbyt długo...
— Ależ to położenie okropne!...
— Okropne... kochany panie... To też cały jestem wzruszony...
— I nie ma żadnego wyjścia z tego położenia, jeżeli się choroba przeciągnie? odezwał się Pascal.
— Matka musi pójść do szpitala.
— A cóż córka?...
— Do służby... Kiedy chodzi o życie, to nie można przebierać.
— Mam nadzieję, że biedne istoty nie zostaną do tej ostateczności zmuszone...
— Są jej już bardzo blizko — a co do mnie pilnuję się i nie pozwalam, aby robły moje rachunki... To prawdziwa przysługa dla nich... Wiem, że czekają na pieniądze...
— Czekają na pieniądze?...
— Tak jest, czekają na list z pieniędzmi... Jak się zdaje mają jakąś należność w Genewie, ale list nie nadchodzi, a przy tem, czyż to nie mogą zostać okradzione?...
— Okradzione?... A to jakim sposobem?...
— Oto matka opowiadała mi raz, gdy zaszedłem na górę aby posiedzieć przy niej w zastępstwie córki zmuszonej wyjść do apteki... że zakład swój w Genewie sprzedała za dwanaście tysięcy franków, wypłacone w gotowiźnie. — Kapitalik ten swój — powierzyła jednemu z drobniejszych bankierów genewskich, przyjacielowi jej męża, i wyjechała do Paryża, mając tyle tylko pieniędzy, ile potrzeba na drogę i kilka luidorów zapasowych...
— Bankier, człowiek widocznie chytry bardzo, wytłómaczył kobiecinie, że byłoby niebezpiecznie podróżować z taką znaczną sumą i że prześle jej przekaz na jednego z bankierów paryzkich... Panna Grand-Champ trzy razy już jednakże pisała, dopominając się o przesyłkę i żadnej a żadnej nie odebrała odpowiedzi. Dla tego to pytała mnie przed chwilą, czy nie przyniesiono jakiego lista... Założyłbym się o niewiem co, że ten bankier jest oszustem i nie przyśle ani grosza…..
— Ależ muszą mieć kwit przecie... zauważył Pascal.
— Kto to wie?... Kobiety nie znają się na interesach, a wdowa wierzyła najzupełniej przyjacielowi swojego nieboszczyka męża... Pytanie czy zabezpieczyła się jak należy...
— Była by to rzecz bardzo dla nich smutna.
— Podzielam pańskie zdanie, ale cóż tu poradzić na to... Kto w dzisiejszych czasach nie chce być oszukanym, ten musi nie wierzyć nikomu...
— Święta prawda kochany panie!... Pełno na każdym kroku złodziei... którym podaje się rękę, nie domyślając się wcale z kim się ma do czynienia...
Rozmowę oberżysty z Pascalem, przerwało wejście Jakóba Legarde‘a.
Pan Lureaux opuścił salę, aby przygotować śniadanie.
— Wiesz mój kochany, że będziemy zmuszeni przesiedzieć tutaj pięć, albo sześć dni nawet. Potrzeba posporządzać różne akty, które muszę popodpisywać.
Zginiemy doprawdy z nudów, mając za całą rozrywkę, chyba łowienie ryb na wybrzeżu...
— Będziemy mieli co innego do roboty — odpowiedział Pascal z uśmiechem...
— Tak?... Cóż takiego?...
— Najprzód zjemy śniadanie... Po śniadaniu pójdziemy się przejść za miasto, i opowiem ci wszystko... Te pięć czy sześć dni jakie tu wypadnie nam przepędzić, opłacą się nam sowicie. — Widzę przyszłość w różowem świetle...
— Tem lepiej... a ja zaczynam wierzyć, że nam dopisze szczęście, bo oto zamiast piętnastu tysięcy franków na które liczyłem, odbiorę okrągłe dwadzieścia...
— Brawo!...-Widocznie horyzont się wypogadza...
— Sza!... ktoś idzie...
To Lureaux przyszedł nakryć do stołu.
— Cóż, czy śniadanie gotowe? — pytał Pascal.
— Niech panowie raczą siadać... Jakie wino panowie piją?...
— Prosimy o butelkę Saint-Jacques.
— Będziecie panowie z pewnością zadowoleni.
— Zanim wyjdziemy na przechadzkę — odezwał się znowu Pascal — napiszę do starej mojej przyjaciołki Angeli, ażeby jej donieść o przyczynie naszego opóźnienia... — Inaczej byłaby bardzo niespokojną... Ta biedna dziewczyna ogromnie jest do mnie przywiązaną!...
Oberżysta powrócił z butelkami.
Dwaj przyjaciele siedli do stołu i zabrali się do bardzo smacznie przyrządzonego śniadania.
Marta powracając do matki, spotkała na schodach doktora.
Dumna z tego, że może zapłacić rachunek, zabrała się najpierw do tego.
— Panie doktorze — rzekła, wyjmując z kieszeni trzy sztuki złote i dwie srebrne, oto należne panu od nas siedmdziesiąt franków...
— Dziękuję... ślicznie dziękuję... jesteśmy w zupełnym porządku... — Na przyszłość proponuję, aby mi pani za każdą wizytę płaciła odrazu... — To będzie daleko dla pani dogodniej... — Większe rachunki zawsze jest ciężko zaspokoić... drobne kwotki nie robią różnicy.
Marta się zaczerwieniła.
— Ten człowiek ma kamienne serce! pomyślała. — Jeżeli nie zapłacę mu za którą jednę wizytę, to się więcej nie pokaże... — Pozwoli, aby matka umarła...
— Spodziewam się, że moje żądanie nie obraża pani... — dodał doktor, spostrzegłszy pomieszanie młodej kobiety.
— Wcale nie proszę pana i oto trzy franki za obecność dzisiejszą...
Teraz poprowadziła doktora do jego pacjentki.
Stan pani Grand-Champ ani się pogorszył, ani się polepszył... był od wczoraj zupełnie jednakowy.
Już to — że choroba nie przybierała groźniejszych rozmiarów, było dobrą wcale wróżbą dla przyszłości, ale na wyzdrowienie, jeszcze długo poczekać przyjdzie. Doktór skonstatował to wszystko od jednego spojrzenia.
— No... trzymamy się zupełnie dobrze, rzekł tonem uradowanym.
— Czy matka może się dzisiaj czem posilić?... zapytała Marta.
— Nie jeszcze proszę pani.
— Jeszcze nie... powtórzyła z westchnieniem chora — a ja takbym pragnęła sił nabrać...
— Cierpliwości droga pani, cierpliwości... Siły powrócą pomału... Jesteśmy na dobrej drodze... Nie przeszkadzajmy naturze, nie zmuszajmy jej do pośpiechu, bo możemy się narazić!...
— Mama mniej już daleko kaszle... wtrąciła Marta.
— Należało się tego spodziewać... odrzekł doktor — to skutki lekarstwa, jakie wczoraj przepisałem.
— Czy trzeba zażywać dalej pigułki?...
— Koniecznie...
— A lekarstwo?..
— Czy nie wyżyte jeszcze?...
— Pozostało ledwie ze dwie łyżeczki.
— Niech pani każe nową porcye przygotować... dostatecznem będzie zanieść tę samą receptę aptekarzowi...
Doktór dał jeszcze niektóre rady i wyszedł odprowadzony przez Martę.
— Jeszcze! ― szeptała młoda dziewczyna, zostawszy sama, zawsze jeszcze jedno i samo... Jutro znowu wydam mój grosz ostatni... Jutro nic znowu nie będę miała, a list tak oczekiwany nie nadchodzi... jutro znowu trzeba będzie zapłacić za wizytę!... Rozum doprawdy można stracić!.. Pan Gerbaut utrzymuje, że matka ma się lepiej, a ja widzę, że jest ciągle jednakowo... ani sił, ani głosu... Po tem lekarstwie zapisze znów inne i tak ciągle i ciągle... OI gdybym miała pieniądze!.. Potrzebuję ich... potrzebuję za jaką bądź cenę!... Nie będę czekać dłużej... Jeżeli jutrzejsza poczta nie przyniesie mi listu, sprzedam medal hrabiego de Thonnerieux, pomimo że mama taką do niego przywiązuje wagę.
Próżne to durzenie się i nic więcej. Hrabiemu de Thonnerieux, mogła przyjść przed dziewiętnastu laty fantazya wyposażenia dzieci urodzonych w tym samym dniu co jego córka, ale że ta córka umarła, jak mi mówiła matka... ale że stracił także żonę, w boleści i opuszczeniu zapomniał z pewnością o dawnym zamiarze... Medal wart sto trzydzieści franków!... Z tą sumą, może się doczekam wyzdrowienia matki, a jak tylko będzie zdrowa, nie będzie tyle wydatków i będę mogła najzupełniej zapracować na dzienne utrzymanie.
Co mnie obchodzić może jakiś tam majątek w przyszłości, przypuszczając nawet, że ten majątek nie jest marzeniem.
Ją chcę uratować moję matkę!...
Wzięła receptę i poszła do apteki po nową dozę lekarstwa wczorajszego.
Powracając zabrała bulion i bułeczkę, o które prosiła rano oberżysty.
Był to całodzienny jej posiłek.
Wszystko co Lureaux opowiadał Pascalowi o pani Grand-Champ i jej córce, było najrzetelniejszą prawdą.
Pani Grand-Champ, chcąc po śmierci męża opuścić Genewę i udać się do Paryża, sprzedała magazyn jaki posiadała, a pieniądze otrzymane powierzyła bankierowi, który cieszył się wielkiem u publiczności zaufaniem, a wcale na nie me zasługiwał.
W drodze zachorowała tak gwałtownie, że nie była w stanie podróżować dalej i musiała się zatrzymać w Joigny, a przy przejeździe z dworca do oberży, zgubiła jeszcze portmonetkę z kilkoma luidorami.
Marta Berthier stawszy się wskutek małżeństwa matki, Marta Grand —Champ, ma w opowiadaniu niniejszem, wziętem z najzupełniej prawdziwego zdarzenia odgrywać główną rolę musimy więc w kilku słowach skompletować to, co opowiedział oberżysta Pascalowi.
Perina Berthier w dwudziestym piątym roku życia rozkochała się szalenie w młodym człowieku, który ze swej strony kochał ją całą duszą.
Nie było nic uczciwszego nad te podwójną miłość. Ale przeszkody mateteryalne, nie pozwalały na połączenie się zakochanym.
Perina, sierota, miała jednego tylko brata na świecie, ale i tego od dawna nie widziała — i nie wiedziała nawet gdzie się znajduje. Zostawała więc bez żadnej zgoła opieki.
Kochanek, zostawszy narzeczonym, bardziej jeszcze myślał o połączeniu się węzłem małżeńskim — jakoż dał na zapowiedzi i wyznaczył nawet dzień ślabu.
Niestety gorączka tyfoidalna stanęła na zawadzie tym najlepszym zamiarom. Narzeczony zamiast stanąć na ślubnym kobiercu, poszedł do grobu.
W sześć miesięcy po jego śmierci zrozpaczona Perina wydała na świat córeczkę, tym samym dniu właśnie, kiedy się córka hrabiego de Thonnerieux narodziła.
Pomimo tego błędu młodości, Perina była uczciwą, bardzo energiczną i odważną.
Ubóstwiała dziecinkę swoję i wszelkiemi siłami pracowała ażeby ją wychować.
Upłynęło lat ośm.
Perina spotkała na swej drodze uczciwego człowieka, genewczyka, fabrykanta pudelek do zegarków, który przybył do Paryża na wystawę.
Zakochał się w niej, oświadczył chęć wejścia w związki małżeńskie i zabrania do Genewy z córką, którą przyrzekł także uznać za swoję.
Przez ośm lat czasu Perina uspokoiła się po stracie narzeczonego, ale zachowała o nim melancholiczne wspomnienie.
Nigdy ani pomyślała o zamążpójściu, zdecydowała się jednakże ze względu na córkę i wyszła za Karola Gran-Champ, który umarł po ośmiu latach najszczęśliwszego z nią pożycia.
Czytelnicy nasi wiedzą już resztę, powróćmy zatem do naszych dwóch byłych więźniów, pozostawionych w oberży przy śniadaniu.
Najadłszy się, Pascal napisał list do Angeli do Paryża i oddał go na pocztę, a potem wziął Jakóba Lagarde pod rękę i powiedział:
— Teraz chodź mój stary, udamy się trochę za miasto, aby się podelektować naturą...
— Tem chętniej się na to zgadzam, odpowiedział Lagarde, że będzie to bardzo hygienicznie...
Okolice Joigny prześliczne są, na prawym szczególnie brzegu Yonny.
Jak oko może zasięgnąć, wszędzie łąki i łąki, poprzerzynane gdzie niegdzie gaikami drzew cienistych.
Horyzont ten skąpany w mgle porannej, lub spowity w ciepłą rosę wieczorną, przedstawia się niezmiernie uroczo.
Jakób, który znał doskonale rodzinne strony swoje, poprowadził do takiego gaiku przyjaciela, jedną z drożyn prześlicznych.
Zapalili cygara i usiedli w cieniu drzew.
Pascal zabrał głos.
— Kochany Jakóbie rzekł — muszę ci się wytłomaczyć ze słów, które cię zapewne zdziwiły, muszę ci się wytłómaczyć i przekonać, że miałem racyę cieszyć się z przedłużonego tutaj naszego pobytu...
— Czyś nie natrafil już tu przypadkiem na jąką minę złotą?..— .
— Na miną złotą powiedziałeś... i dobrze powiedziałeś..
— Wytłómacz mi tę zagadkę...
— Nie omieszkam tego uczynić, ale pomówmy naprzód o przyszłości io planach, jakie mam co do najprędszego dojścia do pieniędzy, co do zdobycia majątku, który by nam pozwolił zaspakajać wszystkie nasze gusta i kaprysy, bez potrzeby ponownego narażania się na zamknięcie, lub na wędrowanie do Kajenny. Klimat tam podobno bardzo niezdrowy — nie czuję więc żadnej ochoty zawierać z nim znajomości.
— I ja tak samo jak ty brzydzę się willegiaturą... powiedział śmiejąc się Jakób.
— Zgadzamy się zatem jak zawsze... Ale przystępuję do rzeczy. — Jesteś doktorem... doktorem uczonym... bardzo nawet uczonym.. doktorem który próbował już praktyki...
— Niestety! — wykrzyknął komicznie Jakób...
— I nie tylko jesteś doktorem, ciągnął Pascal, ale jesteś także chirurgiem pierwszorzędnym.
— No... no... no... czyż po to wyprowadziłeś mnie w to bezludne miejsce, aby mi prawić komplimenta?... zapytał Jakób.
— Nie mówię ci wcale komplimentów, oceniam tylko poprostu twoje — zdolności, które mogą się nam przydać bardzo.
— Jakto?...
— Nie wiem jeszcze co i jak, ale to wiem przecie, że tacy jak my ludzie, nie mogą tracić czasu na na marne. Jako doktor i chirurg odbywałeś poważne studya, zarówno nad sercem jak i nad całem ciałem człowieka, badałeś temperamenta i charaktery, szukałeś przyczyn różnych nałogów i uczuć i jak mi sam mówiłeś, doszedłeś do przekonania, iż wyzdrowienie fizyczne zależnem jest bardzo od gruntownego poznania stanu moralnego...
— Mówiłem to i powtarzam raz jeszcze.
— Dowodziłeś mi także, że w istotach ludzkich, zarówno w mężczyznach jak kobietach, z rzadkiemi bardzo wyjątkami, górują dwie namiętności, jako źródła wszelkich występków i zbrodni.
— Tak jest, gorączka zmysłów i gorączka zysku.
— Czyli miłość i chciwość.
— Tak, a to dwie namiętności najstraszniejsze!... Miłość tak samo jak szulerka prowadzi do zbrodni i ruiny, a tak potężnie panują nad duszami, że je zdolne do szaleństwa doprowadzić!...
Miłość trzyma człowieka, gra opanowywa całego... Z miłości można się wyleczyć, z namiętności do gry nigdy a nigdy! Grywano od najdawniejszych czasów, ale nigdy namiętność do gry — nie rozwinęła się tak strasznie, jak za naszych czasów... Dziś ta gorączka gry, czyli inaczej gorączka życia dla użycia, żądza zysku bez pracy, krąży ogólnie w żyłach. Pozamykano domy gry, które przynajmniej rządom dawały zyski ogromne, ale zielone stoliki są rozległemi przecie łąkami. Poznoszono loterye, ale pozostawiono otworem giełdy, monstrualne ogniska gry, gdzie ludzie wzbogacają się lub rujnują, w miarę jak chcą tego baronowie finansowi!... Pieniądz, gra i rozpusta, to dziś bożyszcza świata!...
— Doskonale! — rzekł Pascal —widzę, że się znowu zgadzamy!...
— Wytłomaczże się prędzej, bo mnie już niecierpliwisz!...
— Muszę mówić porządkiem.... Otrzymasz dwadzieścia biletów po tysiąc franków każdy, co pozwoli nam zainstalować się w Paryżu i żyć w nim przyzwoicie, aż do czasu przeprowadzenia mojego projektu.
— Ciągle mi o nim wspominasz w sposób jakiś zagadkowy... Idzie, jak mi się zdaje, o jakiś interes, który ma nam przynieść przynajmniej ze trzykroć sto tysięcy franków...
— Tak właśnie...
— Cóż to za interes?...
— Najprostszy w świecie... Liczę na to, że będę czerpał, na nic się nie narażając, z pełnej zawsze kasy... Znam zwyczaje właściciela tej kasy... To stary maniak. Ma on w pewnem miejscu, które znam także jak swoję kieszeń, sumy bardzo poważne.
— Zkądże wiesz o tem?…..
— Przez dwa lata pełniłem przy nim obowiązki sekretarza.
— Przypuśćmy, że maniak ten nie zmienił swoich zwyczajów i że pieniądze znajdują się w wiadomem ci miejscu, ależ trzykroć sto tysięcy franków, to nie takie znowu skarby, o jakich marzymy... To zaledwie wystarczyłoby na dostatek mieszczański, a my chcielibyśmy coś lepszego, coś daleko lepszego...
— Tak, zgadzam się!... To też te sto tysięcy dukatów, byłyby tylko początkiem wielkiego mojego przedsięwzięcia.
— Pozostaje tylko objaśnić mi co to za przedsięwzięcie.
..
— Najzwyczajniejszy dom gry. Jakób Lagarde zmarszczył brwi i wzruszył ramionami.
— Zmiłuj się, mój kochany, czyś ty zwaryował, czy co?...
— Nie sądzę.
— Jakto, chcesz zakładać dom gry, we dwadzieścia cztery godziny sprowadzić sobie na kark policyę i na nowo rozpocząć ujadanie się z sądami?...
— Takby z pewnością było, gdybyśmy założyli jakąś tam pokątną szulernię.
— Czy myślisz podać się o koncesye?... Toż ci odmówią na pewno.
— Nie jestem bynajmniej taki głupi. Nie rozumiemy się w tej chwili, bo mówiąc o domu gry, użyłem niewłaściwie nazwiska. Ażebyś mnie też lepiej zrozumiał, skreślę ci mój plan szczegółowo. Najprzód osiedlamy się nie pod własnemi nazwiskami, które mógłby kto złośliwy odnaleźć w „Gazecie Trybunalskiej”, ale pod przybranemi, do których nikt nie mógłby się przyczepić, zwłaszcza, że papiery będą w największym porządku, o co już ja się postaram...
Nie będziesz już zatem Jakóbem Lagarde — mówił dalej Pascal — doktorem skazanym niegdyś przez sądy kryminalne departamentu Yonne, na lat pięć więzienia, ale zostaniesz dajmy na to doktorem Thompson, przybywającym z Ameryki z sekretarzem... którym naturalnie będę ja... Umiemy przecie oba po angielsku. Thompson przedstawi się od razu jako doktór-filantrop, jako milioner chcący żyć w Paryżu i lubiący świadczyć dobrze... Dzienniki na pierwszej stronnicy, po luidorze od wiersza, roztrąbią o przepychu jakim się o taczasz, o piękności ekwipaży i koni jakie posiadasz a nadmienią jednocześnie, że zamierzasz prowadzić dom otwarty!... W Paryżu mój kochany, piasek rzucany w oczy, daleko więcej wart niż cnota. Policya zabiera ludzi bezdomnych i pakuje ich do kozy, choćby to byli ludzie do śmieszności uczciwi, łotrom tymczasem posiadającym własne pałace, własne powozy i konie, kłaniają się do kolan wszyscy!.. To fakt mój kochany...
— Nie myślę mu bynajmniej zaprzeczać i słucham dalej...
Zarekomendowany w ten sposób doktór Thompson otwiera salony śmietance świata paryzkiego i kwiatowi kolonij zagranicznych...
— Któż będzie życzył sobie być ci przedstawionym? Naturalnie milionerzy wszystkich krajów, z suto wypchanemi pugilaresami... Tacy lubią grać i będą grać piekielnie, my zaś jesteśmy oba dosyć zręczni, ażeby sobie szczęście zapewnić... Co teraz myślisz o moim projekcie?...
— W zasadzie rzecz to może dobra, odpowiedział Jakób Lagarde — ale nam brak rzeczy najważniejszej...
— Co takiego?
— Doktór Thompson, ponieważ przypuszczasz, że przybiorę to nazwisko, potrafi zapewne, dzięki reklamie, zwabić do salonów swoich kilku z tych, co to pójdą zawsze i wszędzie, ale to będzie zamało. Osobniki z ponabijanemi pugilaresami, zapaleni wielbiciele baccara, gdy przyjdzie im wybierać pomiędzy ich klubem a mojemi salonami, wybiorą klub z pewnością, bo tam znajdować się będą w towarzystwie swojem,.. Potrzeba by obok gry, mieć innego jeszcze wabika...
potrzebaby mieć kobietę... Potrzebaby zapalić pochodnię, od której fruwające w około niej motylki giełdowe i bankowe poosmalałyby skrzydełka... Wabik by ich przyciągał, gra przytrzymywała... W takim razie mogłoby się bodaj udać... Ale potrzebaby wyszukać takiej przynęty koniecznie-koniecznie potrzebny jest kawałek słoniny do pułapki na myszy... Gdzież wyszukać coś podobnego?...
— Nie potrzeba szukać, bo ja już wynalazłem...
— Znalazłeś kobietę posiadającą wszystkie potrzebne warunki?...
— Istotę idealnie piękną... uroczą….. istotę, która na trupie wywarłaby wrażenie...
— Gdzież byś u dyabła wykręcił takiego rzadkiego ptaszka? Tutaj.
— W Joigny!... cóż znowu!..
— W oberży, w której od dwóch dni mieszkamy.
— Żartujesz...
— Nie żartuję nigdy kiedy chodzi o rzeczy poważne.
— Cóż to za kobieta?
— Młoda dziewczyna.
— Szczegóły... pytam się o szczegóły?...
Pascal opowiedział wkrótkości wrażenie jakie na nim Marta Grand-Champ zrobiła.
Jakób Lagarde, przysłuchiwał się z największą uwagą opowiadaniu przyjaciela.
— Wybornie — powiedział, gdy ten skończył — przypuszczam, że nie łudzisz się co do panny Grand-Champ, o której mówisz z takim zapałem... przypuszczam że jest piękną, że posiada gracyę i wiek potrzebny do chwytania głupców w zasadzkę, ale nie zapominam, że ta młoda osoba nie zależy od nas wcale...
— Mylisz się... i to grabo.
— No?...
— Porozumiejmy się tylko, a zobaczysz jak nam łatwo będzie uczynić z niej naszę własność. Matka prawie już na śmierć skazana, Marta zatem pozostanie sama jedna na świecie, bez opieki, bez przyjaciół i bez środków do życia... Opuszczenie to zupełne... okrutna nędza... Czy sądzisz, że ten, ktokolwiek oświadczy się delikatnie a zręcznie z chęcią wyrwania jej z fatalnego położenia, nie będzie uważany za zesłańca Opatrzności?
— Nędza o której mówisz, jest ewentualnością wątpliwą... oczekiwane pieniądze mogą przecie nadejść...
— Stawię dziesięć tysięcy przeciwko jednemu, że nie nadejdą...
Te dwie kobiety zostały oszukane przez swego bankiera.
— Niech i tak będzie... aleć matka żyje jeszcze... Chociaż jest bardzo chora, może się wyleczyć jeszcze.
— Oberżysta u którego mieszkamy, jest przeciwnego zdania.
— Opinia jego nic dla mnie nie znaczy... wolałbym poznać opinię leczącego ją doktora. — Czy nie wiesz jak się ten doktor nazywa?
— Nie, ale to także nic nie znaczy, bo gdyby nawet potrafił wyprowadzić chorą na dobrą drogę, nie dokończy swojego dzieła.
— Dia czego?...
— Bo mu stanie na przeszkodzie najzawziętszy z wrogów rekonwalescencyi, brak pieniędzy. Przede wszystkiem on sam, nie będąc płaconym, zaniedba kuracyi... dalej aptekarz przestanie wydawać przepisywane lekarstwa... Brak monety musi zrobić swoje... kuracya drogo kosztuje!...
— Zostaje szpital w rezerwie.
— Tak, ale matka musi w takim razie rozłączyć się z córką, a to byłby dla niej cios śmiertelny... Znajdziemy się wtedy wobec sieroty, bez dachu nad głową i bez grosza w kieszeni, wobec sieroty gotowej rzucić się w objęcia pierwszego lepszego, który ją przyjdzie pocieszać, który jej chleb zapewni...
Jakób namyślał się przez chwilę.
— To ważne — odezwał się w końcu — ale nie bardzo pewne... Dziewiętnastoletnia inteligentna kobieta, choćby nie znającą nawet świata, musi mieć pewną dozę rozsądku, musi mieć i ma tyle sprytu, że się domyśli, iż zastawiamy na nią pułapkę...
— Panna Grand-Champ, jest bardzo inteligentna, ale jest jednocześnie dziwnie naiwną, odrzekł Pascal. — Nie podejrzywa nikogo i jest z tego powodu bezbronną. Zapewniam cię, że będzie widzieć w nas zbawców, nic więcej tylko zbawców...
— Ażebyśmy mogli działać na nią w czasie właściwym — zauważył Jakób Lagarde — potrzeba, ażeby matka jej umarła, a nie rozkazujemy przecie chorobie...
Pascal wpatrzył się bacznie w swojego towarzysza i mruknął przez zęby:
— A dla czegoby nie?...
Pod tem bacznem spojrzeniem Jakób zadrżał cały.
Domyślił się o co chodzi.
— Jakto... ty byś chciał?...
— Abyśmy nie stracili sposobności zdobycia wielkiej fortuny!... dokończył Pascal Saunier. Pomówimy potem o tem... Potrzeba przede wszystkiem abyś sam zobaczył tę dziewczynę... Ciekawym czy mi zarzucisz przesadę w zdaniu mojem, iż nie istnieje pod słońcem nietylko nic piękniejszego, ale nawet nic równego temu wyjątkowemu zjawisku.
— Chciałbym wiedzieć przede wszystkiem, odezwał się Lagarde, który doktór prowadzi kuracyę jej matki... Znam wszystkich kolegów w Joigny, wszystkich tych przynajmniej, co praktykowali przed pięciu laty... Wiadomość w jakim ręku znajduje się chora... byłaby nam bardzo potrzebną...
— Lureau nas objaśni co do tego. No cóż... czy już wracamy?...
— Jeszcze słówko... Wspomniałeś mi o zmianie nazwisk...
— To konieczne... nieuniknione...
— Jeżeli jednak oblokę się w skórę doktora amerykańskiego Thompsona, lub przybiorę jaką inną, potrzebować będę dokumentów, nie przedstawiających żadnej wątpliwości, co do tożsamości osoby..
— Jak tylko staniemy w Paryżu, dostaniesz wszystko co trzeba — nie braknie ani jednej wizy, nie braknie najmniejszego dowodu!...
Wszystko będzie w najzupełniejszym porządku, a zresztą i nikt w świecie nie będzie śmiał posądzać doktora Tompsona, że nie jest tym za kogo się podaje...
— Nikt istotnie jak sądzę nie będzie miał powodu do tego, aby mnie podejrzywać... może więc że co do mnie wszystko pójdzie gładko... ale ty?...
— Cóż ja?...
— Mieszkałeś w Paryżu, zna cię tam sporo osób, a przez trzy lata nie zmieniłeś się tak znów bardzo... Jakże ty sobie poradzisz?...
— Proces mój dość pospolity, nie narobił wielkiego hałasu... W chwili prowadzenia śledztwa puszczałem pomiędzy znajomych, że się wybieram do Ameryki, do New-Yorku... Uwierzono z pewnością, że projekt wprowadziłem w wykonanie, to też nikt się nie zadziwi z pewnością, gdy się dowie, żem z doktorem Thompson powrócił... Mógłbym bezpiecznie moje nazwisko zatrzymać, postanowiłem jednakże przybrać nazwisko matki...
— Która się nazywała?...
— Zofia Rambert. — Nazywać się! zatem będę Pascal Rambert...
— Tak będzie najrozsądniej...
Dwaj towarzysze ruszyli z powrotem do Joigny i powrócili do oberży „Martin-Pecheur“.
W chwili gdy mieli przestępować próg sali restauracyjnej, Paseal cofnął się co żywo, aby przepuścić młodą kobietę, która wychodziła z tejże sali.
Jednocześnie trącił łokciem swojego towarzysza i szepnął mu do ucha.
— To ona...
Ex więzień i bez tego uprzedzenia, byłby się z pewnością domyślił, że to osoba, o której Pascal mu opowiadał.
Został zdumiony jej nieporównaną pięknością.
Marta weszła do restauracyi, ażeby powiedzieć panu Lureau, iż wychodzi na chwil kilka.
Udawała się na kolej do biura telegrafu, ażeby wysłać depeszę do Genewy.
Biedne dziecko, posłuszne życzeniom matki, szła sprobować tego kosztownego sposobu w nadziei, że przyspieszy może odpowiedź bankiera.
Obaj młodzi ludzie skłonili jej się z głębokiem uszanowaniem... ona zaś oddała im ukłon lekkiem skinieniem głowy i poszła w swoją stronę.
— A co? — zapytał Pascal. — Cóż powiadasz?...
— Powiadam, żeś się nie mylił. To rzeczywiście cudo piękności, chociaż rysy powleczone ma smutkiem.
— Gdyby twarz miała wesołą, byłaby olśniewającą...
Ex-więzień dodał z uśmiechem.
— Potrzebaby wtedy użyć ciemnych okularów, ażeby patrzeć w to słońce!...
— Przyznajesz zatem, że nie przesadzałem?...
— Przyznaję, żeś nie powiedział raczej całej prawdy.
— I przyznajesz, że potrzeba się postarać, aby to zjawisko posłużyło nam w naszych zamiarach i to za jaką bądź cenę?...
Pascal powiedział ostatnie słowa z naciskiem.
— Za jaką bądź cenę powiedziałeś... rozumiem — odrzekł Jakób Lagarde.
Weszli do oberży.
Lureau siedział przy kontuarze i porządkował rachunki.
Przerwał robotę, ażeby powitać gości.
Jakób zbliżył się doń i zapytał.
— Który doktór leczy to panią co mieszka na tym samym co i my korytarzu, a której córka wyszła ztąd przed chwilą?...
— Doktór Gerbaut — odpowiedział oberżysta — najlepszy doktór w mieście.
— Rzeczywiście — odrzekł Jakób, zmarszczywszy czoło — słyszałem o nim jako o lekarzu bardzo zdolnym, jako o człowieku, któremu można się oddać z zupełnem zaufaniem.
— Więc pan znasz doktora Gerbaut z reputacyi?..
— Doskonale — koledzy jego nie mogą się go dosyć nachwalić.
— Czybyś pan należał do ich rzędu? Tak, sam takie jestem doktorem.
— Z okolicy może?...
— Nie... Ja jestem amerykaninem, przybywam z New-Yorku, ale kształciłem się także w Paryżu.
— I pan aż w Ameryce słyszał o naszym konsyliarza?...
— Tak panie.
— A to dopiero!.. wykrzyknął Lureau, którema pochlebiała okoliczność, iż ma znajomość z takim sławnym człowiekiem.
— To nic nadzwyczajnego mój panie; doktor Gerbaut napisał dzieło medyczne bardzo cenne...
— Napisał nie jedno, nie dwa, proszę pana! — Człowiek to ogromnej wiedzy, a skromniejszy odemnie bodaj i od pana…..
— Czy ma nadzieję wyleczyć tę kobietę?...
— Tak mówi. Ale pan wiesz dobrze, że najsławniejsi — że tacy jak on nawet — mogą się mylić czasami... Ja, który codzień widuję panią Grand-Champ, jestem pewny, że nie wyjdzie...
— Cóż to za choroba?...
— Zachorowała na kolei tak nagle, że potrzeba ją było wysadzić na naszej stacyi. Wywiązało się zapalenie płuc, z którego ją wyleczono... — ale przyszła recydywa..
— O do dyabła!... to coś nie bardzo bezpieczne.
— Ponieważ pan jesteś doktorem, mógł byś dać swoje zdanie... — Możeby pan chciał zobaczyć chorą...
Jakób Lagarde potrząsnął głową.
— Nie mogę tego zrobić — powiedział.
— Dla czego?...
— Nie mogę i nie chcę wchodzić w drogę koledze... Chyba, żebym został zawezwanym przez matkę lub córkę...
— Nie łatwiejszego, jak rozmówić się z panną Martą... Poszła zanieść depeszę na kolej i zaraz powróci... Nie potrzeba zresztą wcale wchodzić w drogę pana Gerbaut, ale złożyć wprost biednej kobiecie wizytę przyjacielską. Nie powiemy nic pańskiemu koledze. Ja dobrze życzę tej biednej kobiecie... Życzę jej, ażeby wyzdrowiała i aby mogła zająć się sama swojemi interesami. Gdyby zmarła, pozostawiłaby córkę w strasznych kłopotach... Okradają ich okrutnie!... Przez samę litość powinieneś pan zobaczyć biedaczkę...
Jakób spojrzał pytająco na Pascala.
Ten skinął głową potakująco.
— A no, jeżeli tak panu o to chodzi, to ją odwiedzę, ale nie jako doktór tylko jako przyjaciel...
— Bóg zapłać panu za dobre serce! Jak tylko panna Marta powróci, to jej powiem, a ona się zgodzi z pewnością! Dobrze przecie rozumie, że co dwa zdania, to nie jedno!
— Ale zastrzegam, aby doktór Gerbaut, nic o tem nie wiedział, bo by się mógł uczuć dotkniętym...
— Przyrzekam to panu święcie.
Tymczasem zanim nadejdzie panna Marta, może panowie — rzekł gospodarz hotelu znanego pod nazwą „Martin Pecheur,“ będą łaskawi dopełnić małej formalności i zapisać się w tę książkę policyjną, bo tego wymagają przepisy.
— Zawsze chętnie stosujemy się do przepisów — odpowiedział, śmiejąc się Jakob.
— Daj pan atrament i pióro...
Lureau podał żądane przedmioty i otworzył książkę.
Lagarde wziął pióro i napisał:
„James Thompson, obywatel Stanów Zjednoczonych, doktór medycyny, zamieszkały w New-Yorku, w przejeździe do Paryża“.
Oddał pióro Pascalowi, który z kolei napisał: „Pascal Rambert sekretarz doktora Thompsona rodem z Loches — udający się do Paryża“.
— Dziękuję panom... powiedział Lurean, zamykając książkę. Jesteście panowie w porządku a ja także...
W tej chwili weszła Marta zmęczona szybkim pochodem.
— Jestem już panie Lureau... i idę do matki.
— Niech pani będzie łaskawa zatrzymać się chwileczkę, odezwał się oberżysta, bo mam jej coś do zakomunikowania.
— Cóż to takiego?... zapytała z pewną obawą młoda dziewczyna.
— Nic takiego coby mogło panią zmartwić, przeciwnie... Czy pan Gerbaut był dziś rano?
— Był. Czy panu mówił co o mamie?
— Nie widziałem go wcale, ale wczoraj powiadał, że mama ma się lepiej...
— Dziś rano oświadczył, że znalazł jeszcze lepiej...
Pascal i Jakób oczarowani byli zarówno pięknością jak i kryształowym głosikiem mówiącej.
— A pani... panno Marto, odezwał się znowu gospodarz, jakże pani sama znajduje mamę?...
— Nie śmiem opiniować — odrzekła smutnie Marta, bo nie znam się na tem dobrze... Gorączka ustała, ale przychodzenie do zdrowia postępuje coś bardzo wolno...
Lareau potrząsnął głową.
— Długo to co prawda potrzeba czekać na odzyskanie sił — ale czas by już był z tem wszystkiem, aby pani Grand-Champ była znacznie silniejszą. Doktór Gerbaut jest bardzo dobrym lekarzem, każdy wie o tem doskonale... Zyskał sobie ogólne i jaknajlepsze uznanie... Ale się już zestarzał trochę... trzyma się dawnej metody, a nauka postąpiła... Młodzi ludzie są hazardowniejsi ale widzą jaśniej i nie potrzebują okularów... Wolałbym wiedzieć zdanie młodego doktora o chorobie pani Grand-Champ... A pani czyby się to nie podobało?
— Moja matka ma zaufanie do pana Gerbaut... odpowiedziała Marta — proponowanie wezwania kogo innego, przeraziłoby ją napewno... Zresztą korsultacye drogo kosztują... a my nie jesteśmy bogate...
— Zapewne... zapowne... Ale też ja wcale pani nie namawiam na konsylium... Potrzebaby tylko młodego doktora, któryby bez wiedzy pana Gerbaut odwiedził mamę po przyjacielsku...
— Ten młody doktór nie przyszedłby jako przyjaciel!... Jakże pan, chcesz, abym tutaj znalazła kogo takiego, kiedy nie znam nikogo... kiedy nikt się mną nie interesuje?..
— A mnie to panna Marta za nic nie liczy?.. rzekł słodziutko gospodarz. Ja pani i jej mamie całkiem jestem oddany...
— Czy znasz pan młodego doktora, któryby chciał odwiedzić chorą?..
— Właśnie... Doktór to amerykański, któremu przed chwilą opowiadałem o mamie pani i który z przyjemnością powiedziałby swoje zdanie o jej chorobie.
Marta spojrzała na Pascala i Jakóba; jak gdyby odgadła, że to jeden zapewne z tych panów.
— A cóż.. odezwał się znowu Lureau, cóż, zgadza się pani czy nie?...
— Nie wiem doprawdy proszę pana, jakby mamę o tem uprzedzić...
— Jeżeli się pani zgadza, to ja mamę biorę na siebie.
Marta jeszcze się namyślała chwilę.
A nuż doktor Gerbaut nie poznał się zupełnie dokładnie?...
— Kiedybyś pan uprzedził mamę?... spytała.
— Natychmiast, jeżeli sobie pani życzy, bo oto mam honor przedstawić pani pana doktora Thompson i jego sekretarza...
Rzekłszy to Lureau z miną prawdziwego mistrza ceremonii, wskazał dwu młodych ludzi.
Obaj skłonili się z uszanowaniem.
Marta stanęła cała w płomieniach.
Jakób Lagarde zbliżył się z galanteryą.
— Przed chwilą — rzekł — właściciel tutejszego zakładu mówił nam o pani Grand-Champ z takiem współczuciem i zainteresowaniem, że ofiarowałem się natychmiast wypowiedzieć swoje zdanie o stanie jej choroby, nie jako lekarz, ale jako człowiek życzliwy poprostu. Nie mam pretensyi niech mi pani wierzy, do wyższości, może ani nawet dorównywam w wiedzy koledze memu, doktorowi Gerbaut, ale czasami ten kto pierwszy raz patrzy na chorego, może lepiej osądzić sytuacyę. Oddaję się do dyspozycyi pani, jeżeli chce pani przyjąć bezinteresowną moję usługę... z którą się jednakże nie narzucam...
— Owszem.. jeżeli pan łaskaw... to proszę z całego serca... odpowiedziała wzruszona Marta. Byłabym bardzo szczęśliwą, gdyby pan potwierdził zapewnienie doktora Gerbaut, gdyby pan znalazł możliwość wyzdrowienia mojej matki... Dzięki panu byłabym podwójnie spokojną... Przyjmuję usługę z wdzięcznością.. i proszę ze sobą...
Błyskawica radości przemknęła w oczach Pascala Sauniera.
— Zatem pierwsze lody złamane... pomyślał — reszta sama się ułoży!
Jakób spostrzegł tę błyskawicę i nieznacznie się uśmiechnął.
Oberżysta, Pascal i Jakób udali się na drugie piętro, poprzedzeni przez Martę, która znalazłszy się w mieszkaniu podeszła do łóżka chorej matki.
— Matko — powiedziała — nie jestem samą, przybył ze mną pan Lureau i dwaj jego przyjaciele...
— Wszyscy trzej bardzo się tobą interesują i przyszli zobaczyć jak się miewasz.
Perina uniosła się na łóżku i spojrzała na trzech mężczyzn z wyrazem wdzięczności.
Kryminalista z Nimes był jak nam wiadomo, bardzo zdolnym doktorem.
Można powiedzieć nawet, że była to znakomitość w swoim rodzaju, że ukończył świetnie nauki, a obdarzony był od natury zdolnościami nadzwyczajnemi, Gdyby niedobre instynkta, nie były go popchnęły na złą drogę, byłby niezaprzeczenie zajął wydatne miejsce, pośród potentatów wiedzy współczesnej.
Gdy przestępując próg pokoju rzucił spojrzenie na wybladłą twarz chorej, przekonał się odrazu o strasznym jej stanie. Jedno to spojrzenie wystarczyło mu do zrozumienia, co za okrutne spustoszenie sprawiła choroba w organizmie biednej kobiety.
Potrzeba było zapoznać się z tem szczegółowo.
Oberżysta zbliżył się do łóżka z uśmiechem na swej szerokiej twarzy.
— I cóż kochana pani Grand-Champ, zapytał, jakże się tam dzisiaj miewamy?...
— Zdaje mi się, że lepiej, że nawet daleko lepiej... odpowiedziała pani Grand-Champ. Bardzo dziękuję panu za łaskawą pamięć, jak również i panom...
I zaczęła się z ciekawością przypatrywać dwóm nieznajomym.
Jakóba uderzył przytłumiony dźwięk głosu chorej.
Lureau mówił dalej.
— Przyszedłem tu z tymi oto znajomymi panami, bo jeden z nich jest znakomitym lekarzem i powie nam, kiedy pani napewno będzie mogła być zupełnie zdrową... Lekarz to, co się zna dobrze... zapewniam panią.
— Bardzom wdzięczna panu za tę łaskę, odezwała się chora do Jakóba Lagarde, który przystąpił do łóżka i wziął chorą za puls. Przekona się pan, że tak jak utrzymuje pan Gerbaut, jest mi zupełnie prawie dobrze.
Dalszą mowę przerwał jej suchy meczący kaszel.
— Czy pani zazwyczaj tak kaszle?... zapytał Jakób siadając przy łóżku na podanym przez Martę krześle.
— Od wczoraj po lekarstwie i pigułkach przepisanych przez pana Gerbaut, kaszlę już mniej daleko...
— Przed paru dniami miała pani bardzo silną gorączkę?..
— Tak... miałam... bardzo silną, ale także już przeszła...
— Jeszcze niezupełnie, jest jej trochę i w tej chwili jeszcze, z pulsu tylko widzę, że ustąpi zupełnie niebawem. A ma też pani pragnienie?...
— Ogromne.
— Apetyt?
— Mam trochę, ale cóż kiedy pan Gerbaut zalecił najściślejszą dyetę!..
— I miał zupełną racyę... Zapadła pani na na kongestye płucną, która mogła zmieść panią w kilka godzin, ale byłaś pani leczoną energicznie i starannie. Musiałaś pani popełnić jednakże jakąś nieostrożność i przyszła niebezpieczna recydywa.
— Tak jest łaskawy panie!.. Czułam się daleko silniejszą aniżeli byłam w istocie... wstałam pomimo zakazu doktora i zaziębiłam się w jednej chwili...
— Rekonwalescencya w kongestyach płucnych, w zapalenia płuc, w pleurze i innych tego rodzaju chorobach, wymaga niezmiernych starań i nadzwyczajnej baczności... najmniejszy błąd sprowadza następstwa fatalne.
— Czy głowa nie cięży pani?
— Czasami...
— Czy nie doznaje pani ataków sercowych?...
— Nie, ale w okolicy serca uczuwam bóle dotkliwe...
Pani Grand-Champ wskazała miejsce, w którem jej dokuczało.
Jakób przyłożył ucho.
— Niech pani silnie oddycha...
— Chora zastosowała się do rozkazu.
Posłuchawszy parę sekund, Lagarde zmienił pozycyę — przyłożył ucho do pleców i znowu kazał chorej oddychać.
— Kontent jestem z rezultatów badania... powiedział po chwili. Rekonwalescencya dobrze postępuje... pozostało jeszcze tylko troszeczkę zapalenia w lewem płucu... Ale i to niebawem ustąpi... Doktór Gerbaut, szanowny mój kolega, nie pomylił się wcale w swojej dyagnozie. Stan pani jest zupełnie zadawalniający i będzie się co dzień polepszał, pod pewnemi wszakże warunkami...
— Pod jakiemi proszę pana? — pytała pani Grand-Champ pospiesznie.
— Pod jakiemi proszę pana? — podchwyciła z kolei Marta z rozkosznym, — rozradowanym uśmiechem na twarzy, bo zaczynała teraz wierzyć, bo ją bardzo pocieszyły zapewnienia amerykańskiego lekarza.
— Potrzeba przede wszystkiem zachowywać jaknajściślej zalecenia p. Gerbaut i najpunktualniej zażywać przepisane przezeń środki... Następnie, i na to kładę szczególny nacisk, trzeba unikać Wszelkich zmartwień. kłopotów, wzruszeń... Jedno cokolwiek silniejsze wzruszenie, może zepsuć to, co z takim mozołem dało się osiągnąć dotąd.
— Zastrzegł nam to samo doktór Gerbaut, odezwała się Marta i on uprzedził, że najmniejsze wzruszenie byłoby zabójczem dla mamy.
— I wcale a wcale nie przesadził, proszę pani. Skoro jednak wiemy, co nam szkodzi, toć będziemy tego unikać. Wszak prawda proszę pani?...
— Ah! jakże mnie pan pocieszył prawdziwie i jakże szczerze jestem panu wdzięczną!... zawołała młoda dziewczyna, ze złożonemi rękami a widoczną w oczach radością. — Dziękuję panu z całej duszy... Wlałeś pan w skołataną duszę moję, wiarę, odwagę, nadzieję!... Słowa pańskie tak się zgadzają z tem co p. Gerbaut utrzymuje, że teraz nie wątpię już, iż matka będzie ocalona!...
Jakób Lagarde podniósł się z krzesła...
— A i ja proszę pani — jestem nad wszelki wyraz szczęśliwym, żem mógł dać pani tę pewność... Miej pani zupełną ufność w doktorze Gerbaut... Dokazał on sztuki wielkiej... sztuki prawdziwej..
I zwracając się do pani Grand-Champ rzekł:
— Żegnam panią, a proszę niech pani będzie dobrej myśli i zupełnie spokojną.
Potrzeba trochę cierpliwości to prawda, ale wierzę, że się pani niezadługo podniesiesz...
— Dziękuje panu, stokrotnie dziękuję! — mruczała chora — Bóg tu chyba pana sprowadził.
Trzej mężczyźni wyszli, a Marta odprowadziła ich aż do siení.
Po zamienienia kilka słów z gospodarzem hotelu, Jakób i Pascal udali się do swojego pokoju.
— A cóż?... — zapytał Pascal Jakóba, skoro drzwi za sobą zamknęli — cóż myślisz o tej kobiecie?...
— To coś słyszał przed chwilą.
— Na seryo?...
— Najzupełniej na seryo!... — Słowa moje były najrzetelniejszem mojem zdaniem o stanie pani Grand-Champ.
— Mnie się wydała zaledwie poruszającym się trupem.
— Za piętnaście dni najdalej kolega Gerbaut postawi tego trupa na nogi. Będzie wprawdzie skutkiem choroby, cierpieć trochę na serce, ale to nie przeszkodzi jej żyć długo, bardzo nawet jeszcze długo!... — Trzeba się nam tedy wyrzec panny Marty, jako środka robienia majątku!... A szkoda, bo pomogłaby nam doskonale...
Pascal podskoczył.
— Wyrzec się Marty Grand-Champ jako narzędzia naszej fortuny?... Żartujesz chyba mój drogi!...
— Wcale a wcale nie żartuję — odpowiedział Jakób.
— No toś chyba waryat zupełny!...
— I to także nie... przyjacielu. Ale czyż podobieństwo będzie porwać dziecko od matki, którą tak kocha... przypuszczać zaś, że matka... ale nie... to byłoby naprawdę szaleństwo...
— Najlżejsza próba w tym kierunku, miałaby dla nas następstwa bardzo niekorzystne..
— Zdaje się, że ty nie nie liczysz na wypadek bardzo prawdopodobny i bardzo bodaj blizki, który nam doskonale posłuży...
— Na jaki wypadek?...
— Na najzapełniejszą ruinę, na kompletną nędzę pani Grand-Champ.
— Nawet wobec ruiny, nawet wobec ostatniej nędzy, ta kobieta, ta matka, nie przyjmie pozycyi, jaką chcemy dać jej córce, ani roli, jaką jej do odegrania przeznaczamy.
— Są charaktery tak silne, że się złamać nie pozwolą, są natury takie szlachetne, iż pomimo wszelkich pokus, pozostaną szlachetnemi...
— Niechże sobie i tak będzie, to i tak jednak jeszcze pozostaje nam pewien sposób i to bardzo ważny...
— O czem chcesz mówić?...
— Chcę ci przypomnieć własne twoje słowa... Mówiłeś oto przed chwilą, że wzruszenie zdolne jest zabić panią Grand-Champ.
— Mówiłem to i powtarzam, w cierpieniach sercowych nie można się wzruszać bezkarnie.
— Niechże więc dojdzie chorą wiadomość, że została zrujnowaną. Niech się dowie niespodzianie, że została okradzioną przez swego bankiera, u którego złożyła oszczędności i niechaj to sprowadzi pożądany dla nas rezultat. Córka w takim razie zostanie sierotą. Czy to rozumowanie logiczne?...
— Robisz ciągle przypuszczenia tylko...
— Przypuszczenia, które wkrótce zamienią się w rzeczywistość.
— Zkądże pewność?...
— Rozmawiałem dziś z właścicielem oberży, a ten wie wszystko dokładnie. Domagają się pieniędzy od bankiera u którego złożyły depozyt, a on nic nie przysyła... piszą list za listem... a on wcale nie odpowiada. Zdaje mi się, że to jasne Oszustwo bije w oczy... żadna wątpliwość niemożebna...
— Pozory są przyznaję, ale ileź to kwestyj na razie trudnych do wytłomaczenia — wyjaśnia się nagle najprostszym w świecie sposobem?...
Pascal wzruszył niecierpliwie ramionami i rzekł opryskliwie:
— Niechże będzie jak dowodzisz, skoro ci się tak dowodzić podoba! ale Marta Grand-Champ musi pomimo to wszystko do nas należeć.
— Żeby się bardzo przydała — temu zaprzeczać nie chcę i nie myślę.
— A więc!... od jej matki jedne tylko drzwi nas oddzielają... a tyś doktorem przecie... U obu kobiet zdobyłeś sobie zupełne zaufanie.. Jeżeli potrzebne nam wzruszenie nie nastąpi, potrafisz chyba czemkolwiek innem je zastąpić.
Jakób spojrzał na Pascala w sposób w jaki już raz patrzył był na niego.
— Powracasz znowu do swej myśli... rzekł marszcząc brwi surowo.
— Trzymam się tej myśli jak jedynej deski zbawienia... Marta Grand-Champ w naszych rękach, to spełnione plany nasze, to ziszczone wszystkie marzenia... to przyszłe niedalekie bogactwo... Potrzeba aby śmierć matki zmusiła córkę do oddania się nam bezwględnego, do służenia nam z całem zaufaniem... Pani Grand-Champ jest przeszkodą, więc ją potrzeba usunąć!... Do ciebie to należy, bo od ciebie tylko zależy. Obie kobiety wzruszone twoim zainteresowaniem się serdecznem, przyjmą cię z otwartemi zawsze ramionami, jako przyjaciela i doktora... masz więc wstęp do nich otwarty w każdej chwili... Marta zmuszona jest od czasu do czasu wydalać się, choćby tylko do apteki po lekarstwa.. Skorzystaj zręcznie z nieobecności, i albo zamień lekarstwo przepisane przez kolegę, albo dodaj coś do napoju... coś takiego coby było skutecznem.
Jakób z głową pochyloną, z zaciśniętemi rękami i zmarszczonem czołem, słuchał Pascala Sannier.
Krople potu wystąpiły mu na skronie...
— To byłoby ohydne!... zawołał.
— I co jeszcze?... rzucił z cynizmem Pascal. — Kiedy kto ma głupie skrupuły, niechajże bawi się w uczciwość i ściska brzuch, gdy nie ma zjeść za co obiadu!... Namyśl się i postanów co ci się podoba... Będziemy tu jeszcze dni kilka... masz więc jeszcze trochę czasu.
Ktoś zastukał do drzwi w tej chwili...
Jakób Lagarde wstał i przetarł ręką po czole, jak gdyby chciał rozpędzić przygnębiające go myśli.
Pascal poszedł otworzyć.
Służąca to przyszła z zawiadomieniem, że obiad gotowy.
Zeszli do sali i zasiedli przy stole.
Powróćmy na drugie piętro.
Marta była jak wiemy wielce uszczęśliwioną, z wizyty mniemanego doktora Thompsona, którego oświadczenia zgadzały się w zupełności z oświadczaniami pana Gerbaut, i pozwalały uważać wyzdrowienie matki za rzecz zupełnie pewna.
Zapomniała o wszystkiem innem, zapomniała o nędzy wystającej a progu.
Zmartwienia, kłopoty i cierpienia przyszłości, znikły jej z oczu w jednej chwili. Jej matka będzie żyła, i odzyska wkrótce siły, zdrowie — dwóch lekarzy zapewniało ją o tem.
Co ją w obec tego obchodzi wszystko inne?
Promieniała radością.
Nadeszła noc.
Marta pierwszy raz się spać położyła i zasnęła spokojnie, bo ciężkie sny trapić ją przestały.
Jakób Lagarde miał znowu iść do regenta, gdzie go majątkowe interesa wzywały.
Wyszedł wcześniej i pozostawił Pascala nad obrabianiem wielkich jego projektów.
Znanym jest wpływ moralny na fizyczny.
Pani Grand-Champ uległa temu wpływowi i przepędziła noc bardzo dobrze.
Znać to było po jej twarzy wypoczętej.
Marta więc czekała niecierpliwie, a z wielką w sercu otuchą na przybycie pana Gerbaut.
Nadszedł około w pół do dziesiątej i był bardzo zadowolony ze stanu w jakim znalazł chorą.
Był nawet jak się zdawało ździwionym, z powodu tak raptownego polepszenia.
Naturalnie, ani matka, ani córka nie powiedziały ani słowa o wczorajszej wizycie Thompsona.
Mógłby się obrazić, bo doktorzy, tak samo jak dziennikarze, literaci i artyści, obrażają się bardzo łatwo.
— Stanowczo zatem kochana pani, powiedział Gerbaut — wyszłaś już z niebezpieczeństwa... Chodzi już tylko o troskliwe starania, których ci nie zabraknie, bo masz w pannie Marcie, dozorczynię wzorową. — Widzisz pani, że nie łudziłem się wcale, przepowiadając blizkie wyzdrowienie...
— O! kochany doktorze zawołała pani Grand-Champ — pan mnie ocaliłeś, pan mnie zachowałeś dla mojego jedynego dziecka.. Wdzięczną panu będę do grobowej deski...
— Bardzo jestem szczęśliwy, że potrafiłem zwalczyć tak ciężką chorobę, bo mówiąc między nami, wyjątkowo była ciężką.
I zwracając się do Marty, dodał:
— Przepiszę pani receptę na dwa dni. Zadawalniający stan pani Grand-Champ nie wymaga już moich wizyt codziennych. Dowiem się za parę dni...
— Gdyby jednak — zapytała zaniepokojona trochę Marta — gdyby jednak mama potrzebowała pana doktora jutro, gdyby przyszła gorączka?...
— Nie prawdopodobne to kochana panienko, jeżeliby jednak zaszła potrzeba, niech mi pani da znać w tej chwili. Ale bądź pani spokojną...
Pożegnał wdowę i przeszedł do drugiego pokoju, aby napisać receptę..
Marta udała się za nim.
— Możesz pani po trochu zacząć pożywiać chorą. Trochę bulionu... jajko na miękko i kieliszeczek starego wina.
Pan Lureau ma wyborne w swojej piwnicy.
Dziś i jutro trzymaj ją pani na tem, później trzeba będzie coś posilniejsze go...
Lekarstwo, które przepiszę, przywróci siły i przyśpieszy zupełne wyzdrowienie.
Doktór Gerbaut zaczął pisać.
Recepta była długą, zawierała przeróżne ingredyencye, a nadto sposób zażywania i zachowywania się.
Oddając ją Marcie, pan Gerbaut zalecił, aby bezzwłocznie udała się do apteki i zaraz matce dawać zaczęła.
Marta spojrzała na zapisany papier z prawdziwem przerażeniem.
Z pewnością sumka, którą posiada, nie wystarczy na zapłacenie aptekarza.
Przez chwilę stała pognębiona, ale zaraz podniosła głowę.
— Matka nie zadługo już zupełnie wyzdrowieje... — Za kilka dni będę mogła poszukać roboty i choć ten przeklęty list nie nadejdzie, potrafię zapracować igłą na wszelkie potrzeby... — Nie ma się co namyślać... ofiara to konieczna... a zresztą, czyż to ofiara?...
Powróciła do pokoju chorej i zbliżyła się do łóżka.
— Kochana mateczko, szeptała obejmując biedną kobietę i przyciskając ją do swojego serca — jesteś wyleczoną. Jakże ja cieszę się z tego! jakaż mnie radość napełnia!..
Chora ucałowała czule córkę.
— Będziesz już mogła posilić się dziś trochę... Doktór Gerbaut pozwolił, każę ci przygotować świeże jajeczko, trochę bulionu i troszeczkę wina, a zapewnił, że za tydzień będziesz już dobrze na nogach...
— Tak jest kochana pieszczoszko. Czuję, że mi siły powracają... Wielką zmianę czuję od wczoraj...
Marta zarzuciła na ramiona płaszczyk i włożyła kapelusz.
— Wychodzisz?-spytała pani Grand-Champ.
— Tak mateczko.
— Najprzód do apteki po lekarstwa, a następnie po wszystko co potrzeba, będziemy dzisiaj jadły razem śniadanie...
— Idź kochane dziecię... idź... a przychodź jaknajprędzej.
Marta ucałowała matkę, wzięła mały koszyczek na prowianty i wyszła.
Pascal stał na czatach w swoim pokoju, od którego drzwi uchylił.
Widział wchodzącego i wychodzącego doktora.
Słyszał jak wychodziła Marta.
Kiedy posłyszał otwierające się drzwi od mieszkania sąsiadek, wyszedł żywo ze swego pokoju i znalazł się w sieni jednocześnie z młodą dziewczyną.
Dla dojścia do schodów, musiała przejść obok niego, Pascal się ukłonił i zapytał:
— Jakże dzisiaj zdrowie mamy pani?
Marta na pierwszym już schodzie zatrzymała się i odpowiedziała z uśmiechem:
— Lepiej proszę pana... daleko lepiej.
— Prawdziwie to szczęśliwa nowina i bardzo się z niej cieszę... — Był doktór?
— Był... Wyszedł przed pięciu minutami, zupełnie zadowolony i pozwolił już nawet posilać się trochę.
— Nie wspominała ma pani naturalnie, o wczorajszych odwiedzinach Thompsona.
— O! panie cóż znowu, jakżebym mogła była powiedzieć...
— Bardzo pani dobrze zrobiła. Niech pani raczy po powrocie złożyć pani Grand-Champ moje najgłębsze uszanowanie.
Młoda kobieta skłoniła się uprzejmie i zbiegła ze schodów.
Pascal wszedł do sali restauracyjnej, aby tu czekać Jakóba Lagarde.
Marta wstąpiła przede wszystkiem do apteki, gdzie jej za pół godziny obiecano przyrządzić lekarstwa.
Z apteki udała się do tego sklepu złotniczego, w którym parę dni temu sprzedała kwity zastawne.
Przypominają sobie czytelnicy, że złotnik za medal złoty, który nosiła na szyi, a który miał jej po dojściu do pełnoletności zapewnić majątek, ofiarowywał 130 franków.
Rachunek pana Gerbaut i lekarstwa bardzo prędko wyczerpały fundusik ze sprzedaży kwitów otrzymany. Na dalsze prowadzenie kuracyi i przyśpieszenie wyzdrowienia matki, potrzeba było koniecznie zapełnić całkiem już wypróżniony woreczek.
Marta miała pewną nadzieję, że nie stracą kapitału umieszczonego u bankiera w Genewie, ale nie miała obecnie nic z niego do dyspozycyi, a tymczasem potrzeby chwili bieżącej, domagały się od niej ofiary.
Weszła do złotnika mocno wzruszona, z sercem silnie bijącem, ale z postanowieniem niezachwianem.
Pani Grand-Champ bardzo często wspominała córce o majątku, jaki otrzyma po dojściu do pełnoletności, Marta zaś słuchała tych opowiadań, jakby jakiej bajki zaczarowanej. Biedne dziecko roiło sobie z tego powodu tysiące rozkosznych projektów, jeden piękniejszy od drugiego.
W tej chwili atoli jedna ją tylko myśl zajmowała, wyzdrowienie matki.
Złotnik poznał odrazu swoję śliczną klientkę.
— Czy pani potrzebuje mnie dzisiaj? zapytał.
— Na nieszczęście tak proszę pana.... odrzekła Marta z westchnieniem. Nie mam już prawie nic z tego co onegdaj dostałam od pana... a matka chora...
Czekamy na pieniądze z Genewy, ale nie nadchodzą... Czy pan gotów byłby kupić medal który pokazywałam?...
— Owszem proszę pani... dam to, com powiedział..
Marta odwiązała jedwabny sznureczek z szyi, na którym nosiła medalion oszyty w kawałek materyi.
Ręka jej drżała jak w febrze.
Z wielkim trudem potrafiła powstrzymać łzy cisnące się do oczu.
Ucałowała kawałek złota, z którem rozstać się miała, a twarz jej przybrała wyraz niewysłowionej boleści.
Złotnik śledził oczyma młodą dziewczynę z nadzwyczajnem zajęciem.
— Zapewne to klejnot rodzinny?...
— Pamiątka — odpowiedziała zdławionym głosem Marta. Do tego kroku zmusza mnie ostateczność jedynie... Nie wolno mi nie uczynić ofiary, ale nie jestem wstanie rozłączyć się bez pewne go żalu z przedmiotem, który w dzień urodzin otrzymałam…..
— A czy nie byłoby jakiego sposobu zatrzymania tej pamiątki, skoro oprócz wartości materyalnej posiada tak wielką wartość moralną!..
— Żadnego a żadnego proszę pana, matka chora... doktór przepisał lekarstwa które zrobić kazałam i po które muszę iść zaraz... potrzebuję pieniędzy na zapłacenie aptekarza...
— Rozumiem to doskonale, proszę pani, znam jednak sposób pewien... Jeżeli bym kupił medalion, to wszystko przepadło, bo ja złoto kupuję na stopienie... jeżeli jednak zastawi go pani w Mont-de-Pieté, będzie go mogła wykupić, gdy paniom pieniądze nadejdą.
Żywa radość zajaśniała na twarzy Marty.
— Pan sądzi, że w Mont-de-Pietė zgodzą się udzielić mi pożyczkę na ten medal?-spytała.
— Nie ma żadnej co do tego wątpliwości. Przedmioty złote i srebrne przyjmują tam jaknajchętniej.
— Nie pomyślałam o tem.
— Ponieważ pani tak bardzo idzie o pamiątkę — co jest rzeczą zupełnie zresztą naturalną, niechże go pani zamiast sprzedać zastawi...
— Jestem panu nieskończenie wdzięczną za tę radę — wykrzyknęła Marta. Mam ze sobą wszystkie dowody i idę w tej chwili do Mont-de-Pieté... Nie stracę w ten sposób mojej pamiątki, boć spodziewam się lepszych czasów... Dziękuję raz jeszcze i przepraszam bardzo za ambaras.
— Nie zrobiła mi pani żadnego zgoła ambarasu — a cieszę się bardzo, i żem się mógł jej przydać choć w takiej bagatelce.
Panna Grand Champ pobiegła do biura Mont-de-Pieté.
W kwadrans potem wychodziła ztamtąd bez medalu pana Filipa de Thonnerieux, ale ze stu dwudziestu frankami i pięćdziesięciu centimami, oraz z kwitem dowodowym.
Na kwicie tym zanotowano:
„Medal pierwszej próby, waga pięćdziesiąt pięć gramów, na jednej stronie taki napis: w górze 6 — 1860 — 10 mars — na drugiej trzy wyrazy, jeden pod drugim: La-la-cour.“
Biedna Marta nie posiadała się z radości.
Odebrała lekarstwo z apteki, porobiła sprawuneczki i powróciła do matki, którą zastała wypogodzoną.
∗
∗ ∗ |
Pascal Saunier oczekając ciągle jeszcze w restauracyi na Jakóba, czytał z wielką uwagą jakiś dziennik paryzki.
Odczytał już artykuły polityczne, i wiadomości bieżące, a zabierał się do czytania wiadomości zagranicznych.
W tej rubryce kilka wierszy zwróciło cała jego uwagę.
Pożerał je cały drżący, a oczy tymczasem błyszczały ogniem.
Zaczął na nowo odczytywać wyraz po wyrazie, następujący artykuł:
„Genewy piszą: Pewien bankier tutejszy, którego firma cieszyła się wyjątkowem zaufaniem, którego kredyt zdawał się być opartym na podstawach niewzruszonych a honor nie podpadał najmniejszemu podejrzeniu, uciekł przed piętnastu dnia, pozostawiając pasywów z górą trzy miliony — a aktiwów prawie żadnych. Dopuścił się podstępnego bankructwa, które zostało ogłoszonem. Policya pilnie poszukuje łotra. Ograbił on setki rodzin z całego ich mienia.“
— Ten bankier — myślał sobie Pascal ze złośliwym uśmiechem, — ten bankrut, to z pewnością nikt inny tylko ten sam od którego te dwie kobiety oczekują listu z pieniędzmi...
Wyraźnie szczęście nam sprzyja, dyabeł stoi po naszej stronie!...
Przy osłabieniu w jakiem się pani Grand-Champ znajduje, nowiny, że się nie posiada wraz z córką ani grosza, już będzie mogła tak łatwo przełknąć, nie potrzeba więc będzie uciekać się do środków nadzwyczajnych.
Eks-sekretarz hrabiego Thonnerieux, był w najlepszym humorze w chwili gdy Jakób powrócił.
— Wszystko w porządku, odezwał się ten ostatni — podpisy pokładzione, akta przygotowane. — Pozostaje mi tylko podnieść dwadzieścia tysięcy franków i basta... A u ciebie nie ma czego nowego?...
— Owszem, mój kochany — jest coś bardzo nowego odrzekł Pascal...
— Dobra czy zła nowina?
— Wyborna!... Trzymamy piorun w ręku... Marta Grand-Champ żadną miarą nam się nie wymknie...
— Cóż się stało!...
— Patrzaj...
Pascal podał przyjacielowi dziennik, wskazując palcem na znany nam już artykuł.
Jakób przeczytał go uważnie, a satysfakcya jaką mu sprawiło czytanie, wybiła się na jego twarzy.
Po paru jednak chwilach namysłu, zmarszczył brwi i rzekł:
— No... tak... ale bodaj czy znowu nie za prędko trochę sprzedajemy niedźwiedzią skórę... Czy bankier pani Grand-Champ jest zbiegłym bankrutem, jedną i tą samą osobą... Zkąd dowód na to?...
— Wszystko tego dowodzi — odparł Pascal, gdyby tak nie było, dla czegoby od trzech tygodni nie dawał żadnej odpowiedzi.
— To prawda...
— Teraz pozostaje nam tylko zwrócić na ten artykuł uwagę matki lub córki.
— Ale w jaki sposób to zrobić?...
— W bardzo prosty... Ja zabieram przedewszystkiem ten numer.
Złożył dziennik i miał go chować do kieszeni, gdy wszedł listonosz trzymając kilka listów w ręku.
Posłyszawszy otwierające się drzwi, oberżysta wyszedł z kuchni.
— Czy pani Grand-Champ mieszka u pana? — zapytał oficyalista pocztowy.
— Mieszka — na górze...
— Oto list dla niej proszę...
— Listonosz oddał list panu Lureau i wyszedł.
Jakób i Pascal, jak się łatwo tego domyśleć, chciwie się przysłuchiwali.
— Zapewne to ten list oczekiwany.
Oberżysta popatrzył na adres i na stemple.
— Z Genewy rzekł — ale coś wcale nie ciężki... bardzo wątpię, aby tu były pieniądze... Biedne kobieciny czekały na tę posyłkę nieszczęśliwą, a bodaj że przyniesie ona im więcej zmartwienia, niż pociechy. Ano... zobaczymy... zaniosę to pani Grand-Champ.
— Możemy wyręczyć pana, odezwał się Pascal, bo właśnie idziemy na górę; a chętnie skorzystamy ze sposobności zobaczenia pięknej sąsiadeczki.
— Bardzo panom będę obowiązany, w tej chwili sam jeden jestem w mieszkaniu...
Pascal wziął list od pana Lureau.
Ten ostatni spojrzał na młodego człowieka i uśmiechnął się znacząco.
— Podobała się sąsiadeczka!... Nic dziwnego!...
Dostawszy się na drugie piętro eks-sekretarz hrabiego Thonnerieux, zastukał lekko do drzwi Periny.
Marta zaraz mu otworzyła.
— Oto list tylko co przyniesiony z poczty dla pani Grand-Champ. Pan Lureau prosił abym go doręczył paniom, ponieważ szedłem na górę.
Młoda dziewczyna wyciągnęła drżącą rekę po list i podziękowała Pascalowi, który powróciwszy do Jakóba, szepnął mu po cichu.
— Teraz słuchajmy... Skutek nie długo nastąpi.
Nadstawili obaj uszu, bo cienkie tylko przepierzenie oddzielało ich od sąsiadek.
Marta tak samo jak oberżysta, idąc do pokoju matki, rzuciła okiem na stemple koperty.
Przekonała się, że list pochodził z Genowy.
— Nakoniec — szepnęła z radością i już miała podejść do łóżka, gdy naraz zatrzymała się na miejscu. Jakieś dreszcze nerwowe przebiegły ją całą, a serce ścisnęło się boleśnie.
— Boże wielki — to pismo nie jest wcale pismem pana Darcier... Strach mnie jakiś przejmuje... zdaje mi się, że dowiemy się jakiejś niedobrej nowiny... O!... jeżeli tak, to trzeba oszczędzić matce bolesnego wrażenia, i przygotować zwolna do klęski...
Muszę sama najprzód to przeczytać...
Rozdarła kopertę i list wyjęła.
Na nagłówku przeczytała:
Genewa. — Pałac sprawiedliwości... urząd sędziego śledczego.
Młoda dziewczyna zbladła okropnie... Ciemno zrobiło się jej w oczach. — Nogi się pod nią ugięły.
Zapanowała nad sobą i zaczęła czytać:
List był bardzo krótki i zawierał te tylko słowa:
W odpowiedzi na listy adresowane do pana Darcier, utrzymującego kantor bankierski w Genewie, które to listy złożone zostały w moim biurze i przezemnie otworzone, z przykrością przychodzi mi zawiadomić panią, że przed piętnastu dniami Darcier uciekł ze wszystką gotówką, jaka mu powierzoną była przez klientów.
„Podstępne bankructwo zostało udowodnionem.
„Policya czynnie śledzi zbiega, ale dotąd wpaść na ślad jego nie potrafiła.“
Marta nie miała siły czytać dalej.
Rzeczywistość twardszą była niż jej wszelkie przewidywania.
Wszystko stracone!... niepowetowanie stracone!... Bezwiednie jęknęła głośno i zemdlona padła na podłogę, gniotąc w zaciśniętych rękach papier fatalny.
Podsłuchujący Pascal i Jakób posłyszeli i ten jęk i ten okrzyk młodej sąsiadki.
— Zaczyna się mruknął Jakób.
— To Marta krzyknęła... odmruknął Pascal.
— Z pewnością, że nie pokazała listu matce!...
Jakób nie mylił się wcale.
Po pokoju słychać było chodzenie Periny i oto co się stało:
W chwili gdy Pascal zastukał, aby oddać list pannie Grand-Champ, chora nie spała — a córka czuwała przy matce.
Wychodząc z pokoju — Marta zamknęła drzwi za sobą, Perina więc nie mogła słyszeć co mówiono, nie mogła nawet rozpoznać głosu mówiących, i musiała czekać powrotu Marty, ażeby się dowiedzieć kto to przychodził.
Po chwili chora nagle zadrżała. Posłyszała najpierw wykrzyk Marty, a potem głuchy upadek jej ciała.
Zapanowało milczenie.
Co to znowu może znaczyć?...
Biedna kobieta przejęta najwyższą obawą, zaczęła wołać głosem przytłumionym...
— Marto!... Marto!...
Nieprzytomne dziecko nie mogło ani słyszeć, ani odpowiedzieć...
Coraz bardziej przerażona Perina, zaczęła wołać znowu: Marto!... Marto!...
Nie odebrała żadnej odpowiedzi.
— Boże mój, co to jest? cóż się to dzieje? — Co znaczył ten krzyk i ten odgłos... co znaczy to milczenie? — Marcie widocnie przytrafiło się jakieś nieszczęście!...
Przerażona matka idąc za głosem swego serca, zapomniała o sobie, o swojem osłabieniu, odrzuciła kołdrę, zeszła z łóżka i ku drzwiom się skierowała.
Zachwiała się jednakże i musiała chwycić za krzesełko, ażeby nie upaść.
O cofnięciu się pomimo to niepomyślała.
Z energią, której nie podobna było przypuszczać w kobiecie znękanej taką ciężką chorobą, czepiając się rzeczy i ścian, dowlekła się do drzwi pokoju.
Wyglądała jak szkielet sztucznie poruszany.
Otworzyła sobie nie bez trudności.
Z progu zaraz zobaczyła Martę leżącą na podłodze.
Przerażona i zrozpaczona do najwyższego stopnia, ze szczękającemi zębami, z oczami szeroko rozwartemi, z najeżonomi kosmykami włosów, uklękła obok nieruchomego ciała dziecięcia, a wybladłemi usty szeptała wyrazy bez związku:
— Marto... Marto... córko moja... kochanko moja... pieszczotko moja... Marto... to ja... twoja matka... otwórz oczy, odezwij się do mnie... Nie umarłaś przecie... nie umiera się w twoim wieku... Marto, powiedz, co ci się stało? Powiedz, kto ci co zrobił?... No... moje dziecko... odpowiadaj... odpowiadaj!
I biedna kobieta okrywała pocałunkami i zlewała łzami bladą twarz jedynaczki.
Upłynęło kilka sekund.
Nagle Marta poruszyła się lekko.
Perina krzyknęła radośnie i miała się zabierać do trudnego zadania podnoszenia przychodzącej do siebie córki, gdy spostrzegła leżącą na podłodze kopertę i list zgnieciony.
Myśl szybka jak błyskawica przemknęła jej przez głowę.
To z pewnością ten list narobił tego wszystkiego.
Chwyciła papier i czytać zaczęła.
Silić się na opisywanie wyrazu twarzy nieszczęśliwej, niepodobna.
Rysy przybrały wyraz jakiś nie ludzzki.
Gdy skończyła, krzyknęła przeraźliwie i z kolej padła zemdlona, właśnie w chwili, kiedy Marta otworzyła oczy i odzyskała przytomność.
Krzyk matki zgalwanizował córkę.
Podniosła się i zobaczyła list z Genewy w ręku chorej.
Ona teraz rzuciła się na bezwładne ciało matki.
— Matko... Matko... — wołała ściskając w swojem objęciu, podobną do trupa panią Grand-Champ! — po coś przeczytała ten list przeklęty? — Boże, Boże mój, czyż się nie zmiłujesz nad nami? Byłoby to i dla mnie na śmierć skazanie, bo ja bym jej nie przeżyła! Matko otwórz oczy... mnie tak potrzebne twoje spojrzenie... mnie tak potrzeba twojego głosu...
Chciała unieść swoje matkę i przenieść na łóżko.
Sił jej zabrakło na to.
Ujęła Perinę za ręce i spostrzegła, że zimne były jak marmur.
Zadrżała od stóp do głów i krzyczeć zaczęła:
— Ratunku! ratunku!...-matka moja umiera!...
Rzuciła się potem do drzwi, znowu wołając o pomoc.
Pascal i Jakób byli już na progu swojego pokoju.
— Co to się stało? — zapytał Jakób.
— O! doktorze — zawołała Marta, chwytając go za rękę i ciągnąc do pokoju. — Pan Bóg pana zsyła doprawdy. Chodź pan... ocal moje matke!...
Eks-sekretarz hrabiego de Thonnerieux, poszedł za Jakóbem.
— Pomóż mi — odezwał się do swego przyjaciela mniemany Thompson. — Musimy przenieść na łóżko biednę kobietę...
Podnieśli panią Grand-Champ i przenieśli do jej pokoju.
— Ale mama nie umarła, prawda panie doktorze?... pytała łkając Marta.
Jakób przyłożył policzek do ust Periny a ucho przyłożył do lewej strony piersi.
— Serce bije.. chora oddycha... żyje jeszcze, ale cios był straszny... niebezpieczeństwo ogromne!...
— Boże... Boże!.. wołała młoda dziewczyna, załamując ręce, po co ona przeczytała ten list przeklęty?...
Jakób zajmował się chorą.
Pascal wpatrywał się w Martę spojrzeniem gadu, który hipnotyzuje przed potarciem swoje ofiarę.
— Panie, zwróciła się Marta ze złożonomi rękami do doktora — czy nie ma żadnego ratunku?...
— Owszem — zaraz przepiszę lekarstwo, po które trzeba natychmiast pójść do apteki najbliższej, bo czasu nie ma do stracenia.
Wyjął z kieszeni książeczkę, wyrwał ćwiartkę papieru i ołówkiem napisał receptę...
— Niech się pani jednak bardzo śpieszy, powiedział do Marty, podając jej karteczkę... Matka pani przychodzi do przytomności.
Młoda dziewczyna wybiegła jak strzała z pokoju.
Omdlenie Periny ustępowało powoli.
Pascal podniósł i przeczytał list sędziego śledczego.
— Wszystko tak jakośmy przewidywali, — szepnął po cichu — spełniło się co do joty,... Czy już finita la Comedia?...
— Jest bardzo źle, ale przejść może!...
— Nie trzeba więc, aby przechodziło...
— To sprawa bardzo łatwa...
— Cóż trzeba zrobić?
— Dać połknąć parę kropel wody... Śmierć nastąpiłaby natychmiastowo...
pioranująco...
— Cudownie! — mruknął Pascal. Ani gwałtu ani otrucia, ani co zatem idzie żadnej a żadnej odpowiedzialności, ani teraz ani w przyszłości. Marta nasza zatem... Nie pozwolimy jej się wymknąć... Wlejże jej czemprędzej te kilka kropel w gardło i skończmy raz nareszcie...
Złowrogi ten dyalog toczył się przy łóżku chorej. Nikczemne, obrzydłe słowa przechodziły z ust do ucha.
Perina otworzyła oczy, ale nie mogła nic słyszeć, nie była w stanie nic zrozumieć.
Pascal wziął z komody karafkę i szklankę. Nalał w nią pół łyżeczki wody i podał Jakóbowi.
Jakkolwiek ten był strasznym nędznikiem, jednakże cofnął się przed spełnieniem ohydnej zbrodni.
Eks-sekretarz hrabiego de Thonnerieux zmarszczył brwi.
— Nie masz widzę odwagi działać — mruknął pogardliwie.
Jakób chwycił prawą ręką szklankę i przybliżył do ust choroj — a lewa uniósł trochę głowy.
Perina poczuła zimny napój i machinalnie wypiła.
Zaraz jej oczy stanęły kołem. Głowa zaczęła się chwiać, a cały korpus wyprężył jak zgalwanizowany. Członki wykrzywiły się kurczowo, z ust krew buchnęła.
I opadła na poduszki i nie poruszyła się więcej.
Skończyła.
Jakób bledszy od tego trupa, oddalił się chwiejąc od łóżka.
— Wylej tę resztę wody... rzekł z cicha do towarzysza, podając mu szklankę.
Pascal wylał wodę do karafki, a szklankę postawił na swojem miejscu.
— Jesteśmy panami położenia rzekł, trzeba teraz wyciągnąć z tego jaknajwiększą korzyść.
W tej chwili rozległy się przyśpieszone kroki, a drzwi otworzyły się gwałtownie.
Marta wróciła.
Pobiegła do Jakóba i podała mu flaszeczkę z lekarstwem.
— Jest... jest... panie doktorze — mówiła zdyszana.
— Niestety!... odpowiedział Pascal z doskonale udanem wzruszeniem... niestety — już za późno..
— Za późno!... krzyknęła Marta nieprzytomnie, za późno... dla czego zapóźno?...
— Matka pani już cierpieć przestała... Uzbrój się pani w odwagę... jakiej ci potrzeba, matka twoja już nie żyje...
Zaledwie wymówił te słowa, gdy Marta z rozdzierającym krzykiem rzuciła się na ciało matki.
Scena była tak straszna, że jej niepodobna opisać.
Młoda kobieta dusiła się z rozpaczy. Serce pękało jej z żalu.
Głośne tkania wstrząsały całą jej istoty.
Prośby, jęki, modlitwy wychodziły z ust nieprzytomnej dziewczyny.
Podobny widok zdolny był rozczulić najtwardsze serce.
Jakób czuł się naprawdę wzruszonym, ale Pascal, chociaż przystroił twarz smutną maską, pozostał zimnym jak marmur.
Nie myślał o niczem więcej jeno o konsekwencyach tego co się stało.
Po kryzysie gwałtownej boleści, nastąpił rodzaj przygnębienia.
Ciche łzy zastąpiły głośne wybuchy płaczu.
Marta padła na kolana, oparła głowę o łóżko i modlić się zaczęła.
Pascal do tego stopnia posunął swoję hipokryzyę, że ukląkł obok i udawał, że się modli także.
Nędznik czuł, że nadeszła chwila ujmowania sobie młodej kobiety.
Poczekał jeszcze z kwadrans, poczem wziął Martę wolniutko za rękę i prosił aby się podniosła.
Z zupełną nieświadomością dała sobą powodować.
— Niestety — odezwał się łotr łzawym głosem — dotknął panią cios okropny...
Nie myślę prawić pani banalnych słów pociechy, które mogą może mieć jakiś wpływ na umysły pospolite... Pozwól jednakże pani powiedzieć sobie, że twoje opuszczenie na świecie nie jest tak zupełne jak sądzisz... Ja i doktór Thompson jesteśmy przy pani... Wczoraj nieznani... dziś przyjaciele, będziemy bardzo szczęśliwi, jeżeli nie odtrącisz naszego współczucia.
Marta słyszała, że młody człowiek coś do niej mówi, ale nie rozumiała go wcale.
Pogrążona w samej sobie, nie odpowiedziała nic na te wywnętrzenia i powtarzała tylko:
— Moja matka... moja matka... moja biedna nieszczęśliwa matka...
I znowu zaczęła głośno płakać.
Jakób Lagarde pomyślał, że powinien się odezwać.
— Pani Grand-Champ — rzekł — cierpiała bardzo... Mocno rozwinięta choroba sercowa, pozwoliłaby jej żyć czas jeszcze jakiś, ale byłoby to życie męczące. Zapadałaby była bardzo często... Czyż nie jest szczęśliwszą w tym wieczystym spokoju?... Godzina rozstania jest ciężką, wiem do dobrze!... Serce się rozdziera i krwawi... nie próbowałbym leczyć go w tej chwili!... Znam wybornie takie cierpienia!.. bo ich tak samo doświadczałem jak i pani, bo straciłem wszystkie drogie istoty. A jednak pocieszyłem się... I pani się pocieszy... Wszystko ma swój czas na ziemi, rozpacz dzisiejsza będzie po roku smutnem tylko wspomnieniem...
Doktór Lagarde mógł długo mówić w ten sposób.
Marta wcale go nie słyszała.
Usta biednego dziecka szeptały po cichutku:
— Nie żyje... biedna moja matka... nie żyje... Nie zobaczę jej już nigdy…..
nigdy...
— Błagam panią — odezwał się znowu Pascal — zaklinam panią na Boga i na pamięć tej matki, która tam z góry słyszy panią i patrzy na ciebie, nie oddawaj się takiej rozpaczy, nie zabijaj się sama... Pani żyć potrzebujesz... Przez moje usta matka pani to ci rozkazuje...
— Po co mi życie?... sama jedna pozostałam na ziemi..
— Nie, nie jesteś pani bynajmniej sama... Masz pani przyjaciół...
Marta wstrząsnęła głową.
— Nie rzekła nie mam nikogo!..
— Masz pani nas, my jesteśmy i zostaniemy przy tobie!..
Nieszczęśliwa córka podniosła na morderców swojej matki oczy łez pełne — a w spojrzeniu jej czytać było można zdziwienie i wdzięczność.
Silne wzruszenie przemówić jej nie pozwalało.
Jakób Lagarde odezwał się dalej znowu:
— Dziś wieczór albo jutro rano, pomówimy z panią o jej przyszłości... W tej chwili musimy myśleć wyłącznie o nieszczęściu jakie dotknęło panią i następstwach tego nieszczęścia... Racz pani przede wszystkiem posłuchać dobrej rady i racz opuścić ten pokój.
— Opuścić moję matkę!... wykrzyknęła Marta z osłupieniem. — Nie, nie, nigdy a nigdy... Ja nie opuszczę mojej matki... Ja nie wyjdę z tego pokoju, chyba z nią razem. — O!... panowie dodała — wy nie możecie mieć pojęcia o tem co ja cierpię!... Gdybyście wiedzieli jak ja kochałem tę biednę moję matkę!... Kochałam ją z całej duszy, z całego serca... Ja tylko jednę na świecie kochałam... Ona jedna była dla mnie wszystkiem, a ja dla niej światem całym...
— Kiedy matka nie żyje i jam niepotrzebna na ziemi.
Głośne łkania przerwały tę mowę, ukryła twarz w dłonie i po cichu szeptała:
— Oh! matko moja ukochana, skorośmy się tak kochały, skoro wiesz, że nie mogę istnieć bez ciebie, bądź mi tak dobrą po śmierci jak byłaś dobrą za życia — przywołaj mnie do siebie i zabierz mnie ze sobą...
— Wysłuchasz mnie wszak prawda?...
Rzuciła się na martwe zwłoki i okrywała pocałunkami zimne jej policzki, zlewała łzami zamknięte powieki nieboszczki...
Jakób i Pascal patrzyli przez chwilę w milczeniu.
Pascal pierwszy się odezwał.
— Uspokój się pani — uspokój się pani przez litość nad sobą, posłuchaj nas pani.
Kogo i czego mam słuchać? — jęknęła po przez łzy sierota.
— Usłuchaj pani głosu rozsądku. Nie wolno jest oddawać się takiej rozpaczy... Masz pani do spełnienia przykre ale święte obowiązki, od których ci się uchylić nie wolno... Śmierć matki pani musi być poświadczoną... są pewne formalności do załatwienia...
— Ja o niczem nie wiem — przerwała młoda dziewczyna — ja wiem to tylko, że matka moja nie żyje i że ja chcę także umrzeć.
— Skoro pani nie chce opuścić pokoju — to przyślemy tu właściciela hotelu... Niechaj on zajmie się czem potrzeba, zwłaszcza, że zrobi to lepiej od nas, którzy jesteśmy nie tutejsi i nie znamy w mieście nikogo.
— Dobrze proszę panów... odpowiedziała z płaczem Marta — dziękuję bardzo, że o tem myślicie... Ja sobie poradzić nie potrafię.
— Poprosimy pana Lurean, ażeby tu zaraz przyszedł...
— Trzeba także pomyśleć o pogrzebie... odezwał się Jakób Lagarde.
— O pogrzebie?... powtórzyła sierota i jakby ocknięta nagle dodała. Aa! tak...
prawda... prawda...
— Boże mój... Boże... jęknęła, więc znowu nie będę miała pochować za co mojej matki, nie będę miała na kupienie sobie żałobnego ubrania.
— Niech się pani wcale tem nie kłopocze — podchwycił żywo Pascal. — Niech pani temi myślami nie przysparza sobie boleści... Powtarzam, że masz pani w nas szczerych przyjaciół. My pomyślimy o wszystkiem... Pogrzeb będzie jaknajprzyzwoitszy, na strój żałobny środków pani nie zabraknie.
— Więc Pan Bóg nie opuścił mnie zupełnie — skoro mi zesłał dwa takie szlachetne serca — szepnęła Marta.
Powiedziawszy to — nieszczęsne, oszukane dziecko, wyciągnęło ręce do nędzników.
— Będziemy pani pomagać ile tylko stać nas będzie na to, powtórzył rozrzewnionym niby głosem Pascal. Licz pani bezwzględnie na nas... Przedewszystkiem przyślemy tu pana Lureau i polecimy mu, aby oddał pani do dyspozycyi swoję służącę.
Marta ponownie podziękowała obu panom, którzy zeszli na dół i ząwiadomili o śmierci pani Grand-Champ właściciela hotelu.
— Przeczuwałem to.. powiedział oberżysta i bodaj lepiej, iż się nareszcie skończyło — przynajmniej pewny jestem, że nic nie stracę...
— W żadnym razie nie byłbyś pan nie stracił panie Lureau — powiedział Jakób. Panna Grand-Champ jest osobą honorową, uczciwą...
— Wiem o tem, ale wiem także, że nie ma ani szelągą przy duszy...
— My za nią odpowiadamy... My bierzemy na siebie jej wydatki...
— Ha, jeżeli tak... to i owszem... ale to jakoś prędko idzie...
— Prosimy pana, abyś się zajął wszelkiemi formalnościami i aktem zejścia... Racz pan najpierw zajść na górę... Dam panu pieniędzy i zajmie się pan pogrzebem; pogrzeb ma być zupełnie przyzwoity...
Oberżysta skłonił się i odpowiedział:
— Niech pan doktór mną rozporządza jak mu się żywnie podoba... Bardzo mi przyjemnie, że mogę usłużyć panu... Biedna panienka tak ładna i takie ja dotknęło nieszczęście... Idę zaraz na górę.
— Trzeba będzie także, abyś pan posłał służącą pannie Marcie, ciągnął Jakób. — To dziecko nie może pozostać samo ze zmarłą.
— Będzie jak pan doktór każe.
— Nie zapomnij pan poprosić doktora Gerbaut, ażeby przyszedł śmierć skonstatować. Wstąp pan do niego idąc do mera. Tylko pospiesz się pan z łaski swojej.
Lureau udał się na drugie piętro.
Jakób i Pascal pozostali sami w restauracyi.
— Partya rozegraną została po mistrzowsku, odezwał się Pascal — zdaje mi się, żeśmy odnieśli zwycięztwo. Albo się bardzo mylę, albo Marta jest już zupełnie naszą. Cóż ty na to?
— Myślę, że się nie mylisz... Czas jest wielkim pocieszycielem... Za miesiąc najpiękniejsza z pięknych uspokoi się z pewnością i różowe usteczka pobladłe ze zmartwienia i niedostatku, staną się jeszcze piękniejsze... W tej chwili nie oto jednakże chodzi... Potrzeba, aby Marta do nas należała i z wdzięczności i z potrzeby. Tem lepiej w takim razie służyć nam będzie... Zapłacimy koszta pogrzebu i wszystko co się należeć będzie oberżyście lub doktorowi Gerbaut... Trzeba także zająć się zaraz żałobą. Zajdźno do jakiego magazynu 1 każ przynieść czarne materyały, albo jeżeli można gotowe ubranie... Rób jak będzie lepiej i nie oszczędzaj wcale. Te pieniądze dadzą nam lichwiarski procent. Ale a propos pieniędzy, wieleż też możesz mieć jeszcze?..
— Około dwustu franków..
— To za mało.
Po tej uwadze Jakób dostał pugilares wyjął zeń bilet tysiąc frankowy i podał go Pascalowi mówiąc:
— Weź to...
— A ty zkądżeś taki bogaty?
— Notaryusz dał mi sposobem zaliczenia dwa tysiące pięćset franków... Idź prędko i wracaj na śniadanie...
Pascal wyszedł z restauracyi i skierował się szybkim krokiem do środka miasta.
Po chwili powrócił z góry Lureau.
— No cóż? — zapytał Jakób.
— Aj! panie doktorze, biedna panienka tak rozpacza, że litość bierze patrzeć na nią. Ale przynajmniej, że dała mi potrzebne do aktu zejścia objaśnienia...
Zapisałem je sobie. — Zdejmuję fartuch, biorę kapelusz i ruszam do mera...
— Nie pozostawiłeś pan przecie panny Marty samej?
— Posłałem jej służącę moję.
— Powróciwszy poślesz jej pan jaki posiłek...
— Dobrze, panie doktorze...
— A co do pogrzebu, co potrzeba będzie zrobić? — Karawan zapewne najniższej klasy?... Po co robić niepotrzebne wydatki?... Po co tracić grosz na po grzeb? — Nic to nigdy umarłemu nie pomaga.
— Karawan nie ma być najniższej klasy — powiedział Jakób Lagarde. — Życzę sobie pogrzebu niezbytkownego, ale przyzwoitego zupełnie.
— Więc czwarta lub piąta klasa w takim razie?
— Czwarta!... zamówi pan także nabożeństwo w kościele. Oto pieniądze.
— Pięćset franków? — wykrzyknął ździwiony Lureau...
— Bierz pan to i rób co trzeba.
Oberżysta ubrał się pośpiesznie i poszedł do merostwa.
W godzinę wrócił, wszystko załatwiwszy.
Pogrzeb miał się odbyć nazajutrz o czwartej godzinie po południu.
W kościele i za pogrzeb zapłacił Lureau trzysta franków.
— Co to za szlachetny, co to za poczciwy człowiek ten doktór — myślał sobie właściciel hotelu „Martin-Pecheur“, oddając resztę pieniędzy mniemanemu Thompsonowi. — Jeżeli wszyscy amerykanie tacy sami, to doprawdy warto powędrować do Ameryki!...
Lureau poszedł do Marty, ażeby jej zwrócić papiery jakie mu powierzyła zdać sprawę z tego co zrobił.
— I zapłaciłeś pan to wszystko? — zapytała po wysłuchaniu go młoda dziewczyna.
— Co do grosza łaskawa panienko... Ale niech się pani tem nie interesuje. Doktór Thompson życzy sobie abyś pani o nic się nie kłopotała. Ma pani i tak dosyć zmartwienia... To wyjątkowe doprawdy jakieś serce tego doktora Thompsona, to prawdziwe szczęście dla pani, że się tu znalazł i tak zainteresował panią!..
Lureau mówił co myślał.
Co do Marty, jakże mogła zgadnąć, jak mogła podejrzewać nawet, że postępowanie tak szlachetne i wspaniałomyślne ukrywało najnikczemniejsze zamiary...
Dziękowała w duszy Bogu, że jej zesłał tę pociechę w nieszczęściu a wdzięczność jej wzrastała.
Marta była dzieckiem prawie jeszcze.
Naturę miała prostą i niewinną, ale duszę silną i odważną.
Po wybuchach żalu, wrócił jej pozorny spokój.
Boleść pozostała ta sama, ale ją w sobie zamknęła.
Mogła już myśleć teraz, mogła się zastanawiać, pomimo całego ogromu przytłaczającego ją nieszczęścia.
— Naprawdę, proszę pani — ciągnął dalej oberżysta — powinna pani koniecznie opuścić ten pokój... Za smutno tu dla pani... — Katarzyna pozostanie przy zwłokach... a ja umieszczę panią w innym lokalu... na tym samym piętrze, obok...
Marta potrząsnęła przecząco głową.
Nie... — odpowiedziała — tu przy matce moje miejsce... nigdzie się ztąd nie ruszę.
— Zrobi pani jak będzie chciała, ale niech pani przynajmniej pomyśli o posiłku... Pani nic nie je... to panią bardzo osłabi...
— W tej chwili niepodobieństwem by mi było wziąść cokolwiek do ust, później powiem może przez Katarzynę.
Pan właściciel hotelu „Martin Pecheur,“ nie odznaczał się za zbyt wielką czułością, ale wyszedł jednakże z pokoju mocno wzruszony.
W tej samej chwili wszedł do Marty Pascal w towarzystwie magazynierki, niosącej dwa wielkie pudła.
Ponieważ sierota spojrzała z widocznem ździwieniem, młody człowiek wytłomaczył jej bardzo zręcznie przyczynę, dla której przybył.
Sierota czuła się pomieszaną i zawstydzoną, ale musiała ustąpić naleganiom Pascala i wybrać jedną z dwóch toalet żałobnych.
Czemże ja zasłużyłam sobie na taką opiekę i taką troskliwość panów? Dla rodzonej siostry nie możnaby nic więcej uczynić.
— Doktór Thompson, proszę pani, jest człowiekiem bardzo bogatym — odrzekł Pascal — a jest nadto szlachetnym wyjątkowo nie może znosić nieszczęść cudzych i stara się pomagać każdemu o ile tylko może... Widział panią i od pierwszego spojrzenia, uczuł wielką dla niej sympatyg... Przywiązanie pani do matki, chwyciło go za serce, bo przypomniało mu jego ukochaną dziecinę, którą stracił... — Była daleko młodszą od pani jego córeczka, a jednakże nie może się pocieszyć po jej śmierci.
— O powiedz mu pan, że dziękuję mu z całej duszy — rzekła Marta — i że nie wiem doprawdy jak mu mam okazać tę moję wdzięczność...
— Nie potrzebuje pani okazywać mu żadnej wdzięczności, on jest najzupełniej zapłacony tem, że może być pani użytecznym...
Pascal wyszedł razem ze szwaczką.
W kwadrans później jadł śniadanie z Jakóbem.
Lareau sam im usługiwał, bo miał wielką ochotę do pogawędzi.
Nie będziemy opisywać dłużej obrazu boleśnie monotonnego.
Powiemy tylko, że Marta chciała przepędzić noc całą przy matce, ale, że złamana fatygą, zasnęła nadedniem i przespała kilka godzin snem gorączkowym, niespokojnym, który jednakże pokrzepił ją trochę.
Po obudzeniu, czuła się silniejszą nieco.
Zaraz rano Jakób i Pascal poszli ją odwiedzić i zmusili do przyjęcia posiłku, co ją bardziej znowu pokrzepiło.
Młoda dziewczyna miała zamiar podziękować obu panom, a szczególnieį doktorowi Thompson, za ich wspaniałomyślność nadzwyczajną, ale oba zmiarkowawszy to, umknęli, co było bardzo zręcznym manewrem z ich strony.
Na żądanie Pascala, właściciel hotelu Martin Pecheur, zaprosił na pogrzeb znajomych swoich i kiedy nadeszła oznaczona na to godzina, ze trzydzieści osób znalazło się przed bramą hotelu.
Pani Lureau i dwie czy trzy znajome jej kobiety, poszły na górę do Marty, której Jakób i Pascal dodawali jak mogli odwagi.
Znaleźli sposób oszczędzenia sierocie bolesnego widoku wkładania ciała do trumny, ale gdy zobaczyła, jak znoszą drogie zwłoki po schodach, dostała ataku nerwowego tak strasznego, że wzbudziła litość we wszystkich sercach.
Powóz najęty przez Pascala, czekał także przed bramą.
Wsadzono weń sierotę i panią Lureau.
Łzy są zaraźliwemi.
Widząc Martę zanoszącą się od płaczu, pani Lureau płakała, jak gdyby zmarła była jej blizką krewną, albo najlepszą przyjaciołką.
W kościele sierota miała tyle mocy nad sobą iż zachowała się spokojnie.
Modliła się, a modlitwa koi najdotkliwsze boleści, ale na cmentarzu, niepodobna znowu było powstrzymać wybuchu rozpaczy.
W ostatniej rozdzierającej chwili, gdy trumnę z głuchym łoskotem spuszczano do dołu, straciła przytomność i musiano zemdloną zanieść do powozu.
Skończyło się nareszcie wszystko. Nieszczęśliwe dziecko zostało rozdzielone na zawsze ze swoją ukochaną opiekunką, z matką, która sama jedna tylko mogła ją uchronić od zasadzki, w jaką dwaj nędznicy wciągnąć ją postanowili.
Jakób Lagarde doskonale zdawał sobie sprawę z moralnego stanu dziewczyny.
Wiedział jak silnie dotkniętą została niepowetowaną stratą, ale wiedział także, że nie masz boleści wiecznych.
Ażeby przyspieszyć równowagę duszy i przywrócić jaki taki spokój — nie należało pozostawiać Marty samej — nie należało pozwalać, aby przebywała w pokoju, w którym matka oczy zamknęła.
Bo w tym pokoju, koncentrowały się wszystkie jej wspomnienia, tu wszystko jej utracone szczęście przypominało.
Ocucona z zemdlenia, nie była w stanie zebrać jeszcze myśli i nie wiedziała co się z nią dzieje.
Pani Lureau rozebrała ją i ułożyła w łóżku, w przygotowanym dla niej pokoju.
Rzeczy jej i drobiazgi Katarzyna przeniosła także do tego pokoju.
Jakób Lagarde albo raczej doktór Thompson, zapisał lekarstwo, mające wzmocnić chorą fizycznie i pokrzepić moralnie.
Zasnęła głęboko.
Katarzyna sowicie opłacona przez Jakóba, czuwała całą noc przy łóżku.
Po dość późnem przebudzeniu, ździwiona Marta zaczęła się wypytywać Katarzyny, gdzie się znajduje.
Posłyszawszy odpowiedź służącej, zrozumiała cel doktora i bardziej jeszcze podziwiała jego delikatność, troskliwość i szlachetność.
Jakże mogła się mylić w tym względzie?...
Podziękowała Bogu, że zesłał jej tego prawdziwego przyjaciela i opuściła łóżko.
Czuła się daleko lepiej i pragnęła pozostać sama.
Poprosiła Katarzyny, aby poszła także wypocząć, a skoro ta tylko wyszła, powróciła myślą w przeszłość, zwróciła ją do teraźniejszości i zaczęła się rozpatrywać w swojem położeniu.
Nigdy położenie nie było smutniejszem, nigdy nie było godniejszem politowania.
Sama na świecie, bez rodziny, bez pieniędzy, (bo to co posiadała, nie wystarczy na długo), bez zajęcia, cóż zrobi ze sobą — jak się urządzić potrafi?...
Na to pytanie nie mogła znaleźć odpowiedzi, bo nie wiedziała, w którą stronę się zwrócić.
Biedne dziecko zaczęło gorzko płakać, nie dla tego, żeby obawiała się pracy, ale dla tego, że tej, któraby jej najlepiej poradziła, któraby najwłaściwszą wskazała jej drogę, nie stało już niestety.
Myśli jej zwróciły się do Thompsona.
Ten doktór filantrop, bardzo już dużo zrobił dla niej i zapewne przestanie się nią zajmować.
Rzecz to bardzo przecie naturalna, nie miała przecie żadnego tytułu do jego współczucia.
— Przede wszystkiem muszę mu podziękować — powiedziała sobie — a potem postaram się gdzie umieścić. Praca mnie nie przestrasza, a zarobię chyba tyle, aby wystarczyło na życie...
„Biedna, kochana matko! pójdę klęknąć na ziemi, co cię pokrywa. Pójdę pomodlić się za twoją duszę, pójdę cię poprosić, abyś czuwała z góry nad swojem dziecięciem!... Czuwaj nademną mamusia!... Podtrzymuj mnie, nie daj mi upaść!... Gdybyś mnie opuściła, co się stanie z sierotą?
Na kilka chwil Marta pogrążyła się w bolesnych myślach, a wielkie łzy bezwiednie spływały po jej policzkach.
Ktoś w tej chwili zapukał zlekka do jej pokoju.
Otarła oczy i poszła otworzyć.
We drzwiach ujrzała Jakóba Lagarda, którego znała pod przybranem nazwiskiem Thompsona i Pascala Sauniera.
— Szanowny panie!... — odezwała się do doktora ze wzruszeniem, podając mu rękę: Pan Bóg cię tutaj sprowadza!... Teraz dopiero, gdy odzyskałam trochę spokoju, mogę pojąć to, co pan dla mnie uczyniłeś!.. Pozwól mi pan podziękować sobie z całego serca, w imieniu matki i mojem... W mojej zbolałej duszy, niema już miejsca dzisiaj na nic innego prócz wspomnienia i wdzięczności...
Jakób uścisnął życzliwie podaną sobie dłoń sieroty.
— Zrobiłem co mi serce moje i moje — sumienie nakazywało — odpowiedział Nie mogłem nie interesować się panią, nie mogłem odmówić ci opieki, bo przypominasz mi córkę, którą dzieckiem straciłem... Moja życzliwość dla pani jest egoistycznem uczuciem...
— Z tem wszystkiem wdzięczność moja dla pana wieczną pozostanie! — odparła Marta. — Panu winna jestem pociechę, jakiej doznałam, wśród ciężkiej mojej boleści!... Dzięki panu, matka moja została przyzwoicie po chrześciańsku pogrzebana... To wspomnienie pozostanie mi w pamięci dopóki tylko żyć będę...
Wymówiła ostatnie wyrazy z pewnym rodzajem egzaltacyi.
Potem zaraz spokojniejszym już nieco głosem rzekła wysuwając dwa krzesła:
— Ale niechże panowie siadają...
Pascal i Jakob skorzystali z zaproszenia, a Jakób zapytał:
— Jakże się pani dzisiaj czuje?
— Daleko lepiej aniżeli nalażałoby się tego spodziewać. Spałam dzięki zapewne lekarstwu, jakie mi pan przepisał. Sen ten wzmocnił mnie i dał mi trochę spokoju.
— Spodziewałem się, że tak będzie, powiedział Jakób — liczyłem nawet na to, i gdyby mnie oczekiwania moje były omyliły, byłbym odroczył mój wyjazd...
— Pan opuszcza Joigny? — zawołała Marta z widocznem zakłopotaniem.
— Tak proszę pani. — Przybyłem tu na dni tylko kilka... i przychodzę właśnie dla pożegnania się z panią — a zarazem uczynienia jej kilku jeżeli można zapytań?
— Kilku zapytań... — powtórzyła młoda dziewczyna.
— Tak jest proszę pani.
— Słucham pana ale...
Sierota się zatrzymała.
— Ale nie domyśla się pani o czem chcę z panią mówić, nieprawda? — podchwycił Jakób.
— Tak jest proszę pana...
— Zaraz mnie pani zrozumie... bo chcę oto pomówić o przyszłości pani... Być może, że jestem niedyskretny, ale żywa sympatya jaką mam dla pani, nie pozwala mi się wahać. Chcę się dowiedzieć, czy przed wyjazdem nie mogą być pani jeszcze w czem użytecznym, bo... powziąłem pewien projekt...
— Czy pan może być niedyskretnym? — wykrzyknęła Marta wzruszona. Pan tyle zrobiłeś dla mnie — a ja przysięgam, że ci odpowiem otwarcie. Zresz tą nie mam nic do ukrywania.
— Mama pani była jedyną jej krewną?...
— Tak panie... nie mam ani brata, ani siostry a ojciec mój umarł przed mojem urodzeniem...
— Jesteś więc pani samą jedną na świecie?
— Najzupełniej samą, proszę pana...
— I bez majątku naturalnie — ciągnął Jakób Lagarde, bo ten nędznik bankier z Genewy — nikczemnie okradł biedną matkę pani co do grosza.
— Nie posiadam nic a nic.
— Co pani z sobą zrobić zamierza?...
— Pracować proszę pana — odpowiedziała Marta z błyskiem dumy w spojrzeniu.
— Nie wątpiłem nigdy o tem... Energiczną i odważną naturę pani można odgadnąć... Ale nie zmniejsza to mojej o panią obawy... Praca kobiet jest tak mało popłatną, że to co zarabiają, bodaj czy starczy na utrzymanie... Czy ma pani przynajmniej fach jaki w ręku?
— Tak jest proszę pana.
— Jaki to fach?...
— Matka moja posiadała w Genewie niewielki zakład, za który wzięte pieniądze skradł właśnie ów bankier co uciekł... Otrzymałam nadto pewne wykształcenie... Mogłabym książki prowadzić w jakim domu handlowym...
— Zna pani zatem buchalteryę?...
— Nawet dobrze, proszę pana.
— To właśnie mogłoby ułatwić plan, jaki powziąłem... Kiedy choroba matki zatrzymała panią w Joigny, jechałyście o ile wiem do Paryża...
— Tak właśnie... Biedna matka nie wiedząc, że jest obdartą przez bankruta, zamierzała tam magazyn mód otworzyć.
— Czy mama miała kogo w Paryżu?
— Nie panie... Wyjechała ztamtąd od bardzo dawna, i wyszła zupełnie ze stosunków.
— Czy pani trwa w zamiarze udania się do stolicy?...
— Niestety! — odpowiedziała Marta ze smutkiem — gdzie mogłabym w tej chwili myśleć o czemś podobnem?... Pójdę wszędzie, gdzie znajdę zajęcie... Zacznę od szukania go w Joigny... Chciałabym bardzo pozostać tutaj, przy grobie matki.. nie rozłączyłybyśmy się w takim razie ze sobą.
Mówiąc to biedna sierota, nie mogła przezwyciężyć wzruszenia i łzy popłynęły jej po policzkach.
— No, no, uspokój się kochane dziecię — zawołał żywo Jakób — nie trzeba ciągle oglądać się za siebie i pogrążać się w przeszłości... Trzeba i o przyszłości pomyśleć..
— Posłuchaj no mnie pani...
Marta otarła łzy...
Jakób zaczął znowu.
— W jakim pani jest wieku?...
— Mam dziewiętnaście lat...
— To wiek najniebezpieczniejszy dla takiej młodej i takiej pięknej osoby jak pani... Szlachetność i rozsądek twój nie pozwolą jak się spodziewam, wpaść ci w zasadzki w jakie z pewnością będą cię chcieli wciągnąć źli ludzie, wolałbym jednak, żeby pani znalazła sobie jakie pewne zajęcie... A oto tak trudno w dzisiejszych czasach... Jedni drugim go wydzierają!... Walka o byt stoi na porządku dziennym.... W miastach prowincyonalnych warunki są jaknajtrudniejsze... Drzwi tu szczelnie zamykają przed obcemi...
— Chciałabym pozostać w Joigny... odrzekła Marta... jeżeli jednak nie będę tu mogła zapracować na życie, pójdę gdzieindziej...
— Gdzie?...
— Nie wiem jeszcze... W Bogu cała nadzieja moja, On mnie z pewnością nie opuści...
— Szlachetne to bardzo uczucie i prawdziwy honor pani przynosi... Wiara w Opatrzność nigdy nie zawodzi, ale ja chcę być tem narzędziem Opatrzności...
— Pan?...
— Czy to zadziwia panią?... Mam oto pewną dla pani propozycyę i byłbym prawdziwie szczęśliwym, gdybyś się pani na nię zgodziła.
Marta patrzyła na swojego interlokutora ze zdziwieniem, wzruszeniem i ciekawością. Pilno jej było dowiedzieć się o co chodzi.
Jakób mówił dalej:
— Sekretarz mój, jak wiem, objaśnił panią o źródle tej żywej sympatyi, jaką uczułem do niej za pierwszem zaraz spojrzeniem... Twarz pani przypomina mi bardzo moję utraconą córeczkę, moję istotkę ukochaną, której oddałem cala moje duszę, całe przywiązanie moje. W to dziecko moje, złożyłem wszystkie moje nadzieje, a Pan Bóg zabrał mi je w trzynastym roku życia... Zabrał mi także i jej matkę... Rysy pani przypomniały mi rysy mojego anioła i zdobyły serce moje.
Powziąłem ojcowską miłość dla pani, i byłbym szczęśliwy, gdybyś mi pani odpowiedziała przywiązaniem córki, gdybyś mi zaufała zupełnie...
Jakób Lagarde był znakomitym komedyantem, był jednym z tych komedyantów, którzy w rolach improwizowanych na scenie życia, przechodzą najświetniejszych aktorów, błyszczących na teatralnych scenach.
Po przemowie, znakomicie co się nazywa cieniowanej, obtarł niby ukradkiem dwie łzy, które ukazały mu się na powiekach...
— O! panie — wykrzyknęła Marta, tknięta do głębi duszy — jakże gorąco dziękuję Bogu, że w swej nieprzebranej dobroci, postawił mnie na pańskiej drodze?.. Musiałabym być bardzo niewdzięczną, aby odmówić pana przywiązania córki...
Co do zaufania, przysięgam, że mam w panu najzupełniejsze!...
— Słowa te — odpowiedział Jakób, chwytając sierotę za ręce, napełniają mnie radością — dodają odwagi do wypowiedzenia tego, co chciałbym dla pani uczynić... dają nadzieję, że propozycya moja przyjętą zostanie..
Opuściłem Amerykę nazawsze.
Osiedlę się w Paryżu, bo reputacya doktora-specyalisty, pozyskana w New-Yorku, już mnie tam wyprzedziła, jeżeli wierzyć można dziennikom paryzkim.
Majątek mam dosyć znaczny — przyjmować będę wiele osób, a że wierny pamięci zmarłej małżonki, nie ożenię się już nigdy, potrzebować będę osoby uczciwej i pewnej, na którą będę mógł liczyć, jak na samego siebie.. Osobie tej chcę powierzyć prowadzenie mojego gospodarstwa... i dozór nad wszystkiem... Pojmuje pani naturalnie, że nie idzie tu wcale o spełnianie podrzędnych obowiązków pokojówki, albo gospodyni... Żądam przyjaciółki, krewnej, córki że tak powiem, któraby czyniła honory domu, a przy stole miejsce naprzeciw mnie zajmowała, jakby była naprawdę moją córką...
— Oto rola jaką pani proponuję...
Czy pani zgadza się na nią?
— Czy się zgadzam?... Cóż ja mogę odpowiedzieć! — szepnęła sierota składając ręce.— To co mi pan proponuje, zapewnia mi uczciwe, spokojne życie, zapewnia mi przyszłość moję... Ale czyż ja zdolną będę do pełnienia podobnego zadania?
— Dlaczego nie?...
— Nie znam wcale zwyczajów świata...
— Nic nie szkodzi.
— Gdyby szło tylko o czuwanie nad pańskiem dobrem, możebym się godnie z tego wywiązała. Ale pan wspomniałeś o obowiązkach spełniania honorów domu, o zajęciu miejsca przy stole. To wymaga przymiotów, których ja nie posiadam wcale... Obawiam się, abym się nie wydała niezgrabną, lub po prostu śmieszną...
— Niezgrabną!.. śmieszną!!.. powtórzył Jakób Lagarde.
— Widocznie pani bardzo źle zna samą siebie. Jak pani może coś podobnego przypuszczać? Przy piękności i gracyi, jakie pani posiada, nawet niezgrabność wydałaby się prześlicznie... Brak pani obycia w świecie, to je w bardzo krótkim czasie zdobędziesz na pewno….. Zresztą ja odpowiadam za wszystko... Uważam nadto za potrzebne objaśnić panią, że zajęcie jej nie będzie bynajmniej bezpłatne... Wynagrodzenie równać się owszem będzie wysokości zajmowanego stanowiska i pozwoli pani zapewnić sobie z czasem — byt najzupełniej niezależny. Chcę abyś pani była szczęśliwą i pragnę wszelkich do tego dołożyć starań... Szczęście to w twoim ręku. — No cóż kochane dziecię, zgadzasz się... czy odmawiasz?...
— Nie wolno mi odmawiać temu, co mi tak wspaniałomyślnie podaje uczciwą rękę... byłoby to dowodem braku serca... Nie chcę i nie umiem być niewdzięczną... Proszę jednak o godzinę czasu do namysłu...
— Czy propozycya moja przestrasza panią w czemkolwiek?...
— O! nie, nie, przeciwnie... Ale...
Marta nie dokończyła.
Jakób mówił dalej.
— Muszę dziś koniecznie odjechać, chcę więc natychmiast wiedzieć czego mi się trzymać należy.
— Proszę pana o godzinę czasu, muszę zapytać o rade...
— Zapytać o radę? — zawołał zdumiony doktor, wiedział bowiem, że Marta nie znała nikogo w Joigny. — Kogóż chcesz pani o to pytać?...
— Matki...
— Masz słuszność moję dziecię — idź pomódl się na tym świętym dla ciebie grobie... niechaj ci matka poświadczy, że pragnę szczęścia... dla ciebie.
I zmieniając nagle przedmiot rozmowy Jakób zapytał:
— Czyś się pani posilała też dzisiaj?...
— Nie... Nic jeszcze dotąd nie jadłam... Teraz wyjdę... ale jak powrócę to zaraz się posilę.
— Czekamy ze śniadaniem i na odpowiedź stanowczą, bo o trzeciej wyjeżdżamy...
Obaj wspólnicy pożegnali Martę i wyszli.
Zręcznie przez Jakóba odegrana komedya, wywarła odpowiednie na umysł Marty wrażenie — na umysł znękany i osłabiony chwilowo strasznym ciosem, jaki dotknął sierotę.
— Gdyby zresztą nawet umysł jej nie był zgnębionym, czyż mogło biedne dziecko wątpić o człowieku, który okazał się tak dla niej wspaniałomyślnym?... Czyż mogła wątpić o ojcu, który odnajdując w niej podobieństwo do ukochanej a utraconej dzieciny, przywiązał się tak odrazu do nieznajomej i poparł ją w najboleśniejszej chwili jej życia?...
Z punktu widzenia Marty, w czynach i słowach amerykańskiego doktora nie było nic takiego, coby wzbudzało podejrzenie.
To też myślała sobie:
— Opatrzność doprawdy zesłała mi tę pomoc nadspodziewanie. Wiem z góry, że mama bardzo będzie zadowolona... Dusza jej powie mi, że to jedyny sposób okazania mojej wdzięczności dobroczyńcy mojemu... powie mi, abym mu ufała we wszystkiem i szczerze jak ojca kochała.
Ubrała się w żałobną suknię i podążyła na cmentarz na świeżo usypaną mogiłę, oznaczoną czarnym krzyżem drewnianym i ozdobioną wieńcem nieśmiertelników.
Uklękła, ukryła w dłoniach twarz zalaną łzami i zaczęła modlić się z całej duszy. Kiedy kończyła już modlitwę, stróż cmentarny zbliżył się do niej i zdejmując z uszanowaniem czapkę rzekł:
— Przepraszam panią... wszak pani jest panna Grand-Champ — nie prawda?
— Tak... odpowiedziała młoda kobieta, patrząc ze zdziwieniem na mówiącego.
— Chodziłem do hotelu „Martin-Pecheur“, aby prosić panią o pofatygowanie się do nadzorcy. — Powiedziano mi tamże, że pani poszła na cmentarz...
— Pan nadzorca życzy sobie mówić ze mną? — zapytała Marta.
— I prosi panią do kancelaryi.
— Zapewne jest jeszcze jaka formalność do spełnienia?
— Nie proszę pani, nie o to chodzi... Wszystkie formalności zostały załatwione. Pan nadzorca chce pani oddać dokument, którego nie można było wczoraj pani doręczyć, a na który potrzebuje pokwitowania...
Marta poprosiła stróża, ażeby ją poprowadził.
— Proszę pani, rzekł nadzorca po przywitaniu, mam pani zwrócić resztę z sumy, jaką wniosła pani za nabyte na własność miejsce pod grób matki, i proszę o podpisanie się w rejestrze.
Twarz sieroty przybrała wyraz ździwienia.
— Z sumy jaką wniosłam... powtórzyła... To chyba omyłka... jakieś nieporozumienie z pewnością...
— Nie pomyłka proszę pani — odrzekł nadzorca — kupno sporządzonem zostało na imię pani, a sumę uiścił jeden z pani przyjacioł, — doktór amerykański Thompson, bawiący chwilowo w Joigny.
Marta ze wzruszenia i bolesnej radości, wybuchnęła głośnym płaczem.
— Rzeczywiście — powiedziała po zapanowaniu nad sobą — doktór Thompson jest moim przyjacielem... Najszlachetniejszy to i najpoczciwszy z ludzi...
— Oto proszę pani reszta, a oto regestr do podpisania...
Marta podpisała się w miejscu wskazanem.
— Czy to już wszystko? — spytała.
— Wszystko proszę pani... Trumna zostanie wyjętą i złożoną w składzie dopóki kamieniarze nie skończą roboty...
Młoda dziewczyna wpadła znowu w zdziwienie.
— Kamieniarze? — powtórzyła.
— Od dzisiaj zabiorą się do roboty. Doktór Thompson dał rysunek pomnika, wydał stosowne rozkazy i nadzór mnie powierzył. Zapewniam panią, że wszystko będzie jak się należy...
— Zawsze ten sam — pomyślała sierota. Co za dusza wzniosła! — Co za delikatność. I nic mi nie powiedział... To jakiś człowiek idealny!...
Marta opuściła kancelaryę. Zdawało się jej, że duch matki pochwalił jej postanowienie.
Powróciła spiesznie do hotelu, a gdy Lureau wprowadził ją do saloniku od dzielnego, zastała w nim oczekujących Jakóba i Pascala.
Podbiegła do Jakóba i chciała paść na kolana.
— Panie! — zawołała głosem wzruszonym, — jakże dobrym, jakże szlachetnym jesteś! Nigdy nie zdołam się panu wywdzięczyć za to coś uczynił dla mojej matki. Nigdy! Nigdy!.. Nigdy nie potrafię ci dowieść mojej wdzięczności!...
— Potrafisz pani zapłacić mi wszystko z lichwą, jeżeli nie pozbawisz mnie najdroższej córki, którą w tobie odnalazłem... odpowiedział doktór — jeżeli przyjmiesz moje propozycyę...
— Przyjmuję ją panie!... przyjmuję z całego serca...
— Jestem zatem wspaniale wynagrodzonym!... A teraz śniadanie i przygotowania do drogi, bo za chwilę wyjedziemy.
Po śniadaniu poszła Marta spakować swoje rzeczy.
Musiała rozstać się z miejscowością w której spoczywały zwłoki matki. O! jakże to boleśnie.
Zabrała się z płaczem do zamykania walizy, w której złożyła także papiery po matce pozostałe.
Pomiędzy temi papierami był portfeil, a w nim kwit na zastaw medalu złotego, oddanego do Mont-de-Piété w Joigny.
Złotnik, wyświadczył mi prawdziwą przysługę poradą, abym medal zastawiła zamiast go sprzedawać — pomyślała Marta. Jak uzbieram trochę pieniędzy — prześlę kwit p. Lureau — i wykupi talizman, co ma mnie zbogacić kiedyś. Mama święcie w to wierzyła!... Jeżeli kiedyś zostanę naprawdę bogatą — to osiedlę się w Joigny i zamieszkam w pobliżu grobu matki, tu chcę żyć i tu umrzeć...
Skończyła przygotowania, zabrała resztkę pieniędzy, jaka jej pozostała, zamknęła kuferek i poszła dać znać, że gotowa.
W godzinę potem, ubrana w grubą żałobę, znalazła się na stacyi kolei w towarzystwie Jakóba i Pascala.
Byli oni obydwa niezwykle rozradowani.
Za chwilę pociąg nadszedł, rozległ się okrzyk:
— Paryż i stacye pośrednie — do wagonów!...
Dwaj mężczyźni i młoda kobieta zajęli miejsce w pustym przedziale klasy pierwszej.
Marta umieściła się w kąciku, mając naprzeciw Jakóba i Pascala.
Biedne dziecko zaledwie łzy wstrzymywało, myśląc ciągle: kiedy też uklęknę znowu na mogile mojej matki?...
Pascal i Jakób odegrali swe role po mistrzowsku.
Pewni obecnie powodzenia, oddawali się marzeniom przyszłych sukcesów, marzeniom, które spodziewali się w jak najkrótszym czasie urzeczywistnić.
Przybywszy do Paryża, nie kazali się zawieść do jednego z tych świetnych hoteli, które się nazywają Grand Hotel, Hotel Continental lub Hotel da Levre, lecz do jednego z tych domów wygodnych i spokojnych, które zamieszkują cudzoziemcy z wyższego towarzystwa, unikający kosmopolitycznej zgrai i hałasów.
Dom ten dobrze utrzymany i dobrą cieszący się opinią, sąsiadował z kościołem świętej Magdaleny i nazwanym był hotelem Parlamentu.
Jakób Lagarde, albo raczej doktór Thompson, najął tu na pierwszem piętrze mieszkanie, składające się z przedpokoju, sali jadalnej, salonu i trzech pokoi sypialnych.
Dla Marty przeznaczony został lokal zupełnie oddzielny, z wielkim gabinetem gotowalnianym i salonem.
— Drogie, kochane dziecię — rzekł do niej Jakób. — Zanim się ostatecznie urządzimy, co zapewne niezadługo nastąpi — zamieszkamy tymczasem tutaj. Króluj tu i rozkazuj jak ci się podoba, cała służba obowiązana gorliwie spełniać twoje rozkazy. — W ciągu kilku pierwszych dni, uprzedzam cię, będziesz osamotnioną, bo i ja i Pascal latać będziemy za interesami. — Każę ci sprowadzić książek, abyś się miała czem rozerwać. — Zresztą, mam tutaj kuzynkę, którą odwiedzę i która zapewne będzie ci chętnie dotrzymywać towarzystwa...
Sierota westchnęła.
— Niech się pan o mnie nie troszczy, ja nigdy się nie nudzę — samotność będzie mi owszem bardzo miłą...
— O! — zawołał żywo Jakób — zabraniam ci stanowczo oddawać się melancholicznym marzeniom o przeszłości, ta przeszłość, to ogromne zmartwienie. Jesteś bladą, policzki masz zapadłe. Niewiele brakuje, abyś się rozchorowała, a ja chcę abyś była zdrową. — Nakazuję ci najzupełniejszy spokój moralny...
Marta uścisnęła rękę doktora i z melancholijnym uśmiechem szepnęła:
— Będę spokojną, przyrzekam.
Jakób kazał podać obiad na górę, poczem poszło każde do swojego pokoju.
Godni wspólnicy, odłożyli zajęcia do jutra.
Pierwszym krokiem Pascala, było złożenie wizyty owej Angeli, o której wspominał, jak o dobrej i wiernej przyjaciołce, jako o tej, która może się bardzo przydać do przeprowadzenia planów zamierzonych.
Wybierali się razem z Jakóbem.
O dziewiątej rano, obaj kończyli toaloty.
Przed wyjściem, Jakób przywołał jednę z pokojówek i kazał jej pójść do Marty, dowiedzieć się jak noc przepędziła, a zarazem powiedzieć, że powróci z sekretarzem o dwunastej na śniadanie.
Przed bramą oczekiwał sprowadzony powóz.
W chwili wsiadania, Jakób zapytał:
— Gdzie się najpierw udamy?...
— Do Angeli —odpowiedział Pascal.
I zawołał na stangreta:
— Ulica Caumartin Nr. 54.
Powóz się potoczył.
Pascal Saunier, na dwa lata przed uwięzieniem, był bardzo zakochany w Angeli Martin i jeżeli stał się fałszerzem, to głównie dla tego tylko, aby mieć możność zadawalniać kaprysy swojej rozrzutnej kochanki.
Angela Martin, uchodząca za bardzo piękną, pomimo, że nie była już ani pierwszej, ani nawet drugiej młodości, dochodziła bowiem lat czterdziestu pięciu, podzielała szczerze uczucie pięknego Pascala, sekretarza wówczas hrabiego Filipa de Thonnerieux.
Uwięzienie ukochanego odczuła tem dotkliwiej, iż pomimo całego swego upadku moralnego, czuła się odpowiedzialną za czyn przez niego popełniony, za puszczenie w obieg i dla niej wekslu sfałszowanego.
Przez czas też dwuletniego pobytu Pascala w Nimes, Angela nie przestawała o nim myśleć, pisywała do niego i nadsyłała mu pieniądze.
Będąc pewną, że uwięziony kocha ją ciągle jeszcze, wytworzyła sobie z tej miłości na starość pewien rodzaj romansu pensyonarskiego i czekała na powrót amanta do Paryża z gorączkową niecierpliwością.
Rzadko się zdarza, aby córy Ewy tej co Angela kategoryi, potrafiły przywiązać się do kogoś aż do abnegacyi najzupełniejszej, aż do wszelakiej ofiary i aby ta abnegacya i ta ofiarność pochodziły z pobudek szlachetniejszych, ze wznioślejszych uczuć.
Angela Martin, była właścicielką magazynu i część zysków otrzymywanych z zakładu przesyłała Pascalowi do Nimes, ażeby mu zamknięcie mniej ciężkiem uczynić.
Sekretarz hrabiego de Thonnerieux, był nędznikiem bez czci i wiary, ale najostatniejszy wyrzutek ma zwykle jakąś mniej opancerzoną w sercu komórkę...
Pascal czuł prawdziwą wdzięczność dla Angeli i chciał jej dać tego dowód, chciał ją przypuścić do udziału w przyszłej fortunie swojej, ale jednocześnie gotów był pozbyć się jej w każdej chwili, w której stanęłaby mu na zawadzie. Że jednak przypuszczał że owszem, może być mu użyteczną, chciał utrzymać z nią stosunki jaknajlepsze.
Angela była bardzo inteligentną i miała duże powodzenie, ale miała ten fatalny zwyczaj, że nic nigdy nie odkładała na czarną godzinę.
Bardzo rzetelna jako kupcowa, prowadziła książki swoje z nadzwyczajną dokładnością, ale stawała się szczytem rozrzutności, gdy nie chodziło o kupno lub sprzedaż.
Nadzwyczajna elegantka i lubiąca się bawić, całe swoje zyski wydawała na loże do teatru, na powozy, i wesołe obiadki w restauracyach bulwarowych.
W miarę jak się zbliżał czas powrotu Paseala, zmieniła zupełnie tryb życia.
Nie wydawała obiadów, nie jeździła powozami, nie bywała w teatrach.
Pozaprowadzała wszystkie możliwie największe oszczędności, stała się nawet skąpą.
Chciała godnie przyjąć przyjaciela, poprzysiądz, że przez cały czas jego nieobecności, była wzorem wierności i cnoty i pokazać napełniony woreczek, nie ukrywając wcale przed sobą, że to będzie dla niego niespodzianką najprzyjemniejszą.
Od chwili gdy Pascal dał jej wiadomość, iż nazajutrz opuszcza Nimes, Angela Martin, straciła zupełnie głowę.
List otrzymany z Joigny zaniepokoił ją straszliwie.
Co znaczyło to opóźnienie, z którego Pascal nie tłómaczył się wcale, a które zdawało się bardzo podejrzanem?
Przypuszczała, że jest oszukiwaną.
Mówiła sobie, że ex-więzień może się obejść bez niej i nic sobie z niej nie robi...
Może ma nawet zamiar nie pokazać się jej wcale.
Złość i żal nastąpiły po wielkiej radości.
Nie spała i nie jadła — zapomniała nawet o wyrwaniu kilku srebrnych niteczek, które coraz częściej zaczynały się ukazywać w jej gęstych płowych włosach.
Można też wyobrazić sobie jej uciechę, gdy naraz około dziesiątej rano, odezwał się dzwonek a drzwi jej mieszkania w antresoli.
Ubrana w kaszmirowy szlafroki pantofelki, poszła sama drzwi otworzyć.
Zobaczywszy Pascala krzyknęła i zbladła. Płacząc, pociągnęła go do przedpokoju, i nie mówiąc ani słowa, rzuciła mu się na szyję.
— A tom ja dopiero głupia! — zawołała nareszcie, wielka radość zmieniła mnie w fontannę. — Będziesz się ze mnie wyśmiewał dzieciaku?...
Pascal nie myślał wcale się wyśmiewać, bo sam miał także łzy w oczach.
Po pierwszym wylaniu uczuć, kochankowie przeszli do salonu, służącego zarazem za magazyn, skoro różne ubiory damskie leżały porozkładane po kanapach i krzesłach. — Ex-sekretarz hrabiego de Thonnerieux, przedstawił doktora Thompsona i dodał:
— Nie przyszedłem do ciebie sam, dla tego tylko, że potrzebujemy razem porozmawiać o interesach...
— Ho!... ho!...
— O bardzo ważnych interesach...
Angela śmiać się zaczęła.
— Nie powinno to cię dziwić — że mnie to bawi trochę!... no ale dobrze!...
siadajmy i rozmawiajmy...
I wierna przyjaciołka Pascala rzuciła się na małą kanapkę, pozbierawszy z niej wprzódy jakieś aksamitne okrycia i dwie czy trzy spódnice jedwabne.
Rola Angeli w naszem opowiadaniu, będzie dosyć ważną, musimy więc nieco bliżej z nią się zapoznać.
Niezwykle piękna i bardzo modna przy końcu cesarstwa, była dotąd jeszcze piękną, lubo zmieniły się naturalnie nieco posągowe jej kształty. Przytyła trochę, ale że była wysoką, tusza dodawała jej pewnej majestatyczności.
Czerwono-złocisty kolor jej włosów, czynił ją bardzo podobną do bogiń sławnego mistrza flamandzkiego Rubensa. Włosy te przy nadzwyczajnie białej cerze lekko zaróżowionej i oczach podobnych do oczu księżnej de Nivers... wydawały się wspaniale.
Wyraz twarzy bardzo przyjemny, ręce białe i delikatne, a nóżki bardzo zgrabne... sprawiały, iż Angela mogła stać się jeszcze przedmiotem, nie powiemy głębokiego uczucia, ale żywego kaprysu.
Skoro dodamy, że umiała się ubierać i przybierać pozór kobiety uczciwej, czytelnicy nasi poznają ją tak dobrze, jak my ją znamy.
Pascal rozpoczął rozmowę od pytania:
— Przedewszystkiem, powiedzno nam jak idą twoje interesa?...
Angela skrzywiła się znacząco.
— Wiesz przecie — odpowiedziała, że interesa wogóle dziś nie tego idą! Wszyscy kupcy dziś narzekają, a ja wcale nie stanowię wyjątku...
— Więc dochody?...
— Bardzo niewielkie...
— Jakiż masz dochód miesięczny w przybliżeniu?
— Pięćset do sześciuset franków.
— Przy takiej pracy to wcale nie wiele...
— Zaledwie, że jest żyć za co... Muszę wszystko kupować za gotowe pieniądze, a prawie wszystko oddawać na kredyt. Rezyko to wielkie, bo klijentka dziś bogata jutro może się stać niewypłacalną. Tego niepodobna nigdy przewidzieć, a naraża to na grube straty!...
— Nie ma zatem żadnej nadziei, abyś mogła uzbierać trochę pieniędzy w krótkim przeciągu czasu?
— Ani w krótkim, ani w długim... mój kochany...
— A więc w takim razie chętniebyś zapewne zamieniła swój handel na pozycyę pewną, która bez kłopotów, pozwoliłaby ci żyć przyzwoicie i zapewnić sobie na stare lata dostatek?...
— Ba!... Ale któż mi ofiaruje podobną pozycję.
— Przyjaciel mój doktór Thompson, którego ci przedstawiłem — i ja.
— Jeżeli i ty do tego należysz to zgadzam się na wszystko! Wiesz przecie dobrze, że gdybyś chciał to rzuciłabym się w ogień i w wodę!... Jesteś chyba tego pewnym, nie prawda?...
— O! tak! tak... znam cię dobrze i wiem, żeś jest dobrą przywiązaną dziewczyną... No, więc już ułożyliśmy się ze sobą będziesz nam pomagać we wszystkich naszych przedsięwzięciach?
— Uważam układ ustny za taki dobry, jakby za zawarty przed rejentem! Liczcie na mnie jakby na siebie samych!...
Po chwili milczenia, Angela się odezwała:
— A teraz kiedyśmy się porozumieli, radabym się dowiedzieć, w czem mogę wam być pomocną.
— Dowiesz się w swoim czasie — odrzekł Pascal. Później ci opowiemy. — Na teraz niech ci wystarczy ta pewność, że idąc z nami, dążysz do majątku!...
— Wszędzie za wami pójdę i obyśmy jak najprędzej doszli do celu...
— Masz z pewnością rozległe stosunki w półświatku? — zapytał ex-sekretarz hrabiego Thonnerieux.
— Przeciwnie... posiadam tych stosunków bardzo mało — od czasu, gdy się zakochałam w tobie, zerwałam zupełnie z temi damami...
— A zkądże rekrutujesz całę swoję klijentelę.
— Z prawdziwego świata...
— Z prawdziwego świata? — powtórzył Jakob Lagarde z niedowierzaniem. Cóż znowu!
— Ależ tak jest — odrzekła Angela, czy to pana zadziwia doktorze?...
— Przyznaję, że nawet bardzo.
— Nie ma w tem nic jednakże dziwnego. Udaję się do panien służących, a przez nie do ich pań się dostaje... Gdybyś pan znał, tak jak ja małe tajemnice Paryża, dowiedziałbyś się, że jest dość prawdziwych hrabin, vice-hrabin, margrabin i baronowych, których majątek jest tylko pozornym, to jest takich, które nie mają pieniędzy na podtrzymanie tytułu, albo raczej które chcą śpiewać za wysoko!... Potrzeba im przepychu i wykwintnych toalet ― a że nie mogą posiadać tego wszystkiego z ręki pierwszej, kontentują się gdy dostają drugiej. Modniarka odgrywa w tem wszystkiem najgłówniejszą zawszę rolę... Zrozumiał minie pan doktór teraz?...
— Zaczynam przynajmniej pojmować — odrzekł Jakób z uśmiechem.
— A co do mężczyzn? — zapytał Pascal.
— Z mężczyzn nie znam nikogo! Zerwałam po twoim odjeździe wszelkie stosunki z nimi... zupełnie...
— Szkoda!
— Ale — podchwyciła Angela — nic łatwiejszego jak je zawiązać na nowo... Na to potrzeba tylko przez kilka dni z rzędu pokazywać się en galle w lasku, w teatrze, ha wyścigach, nakoniec wszędzie, gdzie się zgromadza elegancki świat Paryża!...
— To dobrze... Damy ci pewne instrukcye w tym względzie... Rola twoja będzie bardzo prostą...
— Bardzom ją ciekawa poznać...
— Jesteś daleką kuzynką doktora Thompsona, którego tu widzisz... Otóż doktór otacza szczególniejszą opieką młodą dziewczynę, której zostaniesz przedstawioną. Będziesz pełnić przy niej obowiązki przyjaciółki i damy do towarzystwa.
Angela zmarszczyła brwi.
— Młoda dziewczyna? — powtórzyła.
Gra jej fizyognomii nie uszła baczności Pascala.
— Tylko żadnych głupstw moja kochana! żadnych podejrzeń, — żadnych śmiesznych zazdrości!... Młoda dziewczyna o której mowa, ma być narzędziem do zrobienia przez nas majątku i bardzo nam naturalnie o nię chodzi!... A oto historya tego dziecka, historya którą powinnaś poznać, zanim cię jej przedstawię. Uchroni cię to od nieporozumień..
Pascal opowiedział o Marcie, to co wiedzą już nasi czytelnicy, niewspominając rzecz prosta o medalu, bo sam o nim nie wiedział nic.
Angela posiadała w najwyższym stopniu ową tkliwość nerwową, która tyle chustek od nosa moczy łzami w czasie przedstawień teatralnych.
— Biedna panienka, szeptała z płaczem — taka młoda, taka piękna, a taka nieszczęśliwa! — Prawdziwa bohaterka z romansu!... kocham ją już z całego serca!...
I wpatrując się w Pascala i Jakóba, dodała:
— Chcecie zapewne w świat ją wprowadzić, chcecie jej dać sposobność zarzucenia wędki na jakiego milionowego fircyka, chcecie ją wydać za mąż i zastrzedz sobie przyzwoity procencik z posagu... Nie byłoby to takie głupie!...
Obaj kamraci uśmiechnęli się, a Pascal odpowiedział:
— Kiedy przyjdzie czas na to, wytłómaczymy ci wszystko, ale to jeszcze nie teraz. Porozumiejmy się. Jesteś kuzynką doktora Thompsona i masz się stać najlepszą a jedyną przyjaciółką Marty Grand-Champ. Obowiązkiem twoim czuwać nad dziewczątkiem, rozrywać je, nie utracić Boże broń jej serca.
— Znajdą się z pewnością tacy, co prawić jej będą komplementa i gwałtownie nadskakiwać... Potrzeba więc, aby dzięki tobie, uszy jej pozostały głuchemi na to wszystko! Marta w kimkolwiek zakochana, to nasza ruina. Pamiętaj o tem dobrze!...
— Jednem słowem — zawołała Angela śmiejąc się — przeznaczacie mnie na kirasyera strzegącego złotych jabłek z hesperyjskiego ogrodu.
— Doskonale, z tą jedynie poprawką, że historya nie o kirasyerza ale o smoku wspomina.
— Ba! smok a kirasyer to zupełnie wszystko jedno!
— Podoba mi się rola, a więc przyjmuję ją... Kiedy mnie przedstawicie pannie Grand-Champ?...
— Choćby zaraz, jedź z nami na śniadanie. Nie zapominaj, że mnie wcale nie znasz — zauważył Pascal. — Znasz tylko kuzyna swojego doktora Thompsona.
— Dobrze kochany kuzynie... będę się zachowywała względem ciebie z tą delikatną poufałością, jaka pomiędzy kuzynami uchodzi.
— Pamiętaj przede wszystkiem — wtrącił z kolei Jakób — że Marta jest żywym, portretem córki, którą utraciłem. To jej podobieństwo jest powodem mojego nagłego przywiązania się do sieroty.
— A czy to prawda, czy bajka? — zapytała śmiejąc się znowu Angela.
— Tak ma być — odrzekł sekretarz hrabiego de Thonnerieux.
— A więc bądźcie spokojni, zastosuję się do tego... Gdy chodzi o zdobycie wielkiej wygranej na tej loteryi przyszłości, gdy chodzi o przysłużenie się memu pięknemu Pascalowi, zmieniam się w istotę bierną, bezwzględnie posłuszną, zmieniam się w instrument działający bezwiednie, staję się machiną...
— Tak właśnie potrzeba — rzekł Jakób Lagarde. — Teraz przedstawiam wam myśl, jaka mi się nasunęła. — Sądzę oto, że obecnie, byłoby rzeczą najwłaściwszą usunąć Martę z Paryża...
— Usunąć Martę z Paryża! — wrzasnął ździwiony Pascal. — A to dla czego?
— Ażeby uniknąć przedwczesnego zwrócenia na nią uwagi... — Jej uderzająca piękność, to najgłówniejsze atu w naszem ręku... Otóż, ażeby to atu zużytkować odpowiednio, potrzeba, aby go nikt nie zobaczył gdzie indziej, jak tylko u doktora Thompsona. Ponieważ zaś nie możemy zamknąć Marty, ponieważ nie możemy nie pozwalać jej wychodzić, bo z jednej strony byłoby to za okrutnem, a z drugiej mogłoby bardzo źle wpłynąć na jej zdrowie, a więc i na urodę, jestem zdania, że należałoby umieścić panienkę gdzie w małym jakim domku wiejskim w okolicach Paryża... — Tam będzie mogła oddychać swobodnie świeżem powietrzem... tam jej nikt niepotrzebny widzieć nie będzie, tam bardzo prędko przyjdzie do siebie po przebytych zmartwieniach i niedostatku. Dodam jeszcze, że obecność jej w Paryżu, zawadzałaby nam bardzo w czasie przygotowywania się do odpowiedniej instalacyi. — Czy mam racye?
— Z pewnością... odezwała się Angela — podzielam ten pogląd w zupełności, pomimo, że nie wiem o co właściwie wam idzie.
— I ja również się zgadzam... — rzekł z naciskiem pewnym Pascal. — Jutro zaraz zajmę się wyszukaniem jakiego schronienia odosobnionego, jakiego domku ukrytego w pośród drzew, w którym osadzimy Martę, dodawszy jej Angelę za towarzyszkę.
— Brawo! — wykrzyknęła modniarka, bardzo mi się ta villegiatura podoba! Bo ani wyobrażacie sobie, jak ja lubię sielankowość! Przypatrywać się wschodowi słońca, to doprawdy marzenie moje! — Pijąc świeże mleko i zajadając chleb razowy, zapomina się choć na krótko o obrzydłych obiadach restauracyjnych, a słuchając śpiewu słowika, nie draźni się uszu beczeniem Paulasa lub pani Fauvel. Daję wam słowo honoru, że ja stworzona zostałam na wieśniaczkę! Zminęłam się z powołaniem!
— Bardzo się więc dobrze składa, powiedział Pascal — ale jest jeszcze rzecz jedna i to bardzo ważna... Odstąpiłaś zapewne ów mały pokoik, któryś dla mnie wynajęła w Montmatre na ulicy Meines, i zabrałaś zapewne z tamtąd wszystkie rzeczy?...
— Nie obawiaj się wcale a wcale. Powiedziałeś mi, że w tym pokoju peł‐ no jest kompromitujących cię papierów i że przepadłbyś bez ratunku, gdyby tam policya swój nos wtrąciła... Czy ja bym potrafiła cię narazić?...
— Wiem, że mogłem liczyć na ciebie! Gdzież więc złożyłaś to co było w tym pokoju?
— W innym lokalu, który wynajęłam po twoim wyjeździe i który opłacam punktualnie... Od czasu do czasu chodziłam go przewietrzać trochę. Mieszkanie wynajęte na moje imię, dla mojego niby kuzyna, który wyjechał do Ameryki...
— Pysznie pomyślane!...
— Ten co naprawdę kocha, ma zawsze dobre pomysły...
— Gdzież się znajduje ten pokój?
— W oddalonej dzielnicy miasta. U.
lica Puebla Nr. 69.
— — — A jak się mniemany twój kuzynek nazywa?
— Juliusz Martin...
— No — więc ja będę tym panem Juliuszem Martin….. Zaprowadzisz mnie na ulice Puebla...
— Kiedy?
— Dziś wieczór... Potrzebuję odszukać różne rzeczy... A teraz pospiesz się z ubieraniem... Zawieziemy cię na obiad do hotelu Parlamentu, gdzieśmy stanęli i przedstawimy cię Marcie Grand-Champ.
— Za dziesięć minut będę gotową; toaleta powinna być skromna — nieprawda?
— Bardzo skromna, a nawet trochę poważna.
— Rozumiem...
Angela wyszła i w niecałe dziesięć minut powróciła cała czarno ubrana.
Wszystko troje wsiedli do powozu, czekającego przed bramą i pojechali do hotelu Parlamentu.
Marta pogrążona w swoich myślach, ani nawet zauważyła, jak długo trwała nieobecność opiekunów.
Jakób zaprezentował jej Angelę jako kuzynkę swoję.
Angela okazała się tak uprzejmą, tak dobrą, że od razu ujęła sobie Martę.
Przy śniadaniu doktór wspomniał o projekcie wysłania panny Grand-Champ na wieś, do czasu dopóki zupełnie się nie urządzi, wspomniał, że towarzyszyć jej będzie Angela.
Projekt ten podobał się nad wyraz sierocie. Będzie mogła pierwsze dni żałoby przepędzić z daleka od ludzi, w zupełnem osamotnieniu, a o to chodziło jej bardzo.
Ułożono zaraz wszystko, postanowiono że Pascal zajmie się jutro wyszukaniem stosownego pomieszczenia nad brzegiem Sekwany lub Marny.
Marta opuściła Paryż dzieckiem, nie przypominała go sobie wcale — i gdyby nie głęboka jaka ją przejmowała boleść, rada byłaby zobaczyć miasto, w którem się urodziła.
Wiemy, że naszym wspólnikom bardzo szło o to, aby jej światu nie pokazywać.
Po śniadaniu, Marta powróciła do swojego pokoju z Angela, która chciała uwieńczyć dzieło i podbić zupełnie dziewczynę.
Pascal i Jakób wyszli za sprawunkami.
Jakób powrócił pierwszy.
Towarzysz jego, mając interes w oddalonej części miasta, potrzebował się z nim rozłączyć.
— Gdzie idziesz? — zapytał doktor.
Gdzie ja idę? — powtórzył śmiejąc się Pascal. — Idę rozpoznać położenie złotej miny, która ma nam dostarczyć środków do dostania się na możliwie najwyższe stopnie drabiny społecznej.
Rozłączywszy się z Jakóbem na bulwarze, Pascal wziął fiakra i polecił stangretowi zawieźć się na plac Świętego Sulpicyusza.
Na placu wysiadł z powozu i udał się pieszo na ulicę Bonapartego, w to miejsce gdzie stoją jedynie wysokie mury, z po za których wyglądają wierzchołki drzew starych.
Mury te, z lewej strony okalały ogrody seminaryum św. Sulpicyusza, z prawej — ogród pałacu hrabiego Filipa de Thonnerieux.
Pascal Saunier szedł trotuarem z lewej strony, przypatrując się stronie prawej.
Przystanął na prost małej furtki w murze ogrodu pałacowego, na zielono pomalowanej.
— Wszystko tak jak było mruknął, a że klucz mam, trzeba więc dowiedzieć się tylko czy hrabia żyje jeszcze...
Pociągnął dalej w stronę Luksemburga, minął ulicę Vaugirard, przeszedł trotuarem, na prost pałacu Thonnerieux, jeszcze z pięćdziesiąt kroków i zawrócił.
Kiedy dochodził do biura omnibusów na rogu ulicy Vaugirard i Bonapartego, zauważył, że otworzono jedną połowę bramy pałacowej.
Ukazał się znany nam stary kamerdyner w towarzystwie jakiegoś jegomości którym rozmawiał przystanąwszy w bramie.
Przez tęż uchyloną bramę, można było zobaczyć stangreta myjącego powóz w głębi podwórza.
— Po staremu — mruknął znowu Pascal, powóz będzie potrzebnym rano, albo wieczorem. Dowodzi to, że hrabia żyje. To wszystko co wiedzieć chciałem...
Dowiedziawszy się tego, o co mu tak bardzo chodziło, powrócił Pascal na plac św. Sulpicyusza, wziął powóz i kazał się zawieźć do hotelu Parlamentu, gdzie go Jakób przywitał zapytaniem:
— A cóż! twoja złota mina?
— Będzie napewno obfita, a sposoby eksploatacyi nie zdają mi się nazbyt trudnemi.
Nadeszła godzina obiadowa.
Przywołano Angelę i Martą i zebrano się w tym samym saloniku, w którym było śniadanie.
Marta po obiedzie odeszła znowu do swojego pokoju, wymógłszy na Angeli przyrzeczenie, iż ją przyjdzie odwiedzić nazajutrz.
Dwaj spólnicy z przyjemnością zauważyli, że panna Grand-Champ polubiła od razu Angelę.
To dobry znak, Angela potrafi owładnąć zupełnie sierotą.
Uderzyła godzina dziewiąta wieczór.
— No, chodź, pójdziemy na ulicę Puebla — odezwał się Pascal do swojej wiernej przyjaciółki — muszę przejrzeć złożone tam szpargały.
— Czy mogę wam towarzyszyć? — zapytał Jakob.
— Dla czegóżby nie?...
— Ruszamy zatem...
Ulica Puebla, skręcająca przy Battes-Chaumont w stronę Belleville, a ciągnąca się pod samo Vincennes, zmienioną została na aleę Pyreneés.
Jest ona mało zamieszkałą, ale domy ma bardzo ładne i takie które śmiało stać by mogły w mniej samotnej stronie miasta.
Dom, w którym Angela wynajęła pokój dla kuzyna, znajdował się wprost parku des Buttes.
Była co najmniej dziesiąta, gdy powóz zatrzymał się przed tym domem.
Angela zadzwoniła.
Furtka zaraz się otworzyła, a za nią ukazała się brama i schody gazem oświetlone.
Odźwierna w swojej izbie zajęta była szyciem.
Podniosła głowę i zawołała:
— A! to pani Martin!... cóż panią sprowadza do nas o tak późnej godzinie?
— Nie przypadek żaden — odrzekła Angela. — Przychodzę pokazać pokój kasynowi, który właśnie przyjechał dziś wieczór do Paryża...
— Ho! ho! — odpowiedziała odźwierna, przypatrując się Pascalowi — to ten pan z Ameryki przybywa?
— Tak jest kochana pani — odrzekł młody człowiek z uśmiechem — ale przyznam się otwarcie, iż wcale nie mam ochoty powracać...
— Muszę pani pożyczyć świecy, czy nie prawda pani Martin?... spytała odźwierna.
— Dziękuję za dobro chęci, ale mam ich całą paczkę. — Mam wszystko co mi potrzeba.
— Czy kuzyn pani będzie tu dziś nocował?
— Nie... nie... przyszedłem tylko zabrać niektóre potrzebne mi papiery w tym lokalu będę stawał tylko w razie przyjazdu do Paryża, bo stale mieszkać będę na wsi...
— No chodźmy — powiedziała Angela do Pascala, a zwróciwszy się zaraz do odźwiernej dodała: — niech pani będzie tak dobrą i nie gasi światła dopóki nie zejdziem — -krótko zabawimy na górze.
— Dobrze.
Angela weszła na schody, Pascal i Jakób poszli za nią.
Pokój, do którego podążali, znajdował się na piątem piętrze.
Skoro doń weszli i zapalili świece, ex-sekretarz obejrzał się do okoła.
Gruba warstwa kurzu pokrywała sprzęty; ale zresztą wszystko znajdowało się w porządku.
Skromne bardzo umeblowanie składało się z łóżka, szafy, stolika, toalety, biurka i czterech krzesełek.
Nadto nad kominkiem stal nieduży zegar i obok dwa świeczniki, a w kącie walizy i paki starannie pozamykane.
Pascal zdawał się bardzo zadowolony i dziękował uszczęśliwionej Angeli, że się zajmowała jego przeprowadzką.
— Czy zabierzesz to po coś przyszedł? zapytał Jakób Pascala.
— Nie odrzekł zapytany — jest to w jednej z tych waliz, nie jestem pewny w której, więc musiałbym szukać za długo.
— Nie ruszono nic a nic od chwili twojego wyjazdu — odezwała się Angela.
— Gdzie klucze?
— W szufladzie.
Pascal otworzył szufladkę i wyjął pęczek kluczyków.
— Czy walizy są zapełnione? — spytał Jakób.
— Najzupełniej doktorze...
— Czem?
— Najrozmaitszemi rzeczami, przedmiotami różnego rodzaju. Jedna zawiera cały przyrząd grawerski, kamienie litograficzne, kamienie do rysunków, deseczki, różne płyny chemiczne i t. p.
— Rozumiem — odrzekł z uśmiechem Jakób — to w jednej z tych waliz znajdować się też musi także dyplom amerykańskiego doktora?
— Właśnie.
— A narzędzia potrzebne do eksploatacyi złotej miny?
— Również się to znajdują. — Jutro, albo pojutrze, skoro wynajdę tylko jaką przyjemną rezydencyę wiejską dla Marty i Angeli, zajmę się tem czem potrzeba.
Angela pobladła.
— Bądź ostrożnym — wtrąciła żywo. Wiesz, co cię kosztowało parę nieszczęśliwych podpisów... — Jeżeli by cię znowu co spotkało, pamiętaj, że ja bym to życiem mojem przypłaciła.
— Uspokój się kochana przyjaciołko — nie należę wcale do tych, którzy nie korzystają z doświadczenia. Szukać majątku w podrabianiu fałszywych biletów bankowych, to dzieciństwo! Ja się z pewnością na to nie puszczę. Mamy w głowie projekta daleko poważniejsze. Wierz mi, że pewniejsze... Nie użyję odtąd pióra i rylca, chyba do prac, które mnie nie narażą, a przyniosą, świetne zyski. Możesz zasypiać spokojnie. Twojemu przyjacielowi nie stanie się nic złego.
— A to dzięki Bogu! — rzekła Angela odetchnąwszy swobodnie.
— Teraz pozwólcie mi obejrzeć tem pokój... — Czy drzwi dobrze zamknięte?...
— Kazałam przybić zamek bezpieczeństwa.
— Doskonaleś zrobiła, przedpokoik poprzedzający pokój przeszkodzi najciekawszemu uchu podsłuchującemu pudedrzwiami, pochwycić cokolwiek. Zajmijmy się teraz sąsiedztwem... — Czy to ściana, czy tylko przepierzenie?...
— To ściana i dosyć nawet gruba, rzekła Angela — to na prawo przepierzenie. Oddziela ono nasze mieszkanko od mieszkania właściciela domu, który jednak bywa tu zaledwie kilka razy do roku, gdy przyjedzie do Paryża...
— Wszystko zatem jak najlepiej — a okno?...
— Wychodzi na park Buttes-Chaumont i zaopatrzone jest w żaluzye...
— Prześwietnie! Będę mógł zatem najspokojniej tu pracować. Nie będziemy moje dzieci, marnować gazu właścicielowi. Niech żyją właściciele. Niezadługo sami też nimi będziemy. Chodźmy!...
Wyszli wszyscy z pokoju, Pascal zamknął go, wziął klucz do kieszeni i wsiedli do czekającego powozu.
Nie udamy się za nimi.
∗
∗ ∗ |
Dwa dni upłynęło od czasu, gdy widzieliśmy hrabiego de Thonnerieux piszącego testament.
Starzec był jednakowo smutnym.
Rany jego serca zanadto były głębokie, ażeby się mogły zagoić kiedykolwiek.
Jeżeli czasami lekki uśmiech zabłąkał mu się na usta, to dla tego jedynie, aby ukryć przed ludźmi to, co wrzało w głębi duszy.
Od czasu wizyty złożonej hrabinie Chatelux, stary hrabia prawie że nie opuszczał swojego pałacu.
Fabian de Chatelux i Paweł Fromental odwiedzali go parę razy, ale niestety, obecność tych dzieci zamiast go uspokoić, powiększała owszem boleść jego.
Ci młodzi ludzie, mieli ten sam wiek, który miałaby obecnie jego córka.
Patrząc na nich, przypominał to sobie nieustannie.
I myślał sobie, że gdyby Pan Bóg pozwolił był żyć jego ukochanemu dziecku, byłaby już silną i dzielną kobietą w tej chwili.
I starzec nie mógł się od łez powstrzymać.
Przed tem sypiał jeszcze w nocy przynajmniej po parę godzin, teraz stracił sen zupełnie.
Rujnowało to do reszty wątłe jego zdrowie.
Stracił przytem apetyt i jadał tylko, aby podtrzymać siły.
Policzki zapadały mu coraz bardziej, oczy stawały się coraz więcej błędne, a przytem tracił pamięć.
Czasami tak się zapominał, że stary Jerome obawiał się o jego rozum, obawiał się, ażeby jego pan nie doszedł do zupełnego rozstroju.
Doktór — przyjaciel domu — podtrzymywał wszelkiemi siłami gasnące życie, ale zbliżała się chwila, w której wszelkie środki musiały okazać się bezskutecznomi.
Tego dnia rano, kiedyśmy za Pascalem Saunier i Jakóbem Lagarde udali się do Angeli Martin, hrabia de Thonnerieux, zadzwoniwszy jak zwykle na swojego kamerdynera, kazał się ubrać i przeprowadzić do gabinetu.
Hrabia odpieczętował i przeczytał kilka listów, od osób proszących o wsparcia, albo od towarzystw, których członkiem pozostawał.
O godzinie przeznaczonej na śniadanie, Jerome przyszedł do pana, aby go poprowadzić do sali jadalnej.
Pan de Thonnerieux wypił filiżankę bulionu, zjadł kawałek kurczęcia i wypił pół szklaneczki wina.
— Mam zamiar wyjść dzisiaj — odezwał się skończywszy śniadanie.
Kamerdyner zdawał się być bardzo ździwionym.
— Wyjść dzisiaj? — powtórzył. — Czyż to nie będzie zanadto męczącem dla pana hrabiego?...
— Wcale nie... — Czuję się dzisiaj mniej osłabionym niż zwykle i myślę nawet, że zaczerpnięcie świeżego powietrza, zrobi mi bardzo dobrze. Zresztą muszę wyjść. Czy zapomniałeś, że to dzisiaj, bolesna i święta rocznica śmierci pani de Thonnerieux?...
— O! nie, nie zapomniałem o tem, odparł wzruszonym głosem stary sługa. Byłem już raniutko na cmentarzu, na grobie ukochanej pani...
Hrabia podał rękę staremu i uścisnął jak przyjaciela.
— Nie wątpiłem, ani o twojej pamięci, ani o twojem sercu — ale to samo i ja zrobię. To mój obowiązek, to moje pocieszenie.
Słowa te wymówione były tonem tak stanowczym, iż nie można się im było sprzeciwiać.
To też stary sługa skłonił się tylko.
— Każesz zaprządz na godzinę druga — powiedział pan de Thonnerieux i pojedziesz zemną.
Rozkazy zostały wydane i o oznaczonej godzinie, hrabia w towarzystwie kamerdynera, wyjeżdzał w pobożną pielgrzymkę na cmentarz Montparnasse.
Tam w grobie rodzinnym spoczywała Zuzanna de Rouvray Thonnerieux i córka jej Marya.
Pomnik postawiony przy jednej z głównych alej, odznaczał się swoim stylem.
Na ścianach z polerowanego granitu, wznosiła się kopuła, zakończona krzyżem żelaznym.
Po bokach pomnika stały trzy z białego marmuru statuy.
Przedstawiały one trzy cnoty teologiczne: Wiarę, Nadzieję i Miłość.
Na czwartym rogu umieszczony był anioł oswobodziciel, wskazujący ręką w niebo, jako miejsce do którego podążyły wyzwolone z więzów ciała dusze.
Drzwi brązowe zamykały grobowiec.
W wewnątrz był niewielki ołtarz, na którym stał srebrny krucyfiks Zbawiciela i świeczniki srebrne.
Cztery klęczniki ustawione naprzeciw ołtarza, ginęły prawie pod stosami girland i kwiatów.
W głębi na czarnej marmurowej tablicy, wypisane były złotemi literami nazwiska umarłych.
Starzec wysiadłszy z powozu, szedł wolno podtrzymywany przez Jeroma i nie bez trudności doszedł do monumentu, na którym pod hrabiowską koroną położony był napis:
Jerome otworzył drzwi brązowe i usunął się, aby przepuścić pana.
Wchodząc do tego przybytku śmierci, Filip z wielkiego wzruszenia upadł na kolana nie na klęcznik, ale po prosta na kamienie.
Za nim ukląkł stary sługa z twarzą łzami zalaną.
Pan de Thonerieux, miał oczy zupełnie suche — zabrakło mu już łez zupełnie.
Modlił się gorąco.
Piersi jego wznosiły się od łkań co chwila.
Klęczał długo z głową kornie schyloną.
Powoli, gwałtowne poruszenie piersi uspokoiło się — nieruchomość hrabiego przeraziła Jeroma.
— Panie hrabio — zawołał wystraszony, pochylając się nad panem.
Filip de Thonnerieux podniósł głowę i domyślając się myśli służącego, szepnął:
— Nie.. nie... kochany Jerome, jeszcze nie koniec, chociaż już się zbliża... — Już tu nie przyjdę żywy... — Przyniosą mnie tu już w trumnie... połączę się z temi, których opłakuję... — Rozłączenie było długie.. bardzo długie. Teraz już się zobaczymy... Chwała Bogu!...
— Panie mój, te myśli cię zabijają.
— Tem lepiej.
— Pomyśl pan o mnie, ja pana tak kocham, a pan mnie tak martwi ciężko. Chodźmy panie hrabio... Chodźmy, wracajmy co prędzej.
Powiedziawszy to, stary sługa wyprowadził pana z cmentarza, nie znalazłszy tym razem żadnego z jego strony oporu.
Po powrocie do pałacu przy ulicy Vaugirard, hrabia zamknął się w pokoju zmarłych, który już znamy i wpatrzony w portrety ukochanych, pogrążył się znowu w zadumę.
Stary kamerdyner, wyciągnął go znowu z tego pokoju.
Nadeszła godzina obiadowa.
Hrabia Filip osłabł nadzwyczajnie.
Moźnaby powiedzieć, że pielgrzymka na cmentarz Montparnasse, wyczerpała resztkę jego życia.
— Jerome — rzekł do służącego, czuję się bardzo słabym mój przyjaciela...
— Tego się właśnie obawiałem! — mruknął służący. — Trzeba się posilić koniecznie panu hrabiemu.
— Nie potrzebuję posiłku, lecz spoczynku. Nie będę nic jadł dziś wieczór...
— A to także! To właśnie byłoby najgorsze. Musi pan hrabia zjeść cokolwiek, chociażby jajko... musi się napić trochę wina. To konieczne...
— Niepodobna mój przyjacielu...
— Dla czego?...
— Nie przeszłoby mi nic przez gardło... — Potrzebuję snu tylko... zamiast do stołu, pójdę do łóżka... Gdybym musiał postać, albo posiedzieć jeszcze trochę, czuje żebym zemdlał...
— To niech przynajmniej pan hrabia weźmie lekarstwo?...
— Dobrze.
Głos Filipa Thonnerioux stał się głuchy, urywany — febryczne dreszcze wstrząsały całem ciałem.
Głowę miał gorącą, a ręce jak lód zimne.
Jerome zaprowadził a raczej zaniósł starca do sypialnego pokoju, rozebrał jak dziecko i położył.
Zaledwie głowa spoczęła na poduszkach, sługę jakiś dziwny opanował niepokój.
Hrabia oczy miał szeroko otworzone i w jeden kąt pokoju wpatrzone.
Rękami chwytał coś w powietrzu, to znów pociągał kołdrę na piersi.
Jerome drżał cały.
— Czy to konanie? — zapytywał się przerażony. — Czy śmierć naprawdę się już zbliża?...
Nie była to śmierć jednakże, lubo bardzo już była blizką, ale był to atak nerwowy, doznanemi wzruszeniami wywołany.
Po pewnym czasie hrabia się uspokoił, Jerome podał mu łyżeczkę lekarstwa.
Hrabia de Thonnerieux zdawał się jakby obudzony, z jakiegoś snu przykrego.
Przesunął rękę po spoconem czole i szepnął:
— Co za szczególny sen miałem!...
— Co się śniło panu hrabiema? — zapytał stary sługa.
— Miałem sen... albo raczej... trapiła mnie straszna zmora...
— Zmora?... powtórzył Jerome.
— Widziałem ludzi jakichś.. widziałem trupy pokładzione jeden obok drugiego, jakby na płytach kamiennych w Morgue...
— Cmentarz i widok grobów źle na pana hrabiego podziałały, odezwał się żywo służący.
Pan de Thonnerieux potrząsnął głową...
— Nie... nie... mówił dalej — i te ciała ludzkie i te trupy, widzę dobrze jeszcze... Było ich razem sześć, a każden miał na szyi albo w ręku medal złoty, jaki kazałem wybić, z okazyi urodzin mojej córki... Jeden człowiek jakiś, z nożem w ręku, zabierał się do odcinania tych medali... Rękę miał w krwi zbroczoną... duże plamy krwawe twarz mu pokrywały i nie dały rysów rozpoznać...
A!... cóż to za sen okropny...
— Przerażający! — dodał Jerome. Na szczęście był to sen tylko, a pan hrabia wie przecie, że, sen mara... Bóg wiara...
— Tak jest — powtórzył Filip de Thonnerieux. — Nie należy przejmować się snami.
Blada głowa starca, uniesiona na chwilę, opadła na poduszki.
Stary kamerdyner uznał, że najlepiej będzie pozostawić pana w spokoju i wyszedł.
Około dziewiątej powrócił.
Hrabia miał oczy zamknięte.
Oddech gorący, ale spokojny wydobywał się z piersi.
— Śpi — pomyślał Jerome — może Bóg da, że noc będzie miał dobrą, a jutro lepiej się poczuje.
O dziesiątej spali wszyscy w pałacu, oprócz pana de Thonnerieux.
O dziesiątej właśnie dostał ponownego ataku.
Uniósł się na łóżku i wyciągnął ręce przed siebie, jak gdyby usiłował odepchnął jakieś widma, które się oczom jego ukazywały.
Poruszał przy tem ustami. Chciał coś mówić widocznie, chciał krzyczeć, wołać o pomoc, ale żaden dźwięk nie mógł się wydobyć z gardła.
Ręce opadły na łóżko i ruchem nerwowym chwytały ciągle za prześcieradło i kołdrę. Nagle błędne w tej chwili oczy zagasły, konwulsyjne drżenie wstrząsnęło ciałem starca, głowa w tył opadła, drżące usta wymówiły jakichś parę niezrozumiałych wyrazów, rozległo się głębokie westchnienie i ciało zesztywniało.
Hrabia Filip de Thonnerieux, ostatni z wielkiego rodu, oddał piękną swą doszę Bogu!...
W pałacu, jak powiedzieliśmy przed chwilą, wszyscy twardo spali.
Nocna lampka paliła się na stole i rzucała słabe światło na trupa.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Było około dziewiątej godziny rano, gdy Jerome przyszedł zastukać do drzwi swojego pana.
Nie otrzymując żadnej odpowiedzi, zastukał ponownie, a że znów nikt się nie odezwał, strach opanował poczciwgo sługę. — Wszedł do sypialni. Lampka paliła się jeszcze.
Jerome podszedł do łóżka.
Jedna ręka hrabiego leżała na kołdrze.
Kamerdyner poruszył tę rękę i wydala mu się zesztywniałą, wziął za dłoń, dłoń była jak lód zimną.
Pochylił się żywo nad panem i przyłożył usta swoje do bladych ust jego.
Nie poczuł oddechu wcale.
Dotknął czoła i policzków i spostrzegł, że tak samo jak ręce, były marmurowo zimne.
Nie można było wątpić, że Filip de Thonnerieax nie żyje.
Stary sługa krzyknął rozpaczliwie, padł na kolana przy łóżku i łkając, zaczął się modlić za duszę ukochanego pana.
Podniósł się po chwili, bo czekały nań konieczne do spełnienia obowiązki.
Pozamykał wszystkie drzwi, z wyjątkiem drzwi od pokoju zmarłego; zwołał służbę, aby ją powiadomić o smutnym jaki zaszedł, wypadku.
Hrabiego kochali wszyscy ― a lubo codzień spodziewali się jego śmierci, opłakiwali go gorąco.
Wszyscy od czasu śmierci brabiny i jej córki, nosili czarną żałobną liberyę.
Jerome poprowadził ich do pokoju nieboszczyka, gdzie poklękali i pomodlili się szczerze.
Poczciwi ludzie żałowali dobrego pana, jakby własnego ojca.
Jerome posłał następnie po doktora, który nie kazał czekać na siebie i po przybyciu skonstatował śmierć, którą dawno przewidywał.
Potem udał się do notaryusza, który był jednocześnie wielkim przyjacielem hrabiego.
Notarysz nazywał się Pérollet i mieszkał na ulicy Condé.
Dowiedziawszy się co zaszło, rzekł:
— Przychodzisz zapewne zasięgnąć rady mojej, kochany Jerome?... przychodzisz mnie zapytać, jak się masz zachowywać?..
— Tak właśnie, proszę pana...
— No, a o co ci chodzi?
— Domyślam się, że pan hrabia złożył zapewne testament u pana notaryusza, czy mam jednak pomimo to wezwać sędziego pokoju, ażeby mieszkanie opieczętował?
— Potrzeba to zrobić koniecznie, tembardziej, że nie mam u siebie wcale testamentu mojego zacnego przyjaciela...
Jerome poruszył się ździwiony.
— Nie ma pan testamentu? — powtórzył.
— Nie mam, mój drogi.
— Jednakże nie ulega wątpliwości, że mój pan zrobił testament!... Nie należał on do ludzi, co umierają bez objawienia ostatniej woli swojej... zwłaszcza, że tak mu chodziło o dzieci, urodzone w ten sam dzień, co kochana nasza panienka...
— Ja przypuszczam również, że hrabia zrobił testament i że prawdopodobnie znajdzie się go w jakiej szufladzie, w gabinecie, ale niechaj go sędzia odszuka... Hrabia zmarł nie pozostawiwszy spadkobierców prawnych, skarb więc będzie miał baczne oko na sukcesye...
— Nie trzeba się narażać, aby ci zarzucono nadużycie swojego w domu położenia. Idź — i bez straty czasu, domagaj się o nałożenie pieczęci... Zawiadomienia prawne czy już porobione?
— Już porobione proszę pana.
— Czy masz pieniądze potrzebne na koszta pogrzebu hrabiego?...
— Mam proszę pana. — Kochany nasz nieboszczyk, powierzał mi zawsze na wypłaty dla ludzi i różnych dostawców dosyć znaczne fundusze, z których liczyłem się w końcu roku dopiero... W tej chwili mam u siebie blizko trzydzieści tysięcy franków.
— To aż nadto dostateczne na pierwsze potrzeby... zostaniesz prawdopodobnie naznaczonym dozorcą rzeczy i do czasu zdjęcia pieczęci, musisz pozostawać w pałacu.
— No, idź co prędzej do sądu pokoju... Ale... nie... poczekajno trochę...
lepiej będzie gdy ja pójdę z tobą. — Znam się dobrze z sędzią, to mi łatwiej wszystko pójdzie.
Notaryusz z kamerdynerem, udali się razem do sądu.
Pomimo, że sędzia zajęty był w tej chwili sądzeniem, pan Pérollet zbliżył się doń i w kilku słowach objaśnił o co chodzi.
— Natychmiast udam się na opieczętowanie, jak się tu tylko uwolnię... odpowiedział sędzia, a zwracając się do Jeroma, dodał:
— Przypuszczacie zatem, że testament istnieje...
— Tak panie sędzio, musi się znajdować w gabinecie, chyba, żeby go pan hrabia złożył u innego notaryusza.
— To nie podobna — wtrącił pan Pérollet.
— Jeżeli istnieje, to go odnajdziemy, powiedział sędzia pokoju — i stosownie do przepisów złożymy prezesowi trybunału. Wydam zaraz polecenie pisarzowi, aby był gotów iść ze mną po skończonej audyencyi.
Notaryusz i Jeremiasz zabierali się do wyjścia, gdy sędzia zatrzymał starego służącego, o którym wiedział, że posiadał całe zaufanie swego pana i rzekł:
— Będzie już dobrze późno, gdy się znajdę w pałacu, chcę zatem wiedzieć, czy masz klucze od wszystkich rzeczy?
— Mam je, panie, razem na kółku.
— No to zanim ja nadejdę, postaraj się odnaleźć testament. Jeżeli ci się to uda, to bardzo nam uprości zadanie...
— Dobrze, panie sędzio.
Powróciwszy do pałacu, stary kamerdyner wydał kilka rozkazów służbie, posłał do drukarni list jaki miał być rozesłany wszystkim przyjaciołom i znajomym hrabiego, i zabrał się do szukania testamentu.
Otworzył biurko i przeszukał wszystkie w nim szufladki, wyjąwszy jednej sekretnej, o której nie wiedział, ale nie znalazł nic.
Przejrzał inne sprzęty jeden po drugim, ale i w nich nie znalazł nic.
Pozostała jedna tylko szkatułka włoska z czasów odrodzenia.
Jak wiemy, testament znajdował się w tym prześlicznym mebelku, ale Jerome napróżno wkładał jeden po drugim kluczyki do zameczku; — żaden z nich nie pasował.
— Zdziwiony, stary kamerdyner, przeszukał kieszenie ubrania, jakie pan jego miał w dniu poprzednim na sobie.
Kluczyka i tam nie znalazł.
Skoro dano znać o przybyciu sędziego pokoju, asesora i pisarza, Jerome poszedł naprzeciw nich i wprowadził przede wszystkiem do pokoju zamienionego w kaplicę, w którym leżał nieboszczyk i gdzie modliły się przy nim zakonnice.
— Czy znalazłeś co?... — zapytał sędzia.
— Nie panie...
— Przeszukałeś jednakże gabinet, w którym jak utrzymujesz, powinien się znajdować testament.
— Przejrzałem wszystkie sprzęty z wyjątkiem jednego, od którego nie mam klucza.
— A tutaj w tym pokoju, robiłeś poszukiwania?...
— Nie...
— Dla czego?...
— Nie śmiałbym robić tego w obecności nieboszczyka...
— Przystąpimy więc do opieczętowania, a szczegółowe przejrzenie zrobimy po pogrzebie. Przejdźmy do gabinetu hrabiego.
Jerome otworzył drzwi do pokoju sypialnego, przez który się przechodziło do gabinetu pana.
Objąwszy rzutem oka wszystko, co się znajdowało w pokoju, sędzia zapytał:
— Któryż to jest ów sprzęt, od którego nie ma kluczyka?....
— Ten oto...
Kamerdyner wskazał mebelek.
— Gdzie twój pan chował zwykle papiery wartościowe?...
— Tutaj proszę pana.
— A no! więc zapewne i testament musi się tu znajdować... Jakże sądzisz, dla czego kluczyka od tej szkatułki nie ma pomiędzy innemi kluczami?...
— Nie umiem sobie tego wytłomaczyć... Ale zdaje mi się niepodobnem, ażeby zginął...
— Gdyby tak było, to by ślusarz musiał nam otworzyć-rzekł urzędnik, w każdym razie muszę to najpierw zapieczętować...
I dodał zwracając się do pisarza:
— Zamieść pan w protokóle, że nie znaleźliśmy kluczyka, a papiery rozrzucone na biurku, zamknij z łaski swej do szuflady, ażeby były pod pieczęcią.
Pisarz składał papiery, gdy tymczasem asesor przypieczętowywał lakiem słabe opaski, które prawo czyni nienaruszalnemi.
Skończywszy czynność w gabinecie, udał się sędzia do innych pokojów.
Pałac był obszerny — opieczętowanie trwało długo.
Siódma godzina biła, gdy podpisano ostatni protokół.
Sędzia pokoju polecił Jeromowi, ażeby zwołał całą służbę hrabiego.
Za chwilę stanęli wszyscy.
— Wezwałem was — powiedział sędzia — do złożenia przysięgi jakiej prawo wymaga. Przysięgnijcie, że żaden z was nic z tego co tu było nie naruszył i że żaden z was nie wie, czy kto czego nie zabrał ztąd czasami? — Zauważcie sobie dobrze, że nie posądzam was o nic. — Prawo wymaga odemnie takiego zapytania i takiej od was przysięgi...
Służący jeden po drugim, wykonali żądaną przysięgę, poczem każdy się podpisał w protokole.
Znowu sędzia pokoju zabrał głos i odezwał się do kamerdynera:
— Jeromie Vilard, naznaczam cię dozorcą pieczęci. Czy obowiązki te przyjmujesz?...
— Przyjmuję panie sędzio.
— Pamiętaj, że pociągają one za sobą wielką odpowiedzialność.
— Wiem o tem panie sędzio, ale zgadzam się jednakże. — Zdaje mi się, że tym sposobem uczynię ostatnią przysługę ukochanemu mojemu panu...
Klucze zostały poznaczone i oddane pisarzowi.
Zobaczmy co zaszło przy ulicy Tournon, u pani de Chatelux, podczas gdy sad spełniał swoję czynność w pałacu hrabiego de Thonnerieux.
Około piątej po południu, służący zaanonsował hrabinie przybycie Rajmunda Fromentala i jego syna Pawła.
Pani de Chatelux kazała poprosić gości do salonu, i zaraz wyszła do nich sama.
Rajmund Fremental był człowiekiem dat piędziesięciu.
Paweł urodzony tego samego dnia co panna de Thonnerieux, miał lat dziewiętnaście.
Wysoki, dobrze zbudowany, Rajmund był uosobieniem siły fizycznej, pomimo, że jego gęste, krótko przystrzyżone włosy, były jak śnieg białe.
Rysy twarzy bardzo miał regularne, w wyrazistej fizyonomii przebijał się wyraz słodyczy i melancholii. Czoło zdawało się zasępione jakimš smutkiem nieustannym.
Inteligencya i przenikliwość malowały się w oczach.
Paweł podobnym był do ojca, lubo nie miał ani tych samych rysów, ani tej atletycznej budowy.
Błąd włosy ocieniały jego twarz delikatną i dystyngowaną. — Podobnym był do matki, jak hrabina de Chatelux utrzymywała.
Wysoki, smukły, trochę wątły. ale ładny bardzo chłopak, wydawał się nadzwyczajnie nieśmiałym.
Zobaczywszy wchodzącą do salonu hrabinę, ojciec i yn powstali i skłonili się z uszanowaniem.
Pani de Chatelux — podała obu przyjaźnie rękę.
— Kochany Rajmundzie, — rzekła, wizyta twoja jest mi nad wyraz przyjemną. Tak już dawno tutaj nie byłeś!... Dzień dobry Pawle, jak się masz kochane dziecię, — dodała zwracając się do syna Fromentala — tobie nie robię wymówek, bo się często ze sobą widujemy, ale ojciec każe długo czekać na siebie...
— Zasłużyłem na wymówkę, — odrzekł Rajmund poważnie. Powinienem rzeczywiście częściej tu przychodzić, częściej dziękować pani za mojego Pawła, powinienbym i pragnąłbym, ale….….. obawiam się być natrętnym... Pochłania mnie obok tego praca — a czasami prawdziwie mnie nawet przygniata...
— Przebaczam ci zatem Rajmundzie, ale pod warunkiem, że się poprawisz...
— Przyrzekam z całego serca...
— Przedewszystkiem zaś żądam, aby dzisiejsza wizyta była dłuższą nieco...
Siadajcie i porozmawiajmy...
— Czy Fabian w domu?... — zapytał Paweł.
— W domu, kochany chłopcze... Zapewne w swoim pokoju...
— Czy mu nie przeszkodzę?...
— Wiesz przecie, że mu nie przeszkadzasz nigdy... Czy masz mu co do powiedzenia?...
— Chciałem mu zaproponować odwiedzenie pana de Thonnerieux. Będąc tam przed paru dniami, przyrzekliśmy, że przyjdziemy dziś w godzinie obiadowej.
— Trzeba obietnicy dotrzymać... Idź do Fabiana i zabierz go do hrabiego...
Pragnę i ja się dowiedzieć, co tam słychać u niego.
— Zapewne zastanę tu jeszcze ojca, rzekł Paweł do Rajmunda — do pałacu Thonnerieux tak ztąd blisko, że niezádługo będziemy z powrotem...
— Jeżeli pani Chatelux pozwoli, to zaczekam tu na ciebie... — odrzekł Rajmund.
— Z pewnością że pozwolę... No, idź kochany Pawle.
Młody człowiek opuścił salon i udał się do pokoju przyjaciela.
— No cóż, Rajmundzie?... — odezwała się siadając hrabina i wskazując gościowi miejsce naprzeciw siebie — jesteśmy sami... Możesz zatem mówić wszystko otwarcie... Czyś jest zadowolony?...
— Z mego syna?...
— Pod każdym względem?
— Oh!.. nie pani hrabino.
— Czy Paweł cię czem zmartwił?...
— Czy on potrafiłby mnie zmartwić!... Biedne, kochane dziecko... Nie o niego tu wcale idzie!... Niepokoi mnie czasami jego zdrowie wątłe, ale może Bóg da, że z wiekiem nabędzie siły... Łagodny, dobry, kochany chłopiec, jak kochana była biedna jego matka!...
— I bardzo przy tem pracowity...
— Tak jest — nie mam mu nic do zarzucenia!...
— Byłam tego pewną, bo widując go często, miałam sposobność poznać i ocenić jego charakter... To wyjątkowa naprawdę natura...
Powinieneś być dumnym ze swojego syna.
— I jestem rzeczywiście zeń dumnym pani hrabino.
— O jego delikatne zdrowie nie potrzeba się niepokoić... Jest on w tej chwili w wieku, w którym wyrostek kształtuje się na mężczyznę. Mój Fabian jest także przecie delikatnym, a wcale się o niego nie obawiam...
— Mnie mimo woli czasami niepokój jakiś ogarnia... Pawłowi potrzeba by dłuższego wypoczynku... dłuższej zmiany powietrza... Pragnął bym, aby wyjechał na jakiś czas z Paryża... aby podróżował jakiś czas po Włoszech...
— A czy nie możesz tego uczynić?...
— Niestety nie...
— Dla czego?...
— Bo zawsze i wszędzie ciągnę za sobą tę okrutną kulę, o której wie pani hrabina!... Aby przeciąć łańcuch przytrzymujący tę kulę oddałbym połowę mojego życia, i dla tego powiedziałem przed chwilą, że nie jestem zupełnie szczęśliwym.
— Czyż Paweł nie mógł by sam podróżować?
— Nie puściłbym go samego... Pomimo inteligencyi i roztropności, jest to pod pewnemi względami dziecko jeszcze, przy niedoświadczenia i łagodnym charakterze, pozwolił by się łatwo wciągnąć w jaką zasadzkę.
— A czyż niepodobieństwem jest abyś odzyskał zupełną wolność, abyś rozerwał ów ciężący ci łańcuch?...
— Przyszedłem do pani hrabiny, aby o tem właśnie pomówić... Wiem jak pani jest dobrą, jak jest życzliwą dla mego syna, liczę więc, że i dla mnie zechce być równie łaskawą.
Przyszedłem prosić pani, ażebyś mi dopomogła w tem co przedsięwziąć zamierzam...
— Możesz bezwarunkowo liczyć na mnie Rajmundzie — zrobię wszystko, co tylko zrobić będę mogła... o cóż to idzie?...
— Skazano mnie, jak pani wiadomo, na dwadzieścia lat więzienia, a wiadomo pani również, że mnie niesłusznie skazano!... Po pięciu latach uniewinniono mnie, dzięki twojej i hrabiego de Thonnerieux protekcyi, a również dzięki temu, iż udało mi się wykryć spisek przygotowany w Clairvaux, spisek, który gdyby nie ja, pozbawiłby był życia kilka lub kilkanaście może osób.
Pamięta zapewne pani hrabina, na jakich mnie uwolniono warunkach.
W odkryciu spisku dałem dowody głębokiej przenikliwości, dałem dowody tego specyalnego instynktu, albo raczej tego węchu, jaki psy gończe i sławni policyanci posiadają.
Postanowiono zużytkować zdolności moje i przeznaczono do policyi, bez wyraźnego urzędu, ale z obowiązkiem ciągłej gotowości na rozkazy naczelników do dozoru i poszukiwań. Skazano mnie na tę czynność na lat piętnaście, to jest na taki przeciąg czasu, jaki mi do odsiedzenia pozostawał.
To warunek, pod jakim wypuszczono mnie na wolność.
Ta wolność!... to możność zobaczenia mego dziecka... możność otoczenia go staraniami... możność czuwania nad chłopczyną.
Upierać się było niepodobieństwem! zgodziłem się zatem...
Rajmund zamilkł po tych słowach.
— Odmawiać byłoby szaleństwem!... dorzuciła pani de Chatelux. Jak dawno zawartą była ta umowa?
— Dziesięć lat temu hrabino... Jeszcze mi całych lat pięć pozostaje...
— Od dziesięciu lat zatem spełniasz odważnie i uczciwie swój obowiązek, i wyświadczyłeś nim niejedną ogromną przysługę społeczeństwu...
— Wielkie oddałem przysługi... to prawda proszę pani... Zawsze czynny, wyprowadzałem na światło dzienne najciemniejsze i najbardziej zawikłane nieraz sprawy, w podziw często najzręczniejszych nawet wprowadzałem... Nie oszczędzałem się wcale. Sto razy narażałem własne życie... a iluż uratowałem życie?... Zdaje mi się otóż, że zapłaciłem w zupełności dług i pragnąłbym być pokwitowanym...
— Chyba, że ci się to najzupełniej należy...
— A jednakże — odrzekł Rajmund, gdybym był sam na świecie, o nic bym zgoła nie prosił... Pełniłbym pięć lat jeszcze ciężkie moje obowiązki... Ale mam dziecko, mam Pawła i to dla niego chciałbym już raz zerwać nareszcie z przeszłością. Paweł do tej chwili zajęty był wyłącznie nauką... Pracował po dniach całych... Mogłem ukrywać przed nim moje życie. Dziś staje się to niepodobieństwem. Jestem w ciągłej obawie... drżę o każdą chwilę... o każdą minutę. Niech się dowie przypadkiem Paweł, kim byłem i kim jestem, a będzie się mnie wstydził! Czy pani rozumie boleść moję i moję obawę... Dziecko, które ubóstwiam, za które oddałbym życie, za które wytoczyłbym ostatnią kroplę krwi z radością. Dziecko to by mną pogardzało! Czyż może być coś okropniejszego na świecie?
Pani de Chatelux wzruszona bardzo uczuła również łzy w oczach.
— Uspokój się kochany Rajmundzie, odezwała się po chwili głosem drżącym, dzięki niebu, to o czem mówiłeś i o co się obawiasz, nie spełni się nigdy! Paweł kocha cię z całej duszy i zawsze będzie cię kochał... Dla czegóż miałby się zmienić kiedykolwiek?... Dla czego miałby pogardzać tobą? Gdyby jaki szept złośliwy doleciał kiedy do jego uszu, dośćby było powiedzieć mu, za co zostałeś skazanym, a zamiast się znienawidzieć, uwielbiałby cię i błogosławił, na klęczkach dziękowałby ci za to, żeś pomścił honor znieważonej jego matki.
— Czy pani tak naprawdę sądzi? — wykrzyknął Rajmund z zapałem.
— Nie tylko że tak sądzę, ale jestem tego najpewniejszą.
— Oby Bóg mówił przez panią. Słowa te dodają mi odwagi... najlepiejby jednakże było, aby Paweł nic nie dowiedział się o przeszłości...
— No więc pomówmy, w jakiby sposób odzyskać ci zupełną wolność i uczynić cię panem własnej woli. Co potrzeba zrobić w tym celu?...
— Potrzeba podać prośbę do ministra sprawiedliwości i mieć za sobą prefekta policyi.
— Masz nadzieję, że ta prośba może uzyskać pożądany skutek? — Z pewnością by go nie uzyskała, gdybym ją sam podał od siebie... Nie łudzę się wcale w tym względzie. Odpowiedzianoby mi napewno, że otwierając mi drzwi więzienia, zrobiono i tak już bardzo dla mnie dużo, że powinienem czuć się szczęśliwym i spełniać do końca moje zobowiązanie.. Nie będzie tak jednakże, gdybym znalazł energiczne poparcie.
— A więc postaramy się Rajmundzie abyś miał to poparcie... Znam sporo przecie osób wpływowych... Pójdę osobiście wszędzie i będę osobiście prosić o protekcyę, a pewną jestem, że mi jej nie odmówią.
— O pani! pani! — wołał Rajmund poruszony do głębi słowami, po za któremi widział już swoje zbawienie. Jak pani jest dobrą i jak pani jest szlachetną!... jakże wdzięczność moję pani okażę?…..
— Nie mówmy o tem — przerwała żywo hrabina.
— Przeciwnie, mówny o tem pani hrabino. Pani tyle już dla mnie zrobiła. Kiedy byłem więźniem, pani wszak czuwała przy łożu umierającej żony mojej, pani opiekowała się moim synem! Jeżeli ujrzałem znowu dziecko moje, to pani to winienem, pani i zacnemu hrabi do Thonnerieux! Pani wszak płaciła za nauki Pawła, pani mi dopomogła do mogła zrobienia z niego człowieka!... O pani! o takich rzeczach zawsze mówić się godzi...
Rajmund ukląkł u nóg hrabiny, a ręce jej okrywał pocałunkami i łzami.
— Podnieś się przyjacielu — rzekła pani de Chatelux, nie mogąc ukryć wzruszenia. Podnieś się i pomówmy teraz o Pawle... Czas już wielki coś po stanowić o jego przyszłości... Cóż obmyśliłeś dla niego?
— Zapytaj mnie pani raczej, co on postanowił dla siebie, ja tylko dawałem mu rady, jak to było moim obowiązkiem.
— No i cóż?
— Radziłem mu, aby obrał zawód nauczycielski, on jednak pragnie wejść do szkoły politechnicznej.
— To tak jak Fabian... Przyjaźń tych dwojga dzieci skłoniła ich do obrania sobie jednakowego zawodu. Ale można im tylko powinszować... Droga jaką pójść zamierzają, jest jedną z piekniejszych...
Jedna z tych, co doprowadzić może do wysokiego stanowiska, wiesz bowiem przecie, że Paweł i Fabian, jako urodzeni w tym samym dniu co nieodżałowana córka pana de Thonnerieux, dzięki wspaniałomyślności hrabiego, będą po dojściu do pełnoletności, hojnie obdarowani.
— Nie chcę nawet o tem myśleć proszę pani... Nie mam naturalnie pogardy dla majątku, ale go za najwyższe dobro nie uważam... Wpoiłem w Pawła przekonanie, że praca jest celem życia i najpierwszym obowiązkiem człowieka, nauczyłem go, że pracując, nie potrzeba obawiać się nędzy, a można nawet dorobić się funduszu.
— Masz słuszność przyjacielu, co jednak nie przeszkadza mi to utrzymywać, że majątek dobrą jest rzeczą, gdy go się dobrze potrafi używać...
— Zapewne proszę pani, są jednakże nieszczęścia, których pieniądz ułagodzić nie jest w stanie. Mnie i memu synowi nie potrzeba nic tylko.... mojej wolności... Potrzebuję mieć prawo usunąć się... zniknąć... — Potrzebuję, aby nikt nie mógł Pawłowi wspominać o przeszłości... Jestem uczciwym człowiekiem... Ślepa sprawiedliwość ludzka dotknęła mnie jak nędznika! — Byłem sędzią wymierzającym sprawiedliwość, byłem mścicielem — a zrobiono ze mnie zbrodniarza, podłego przestępcę, nikczemnika... — O tem wszystkiem, dzięki Bogu, syn mój nie wie nic dotąd... a chciałbym, żeby nigdy się o tem nie dowiedział!...
W tej chwili przyśpieszone kroki dały się słyszeć w przedpokoju.
Drzwi otworzyły się nagle.
Fabian de Chatelux i Paweł Fromental, weszli do salonu przerażeni i obaj z zaczerwienionemi oczyma.
Hrabina podbiegłą do wchodzących.
— Co to takiego, Fabianie? — zapytała syna. — Tyś płakał?...
— Jednocześnie Rajmund zapytywał Pawła:
— Coś ty taki blady!... Czyś nie cierpiący czasem?...
Obaj młodzieńcy milczeli.
Zdawało się, że nie mają odwagi odpowiedzieć.
Pani de Chatelux przejęta trwogą, badała:
— Co to takiego?... Co wam się przytrafiło?... co nam powiedzieć macie?...
— Wielkie dotknęło nas nieszczęście, tak samo jak i ciebie kochana mamo, odezwał się nareszcie Fabian. — Nieszczęście to, chociaż przewidziane, niemniej jest jednak okropne... Straciliśmy najlepszego przyjaciela...
— Hrabia de Thonnerieux!... — krzyknęli jednocześnie hrabina i Rajmund.
— Nasz czcigodny przyjaciel, nasz protektor najszlachetniejszy, hrabia de Thonnerieux — odpowiedział Paweł Fromental, głosem zmienionym — nie żyje.
Podwójny okrzyk zdziwienia i boleści, okrzyk hrabiny i Rajmunda, towarzyszył tym słowom.
Pani de Chatelux padła na kolana.
— Kochany, wierny przyjacielu! — mówiła, łkając — poszedłeś połączyć się z temi, których tak szczerze opłakiwałeś, poszedłeś połączyć się z ukochaną żoną i córką!... — Szczęśliwy, u stóp Boga, nas pozostałych pogrążyłeś w boleści.
Rajmund i dwaj młodzi ludzie ze spuszczonemi głowami i oczami pełnemi łez, myśleli o starcu, co tyle zrobił dobrego, o starcu, którego nigdy już zobaczyć nie mieli.
∗
∗ ∗ |
Rano w dzień zgonu hrabiego, Pascal Saunier, wszedł wcześnie do pokoju Legarda.
— Cóż, dobrze spałeś? — zapytał ten ostatni, śmiejąc się, kamrata.
— Bardzo dobrze — odpowiedział Pascal — miałem sny bardzo przyjemne, śniłem o majątku...
— Sen, to głupstwo mój bracie!...
— Zobaczysz, że mój głupstwem nie będzie, że się sprawdzi w zupełności...
— Bardzo był bym zadowolony, ponieważ dostałbym część jakąś zapewne...
— Tak jak byś ją już posiadał! — No, ale czas na nas.
— Gdzież pójdziemy?...
— Poszukać jakiego domku wiejskiego.
— W którą stronę się zwrócimy?...
— Zejdziemy na dół do restauracyi hotelowej i przy czekoladzie rzucimy okiem na „Monitora.“ W ogłoszeniach znajdziemy zapewne co nam potrzeba.
— Uprzedziłeś Martę, że wychodzimy?...
— Nie... Spała jeszcze przed chwilą...
— Napisz do niej słów parę...
— Nie ma potrzeby.. Angela przybędzie na śniadanie... wytłómaczy panience powód wczesnej naszej wędrówki i zostanie z nią razem aż do naszego powrotu...
Dwaj spólnicy zeszli do restauracyi i zażądali czekolady i dzienników.
Ex-sekretarz hrabiego de Thonnerieux, zaczął je przeglądać ciekawie.
Naraz zawołał zadowolony.
— Znalazłeś? — zapytał Jakób.
— Tak mi się zdaje.
— Gdzie?...
— Nad brzegiem Marny, w pobliża Pont-Créteil... Jeżeli jak przypuszczam z opisu, jest to miejscowość, którą znam od dawna, nie podobnaby wynaleźć nic naprawdę lepszego..
Śliczny domek wiejski, ocieniony małym parkiem, otoczony dwoma odnogami Marny... zwrócony frontem na drogę z Gravelle do Saint Maur.
— Dom jest do sprzedania, albo do wynajęcia z meblami.
— Cena?...
— Sprzedaż za ośmdziesiąt tysięcy franków... za wynajęcie sześć tysięcy...
— Zapewne będą chcieli wynająć, — przynajmniej na rok czasu...
— Dowiemy się o tem na miejscu, a ogrodnika, którego adres zaraz zapiszę sobie w książeczce Kończ czekoladę i na kolej... Za godzinę będziemy na miejscu... czy masz przy sobie pieniądze?...
— Więcej zapewne niż będzie potrzeba, jeżeli się nam dom podoba.
Wyszli z restauracyi wsiedli w powóz i w dwadzieścia minut byli już na stacyi, w chwili właśnie, gdy pociąg miał odchodzić...
Zaledwie starczyło im czasu na nabycie biletów i usadowienie się w przedziale klasy pierwszej.
Ponieważ dom, jaki oglądać mieli Jakób Lagarde z Pascalem, ma być teatrem ważnych bardzo scen naszego opowiadania, musimy go opisać dokładnie...
Przybywszy do Saint-Maur, dwaj podróżni kazali sobie wskazać mieszkanie ogrodnika, mającego klucze od domu, a zastawszy go, udali się z nim do willi.
Po lewej i prawej stronie dwie odnogi Marny okalały mały park tutejszy.
Dom w stylu odrodzenia, był to pałacyk w miniaturze, blaszane jego dachy, pięknie się odbijały w wodzie, a czworokątny trawnik starannie utrzymany, zajmował środek dziedzińca.
Był to ten sam dom, który Pascal znał już oddawna.
Po zwiedzeniu mieszkania, z bardzo dobrym rozkładem i dostatnio umeblowanego, wspólnicy i ich przewodnik przeszli do parku, nad rzekę.
Na lewem brzegu tej rzeki były schodki, mocno zbudowane i prowadzące do przystani, w której stały przywiązane czółna.
Wierzby i inne drzewa krzewiaste, tworzyły tu płot gruby, po przez który nic dojrzeć nie można było.
Brzeg naprzeciw gościńca, mniej był nieco zarosły, ale za to tak spadzisty, iż nie podobna było się przezeń przedostać, chyba z wielkiem niebezpieczeństwem.
Jakób i Pascal rozpatrywali się szczegółowo w miejscowości, i zdawali się badać korzyści, jakie z osiedlenia tutaj Marty, mogą osiągnąć w danych razach...
Zamienili spojrzenie, a Pascal zapytał ogrodnika.
— Znasz pan warunki wynajmu?...
— Znam je proszę pana?...
— Jakież są?...
— Wynajem najmniej na rok czasu, i opłata z góry za sześć miesięcy...
Jeżeliby wynajmujący namyślił się kupić następnie wille, uiszczona suma dzierżawna odtrąci się z sumy kupna, oznaczonej na ośmdziesiąt tysięcy franków...
— Gdzie się potrzeba udać dla zrobienia kontraktu?…..
Do notaryusza w Joinville, ulica da Pont...
W kwadrans potem Jakób i Pascal wchodzili do kancelaryi regenta, a niedługo po tem wychodzili z kwitem za opłacone za sześć miesięcy komorne. Willa nazywała się le Petit-Castel.
— Marta, będzie tutaj jakby o sto mil od Paryża — rzekł Jakób — i będzie zupełnie niewidzialną, aż do czasu, gdy ją pokażemy zdziwionym tłumom, w oświetlonych salonach sławnego amerykańskiego doktora Thompsona.
— Tak jest — odrzekł ex sekretarz hrabiego de Thonnerieux ― a jeżeli interesa nasze dobrze pójdą, to dla czego nie mielibyśmy kupić na własność tego prześlicznego ustronia?... W razie potrzeby, będziemy mieli tutaj zupełnie bezpieczną przystań...
— Jestem tego samego zdania — odrzekł śmiejąc się doktór — potrzeba jednak przede wszystkiem, aby te interesa nasze dobrze poszły... Pieniądze wysuwają się z rąk z nadzwyczajną szybkością, i nie wracają wcale. — Byłby wielki już czas napocząć złotą minę, o której powiadałeś...
— Liczę, że za kilka godzin czerpać z niej będę pełnemi rękoma...
— Jakto, dzisiejszej nocy?...
— Ano tak... dzisiaj w nocy...
Chwilowe milczenie zapanowało po tych słowach, nareszcie Jakób się zapytał.
— Kiedy masz zamiar zainstalować Martę w willi?...
— Sądzę, że można to zaraz dziś wieczór uskutecznić. — Ty i Angela przywieziecie ją tutaj. — Ja muszę pozostać w Paryżu.
Angela niech zabierze ze sobą trochę bielizny i niech dotrzymuje towarzystwa Marcie, bo by się tu zanudziła sama.
— Czyż nie będziemy przyjeżdżać do nich?...
— Zależeć to będzie od mojej wyprawy do złotej miny...
— W każdym razie Angela i Marta, nie mogą się same wszystkiem zajmować, potrzebna im będzie służąca.
— Myślałem już o tem.. Nic niebezpieczniejszego nad służącą w domu, którego gospodarze potrzebują się okrywać pewną tajemniczością. Potrzeba by jakiej bardzo a bardzo zaufanej osoby…..
— Gdzie jednak znaleźć taką osobę?...
— Mówiłem już o tem z Angela — kobieta to pomysłowa i bardzo przezorna.
Rozmawiając w ten sposób, dwaj przyjaciele doszli do stacyi.
Właśnie pociąg nadchodził.
Wzięli bilety i po dwudziestu pięciu minutach, wysiadali na dworcu w Paryżu.
— Pierwsza! — powiedział Pascal, spojrzawszy na zegarek. — Zjedzmy co w pierwszej lepszej restauracyi jaką napotkamy i wracajmy do domu. Angela i Marta, muszą być bardzo o nas niespokojne. Pocieszymy je wezwaniem, aby się przygotowały do drogi.
Około w pół do trzeciej, Pascal i Jakób wchodzili do swego mieszkania w hotelu Parlamentu.
— A cóż kuzynie?... zapytała Angela... znalazłeś coś odpowiedniego?...
— Znaleźliśmy kuzynko odrzekł Jakób...
— Czy co ładnego?...
— Prześliczne w całem znaczeniu tego wyrazu gniazdeczko, spowite w zieleni, otoczone do koła wodą... Rozkoszne cacko!... Nasza kochana Marta, zanim się ostatecznie urządzimy, będzie tam miała daleko dogodniej niż w Paryża. — Użyje świeżego powietrza i wolności, których wcale nie miała..
— O doktorze jakiś ty dobry, odezwała się sierota, u której Jakób coraz większą zyskiwał sympatyę.
— Gdzież się znajduje owo prześliczne gniazdko, spytała znowu Angela?...
— Nad brzegiem Marny, w pobliżu Jouinville-du-Pont.
— Uwielbiam Marnę, bo nam dostarcza przysmaków niezliczonych! Kiedy pojedziemy?...
— Dzisiaj choćby! jeżeli nie macie nic przeciwko temu.
— Nie mamy nic a nic zgoła.
Jedźmy więc dzisiaj.
Jakób mówił dalej.
— Kuzynce polecam zaopatrzenie się w bieliznę i inne konieczne drobiazgi, których w willi nie znajdziecie...
— Bądź spokojny kuzynie, znam się na tem co jest potrzebne i zrobię wszystko co należy.
— Myślę... odezwał się Pascal — że koniecznie potrzeba zabrać służącą... a nawet dwie, bo miejscowość jest rozległą i trochę oddaloną.. Trzeba się będzie zająć także ogrodem... Napewno dość będzie roboty dla dwojga osób.
— Pogadamy o tem zaraz...
Marta siedziała od kilku chwil mocno zamyślona.
— O czem tak dumasz moje dziecko? — zapytał Jakób...
— O mojej kochanej matce, która nie będzie podzielać mojego szczęścia, bo czuję, że będę szczęśliwą, że bardzo będę szczęśliwą na wsi, w cieniu drzew, oddychając świeżem powietrzem...
— Czy wolisz wieś!... drogie dziecię?...
— Ubóstwiam wieś, to złote marzenie moje, które sprawdzi się obecnie po raz pierwszy...
— Na nieszczęście radość twoja nie długo będzie trwała, zmuszeni bowiem będziemy powrócić wkrótce do Paryża...
— Powrócę w takim razie, ze wspomnieniem kilku dni rozkosznie przepędzonych.
— Czyż Paryż ci się nie podoba?
— Nie znam Paryża... opuściłam go małem dzieckiem... á teraz boję się go, nie wiem dla czego. Ten hałas, ten ciągły ruch gorączkowy, budzi we mnie obawę... Wolałabym spokojne życie wiejskie, nad to ożywione życie paryzkie!...
— A my takie niestety życie zmuszeni będziemy prowadzić...
— Przyzwyczaję się do niego doktorze — odpowiedziała Marta z mimowolnem westchnieniem..
Jakób ciągnął dalej:
— No naturalnie, że będziemy także i my mieli pewne godziny wypoczynku i będziemy je przepędzać razem z wami w Petit-Castel, tak nazywa się willa w której będziecie mieszkały...
— Wszystko z pewnością, dobrze będzie – wtrąciła żywo Angela, ale potem o tem, teraz kochana Marto trzeba nam się przygotować do drogi... Idę do domu po bieliznę i różne potrzebne graciki — a nie będę wcale marudzić... za godzinę z całym pakunkiem będę z powrotem.
— Ja także zaraz będę gotowa — zawołała prawie wesoło Marta i odeszła do swojego pokoju.
Kiedy wyszła, Pascal zbliżył się do Angeli.
Powróćmy do kwestyi służących powiedział:
— Potrzebować będziemy dwojga ludzi bezwzględnie pewnych, dwojga ludzi, którzyby w razie jakiego wypadku nie narazili nas ciekawością swoją lub plotkarstwem.
— Bądź spokojny — odrzekła Angela. Mam małżeństwo jakby dla nas na urząd zrobione. Alzatczycy... Mąż chce gwałtem uchodzić za francuza, choć bardzo źle mówi po francuzku — a i on i ona nie mają o życiu paryzkiem pojęcia. Przybyli tu przed kilku zaledwie dniami, z listem rekomendacyjnym do mnie od mojej siostry, zamieszkałej w Colmar... On jest ogrodnikiem, umie powozić i obchodzić się z końmi, ona kucharką wcale zdolną.
— Doskonale!
—Nie prawda?
— Czy możesz zobaczyć się z niemi zaraz?
— Mogę, bo mi zostawili swój adres, a razem nigdzie nie wychodzą...
— Porozumiej się zatem z niemi o zasługi i przyprowadzaj zaraz z sobą...
Trzeba żeby pojechali razem z wami... Ale co ci mam zlecić przede wszystkiem, to jak najmniejszą styczność z sąsiedniem miasteczkiem... Bardzo nam zależy, ażeby Marta jak najmniej wychodziła. Ogród jest duży, powinien wam zupełnie wystarczyć.
— Bądź spokojny! — Czy wy nie będziecie mieszkać razem z nami?..
— Zależy to od różnych okoliczności, od różnych interesów, jakie mamy jeszcze do załatwienia...
— Będziecie jednak przynajmniej nas odwiedzać — a dzisiaj nas odwieziecie...
— Odwiezie was doktor Thompson.
— A dla czego nie ty?
— Bo ja muszę zostać w Paryżu, zatrzymuje mnie tu pewna ważna bardzo sprawa.
— Nie kobieta przecie! — wykrzyknęła Angela...
W odpowiedzi na ten wykrzyk serdeczny, Pascal wzruszył ramionami i rzekł:
— Jutro z doktorem postanowimy, czy zamieszkamy z wami na wsi czy nie... No zmykaj... Już trzecia... A musicie być przed wieczorem w Petit-Castel, ażeby się dobrze rozejrzeć w mieszkaniu i miejscowości.
— Będę z powrotem około piątej... rzuciła wychodząc Angela.
— Czy odprowadzisz nas na kolej? — zapytał Jakob Pascala.
— Nie... muszę iść zrobić porządek w mieszkaṇiu mojem przy ulicy Puebla.
— Zdaje mi się, że byłoby najrozumniej, przewieźć wszystkie rzeczy do Petit Castel. Ludzie wynajmujący mieszkanie wiejskie za sześć tysięcy franków, mniej są podejrzewani, aniżeli lokatorowie z poddaszów...
— W zasadzie masz raeye, ale nie chcę i nie mogę się decydować, dopóki nie przekonam się o środkach, jakiemi będziemy mogli rozporządzać... Nie będziemy czekać na to zbyt długo. Zaraz zaczynam...
— Gdzie się zobaczysz ze mną?...
— Miałem właśnie stawić ci to pytanie..
— W Petit-Castel zanocujesz?
— Tak.
— Bardzo dobrze. Ponieważ jednak nie wiem jak mi się uda obecna wyprawa dzisiejsza, chciałbym, abyś jutro bardzo rano znajdował się w Paryżu...
— To głupstwo... Przyjadę pierwszym pociągiem — a jeżeli cię jeszcze nie będzie, poczekam tutaj...
— Zgoda... do jutra zatem...
I Pascal Saunier opuścił Jakóba, ażeby się udać na ulicę Puebla.
Na kilka minut przed piątą, Angela nadjechała do hotelu s trzema wyładowanemi walizami. Ten sam fiakr najęty na godziny, miał ją odwieźć z Martą na kolej, gdzie już para alzacka, czekać miała.
Sierota była od dawna, gotowa.
Mały jej pakunek, włożono do jednej z waliz ex-modniarki i pojechano na dworzec.
Powróćmy do pałacu de Thonnerieux.
Pokój hrabiego Filipa zamieniony został, jak wiadomo, w kaplicę, w której domownicy modlili się za swego zacnego pana.
Jerome udał się do biura pogrzebowego, ażeby bezzwłocznie przysłano trumnę dębową blachą wybitą. Trumnę to ustawiono na środku pokoju i nakryto zwłoki krepą tak, że tylko twarz nieboszczyka widzialną była.
Dokoła trumny paliło się światło.
Jutro, zaraz od samego rana, brama pałacowa zostanie obita czarnem suknem z herbami nieboszczyka, a przed bramą wieko trumny wystawionem zostanie.
Hrabia przyjmował za życia bardzo mało u siebie osób — a nad całym domem jego, ciążyła melancholiczna jakaś atmosfera.
Od chwili gdy śmierć zabrała ostatniego członka rodu de Thonnerieux, głęboki smutek zastąpił melancholię. Zgnębiona nieszczęściem służba, błąkała się po mieszkaniu, jakby pokutujące dusze.
O jedenastej wieczorem, każde się w swój kąt usunęło.
Jerome zmordowany fatygą i boleścią, poszedł także do siebie wypocząć trochę.
Tylko Benoita Mercier i Urszula Arnaud, niegdy pokojówki hrabiny i jej córki, nie chciały zwłok opuścić i postanowiły zmieniając się kolejno — czuwać przy nieboszczyku.
Benoita Mercier, zajęła stanowisko o jedenastej.
Urszula była w drugim pokoju i czekała aż na nią kolej nadejdzie.
Pozostawmy wierne służące przy poczciwym ich obowiązku, a sami pospieszmy za Pascalem Saunier na ulicę Puebla, do mieszkanka, któreśmy już poznali.
Ex-sekretarz hrabiego de Thonnerieux, otworzył dwie będące tu walizy wszystko co w nich było wyrzucił na podłogę.
Były tam kamienie litograficzne i deseczki z drzewa gruszkowego, wiśniowego lub bukszpanu, były kompasy, linije i cyrkle, były różne przybory chemiczne i spora liczba butelek poetykietowanych.
Z trzeciej walizy wyjął liczny zapas kostyumów, na jego figurę przygotowanych.
Ale w całej tej chmarze rupieci, nie znalazł jednakże przedmiotu, którego poszukiwał, bo widocznie zniecierpliwiony, zabrał się do otworzenia innej jeszcze walizy i zaczął szczegółowy znowu przegląd wszystkiego, co w sobie zawierała.
Zawierała ona papiery, z pomiędzy których wyjął Pascal jakąś okręconą sznurkiem paczkę i tę zaczął z ciekawością rozpatrywać.
— Skoro mi to wpadło w rękę, rzekł do siebie — to i dobrze, znajdę tu zapewne dyplom amerykańskiego doktora Thompsona.
Rzucił paczkę na krzesło i znowu rozpoczął poszukiwanie.
— Co u pioruna!... — mruczał przez zęby — nie ma i nie ma... a jestem przecie najpewniejszym, że było. Waliz nikt a nikt nie otwierał, przez czas mojego tam pobytu!... Cóż znaczy, że szukam napróżno?...
Uprzątnął do dna walizę i nie znalazł czego szukał.
Był wściekły przy otwieraniu ostatniej walizy.
Ale na raz krzyknął uradowany.
Natrafił pod bielizną na pęk kluczy, osadzonych na kółku.
— A no, jest przecie Sezam!... — Nie ma potrzeby przeglądać reszty, tylko czekać, aż nadejdzie chwila działania.
Spojrzał na zegarek.
Wskazywał godzinę siódmą.
Wyszedł z mieszkania i udał się do restauracyi Belleville.
O dziewiątej powrócił do swojego pokoju.
— Jeszcze za wcześnie — rzekł do siebie — trzeba więc zajrzeć do odłożonej paczki.
Pascal Saunier zasiadł przed biurkiem i rozwiązał paczkę, którą poprzednio wyjął z walizy.
W paczce tej znajdowały się najrozmaitsze paszporty i dyplomy.
Wyjął jeden z nich i rozłożył.
Byłto dyplom wydany przez akademię medyczną w New-Yorku, Thompsonowi mieszkańcowi Ameryki.
— Dobrze zapamiętałem nazwisko... mruknął czytając dokument James Thompson urodzony w Filadelfii, lat czterdzieści... Czterdzieści lat? szepnął przerywając czytanie, trochę to zadużo na mojego dzielnego Jakóba!... Ale co to szkodzi?... Doda mu to wartości... uezyni poważnym!.. Zresztą, nie będzie potrzebował legitymować się ze swego wieku...
Po chwilowej zadumie, mówił składając papier.
— Z pewnością, że w chwili gdym podejmował pugilares z tym dyplomem, pugilares tego biednego dyabła, któregom przed pięciu laty napotkał w lasku bulońskim z kulą w głowie i rewolwerem w prawem ręku, nie spodziewałem się wcale, iż mi się to na co przyda...
Nie zdołano dowiedzieć się kto był tym samobójcą, czy zabitym, a można się było o tem dowiedzieć z tego oto papieru. Wszelkie śledztwa. niedoprowadziły do niczego, dzienniki skorzystały z okazyi i szydziły sobie z policyi... Doktór Thompson nie potrzebuje się zatem obawiać, aby zdarto zeń skórę, w jaką się przyoblecze.
Skoro będziemy już mogli zainstalować się w Paryżu na odpowiedniej stopie, zrobię mu paszport tak dokładny, że nie potrafiliby mu nic zarzucić najbieglejsi nawet eksperci!... Co do mnie, niech się kto chce dziwi zmianie mojego nazwiska... Podobało mi się przybrać nazwisko matki, i nikomu nic do tego...
Schował dyplom do jednej z szuflad biurka...
Była godzina jedenasta.
— Jeszcze trochę zawcześnie.... mruknął, ale pójdę już sobie, dojdę wolniutko do bulwaru, i tam zaczekam do północy. O północy udam się do złotodajnej miny. Teraz baczność jak największa... Nie trzeba mieć nic takiego przy sobie coby w danym razie stało się oskarżającym dowodem. Pugilares, zegarek i pierścionek... zostawiam tutaj. Spinki przy mankietach, gładkie z perłowej masy, nie potrafiłyby mi zaszkodzić, gdybym je zgubił nawet, co zresztą jest niepodobieństwem, chustka od nosa nie znaczona... Kapelusz zamienię na czapkę nabytą niegdyś na prowincyi — u czapnika, który mnie wcale nie znał i z pewnością nigdy już nie zobaczy...
Trzeba wszystko przewidzieć... kto to wie co się stanie... Chcę być wolnym i biada temu, coby mnie przytrzymać usiłował Rewolwer zadużo narobił by hałasu... będę miał tęgi nóż w kieszeni. Monologując w ten sposób, Pascal kładł na biurku wyżej wymienione przedmioty.
Parę luidorów i kilka sztuk drobnej monety, wsunął do kieszeni, włożył czapkę, wziął z nad kominka duży nóż składany, sprobował czy ostry i schował go do kieszeni.
— Czem sobie jednakże poświecę...? rzekł idąc do kącika, gdzie stała maleńka latarka.
A otóż jest i światło. — W latarce jest cała świeca i ta aż nadto mi wystarczy...
Pascal zamknął latarkę i włożył ją do bocznej kieszeni obszernego jesiennego paltota.
Zaopatrzył się w zapałki, zabrał pęk kluczy, zagasił świecę i wyszedł z pokoju, zamknąwszy drzwi na dwa spusty...
Odźwierna otworzyła mu bramę.
Wyszedłszy z domu, skierował się spiesznym krokiem ku ulicy Lofayette, przeszedł ją w całej długości i dostał się na bulwar przez tęż ulicę.
Było to w pierwszych dniach czerwca.
Po dniach upalnych bywały piękne łagodne wieczory.
Niezliczone tłumy, szukały na ulicach orzeźwiającego powietrza i chłodu, którego nie mieli pod dachem.
Amatorowie wody sodowej, dobijali się o nią w werendach kawiarni.
Na trotoarach pełno było spacerujących, a powozów taka masa jak we dnie.
Pascal szedł bulwarem, aż do kościoła św. Magdaleny i skręcił w ulicę Royal.
O pierwszej jeszcze przechodził się po polach Elizejskich, i palił czwarte cygaro z rzędu.
Powozy rzadko już przejeżdżały, przechodniów było już nie wielu.
Pascal zawrócił się w stronę placu Concorde, minął Pont-Royal, poszedł brzegiem rzeki, od biura deputowanych, aż do pałacu sztuk pięknych i wkroczył na ulicę Bonapartego.
Wybiła druga na zegarze merostwa szóstego okręgu, gdy się znalazł na placu św. Sulpicyusza.
Panował to spokój zupełny... Ani jednej żyjącej duszy, ani jednego powozu, w dodatku jakby dyabeł przychodził łotrzykowi z pomocą, pokryły niebo chmury ciężkie i czarne. Chmury to pędzone ciepłym wiatrem i przerzynające je od czasu do czasu błyskawice, zapowiadały nadchodzącą burzę.
Wspólnik Jakóba Lagarda, przeszedł ulicę Bonapartego, aż do ulicy Vaugirard, zatrzymał się tutaj, spojrzał w jednę i drugą stronę, a pewny, że go nikt nie widzi, zawrócił śpiesznie, wyjął z kieszeni pęk kluczy i zatrzymał się przed małą furtką w murowanym parkanie ogrodu Thonnerieux.
— Czy tylko — mówił sobie — czy tylko przez te cztery lata, nie odmieniono zamku przypadkiem... — W takim razie, plany moje wzięły by w łeb odrazu.
Ale uspokoił się niebawem.
Klucz łatwo zakręcił się w zamku.
Pascal z wielką trudnością powstrzymał okrzyk radości.
— Widocznie — mruknął – szczęście mi sprzyja!...
Drzwi się otworzyły.
Pascal wszedł do ogrodu i zamknął je za sobą z największą ostrożnością.
Rozglądał się na wszystkie strony i mruczał:
— Jestem nareszcie... Już blizko trzy lata noga moja tu nie postała, a byłbym tu jednakże dotąd, gdybym był chciał. Powinienem był chcieć co prawda. — Maniak to ten de Thonnerieux, ale w gruncie, człowiek uczciwy.
Życie miałem spokojne, a pensya pana sekretarza płaciła się w biletach tysiąc frankowych. — O! ma on ma tych biletów niebieskich pod dostatkiem, że zaś znam jego zwyczaje i jego gotówkę, nie powinienem mieć trudności w dostaniu się do skarbów!... — Te klucze, otworzą mi wszystkie kryjówki.
Wolniutko, po przez krzaczki, przesunął się przez ogród i dostał do gęstych drzew, które go cieniem swoim osłaniały.
Przybywszy na brzeg trawnika, przystanął na wprost pałacu.
— Okiennice pozamykane w oknach, żadnego światła nie widać. — Wszyscy śpią. — Pokój Jeroma znajduje się na drugiem piętrze. Inni służący wyżej mieszkają. Sypialnia hrabiego i jego gabinet, znajdują się na pierwszem piętrze. — Tam udać się potrzeba. — Zoryentujmy się tylko. — W prawym rogu pałacu są drzwi do sieni wychodzące. — W sieni jest dwoje schodów, jedne prowadzą do apartamentów hrabiego, drugie do mieszkań służby. — Chodźmy!...
Pascal postąpił do drzwi przedsionka i otworzył je kluczem z kółka dobranym.
Wszedł, zamknął za sobą, wyjął z kieszeni paltota latarkę, zapalił świecę i skierował się na schody prowadzące do apartamentów hrabiego.
Puszyste dywany, tłumiły odgłos kroków.
Wewnątrz panowało wszędzie głębokie milczenie.
Na dworze, burza zbliżała się coraz bardziej, głuchy odgłos grzmotów rozlegał się co chwila.
Pascal minąwszy obszerny przedpokój zastawiony roślinami flamandzkiemi i biustami marmurowemi na kolumnach, zbliżył się do drzwi gabinetu i tu się zatrzymał.
Serce zabiło mu gwałtownie.
Pot zimny wystąpił na skronie.
Jakby tajemnicza jakaś siła nie pozwalała mu iść dalej.
Czyn, jaki zamierzał popełnić, przejmował go instynktowną jakąś trwogą.
Nie umiał sam wytłomaczyć sobie przyczyny.
W myśli stanęły mu wszystkie następstwa pierwszej popełnionej zbrodni.
Sędzia śledczy, sąd kryminalny, ponura cela więzienna, wazystko to przesunęło mu się przed oczami.
— Czy warto znowu się narażać? pomyślał, ale taka jak jego natura nie długo wahać się pozwalała.
Złośliwy uśmiech wykrzywił usta, złowieszczy ogień zabłysnął w oczach, a czoło się rozmarszczyło.
Położył rękę na klamce, lekko ją nacisnął i drzwi się otworzyły.
Przeszedł próg i skierował światło latarki w głębię gabinetu.
Lubo światło bardzo było słabe, pozwoliło mu jednak rozejrzeć się po pokoju.
Przede wszystkiem rzucił spojrzenie na biurko, a następnie na szkatułkę w stylu odrodzenia.
Nagle zatrząsł się, jakby iskrą elektryczną ugodzony.
Białe opaski i czerwone pieczęcie, wzrok jego uderzyły.
— Cóż się to stało? — zapytał sam siebie — mylić się niepodobna... to opaski, to pieczęcie...
I mówiąc to, albo myśląc tak raczej, zbliżył się wolno do biurka, na którym leżało kilka listów, zawiadamiających o zgonie hrabiego de Thonnerieux.
Przysunął latarkę do jednego z listów i przeczytał takowy. — Umarł — szepnął ze drżeniem... hrabia umarł!... rzeczy jego opieczętowane... sędzia pokoju schodził już do pałacu...
Jeżeli przeszukał wszystko, to biletów bankowych już nie ma! — A! to byloby dopiero szczęście!... Listy zapowiadają pogrzeb na jutro... Ciało więc jest jeszcze tutaj... w sąsiednim pokoju... i jest ktoś przy niem bez wątpienia.
Ex-sekretarz hrabiego Filipa poczuł dreszcze po całym ciele, ale zaraz się uspokoił.
— A zresztą!... co mnie to obchodzi?... szepnął z postanowieniem. — Nigdy nie obawiałem się niebezpieczeństwa... Ludzie, którzy się tam znajdują, nie przeszkadzają mi wcale!...
Zbliżył się na palcach do drzwi łączących gabinet z pokojem sypialnym i zajrzał przez portyere, I zobaczył Filipa de Thonnerieux w trumnie około której paliły się świece.
Przy zwłokach czuwały dwie zakonnice i jeszcze jedna jakaś klęcząca kobieta.
Pobożne siostry zmordowane długą bezsennością, drzemiąc przesuwały w palcach paciorki rożańców.
Klęcząca kobieta, w której Pascal poznał dawna pannę służące hrabiny, pogrążona była w modlitwie.
— Nie mam się czego obawiać tych trzech marnych istot — mruknął Pascal, więc dalej, do dzieła!...
Powrócił do gabinetu, i staną wszy przed szkatułką szeptał:
— Tutaj brabia chował zwykle swoje wartości... tutaj muszą się też jeszcze znajdować, jeżeli ich sędzia jeszcze nie zabrał, co bardzo jest prawdopodobnem... Jakże to otworzyć jednak bez hałasu?... Jest klucz od biurka, ale klucz od tego statku zabrano zapewne z szufladki sekretnej, w której go hrabia przechowywał...
Zaraz się dowiemy o tem...
Postawił małą latarkę na biurku i wyjąwszy z kieszeni nóż, wsunął ostrze pod pieczęć i oderwał takowę.
Wziął kluczyk ze swego kółka i otworzył biurko, wysunął szufladę i nacisnął sprężynę... otworzył skrytkę.
Nadzwyczajna radość zajaśniała mu na twarzy.
Znalazł poszukiwany kluczyk.
Była to szczęśliwa bardzo przepowiednia.
Wziął szkatułkę w rękę, zdjął z niej pieczęcie, jak je zdjął z biurka, otworzył zameczek i znalazł testament, oraz paczki z pieniędzmi.
O mało nie krzyknął tak był rozradowany...
To jeszcze nie wszystko.
Obok szkatułki znajdowały się bony skarbowe, akcye, obligacye i papiery wartościowe różnego rodzaju.
Pascal część ich włożył do szkatułki, część pochował do kieszeni i pod ubranie na piersiach, poczem zamknął mebelek włoski, i dosyć zręcznie przyłożył z powrotem pieczęcie, tak iż z trudnością poznać było można, że zostały naruszone.
Zrobiwszy to, wziął szkatułkę pod pachę i zabierał się do wyjścia, gdy wydało mu się, jakby ktoś chodził po pokoju umarłego.
Ażeby się o tem przekonać, poszedł do portyery i uniósł ją cokolwiek.
Zakonnice ciągle drzemały, ale dawna panna służąca hrabiny skończywszy swój dyżur, podniosła się i wyszła z pokoju.
Nie tracąc ani sekundy, Pascal pobiegł do drzwi przedpokoju, otworzył je i miał wychodzić na schody, gdy znów odgłos kroków na schodach doleciał jego uszu.
— Ktoś wchodzi... jestem zgubiony, i nie wykręcę się chyba, pomyślał, ale trzeba trzymać się śmiało...
Zamknął drzwi, powrócił do gabinetu, zagasił latarkę, i zajrzał do pokoju u⋅marłego, a przekonawszy się, że wyjście Urszuli nie rozbudziło zakonnic, poszedł do trumny, uniósł głowę nieboszczyka, wsunął mu szkatułkę pod plecy, a po dopełnieniu tego świętokradzkiego czynu, opuścił z powrotem umarłego starca głowę na jedwabną poduszkę, a sam wsunął się pod łóżko.
Wszystko to wykonał prawie w jednem mgnieniu oka.
Miał zresztą wielką racyę, że się tak spieszył, bo w tej samej chwili, kiedy znikał pod łóżkiem hrabiego Thonnerieux, Jerome ukazał się na progu, zakonnice się przebudziły a Benoita Mercier weszła zastąpić Urszulę.
Była czwarta rano.
Na dworze dzień się już ukazywał.
Po burzy, która przeszła nad Paryżem, wschodziło najpiękniejsze słońce.
— Musisz być bardzo znużoną poczciwa Benoito — odezwał się stary kamerdyner do dawnej pokojówki:
— Jestem co prawda zmęczoną, ale wcale się nie skarżę na to... Pan hrabia był taki dobry, że nie można żałować modłów za jego duszę... — Ale ty Jerome, dla czego tak wcześnie wstałeś, zamiast trochę wypocząć?...
— Nie mogłem spać... zmartwienie nie pozwoliło mi oka zamknąć...
— A cóż będziesz robił podniosłszy się tak rano?...
— Uporządkuję rachunki, ażeby je przedstawić notaryuszowi, gdy tego zażąda...
Stary kamerdyner wyszedł do pokoju, który mu służył za kancelaryą.
Benoita uklękła i zaczęła odczytywać modlitwy za umarłych, a zakonnice odmawiały psalmy pokutne.
Pascal wstrzymywał oddech.
Jedno poruszenie, jedno silniejsze odetchnięcie, mogło zdradzić jego obecność, byłby zgubionym.
Pomimo silnego swojego charakteru, pomimo dyabelskiej natury i energii, doświadczał niezmiernej trwogi.
Drżał przy każdem uderzeniu własnego serca.
Czas upływał bardzo powoli.
Słyszał jak biła piąta a później szósta.
Zimny pot występował mu na skronie.
Jeżeli przy wynoszeniu ciała potrzeba będzie usunąć łóżko, to zostanie schwytany, a jako nie mający się niczem usprawiedliwić, odesłany będzie niezwłocznie do więzienia, z którego niedawno wyszedł.
Z każdą ubiegającą minutą, położenie się jego pogarszało.
Porwały go gwałtowne kurcze.
Musiał ręka zatykać sobie usta, aby nie jęknąć głośno.
Około w pół do dziewiątej, Jerome przyszedł znowu do pokoju nieboszczyka.
Towarzyszył mu inspektor biura pogrzebowego, który się przyszedł przekonać, czy wszystkie formalności załatwiono, czy rozkazy jego ściśle wypełniono.
— Pogrzeb naznaczony jest na drugą, — powiedział do Jeroma — a że kościół jest tak blizko, ciało przeniesie się o wpół do jedenastej dopiero. Godzina będzie dostateczną na wystawienie zwłok.
Od tej chwili pokój umarłego zaczęli napełniać przyjaciele nieboszczyka, którzy chcieli raz jeszcze spojrzeć na twarz szlachetnego Filipa de Thonnerieux.
Pascal widział nogi przesuwające się około trumny i suknie kobiece, posuwające się po dywanie.
Hrabina Chatelux, syn jej Fabian, Rajmund i Paweł Fromentalowie, przyszli uklęknąć i pomodlić się przy zwłokach człowieka, którego znali i poważali — a którego teraz opłakują.
Naraz zjawili się żałobnicy i zapełnili pokój.
Zdjęto trumnę z katafalka — a gdy szlochający Jerome ucałował czoło i ręce pana, zamknięto wieko, przymocowano blachę z nazwiskiem, herbem i tytułami nieboszczyka i zabrano trumnę, aby ją wystawić pod sklepieniem obitem w czarne draperye, gdzie stał przygotowany katafalk.
Z pokoju wyniesiono świece, zdjęto kir i usunięto kozły, na których spoczywała trumna.
Nie słychać już było niczyich kroków.
Drzwi pozamykano.
Pascal sam nareszcie pozostał.
Kiedy zabierano trumnę, stracił prawie przytomność.
Jeżeli który z żałobników uniesie ciała, to dostrzeże na pewno szkatułkę wsuniętą pod plecy nieboszczyka — a wtedy fortuna, która miała doprowadzić go do znaczenia, straconą będzie dla niego.
Doznał też niezmiernej ulgi, gdy po słyszał jak zamykali wieko, gdy zaś pokój opustoszał zupełnie, odetchnął swobodnie.
Wyprostowawszy nie bez trudności, skurczone i w ciągu prawie pięciu godzin zupełnie nieruchome członki, ukrył się za draperyę łóżka i jak mógł najlepiej oczyścił z kurzu ubranie — poczem podszedł do drzwi ukrytych, o których wiedział, że prowadzą na tylne schody, a w dwie minuty później zamieszał się w tłumie zebranym na pogrzeb, w którym jako z najrozmaitszych warstw złożonym, nikt nie zwrócił uwagi ani na jego obecność, ani na jego ubranie.
Wystawienie zwłok trwało tylko pół godziny.
Gdy nadjechał wspaniały pierwszej klasy karawan i powozy żałobne, zabrano ciało i wyruszono do kościoła.
Z tysiąc przynajmniej osób towarzyszyło orszakowi.
Pascal uważał za właściwe wycofać się z tłumu.
Teraz cmentarz tylko jeden miał dla niego interes, to też udał się tam prosto.
Dopytał się o grób rodziny Thonnerieux i skierował się w tamte stronę.
Kamieniarze pracowali już nad wyjęciem płyty kamiennej, nakrywającej piwnicę grobowę w której złożyć miano trumnę.
Zbliżył się do nich, powiedział kilka słów obojętnych i przypatrywał się ciekawie robocie, jak człowiek, który włóczy się bez celu, jedynie dla zabicia czasu. Czekał na nadejście pogrzebowego orszaku.
Nie będziemy naturalnie opowiadać szczegółów smutnej ceremonii.
Dwie mowy wygłoszone nad otwartą mogiłą, wycisnęły łzy z wielu oczu.
Po ukończenia modlitw ostatnich, tłum zaczął zwolna rozchodzić się do domów.
Jeden Jerome pozostał z kamieniarzami i dozorcą cmentarnym.
Pascal trzymał się w pobliżu. Odwrócony plecami, z daszkiem od czapki mocno nasuniętym na oczy, oglądał z wielką niby uwagą jakiś pomnik w pobliżu grobowca rodziny de Thonnerieux, a w rzeczywistości nadstawiał uszu, ażeby ani jednego nie stracić wyrazu, z rozmowy prowadzonej pomiędzy kamieniarzami a kamerdynerem nieboszczyka hrabiego.
Kamieniarze zakryli płytą otwór piwnicy.
— Nie zamurujecie dzisiaj? — zapytał ich Jerome.
— Nie, nie możemy... Musimy skończyć dziś koniecznie inną pilną robotę, więc tę na jutro odłożymy, grób jest przecie zamykany... Dobrzeby nawet było, ażeby pan zostawił klucz a inspektora...
I wskazał inspektora cmentarza.
Jerome wręczył mu klucz, przykląkł przy grobie, pomodlił się chwilę i poszedł.
Pascal słyszał wszystko.
Gdy Jerome zniknął, on także wyniósł się coprędzej, doszedł do najbliższej stacyi powozów i wsiadł do fiakra.
— Gdzie jedziemy obywatelu?... — zapytał go woźnica.
— Plac Madelaine... Zatrzymasz się przed kapelusznikiem...
Powóz się potoczył.
Było po pierwszej, gdy Paseal zamieniwszy czapkę na kapelusz, spotkał się z Jakóbem Lagarde, prawie już nieżywym z obawy.
— Nareszcie!... — wykrzyknął zobaczywszy wchodzącego. — Myślałem żeś już stracony.
— Wcale a wcale mnie to nie dziwi, bo bardzo mało do tego brakowało.
— Byłeś więc w niebezpieczeństwie?
— Piekielnem.
— I wyszedłeś z niego, co najważniejsze...
— Ma się rozumieć.
— Cóż złota mina?...
— Niezmiernie bogata!...
— Znalazłeś co?...
— Pierwsze żyły, ale i te coś warte.
— Wiele?...
— Nie wiem na pewno, ale zawsze bardzo dużo...
— Dla czegoś tak długo bawił?... byłem jak na rozżarzonych węglach!...
— Dla czego?….. dla tego, że musiałem wyciągnięty jak długi leżeć kilka godzin pod łóżkiem. Położenie wcale wesołe nie było.
— Pod łóżkiem?... — powtórzył ździwiony Jakób.
— Prosta rzecz, że cię to intryguje, a więc posłuchaj. Zaraz opowiem ci wszystko na co się narażałem... co zrobiłem... i co pozostaje do roboty...
I Pascal opowiedział szczegółowo wszystko to, co wiedzą już nasi czytelnicy.
Jakób słuchał go przerażony a zarazem podziwiający tę piekielną śmiałość.
— Ale szkatułki nie masz?... — rzekł wysłuchawszy opowiadania.
— Będziemy ją mieli jutrzejszej nocy i wtedy się dowiemy, co w sobie zawiera... Teraz śniadanie, bo umieram z głodu!... Chcesz mi dotrzymać towarzystwa?...
— Już jadłem przed chwilą.
— Nic nie szkodzi, albo zjedz po raz drugi, albo patrz przynajmniej jak ja będę zajadał. Porozmawiamy o tem, co mamy robić...
Pascal nietylko był głodny, ale i upadał ze znużenia, tak był jednak zajęty myślą o cennej szkatułce, że wcale na to nie zwracał uwagi. Po śniadaniu udał się do hotelu, aby złożyć w nim papiery wartościowe, jakie miał w kieszeniach i na piersi, a następnie razem z Jakóbem poszli na ulice Puebla, gdzie wybrał ze swego arsenału różne narzędzia, jak wytrychy, klacze, haczyki i gdzie przebrał się w zwykłe swoje ubranie.
— Jazda... powiedział.
— Gdzie?... zapytał Jakób.
— Czy można się nawet o to pytać? Na cmentarz Montparnasse.
— Już!
— Musimy tam być przecie zanim pozamykają bramy…..
— Ledwie piata...
— Zamykają o siódmej a zresztą potrzeba zrobić pewne stadya... No, jazda!...
— Ano to jazda!...
Dwaj wspólnicy wziąwszy się pod ręce, podążyli na Montparnasse.
O siódmej wieczorem-bramy cmentarza zostały pozamykane.
Robotnicy i ktokolwiek był czy z powodu ciekawości, czy przez pamięć dla zmarłych, wyszli i opuścili smutną miejscowość.
Nadeszła noc piękna, noc czerwcowa usłana milionami gwiazd a w dodatku księżyc w pełni oświecał, blademi promieniami wierzchołki drzew i grobowców.
Zegary okoliczne biły godzinę za godziną.
W chwili kiedy przebrzmiał ostatni dźwięk jedenastej, poruszyło się coś w pośród gromady cyprysów i róż, rosnących dziko w jednym z kątów cmentarza.
Dwóch ludzi wysunęło się ostrożnie z tego gąszczu i skierowało ku alei głównej, unikając miejsc oświetlonych księżycem.
Ci dwaj ludzie, jak nie mamy potrzeby powtarzać tego-byli to Pascal Saunier i Jakob Lagarde.
— Jedenasta wybiła!... rzekł Pascal.
pół głosem. Nie potrzebujemy się już niczego obawiać... i możemy zacząć działać.
— A czy potrafisz rozpoznać się w tym labiryncie? — zapytał doktor...
— O! posiadam ja świetny zmysł topograficzny... odpowiedział Pascal. Chodź za mną, tylko o ile możności po cichu, bo nuż przypadkiem czuwa jeszcze stróż jaki...
Szedł przez kilka minut prosto, potem skręcił na prawo, potem znowu na lewo i bez najmniejszej trudności dostał się do alei głównej, przy której stał pomnik rodziny Thonnerieux.
— Zbliżamy się... mruknął do ucha Jakóbowi. — Za chwilę będziemy przy grobie.
Rzeczywiście, niezadługo zatrzymali się na prost wspaniałego pomnika.
— To tu... rzekł wskazując ręką na grobowiec — a obejrzawszy się na wszystkie strony dodał: Teraz potrzeba otworzyć... spodziewam się, że to nie potrwa długo.
Wyciągnął z kieszeni pęk kluczy i zaczął jeden po drugim dobierać do zamku. Żaden nie pasował.
— Na nic się nie zdały! — powiedział zniecierpliwiony. Muszę użyć wytrychów.
Z wytrychem łatwiej poszło, bo niebawem dało się słyszeć skrzypnięcie, oznaczające, że zamek się otworzył.
Pascal pociągnął drzwi do siebie.
Obróciły się na zawiasach.
— Wchodź! — zawołał na Jakóba.
Doktor silnie wzruszony, wszedł do głębi grobowca, Pascal wsunął się za nim.
— A teraz co?... zapytał Jakób.
— Teraz — odpowiedział sekretarz pana Thonnerieux — musimy być bardzo ostrożni... Najpierw potrzeba zamknąć te drzwi i starannie pozatykać szpary, bo zapalimy latarkę, więc światło mogłoby nas zdradzić.
Zdjął palto, zasłonił wycięcie w formie krzyża znajdujące się po nad drzwiami wchodowemi, i zapalił małą latarkę, którą się zeszłej nocy posługiwał.
— Do roboty! — zakomenderował i zaczął przystawiać do ołtarza krzesła, jakie się znajdowały w małej kapliczce grobowca.
Zrobiwszy to, pochylił się nad płytą, do której przytwierdzone były kółka żelazne i chwyciwszy za nie, uniósł płytę w górę.
Piwnica otworzyła się — a Jakób przy słabem świetle latarki, ujrzał trumnę ukrytą pod girlandami.
— Nie możemy schodzić tam obadwa odezwał się Jakób — bo przestrzeń tak mała, iżbyśmy tylko przeszkadzali sobie.
— To też ja sam zejdę — odrzekł Pascal. — Podaj mi tylko obcęgi i latarkę i pilnuj a słuchaj dobrze.
— Nie obawiam się żadnej niespodzianki, nie przewiduję żadnego niebezpieczeństwa, ale lepiej zawsze mieć się na baczności.
Zsunął się do grobu i stanął na trumnie, o czem poświadczył głuchy łoskot podziemny.
Jakób podał mu latarkę i obcęgi, następnie postawił krzesło przy drzwiach i usiadł.
Najzapełniejszy spokój tych dwóch nędzników, był zaprawdę przerażający.
Podli gwałciciele grobu i nikczemni świętokradzcy, ani nie zadrżeli nawet na myśl, jaką okrutną spełniają zbrodnię.
Po zrzuceniu wieńców z trumny, Pascal zabrał się do roboty.
Była ona długą, ale wcale nie trudną, potrzeba było wyjąć po prostu ze trzydzieści ćwieczków przytrzymujących wieko.
Dzięki narzędziom, w jakie się zaopatrzył, szło mu to bez trudności.
Po trzech kwadransach wydobywał ćwieczek ostatni.
— Skończyłem — powiedział po chwili — będziemy zaraz bogaci.
Jakób wstał z krzesła i żeby lepiej widzieć, ukląkł po nad otworem.
Pascal zdjął wieko z trumny.
Rysy hrabiego dokładnie widać było pod delikatnej osłony jedwabnej.
Nie zmieszało to bandytów wcale.
Pascal włożył ręce pod plecy trupa, uniósł go trochę i wyjął szkatułkę.
— Oto jest! — odezwał się podając ją Jakóbowi.
— Wygraliśmy zatem wielki los! zawołał doktor.
— Myślę, że wygramy daleko więcej jeszcze! — odpowiedział Pascal niedbale.
— Wyłaź co prędzej i chodźmy. Radbym co prędzej dowiedzieć się, co się zawiera w tym statku?...
— Czy sądzisz, że pozostawię ślady tej naszej wizyty obecnej?... To się grubo mylisz mój przyjacielu. Uzbrój się w trochę cierpliwości i zaczekaj! Robotnicy przyjdą równo ze dniem. Gdyby przypadkiem unieśli płytę kamienną, zanim ją zamurują, co jest zresztą bardzo prawdopodobnem, od jednego spojrzenia dowiedzieliby się o naruszeniu grobów. Cała policya byłaby od razu na nogach, wszystkie psy gończe puszczonoby na zwiady!...
Byłoby to wielkie głupstwo — ciągnął dalej Pascal — i w dodatku głupstwo okrutnie niebezpieczne. — Ułożę z powrotem wieńce i wszystko tak pozostawię jak zastałem. Czyż nie racya?...
— Najzupełniejsza, ale spiesz się mój drogi.
Pascal nie potrzebował tego zastrzeżenia.
W pół godziny zrobił wszystko i powrócił do Jakóba.
Płyta została szczelnie dopasowana, krzesła postawione na swoich miejscach przed ołtarzem.
Jakób zgasił latarkę.
— Aj! do dyabła! — odezwał się nagle Pascal z wielkiem niezadowoleniem.
— Co się stało? — zapytał doktor.
— Zapomniałem czegoś...
— Czego takiego?...
— Obcęgów...
— Czy zejdziesz po nie...
— Choćby je znaleźli nawet, nicby się z nich nie dowiedzieli. — Nie myślmy więc już o tem...
Pascal włożył sak-palto i rzekł:
— Klucze?...
— Oto są...
— Masz szkatułkę?...
— Mam...
— Zmykajmy zatem...
Jakób wyszedł pierwszy.
Pascal podążył za nim, zamykając ostrożnie za sobą drzwi, aby nie narobić hałasu.
— Jeszcze nie wszystko skończone, odezwał się następnie.
— Najgłówniejsza rzecz zrobiona, ale idzie o wydobycie się z cmentarza.
— O wydobycie się? — powtórzył Jakób. — Czy nie zaczekamy, dopóki bram nie otworzą?..
— Wybornyś sobie! — Chciałbyś przechodzić ze szkatułką szwajcarowi pod nosem. — Byłby to najpewniejszy sposób, aby się dać złapać odrazu!... — Nie mój przyjacielu, nie będziemy wcale na dzień Czekali! — Musimy przedostać się przez mur... Rozejrzałem dobrze miejscowość i wiem co zrobić potrzeba.. — Chodźmy w stronę, gdzie przechodzi ulica Champ-d’Asile.
Pascal oryentował się parę minut a potem ruszył szybkim krokiem, Jakób podążał za nim.
Wkrótce doszli do muru, do którego przytykały pomniki.
— Tutaj trzeba się będzie przeprawić szepnął Pascal — przejdziemy jak po schodach...
Wdrapał się na jeden z pomników i dostał na wierzch muru.
Z tej wysokości, spojrzał w jednę i drugą stronę ulicy.
— Niema nikogo! — szepnął — noc ciemna, księżyc się schował, a jedna zaledwie pali się latarnia gazowa! Wszystko jak najlepiej!... zrób tak, jak ja...
Zaraz też głowa Jakóba ukazała się nad murem.
— Rzuć mi szkatułkę — odezwał się Pascal. — Dobrze — już ją mam... teraz jeżeli się boisz przeskoczyć, uchwyć się silnie dwoma rękami za szczyt muru i zsuń się po nim.
Za chwilę doktór stał obok Pascala.
— Teraz trzebaby poszukać jakiego powozu... — Czuję, że nie dojdę piechotą do placu Madelaine...
— Dojdźmy do stacyi Montparnasse. Potrzeba na to pięciu minut. Tam zawsze fiakry włóczą się po całych nocach...
Przy stacyi kolejowej, zastali rzeczywiście stojące dwa, czy trzy fiakry.
Wsiedli do jednego z nich i rozkazali stangretowi, zawieźć się do hotelu Parlamentu.
Obaj upadali ze znużenia i umierali z głodu, to też zaledwie wysiedli, zażądali od numerowego, ażeby im przyniósł na górę chleba, mięsiwa i dwie butelki wina burgundzkiego.
— Czy zabierzemy się do jedzenia zanim otworzymy szkatułkę?... zapytał Jakób ciekawie...
— Naturalnie — bo ja nie mam już wcale siły i słabo mi się robi..
Rzeczywiście krople zimnego potu wystąpiły łotrowi na skronie.
Zbladł okropnie i padł na stojące po za nim krzesło. Nie spał od czterdziestu czterech godzin!..
— Jesteś naprawdę znużony kochany przyjacielu! — powiedział Jakób — ale szklanka dobrze ocukrzonego wina, wzmocni cię i orzeźwi.
I zaraz zajął się przygotowaniem napoju.
Pascal wychylił płyn i poczuł się orzeźwionym i wzmocnionym.
— Trochę mięsa do reszty cię pokrzepi...
— Teraz czuję się daleko lepiej, odezwał się Pascal po zjedzeniu para kawałków szynki, czuję, że zaczynam przychodzić do siebie... Zdawało mi się, że już umieram a nie jestem przecież babą...
— To konieczne następstwo bezsenności i fatygi — zauważył Jakób. Gdy się posilisz i prześpisz, nie pozostanie ani śladu z chwilowego osłabienia...
— Mam nadzieję, a teraz kiedy głód zaspokojony, sprawdźmy stan naszego majątku... Podaj mi szkatułkę...
Pascal otworzył portmonetkę i wyjął z niej mały kluczyk, zanim go jednakże użył, otworzył szafę i wyjął pakiety akcyj i innych papierów wartościowych i rozłożył na stole mówiąc:
— Najprzód to.
Jakób jął się żywo przeglądać papiery...
— Nie warto było tego zabierać! — mruknął skrzywiwszy się szkaradnie... To nam się na nic nie przyda, a może się stać niebezpiecznem!...
— Mniejsza, to pozbędziemy się tego!.. odpowiedział Pascal unosząc wieko szkatułki. A ha! A to co znowu? — ciągnął wyjmując dużą kopertę, na której położony napis przeczytał głośno: „To jest mój testament“.
— Testament hrabiego Thonnerieux!!
Nie mógł się dostać w lepsze ręce... Chętnie będziemy wykonawcami jego ostatniej woli.
— Zaraz to przeczytamy — przerwał Jakób, ale najprzód przegląd inwentarza.
— Medal... mówił Pascal, biorąc w rękę sztukę złota, którą jak wiemy hrabia złożył do szkatułki.
— Złoty?...
— Wart co najmniej ze sto franków... Głupstwo! — przejdźmy do dokumentów poważniejszych... oto bilety bankowe….. przeliczmy je.
Pascal wszystko co było w szkatułce na stół wyrzucił.
Okrzyk radości i tryumfu wyrwał się z piersi opryszków.
Ręce ich z niewymowną rozkoszą pieściły jednocześnie jedwabiste papiery banku francuzkiego.
— Cztery pakiety — rzekł Jakób. — Trzeba zobaczyć wiele zawierają?
— Te trzy muszą mieć przynajmniej po sto biletów każdy, a w tym musi być piędziesiąt.
— Porachujmy...
Drżącemi palcami zaczęli wyciągać po jednym bilecie.
— Sto!.. odezwał się Pascal pierwszy.
— Sto!... — powtórzył Jakób, — te trzy paczki zupełnie jednakowe, czwarta trochę cięższa — zawiera zapewne piędziesiąt tysięcy franków... Było się o co ubiegać... Zobaczmy teraz papiery wartościowe, a certyfikaty odłóżmy na bok.
Pascal dobywał papiery różowe, niebieskie i zielone, przypatrywał im się i segregował, odkładając te, z których nie można było użytkować.
— Wiele?... — zapytał Jakób, gdy Pascal skończył robotę.
— Dwakroć sto tysięcy franków!... odrzekł Pascal.
— Dodawszy do tego trzykroć sto tysięcy w biletach bankowych, wypadnie pięćkroć sto tysięcy franków!... Ładny początek przyszłych operacyj naszych.
— Jutro sprzedamy papiery.
— Schowaj to wszystko do pugilaresu...
— Co do wartości imiennych — ciągnął Pascal, — to te złożymy we dwie puszki i zachowamy na pamiątkę poczciwego hrabiego.
Wpakował papiery do szkatułki, którą Jakób zamknął i mówił dalej:
— Jesteśmy zatem właścicielami wcale pokaźnej sumki. Kupimy Petit-Castel, a w Paryżu poszukamy jakiego ładnego domu w dobrem położeniu, aby doktor Thompson mógł się w nim odpowiednio zainstalować. Obiecuję ci liczną i wyborową klientelę mój kochany. Kiedy się jest bogatym, to się ma powodzenie, chociażby się nawet nie miało talentu, a tobie przecież i na tem nie zbywa.
— Przyjęcia, na których Marta będzie czyniła honory, ściągną do nas cały Paryż. Za rok będziemy właścicielami trzech milionów, a wtedy zobaczysz. Z takim groszem będziemy już mogli żyć i osiąść gdzie nam się żywnie podoba. Wystarczą nam zupełnie procenty, nie będziemy naruszać kapitałów. Schowaj te szpargały mój stary. Mianuję cię kasyerem głównym.
— Dasz mi zapewne zaliczkę na rachunek pensyi, nie prawda?...
— Zobaczę — odrzekł Jakób – Jeżeli nie będziesz zanadto wymagający...
Obaj wspólnicy zaczęli się śmiać z tego dowcipu.
Poczem Pascal odkorkował drugą butelkę i nalał szklanki.
— Słowo honoru — wykrzyknął — ja już wcale nie czuję fatygi. Zdaje mi się, że odżyłem!...
— Radość jest najlepszym lekarzem, odrzekł Jakób podnosząc swoją szklankę, a trącając się ze swoim przyjacielem dodał:
— Za zdrowie twoje towarzysza!...
— Za twoje stary łotrze!... Za dobre nasze powodzenie! za miliony nasze...
— Teraz połóżmy się spać!...
— Czyż nie otworzymy przede wszystkiem testamentu hrabiego?...
— Niechże cię... zapomniałem!... Co bo nas jednak obchodzi ten testament?...
Wiemy przecie, że nieboszczyk nie zrobił nas głównymi spadkobiercami.
— Nie warto doprawdy czytać...
— A ja sądzę, że to jest rzeczą konieczną.
— Dla czego?...
— Aby się dowiedzieć, czy drugi egzemplarz nie został złożony u jakiego notaryusza... toby było rzeczą bardzo niebezpieczną dla nas, przy sprzedaży papierów wartościowych.
— Racya — odrzekł Pascal — trzeba przeczytać. Musi to być dokument bardzo zresztą ciekawy, be mój ex-pryncypał był osobistością niezmiernie oryginalną .
Poszukał po kieszeniach scyzoryka, aby otworzyć kopertę.
Jakób Lagarde słuchając Pascala, bawił się złotym medalem i obracał go na wszystkie strony.
— Co to za medal? — patrz no... odezwał się do kamrata.
— Pascal obejrzał podaną sobie sztukę na obie strony... i położył ją na stole...
— Nic a nic nie rozumiem... Jakieś daty... jakieś liczby... jakieś wyrazy oderwane... Jakaś zagadka! nad którą nie myślę sobie łamać głowy. — Powróćmy do testamentu.
— Wyjął z koperty papier zawierający ostatnia wolę Filipa de Thonnerienx.
— Czy nie miałem racyi nazywać nieboszczyka oryginałem?... — wykrzyknął ze śmiechem, napisał testament czerwonym atramentem!...
— Czytaj głośno!... odezwał się Jakób...
— Z chęcią.
Pascal Saunier zaczął czytać głośno ostatnią wolę hrabiego, którą znamy już dobrze...
Przerzucił kartę i spojrzał na datę. Twarz jego zajaśniała radością, gdyż zobaczył:„ 22 maja 1879 r.“
— Testament pisany był przed kilku dniami — gdyby egzemplarz drugi znajdował się u rejenta, ten by go był niezwłocznie złożył prezesowi trybunału cywilnego, i opieczętowanie nie byłoby potrzebnem. — Skoro zostało dopełnionem, drugi egzemplarz nie istnieje.
— Tak jest... potaknął Jakób. — No a cóż dalej?...
— „Mój majątek dzieli się na dwie części, jedna wiadoma druga niewiadoma...
— O! ho!... wykrzyknął ex-sekretarz, to grubo ciekawe!...
— „Majątek wiadomy dochodzi do sumy pięciu milionów dziewięciuset tysięcy franków, i tak się przedstawia: Nie będziemy powtarzać szczegółów, które już znają czytelnicy.
— Na nieszczęście, posiadamy małą tylko cząstkę tego skarbu! — mruknął z westchnieniem Jakób. Komuż dostanie się reszta?...
— Dowiemy się, odrzekł Pascal Saunier — przechodzę do paragrafów...
— „W chwili kiedy piszę tę ostatnię moją wolę, nie mam nikogo z bliższych krewnych, których krzywdziłbym wydziedziczeniem, czuję się więc w prawie rozporządzić mojem mieniem w sposób następujący:
„Miastu Paryżowi zapisuję nieruchomość moję na przedmieściu Saint-Germain przy ulicy Rivoli i przy ulicy des Pyramides, jako też wartości moje francuzkie i zagraniczne, wynoszące razem sumę trzech milionów trzech kroć stu tysięcy franków, z obowiązkiem aby tet miasto, reprezentowane przez radę municypalną, pobudowało w miejscu, które obierze, przytułek nocny, w takich samych warunkach, jak przytułek przy ulicy Tocqueville.
— To grosz zupełnie dla nas stracony zawołał Jakób Lagarde.
— Mniejsza o to, odrzekł Pascali czytał dalej.
„2) Miasta Sancerre, zapisuje posiadłości jakie tam posiadam, z obowiązkiem założenia przy tamtejszym szpitala sali na czternaście łóżek, wyłącznie dla starców z tego okręgu, nie mających środków utrzymania.
„3) Gminie Grange-de-Mer, w której się urodziłem, przeznaczam pałac i nieruchomości położone na tem terytoryum pod warunkiem, że przez sześć lat od dnia otwarcia mego testamentu, dzierżawcy folwarków moich, zwolnieni będą od opłaty dzierżawy.
„Gmina wejdzie w posiadanie pałacu, dopiero w ośmnaście miesięcy po mojej śmierci.
„Obowiązaną będzie zamienić go na przytułek dla kalek i starców okręgu.
„Pani brabinie Chateleux, urodzonej Georgine de Graves, zapisuję meble, dywany, obrazy, statuy, dzieła sztuki, porcelanę, bibliotekę, srebra rodzinne, znajdujące się w pałacu moim przy ulicy Vaugirard, nadto powozy i konie.
„Mojemu wiernemu staremu kamerdynerowi Jeromowi Villard, sumę pięćdziesiąt tysięcy franków.
„Każdemu z moich sześciu służących po dwadzieścia tysięcy franków...
— Stary zupełnie widocznie zdziecinniał przerwał Jakób ze śmiechem. Pozostawiać takie sumy ludziom co go okradali całe życie, to doprawdy głupota! Cóż dalej?...
„Sto tysięcy franków przeznaczam do rozdania pomiędzy biednych okręgu, za pośrednictwem towarzystwa dobroczynności.
Doktór roześmiał się znowu.
— Oj biedni, biedni! myśmy was uprzedzili, jeżeli jednak stracicie cokolwiek, to panowie administratorzy stracą daleko więcej! — No cóż dalej?
— „Pięćdziesiąt tysięcy franków przeznaczam na utrzymywanie grobu familijnego, w którym spoczywają zwłoki ukochanej mej żony i córki, a w którym i ja będę złożony.
„Dziesięć tysięcy franków dla...
Pascal przerwał nagle czytanie, trzymając oczy w miejsce to wlepione.
— No cóż tam takiego? — zapytał Jakób zdziwiony.
— Coś doprawdy niepojętego, dziwnego, coś, co trudno sobie wyobrazić...
— No ale cóż?
— Moje nazwisko jest także w testamencie.
— Twoje nazwisko?... cóż znowu mówił Jakób niedowierzając...
— Słuchaj. — Dziesięć tysięcy franków zapisuję Pascalowi Saunier, mojemu byłemu sekretarzowi, ażeby po wyjściu z więzienia w Nimes, rozpocząć mógł życie uczciwe i nie popadł w nowe błędy, za które tak ciężko musiał był odpokutować.
— No! i cóż ty na to?...
— Powiadam co zawsze — hrabia był głupi, ale dobry! — Interesował się tobą — to wspaniale z jego strony. — Winieneś mu wdzięczność dozgonną i obowiązanyś jako dowód tej wdzięczności, złożyć mu wieniec z nieśmiertelników za trzy franki dziesięć sous!...
— Nie omieszkam tego uczynić.
I dwaj nędznicy zaczęli się śmiać gwałtownie.
— Artykuł dziesiąty i ostatni — czytał znowu Pascal. — Dziesięć tysięcy franków użyte być mają na koszta mojego pogrzebu.
— Przejdę do majątku nie wyjawionego. To musi być najciekawszą częścią testamentu. — Uważaj... zaczynam czytać.
„Co do mojego majątku niewyjawionego, dochodzi on sumy czterech milionów ośmset tysięcy franków. Sześć pugilaresów zawierających te sumę, podzieloną na równe części po ośmkroć sto tysięcy franków każda... zachowane są w miejscu sekretnem...
Pascal spojrzał na Jakóba, którego oczy rozszerzyły się nadmiernie.
— Cztery miliony ośm kroć sto tysięcy franków!... ukrytych!... mruczał doktór.
— Miałem racyę utrzymując, że te wyrazy: „majątek niewyjawiony“ to gruba tajemnica!...
— Czytaj dalej... czytaj!... bo pilno mi się dowiedzieć.
Mówiąc to Jakób, mocno się rozczerwienił, oczy zabłysły mu ogniem.
Pascal również zirytowany czytał drżącym głosem.
— „Ażeby nie pozostawić po sobie opinii człowieka niespełna zmysłów, muszę wytłómaczyć przyczynę mojego postąpienia.
„Mając lat czterdzieści pięć, sam jeden tak jak i dzisiaj, bez żadnych bliższych lub dalszych krewnych, a tym sposobem bez prawego sukcesora, — zakochałem się w młodej ubogiej panience, sierocie, i połączyłem się z nią węzłem małżeńskim.
„Liczyłem, że biorąc za żoną Joanne de Rouvray, kobietę młodą i piękną, odżyję w dzieciach moich.
„I rzeczywiście w rok po tem związku, na którym budowałem wszystkie nadzieje moje, Joanna de Rouvray hrabina de Thonnerieux, córką mnie obdarzyła.
„Urodziny to taką mnie upoiły radością, że postanowiłem okazać wdzięczność Bogu, i podzielić się szczęściem z drugimi.
„Postanowiłem zabezpieczyć przyszłość majątkową wszystkim dzieciom, które tego samego dnia przyszły na świat w okręgu, w którym mieszkałem.
„Za zgodą pani de Thonnerieux, przeznaczyłem na ten cel sumę dosyć znaczną, którą później, gdy nieszczęście opustoszyło mój dom, znacznie powiększyłem. Suma ta wynosi obecnie cztery miliony osm kroć sto tysięcy franków.
— „Dzieci które zapisano w aktach stanu cywilnego szóstego okręgu, jako urodzone w tym samym dniu co moja córka, było sześcioro. Tak więc suma ośmkroć sto tysięcy franków przypada dla każdego z tych dzieci i ma im być wypłaconą w dzień dojścia do pełnoletności...“
Pascal ciągnął dale — „Jeżelibym umarę przed czasem ich pełnoletności, część należnej im sukcesyi, będzie im doręczoną przez egzekutora mojego testamentu.
„Aby kapitały, które uważałem za nie należące do mnie, zabezpieczyć od jakiejkolwiek straty, tak łatwej w czasach dzisiejszych, w czasach ciągłego zamięszania i niepokoju — nie chciałem umieszczać ich na hypoteki pewne z pozoru a w gruncie rzeczy nieodpowiedzialne; uznałem za rozsądniejsze poświęcić procenta dla całości kapitała, i złożyłem część każdego dziecka w sekretnem schowaniu...
Pot spływał po twarzy Pascala.
Zaschło mu w gardle ręce drgały nerwowo, na chwilę się zatrzymał.
— Nie przerywaj!... nie przerywaj!... wołał Jakób tonem rozkazującym.
Pascal wychylił duszkiem szklankę zimnej wody i czytał dalej:
„W miesiąc po urodzenia się mojej córki, wezwałem do siebie głowy rodzin sześciu, zapisanych w księgach stanu cywilnego, nie powiadając im sumy jaką kiedyś dostaną, dałem każdemu sztukę złotą, albo raczej medal umyślnie na ten cel wybity, medal, z którym w czasie właściwym zgłosić się należy do mnie, lub do egzekutora mojego testamentu.
„Medale te, mają z jednej strony nomera porządkowe, rok i datę urodzin mojej córki, — z drugiej — numer porządkowy powtórzony i trzy wyrazy wyrznięte jeden pod drugim.
Jakób Lagarde porwał medal leżący na stole i pożerał go oczami, gdy tymczasem Pascal czytał dalej:
„Za przedstawieniem tego medalu i dokumentów tożsamości, każde z dzieci podniesie samę wyrażoną w moim testamencie.
„Jeżeli przestanę żyć przed tą epoką, egzekutor mój będzie miał polecone wezwać do siebie interesowanych.
„Weźmie wszystkie sześć madali jak również i ten co się znajduje w szkatułce w której złożyłem mój testament, i ułożywszy je jeden obok drugiego po numerach, będzie mógł przeczytać trzy wiersze ułożone z pojedynczych słów wyrżniętych na każdym medalu.
„Zdanie złożone z tych pojedyńczych wyłazów wskaże miejsce, gdzie są schowane cztery miliony ośmkroć sto tysięcy franków.
„Jeżeli w chwili otworzenia testamentu, jeden albo więcej ze spadkobierców żyć już nie będą, część albo części pozostałe po nich, rozdzielone być mają pomiędzy pozostałych przy życiu.
„Trzeba wszystko przewidzieć: — Jeżeli w skutek śmierci zbraknie jednego, albo paru medali i jeżeli nie podobnaby było odczytać, gdzie się majątek mój znajduje, notaryusz, który jest wykonawcą testamentu, uda się do biblioteki narodowej i zażąda podania sobie książki pod tytułem: „Czerwony Testament, pamiętniki pana de Laffames, przyczynek de historyi Jego Eminencyi kardynała de Richlieu, pierwszego ministra Jego królewskiej katolickiej mości króla Ludwika XIII. — Amsterdam, anno Domini 1674.“
Głos Pascala stawał się coraz niewyraźniejszym.
Drżał całem ciałem.
Jakieś nieokreślone uczucie owładnęło jego istotą.
Zatrzymał się po raz drugi.
— Dalej... dalej! — wołał Jakób.
Sekretarz hrabiego de Thonnerieux czytał dalej:
„Będąc w posiadaniu tej książki, otworzy ją na dwudziestej stronicy i zbierze w jeden wiersz słowa i litery podkreślone czerwonym atramentem.
„To samo zrobi z trzema następnemi stronnicami, a wyrazy popodkreślane sformują trzy zdania wyrznięte na medalach i wskażą miejsce gdzie się fortuna sześciorga dzieci znajduje.
— Do pioruna! — krzyknął Jakób, blady a z iskrzącemi oczyma. — Zdaje mi się, że śniłem! To nasze te miliony Pascalu! nasze... tylko nasze! rozumiesz?
— Ma się rozumieć, że rozumiem!... odrzekł Pascal owładnięty tak jak i Jakób gorączką złota. — Przypadek dał nam w ręce tajemnicę hrabiego! Czerwony Testament z Biblioteki narodowej, powie nam, w którem miejscu schowane są miliony!..
— Dowodziłeś przed chwilą, że od dziś za rok będziemy w posiadaniu trzech milionów! — rzekł Jakób — widocznie się pomyliłeś, bo my za rok będziemy mieli blizko pięć milionów!... Po co ja mam się teraz przemieniać w doktora Thompsona?... Na co nam Marta Grand-Champ potrzebna? Cztery miliony ośmset tysięcy franków, dodane do tego co już posiadamy, dadzą nam dwa kroć pięćdziesiąt tysięcy rocznej renty! Mamy przed sobą świetną przyszłość Pascalu! otwarte dla nas wszelkie przyjemności, dostępny najwyższy przepych, możemy więc być uczciwymi ludźmi!...
— Możemy! bośmy bogaci.
— Tak, jesteśmy bogaci, pozwól mi jednak dokończyć czytania testamentu! Chcę się przekonać, że nie ma żadnego takiego paragrafu, który by mógł stanąć w poprzek świetnym nadziejom naszym.
I Pascal zupełnie już spokojnym głosem, czytał ostatnie wiersze:
„Powtarzam, że każde dziecko, które się zgłosi w dzień swojej pełnoletności z medalem, obowiązane będzie mieć także metrykę urodzenia i dokument potwierdzający tożsamość osoby.
„W chwili, kiedy piszę i podpisuję ten testament, sześcioro dzieci mających prawo do udziału w czterech milionach ośmiukroć sto tysiącach franków żyją, o czem się przekonałem osobiście niedawno.
„Zapisuję tu ich nazwiska i adresy obecnego zamieszkania, trzymając się numeru porządkowego na medalach zamieszczonego.
„Nr. 1. — Hrabia Fabian de Chatelux, syn nie żyjącego już Jana de Chatelux i Georginy des Graves. Ulica Tournon 19.
„Nr. 2. — (Medal z numerem 2, znajduje się w szkatułce obok testamentu).
„Nr. 3. — René-Didier Laborre, syn nie żyjącego już adwokata Didiera Laborra i Maryi-Teresy Fauval. Ulica Cherche-Midi Nr. 58.
„Nr. 4. — Amedeusz Duvernay, syn Mikołaja-Fulgentego Duvernay, malarza i Celestyny-Virginii Baudoin. Ulica Vaugidard Nr. 25.
„Nr. 5. — Prosper Juljusz Boulenois, syn Gracyana Boulenois, komisyoniera i Joanny Dupuis. Ulica Recolte Nr. 17.
„Nr. 6. — Marta-Emilia Berthier, córka naturalna Periny Berthier, która później wyszła za mąż i zamieszkała w Genewie.
„Nr. 7. — Albert-Paweł Fromental, syn Rajmunda Fromentala, urzędnika i zmarłej Maryi Poniny. Ulica Saint-Louis Nr. 34.
„Filip-Armand hrabia de Thonnerieux.“
— Oto i wszystko — rzekł Pascal, składając papier na stole.
— Nic zatem nie zawadza naszemu szczęściu — rzekł Lagarde. — My odziedziczamy i basta. — Kiedy się dowiemy, gdzie stary waryat złożył pieniądze, będziemy mieli jednę jeszcze tylko trudność będziemy potrzebowali je wydobyć...
— Jutro zaraz, powiedział Pascal, chowając testament do kieszeni, — udam się do Biblioteki narodowej...
Dwaj wspólnicy nie mieli na teraz nic już więcej do powiedzenia sobie.
Odeszli każdy do swojego pokoju, aby wypocząć trochę.
Nazajutrz o 9-ej obaj już byli na nogach, a na dzień dobry, zapytał jeden drugiego o czem marzył podczas nocy...
Paki biletów bankowych i papierów wartościowych hrabiego de Thonnerieux, wprawiły obu w usposobienie rozkoszne...
— Idziesz do Biblioteki?... zapytał Jakób Pascala.
— Zacznę od wymiany papierów na bilety bankowe, a po południu dopiero przejdę do Biblioteki.
— Czy chcesz żebym z tobą poszedł?
Myślę, że mógłbyś mi się przydać...
— Ale Angela i Marta czekają na nas...
— Można im przecie posłać depeszę....
— Masz racye...
Pascal obładował się bonami, akcyami, obligacyami i wyszedł z Jakóbem. Udali się do biura telegrafów, zkąd depesza z podpisem Thompsona, wysłana została do Petit-Castel.
Następnie wspólnicy udali się do wekslarza, który bez żadnej trudności zobowiązał się przysłać im pieniądze do domu, po sprawdzeniu czy papiery nie są zastrzeżone.
Zjedli śniadanie w jednej z restauracyj na bulwarze, a po śniadaniu, w najlepszych humorach podążyli do Biblioteki narodowej.
Ani jeden, ani drugi nie znał zwyczajów przybytku wiedzy i mozolnych poszukiwań.
Szwajcar, do którego się udali, wskazał im salę pracy.
Weszli na galeryę, z której wchodziło się do tej sali, i mieli już próg przestąpić, gdy woźny przeznaczony do kontrolowania wchodzących, zatrzymał ich temi słowy:
— Przepraszam... czy mają panowie karty wejścia?...
— Nie mamy... odpowiedział Pascal.
— To panowie wejść nie możecie...
— Dla czego?...
— Bo chcąc pracować tutaj potrzeba mieć pozwolenie od dyrektora Biblioteki...
— Żałuję bardzo, że o tem nie wiedziałem, odezwał się Jakób. — Jestem cudzoziemcem, i sądziłem, że względem cudzoziemców mających bardzo mało czasu do zwiedzenia wszystkich cudów tutejszej stolicy, formalności nie są zbyt ściśle przestrzegane.
— A! pan jesteś cudzoziemcem?... zapytał woźny z pewnem uszanowaniem...
— Tak panie... Poddany amerykański... doktor medycyny...
— I przychodzi pan jako zwiedzający tylko?...
— Chciałbym przejrzeć książkę jedne, bardzo rzadką — albo raczej unikat, jaki tu się tylko podobno znajduje...
— Ha, jeżeli tak, odrzekł woźny, to ja wezmę na siebie odpowiedzialność za naruszenie przepisów. — Dla cudzoziemców, do tego ludzi uczonych, drzwi nasze stoją otworem.
I dodał podając obu panom bilety osobiste.
— To pozwoli panom zażądać książki jakiej potrzebujecie... Obierzcie sobie panowie miejsce na ławkach, i zastosujcie się do przepisów zanotowanych w biletach.
— A jak się mamy wziąść do tego, ażeby otrzymać książkę?...
— Udajcie się panowie do bibliotekarza na estradzie w głębi sali, on panów objaśni.
— Dziękujemy panu...
Cała ta rozmowa jakąśmy przytoczyli, odbywała się szeptem, bo cichość nadzwyczaj jest przestrzeganą w sali pracy.
Jakób i Pascal zajęli dwa miejsca na uboczu.
Pascal uważnie odczytał przepisy wyrażone w bilecie.
Pochylił się do swojego towarzyszą, który czytał także i szepnął mu do ucha:
— Zapiszemy pierwsze lepsze nazwisko.
— Zdaję mi się, że to będzie daleko ostrożniej...
— Koniecznie...
I obaj wpisali w bilet nazwiska, jakie im przyszły do głowy.
— Teraz pójdę po książkę.
— Panie odezwał się do urzędnika, chciałbym pana prosić o jedno dzieło.
Urzędnik podał mu czystą kartkę.
— Niech pan będzie łaskaw napisać jakie to dzieło.
Pascal wziął papier i powrócił na swoje miejsce, mrucząc pod nosem.
— A to dopiero ceremonie dla takiej prostej rzeczy!...
Na kartce trzeba było wypisać: numer miejsca zajmowanego przez czytelnika, nazwisko autora i tytuł dzieła. W tej ostatniej rubryce napisał Pascal: „Czerwony Testament, pamiętniki pana de Laffemes, jako przyczynek do historyi Jego Eminencyi kardynała de Richelieu pierwszego ministra Jego Królewskiej Katolickiej Mości Króla Ludwika XIII.
„Miejsce publikacyi Amsterdam.
„Data wydania: Anno Domini 1674.
„Nazwisko czytelnika, Juliusz Darien.
„Adres. Ulica Uniwersytecka Nr. 38.
Nazwisko to i adres nie mogły w żadnym razie skompromitować Pascala.
Bibliotekarz wziął ten bilet, napisał coś na nim i podał go innemu urzędnikowi.
Pascal, zupełnie nie obeznany ze zwyczajami biblioteki, czekał stojąc przy estradzie.
— Niech pan zajmie swoje miejsce, odezwał się z uśmiechem bibliotekarz.
— A książka?...
— Przyniosą ją panu.
Ex-sekretarz hrabiego de Thonnerieux powrócił na miejsce nr. 177.
Upłynęło minut pięć.
Zadanej książki nie przynoszono.
Łotrom wspólnikom oczekiwanie to wydało się niezmiernie długiem.
Z wielkiego wzruszenia ręce im drżały i słowa nie mogli przemówić – za chwilę będą mieli w ręku „Czerwony Testament“ dowiedzą się gdzie hrabia ukrył cztery miliony ośmkroć tysięcy franków, przeznaczone dla dzieci urodzonych tego samego dnia co i jego córka.
Nic nie mogło przeszkodzić, aby im doręczono książkę, a jednakże to opóźnienie, źle jakoś wróżyło.
Niecierpliwość ich dochodziła do najwyższego stopnia.
Jakób przygryzał wąsy.
Pascal gorączkowo zaciskał pięście.
Nakoniec ukazał się urzędnik, niosąc książkę w czarnej oprawie z czerwonemi brzegami i położył ją przed Pascalem.
— Oto książka, jakiej pan żądałeś, powiedział.
I odszedł.
Pascal chwycił książkę.
Otworzył ją i na pierwszej stronicy przeczytał tytuł.
— Czerwony Testament!... To samo!...
— Poszukaj na dwudziestej stronicy — szepnął gorączkowo Jakób.
Pascal drżącemi palcami przerzucił książkę, zatrzymał się na dwudziestej karcie, a oczyma szukał uporczywie czerwonych znaczków, o jakich pan de Thonnerieux wspominał w testamencie.
Nie znalazł żadnego podkreślenia.
Pobladł... bolesny zawód ścisnął mu serce.
— Nie ma... szepnął zmienionym głosem do ucha Jakóba.
— E! — odrzekł ten ostatni. To nie podobna! Pokaż, niech ja zobaczę... i wziął książkę i z kolei zaczął się przyglądać stronicy dwudziestej i następnym.
Na próżno.
— Masz racyę — rzekł, nic!... ani jednej litery, ani jednego wyrazu nie ma podkreślonego!... Czyśmy się czasami nie omylili?
— Czy testament hrabiego wskazuje te same kartki?
— Łatwo się przekonać — mruknął Pascal.
Wyjął z kieszeni testament pana de Thonnerieux i poszukał właściwego paragrafu.
— Nie... nie mylimy się wcale... patrzaj, stronica dwudziesta, dwudziesta pierwsza, dwudziesta druga...
— A na tych właśnie stronicach nie ma nic! — rzekł Jakób niecierpliwie. Zdaje się nieprawdopodobnem, a jest jednakże prawdziwem!... Wszakże to ta sama książka...
Mówiąc to doktór, wziął znowu książkę z rąk Pascala i znowu zaczął przypatrywać się tytułowi.
Nagle głuchy okrzyk, wyrwał mu się z ust.
— Co takiego? — zapytał zaniepokojony Pascal.
W miejsce odpowiedzi Jakób zapytał:
— Gdzie podług testamentu wydaną jest książka?
— W Amsterdamie.
— A data wydania?
— 1674 rok.
— A więc najwidoczniejsza omyłka... powiedział swobodniej oddychając doktór.
— Omyłka? — powtórzył Pascal, nic nie rozumiejąc.
— Tak!... Bibliotekarz się omylił, nie co do dzieła, ale co do wydania...
To wydane nie w Amsterdamie 1674 r., ale w La Haye 1677 roku... Udaj się po wydanie Amsterdamskie...
Pascal wziął pamiętnik pana de Laffemes i podszedł do estrady bibliotekarza.
— Panie ― rzekł do urzędnika — pan się niechcący pomylił.
— W czem takiem, proszę pana?...
— To jest wydanie z la Haye 1677 r., a ja prosiłem o wydanie Amsterdamskie z anno Domini 1674.
Bibliotekarz spojrzał na tytuł i powiedział:
— To rzeczywiście omyłka, którą zaraz naprawimy. Niech pan chwileczką poczeka.
Wziął znowu kartkę, napisał na niej słów kilka i zawołał posługującego.
— Pójdź do oddziału 2-go i oddaj to panu naczelnikowi Delerge.
Chłopak poszedł.
Za chwilę powrócił, niosąc książkę, na widok której serce Pascala zabiło radośnie.
Ale była to radość fałszywa.
— Panie — odezwał się chłopak do bibliotekarza — przynoszę tę samą książkę... wydania z r. 1674, nie ma na półce...
— Jakto?...
— Książka wydana w Amsterdamie, zniknęła przed paru dniami, jednocześnie z życiem ojca Józefa i Pamiętnikami hrabiego Rocheforta. Pan Delerge utrzymuje, że pan wie o tej kradzieży.
— O kradzieży wiem, ale nie pamiętałem tytułów dzieł ukradzionych.
Pascal uczuł się w takim stanie, jakby go kto uderzył młotkiem w głowę.
Pomieszały mu się myśli.
— Wyobraź pan sobie — mówił bibliotekarz — że od sześciu tygodni, ciągle się przytrafiają kradzieże jakieś w bibliotece... Przeszło dwanaście dzieł już zniknęło, a pomimo zdwojonej baczności, nie udało się dotąd schwycić złodzieja... Ale któregokolwiek dnia, wyda się on sam jakim sposobem. Złodziej jest naturalnie człowiek jakiś inteligentny, skoro bierze się do dzieł jedynie rzadkich i kosztownych.
Ex-sekretarz hrabiego de Thonnerieux czuł, że się nogi pod nim zginają.
— Jakto? jakim sposobem można — wynieść książkę z Biblioteki?...
— Niestety nie wiemy szanowny panie….. inaczej nie dopuścilibyśmy do tego... Panu bardzo zależy na wydaniu amsterdamskiem pamiętnika de Laffemes’a?
— O! bardzo, chodzi mi o ten mianowicie rozdział, który wypuszczono w wydaniach późniejszych.
— Bardzo nam przykro, że służyć nie możemy.
Pascal skłonił się i powrócił do Jakóba, czekającego z wielką niecierpliwością, bo z całej rozmowy nie słyszał ani słowa.
— No cóż się to stało? — zapytał Pascala, spostrzegłszy, że ma czoło zasępione i ręce próżne.
— Szczęście się odwróciło od nas... majątek nam się z rąk wymyka!..
— Jakto!.. Książka?...
— Nie znajduje się w bibliotece...
— Ale będzie w niej niebawem...
— Nie! — ukradł ją ktoś przed para dniami, ażeby ją odzyskać, potrzeba szczególniejszego chyba jakiego trafu...
Jakób zaledwie się powstrzymał w swej złości.
— Chodźmy! — rzekł Pascal — porozmawiamy na ulicy...
Dwaj spólnicy śmiertelnie bladzi, ze spuszczonemi głowami, ze ściśniętemi sercami, opuścili salę biblioteki.
Zaledwie wyszli na ulicę, Jakób chciał coś mówić.
— Pascal powstrzymał go temi słowy:
— Nie... nie tutaj... Za dużo uszów do okoła... Wsiądźmy do fiakra...
Wsiedli do zamkniętego powozu.
— Gdzie jedziemy? — zapytał stangret.
— Na stacyę kolei Vincennes.
Koń puścił się kłusem.
— Teraz nikt nas słyszeć nie może, nie prawda? — odezwał się Jakób z niecierpliwością. — Powiadaj prędko! Czerwony testament został ukradziony?...
— Pascal Saunier opowiedział to co słyszał od bibliotekarza o kradzieżach, jakie od kilku tygodni przytrafiają się w bibliotece.
— A zatem — wykrzyknął Jakób Lagarde z niewymowną wściekłością — zatem jest ktoś, co trzyma w swojem ręku tajemnicę hrabiego... i może ją zużytkować!...
— Nie! — odrzekł sekretarz pana de Thonnerieux.
— Dia czego?
— Bo nie zna wartości tego co posiada... bo nie może odgadnąć tajemnicy, kto klucza do niej nie ma...
— I my jednakże nie będziemy się mogli dowiedzieć.
— Co do tego, to nie ma żadnej wątpliwości.
— Cztery miliony ośm kroć sto tysięcy franków są zatem stracone dla nas!..
tracimy fortune, po którą mieliśmy tylko wyciągnąć rękę, aby ją pochwycić!
— Cóż na to poradzić? Cios jest dotkliwy bo niespodziewany! Upadek ciężki, bo spadamy z wysoka! Ale niestety, nie można walczyć przeciwko niepodobieństwa... Przywdziejmy żałobę po naszych milionach i nie myślmy o nich więcej...
Po tych słowach zapanowało chwilowe milczenie.
Jakób się zamyślił.
— Przywdziać żałobę po milionach?! Ani myślę... Uważasz je za stracone dla nas?...
— Tak mi się zdaje...
— A więc mylisz się i to grubo!... one są, albo raczej one będą nasze...
— Nie pragnąłbym niczego więcej... ale nie widzę sposobu...
— Boś jest ślepy, ale ja ci otworzę oczy... W braku „Czerwonego testamentu,“ zebrane razem medale, wskażą nam miejsce gdzie są schowane miliony...
— Tak.
— A więc potrzeba nam medali...
— Łatwo to powiedzieć... Znajdują się wszakże w rękach sześciu osób...
— To nic nie znaczy! — będziemy je mieli, powtórzył Jakób z dzikim akcentem... Zdobędziemy je podstępem, siłą, zbrodnią w razie potrzeby! Pozwól mi działać!... Za to co się będzie działo, ja biorę odpowiedzialność na siebie... Marta Grand-Champ, bez której, jak się zdawało wczoraj, zupełnie się obejdziemy, stanie się od jutra czynną osią naszej sprawy, narzędziem naszego powodzenia... Nie pytaj mnie o nic i zaufaj bezwzględnie.
— Będziemy bogaci!
Fiakr się zatrzymał.
Przyjechali na stacyę.
Wysiedli i poszli kupić bilety.
Kilka dni upłynęło, od wyżej opisanych wypadków.
Pascal Saunier i Jakób Lagarde zajęci byli dojrzewającym w ich głowach projektem, jaki nasunął się im po dowiedzeniu się w bibliotece, że „Czerwony Testament“ ukradł ktoś nieznany i zniweczył w ten sposób wszelkie ich nadzieje.
Uznali przede wszystkiem za potrzebne tak się postawić w świecie, ażeby nie wzięto ich za pospolitych intrygantów węszących po Paryżu.
Nie podobna będzie mieć w podejrzeniu cudzoziemca, doktora uczonego, kapitalisty, który przyjechał osiąść w Paryżu?
Nie podobna będzie!
Posiadacz kapitału będzie zawsze szanowanym.
Ten co utrzymuje, że jest milionerem, może najwyborniej nie posiadać nic więcej nad bezczelność i długi, boć niepodobna sprawdzić co kto ma w kieszeni.
Ale gdy majątek jest jawny, gdy się przedstawia w gruntach, lasach, domach, nie można przeczyć, że go niema.
Pascal i Jakob wpadli na myśl kupienia willi Petit-Castel.
Kupno dokonanem zostało na osobę Jamesa Thompsona, który już jako lokator zamieszkiwał willę.
Zapłacił naturalnie wszystko od razu gotówką.
Angela i Marta zajmowały jak wiemy willę z dwoma służącemi alzatczykami, przy pomocy których wszystko zostało uporządkowane w domu.
Marta rozkochana we wsi, nie mogła się nią nacieszyć.
Jakób z Pascalem bywali tu tylko na chwilę.
Ważne interesa zatrzymywały ich w Paryżu, gdzie też trzymali ciągle lokal w hotelu Parlamentu.
Nie podobało się to Angeli, która radaby mieć przy sobie Pascala, ale ten taką miał nad nią przewagę, iż poddawała się losowi i nie śmiała uskarżać nawet.
Postanowionem zostało jednakże, że Angela opuści swoje mieszkanie i sprzeda swój magazyn.
— Marta prosiła Jakóba — albo raczej doktora Thompsona, ponieważ pod tym tylko znała go nazwiskiem, — aby odebrał ze stacyi kolejowej walizy, która się tam zapewne znajdują, be je wyjeżdżając z Genewy, wysłała za frachtem, do Francyi.
Doktór posłał natychmiast po te walizy.
Młoda dziewczyna nie mogła się powstrzymać od płaczu, patrząc na te przedmioty z których każdy przypominał jej biedną jej matkę.
Nie mamy potrzeby powiadać, że spólnicy nie powiedzieli kobietom, o pochodzeniu ich fortuny.
Marta wierzyła, iż doktór Thompson jest człowiekiem nadzwyczajnie bogatym.
Angela mniej dowierzająca, nie łudziła się co do jego osoby, ale ponieważ Pascal nie lubił wypytywań, nie mogła się prawdy dowiedzieć.
Otóż jakeśmy mówili, Pascal z Jakóbem najczęściej przesiadywali w Paryżu.
Znajdujemy ich obu w saloniku, jaki wspólnie zajmowali w hotelu Parlamentu.
— Musimy — mówił Pascal — robić wszystko nadzwyczaj rozważnie. — Zanim zaczniemy działać, musimy namyśleć się dobrze... Inaczej ani marzyć o czterech milionach ośmkroć sto tysięcy frankach hrabiego de Thonnerieux!
— Musimy je mieć! — zawołał Jakób popędliwie Namyślamy się już cale dni osm, wiemy już co nam szkodzić, i co nam pomódz może. — Postanówmy coś nareszcie!... Zajmować się poszukiwaniem skradzionej książki, byłoby prawdziwem szaleństwem. — Możemy jej szukać lata całe i nieznaleźć!...
Gdybyśmy nawet odszukali człowieka, to cóż, zkądże pewność, że znajdziemy książkę... Mógł ją sprzedać... albo obawiając się odpowiedzialności, zniszczyć nawet. Czy nie prawda?
— Więc raz jeszcze ostatni rozejrzyjmy się w położeniu.
— Hrabia de Thonnerieux złożył w sekretnem miejscu ogromną sumę, którą posiąść pragniemy... Cenna książka, która wskazywała to miejsca zaginęła...
Nie myślmy już o niej!...
— Pozostaje nam jeden jedyny środek, to jest zebranie medali rozdanych przez hrabiego sześciorga dzieciom, którym chciał zabezpieczyć majątek...
Te medale ułożone jeden przy drugim, według numerów porządkowych, dadzą nam pożądaną wskazówkę.
Pascal się nachmurzył.
— Zapewne! — odrzekł porywczo... ale powtarzam ci raz jeszcze, że medale te są w posiadaniu sześciu osób, które się ich przecie nie pozbędą.
— Dla czegoźby nie?... zapytał Jakób.
— Wiesz przecie tak samo jak i ja... że te medale zapewniają im majątek.
Doktór wzruszył ramionami.
— Fortuna to dziwnie niepewna!... Testament hrabiego, nie ujrzy już światła Bożego. Mamy go przecie w naszem ręku!...
— Ztąd zatem wnosisz?...
— Że medale nie mają już innej wartości oprócz wartości złota, spadkobiercy, bez spadku, nie będą zatem mieli żadnego powodu upierania się przy nich.
— Dostatecznem by było wzbudzić ich podejrzenie, proponując kupno i grabo się narazić.
— Słuszna uwaga. Nie trzeba też pytać o medale, ale je zdobyć...
— A jeżeli posiadacze będą ich bronić?...
— Tem gorzej dla nich!...
— Gwałty... przelew krwi... mruknął Pascal z obrzydzeniem.
— Nie ma rady, jeżeli tego będzie potrzeba... Tu na ziemi, każdy dla siebie!...
Walka o majątek, a naturalnie o życie, nic nad to słuszniejszego!... Czyż narody wahają się w wypowiadaniu wojny, kiedy idzie o zdobycie prowincyj? Przecie to strumienie krwi wtedy się przelewają!... trapy liczą się na tysiące!... co to znaczy w obec tego jakieś tam sześć głupie osób...
— A niebezpieczeństwo?...
— O jakiem niebezpieczeństwie chcesz mówić?...
— Czy przypuszczasz, że gwałtownя śmierć sześciu na raz osób w jednem mieście, nie obudzi podejrzeń i baczności?... Czy pewnym jesteś, że zanim dojdziemy do końca naszego przedsięwzięcia, nie będziemy gorzko żałować, żeśmy się w to wszystko wdali?...
— Nie potrzeba niczego się obawiać, potrzeba być zręcznym i roztropnym.
— Nie zawsze.
Jakób spojrzał w oczy Pascalowi.
— Ejże... zapytał pogardliwie — czy się przypadkiem nie boisz?...
Pascal wzruszył ramionami.
— Ty wiesz dobrze, że ja się niczego nie boję!...
— No to nie wahajmy się już, nie opóźniajmy się i o ile tylko można szybko działajmy. Czy pozbierałeś wiadomości dotyczące posiadaczy sześciu medali?...
— Pozbierałem i bardzom z nich niezadowolony.
— Z jakiego powoda?..
— Troje z dzieci urodzonych tego samego dnia, co córka hrabiny de Thonnerieux, zajmują wyższe stanowiska... Jest między niemi syn hrabiny de Chatelux syn pewnego Rajmunda Fromentala, a wielki przyjaciel Fabiana de Chatelux, z którym razem przygotowują się do egzaminów do szkoły politechnicznej — syn wreszcie adwokata Labarre kształcący się na księdza... Jakże się dostać do tych ludzi?...
— Nic nie wiem jeszcze, ale że każdy sposób będzie dobry nie wątpię o tem. Nie ma człowieka, jakiekolwiek zajmuje stanowisko, do którego nie możnaby się dostać, jeżeli się wystudyuje jego słabostki i nałogi... Dla tego to właśnie chcę zrobić z Marty Grand-Champ, najużyteczniejsze dla nas narzędzie, najpotężniejszą naszę dzwignię... Przypomnij sobie rozmowę naszę w Joigay... To co myślałem wtedy, to samo myślę i dzisiaj...
Kto jest właściwie ta hrabina de Chatelux?...
— Wielka i poważna dama, jak powiadał sir de Brantome... Wdowa ubóstwiająca swojego syna i żyjąca z daleka od świata... Hrabia de Thonnerieux dawny mój pryncypał, miał dla niej wielką przyjaźń i wielki szacunek...
— A Fromental?...
— Syn jego?...
— Tak.
— Prześliczny, jak mi mówiono chłopak... a skromny jak panienka... a inteligentny i bardzo pracowity, lubo słabego zdrowia...
— Ojciec?...
— Jakiś urzędnik.
— Państwowy, czy prywatny?...
— Nie wiem... Jest jakaś niejasność w życiu tego człowieka.. Nie mogłem zebrać o nim zupełnie dokładnych wiadomości...
— A co za kobieta ta pani Labarre, wdowa po adwokacie?...
— Ta kobieta, której mąż był z jej łaski najnieszczęśliwszym na świecie człowiekiem, bardzo wesoło znosi swoje wdowieństwo... Myśli, że się nie zestarzeje nigdy, że zawsze będzie młodą i ładną... Rozpowiadają o niej bardzo dużo, ale nie najlepiej... Syn zawadza jej, to też bardzo go namawia do stanu duchownego... lubo nie wiadomo, czy chłopiec ma prawdziwe powołanie...
— Gdzie przyszły ksiądz pobiera nauki?...
— W wielkiem seminaryum świętego Sulpicyusza.
— Do tego zapewne dostęp będzie trudny?
— Bodaj czy będzie możebny — zauważył Pascal.
— Cóż znowu, nie ma nic niepodobnego... Zajmijmy się trzema pozostałymi...
— Syn Fulgentego Duvernoy jest tapicerem... Chłopak to bardzo żywy i skłonny do wybryków... W skutek jakiejś kłótni opuścił dom rodzicielski i od pięciu miesięcy nie daje żadnej o sobie wiadomości.
— Nie wiesz więc gdzie się obecnie znajduje?
— Nie, ale prawdopodobnie opuścił Paryż i wyniósł się na prowincyę, gdzie łatwiej jak tutaj może żyć ze swojego rzemiosła... Poszukawszy trochę, da się go odnaleźć.
— Cóż dalej?...
— Przechodzę do Juljasza Boulenois, syna komisyonera. Opinia publiczna utrzymuje, że to łotr skończony, stały gość knajp podrogatkowych... Uczciwy ojciec wyrzucił go z domu, ani chce słyszeć o nim... Nie wiadomo z czego żyje. Obawiam się bardzo czy nie przepił medalu?..
— Toby nam mogło bardzo być nie na rękę.
— Trzeba i na to być przygotowanym. Ten kiep pracy nie znosi, sypia gdzie mu się zdarzy i... dziwna rzecz doprawdy, iż się dotąd nie dostał w ręce policyi...
— Nie ma mieszkania?
— Ma się rozumieć.
— I jeszcze jeden, którego potrzeba będzie szukać...
— Będziemy szukać.
— Z pośród posiadaczy medali pozostaje nam jeszcze jeden, albo jedna?
— Córka naturalna Periny Berthier, mieszkającej w Genewie, obecnie zamężnej jak się zdaje... — Co do tej, brak mi wszelkich wskazówek...
— Podróż do Szwajcaryj będzie zatem konieczną... — Miałeś racyę, że zadanie będzie trudne! — Mniej od nas zdecydowani, cofnęli by się zniechęceni...
— Gdyby ta przeklęta książka nie została skradzioną z Biblioteki — ciągnął Jakób uderzając pięścią w stół — wszystko byłoby głupstwo!
— Czyż nie podobna odgadnąć miejsca, w którem schował hrabia pieniądze? — zapytał Pascal.
— Jużem sobie nałamał nad tem głowy na próżno! — odrzekł Jakób biorąc do ręki złoty medal, znaleziony w szkatułce.
— Na próżno mózg wysuszam... Napróżno wpatruję się w tego sfinksa... Nic... i nic!. — Na jednej stronie te tylko trzy wyrazy:
Septieme
Co znaczy: rachując od siódmego... ale od czego siódmego?... To piekielna zagadka! to zagadka, po za którą ukrywa się majątek... Jak ją odgadnąć?...
Jakób Lagarde chwycił się obu rękami za głowę.
— Cóż nareszcie postanawiamy? — zapytał Pascal po chwili.
Jakób podniósł głowę.
— Czy znalazłeś co odpowiedniego na nasze rezydencyę?
— Znalazłem.
— Cóż to takiego?
— Mały pałacyk przy ulicy Miromesnil, bardzo jak mi się zdaje odpowiedni.
— Do sprzedania, czy do wynajęcia?
— Do sprzedania.
— Umeblowany?
— Nie.
— Cena?
— Dwakroć sto dwadzieścia pięć tysięcy franków... W tym kwartale to prawie darmo...
— Dwakroć dwadzieścia pięć a pięćdziesiąt umeblowanie, to dwakroć siedmdziesiąt pięć, ośmdziesiąt tysięcy Petit-Castel, to razem trzykroć pięćdziesiąt pięć tysięcy franków. Pozostanie nam zatem dwakroć sześćdziesiąt tysięcy franków, czyli, że będzie można poczekać.
— Nie licząc nawet na honoraria, jakie doktór Thompson otrzymywać będzie od swojej klijenteli — dorzucił, śmiejąc się Pascal.
— Jeżeli będzie miał klijentelę — odpowiedział Jakób.
— Że będziesz miał, to zaręczam, bylebym ja się tem zajął. Potrzebuję piętnastu dni najwyżej, na to ażeby dzienniki wszystko co jest najwydatniejszego w całym Paryżu, posyłały do sławnego doktora amerykańskiego.
— Ty pisać będziesz artykuły reklamujące..
— Dobrze... znam się na tem — kupujemy zatem pałac przy ulicy de Miromesnil.
— Chodźmy go zobaczyć. — Wiele czasu potrzeba będzie na umeblowanie?...
— Ośm dni najwyżej. — W Paryżu robi się wszystko nadzwyczaj prędko, zwłaszcza, kiedy się nie żałuje pieniędzy...
— A więc za ośm dni doktór Thompson odbędzie tryumfalny wjazd do swojej siedziby.
— Czy pierwotne nasze plany ulegną jakiej zmianie?... — Co się stanie z tą za mierzoną szulernią?...
— Nie ma już mowy o szulerni! Mamy obecnie poglądy wyższe! — Nie mogę i nie powinienem być niczem innem jak tylko doktorem Thompsonem! — Będę przyjmował mnóstwo osób. Będę grywał i owszem, ale okradać nie będę! — Kiedy się ma miliony na widoku, to nie można się narażać!... — Chodźmy zaraz na ulicę Miromesnile, a resztę dnia na wsi spędzimy...
Pałacyk wynaleziony przez Pascala, podobał się Jakóbowi Lagarde, rozkład nadawał się bardzo do eleganckiego i wygodnego urządzenia.
Tego im właśnie było potrzeba.
W godzinę później, dwaj wspólnicy byli już u notaryusza.
Jakób zgodził się na cenę i dał sto tysięcy franków zadatku.
Resztę sumy wypłaci jutro przy podpisaniu aktu.
Widzimy, że Pascal ufał nieograniczenie swojemu towarzyszowi więziennemu z Nimes, ponieważ wszystko robił na jego nazwisko, czyli raczej na pseudonim jego.
To zaufanie, częste zresztą, trafia się w świecie złoczyńców; kruk krukowi oka nie wykole, wilki się pomiędzy sobą nie gryzą — nie trzeba jednakże przywiązywać wielkiej do takich przyjaźni wiary, bo wilki głodne pożerają w najlepsze rannych swoich towarzyszy.
— Pascal studyował dosyć długo w więzieniu w Nimes charakter Jakóba Lagarda i przyszedł do przekonania, że Lagarde nigdy go nie zdradzi.
Wyszedłszy od notaryusza, obaj pojechali do Petit-Castel.
— Od jutra — mówił Pascal — zajmę się instalacyą naszą i zamówię umeblowanie. — Powiedziałem, że za ośm dni wszystko będzie gotowe, ale chciałbym zrobić to jeszcze prędzej.
— A dzienniki?...
— Jutro poroznoszę reklamujące artykuły, ale nie potrafię ich sam zredagować, trzeba to zrobić bardzo zręcznie.
— Ja się tego podejmuję... — Będzie zrobione secundum artem...
— Jeszcze jedna ważna kwestya…..
— Jaka?...
— Czy nie dobrze by było, abyś, jako zagraniczny kolega, poszedł złożyć swoje uszanowanie znakomitościom francuzkim, abyś złożył nadto wizyty kilku sławniejszym profesorom fakultetu medycznego?...
Jakob skrzywił się znacząco.
— Hum! — mruknął — myślę, że to nie byłoby bardzo bezpiecznem...
— Dla czego? — Ci panowie znać się przecie nie mogą, skoro się nie w Paryżu kształciłeś...
— Tak... ale czyż mam dość amerykańską minę, ażeby ich nią otumanić?...
— Fakultet nie może być trudniejszym do oszukania, jak publiczność...
Mówisz czysto po angielsku. — Nic łatwiejszego, jak nadać sobie lekki akcent przy rozmowie po francuzku. — Co do fizyonomii, dostatecznem będzie kazać sobie ogolić faworyty i wąsy, a pozostawić tylko brodę... Będziesz miał najrzetelniejszy wygląd Yankesa, będziesz wyglądał jak fabrykant z Cincinati... — Trzeba nadto, abyś sobie przygotował biografię i umiał bez namysłu odpowiedzieć na pytania, jakiemi cię zarzucać mogą... Rzetelny doktór Thompson, którego nosisz nazwisko i posiadasz dyplomy, umarł przed sześciu laty... Potrzeba, abyś mógł się wytłomaczyć z tego czasu!.. — Radzę ci wielką podróż do Indyj w celach naukowych... Możesz korzystać z opowiadań starego eskulapa przy więzieniach w Nimes.
— Masz racyę — odpowiedział Jakób. Przygody, jakie opowiadał, mogę uznać za swoje. — Pójdę złożyć uszanowanie książętom wiedzy i prosić o łaskawe przyjęcie...
— Czy przedstawisz się w Paryżu, jako doktór specyalista?...
— Tak.
— A jakąż obrałeś sobie specyalność?...
— Będę leczył chorobę modną w tym czasie anemię, pochodzącą z ubóstwa krwi, z wielkiego fizycznego wysilenia, albo z nadmiernego używania życia. — Pracowałem vad tem bardzo wiele i udało mi się uleczyć niejednego... Liczę na wielkie powodzenie, anemiczni zaczną zwłóczyć się do mnie, wyleczę bardzo wielu i wkrótce rozebrzmi sława moja, co pozwoli nam działać swobodnie. — Co do podróży John Byrra, przypomnę sobie wszystko, com słyszał od niego i jakoś to będzie...
Przybyli na stacyę — wysiedli z po ciągu i rozmawiając doszli do Petit-Castel.
— Była piąta po południu.
O tej samej godzinie Rajmund Fromental wezwany do prefektury policyi, wchodził do biura naczelnika służby bezpieczeństwa publicznego.
Człowiek, który w tym czasie zajmował te ważne i trudne obowiązki, był dawniej komisarzem przy delegacyach sądowych.
Cieszył się powszechnym szacunkiem.
Znano go jako urzędnika uczciwego i niezmordowanego — oddawano sprawiedliwość wysokiej jego inteligencyi i poświęceniu.
Z największą uprzejmością przyjął on Rajmunda Fromentala.
Ten ostatni nie bez pewnej obawy, stawił się na wezwanie naczelnika.
Otrzymał urlop na dwa miesiące i nie mógł pojąć, po co w tym czasie wzywano go do prefektury.
— Nie mógł sobie odpowiedzieć na to pytanie — łatwo więc pojąć jego obawę.
Hrabina de Chatelux nie mogła widzieć się już z osobami wpływowemi, przez pośrednictwo których przyrzekła poprzeć jego prośbę do ministra sprawiedliwości.
Nie było zatem mowy o przywróceniu mu wolności.
Serce mu się ścisnęło i owładnęły złe jakieś przeczucia.
— Siadaj pan — rzekł naczelnik, wskazując krzesło.
Nowoprzybyły skłonił się i zajął miejsce.
— Kawał już czasu nie widziałem pana — mówił naczelnik. — Czy byłeś bardziej cierpiącym?...
— Nie, panie naczelniku. — Owszem, miesiąc wypoczynku, pozwolił mi przyjść do siebie. — Zdrów jestem zupełnie, a z dni wolności korzystam dwojako...
— Wiem, wiem... Syn pański ukończył pierwszy peryod swoich nauki musisz go pan mieć obecnie przy sobie...
— Nie uwierzy pan, jak ja się obawiam, ażeby syn mój nie dowiedział się czegokolwiek z mojej przeszłości. Nie opuszczam go ani na chwile... unikam najmniejszej nieostrożności... Nie będę ukrywał, że to w tym jedynie celu zadałem urlopu... Jeżelim potrafił dotąd ukryć przed Pawłem tę moję nieszczęśliwą przeszłość, tę moję winę, policzoną mi za występek, to dla tego jedynie, że żył w oddaleniu... Podczas długich lat nauki widywałem go bardzo rzadko... Łatwo mi było odpowiadać na jego zapytania, nie obudzając najmniejszego domysłu... Dzisiaj, kiedy jest przy mnie, co pocznę, jeżeli będę musiał powrócić do obowiązków? Czy podobna będzie wytłomaczyć mu tyle rzeczy dla niego niezrozumiałych? Nie widzę wcale sposobu... i bardzo się obawiam!...
— Należysz do prefektury, mój kochany Rajmundzie i to na czas dosyć jeszcze długi.
— Wiem o tem aż nadto dobrze niestety.... i to mnie właśnie przeraża ze względu na dziecko.
— Czy masz pan zamiar trzymać Pawła przy sobie?
— Pod jakim-że pozorem mógłbym go usunąć, zanim ukończy egzamina do szkoły politechnicznej? Chciałbym aby przynajmniej do tego czasu otrzymać przedłużenie urlopu.
— Kiedyż się ten urlop kończy?...
— Za trzy tygodnie... Czy mi pan radzi prosić o przedłużenie, o jakiem miałem honor wspominać panu?...
— Nie radzę, bo nie otrzymasz przedłużenia.
— A dla czego? jeżeli wolno zapytać.
— Dla tego, żeś mi koniecznie potrzebny.
Rajmund zbladł.
— Potrzebuje mnie pan? — powtórzył.
— Tak... I wie pan po co tu pana wezwałem?
— Z pewnością że nie.
— Dla pozyskania od pana przyrzeczenia... że nie zechcesz korzystać z reszty urlopu, i że od jutra zaczniesz pełnić swoje obowiązki.
— Od jutra? — mruknął Rajmund. Ależ panie, jak się potrafię wytłómaczyć mojemu synowi?... Czem zdołam upozorować nagłe nieregularne moje życie? moję nieobecność we dnie i w nocy?...
— Znasz moję dla siebie życzliwość kochany panie Rajmundzie. Doskonale ja rozumiem twoje obawy i twoje cierpienia i współczuję ci bardzo, ale idzie o interes publiczny, wobec którego upadają wszelkie względy... Uważam cię za najcenniejszego z moich pomocników, za najinteligentniejszego, najuczciwszego i najgodniejszego zaufania człowieka, i mam prawo liczyć na pana i zupełnie na pana rachuje... Przypominasz pan sobie w jakich okolicznościach dano ci posadę, którą obecnie zajmujesz... Zrobiono panu wielką łaskę... Z zupełną świadomością rzeczy przyjąłeś łaskę z wszelkiemi jej następstwami... Dotrzymaj że zobowiązań.
— O! panie — wykrzyknął Rajmund ze łzami w oczach — czyż ich nie dotrzymałem. Czy kiedy słyszano, abym się uskarżał? Czy cofnąłem się kiedy przed niebezpieczeństwem? Szafowałem życiem, aby mój dług spłacić jaknajprędzej!... I czyż nie jest spłacony? Czyż nie powinni mnie zwolnić, jeżeli nie dla mnie, to dla mojego dziecka, w obec którego mógłbym ukryć mój błąd i odpokutowaną za niego karę. Nie wiem czy nie przesadzam doniosłości moich zasług, ale polegając na nich, marzyłem o wyjednaniu sobie zupełnego darowania czasu próby, jaki mi jeszcze pozostaje.
— Na to nie mogę panu odpowiedzieć... Co do tego, to sam tylko minister sprawiedliwości decydować może... Zasługujesz pan na szacunek i względy zwierzchników, przyznaję to szczerze i chętnie, szacunek mój jednakże i życzliwość moja dla pana, nie zmieniają w niczem warunków obecnego położenia...
Powtarzam też panu, żeś mi jest koniecznie potrzebny i żądam zupełnej uległości. Zrzeknij się ostatnich dni swojego urlopu i powracaj zaraz do obowiązków.
Rajmund, którego rysy zdradzały straszne przygnębienie odpowiedział głosem cichym:
— Nie mogę panu odmówić... pan wiesz o tem dobrze... Zrobię jak pan każesz... Ale doznaję w tej chwili tak ciężkiej boleści, że zdolna ona złamać mnie zupełnie.
Kilka chwil naczelnik milczał chcąc dać dowód, że szanuje uczucia swojego podwładnego.
— Czy doręczyłeś pan już prośbę swoje panu ministrowi?
— Nie — odpowiedział Rajmund — i nie wiem doprawdy jak zrobić, to bowiem, co właśnie od pana usłyszałem, nie obiecuje mi aby dobrze przyjętą została.
— Żądasz pan dobrej rady?
— Przyjmę ją z głęboką wdzięcznością.
— Przygotuj pan otóż podanie, a ja je poprę, bądź pewnym, z całego serca, lubo bardzo mnie wiele kosztować będzie rozstanie się z panem. Od pana zależy, aby ta prośba otrzymała skutek pożądany.
— Cóż w tym celu zrobić potrzebuję?...
— Przeprowadzić to co panu do przeprowadzenia powierzę. Rząd, któremu pan oddasz ważną przysługę, odwdzięczy się panu za nią... Zabierz się pan od jutra zaraz do roboty.
— Niech pan naczelnik liczy na mnie.
— Co do pańskiego syna, którego obecność w domu przeszkadza panu naturalnie, to sądzę, że trudność tę dałoby się łatwo usunąć... Usuń pan Pawła na czas pewien.
— Pod jakim pozorem? — Zresztą to niepodobna, ponieważ potrzebuje przygotowywać się do egzaminów.
— Nie, to wcale nie jest niepodobnem, jak pana zaraz przekonam... Mówiłeś pan, że syn jest delikatnego zdrowia...
— O tak! Zdrowie jego wymaga wielkich starań... bardzo troskliwej pielęgnacyi.
— A więc ta okoliczność, dostarczy pretekstu jakiego nam potrzeba... Wywieź go pan na świeże powietrze, na wieś — a wybierz miejsce nie dalekie od Paryża, żebyś mógł go widywać kiedy ci się tylko spodoba. Pracując na świeżem powietrzu, pod cieniem drzew, Paweł nie będzie czuł się zmęczonym...
— Nie zrozumie dla czego wysyłam go na wieś, a sam w Paryżu pozostaję, bo ma przekonanie, iż jestem panem samego siebie!...
— Czekajno kochany panie Rajmundzie, porozmawiajmy trochę... Pański syn wie, że nieposiadasz majątku, musi więc przypuszczać, że masz jakieśkolwiek zajęcie... Czyż nie zapytywał pana kiedy o to?...
— Nieraz jeden panie naczelniku...
— I co mu pan odpowiedziałeś?...
— Że mam upoważnienie prefektury Sekwany do przejrzenia bibliotek więziennych.
— Odpowiedź zgodna z prawdą najzupełniej... Powiedz synowi, że przegląd o jakim mowa, daje ci w tym czasie bardzo dużo zajęcia i rzecz szczególna — dodał uśmiechając się naczelnik, będziesz znowu bardzo blizkim prawdy...
— Jakto proszę pana?...
— Ważne zadanie, które panu powierzyć pragnę, nie dotyczy co prawda bibliotek więziennych, ale biblioteki miasta Paryża i kraju...
— Jakto?... powtórzył zdziwiony Rajmund.
— Tak jest — i zaraz się pana wytłómaczę, najprzód jednak chcę, abyś pan wiedział, że jako sam ojciec, pojmuję doskonale pańskie obawy — i dam panu wszelkie możliwe sposoby oddalenia podejrzeń, jakie by mogły powstać w umyśle pańskiego syna... Każę oto doręczyć panu, co zresztą bardzo będzie potrzebne w poszukiwaniach, jakie pan będziesz robił, nominacyę na podinspektora bibliotek krajowych, a nominacyę taką będziesz pan mógł pokazać przecie synowi...
— O! panie... wykrzyknął Rajmund.. z całej duszy dziękuję za tę łaskę prawdziwą..
— Powtarzam panu, że jestem ojcem, i nie obca mi jest miłość ojcowska.
Tu naczelnik podał rękę swojemu podwładnemu, a ten ją z uczuciem uścisnął.
— Teraz niech pan naczelnik raczy mnie łaskawie objaśnić, czego żąda odemnie?...
— Polecam panu sprawę nadzwyczaj ważną, sprawę, która też nadzwyczajnego wymaga taktu. — Nie idzie tu ani o krew przelaną, ani o jednę z tych okropnych zbrodni, które od kilku lat rozmnażają się coraz więcej, ale o sprawę nie mniej ważną z innego punktu widzenia. Złoczyńcy nie czepiają się tą razą osób prywatnych, ale najcenniejszych bogactw Paryża i kilku większych miast prowincyonalnych...
Rajmund Fromental zdawał się bardzo być zaintrygowanym.
— Idzie zapewne — o kradzieże popełnione po kościołach?...
— Nie.
— A więc?...
—O kradzieże w bibliotekach.
— Książki!... książki kradną!...
— Tak, i to książki wielkiej wartości, dzieła, których strata jest niepowetowaną, są to bowiem tak zwane białe kruki, a czasami nawet unikaty…..
Naczelnik wziął z biurka leżące note i mówił dalej:
— W ciągu trzech tygodni wyniesiono piętnaście tomów z Biblioteki narodowej — dwanaście tomów z Bibliotǝki św. Genowefy — ośm z Biblioteki Arsenału.
W Lionie, w Nantes, w Bordeaux, w Blois, zostały podobne kradzieże spełnione... Skargi ze wszystkich stron nadchodzą, sądy prowincyonalne tracą poprostu głowy... Skradzione dzieła, których nie podobna będzie zastąpić, przedstawiają conajmniej wartość dwu kroć stu tysięcy franków. — Minister niezmiernie oburzony, wydał najsurowsze rozkazy, ażeby koniecznie nadużyciom koniec położyć.
Do tej chwili trzyma się tę rzecz w tajemnicy, ażeby uniknąć, a przynajmniej odwlec napaści uczonych, którzy skandal ten w danym razie z pewnością rozgłoszą... Ośmieleni tem milczeniem i spokojnem zachowywaniem się policyi rabusie biblioteczni prowadzić będą w dalszym ciągu swoję robotę... Zechciej pan z tego skorzystać... pochwyć złodziei, a ja cię zapewniam, że prośba pańska zostanie uwzględnioną...
— Nie istnieją żadne wskazówki?... zapytał Rajmund.
— Żadne a żadne.
— Jednakże otrzymał pan raporta?...
— Tak, ale zupełnie nic nie znaczące... nic się z nich dowiedzieć nie można...
— Myślał pan zapewnie o tej sprawie?...
— Przyznaję!... Od tygodnia zajmuję mnie ona prawie wyłącznie.
— Musiał pan zatem wyrobić sobie jakąś opinię co do kradzieży.
— Na nieszczęście, nie... Sposoby przedsiębrane do pochwycenia łotrów, zupełnie nie udają się.
— Czy pan przypuszcza, że rabusie kradną w celach zysku, w celach odprzedania dzieł po jak można najdroższej cenie amatorom, czy też operują na rzecz obcych zazdroszczących nam naszego narodowego bogactwa, i pragnących wzbogacić naszemi książkami biblioteki swojego kraju?...
— To ostatnie wydaje mi się prawdopodobniejszym, labo nie oparte jest na żadnym dowodzie...
Rajmund Fromental pokiwał głową w sposób znaczący...
Żadnego punktu wyjścia.— mruczał — żadnej wskazówki.. Iść na oślep... to zadanie trochę trudne...
— Gdyby było łatwe, każdy by sobie z niem poradził... ale, że najeżone trudnościami, dla tego je panu oddaję... Wykryj złodziei, a ja ci raz jeszcze zaręczam, że prośba twoja zostanie uwzględnioną... Dodam jeszcze, że przeszkody mniej może są przestraszająco, niż się wydaje z pozoru…..
— Jakto proszę pana?...
— Zaraz się wytłómaczę.
— Trzeba aby się pan porozumiał z urzędnikami bibliotek okradzionych. — Rozmawiając z nimi, wypytując się ich, możesz dowiedzieć się szczegółów niby nic nie znaczących, a w gruncie rzeczy ważnych dla pana... Liczę zresztą na pańską zręczność, na pański węch, a w końcu i na pańską dobrą gwiazdę!...
Pan rozumiesz, że trzeba co tchu ukrócić to ohydne złodziejstwo.
Skradzenie pakiet biletów lub worka luidorów z banku, byłoby mojem zdaniem, mniej wstrętnem niż obdzieranie nas ze zbiorów, które chlubę narodu stanowią. Potrzeba dołożyć wszelkich starań aby ująć nędzników, bo to obowiązek obywatelski...
— Rozumiem to panie naczelniku, i co tylko będzie możebne zrobić, to zrobię z pewnością...
— Wierzę i liczę na pana.
— Czy zacząć od Biblioteki paryzkiej, czy też od prowincyonalnych?...
— Zależy to zupełnie od pańskiego uznania — może na prowincyi łatwiej będzie dostać jakich objaśnień... biblioteki departamentów mniej są uczęszczane, gość obcy łatwiej może tam zwrócić na siebie uwagę, łatwiej mogą tam zapamiętać jego fizyonomię i postawę... Ale rób pan jak ci się podoba, rób według własnego natchnienia... Przejdź jutro do kasy prefektury i podnieś sumę potrzebną na poszukiwania... a potem, po skończeniu czynności, przedstawisz rachunek...
— Dobrze rzekł Rajmund — ale będę potrzebował spisu skradzionych książek... Czy wykaz został zrobiony?
— Tak i dołączono go do protokołu.
— Prosiłbym o ten protokół, może mi się przydać na co.
— Oto jest wszystko.
Naczelnik podał Rajmundowi paczkę papierów, a ten schował ją do kieszeni surduta.
— Jeżeli w skutek okoliczności, których na razie nie można jest przewidzieć, nie podobna mi będzie działać samemu, czy pan upoważniasz mnie do wybrania sobie pomocników?
— Daję panu w tej chwili te upoważnienie i obowiązuje się wyjednać potwierdzenie go przez prefekta. Wybieraj pan kogo chcesz. Masz na to carte-blanche.
— W razie potrzeby, wybiorę zatem Gradura, Berela i Bourerda.
— Zaraz dziś wieczór otrzymają stosowne rozkazy. W razie gdyby z panem podróżowali, otrzymają natychmiast na koszta podróży. Suma jaka panu wydaną zostanie z kasy, wystarczy na wszelkie nieprzewidziane wydatki. Więc już wszystko ułożone nieprawda?
Jutro zapewne rozpoczniesz pan swoją robotę.
— Prosiłbym pana o dzień jutrzejszy... Jest mi koniecznie potrzebny, dla zainstalowania syna na wsi...
— A no dobrze — daję dwadzieścia cztery godziny, ale nie więcej.
— Wystarczy... ślicznie dziękuję. Co do nominacyi na inspektora, którą mi pan obiecałeś, kiedy ją mogę otrzymać?...
— Jutro odeślę ją panu do mieszkania... No idź kochany Rajmundzie, życzę ci powodzenia... Będzie to najskuteczniejsze poparcie twojej prośby do ministra.
— Jeżeli mi się nie uda — szepnął Fromental głucho — to taka widocznie będzie wola Boża...
Skłonił się naczelnikowi i wyszedł z pokoju.
— Biedny Rajmand — szeptał po cichu naczelnik, gdy drzwi za nim się zamknęły. — Ciężko wycierpiał, a sprawiedliwość ludzka okrutnie się z nim obeszła!
Wyszedłszy z pokoju naczelnika, Fromental, musiał przechodzić przez salę, w której siedzieli agenci, przychodzący z raportami do wydziała. Gdy go spostrzegli, podnieśli się i ukłonili.
— Oh! ho! — odezwał się jeden z nich — musi być jakiś nowy a trudny węzeł do rozplątania... Sombre-Accueil nie napróżno został wezwany.
— Z pewnością, że nie — potakiwali dwaj inni.
Czytelnicy nasi domyślili się zapewne, te Sombre-Accoeil było przezwiskiem, jakie w prefekturze nadano Rajmundowi Fromental. Charakteryzowało ono dobrze jego obejście, nacechowane zazwyczaj głęboką melancholia.
Smutek nie schodził nigdy z jego twarzy. W stosunkach z kolegami Rajmund był nadzwyczajnie grzecznym, ale trzymał się od wszystkich z daleka.
Mówił jak najmniej i to tylko co było koniecznem, nie rozchmurzał się nigdy, udawał, że żartów nie słyszy i dawał jasno do zrozumienia, iż żaden koleżeński stosunek nie mógł się zawiązać pomiędzy nim a innymi agentami, nie dla tego, ażeby jednakże uważał się za wyższego.
Jeżeli zamykał się sam w sobie i trzymał z daleka, to dla tego, że bolesne wspomnienia i nieustanne myślenie a syna, wystarczały mu zupełnie.
Rzecz dziwna, że ta boleść, ta obojętność, która musiała się wydawać niewytłómaczoną dla tych, którzy nie znali jej przyczyny, nie wywoływała żadnej do Rajmunda zawiści.
Może nie lubiono go zabardzo, ale oddawano mu sprawiedliwość.
Równi go poważali.
Podwładni pragnęli być pod jego rozkazami.
Ale bo też Rajmund pomimo ponurego swojego pozoru, miał złote serce.
Mówił mało, ale umiał rozkazywać nie poniżając tych, co go słuchać musieli.
W służbie Rajmund nie pobłażał nieposłuszeństwa, albo zaniedbywania obowiązków.
Umiał karać tych, co na to zasłużyli, ale umiał także przedstawić do nagrody tych, co służyli wiernie i inteligentnie.
Z rozmowy jego z naczelnikiem możemy się przekonać, jak był uważany w prefekturze.
— Tak — mówił do siebie wracając z tejże prefektury, z pochyloną głową i ściśniętem sercem... to konieczne... Doskonały będzie pretekst jaki mi podał naczelnik... Paweł pracować będzie na wsi, a ja będę go jak najczęściej dzał... Nie może pozostawać ani przez dzień jeden w naszem mieszkaniu przy ulicy Saint-Louis-en-l’Ile, gdzie wszyst ko mogłoby się wydać przy najmniejszej okazyi...
Przedsięwezmę wszelkie środki ostrożności, aby się nie mógł niczego domyśleć...
Agenci dostaną rozkaz, nie pokazywania się w mojem mieszkaniu i ażeby mi nie przysyłali żadnych wiadomości pod jakimkolwiek pozorem...
— Będą mogli komunikować się ze mną, tylko w mieszkaniu na bulwarze Saint-Martin, wynajętem przez prefekturę...
Uprzedzę o tem naczelnika, i mam nadzieję, że mi nie odmówi.
W ten sposób Paweł nie dowie się niczego i niczego nie domyśli, a przyjdzie chwila, że będę uwolniony!... O! ten dzień zapłaci mi wiele przecierpianych boleści, każe o wielu zapomnieć męczarniach...
Tak rozmyślając, Rajmund doszedł do bramy swojego domu.
Dom to był duży, a należał niegdyś do rodziny de Tennay-Charente.
Fromental zajmował pierwsze piętro i mieszkał z synem i starą służącą, która pozostawała u niego od lat trzydziestu i znała wszystkie jego nieszczęścia.
Czynna bardzo i pomimo podeszłego wieku, niezmordowana, kochała ojca i syna, jak gdyby własnego swojego syna i wnuka.
Opiekowała się nimi z serdeczną troskliwością.
Mieszkanie bardzo wysokie, z sufitami poczerniałemi, ze złotemi u nich szla ami, zupełnie prawie przez czas wytartemi, składało się z dwóch równych połów przedzielonych sienią.
Rajmund zajmował jednę połowę, Paweł po wyjściu z pensyonatu drugą.
Urządzenie było bardzo skromne, tak u ojca jak i a syna, ale wszędzie dzięki Magdalenie, panowała nadzwyczajna czystość.
Gdyby ta kobieta ścierając kurze zapomniała oczyścić jakiego sprzętu, z pewnością przez całą noc by nie spała...
Rajmund przyszedłszy do sieni pierwszego piętra, sięgnął po klucz do kieszeni, ale go nie znalazł.
Zaniepokojony wezwaniem do prefektury, zapomniał wziąść klucza.
Zadzwonił.
Magdalena mu otworzyła.
Na widok pana, rozjaśniła się twarz starej sługi.
— Czy Paweł w domu?... zapytał Fromental.
— Jest w swoim pokoju...
— Sam?...
— Z pewnością, że sam kochaneczek. Pan Fabian de Chatelox nie był to dzisiaj wcale. Pan Paweł pracuje i nie kazał przeszkadzać sobie aż do obiadu...
— To trzeba się do tego zastosować moja Magdaleno... — Pójdę do gabinetu i schowam te papiery.
Wyjął z kieszeni pakę dokumentów, dotyczących kradzieży w bibliotekach.
Magdalenę uderzył zmieniony głos i rysy Rajmunda.
— Boże! — szepnęła z cicha — czy pana spotkało jakie zmartwienie?...
— Niestety moja Magdaleno, zmuszony będę dźwigać znowu łańcuch mojej niedoli!...
— Jakimże sposobem? — wykrzyknęła dzielna kobiecina z przestrachem. — Miałeś pan jeszcze trzy tygodnie urlopu!...
— Musiałem się go wyrzec.
— Ależ na rany Bozkie, cóż pan zrobisz z tem dzieckiem? — Będzie się wił ciągłemu wychodzeniu i przychodzeniu pańskiemu... — Jakże mu się to wytłomaczy?...
— Mam na to środek jeden...
— Jaki?...
— Oddalić go od siebie.
— Oddalić? — powtórzyła, blednąc służąca.
— Chwilowo, ma się rozumieć, tylko. Mam nadzieję, moja poczciwa Magdaleno, że przy pomocy twojej, potrafię namówić Pawła….
Oczy starej kobiety napełniły się łzami.
— I pan obcesz mi zabrać to kochane dzieciątko! — Zaledwie do nas powrócił i znowu ma być zdaleka!...
— No! no! uspokój się Magdaleno, uspokój. — Po co te łzy? — Rozumiesz dobrze, że Paweł nie może pozostawać w tym domu, jeżeli chcemy przed nim ukryć dwie fatalne tajemnice, jedną z przeszłości i jednę z teraźniejszości.
Magdalena szlochała.
— O! mój biedny, kochany panie, kiedyż Pan Bóg ulituje się nad tobą?
— Nie długo.
— Naprawdę?...
— Mam nadzieję... prawie pewność, to też przestań płakać i otrzej łzy...
— Nie mogę się powstrzymać doprawdy, bo jak tu oddalić to delikatne, wątłe a poczciwe dziecko...
— Czyż ja ci mówię, że chcę go opuścić? Nie myślę o niczem podobnem... Będę go bardzo często widywał, a ty stale przy nim będziesz.
— Ja stale? — powtórzyła Magdalena nic nie rozumiejąc.
— Naturalnie, bo razem z nim pojedziesz na wieś.
— A pan?
— Ja tutaj pozostanę.
— Sam jeden?
— Zapewne.
— Ależ to niepodobna! — zawołała energicznie stara kobieta.
— Dla czego niepodobna?...
— A któż panu przygotuje śniadanie, obiad, kolacyę?... Przecie będziesz pan musiał jadać... nie prawda?
— Będę jadał w restauracyi...
— W restauracyi? Na nic się nie zdało, jedzenie tam nie zdrowe! mięso niedogotowane albo przegotowane — a ryby nie świeże... Jeszcze panu zaszkodzi!...
— Mam zdrowy żołądek.
— Ale go zepsuć łatwo. A któż będzie czyścił panu ubranie, buty, kto panu łóżko pościele?...
— Ja sam!... nie bój się, dam sobie radę doskonale.
— Tere... fere... Ja przecie jestem pańską służącą i ja muszę panu usługiwać!...
— Słuchaj moja poczciwa — rzekł Rajmund, biorąc Magdalenę za ręce — nie mówmy głupstw, tylko róbmy spokojnie...
Paweł jest wątły, delikatny... potrzebuje przy pracy spokoju... świeże wiejskie powietrze, ruch, dalekie spacery, będą dlań bardzo dobre...
Kilka tygodni spędzonych na wsi, wpłyną wzmacniająco na jego siły...
Co do mnie, chciałabyś z pewnością, ażebym został panem mojej woli, ażebym nie obawiał się niczego? A więc aby to szczęście spotkało mnie jak najprędzej, nie trzeba mi przeszkadzać, ale mi dopomagać, kiedy podczas obiadu będę mówił z Pawłem, ażeby go przekonać o potrzebie wyjazdu... Czy zrobisz o co cię proszę?
— Kochany pan wie dobrze, że ja zawsze to robię co pan każe!... Czyż mogłabym nie słuchać pana?...
Po chwili milczenia Magdalena dodała:
— A gdzież nas pan wysłać zamierza?... uprzedzam, że jeżeli dalej jak Saint-Denis, to ja wcale nie pojadę...
Pomimo zgnębienia Rajmund uśmiechnął się z tej naiwności.
— Nie obawiaj się Magdaleno... powiedział miejsce wygnania nie będzie oddalone, Paweł je sam wybierze...
— A no tak, to dobrze...
— Teraz kiedyśmy się już porozumieli, pójdę schować moje papiery.
— Dobrze — ale niech się pan spieszy, bo ja już podaję obiad...
— Jak waza będzie na stole, przyjdź i zastukaj do drzwi...
Rajmund opuścił przedpokój, w którym miała miejsce rozmowa powyżej opisana.
Magdalena powróciła do kuchni, szepcąc przez drogę:
— Biedny, poczciwy mój pan, kiedyż się skończy ta jego męczarnia... na którą nie zasłużył wcale.
Gabinet Fromentala, był równie jak całe mieszkanie urządzony bardzo skromnie.
Stało w nim łóżko z czarnego drzewa, po za czerwonemi firankami, dobrze już spłowiałemi, stała szafa, kilka foteli, wielka skrzynia, parę drobnych sprzętów i duże szerokie biurko.
Na biurku był kałamarz, pióra, ołówki, kilka liber papieru, koperty, ale ani jednego zapisanego kawałka.
Rajmund strzegł się tego zabobonnie.
Gdyby parę słów jakich popadło pod oczy młodego człowieka, mógł by się: on domyślać i podejrzewać zajęcie swojego ojca.
Paweł zresztą wchodził tu bardzo rzadko.
Od najmłodszych lat przyzwyczajony był do największej delikatności, a wiedział przy tem, iż ojciec nie lubił aby mu przeszkadzano w zajęciu.
Stara skrzynia, o jakiej wspomnieliśmy powyżej, zajmowała jeden z rogów pokoju.
W tej to skrzyni — zawsze szczelnie zamkniętej na klucz, który Rajmund nosił też zawsze przy sobie, chowane były wszelkie raporta i dokumenta, odnoszące się do spraw policyjnych, oraz różne papiery familijne.
Fromental otworzył skrzynię, włożył w nią paczkę papierów przyniesionych z prefektury, zamknął z powrotem, a ponieważ była na kółkach, odciągnął z łatwością od ściany i odsłonił bardzo wązkie drzwiczki w ścianie ukryte.
Dzięki tym drzwiczkom skrytym, które otworzyły się nadzwyczaj cicho, bo zawiasy dobrze były wysmarowane, Rajmund wszedł do małego pokoiku, w którym porozwieszane były kompletne ubrania, najrozmaitszego rodzaju, a także peruki, nakrycia głowy i obuwie.
Bluza robotnika, sutanna księża, surdut mieszczanina, znajdowały się tu obok uniformu żołnierza i łachmanów podrogatkowego włóczęgi.
Można by sądzić, że to garderoba jakiego bulwarowego aktora.
Tu to właśnie Rajmund przebierał się kiedy tego wymagała potrzeba.
Wszystko było skombinowane bardzo ostrożnie i bardzo umiejętnie, zdawało się też, że niepodobna, aby Paweł najmniejsze powziął podejrzenie. A jednakże ojciec ciągle drżał z obawy, aby się czemkolwiek nie zdradzić.
— O! — jęczał złamany i zniechęcony, znowuż będę musiał przyodziewać się w to gałgany, czyniące na mnie wrażenie sukni Nessusa!... — A miałem nadzieję nie używać ich już nigdy! — myślałem, że je będę mógł podrzeć, podeptać nogami i popalić!... — Boże, Boże, dla czego nie masz nademną litości! dla czego nie przestajesz smagać mnie tak ciężko?...
Zdjął z wieszadła jeden z kostynmów, który odłożył na bok, zdjął perukę i kapelusz.
W ten kostyum miał zamiar przybrać się, dla rozpoczęcia nowych swych poszukiwań.
Jutro rano przed wyjazdem, każe go obejrzeć Magdalenie.
Przygotowawszy ubranie, wyszedł z pokoiku, zamknął drzwi i zasunął znowu skrzynię.
W tej właśnie chwili, Magdalena zastukała do drzwi, uprzedzając, że obiad podany.
Rzuciwszy okiem do okoła, dla przekonania się czy wszystko w porządku, Fromental przeszedł do pokoju stołowego, tak dużego, że swobodnie trzydzieści osób mogło się w nim pomieścić, a który wydawał się pustym, bo oprócz kredensu, stołu okrągłego i kilku krzeseł, nic w nim więcej nie było.
— Czy prosiłaś pana Pawła? — zapytał Magdaleny.
— Zaraz przyjdzie proszę pana.
Paweł wchodził właśnie do pokoju.
Podszedł żywo do ojca, objął go za szyję, jak robił wtedy, gdy był małem jeszcze dziecięciem i serdecznie ucałował.
Rajmund uściskał syna czule, a przypatrując mu się powiedział:
— Zdajesz się być zmęczonym — dużo zapewne dzisiaj pracowałeś?...
— O! dużo kochany ojcze — ale pracuję z wielką ochotą, bo pragnę złożyć egzamin świetnie i uczynić cię szczęśliwym…..
— Ja i tak dumny jestem z ciebie, boś jest najlepszym z synów... Ale się męczysz i to mnie martwi... Dobrze jest pracować, ale nadmierna praca szkodzić ci może!... — Po pracy rozrywka i odpoczynek koniecznie są potrzebne. Jesteś dzisiaj bardzo blady, oczy masz podsiniałe, czyś nie słaby mój drogi?...
— Oh! nie ojcze, wcale nie jestem słaby...
Magdalena, wnosząc zupę, słyszała ostatnie pytanie i odpowiedź i zawołała:
— A czy by on powiedział kiedy, że jest cierpiący, ten szkaradny chłopak? Czy on potrafi się nawet poskarżyć! Jego to wcale nie obchodzi, że my się o niego martwimy, nic a nic na nas nie uważa... nie chce, aby mu ulżyć.
— Ulżyć?... — powtórzył Paweł ze śmiechem — ale w czemże znowu? Poczciwa Magdalena wyobraża sobie zawsze, że jestem chory, pomimo, że ja zdrów jestem... — Zapewniam, że mi nic a nic nie jest...
— Więc widocznie z nadmiernej pracy chudniesz i mizerniejesz coraz bardziej...
— Ale zupa wystygnie — zawołała Magdalena na co się zda zimny rosół...
Ojciec i syn zasiedli przy stole.
Stara służąca usługiwała.
Na razie rozmowa urwała się jakoś, ale gdy Paweł opróżnił swój talerz, odezwał się znowu do ojca:
— Ojciec przez przywiązanie, Magdalena przez wielką o mnie troskliwość, wyobrażacie sobie Bóg wie co. Oboje bierzecie za zatrważające symptomaty rzeczy najzwyczajniejsze w świecie: — Że schudłem trochę i trochę zbladłem — to bardzo być może, ale to rzecz naturalna….. rosnę przecie! Co do wypoczynku, to sobie później odpocznę po skończonym egzaminie...
— To byłoby może za późno... — Tobie teraz potrzeba odpocząć...
— Jakto?... wykrzyknął Paweł, przecie nie mogę przerywać nauki... z pewnością rozchorowałbym się wtedy na prawdę ze zmartwienia!...
— Nie idzie o przerwanie nauki, ale o przeplatanie jej koniecznym wypoczynkiem... Można w pewnych okolicznościach nie zmniejszając pracy, unikać znużenia. Czy nie dobrzeby naprzykład było, przygotowywać się do egzaminów na wsi, na świeżem powietrzu, zamiast ślęczyć całemi dniami nad książkami w zamkniętym pokoju?...
— O! z pewnością, że to byłoby daleko lepiej... odżyłbym na świeżem powietrzu, a po nauce wszystkoby tam nowością dla mnie było.
Rajmund spojrzał na Magdalenę, która głośno się odezwała:
— To przecie nie byłoby chyba bardzo trudnem, aby przepędzić miesiąc albo dwa miesiące na wsi?...
— Sądzę, że to nawet konieczne, dodał Rajmund — i nie ma się co wahać. Wieś będzie pożyteczną dla Pawła, czemprędzej zatem na wieś!...
— Ojciec by się gotów był przeprowadzić? — zapytał z radością młody człowiek.
— Nie idzie tu o mnie wcale moje dziecko — odrzekł Fromental — dostałem właśnie polecenie i zmuszony będę odbywać podróże...
— Podróże? — zapytał zaniepokojony Paweł. A cóż to za zlecenie?
— Minister przeznaczył mnie na inspektora bibliotek departamentowych, co mnie zmusza do ciągłego zmieniania miejsca...
Młody człowiek zwiesił smutnie głowę.
— Nie podoba ci się to co powiedziałem? — zapytał Rajmund.
— Przyznaję się mój ojczulku. Myśl, że przepędzimy jakiś czas na wsi, uśmiecha mi się bardzo, ale pod warunkiem, że się nie rozłączymy.
— Gdybyś nawet tutaj pozostał, to i tak musielibyśmy się rozłączyć, bo ja zmuszony będę często wyjeżdżać... Za każdą razą gdy będę w Paryżu, dojadę cię odwiedzić...
— Tak, ale jak ojca nie będzie, to co ja sam robić będę?
— Magdalena pojedzie z tobą...
— A ja wtrąciła poczciwa sługa, starać się będę wszelkiemi sposobami rozrywać pana — a co to za kuchnia będzie, co z pyszne nie chrzczone mleko, co za jarzynki co dzień świeże, co za jaja!..
— Ojcze — zapytał Paweł — czy delegacya którą ci powierzono długo trwać będzie?
— Nie mogę stanowczo na to odpowiedzieć moje dziecko; wywiążę się sumiennie z mojego obowiązku i będę pospieszał, ale zawsze czasu pewnego na to potrzeba. Ile razy będę mógł tylko. tyle razy dojadę do ciebie aby dzień przepędzić z tobą w wiejskim domku, w okolicach Paryża. No cóż mówisz na ten mój projekt?
— Myślę, że jest zachwycający... bo wieś ogromnie lubię... Ale smutno mi będzie opuszczać ten stary dom, do którego się przyzwyczaiłem, a szczególniej rozłączyć się z Fabianem, któremu przykrą będzie ta moja nieobecność...
— Kochane dziecię — przerwał Rajmund, przyszła twoja siedziba nie będzie zbyt oddaloną od Paryża, Fabian będzie mógł cię odwiedzać. Radzę ci także zaglądać często do Paryża i odwiedzać panią de Chatelux, kochaną naszę protektorkę.
Magdalena wtrąciła się:
— To nie może być daleko od Paryża, bo gdyby miało być dalej jak Saint-Denis, nie jadę wcale...
— Może to nie będzie w stronie Saint-Denis — odrzekł Rajmund ze śmiechem, ale przyrzekam ci moja Magdaleno, że podróż nie będzie trwała godziny.
— Tak to mi się podoba — mówiła stara sługa — a jeszcze by mi się lepiej podobał, żeby to było nad rzeką, żebym mogła sama prać bieliznę.
— Będzie nad rzeką...
— Ogród także powinien być, żebym miała gdzie suszyć bieliznę.
— Będzie i ogród.
— I musi być rzeźnik sprzedający porządne mięso...
— To już do ciebie będzie należ
ało moja droga... Czy potrzeba ci co jeszcze?... — Chyba już nic... nie można za dużo wymagać...
— No to szczęście...
— A gdzie ojczulek zamyśla wynająć to mieszkanie? — zapytał Paweł.
— Pod tym względem nie zdecydowałem nic jeszcze... Chciałem zasięgnąć twojej rady. Czy znasz wybrzeża Sekwany?
— Znam.
— A brzegi Marny?
— Znam również.
— Więc które wolisz?
— Brzegi Marny... Zwiedzałem je już kilka razy z Fabianem... To jedna z jego ulubionych przechadzek...
— Wybornie, więc poszukamy sobie czegoś w tamtych stronach... Port-Créteil podobałby ci się?
— Bardzo... Jest się zaledwie o dziesięć kilometrów od Paryża, a zdaje się jakby o sto mil jakie, wyjąwszy niedzieli...
— Jutro zatem pojedziemy bardzo rano i poszukamy czego w tamtej stronie.
— Paradnie.
— Czy jesteś zadowolony?
— Szozęśliwy jestem, nie wiem jak mam ojcu podziękować za jego dobroć dla mnie...
Młody człowiek rzekłszy to, rzucił się ojcu w objęcia i ucałował go z czułością.
Po obiedzie Paweł powrócił do swojego pokoju, a Rajmund zamknął się w swoim, ażeby przejrzeć dowody tyczące sprawy kradzieży książek w bibliotekach publicznych.
Długo po północy siedział jeszcze nad pracą.
Wybiła druga na kościele św. Ludwika, gdy pomyślał nakoniec o spoczynku...
Kładąc się, myślał o swoim synu i o tej niedalekiej może chwili w której będzie mógł otrząsnąć się przecie z łańcucha niewoli.
Nazajutrz Paweł wstał rano weselszy niż zwykle.
Nadzieja przepędzenia kilku godzin na wsi, wabiła go niezmiernie.
A będzie tam nadto panem swej woli, nie będzie mu nikt bronił oddawać się z całą namiętnością pracy, którą ubóstwiał.
Gdy Rajmund wyszedł ze swego pokoju, zastał syna gotowego do drogi.
Stara Magdalena, wstała także bardzo wcześnie, ażeby przygotować podróżnym śniadanie.
Siódma biła, kiedy Rajmund dał znak do wyjazdu.
— Czy kochani panowie późno powrócą? — spytała Magdalena.
— Prawdopodobnie, że przepędzimy tam dzień cały — odrzekł Fromental. Śniadanie zjemy gdzie się zdarzy, ale na obiad powrócimy z pewnością...
— A niech pan nie zapomni o ogrodzie... nad rzeką... tylko żeby w nim było dużo jarzyn i owoców...
— Bądź spokojna, będziesz miała to wszystko.
— Podczas nieobecności panów, spakuję swoje rzeczy.
Ojciec z synem wyszli.
— Więc udajemy się w stronę Port-Créteil?... odezwał się Paweł.
— Tak moje dziecko, ponieważ tamta strona ci się podoba..
— Czy pojedziemy pociągiem do Saint-Maur? — Ztamtąd moglibyśmy dostać się do mostu de Créteil, przepływając Marnę.
— Ależ ty jak widzę znasz doskonale okolicę?... wykrzyknął śmiejąc się Rajmund.
— O tak!... ojcze, mówiłem ci wszakże, że brzegi Marny to miejsce ulubionych przechadzek Fabiana, ile razy tylko wyjść mi pozwalałeś, zawsześmy przychodzili tutaj...
Jeżeli posłuchasz mojej rady, to statkiem udamy się do Charenton, a ztamtąd pójdziemy do Port-Créteil, trzymając się ciągle brzegu rzeki...
Ta przechadzka zaostrzy nam z pewnością apetyt...
Cóż ty ojczulku na to?...
— Sądzę, że to myśl wyborna — i że ją trzeba zaraz wprowadzić w wykonanie.
Ojciec i syn udali się do najbliższej przystania w godzinę wysiadali ze statku, przy moście Charenton.
Rajmund znał także dobrze okolice Paryża.
Minęli most i idąc wciąż brzegiem Marny, przeszli około Petit-Castel, posiadłości, którą nabył przed kilku dniami Jakób Lagard, na imię amerykańskiego doktora Thompsona...
W Petit-Castel mieszkała, jak nam wiadomo, Marta w towarzystwie Angeli.
Pozostawmy oba podróżnych poszukujących domku pomiędzy willami, rozciągającemi się malowniczo nad brzegiem rzeki, & powróćmy do Paryża, gdzie odbywały się ważne dla naszego opowiadania sprawy.
Po śmierci hrabiego Filipa de Thonnerieux, albo raczej nazajutrz po jego pogrzebie, sędzia pokoju szóstego okręgu złożył wyższej władzy sądowej raport, że dopełnił opieczętowania, że testamentu żadnego nie znalazł, ale, że według zeznania kamerdynera nieboszczyka hrabiego, testament ten musiał być zamkniętym razem z różnemi wartościowemi papierami w mebelku, którego dla braku kluczyka w żaden sposób nie można było otworzyć.
Prezes trybunału zgodnie z prokura torem rzeczpospolitej, wydał rozkaz zdjęcia pieczęci i dokładnego przeszukania dokumentu.
Naznaczono dzień i godzinę.
Otóż w też samej chwili, kiedy Rajmund Fromental z synem przybywali do Port-Créteil, prokurator rzeczpospolitej w towarzystwie sędziego pokoju, jego sekretarza i pisarza, przybyli do pałacu przy ulicy Vaugirard i zawezwali Jerome’a Villard, jako ustanowionego dozorce pieczęci.
Prokurator rzeczpospolitej jako przedstawiciel państwa, wyobrażał jedynego spadkobiercę hrabiego de Thonnerieux, o którym wiedziano, że nie miał żadnej rodziny.
Jerome Villard rozkazał innym służącym pozostać w pałacu, aż do dnia zdjęcia pieczęci.
Wszyscy więc byli obecni, gdy przybyli urzędnicy.
Kamerdyner hrabiego uprzedzony przez pisarza sądu pokoju, oczekiwał na to przybycie.
Zmartwienie starego sługi po stracie ukochanego pana, pozostawiło widoczne ślady na wybladłem jego obliczu.
— Wy nazywacie się Jerome Villard? — zapytał prokurator.
— Tak panie.
— Wy podjęliście się dozoru pieczęci po śmierci pana de Thonnerieux?
— Tak, ja panie...
Przychodzę aby być obecnym przy otworzeniu szkatułki, w której według waszego domniemania znajdować się ma testament nieboszczyka i inne papiery.
— Tak zawsze myślałem i tak myślę.
— Jesteście przekonani, że hrabia de Thonnerieux zrobił testament?...
— Tak proszę pana.
— Na czem opieracie to przekonanie?
— Na parę dni przed śmiercią, mój nieodżałowany pan, mówił mi jeszcze o dzieciach urodzonych w okręgu, tego samego dnia co jego córka, o dzieciach, którym w testamencie pozapewniał znaczne sumy... Zresztą nie mnie tylko pan hrabia powiedział o tem. Wiem, że mówił to także pani hrabinie de Chatelux...
— I sądzicie, że znajdziemy testament we wskazanem przez was miejscu?
— To więcej niż prawdopodobne, ponieważ w szkatułce włoskiej pan hrabia przechowywał zawsze papiery wartościowe, zresztą jeżeli nie tu, to w innym jakim sprzęcie, nie przeszukanym przez pana sędziego pokoju, dokument znaleźć się powinien.
— Czy pan de Thonnerieux miał zwyczaj trzymać w domu znaczne wartości?
— Tak jest proszę pana.
— Czy nie wiecie do jak wysokiej sumy?
— Dokładnie sumy nie wiem.
— A w przybliżeniu?
— Od sześciu do ośmiu kroć sto tysięcy franków, w akcyach i obligacyach.
— Czy miał także złoto i bilety bankowe.
— Zawsze proszę pana.
— Na dużą sumę?
— Dwa kroć pięćdziesiąt albo trzy kroć tysięcy franków.
— Aż tyle!...
— Częściej miewał i więcej.
— Czy hrabia dawał wam pieniądze góry na wydatki domowe?
— Tak panie... W dzień śmierci miałem w moich rękach trzydzieści dwa tysiące franków, z których gotów jestem złożyć rachunki.
— Dobrze. Nie ma potrzeby zadawać wam pytania, czy od czasu pokładzenia pieczęci, nic nie zostało ztąd wyniesione, albo naruszone?...
— Ah! panie, gotów jestem złożyć na to przysięgę... W chwili wyniesienia ciała biednego mojego pana, wszystkie drzwi zostały pozamykane, i są dotąd zamknięte i nikt za nie nogą nie przestąpił.
— Otwórzcie nam te drzwi i zaprowadźcie najpierw do tego pokoju, gdzie się znajduje sprzęt, w którym podług was ma być schowany testament i pieniądze.
— Niech panowie raczą pójść za mną.
Jerome Villard wyjął z kieszeni pęk kluczy, otworzył drzwi i poprowadził przedstawicieli prawa do gabinetu, w którym zewnętrzne okiennice szczelnie były zamknięte.
Otworzyli okienice, w pokoju zrobiło się zupełnie widno.
— Gdzie jest ten mebel? — zapytał prokurator.
— To ten — odezwał się sędzia, wskazując na włoską szafeczkę z XVI-go wieku.
— Panie sędzio — rzekł prokurator, przystąp pan do zdjęcia pieczęci.
Sędzia dał znak.
Jeden z jego sekretarzy zbliżył się, żeby zdjąć opaskę przytwierdzoną lakiem czerwonym.
— Zastosuj się pan do przepisów prawa — odezwał się prokurator — zanim rozerwiesz pieczęcie, przekonaj się dokładnie, czy nie były naruszonemi.
Sekretarz nie młody już człowiek, wyjął z kieszeni okulary, założył je na nos żeby lepiej widzieć i pochylił się do pieczęci.
Nagle wyprostował się i krzyknął.
— Co to takiego? — zapytali na raz dwaj urzędnicy i notaryusz.
— Patrzcie panowie — mówił sekretarz, zobaczcie no tylko sami...
I palcem wskazywał na nicianą tasiemkę.
Zbliżył się prokurator rzeczpospolitej, pochylił i twarz jego odbiła zdziwienie i oburzenie.
— Miałem więc racyę przestrzegając przepisów prawa, zawołał: Pieczęcie Zostały naruszone!...
Sędzia pokoju i notaryusz, aż pobledli, tak zostali przerażeni.
Jerome trząsł się jak w febrze.
— Naruszone!— powtórzył. — Pieczęcie naruszone?
To niepodobna! niepodobna! niepodobna!...
— A jednakże to tak jest mój panie... odrzekł surowym tonem urzędnik... Dosyć spojrzeć, ażeby się o tem przekonać...
Kamerdyner pomimo wieku przyskoczył do szafki i zaczął jej się przyglądać...
— O! Boże! — szeptał cofając się jak Oszalały. Boże mój, to prawda!... najzupełniejsza prawda!..
— Sędzia pokoju i notaryusz sprawdzali jedne po drugiej naruszone pieczęcie.
— Myślę żeś pan przekonany — odezwał się prokurator do starego służącego, który drżał jak liść i nie mógł odpowiedzieć.
— Tak panie... niestety... jestem przekonany...
— Będziesz pan za ten czyn odpowiadał, ponieważ byłeś dozorcą.
Uderzony temi słowy, które wyglądały na groźbę, Jerome się wyprostował.
— Będę odpowiadać za ten czyn?... powtórzył z prawdziwą godnością.
Cóż pan więc przypuszczasz?...
— Ja nic nie przypuszczam, ja widzę ja jestem przekonany, żeś pan źle spełnił obowiązki, które ci przez prawo zostały powierzone!... Mamy tego za zbyt widoczny dowód.
— Więc pan mnie oskarża? — zapytał przerażony Jerome.
— Przynajmniej o jak największą w świecie niedbałość... Co do reszty, przekonamy się następnie.
— I zwracając się do sędziego pokoju rzekł: niech pan każe pozdejmować: naruszone pieczęcie i spisze protokół o tym gwałcie...
Słowa te wyrzeczone były głosem zimnym i przeszywającym jak ostrze miecza.
Sprawiły też Jeromowi boleść dotkliwą.
— Ależ panie — wykrzyknął podnosząc pochyloną głowę — pozory są fałszywe... Jakkolwiek naruszenie pieczęci wydaje się prawdziwem, jest jednakże niemożebnem... Któż by to mógł zrobić?... Pozamykałem wszystkie drzwi, przysięgam na to, klucze schowałem, nikt nie wchodził do pokoju i ja sam nie przestąpiłem progu...
Przez kogoż mogła być popełnioną ta zbrodnia?...
— Objaśnień co do tego od pana moglibyśmy tylko żądać — odrzekł surowo prokurator — ale bądź pewnym, że nie będziemy potrzebowali twojej pomocy.
Jerome wziął się za głowę, a wielkie łzy spływały mu po policzkach.
Biedny starzec czuł, że go rozum opuszcza.
— Otworzyć ten sprzęt... rozkazał prokurator sekretarzowi, który wyjął z kieszeni pęk kluczy różnego rodzaju i jeden po drugim wkładał do zamku.
Spróbowawszy czternaście, czy piętnaście, natrafił nareszcie na jeden i otworzył zameczek.
Jerome postąpił naprzód.
Serce bić mu przestało.
Prokurator przeszukał kolejno wszystkie szufladki.
— Nic!... ani testamentu, ani papierów. Nie ma zupełnie nic!...
Jerome głosem zdławionym, zaledwie zrozumiałym, zapytał:
— A nie ma szkatułki srebrnej cyzelowanej?...
— Nie ma nic!... — powtórzył prokurator.
— Więc popełniono kradzież! — wykrzyknął stary służący z najwyższem przerażeniem. — Kradzież!... Ale jak?
— Pan miałeś klucze, — przerwał prokurator — i utrzymujesz, że wszystkie drzwi pozamykałeś!...
— Przysięgam... przysięgam przed Bogiem!...
— Mnie niepotrzebne są przysięgi! ja się zapytuję, jak pan spełniałeś obowiązki dozorcy pieczęci... Testament i walory, reprezentujące znaczną sumę, podług własnego pańskiego zeznania, miały się znajdować w tej szafce. Nie ma nic — a pieczęcie naruszone! Na kogoż więc spadać ma odpowiedzialność za ten występek?... pytam się pana...
— Na kogo?... — powtórzył Jerome. Więc pan mnie posądzasz o kradzież?...
— A kogoż innego mógłbym posądzić, jeżeli nie pana?...
— Ah panie!... całe moje długie, uczciwe życie i najzupełniejsze zaufanie, jakie we mnie pokładał hrabia, przemawiają chyba za mną!... Nie winien jestem niczemu, nawet niepilnowania!...
— Przypuszczam, że mogłeś się pan pomylić co do miejsca w którem hrabia de Thonnerieux złożył swój testament i szkatułkę, o której nam powiedziałeś może więc odnajdziemy ją gdzieindziej, ale ażeby dowieść pańskiej niewinności, potrzeba wytłomaczyć, jakim sposobem zostały naruszone pieczęcie i kto je naruszył?...
— Ale ja tego nie wiem — mówił Jerome przerażony. Co pan chcesz, abym panu powiedział? Ja nic nie wiem... nic nie rozumiem...
Głos starego sługi był rozdzierający, przykro go było słuchać; ale dla ludzi uprzedzonych, to straszne wzruszenie nie znaczyło nic, oprócz przestrachu.
Urzędnicy sądowi, przyzwyczajeni są do rozmaitych komedyj, odgrywanych przez winowajców.
— Szukajmy dalej — odezwał się prokurator wskazując na biurko, na którem znajdowały się jeszcze buletyny, z których Pascal Saunier dowiedział się o śmierci hrabiego de Thonnerieux.
Sekretarz zbliżył się do biurka.
Biurko to miało trzy szuflady: jednę we środku, a dwie po bokach, szuflada z prawej strony nazywana zazwyczaj kasą, podzielona była na przegródki przeznaczone na bilety bankowe, złoto i srebro.
Na szufladzie były także tasiemki, przypieczętowane lakiem.
Opaska środkowej szuflady uznaną została za nienaruszoną.
Jeden z kluczy podany przez pisarza, — w szufladzie znajdo otworzył zamek wały się różne papiery.
Przejrzano jeden po drugim i związano w pakiet.
Papiery te nie zawierały nie ważnego.
Szuflada z lewej strony zawierała także różne papiery, ale testamentu ani śladu.
Sekretarz przystąpił do trzeciej szuflady, a po dobrem przypatrzeniu się wykrzyknął:
— Panie prokuratorze rzeczpospospolitej, oto ta pieczęć bez żadnej wątpliwości, była tak samo naruszoną. Ślady są widoczne. — Ostrze noża wsunięte pomiędzy lak a drzewo, pozostawiło rysę i w dodatku pieczęć źle została ponownie przylepiona...
Prokurator przekonał się, że tak jest i spojrzał na Jeroma.
Ten wobec nowej komplikacyi, stracił zupełnie głowę.
— Boże mój! Boże mój! — powtarzał, kto popełnił podobną zbrodnię? kto się tutaj mógł przedostać.
— Czy przekonany pan jesteś, że o tem nie wiesz? — zapytał prokurator pogardliwie. — Jeżeli jesteś niewinny, dowiedź nam tego.
— Powiedz, kto naruszył pieczęcie?...
— Jeżeli więc nie mogę na to odpowiedzieć, bo nie wiem — to będę posadzony!... Ależ to okropne! — Więc pan mnie oskarżasz, żem ja okradł biednego mojego pana, ja taki do niego przywiązany i taki mu wierny! — Przetrząśnijcie moje życie... Nie znajdziecie najmniejszej na niem skazy... i ja miałbym na starość shańbić moje siwe włosy, ja który lada chwila mogę iść za panem do grobu? Czyż to podobieństwo? Czyż w moim wieku, można zostać złodziejem? — Zabierać majątek, spełniać tak obmierzłą zbrodnię, a to po co mój Boże?... Na co by mi się przydały to pieniądze?... — O! mój poczciwy, kochany panie, czy ty słyszysz?... Twój stary sługa, twój Jerome, posądzony o kradzież Czemuż nie możesz powstać z grobu... powiedział byś do tych co mnie oskarżają: — Mylicie się! Jerome Villard był i jest uczciwym człowiekiem!...
I biedny starzec upadł na kolana z głośnym płaczem.
— Podnieś się i odpowiadaj — krzyknął ostro prokurator.
Popatrzy wszy przez chwilę na to przygnębienie fizyczne i moralne, prokurator się odezwał:
— Zapewniasz zatem, że pozamykałeś wszystkie drzwi, od apartamentu, po śmierci twojego pana?…..
— Tak panie, zapewniam — szepnął Jerome głosem zaledwie dosłyszanym.
— Utrzymujesz, żeś tutaj wcale nie wchodził?...
— Utrzymuję.
— Utrzymujesz stanowczo, że pan de Thonnerieux miał znaczne kapitały?...
Stary sługa podniósł głowę i pewniejszym już daleko głosem odpowiedział:
— Co do tego, to nie zapewniam.
— Jakto? — Wszakże sam mówiłeś to przed chwilą!...
— Powiadałem tylko o przyzwyczajeniu pana... — Pan hrabia, pomimo całego zaufania, jakiem mnie raczył zaszczycać, nie opowiadał mi wcale o swoich interesach. — Widziałem tylko bardzo często jak kładł pieniądze i walory na znaczne sumy do tej właśnie szkatułki, ale nie wiedziałem, czy w chwili śmierci te pieniądze były tam jeszcze, czy też pomieścił je gdzie indziej, w jakiem nieznanem mi miejscu.
Prokurator ciągnął dalej.
— Utrzymywałeś także, że jest testament zrobiony przez hrabiego.
— Mówiłem, że nie podobna, aby pan mój nie zrobił testamentu i jeszcze to powtarzam... Testament ten musi egzystować... — Jestem przekonany, że jest, bo ja go przecie nie usunąłem, nie ukradłem!...
W miarę zapytań, rozpacz starego zwiększała się.
Wiedział i rozumiał, jaka straszna ciążyła nad nim odpowiedzialność z powodu naruszenia pieczęci, których obowiązał się pilnować.
— Odbywajmy dalszą czynność panowie — rozkazał prokurator.
Wzięto się znowu do odejmowania pieczęci i przeszukano każdy sprzęcik, każdą szufladkę.
Chociaż reszta pieczęci nie były naruszone, nie znaleziono nic a nic.
Jerome do reszty zrozpaczony, nie mógł zrozumieć, co się stało z dokumentem zawierającym ostatnie rozporządzenia jego pana i z kapitałami, jakie miał zwyczaj trzymać w domu.
— Nie!... nie!... — mruczał jakby w moralnej agonii — zdaje mi się, że to sen jakiś okropny!...
Prokurator rzeczpospolitej rozmawiał jakiś czas z sędzią pokoju i notaryuszem.
Mówili po cichu, ale rozmowa widocznie bardzo była ożywioną.
Potem prokurator wziął na bok sekretarza i wydał mu rozkazy, które natychmiast zostały spełnione.
Najpierw zwołano wszystką służbę zmarłego hrabiego de Thonnerieux.
Następnie sprowadzono dwóch stróżów bezpieczeństwa i zamówiono fiakra.
Jerome na pół nieprzytomny, osunął się na krzesło, nic już nie słyszał co się w około niego działo.
Z tej bolesnej zadumy, wyrwało go wejście służby pałacowej.
Po co to zebranie?
Co się tu robić miało?
— Wezwałem was tutaj — odezwał się prokurator — aby otrzymać od was pewne wyjaśnienia.
Słudzy spojrzeli po sobie ździwieni, a jeden odpowiedział:
— Jesteśmy na rozkazy pana prokuratora rzeczpospolitej...
— Czy wiadomem wam było, że po śmierci hrabiego de Thonnerieux, wszystkie drzwi wewnętrzne pozamykane zostały na klucze przez Jeroma Villarda?
Odpowiedziano jednogłośnie potwierdzająco.
— Czy wiadomo wam było, że Jerome Villard miał klucze u siebie?
Ta sama potwierdzająca odpowiedź.
— Czy nie przypuszczacie, aby po zamknięciu, mógł się kto dostać do apartamentów?
— Nikt się nie mógł dostać proszę pana.
— Czy nikt obcy nie wchodził do pałacu?...
— Nikt — odpowiedział szwajcar, przychodziło parę osób, ale to tylko do mojej żony...
— A ty sam nie oddalałeś się nigdzie?
— Ani raz jeden proszę pana. Od dnia pogrzebu nieodżałowanego pana, krokiem nie byłem na ulicy.
— Czy służący mają swoje klucze od bramy?
— Nie mają proszę pana. Ja tylko jeden im otwieram, jeżeli wyjść potrzebują, muszą przechodzić obok mojego okienka... Jeden jest tylko od tej zasady wyjątek.
— Jaki?
— Jeromowi Villard wolno wychodzić i wchodzić o każdej godzinie dnia i nocy.
— A! Jerome Villard ma prawo wolnego przejścia?...
— Tak panie... Taka była wola nieboszczyka naszego pana.
Odpowiedzi, któreśmy powtórzyli, były zupełnie szczere, ale każda z nich, dostarczała nowego przeciwko nieszczęśliwemu kamerdynerowi dowodu.
On sam zamykał drzwi, on miał u siebie klucze. On jeden tylko mógł wychodzić bez wiedzy szwajcara, zarówno w dzień jak w nocy, on zatem tylko jeden mógł powynosić skradzione rzeczy, aby w razie rewizyi w mieszkania, nic nie znaleziono.
Nikt inny oprócz niego, nie miał sposobu naruszenia pieczęci.
— Dobrze, moi ludzie — powiedział prokurator — sądzę, że powiedzieliście prawdę i że żaden z was nie jest winien zbrodni, jaka tu spełnioną została.
— Zbrodni!.. powtórzyli wystraszeni spoglądając na siebie.
— Ohydnej zbrodni — odpowiedział prokurator.
— O którą mnie posądzają! — wykrzyknął Jerome gorączkowo. Dwie pieczęcie zostały naruszone... dwa sprzęty otworzono... Testament i pieniądze zniknęły... spełnioną została kradzież, a nędznikiem, który ją popełnił, ja mam być moi przyjaciele!
Zdziwienie i pomieszanie wybiło się na twarzach służących.
Starzec ciągnął dalej.
— Do was co mnie tak dobrze znacie, bo przeżyliśmy razem długie lata w tym domu... do was się odnoszę.. o świadectwo za mną... Czy jest aby jeden pomiędzy wami, co by mnie uważał za winnego?... Czy jest jeden co by się ośmielił powiedzieć: Jerome Villard jest złodziej?...
Służący mieli właśnie zaprotestować głośno, przeciwko oskarżeniu starego towarzysza, ale prokurator nie pozwolił im się odezwać.
— Usuńcie się powiedział. — Jutro wszyscy oprócz szwajcara, udacie się do notaryusza nieboszczyka hrabiego de Thonnerieux, odebrać swoje zasługi, i opuścicie pałac... Od dzisiejszego wieczora, aż do nowego rozkazu, agenci bezpieczeństwa będą tu straż trzymali.
Jeden za drugim służący wyszli ze spuszczonemi głowami i zapytywali jedni drugich, czy rzeczywiście można było przypuszczać, aby człowiek, którego nieboszczyk zaszczycał całem swojem zaufaniem, a oni szczerze szanowali i kochali, mógł być łotrem takim. Rzecz wydawała się pewną, a jednakże nikt nie chciał temu uwierzyć.
Jerome wybuchnął płaczem i z powrotem osunął się na krzesło, z którego się podniósł przy wejściu służby.
Prokurator rzeczpospolitej zwrócił się do niego i powiedział:
— Zamiast bezpotrzebnie odgrywać komedyei łzy wylewać, daleko lepiej zrobisz, jak się przyznasz odrazu...
Posłyszawszy te słowa, stary kamerdyner uczuł się jakby zgalwanizowanym.
Cała jego fizyonomia zmieniła się w tej chwili — ostatecznie przygnębiona, przybrała teraz wyraz najwyższej godności.
— Wszystko przeciwko mnie się sprzysięgło — rzekł głosem zupełnie spokojnym. — Pan prokurator mnie nie znasz, rozumiem więc, że mnie uważasz za winnego! — Na szczęście, Bóg jest sprawiedliwy, a ja mam sumienie...
Pogardliwy uśmiech, ukazał się na ustach urzędnika.
W tej chwili dwóch agentów, sprowadzonych przez sekretarza sędziego pokoju, weszło do pokoju.
— Panie prokuratorze rzeczpospolitej — odezwał się jeden z nich, salutując po wojskowemu — przybywamy na wezwanie. Fiakr czeka przed bramą. Co nam zrobić wypada?...
— Odprowadzicie tego człowieka do prefektury — odrzekł prokurator, wskazując na Jeroma i napisał coś na karteczce wyrwanej z książeczki. — Oto parę słów do dyrektora...
— O! cieniu mego drogiego pana... szeptał kamerdyner, gotując się pójść z agentami — gdybyś mógł widzieć, co robią ze mną, co byś pomyślał o sprawiedliwości ludzkiej?...
W godzinę potem Jerome Villard, oskarżony o zbrodnię spełnioną przez Pascala Saunier, osadzony został w więzieniu przy prefekturze.
∗
∗ ∗ |
Rajmund Fromental i syn jego przebiegali ulice wioski Port-Créteil, z których każda do rzeki dochodziła.
Po godzinie poszukiwań, znaleźli nareszcie to, czego szukali.
Wiemy, że chodziło im o coś bardzo skromnego, to też bardzo był skromnym domek w głębi dość obszernego ogrodu, podzielonego na dwie połowy: — na ogród warzywny i angielski.
Domek składał się z parteru, gdzie było dwa pokoje i kuchnia, oraz z pierwszego piętra, złożonego z dwóch pokoi i małego gabinetu.
Całość doskonale odpowiadała życzeniom Magdaleny, a podobała się Pawłowi.
Poczciwa sługa będzie tu miała jarzyn pod dostatkiem, będzie miała dosyć wody do gotowania i do prania.
Paweł będzie mógł pracować w jednym z pokojów na piętrze, z widokiem na Marnę, albo w cieniu drzew w ogrodzie.
Będzie też miał do wyboru najrozmaitsze prześliczne spacery.
Nie można żądać nic lepszego.
Umeblowanie willi nie było zbytkowne, ale dostateczne i wygodne.
Musimy dodać, bo to dla Pawła było bardzo korzystnem, że należało doń i czółno.
Właściciel mieszkał we wsi.
Rajmund zapłacił za sześć miesięcy z góry i oddalił się z synem, mając w kieszeni kwit z uiszczonego komornego i klucze.
Postanowiono, że nowi lokatorowie sprowadzą się zaraz nazajutrz rano.
— A cóż, jesteś zadowolony? — zapytał Fromental Pawła.
— O! bardzo jestem zadowolony — odpowiedział młody człowiek.
— Czy sądzisz, że będziesz tu mógł pracować bez zmęczenia?...
— Z pewnością — praca przeplatana ćwiczeniami ciała, przechadzką i wiosłowaniem, wyjdzie mi bezwarunkowo na dobre i zupełnie przyjdę do zdrowia.
— Przyjdziesz do zdrowia!... — powtórzył Rajmund wzruszony, biorąc syna za rękę. — Więc słaby jesteś rzeczywiście?...
— Słaby nie jestem... ale czasami jestem bardzo osłabiony. Pot nieraz nagle na mnie występuje i zaczynam się chwiać, jak gdy by ziemia mi się z pod stóp usuwała.
Rajmund zbladł i zadrżał.
— Tylko nie przestraszaj się mój ojcze!... — zawołał żywo młody człowiek, dostrzegłszy na twarzy ojca przerażenie. Przyczynę tego chwilowego czasami osłabienia, znamy przecie doskonale... Tak jak to mówiłem wczoraj, pochodzi ono z tego jedynie, że rosnę. Bądź pewnym, że w tej chwili wynaleźliśmy najskuteczniejsze na to lekarstwo.
Fromental ściskał w milczeniu ręce syna i silił się na wesołość, ale trapił go niepokój wewnętrzny. Paweł czuł to 1 starał się ojca uspokoić.
— Czy tutaj będziemy jedli śniadanie?... — zapytał wesoło.
— Tak moje dziecko i zabierzmy się do niego jak najprędzej, bo jest już dosyć późno i musisz być głodnym porządnie.
— Co prawda, to ranne powietrze wzbudziło mi apetyt. Czy ojciec ma jakie miejsce na myśli?...
— Nie... pójdę tam, gdzie zechcesz.
— Więc chodźmy do restauracyi na wyspę... Zjemy śniadanie przy stoliczku pod drzewami... To nie tak ztąd daleko — prawie oto naprzeciwko.
— Dobrze, chodźmy do restauracyi na wyspę, ale musimy pójść w takim razie aż do mostu.
— Nie... restaurator ma czółno i specyalnego przewoźnika dla gości, którzy chcą jeść u niego... Zaraz go przywolamy.
Paweł przyłożywszy obydwie ręce do ust, zawołał:
— Hej! przewoźnik!...
Powtórzył raz jeszcze wezwanie a zaraz potem zobaczyli człowieka wychodzącego z namiotu pod wierzbami. Zeszedł on do czółna, odwiązał go — a ująwszy wiosło, odpowiedział:
— Służę w tej chwili.
Kierowane wprawną ręką, czółno, stanęło wkrótce przy brzegu, przy którym Rajmund z synem oczekiwali.
— Siadajcie panowie... — rzekł przewoźnik.
Wsiedli do ciężkiego mocno zbudowanego statku, odbili od brzegu i przepłynęli na drugą stroną, Restaurator, jegomość o tłustych policzkach i pełnym brzuszku, z niezwykłą elokwencyą wychwalał swoję kachnię i piwnicę, czekając na przybywających przystani.
— Panowie zapewne na śniadanie?... zapytał:
— Na śniadanie, kochany panie, ale uprzedzam, że będziesz miał ze zgłodniałemi do czynienia.
— Tem lepiej... Czy panowie życzą sobie zasiąść na świeżem powietrzu?...
— Ma się rozumieć. W taką śliczną pogodę, szkodaby było zamykać się w mieszkaniu.
— Co panowie rozkazują?...
— No, wybieraj mój chłopcze...-powiedział Rajmund z uśmiechem do syna.
— Co jest?... — zapytał Paweł.
— Wszystko, — odrzekł restaurator z dumą — kotlety, befsztyk, potrawki, kurczęta, gołąbki, ryby, raki... Z jarzyn i owoców nie brakuje niczego.
— Poradź mi ojcze.
— Nie... Wybieraj sam... to co wybierzesz, będzie dobre.
— A więc kiedy tak, to proszę o kurę na zimno, o ryby smażone, o sałatę i raki, o kawałek sera i owoce.
— Poziomki czy wiśnie?
— Poziomki.
— Doskonale! — A jakie wino, Bordeaux czy Burgundzkie?
— O! co do wina, to już nie ja...
— Burgundzkie — odezwał się Rajmund – butelkę starego Beaune.
— Czy panowie pozwolą gorzkiej czy absyntu, zanim podadzą śniadanie?
— Nie... tylko co tchu śniadanie.
— Zaraz będzie.
Restaurator bardzo lekki pomimo tuszy swojej, pobiegł do zakładu, ażeby kazać przygotować co trzeba.
Przez ten czas Paweł i Rajmund wybrali tuż nad brzegiem altankę, zkąd mogli podziwiać cudowny pejzaż wysp zielonych.
Poza temi wyspami, rysowało się miasto de Créteil i młyn stary malowniczy.
Wyspa na której znajdował się ojciec synem, była w tej chwili pustą zupełnie.
Było jeszcze za wcześnie na gości przy dnia powszednim.
Jednakże dwóch jakichś spacerowiczów znalazło się niebawem na wyspie, nie przypłynęli czółnem ale przez most przybyli.
Zaraz też zjawiła się za nimi służąca, niosąca na tacy szklanki i butelkę z absyntem.
— Gdzie panowie chcą się umieścić? zapytała.
— Tutaj — odpowiedział jeden z nich wskazując na gaik, w sąsiedztwie Rajmunda i jego syna, których nie spostrzegł.
Postawiwszy tacę na stole, służąca zapytała.
— Czy panowie będą jedli śniadanie?
Nie panienko... napijemy się tylko absyntu...
Służąca odeszła i minęła się z chłopakiem, idącym nakrywać dla Rajmunda i Pawła.
Rajmund posłyszawszy rozmowę, zwrócił głowę w stronę zkąd głosy pochodziły.
Spostrzegłszy po przez liście dwie nieznane sobie twarze, cofnął się i na nowo zaczął się przypatrywać okolicy.
Jakkolwiek lekkie było jego poruszenie, zwróciło uwagę nowo przybyłych.
Starszy z nich widząc, że nie są sami, dał jakiś znak towarzyszowi swojemu.
Ten skinął głową i mrugnął oczami, co miało znaczyć:
— Bądź spokojny... widziałem i rozumiem...
Fromental z synem rozmawiali o willi jaką wynajęli, gdy wszedł chłopiec restauracyjny i postawił na czyściutkim obrusie świeże masło, czerwoną rzodkiewkę, chleb i rumianą kurę apetycznie wyglądającą, oraz butelkę starego wina.
Ojciec i syn umierali z głodu.
Dowiedli tego, zabierając się energicznie do jedzenia.
Dwaj sąsiedzi popijając absynt, prowadzili ze sobą pogawędkę, a chociaż mówili głosem przyciszonym, większa część ich rozmowy dochodziła uszu Rajmunda, mającego słuch wyborny.
Paweł nic nie słyszał zupełnie.
Siedział naprzeciw ojca i bardziej był w ten sposób oddalonym, a przy tem nie posiadał tak wyrobionego słuchu jak Rajmund.
— Tak kochany doktorze — mówił młodszy z pijących absynt — zapewniam cię, że kto ma taką jak ty powagę w świecie wiedzy, ten potrafi zdobyć sobie w Paryżu i to w krótkim czasie pierwszorzędną klientelę. Daj Boże, ażebyć mógł jej podołać...
— Zobaczymy to wkrótce kochany Pascalu... odpowiedział nieznajomy... powtarzam ci, że chcę być, jak we Francyi nazywają specyalista... chcę walczyć z jedną z chorób najgroźniejszych, a bardzo w naszych czasach rozpowszechnioną, z tą właśnie, o której rozwoju, przebiegu i skutkach opowiadałem ci kiedyś — chcę walczyć oto z anemią…..
Usłyszawszy ostatni wyraz, Rajmund zaczął się bacznie przysłuchiwać.
Anemia?...
To właśnie choroba, której jak ma się zdawało doświadczał Paweł.
Czytelnicy nasi poznali już zapewne w nowo przybyłych gościach restauracyjnych, dwóch byłych więźniów centralnego więzienia w Nimes, Pascala Sauniera i Jakóba Lagarda, czyli pseudo amerykańskiego doktora Thompsona i jego niby sekretarza Pascala Ramberta.
Dwaj łotrzy wszędzie, gdzie mogli być słyszeni, reklamowali przyszłego specyaliste.
Doktór ciągnął dalej.
— Anemia nie jest chorobą, którejby nieznano w pierwszej połowie dziewiętnastego wieku, kilku bowiem autorów wspominało o niej, nazywając ją kolejno hypenie, panhypenie, spanemie i t. p. co sprawiało prawdziwy chaos w poszukiwaniach nauki, pewnem jest atoli, że choroba ta wzmogła się znacznie w ostatnich czasach.
Nie mam potrzeby cytować ci wszystkiego co napisano w tym przedmiocie... Poznasz to wkrótce bliżej, gdy cię poproszę o przepisanie obszernego memoryału, jaki przygotowywam, i mam zamiar przedstawić Akademii medycznej.
Zdaje mi się, że dowiodę stanowczo, jako upadek krwi spowodowany przez anemią, manifestuje się w każdym peryodzie życia... Dzieci zrodzone z ojca, albo matki anemicznej będą również takiemi.
— Przekonałem się, że od roku do lat dwunastu — na dziesięcioro dzieci, ośm przynajmniej jest anemicznych.
Rajmund wsłuchiwał się ciekawie.
— Albo się mylę — zauważył Pascal — albo wiek młodzieńczy najskłonniejszym jest do rozwinięcia się tej choroby.
— Nie mylisz się — odrzekł doktor, bo właśnie w epoce, kiedy ciało się rozwija, najwięcej potrzebnym by był spokój i wzmocnienie sił. Zdrowie wyczerpuje się zarówno nadmierną pracą jak nadmiernemi rozrywkami. Myśliciele, uczeni i uczący się, najmocniej są zagrożeni.
— Czy żelazo jest istotnie najradykalniejszym środkiem przeciwko tej chorobie?...
— Żelazo doskonale oddziaływa na kulki krwiste, ale skutkuje czasami tak powoli, że zniechęca chorego.
Z mojego punktu widzenia manganes jest daleko lepszym środkiem; manganesem też pomieszanym z tą rzadką podzwrotnikową rośliną, o której istnieniu i cudownych prawie skutkach, powie dział mi stary mistrz doktor Byrr, zamierzam zdobyć sobie pewną we Francyi renomę.
Jakób zbliżył się do Pascala i szepnął mu do ucha.
— Renomę, która nam, pozwoli zajmować się swobodnie ważną naszą sprawą.
Pascal uśmiechnął się i zapytał:
— Jakże będziesz mógł w Paryżu zaopatrzyć się w tę cudowną roślinę?...
— Można jej tu dostać pomimo wysokiej ceny. Używają jej do pewnych medykamentów, ale nie wiedzą o jej własnościach w chorobach anemicznych. Skuteczność zależeć będzie głównie od przygotowania — a tem sam się zajmować będę, bo zamierzam urządzić własne laboratoryum... Co do rośliny, będę ją sprowadzał w znacznych partyach, bądź z Hawru, bądź z Marsylii, dokąd ją dowożą.
— Wiele jak ci się zdaje potrzeba będzie czasu do zwalczenia anemii twojej mi nowemi środkami? — zapytał Pascal.
— Najwyżej sześć miesięcy w chorobie poważnej, a dwa, albo trzy miesiące w niezbyt rozwiniętej odpowiedział Jakób... Patrzaj — dodał wskazując ręką na altankę w której Rajmund z synem siedzieli. — Widzisz przez liście tego młodego człowieka w towarzystwie ojca zapewne?...
— Widzę. — No to co?...
Rajmund dosłyszał i opanowała go śmiertelna trwoga. Serce mu się ścisnęło gwałtownie.
Zatrzymał oddech, a cały zamienił się w ucho.
— A to! — odrzekł doktór Thompson — ten młody człowiek jest fatalnie anemiczny.
Fromental poczuł dreszcz, jak gdyby usłyszał pogrzebowe dzwony.
Jakób ciągnął dalej:
— Choroba jest widoczną, a przybrała dziwnie niebezpieczne pozory. Jeżeli się jej nie powstrzyma... rezultat będzie fatalny...
— Na czem opierasz twierdzenie, że ten młodzieniec znajduje się w tak groźnym stanie?
— Najprzód na jego cerze. Ta twarz blada, te policzki koloru kości słoniowej, to usta prawie białe, są symptomatami, na których przy odrobinie doświadczenia nie można się nie poznać. Ten młody człowiek dużo się już napracował; męczył się nad siły... Wyczerpuję się... niebezpieczeństwo jest też... i to nawet groźne... Drżałbym na miejscu jago ojca... Ale ten prawdopodobnie nic nie widzi.
Wszystka krew ścięła się w żyłach Rajmunda. Zrobiło mu się niedobrze, ale przezwyciężył się żeby nie dać poznać Pawłowi, co się z nim działo.
Znowu zaczął słuchać.
— A jednakże ciągnął doktor — jakkolwiek bardzo jest groźnem położenie, mam pewne przekonanie, że w przeciągu czterech miesięcy przywróciłbym temu młodzieńcowi zdrowie zupełne, sprawiłbym iżby mu krew czysta płynęła w żyłach, a kolory na twarz powróciły!... Ażeby dokazać tego cudu, ażeby rozniecić na nowo tę gasnącą lampkę, nie byłoby dla mnie rzeczą tak trudną...
Rajmund opuścił żywo swoje miejsce, chciał poskoczyć do człowieka, którego słowa odbijały się w jego umyśle i sercu, gdy głos Pawła go powstrzymał:
— Ojcze — zapytał młody człowiek... co to się stało?...
Rajmund po raz drugi zapanował nad ↓ sobą.
Nic...nic... moje dziecko — odpowiedział prawie spokojnie. — Chciałem tylko zawołać na służącego...
— Czy ci potrzeba czego?...
— Wina... widzisz przecieżeśmy już, — wypróżnili butelkę.
— A oto chłopak idzie właśnie w nase stronę... Chłopcze, podajno nam druga butelkę wina...
— Tego samego proszę pana?...
— Czy tego samego ojcze? zapytał Paweł...
Rajmund skinął głową, a chłopak pospieszył wypełnić rozkaz.
Rozmowę prowadzoną w sąsiedniej altance, Pascal zakończył temi słowy:
— Masz pan zapewnione powodzenie, gdybyś nie był już bogatym i sławnym, miałbyś gotowy majątek.
— Przyjmuję wróżbę — odpowiedział Jakób.
— Dokończmy absyntu i chodźmy na śniadanie.
— Mamy czas jeszcze... — dopiero jedenasta...
W tej chwili ukazał się chłopak z winem i deserem.
Rajmund nie chciał, aby syn odgadł boleść, jaka mu napełniała duszę.
Zaczął więc rozmawiać z gorączkowem ożywieniem i udaną wesołością, a coraz rzucał nieznaczne spojrzenia ku dwóm nieznajomym, czy nie zabierają się do odejścia.
Skończyli śniadanie.
— Czy przejdziemy pieszo do Charenton? — zapytał Paweł.
— To zależy od ciebie... Jeżeliś nie jest bardzo zmęczony, przeszedłbym się z chęcią...
— Mógłbym iść nawet daleko dalej, myślę nawet, że mi to bardzo posłuży.
— Masz racye... — Idźmy zatem zapaliwszy na drogę cygara...
— Cygara! — powtórzył ździwiony Paweł.
— Dla czego o to pytasz?
— Bo ojciec pali tak rzadko...
— Nie jestem zbyt wielkim amatorem, to prawda, ale na świeżem powietrzu, wypalę z przyjemnością...
— Ale ja nie mam wcale cygar...
— Muszą być w restauracyi…..
— Masz oto portmonetkę, idź zapłać za śniadanie i kup cygar...
— Dobrze ojcze...
Paweł wziął portmonetkę i poszedł do restauracyi.
Zaledwie zrobił ze dwadzieścia kroków w głąb wyspy, Rajmund zerwał się co żywo i udał się do gaiku, w którym siedzieli doktór Thompson i sekretarz jego Pascal Rambert.
Dwaj przyjaciele spojrzeli na niego z nieudanem ździwieniem.
— Wybaczcie panowie, że wchodzę do was bez żadnej ceremonii — odezwał się głosem wzruszonym — niedyskrecya jednak moja i natręctwo ma swoje wytłomaczenie... Idzie o jedyne szczęście mojego życia... a pan je trzymasz w swojem ręku...
— Racz się pan jaśniej wytłomaczyć —odrzekł Jakób z zimną grzecznością.
— Jadłem śniadanie w sąsiedniej altance, a z tego co słyszałem z pańskiej rozmowy, dowiedziałem się, że pan jesteś doktorem i że wiedza pańska sięga głęboko...
— Tak panie, jestem doktorem...
— Przed chwilą patrzałeś pan na mojego syna i mówiłeś o stanie jego zdrowia, słowa pańskie były dla niego wyrokiem.
— Ah! panie — odezwał się Jakób, jakże mi przykro, że słowa moje doszły do pana!... Wybacz mi pan proszę.
— Ja gorąco dziękuję Bogu, że to słyszałem!... Mówiłeś pan, że syn mój jest anemiczny?...
— Tak panie, powiedziałem najzupełniejszą prawdę...
— Ja — rzekł Rajmund — podejrzewałem złe, ale nie myślałem, że jest ono tak groźne... Pan z pierwszego wejrzenia skonstatowałeś śmiertelne niebezpieczeństwo, aleś dodał zarazem, że byłby sposób ocalenia chłopczyny systemem jaki pan tłómaczyłeś temu panu...
— Mam to przekonanie rzeczywiście.
— Przychodzę więc do pana z błagalną prośbą. Nie odrzucaj pan tej prośby. Zajmij się moim synem, ocal jedyne moje dziecko, uzdrów go, a oddam ci wszystko co tylko posiadam...
Jakób Lagarde udał wzruszenie tak doskonale, że mógł oszukać najlepszego obserwatora.
— Doprawdy — rzekł — spotkanie to zupełnie niespodziewane! Ten klijent to pierwszy mój klijent francuzki przybywa w sposób zdający się dobrze wróżyć o mojej tu przyszłości... Podejmę się leczenia pańskiego syna... ale pod jednym warunkiem...
— Pod jakim?... pod jakim?... wykrzyknął Rajmund, jakimkolwiek on jest przyjmuję go z góry!...
— Że kuracya będzie bezpłatną. Działać będę dla dobra nauki i ludzkości, kuracya ta musi przekonać lekarzy francuzkich że opieram się na faktach z doświadczenia, a nie na próżnych teoryach. Licz pan na mnie, zajmę się synem pańskim — i wyleczę go zupełnie. Ale nie urządziłem się jeszcze w Paryżu... i za osm dni dopiero będę mógł przyjąć pana...
Rajmund pobladł.
— Za ośm dni! — powtórzył — od dziś za oém dni, złe może się pogorszyć w sposób nie do uratowania.
— Nie przesadzajmy położenia! — odrzekł Jakób — powiadam, że niepotrzebujesz się pan obawiać...
— Czy pewnym tego jesteś doktorze?...
— Najpewniejszym?... W jakim wieku jest syn pański?
— Ma lat dziewiętnaście.
— Co porabia?
— Przygotowuje się do egzaminu do szkoły politechnicznej.
Jakób zwrócił się do Pascala.
— No i co kochany Rambercie, cóż myślisz o mojej dyagnozie? — zawołał. Nie mówiłem, że ten młody człowiek wyczerpuje się pracą nadmierną?
— Ja wiem dobrze, że się pan nie mylisz! — odrzekł Pascal z ukłonem.
— Ja słyszałem również, że pan to mówiłeś — rzekł Rajmund — i zostałem zdumiony. Mój syn rzeczywiście dużo pracował... za dużo może. Chciwy jest wiedzy, tak, że nie daje się powstrzymać...
— Trzeba jednak, aby zaprzestał pracować! — Od tej chwili, aż do nowego mego zalecenia, powinien pozostać bezczynnym... Czuwaj pan aby się odżywiał jak najstaranniej, niech jada mięso z krwią, pije stare wina Burgundzkie i Bordeaux, Niech oddycha świeżem powietrzem, niech używa dużo ruchu... Szczególniej, powtarzam to jeszcze raz, jako rzecz najważniejszą, żadnej pracy intelektualnej... Jeżeli ciało się zmęczy, tem lepiej, ale umysł musi mieć zupełną swobodę... Oto moje zalecenie tymczasowe... Dzięki temu systemowi, choroba nie będzie się rozwijać... Gdy się zupełnie już urządzę czyli za ośm dni od dzisiaj, przyjdź pan do mnie z synem. Dotrzymam wszystkich obietnic moich. Rambert bądź łaskaw dać panu mój adres w Paryżu...
Pascal Saunier wyrwał z książeczki kawałek papieru, i napisał na nim nazwisko, ulicę i numer domu.
Rajmund dziękował tymczasem Jakóbowi Lagarde.
— O panie, mówił biedny ojciec uspokojony trochę, — uzdrów moje dziecko, a w zamian za to zażądaj życia odemnie!...
— Pańskiego życia! — powtórzył śmiejąc się Jakób — niepotrzebuję. Mam nadzieję, że się przedłuży długo, bardzo długo, że będziesz pan mógł długo jeszcze cieszyć się zdrowiem i szczęściem swego syna.
Pascal podał kartkę Rajmundowi, który głośno przeczytał:
— Doktor Thompson — pałac własny, ulica de Miromesnil, numer 51.
Jakób ciągnął dalej.
— Przyjdź pan za ośm dni, ale nie mów nic przed tem swojemu synowi. Rozumiesz pan, że nie ma potrzeby go niepokoić...
— O, rozumiem to doskonale i na pewno się nie zdradzę!... Dziękuję... dziękuję z całej duszy.
Paweł powracał.
Rajmund schował adres doktora do pugilaresu, wziął kapelusz, raz jeszcze skłonił się Thompsonowi i żywo poszedł naprzeciw syna.
— Zapłaciłem kochany ojcze... odezwał się tenże, a oto cygara...
Rajmund wybrał jedno i zapalił.
Przewoźnik w tej chwili ukazał się na czółnie:
— Przewieziesz nas?... zapytał młody człowiek.
— I owszem, niech panowie siadają do czółna.
Ojciec i syn odpłynęli, a w kilka minut potem byli już na drugim brzegu.
Wysiedli przy gościńcu, który miał ich zaprowadzić do mostu Charenton. Te same drogę odbyli rano.
Rajmund idąc obserwował Pawła ukradkiem i sprawdzał jeden po drugim symptomata, o jakich mówił mu Thompson...
— Biedny ojciec! — Pomimo uspokajających obietnic doktora, chwilami dział już swoje jedyne dziecię wyciągnięte na marach i musiał przy woływać całej energii, ażeby się głośno nie rozpłakać.
Doktora Thompsona uważał za zbawcę, zesłanego mu przez Opatrzność.
Pascal i Jakób pozostawszy sami za częli na nowo przerwaną rozmowę.
— Doprawdy kochany doktorze — odezwał się do towarzysza ex-sekretarz hrabiego de Thonnerieux — doprawdy, że to zadziwiające! — Zanim jeszcze otworzyłeś sklep zdrowia, już się kupcy znaleźli... To szczęście... to prawdziwe szczęście... wisielca!...
— Ze względu na publiczność, to wcale dobry interes... odrzekł Jakób. — Wyleczę młodego chłopca, a jego poczciwy ojciec zacznie sypać na około o mnie pochwały... Reklama ustna najlepszą jest ze wszystkich... piśmiennej niedowierzają czasami — przypuszczają, że kupiona...
— Masz racye, kochany doktorze, a zatem za ostrą reklamę!...
Powiedziawszy to Pascal, wychylił szklaneczkę mieszaniny sztucznie przyprawionej, która w szklance przybierała kolor opalu.
W tej chwili młody jakiś człowiek dziwnego pozoru, a więcej niż biednie ubrany, przywiązawszy stare na pół spróchniałe czółenko do drzewa, pochylonego nad rzeką, wyskoczył lekko na ziemię i wdrapał się na brzeg wyspy.
Spojrzał do okoła, a spostrzegłszy Pascala i Jakóba siedzących przy stole, ku nim się skierował.
Nowoprzybyły z twarzą bez najmniejszego zarostu, zdawał się mieć najwyżej lat ośmnaście.
Ubiór jego składał się ze spodni z grubego płótna, połatanych w dwudziestu przynajmniej miejscach, przewiązanych pasem wełnianym, niegdy czerwonego koloru.
Koszula wełniana, tak była zużytą, że wyglądała jak gipiurowa, ale czapka W szkockie kraty, była wsadzona na głowę z fantasyą.
Kurtka aksamitna zarzucona na ramiona, musiała być kiedyś koloru zielonego, ale na słońcu i deszczu wypłowiała tak, że się stała zupełnie bezbarwną.
Młody ten chłopak, o rysach nieregu arnych a fizyonomii swobodnej, przedstawiał jeden z tych typów, jakie napotykają się tylko albo na balach podrogatkowych, albo w szynkowniach w oddalonych częściach miasta.
Z tem wszystkiem nie był on brzydkim.
Podszedłszy do stolika, na którym stały próżne już prawie szklanki, przyłożył palce do daszka czapki i rzekł głosem przeciągłym:
— Przepraszam. Czy panowie nie byliby łaskawi, dać mi zapałkę?...
I wskazał ręką na porcelanową zapalniczkę.
— Weź... — odpowiedział Pascal, posuwając zapałki i z ciekawością przypatrując się dziwnej figurze.
Chłopak wyciągnął z kieszeni kawałek niedopalonego cygara, wziął zapałkę, potarł ją o spodnie i zapalił szczątek trabucosa, którego zapewne drugim był właścicielem.
Pociągnął dym parę razy z widoczną satysfakcyą, ukłonił się jak przedtem, wykręcił na pięcie i odszedł w stronę restauracyi.
Zaledwie jednakże uszedł kilkanaście kroków, zawrócił się z powrotem.
— Dziwny typ! — mruknął Jakób. — Powraca znowu... a czego może chcieć od nas u dyabła?...
Ciekawość doktora, wkrótce została zaspokojoną.
Amator cygar niedopalonych, stanął znowu przed stolikiem i po wykonaniu swojego charakterystycznego ukłonu, zapytał:
— Czy panowie nie kupiliby przypadkiem ryb do smażenia?... Coś bardzo dobrego...
— Czy jesteś rybakiem?... — zapytał Pascal.
— Tak, mam ten honor... i dumny jestem z tego...
— Czy łowisz ryby w siatkę?...
— Na wędkę proszę pana... na wędkę... a nie chwaląc się... znam się na tem bardzo dobrze i nie boję się nikogo...
— I — tak dużo łowisz na wędkę, że aż nam chcesz sprzedawać?...
— Już dzisiaj rano sprzedałem porcyę... — odrzekł oryginalny chłopak — teraz mam tylko jednę sztukę, ale mam nadzieję, że wieczorem będzie więcej...
— Więc się zajmujesz łowieniem ryb?
— To moje rzemiosło i moja przyjemność. Łowię, bo mnie niezmiernie cieszy, gdy poczuję na końcu wędki szamocącego się karpia... łowię ażeby mieć za co żyć i czem zapłacić za szklaneczkę wina, gdy jestem spragniony... Oto mój charakter! znacie mnie teraz panowie!
— Zajęcie twoje zatem przynosi ci podwójną korzyść... I bawi cię i żywi?...
— Tak, jeżeli ryby chwytają.
— A jeżeli nie chwytają?...
— To robię co innego.
— Masz jakie rzemiosło?...
— Rzemiosło?... oh!... rzemiosło!... Bibi nie potrzebuje rzemiosła, aby czas spędzał przyjemnie... włóczy się i... studiuję naturę...
Jakób i Pascal nie mogli się powstrzymać od śmiechu.
Rozmowa chłopaka bawiła ich bardzo...
— Włóczysz się... i studiujesz naturę?.. powtórzył Jakób...
— Tak jest panie, studyuję piękną naturę...
— Więc masz jakieś dochody?...
— Mam te właśnie co mi wędka przynosi...
— W takim razie nie zawsze możesz jadać, kiedy masz dobry apetyt.
— Apetyt!... to wyraz, który nic nie oznacza, odrzekł młody rybak, wzruszając pogardliwie ramionami żołądek musi się stosować do woreczka!... Kiedy nie mam ani grosza, ściskam mocniej pasek i głodu nie czuję... Kiedy rybki dopisały, wtedy sprawiam sobie fundę!... Na świecie trzeba być filozofem...
— I ty nim jesteś? — zapytał Pascal.
— Właśnie... i patrz pan, że nie wychudłem za bardzo...
Mówiąc to młody chłopak pokazywał swoje szerokie piersi, tęgie nogi i twarz zupełnie dobrze wyglądającą.
— Rzeczywiście — rzekł Pascal — nie wyglądasz wcale na źle odżywianego...
— To nie przeszkadza jednakże przypuszczać, że masz zdolności inne wtrącił Jakób, bo zarobek z łapania ryb na wędkę, musi być bardzo małym...
— Zdolności inne! — wykrzyknął filozof z komiczną powagą. — To łatwo powiedzieć także! Z pewnością, że nie proszę o nic nikogo... Żyję z mojej własnej pracy... Papa chciał mnie zrobić szewcem... ale mi się to rzemiosło nie podobało. Szyłem zawsze cholewki na prawą stronę. — Chodzi mi o niezależność. Chcę być panem swojej woli, przepadam za wsią i wędką... — Rzuciłem szewstwo dla starego czółna, i będę pływał sobie wolny, aż do czasu odebrania sukcesyi...
— A ha! — rzekł Pascal. — Spodzie wasz się zatem otrzymać jakąś sukcesyę?...
— Ma się rozumieć ojczulku, odpowiedział młody rybak spoufalony od razu — i w oczekiwaniu na to powiedziałem sobie:
Słuchaj chłopaczku, siedź cicho i nie puszczaj się na kawały... boby to była głupia rzecz. Włócz się ile ci się podoba, studiuj piękną naturę, łap rybki. Da ci to skromne utrzymanie, ale da. Sypiaj gdzie możesz, gdzie się zdarzy, na stosie siana, w łódce pod mostem, gdziekolwiek. Jak zażyjesz porządnie nędzy, toż to dopiero smakować ci będzie łóżko z pierzynami i sztuki dwudziestofrankowe... wtedy wynalazłem sposób...
— Sposób? — powtórzył Lagarde.
— No sposób... i to wcale nie głupi... jak się pan zaraz przekona. Wyzyskuję uczciwie miłość własną rybaka paryzkiego... Kiedy nic nie złowił, a nie chce powracać z próżnemi rękami, boby się z niego śmieli przyjaciele i znajomi, ja mam zawsze ładną sztukę do sprzedania... I proszę mi wierzyć, że sprzedaję za dobrą cenę... Nie codzień jadam dostatecznie, — zauważyłeś pan przed chwilą. Zapewne, że nie codzień, ale nie ma tego złego coby na dobre nie wyszło. Później, jak zostanę bogatym, befsztyki z kartoflami i kotlety... będą mi lepiej smakować.
— Więc sukcesya, o której mówisz, to nie są wcale żarty? — zapytał Pascal.
— Żarty? — powtórzył oburzony rybak — a to co znowu! proszę mi wierzyć, że to najszczersza prawda. Będę miał tyle pieniędzy, że nie będę wiedział co z niemi zrobić!... Tymczasem nie ma potrzeby męczyć się nad robotą nie prawda?... Jestem włóczęgą, próżniakiem, wagabundą, być może, ale niech mnie nikt nie śmie nazwać łotrem, bo ja nikomu krzywdy nie robię... Kiedy mi przychodzi ochota do palenia, zbieram kawałki cygar, bo to przecie nie kradzież. Umiem się szanować i możecie być spokojni obywatele, że będę miał szacunek u drugich, gdy zostanę posiadaczem renty... Znam takich, co mi się będą kłaniać bardzo nizko....
— To dobrze na przyszłość — zauważył Jakób — ale co ojciec twój, co matką, myślą o twojej obecnej egzystencyi?
— Papa uczciwy człowiek, ale ma swoje uprzedzenia — odpowiedział młody rybak — mama, dzielna kobieta, ale nie ma za grosz własnego zdania i idzie we wszystkiem za ojcem. Ludzie zacofani jak pan widzi, ludzie nie z tej epoki... Papa nie chciał nigdy zrozumieć, że młody człowiek potrzebuje wolności. Posłaniec z rzemiosła, cały tydzień jest zajęty — a w poniedziałki pije dla rozrywki... Nie lubię ludzi co się upijają, a później biją swoje żony!...
— Ojciec — mówił dalej młody rybak, bił mamę co poniedziałek wieczorem, a że jej nie mogłem bronić, rzuciłem chałupę i wyfrunąłem na powietrze... Oboje starzy nie wiedzą co się ze mną stało, nie wiedzą czy żyję, czy umarłem...
Wszystko to nie przeszkadza abym ich kochał i gdy odbiorę sukcesye, nie puszczę ich kantem, daje na to słowo honoru.
Młody rybak zatrzymał się żeby odetchnąć i zaczął znowu:
Ale się rozgadałem, a to nie o to chodzi... kupują panowie rybę?
— Nie, mój chłopcze — odpowiedział Jakób z uśmiechem. — Nie wiedzielibyśmy co z nią zrobić...
— Szkoda... sprzedam właścicielowi restauracyi...
— Zatrzymajno się jeszcze chwileczkę — rzekł Pascal. — Jesteś wolny i wcale ci się nie spieszy. Wiele masz lat?
— Dziewiętnaście...
— Sukcesyę, o której ciągle wspominasz kiedy odbierzesz?...
— Jak dojdę do pełnoletności.
— Po kim właściwie otrzymasz spadek, zapewne po bogatym jakim krewnym?
— Po bogatym krewnym? — a to mi się podobało, oprócz papy i mamy, mam tylko jednego krewnego wuja, mieszka na ulicy Lepie w Montmatre... Byłoby dyabelnie trudno, biednemu człowieczynie zostawić mi cokolwiek... A ja będę miał worek pełny! Nie wiem wiele tam tego razem będzie, ale to wiem, że będzie się liczyć grubemi biletami.
— Jeżeli jednak nie po krewnym, to po kim że u dyabał dostaniesz taką fortunę? — odezwał się Pascal.
— Dziwne to moi panowie, a jednak prawdziwe!...
— Naprzykład?...
— Będę bogatym jedynie dla tego, że miałem szczęście przyjść na świat 10 marca 1860 r.
Jakób i Pascal zadrżeli i spojrzeli znacząco po sobie.
— A! urodziłeś się 10 marca 1850 r., powiedział Pascal.
— Tak panie... i przyniosłem ze sobą tego dnia na świat bilet wygrywający na loteryi życia. Jest nas takich sześcioro w Paryżu, co nic o tem nie wiedząc, wyciągnęliśmy szczęśliwe losy...
Ostatnie wyrazy wyjaśniły całą zagadkę.
Pascal i Jakób wątpić nie mogli.
Mieli przed sobą jedno z dzieci obdarowanych przez hrabiego de Thonnerieux.
Tem dzieckiem był zapewne chłopiec, który od dawna opuścił dom rodzicielski, mianowicie Prosper Jaliasz Boulenois, syn Gracyana Boulenois, komisyonera.
— Ależ to cały romans nam opowiadasz! — powiedział Jakób.
— Zapewne proszę pana, że to wygląda na romans. — Ale nie mniej jest to historya prawdziwa... Jestem przyszłym właścicielem, lubo na to nie wyglądam... Obdarowany jestem znacznym kapitałem i mam talizman, za którym testator, albo notaryusz, wyliczy mi moję część skarbu, gdy skończę lat dwadzieścia jeden...
Mówiąc to Juliusz Boulenois, bo on to był rzeczywiście — odpiął wełnianą koszulę i wyciągnął mały sukienny woreczek w formie szkaplerza, na mocnym sznurku zawieszony na szyi.
Oczy Pascala i Jakóba zaświeciły się, gdy ujrzeli ten woreczek, zawierający zapewne medal, o jakim wspominał hrabia w testamencie.
Z pewnością są na tym medalu wyrazy pojedyńcze, które połączone z wyrazami wyrżniętemi na innych medalach, miały wyjawić tajemnicę ukrytego skarbu.
Pascal przybrawszy pozór obojętny zapytał?...
— Cóż to za talizman?...
— Medal proszę pana.
— Srebrny, brązowy, czy ołowiany?...
— Złoty, szczero złoty z próbą... wartujący na wagę, co najmniej sto trzydzieści franków! Jeżelim do tej pory zachował podobną kosztowność, jeżelim jej nie sprzedał, to jedynie dla tego, że przyjdzie czas, gdy ten medal wart będzie dziesięć tysięcy razy więcej!...
— Myślę mój dobry chłopcze, że ty sobie z nas żartujesz — odezwał się z przymuszonym uśmiechem Pascal, a oczy mu tak błyszczały, jakby chciał po przez sukno przeczytać słowa wyryte na medalu.
— Ja miałbym sobie z panów żartować?...
— Dowiedź że, że tak nie jest...
— Jakim sposobem?
— Pokaż ten medal.
— O, co to, to niepodobna!
— Dla czego niepodobna?...
— Bo w sukno zaszyty...
— Można rozpruć...
— Nigdy w życiu! — To talizman, który trzeba trzymać w cieniu... Nikt nie będzie się mógł pochwalić, że go widział pierw nim notaryusz!...
Juljusz Boulenois schował woreczek i zapiął koszulę.
Pascal i Jakób znowu zamienili spojrzenia.
— No chłopcze — rzekł Jakób — życzę. i szczęścia — pozwól jednak, ażebym i dał pewną radę?...
— Proszę... To nie obowiązuje do niczego...
— Jeżeli ci chodzi o sukcesyę, to sobie obierz gdzie mieszkanie, bo sypiając jak masz zwyczaj, w lesie, w łódce, pod mostem, w miejscach nie zbyt bezpiecznych, narazisz się na to, że ci medal ukradną.
— Ten co by go ukradł, nie dostał by nic.
— Zapewne, ale mógł by sprzedać i nie odnalazł byś go już nigdy...
— Nikt nie wie, że go posiadam. Powiedziałem to tylko panom, bo widzę z kim mam do czynienia, ale zresztą nie pisnąłem nigdy słówka nikomu. — A czy w moich łachmanach wyglądam na osobistość, którą nosi na szyi złoto?... Wyglądam na takiego, co nieposiada ani jednego grosza... — Komuż by przyszła myśl, aby mnie rabować?...
— To prawda... że nie masz się czego obawiać... — Więc to w tych stronach założyłeś swoje locum?...
— Na teraz... bo tu się teras ryby łapią, gdy tu już brać nie będą, przeniosę się na Sekwanę... — W ten sposób zmieniam swoje przyjemności.
Donośny głos przerwał dalszą rozmowę.
Był to głos restauratora.
— A co to! czego się tu kręcisz włóczego? — krzyczał gospodarz na chłopaka. — Nie naprzykrzaj mi się gościom próżniaku!
— Naprzykrzać się! — powtórzył chłopak — ej, obywatelu, to zupełnie źle powiedziane. Nie naprzykrzam się nigdy nikomu. Proponowałem po prostu tym panom, ażeby ryb kupili...
— Złapałeś co?...
— Trochę.
— Cóż masz?...
— Około dwóch funtów kiełbi i ze trzy funty karpia.
— Zanieś je do kuchni... zaraz tam pójdę, to ci zapłacę...
Juliusz Boulenois, zwrócił się ku Jakóbowi i Pascalowi z uśmiechem.
— A co moi panowie — cóż moja filozofia! — Wczoraj nie złapałem nic, musiałem więc poprzestać na suchym kawałku chleba z serem... dzisiaj za to zjem sobie potrawkę z kartofelkami, i palne połówkę białego wina...
Skłonił się po swojemu, poleciał nad brzeg i wydobył z czółna ryby, jakie kupić miał restaurator.
Ten ostatni poszedł za chłopakiem.
Pascal chwycił Jakóba za rękę.
— No, chyba, że sprzyja nam szczęście? — szepnął po cichu. — Oto już jeden, któregośmy napotkali i którego odszukamy tutaj — bo potrzebujemy mieć jego medal...
— Cicho! — syknął Jakób, spostrzegłszy chłopaka niosącego połów w siatkowym woreczku.
Boulenois, albo le Fouine, jak go restaurator nazywał, przeleciał obok i zniknął.
Kiedy na wyspie działo się to cośmy opowiedzieli, Rajmund Fromental z synem podążali do mostu Charenton i rozmawiali przez drogę.
— A zatem kochany ojcze, życzysz sobie — mówił Paweł — abym zaraz jutro rano przeniósł się do małego domku, któryśmy wynajęli?...
— Tak kochano dziecko, zmuszony sam wyjść zaraz z rana, byłbym bardzo kontent, gdybym cię widział już tutaj. Myślę nawet, że dobrze będzie wysłać tu dziś jeszcze wieczór Magdalenę, aby Wszystko przygotowała.
Po chwilowem milczeniu, Rajmund odezwał się znowu bardzo niepewnym głosem:
— Teraz chciałbym pomówić o pewnej rzeczy, tyczącej się ciebie, a która mnie bardzo obchodzi. — Od dwóch lat pracujesz za dużo...
— Ale.. zapewniam cię kochany ojcze, przerwał Paweł.
— Pozwól no tylko!... Od dwóch lat, powtarzam ci, pracujesz więcej niż można i bardzo się obawiam, aby przygotowania do złożenia egzaminu w szkole politechnicznej, nie wyczerpały cię zanadto i nie zaszkodziły zdrowiu. Życzyłbym sobie, ażebyś opóźnił o rok ten egzamin... To mnie uspokoi, a tobie przywróci siły...
— Jakto ojcze? — wykrzyknął Paweł zmięszany, czy naprawdę chcesz mnie o rok opóźnić?... Cóż ja bym robił jednakże przez czas tak długi?... Doprawdy żebym rozchorował się z nudów...
— Nie idzie o to, ażeby wcale nie pracować, ale o to aby pracować powoli, nie mordując się zanadto. Życzę sobie aby tak było, żadne uwagi twoje nie wpłyną na zmianę tego postanowienia... Co do nudów, nie obawiam się ich dla ciebie... Chodź na przechadzki, zajmuj się łowieniem ryb i tysiącem innych rozrywek wiejskich. Za kilka dni pójdę z tobą do doktora.
— Do doktora?... — powtórzył Paweł, a to na co, przecie ja nie jestem chory...
— Jesteś osłabiony i potrzebujesz koniecznie kuracyi wzmacniającej... Dla tego właśnie chcę zasięgnąć rady doświadczonego lekarza...
— Zrobię mój ojcze co każesz, ale wierzaj mi, że niepotrzebnie zaprzątasz sobie głowę moją chorobą.
Przybyli do mostu Charenton.
Ta wsiedli na statek i około drugiej powrócili do domu.
— A co! kochani panowie moi — pytała ciekawie stara służąca — czy znaleźliście co nam potrzeba?...
— Znaleźliśmy, dobra Magdaleno, odrzekł Rajmund wesoło.
— Niepodobna wymarzyć nic piękniejszego — dodał Paweł. Domek nad brzegiem rzeki, dużym ogrodem, w którym przepyszne drzewa, a owoców i jarzyn co niemiara...
— Walizy gotowe, bielizna zapakowana — zawołała uradowana Magdalena — a ja się także z pewnością nie opóźnię. Kiedy się przeprowadzamy?...
— Paweł jutro rano, a ty dzisiaj już musisz tam nocować.
— Sama jedna w nieznanym domu?... mruknęła niechętnie Magdalena.
— Trzeba przecież wszystko uporządkować przed przybyciem Pawła i trzeba przyjąć go dobrem śniadaniem...
— Wiesz co ojcze? — wtrącił Paweł, ponieważ Magdalena się boi, to niema na to innego sposobu, jak tylko żebym ja zapakował zaraz moje rzeczy i zamiast jutro rano, pojechał dziś także wieczorem.
— A tak, to dobrze! — wykrzyknęła uszczęśliwiona służąca. — Tam na miejscu zjemy obiad... nie będzie duży, ale smaczny... zato zaręczam..
Paweł przeszedł do swojego pokoju i zaczął składać rzeczy najkonieczniejsze.
Nie zabierał wiele, boć tak blizko będzie od Paryża, iż spacerem będzie mógł przyjść po to co się potrzebnem okaże.
Pozostawszy sam ze służącą, Rajmund pociągnął ją do oddalonego pokoju i rzekł głosem przyciszonym:
— Moja dobra, kochana Magdaleno, musimy zająć się Pawłem troskliwiej aniżeli przypuszczałem... Widziałem się z jednym sławnym doktorem...
— I cóż? — zapytała niespokojnie Magdalena...
— Dziecko jest w niebezpieczeństwie.
— W niebezpieczeństwie!... krzyknęła blada z przerażenia poczciwa sługa...
To niepodobna!…..
— Niestety, tak... ale można jeszcze złe usunąć.
— Potrzeba ażeby się odżywiał jak najlepiej i pił stare wina, aby posiadał zupełny spokój umysłu, a przedewszystkiem żeby nie pracował... Co do jedzenia i picia nie oszczędzaj nic... Nie krępuj się żadnym wydatkiem. — To nie czas na robienie oszczędności... Zaopatrz się w wina burgundzkie i bordeaux, najstarsze i najlepsze... Nie zważaj, że ja nie wiele posiadam... życie Pawła to mój największy skarb na świecie!... ja chcę żeby żył!...
— I będzie żył... odpowiedziała stanowczo Magdalena, hamując wzruszenie — będzie żył... przyrzekam to panu... i biorę za to odpowiedzialność na siebie... Będę go pielęgnowała jak oko w głowie... zobaczy pan... ma się się rozumieć, że nie ma mowy o oszczędzaniu!...
Ja bym oddała krew moję za Pawła i to z całego serca…..
— Masz że tutaj tysiąc franków — rzekł Rajmund, podając Magdalenie rulon złota... Jak to wydasz... dam więcej…..
W tej chwili wchodził młody człowiek.
— Gotów jesteś? — zapytał Fromental...
— Gotów kochany ojcze... Zastosowałem się do twojego rozkazu... książek wziąłem bardzo nie wiele... Możemy już jechać... ale mi bardzo przykro..
— Czego?...
— Ze ojciec nie jedzie z nami...
— W tej chwili nie mogę, i również tego żałuję, odwiedzę cię jednak niebawem. I każdą razą jak tylko będę miał wolną chwilę, przepędzę ją przy tobie...
Magdalena poszła po powóz.
Zniesiono pakunki.
Rajmund zaopatrzył portmonetkę syna w kilka sztuk złota i monety srebrnej i odprowadził go na kolej.
Rozstanie dwóch istot kochających się nad życie, było nadzwyczaj smutne.
Oczy Rajmunda i Pawła napełniły się łzami.
Stara Magdalena na dobre się rozpłakała.
Dzwonek się odezwał i pociąg ruszył z miejsca. — W godzinę później poczciwa służąca i syn Rajmunda urządzali się w willi w Port-Créteil.
Powróćmy do Pascala i Jakóba.
Po opuszczeniu wyspy udali się do Petit-Castel, gdzie czekało na nich śniadanie.
Przez drogę rozmawiali o szczęśliwem spotkaniu jednego z tych, którego dla wiadomych nam powodów pragnęli mieć pod ręką. — Potrzeba koniecznie skorzystać z tego niespodziewanego wypadku.
— Działać będziemy we właściwym czasie — mówił Jakób Lagarde. — Myślę, że lepiej będzie poczekać do zainstalowania się w Paryżu, ale czasu tracić nie trzeba.
— Licz na mnie, odpowiedział Pascal, zajmę się wszystkiem tak, że ani minuta straconą nie zostanie.
Przy śniadaniu doktór zwrócił się do Angeli i uprzedził ją, że w ciągu przyszłego tygodnia osiedli się w nabytym pałacu w Paryżu i dodał:
— Ponieważ ułożyliśmy się kochana kuzynko, że ty i
Marta, będziecie także mieszkać w pałacu, proszę cię, abyś razem z Rambertem, przypilnowała przeprowadzki. — Sądzisz, że nie potrzebne ci będzie oddzielne mieszkanie w mieście?... — Najzupełniej niepotrzebne — odrzekła magazynierka.
— Każesz więc przenieść do pałacu te rzeczy jakie ci się podoba... i każesz je poustawiać w dwóch pokojach, jakie sobie wybierzesz.
— Resztę więc rzeczy posprzedaję, bo mi nie będą potrzebne... Kiedyż mam się tem zająć?...
— Jutro zaraz jeżeli łaska...
— Dobrze kochany kuzynie... jutro będę na twoje rozkazy... A propos, co myślisz zrobić ze służącymi?
— Myślę ich zabrać do Paryża... Po co ich tu zostawiać, skoro nas nie będzie... rozpróżnowaliby się strasznie... Jutro zajmą swoje stanowisko jako odźwierni pałacu.
— A dla mnie doktorze — zapytała Marta — nie wyznaczysz jakiego zajęcia przy instalacyi?
— Żadnego moje dziecię...
— Dla czego?
— Nie znasz wcale Paryża i zamiast pomagać, przeszkadzałabyś tylko w chaosie nieuniknionym przy przeprowadzce.
— Cóż więc ze mną zrobisz doktorze?...
— Zostawię cię tu jeszcze na dni kilka...
— Samę jednę!.. wykrzyknęła Marta.
— Nie, nie samę jednę... Zamówię dzisiaj jaką wieśniaczkę z sąsiedztwa, żeby ci usługiwała, chyba że ci się to nie podoba...
— Kochany doktorze — odrzekła młoda kobieta — wszystko co tobie to i mnie się podoba. Zostanę tu i będę czekać dopóki mnie nie zawezwiesz.
— Nie będziesz się bała sama w tym dużym domu?...
— O! nie!... — Czego bym się bać miała, któżby mi mógł zrobić co złego?...
— Samotność twoja nie będzie zresztą zupełną — będę tu często przyjeżdżał, bo muszę zarządzić pewne konieczne roboty.
— A ja będę ich doglądać doktorze.
— Bardzo będę z tego kontent moje dziecię.
Śniadanie się skończyło.
Marta poszła dopomódz Angeli do jutrzejszego wyjazdu.
Jakób zawezwał do siebie oboje alzatczyków i oświadczył im, że od jutra zajmą miejsce odźwiernych w pałacu przy ulicy Miromesnil.
— Dobrze proszę pana — odpowiedział przyszły odźwierny z wyraźnym akcentem — może pan liczyć na nas, będziemy wierni i pilni...
— A ty — mówił doktór, zwróciwszy się do Pascala Saunier — będziesz tak dobry i przejdziesz do Jooiville le-Pont albo do Cretéil i poszukasz jakiej gospodyni, któraby posługiwała Marcie przez tydzień...
— I to wszystko?...
— Wszystko. Ale... potrzeba mi także przedsiębiorcy mularskiego.
— Na co u dyabła?...
— Dowiesz się, gdy będę rozmawiał z malarzem.
— Idź prędko i wracaj co prędzej.
Paskal wyszedł.
— W godzinę powrócił, znalazłszy młodą wieśniaczkę zdolną zamieść pokój i usmażyć jajecznicę.
Nadto sprowadził majstra mularskiego z Joinville.
— Oto jest osoba, której potrzebowałeś panie doktorze — odezwał się prezentując przedsiębiorcę.
— Wybornie — odrzekł pseudo-amerykański doktor. — Niech no pan pójdzie ze mną, pokażę panu roboty, jakie chcę panu powierzyć do wykonania, ale w bardzo prędkim czasie...
Wyszedł z salonu i zeszedł do suteryn, gdzie się mieściła kuchnia i mieszkanie służących z którego wychodziły do parku nieduże nizkie okienka z żelaznemi kratami.
— Ja proszę pana wyjeżdżam na pewien czas — mówił Jakób — a mam tu w willi rzeczy znacznej wartości, jak nakrycia stołowe, bielizna i inne cenne przedmioty... — Wiem, że bandy złoczyńców napadają często na domy niezamieszkane i nie życzył bym sobie wcale, żeby z przyczyny zaniedbania ostrożności, okradziono mnie ze szczętem... Oto okna wychodzące do parku są wprawdzie zakratowane, ale dość przepiłować jedną kratę, aby mieć wejście swobodne.
— Cóż pan zatem sobie życzy? — zapytał majster mularski.
— Chcę najprzód, ażeby kraty były daleko grubsze i okiennice od środka takie, któreby oparły się wszelkim atakom... To chyba nie trudno będzie zrobić?...
— Bardzo łatwo proszę pana — odpowiedział majster — doskonale zrozumiałem o co chodzi i mogę panu zaproponować pewien system, wynaleziony przez znajomego mi ślusarza. Nie będzie można otworzyć okiennic nawet z wewnątrz, nie znając tego systemu. Każe przygotować takie zamki temu ślusarzowi. Co do krat będą podwójne i z silnego żelaza... — A więcej co?...
Jakób wskazał na drzwi od kuchni.
— Chciałbym także, aby te drzwi cienkie zastąpić dębowemi, z mocnem okuciem żelaznem, aby nie można ich było wysadzić... — Mam zamiar, umieścić tu na czas mojej nieobecności srebra i inne drogie przedmioty, a wiedząc, że będą dobrze zabezpieczone, będę miał głowę spokojną.
— Ma pan słuszność!... ostrożność jest nieodzowna... Tylu jest złych ludzi na świecie, że nie można nie byt ostrożnym. Zrobimy drzwi bardzo grube, ze sztabami i okuciami żelaznmi... prawdziwe drzwi więzienia, zamek dam taki sam jak przy okiennicach.
Majster zapisał sobie notatkę w książeczce i zapytał:
— A co jeszcze proszę pana?...
— Tutaj już wszystko — mówił Jakób, przechodzimy do kuchni, a tutaj przy oknach, dasz pan takie same okucia i zamknięcia jak u tamtych.
— Bardzo dobrze proszę pana, a drzwi?...
— Mogą pozostać te same. — Nic tu nie będzie tak bardzo ponętnego dla złodziei.
Weszli do spiżarni w której było jedno tylko okno.
— Tu myślę umieścić skrzynię z kosztownościami — mówił dalej Jakób, trzeba więc zamurować okno. — Dasz pan drzwi dębowe z mocnem okuciem i zamkiem sekretnym, z tej strony wmurujesz kółko żelazne, do którego będę mógł przyczepić łańcuch od kufra.
Majster malarski słuchał dyspozycyi doktora z uwagą i zdziwieniem.
Roboty te były rzeczywiście dziwne.
Ten zbytek ostrożności był jakiś oryginalny.
Pascal przypatrywał się cały czas mularzowi i spostrzegł jego zdziwienie. Nie chciał aby tenże mógł powziąść najmniejsze podejrzenie, pochylił się i korzystając z chwili, że Jakób się odwrócił, szepnął mu do ucha.
— Nie dziw się pan niczemu... doktór jest trochę maniakiem... W New-Yorku stał się ofiarą znacznej kradzieży i boi się odtąd własnego cienia...
— Tak? — pomyślał sobie mularz i uśmiechnął się — teraz już pojmował obawy właściciela Petit-Castel.
— Bardzo dobrze! bardzo dobrze!... proszę pana, wszystko się zrobi podług pańskiego żądania...
— Pójdźmy teraz na parter...
Weszli na kilka schodków i Jakób udał się do pokoju, obok sali jadalnej...
— Chcę panu pokazać dwoje drzwi, tak cienkich, że można na zewnątrz wszystko słyszeć co się mówi w pokoju, chciałbym temu zapobiedz i wstawić inne, silniejsze...
— Drzwi każe zrobić i obsadzić, ale potrzeba będzie tapicera do poprawienia obicia...
— A nie znalazł by się tutaj jaki?...
— Nie panie...
— To go pan sprowadź z Paryża... Drzwi powinny być zaopatrzone w podwójne zasuwy bezpieczeństwa...
— Dobrze proszę pana...
— Teraz inna rzecz jeszcze — ciągnął Jakób wskazując jednę ze ścian w pokoju dla służby. — Życzę sobie, ażebyś pan kazał wybić w tym murze otwór na dwa centymetry i przeprowadzić tubę żelazną do pokoju jadalnego. — Czy
zrozumiał pan o co chodzi?...
— Doskonale.
— No to wszystko.
— Na pierwszem piętrze niema nic do zrobienia?
— Nie. — Tam pokoje szczelnie się zamykają….. okna mają okiennice, a zresztą będą tam tylko meble i duże sztuki nie łatwe do wyniesienia...
— Na kiedy ma być to wszystko skończone?... zapytał majster.
— Daję panu ośm dni czasu.
— Wystarczy. — Jutro zaraz przyśle robotników i przyprowadzę stolarza oraz ślusarza, którzy będą musieli wykonać większą część robót...
— Ma się rozumieć, że pan obejmu jesz wszystko... Stolarze, ślusarze i tapicerzy pracować będą na pański rachunek... Ja chcę mieć do czynienia z jedną tylko osobą...
— Rozumiem proszę pana…..
— Pozostaje mi zatem zrobić panu jedno jeszcze zastrzeżenie.
— Jakie?...
— Dałem panu dowód zaufania, opowiadając mu co się będzie znajdować w suterynach, i nie ukrywałem wcale, że będą tam rzeczy kosztowne... Proszę pana, abyś nikomu o tem nie wspominał...
— Może pan być zupełnie spokojny... nie mieszam się w nie swoje rzeczy.
— Liczę na pańskie słowo.
Jakób wyjął z kieszeni pugilares.
Wyjął trzy bilety po tysiąc franków i podał je przedsiębiorcy.
— Racz pan, proszę, przyjąć to na rachunek.
— Trzy tysiące franków! — wykrzyknął majster mularski. Ależ panie, rachunek jaki panu podam, nie dosięsięgnie zapewne tej sumy...
— Jeżeli tak, to tem lepiej dla pana... To co pozostanie, będzie czystym zyskiem twoim.
Majster wziął pieniądze.
— Dziękuję panu — rzekł, pański sposób postępowania dodaje zachęty do pracy...
Wyszedłszy zaś z willi mówił do siebie:
— Widocznie, że to maniak, a nawet waryat, ale łagodny...
Pozostawszy sam z Jakóbem, Pascal wcale nawet nie pytał się o przyczynę robót zarządzonych.
Zrozumiał wszystko, albo raczej odgadł odrazu wszystko.
Nazajutrz bardzo wcześnie, przybyła z Cretéil młoda dziewczyna, przeznaczona do usług dla Marty.
Była dosyć ładną i bardzo żywą.
Jakób wydał jeszcze kilka rozporządzeń majstrowi mularskiemu, przybyłemu właśnie z robotnikami.
A następnie opuścił Petit-Castel z Pascalem i Angelą, która nie mogła się dość nacałować z Martą.
Para alzatczyków, wyjechawszy wcześniej, zagospodarowała się już w swojej stancyi — w pałacu przy ulicy Miromesnil.
Po przybyciu do Paryża, Angela miała zająć się zaraz także swoją przeprowadzką.
Tego samego dnia, Jakób Lagarde, jako doktór Thompson, ubrawszy się starannie i przystrzygłazy brodę na sposób angielski, poszedł złożyć wizyty sławniejszym profesorom akademii medycznej.
Pascal przez ten czas doglądał tapicerów, a następnie zaopatrzony w dobrze wypchany pugilares, poszedł do główniejszych dzienników paryzkich, ażeby pomieścić wzmianki i reklamy, zredagowane bardzo zręcznie, w taki sposób, aby obudzić ciekawość i sympatyę paryżanów dla doktora cudzoziemca, o którego znakomitym sposobie leczenia cuda opowiadano.
∗
∗ ∗ |
Rajmundowi dotrzymano obietnicy, dostał polecenie zwiedzenia wszystkich bibliotek rządowych; dostał polecenie, które mu otwierało wszystkie drzwi, — rzecz dlań niezmiernie ważna, które zasłaniało go przed synem.
Zaraz nazajutrz po wycieczce z Pawłem, zajął się przedsięwzięciem rozmaitych środków, dążących do wykrycia złodziei książek.
Najprzód udał się do Prefektury, gdzie otrzymał upoważnienie do przyjmowania swoich podwładnych, wyłącznie tylko w mieszkaniu na bulwarze świętego Marcina .
Tam miał wydawać im rozkazy, tam przyjmować raporty.
Dobrał sobie ludzi takich, którzy mu byli lepiej znani, dał im instrukcye i wysłał ich nie na ślad, bo nie było żadnego śladu, ale w różne strony.
Mieli się rozpytywać dyskretnie u antykwaryuszy, u księgarzy, szczególniej u tych, którzy handlowali książkami rzadkiemi i poszukiwanemi przez amatorów bogatych.
On sam, ubrany przyzwoicie, z wstążeczką w dziurce od guzika, udał się do zarządzającego biblioteką narodową, ażeby zebrać wiadomości o kradzieży, jakiej padła ofiarą.
Jednem słowem, Rajmund rozpoczął poszukiwania.
Jakób pracował nad zjednaniem sobie renomy uczonego.
Pascal zajmował się rozreklamowaniem doktora i przyszłą instalacyą.
Lagarde, wszędzie, gdzie się tylko przedstawił pod postacią doktora Thompsona, doznawał jak najlepszego przyjęcia.
Wiemy, że był przyjemnej powierzchowności, miły w rozmowie, że był bardzo w rzeczywistości wykształcony i posiadający, wielki talent, popisywania się swoją wiedzą.
Profesorowie fakultetu przyrzekli mu swoją pomoc w zadaniu, jakie przedsiębrał.
Rezultaty świetnie się zapowiadały.
Na ulicy de Miromesnil wszystko szło również jak najlepiej.
Roboty i urządzenie pokoi do przyjęcia, czyli oficyalnych, szybko postępowały.
Angela sprzedała część mebli z dawnego swego mieszkania, a resztę kazała poprzenosić do pokoi, jakie miała zajmować na drugiem piętrze, obok mieszkania Marty i Pascala Saunier.
Przystąpiono do urządzenia laboratorium na pierwszem piętrze, obok mieszkania Jakóba.
Pascal zacierał ręce.
— Za ośm dni wszystko będzie gotowe — mówił do Jakóba. — Twój gabinet do konsultacyj będzie to coś cudownego! W całym Paryżu rozprawiać będą o nim!...
— Czy pomyślałeś o książkach potrzebnych do biblioteki, jaka powinna stanąć w tym gabinecie?...
— Myślałam o nich, ale nie mogłem się niemi zająć...
— Dla czego?...
— Dla tego, to co się tyczy medycyny, chirurgii, chemii i innych nauk przyrodzonych, jestem jak tabaka w rogu, nie znam ani dzieł ani autorów... — Ty musisz wybór uczynić.
Jeden z moich kolegów z fakultetu paryzkiego, dał mi właśnie adres człowieka, który podejmie się dostarczyć dziel potrzebnych, na warunkach bardzo umiarkowanych... — To specyalista w tym rodzaju. — Potrzeba skwapliwie skorzystać z tej usługi, zwłaszcza, że książki u doktōra nie powinny wyglądać na nowe... Nie byłoby to efektowne. Możnaby posądzić właściciela, to nie — czytał ich nigdy!... — Pójdę do tego człowieka i zaraz się z nim ułożę... — Kiedy będziesz mógł ustawić na miejscu kolekcyę, jaką zakupię?...
— Kiedy ci się podoba. — Szafy do biblioteki dzisiaj jeszcze będą ustawione...
— Doskonale!... — Ale à propos... ty znasz dobrze Paryż, powiedz mi więć, gdzie znajduje się ulica Guenogand?...
— Prawie na przeciw Pont Neuf, w stronie ulicy Dauphine... — Kogo a dyabła znasz na tej ulicy?
— Dotąd nikogo.. — tam tylko mieszka zalecony mi księgarz... — Pójdę więc do niego...
Pod numerem 9 na ulicy Guenogaud na trzeciem piętrze jednego ze starych poczerniałych domów, których tyle jeszcze wznosi się w tej części miasta, mieszkał pan Antoni Fauvel, antykwaryusz handlujący książkami, a zarazem światły bardzo bibliofil.
Był to specyalista znany w Paryża, lubo więcej miał do czynienia z cudzoziemcami, aniżeli s paryżanami.
Wiedziano o tem, że łatwo było znaleźć u niego książki najróżnorodniejsze, nie dla tego, żeby miał wielkie składy, ale dla tego, że pozostawał w stosunkach ze wszystkiemi kolegami dystyngowańszymi i mniej dystyngowanymi, co mu pozwalało zaspokoić bezzwłocznie, każde bezwarunkowo żądanie.
Antoni Fauvel, człowiek mający lat około pięćdziesięciu pięciu, wysoki, chudy, zupełnie prawie łysy, fizyonomię miał ruchliwa, oczki małe ciemne, spojrzenie przenikliwe.
Mieszkanie, jakie zajmował na trzeciem piętrze, składało się z siedmiu pokoi.
Cztery z nich za skład służyły.
Największy, który obrócił na gabinet dla siebie, miał na około półki z książkami, ułożonemi w największym porządku i metodycznie poklasyfikowanemi.
Na stołach i na podłodze leżały paki poobwiązywane sznurkami.
We dnie jedno tylko okno z zabrudzonemi szybami, stale oświetlało ten obszerny pokój, w którym czuć było ów specyalny odór starego papieru, starej skóry i starej farby drukarskiej.
Wieczorami, jedna lampa przysłonięta abażurem, koncentrowała całe światło na stół z czarnego drzewa, przykryty zielonem suknem i służący za biurko antykwaryasza.
Pełno było na nim papierów, książek i katalogów sprzedaży publicznych.
Staroświecki fotel i cztery wyplatane krzesełka, stanowiły resztę umeblowania.
Gabinet łączył się z drugim mniejszym pokojem, gdzie pomieszczony był warsztat introligatorski.
Widać tam było prasy, narzędzia rozmaite i książki przygotowane do oprawy...
W chwili kiedy przestępujemy próg tego ponurego mieszkania, Antoni Fauvel siedzi przy biurku i pochylony nad starą jakąś książką, przerzuca kartki, przypatrując się bacznie niektórym miejscom przez powiększającą lupę.
Po drugiej stronie stołu naprzeciw niego stał jakiś mężczyzna, mogący mieć około trzydziestu lat, blady i biednie ubrany, miał przed pasem duży zielony fartuch z napierśnikiem.
Antykwaryusz podniósł głowę.
— Dobrze — odezwał się zamykając książkę i kładąc lupę na biurku, najlepszy ekspert nie poznałby, że pieczęć biblioteki została startą z tych stronic...
Jesteś bardzo zręcznym pracownikiem Gandrin... będzie ci to policzonem...
— Jestem ojcem rodziny panie Fauvel — odpowiedział mężczyzna. Ale za grosz nie mam szczęścia... Dwoje dzieci... a żona zawsze chora, przez co i niezdolna do niczego... Muszę na nich pracować, a o robotę nie zawsze łatwo...
Antykwaryusz podniósł na mówiącego swoje żywe przenikliwe oczy i odpowiedział:
— Nie zawsze łatwo... O nie... zwłaszcza jeżeli kto wychodzi z więzienia w Gaudrin. Nie każdy by cię chciał przyjąć... Na twoje szczęście, ja nie jestem taki wybredny... Ja się zainteresowałem tobą i będę cię chciał wyciągnąć z nędzy... Dam ci stałej płacy dziesięć franków dziennie, gratyfikacyi dziesięć franków za każdy tom, oczyszczony przez ciebie ze znaków kompromitujących... Czy będziesz zadowolony Gaudrin?
Twarz robotnika zajaśniała radością i wykrzyknął:
— Czy ja będę zadowolony?... ależ panie, to co pan mi ofiarujesz, to po prostu majątek dla mnie!.. Nie wiem jak mam podziękować za to?
— Dobrze... dobrze... — przerwał Fauvel. Wart jesteś tego mój chłopcze, inaczej nie byłbym ci dał tyle!... Teraz muszę ci powtórzyć to co ci już raz powiedziałem... zostałeś moim wspólnikiem, jesteś zatem tak samo jak ja interesowanym, aby zachowywać o wszystkiem jak największę tajemnicę.
— Rozumiesz, że wygadać się to znaczy?...
— Rozumiem proszę pana!...
— Więc usta wiecznie zamknięte... Do umówionej płacy dodam przy końca roku porządną gratyfikacyę, jeżeli mi dochody dopiszą...
Czy dziś potrzebujesz pieniędzy?...
— O! bardzo potrzebują proszę pana.
— Wiele?...
— Z jakie sto franków.
Antoni Fauvel wyjął z portmonety pięć sztuk złotych i podał robotnikowi.
Ten podziękował, schował je do kieszeni i zapytał.
— Czy dzisiaj będzie jeszcze jakie zmywanie?...
— Będzie, odpowiedział antykwaryusz...
Wstał z fotelu i wziął z pułki dwa dzieła ukryte po za stosem książek.
— Te dwa dzieła, rzekł, pochodzą z Biblioteki narodowej... Na okładce jest kwiat lilii, a na kilku kartkach znajdują się pieczęcie instytucyi... Trzeba to wszystko zmyć, żeby nie zostało ani śladu... To dzieła bardzo rzadkie... Życie ojca Józefa i Czerwony Testament, pamiętniki pana de Leffames... To się może sprzedać bardzo dobrze... Z tego ci się także coś dostanie... obejrzyj robotę.
Fauvel podał obie książki Gaudrinowi, który im się bardzo długo przypatrywał.
— Niepodobieństwem będzie zniszczyć ślady kwiatu lilii... odezwał się w końcu — chociaż złoto się zdejmie, pozostaną wyciski... trzeba będzie zmienić okładki... Użyję jednę z tych, które mam w rezerwie... Co do pieczęci, to pan wie że mi się to najzupełniej udaje...
— Zrób jak mówisz... ale pamiętaj, żeby nie było najmniejszego śladu...
— Będzie dobrze zrobione.
Gaudrin przerzucał kartki.
Nagle zatrzymał się na jednej.
— Czyś pan to zauważył, panie Fauvel? — zapytał.
— Co takiego?...
— Znaki porobione czerwonym atramentem, pod pewnemi literami i wyrazami.
— Doprawdy, że nie...
— Niech pan patrzy...
I podał antykwaryuszowi otwartą książkę „Czerwonego Testamentu“.
— Patrzajno!.. patrzajno!... mówił Fauvel, przyglądając się bliżej. – To dziwne i niebezpieczne... Możnaby łatwo poznać książkę po tych znakach... Czekaj... zobaczymy później co zrobić... zajmij się tymczasem tą drugą.
— Dobrze panie... Pójdę na śniadanie i zaraz potem wezmę się do roboty.
— Zejdź tylnemi drzwiami, od których masz klucz u siebie.
— Dobrze panie...
— A cóż ta co wiesz... pierwsza edycya, rzadkość, której nigdzie już nie można znaleść?...
— Dziś rano włożyłem ją pod prasę do satynowania...
— Mają przyjść po nią dziś wieczór...
— Będzie gotowa... Przyniosę ją na pewno panu...
— No to do widzenia.
Gaudrin odszedł, a Antoni Fauvel spojrzał znowu na stronnicę „Czerwonego Testamentu“ naznaczone czerwonym atramentem.
— Co to ma znaczyć? — myślał sobie — na całej dwudziestej stronicy po podkreślane wyrazy i litery...
Przerzucił kartkę:
— Tak samo i dwudziesta pierwsza stronica poznaczona i następna, aż do dwudziestej trzeciej. — To jakaś zagadka... Nie myślę jej rozwiązywać... przynajmniej teraz...
W tej chwili silne szarpnięcie dzwonka rozległo się po mieszkaniu.
Antoni Fauvel spiesznie schował książkę, więcej niż podejrzaną do szuflady — i poszedł otworzyć.
Antykwaryusz czy to przez oszczędność, czy też dla tego, że niedowierzał nikomu, nie trzymał służącej.
Co rano stróżka przychodziła mu usługiwać.
Przynosiła mu ona nadto dwa razy na dzień posiłek z małej restauracyi sąsiedniej.
Stanowczo zabronionem miała wchodzić do innych pokoi oprócz sypialnego i jadalnego.
— Musimy dodać, że się ściśle stosowała do tego zakazu.
Osoba, która zadzwoniła, była kobietą przeszło czterdziestoletnią, z widocznemi śladami niezwykłej kiedyś piękności, ubrana z wyszukaną elegancyą, ale bez gustu.
Podała antykwaryuszowi rękę, którą ten uścisnął dosyć obojętnie, a wpuściwszy do pokoju zamknął drzwi.
— Nie spodziewałem się widzieć cię tu dzisiaj... powiedział.
— Przyszłam bo mam ci coś zakomunikować...
— Dobrego czy złego?...
— Złego.
— Złe nowiny! — powtórzył Fauvel z widocznem zdziwieniem... Cóż to takiego?...
— Zaraz ci opowiem... Czy sam jesteś?...
— Sam... Przejdź do gabinetu...
Popchnął drzwi do sąsiedniego pokoju i wpuścił przed sobą damę.
— No, siadaj kochana siostro i wytłómacz mi tę zagadkę, która mnie mocno intryguje...
— Hrabia de Thonnerieux umarł...
— Ah! — powiedział księgarz...
— I to już od dni piętnastu, a ja się dopiero dowiedziałam o tem dzisiaj rano, przeczytawszy w dziennika o aresztowaniu Jeroma Villarda, jego zaufanego kamerdynera...
— No dobrze... ależ ja nie widzę żadnej w tem złej nowiny, o której wspominałaś.. Cóż to nam może szkodzić, że aresztowano Jeroma Villarda?
Że hrabia de Thonnerienx umarł, cóż w tem tak złego?... Jeżeli prawdą jest co fama głosi, to ty zyskujesz bardzo na tem, ponieważ syn twój ma odziedziczyć wielką sumę — Że zaś syn jest nieletni, ty odbierzesz za niego i będziesz administrować za niego...
Czy nie to chciałaś mi powiedzieć?...
— Zapewne, ale w tem właśnie całe nieszczęście, że syn mój już nie odziedziczy...
— Co ty mi tam znowu śpiewasz?...
— Niestety!... szczerą prawdę.
— Więc hrabia nie potwierdził w testamencie zapisów dla dzieci urodzonych w tym samym dniu co jego córka w okręgu, w którym zamieszkiwał.
— Wszyscy o tem wiedzą... że potwierdził, bo chętnie i bardzo często wspominał o tem, ale dla tego właśnie zaaresztowano Jeroma Villarda, że przepadł testament i pieniądze, a Jerome dozorcą był pieczęci...
— Do dyabła! — wykrzyknął Fauvel. Testament zaprzepaszczony, pieniądze skradzione, to rzeczywiście nowiny bardzo ważne...
— Nieszczęście prawdziwe?...
— Naturalnie, że nieszczęście. — Jeżeli się testament nie odnajdzie, majątek pana de Thonnerieux, jako niemającego prawnych sukcesorów, przejdzie na własność skarbu.
— O nikczemny chłop i nas gubi i poniewiera ostatnią wolę swojego pana.
— Zaraz ― rzekł Antoni Fauvel — rozpatrzmy — no się w położeniu. — Przypuszczają, że testament został skradziony?...
— To nie przypuszczenie, to fakt...
— Razem z pieniędzmi?...
— Z pieniędzmi różnego rodzaju z biletami bankowemi złotemi i papierami wartościowemi...
Antykwaryusz odezwał się po chwili; namysłu:
— Z pewnością to bardzo niedobre, ale może przecie nie stracone... Testament zniknął, ależ nic nie dowodzi, że został zniszczony. Papiery nie ulatniają się tak bez śladu... Jerome Villard aresztowany... Jeżeli winien, to się wyda. Widząc się zgubionym, będzie chciał okupić sobie pobłażliwość sędziów zwrotem dokumentu... — Jeżeli nie winien, prawdziwy sprawca przyłapię się, któregokolwiek dnia, przy zamianie papierów, których numery muszą być gdzieś przecie zapisane. Czy prędzej, czy później, prawda zawsze na wierzch wypłynie. Gdyby hrabia nie był umarł, twój syn otrzymał by był pieniądze dopiero po dojściu do pełnoletności. Niech ci się zdaje, że de Thonnerieux jeszcze żyje i czekaj cierpliwie. Sprawiedliwość zrobi z pewnością swoje...
— A jeżeli się nic nie wyda?... Jeżeli nic nie odnajdę?...
— Ha!... w takim razie musisz pożegnać się ze swojemi marzeniami... trzeba być filozofką moja koteczko...
— Dobrze ci tak mówić, boś bogaty i nie masz ani potrzeb ani pragnień... O! chociaż jesteśmy dziećmi jednego ojca i jednej matki, jakże się pomiędzy sobą różnimy! — Nigdyby nie powiedziano, że jedna krew płynie w żyłach naszych...
— Tem gorzej dla ciebie siostrzyczko! — odrzekł Fauvel z uśmiechem. — Ja pracuję aby sobie zapewnić dostatnią starość i męczę się, aby kiedyś odpocząć... Dla ciebie tymczasem przyszłość wcale nie istnieje... Zawsześ ją poświęcała i poświęcasz dla chwili bieżącej...
— Eh! — wykrzyknęła siostra Antoniego Fauvel jeżeli mam pewne pragnienia, to czy moja w tem wina?
— A no chyba że nie moja! — odrzekł antykwaryusz.
— Po co mnie wydano za człowieka, który mnie przyzwyczaił do zbytku, od którego nie mogę się odzwyczaić...
— Dajno u dyabła pokój tym skargom. Małżeństwo twoje było karyerą dla ciebie. Poczciwy chłopak, który cię wziął z miłości, a spełniał wszystkie szaleństwa twoje, zostawił ci wcale ładną fortunke... Aby żyć szczęśliwie, dość było ją utrzymać, ale ty masz manię pokazywania się, błyszczenia, zadawalania swoich fantazyj głupich, ty nie odmawiasz sobie niczego, to też straszliwieś nadszarpnęła kapitału...
Przybyła westchnęła.
— Mam czterdzieści dwa lata, ale wyglądam jeszcze bardzo dobrze, a nawet ładnie..
— Znaleź kogo, coby podzielił to przekonanie i wydaj się za niego.
— Miałam już jednego męża to dosyć... Przedewszystkiem niezależność!...
— Od ciebie ją zależy zachować, jesteś wdową i masz dostatek... O! gdybyś była posłuchała mej rady!.. Twój syn był prześlicznem chłopięciom, rzadkiej inteligencyi... potrzeba go było kierować na przemysłowca, byłby sam sobie po kilku latach zapewnił niezależność i majątek. Aleś ty zachorowała na spadek po hrabim de Thonnerieux. Chcąc zostać właścicielką tego majątku powiedziałaś sobie: — Ja jestem opiekunką mojego syna. — Jeżeli hrabia umrze zanim chłopiec dojdzie do pełnoletności, to ja — jako opiekunka główna zarządzać będę wszystkiem i będę tak robić jak mi się podoba... Jeżeli hrabia dożyje do pełnoletności chłopca, to i na to znajdę sposób... I znalazłaś sposób, ale nikczemny! — Wmówiłaś w biednego mojego siostrzeńca, że ma powołanie na księdza, oddałaś go do seminaryam, zamknięty tam nie może naturalnie kontrolować sposobu twojego życia, a gdy zostanie księdzem, pojedzie jako misyonarz w oddalone kraje i nigdy już bodaj nie powróci. Zginie gdzie jak męczennik. — Obliczasz na to, że zrobi cię jedyną właścicielką całego swojego majątku. — Wykombinowałaś to sobie siostrzyczko rachując na testament hrabiego de Thonnerieux. Zbudowałaś zamek na piasku... Piasek się usunął... zamek runął... któż temu winien?..
— Przyszłam do ciebie po rade — odrzekła urażona siostra Fauvela i nie spodziewałam się wcale takiego przyjęcia!... Znalazłeś się mój bracie bardzo niegrzecznie!...
— Prawda moja siostro nie jest nigdy zniewagą! — Znasz moje stosunki tak dobrze jak ja twoje, możemy więc mówić ze sobą otwarcie... Radę jakiejś chciała odemnie, dałem ci, i raz jeszcze ci ją powtarzam. — Czekaj cierpliwie, co się stanie z testamentem hrabiego de Thonnerieux, a tym czasem zaprowadź wszelkie możliwe oszczędności, ażeby w razie nie ziszczenia się twoich marzeń pozostało ci cośkolwiek na stare lata... Jeżeli syn odziedziczy, tem lepiej będzie dla ciebie! — Chciałaś żeby był księdzem, będzie księdzem, wprawdzie nie będzie ci mógł dopomagać, ale nie zapomni o tobie w swoich pacierzach...
Siostra przez chwilę milczała i nie podnosząc na brata oczu zapytała:
— Przypuśćmy, że testament się odnajdzie i że mój syn otrzyma sukcesyę po hrabim...
Niedokończyła.
— No to co? — spytał Fauvel.
— Ponieważ znasz się na prawie, więc powiedz mi, czy ja bym co otrzymała po śmierci René’go.
Antoni Fauvel spojrzał na siostrę ze zdziwieniem.
— Czyżby Rene był chory? — wykrzyknął czy jest tak chory, że prze
widujesz śmierć jego?...
— Widziałam go przed trzema dniami nie jest właściwie chory, ale jest bardzo mizerny i osłabiony... Obawiam się aby nie był dotknięty tą modną chorobą, którą nazywają anemią...
— Skutek zamknięcia, nadmiernej pracy, brak rozrywek i dystrakcyi!... A przy tem czyż on ma powołanie?... Ulega, albo raczej poddaje się woli twojej, ale ten gwałt zadawany sobie, zabijać go musi!...
— To wcale nie odpowiedź na pytanie jakie ci postawiłam.
— Jeżeli chcesz korzystać z używania majątku syna, to musisz go pielęgnować, żeby był zdrów i żył, bo prawo tak mówi. Słuchaj dobrze:
„Jeżeli przy otworzeniu testamentu, okaże się, że jedna albo kilka osób, którym testator legował część swojego majątku nie żyje, to część ta lub to części przechodzą na głównych spadkobierców.
„Jeżeli testator nie ma sukcesorów prawnych, to część taka przechodzi na skarb państwa, chyba, żeby były jakie zastrzeżenia w testamencie.“
— Zrozumiałeś mnie?...
— Zrozumiałem. — W takim razie, gdyby René umarł, a testament się znalazł, część jego na skarb by przeszła.
— To, to właśnie... Otóż — dodał Fauvel ironia — jesteś zanadto dobrą matką, ażebyś nie miała pielęgnować swojego syna, ażebyś nie miała starać się, iżby doczekał otwarcia testamentu, jeżeli to kiedykolwiek nastąpi.
Pani Laborre, siostra antykwaryusza z ulicy Guenegaud, nic nie odpowiedziała.
Podniosła się zagryzając usta.
— Nadmieniam jeszcze — ciągnął Fauvel — że jeżeli testament istniał rzeczywiście, sprawiedliwość znajdzie sposób przekonania się o tem i wydobędzie go na światło dzienne gdziekolwiek by był ukryty.
— Sprawiedliwość!... zaśmiała się pani Laborre, wzruszając pogardliwie ramionami. Za często bywa ślepa ta sprawiedliwość!... — Nieraz nie widzi tego na co patrzy... Ty o tem wiesz coś mój bracie...
Antykwaryusz zadrżał.
— Ja?... powtórzył.
— No, tak, ty.
— Ja się nie obawiam niczego.
— Boś jest człowiekiem zręcznym, umiejącym działać ostrożnie...
— Ja myślę o przyszłości — tyś po winna tak samo robić... — Jeżeli potrzebować będziesz kiedy jeszcze jakiej rady, przychodź do mnie... chętnie zawsz gotów ci jestem służyć... Pamiętaj przytem, że jeżeli twoje interesa wezmą zły obrót, będziesz miała zawsze we mnie brata...
— Brata, co zniewala i prawi kazania, ale nic a nic więcej...
— I to coś znaczy...
— Bardzo dziękuję!...
Pani Laborre wyszła bardzo niezadowolona i zatrzasnęła drzwi za sobą.
— Głupia baba z wiecznemi swojemi kombinacyami i rachubami! — mruknął Fauvel, pozostawszy sam. — Umysł pasty, natura ambitna!! — Uważa się za młodą i sądzi, że zawsze będzie piękna... — Kiedy o niej myślę, to nie wiem doprawdy, jakie we mnie uczucie przeważa: litość czy wzgarda...
Po chwilowem zastanowieniu, ciągnął dalej:
— Więc testament hrabiego de Thonnerieux, został skradziony... — Co mogło skłonić do tego kroku złodzieja?... Zagadka doprawdy!... — Testament znajdował się razem z pieniędzmi, wszystko razem zabrano... ale kto?... Jerome Villard mieszkał w pałacu i był dozorcą pieczęci... Chyba, że on tak się spisał! Cóż bo i ma do stracenia?... Posiedzi pięć lat w więzieniu, ale po pięciu latach będzie wolny i bogaty... To wcale dobre wygranie wielkiego losu! Ja się co dzień grubo także narażam dla daleko mniejszych korzyści!...
Lekki szmer dał się w tej chwili słyszeć w pracowni introligatorskiej.
Antykwaryusz zajrzał tam spiesznie.
Przekonał się, że robotnik Goudrin powrócił ze śniadania i zabierał się do roboty.
— Pospieszyłeś się mój chłopcze, rzekł Fauvel — to bardzo dobrze świadczy o tobie... Pochwalam cię za tę pilność... Sporo jeszcze będziesz mógł zrobić dzisiaj?...
— Będę się starał proszę pana...
Fauvel powrócił do gabinetu i spojrzał na zegarek.
Było wpół do dwunastej.
— Przed śniadaniem muszę napisać jeszcze dwa bardzo pilne listy.
Miał zasiadać do biurka, gdy odezwał się znowu dzwonek.
Myśląc, że to ktoś ze zwykłych klijentów, poszedł spiesznie drzwi otworzyć.
Na progu stał obcy zupełnie człowiek.
Księgarz zastąpił drogę nowo przybyłemu.
— Pan Fauvel? — zapytał tenże kłaniając się.
— Do usług!... Czy pan ma do mnie interes?...
— Tak panie.
— O cóż to idzie?
— Przysyła mnie do pana doktór Richard...
— Jeden z moich zwykłych klijentów, zauważył księgarz, odstępując od drzwi, proszę niech pan raczy wejść.
Nieznajomy przeszedł wązki przedpokój i wszedł do gabinetu, rzuciwszy do okoła badawcze spojrzenie.
Fauvel przysunął krzesełko i zapytał:
— Czemu mam przypisać honor pańskiej wizyty? albo raczej w jakim celu doktór Richard, jeden z książąt tegoczesnej wiedzy, raczył mnie panu zarekomendować?
Nieznajomy zasiadł na wprost biurka i odpowiedział:
— Jestem Thompson, doktór amerykański... przybyłem aby osiedlić się w Paryżu, ażeby zajmować się tu praktyką, a że nie przywiozłem nic ze sobą, potrzebuję dzieł naukowych...
Antykwaryusz skłonił się z uszanowaniem.
Przewąchał niezły interes.
Thompson mówił dalej:
— Miałem sposobność mówić o tej mojej potrzebie z doktorem Richard i znakomity kolega dał mi adres pański, zapewniając, że pan w krótkim czasie dostarczy mi — za umiarkowaną cenę wszystkich dzieł jakich będę potrzebował. Chodzi mi o dzieła medyczne, chirurgiczne, fizyczne i chemię, tak żeby z tego wszystkiego sformowała się biblioteka...
Fauvel znown się skłonił...
— Bardzom wdzięczny doktorowi Richard, że mnie raczył zarekomendować i mam nadzieję, że nie zawiodę jego zaufania. Postaram się w niedługim czasie dostarczyć panu dzieła jakie mi wskażesz...
— I na warunkach przystępnych?
— Zawsze uczciwie postępuję z mojemi klijentami, bo to najlepszy sposób zapewnienia sobie stosunku.
— Wskażę kilka tylko dzieł kosztownych, zresztą pozostawię panu wybór swobodny. Dobrzy autorowie tak dobrze są panu znani jak i mnie.
— Czy pan życzy sobie dzieł rzadkịch?
— Pragnę mieć zbiorek; za który bym się nie powstydził.
— Czy pan oznaczy sumę, jaką gotów na to wydać?...
— Ośm do dziesięciu tysięcy franków.
— To trochę za skromnie, — rzekł skrzywiwszy się księgarz. — Książki naukowe wydawane są przez pierwszorzędnych nakładców, ilustrowane starannie i zazwyczaj też kosztują bardzo drogo.
— Doktór Richard zapewne wspomniał panu, że sprzedaję tylko za gotówkę...
— Ja tak samo kapuję tylko za gotówkę, pod tym więc względem jesteśmy w zupełnej ze sobą zgodzie...
— Czy przyniósł pan spis dzieł żądanych?...
— Nie, ale mogę go panu podyktować...
Fauvel wziął ćwiartkę papieru, umaczał pióro i przygotował się do pisania.
Doktór Thompson podyktował listę dosyć długą.
Kiedy skończył wyliczanie, nadmienił:
— Racz pan dodać do tego komplet „Gazety szpitalnej“ i wszystko cokolwiek pisane było w przedmiocie anemii.
Antoni Fauvel nadstawił ucha.
— Anemii?... — powtórzył. — Choroba to dziś bardzo modna. Doktor, któryby leczył ją skutecznie, miałby ogromne powodzenie...
— Przyjmuję wróżbę... — odpowiedział śmiejąc się Jakób.
— Czy pan doktór miałbyś zamiar poświęcić się tej specyalności w Paryżu? — zapytał księgarz.
— Tak właśnie.
— To szczerze winszuję doktorowi... Nie braknie panu, ani na pieniądzach, ani na sławie!... Będziesz pan miał legiony pacyentów... Ja sam udam się do pana o poradę dla kogoś, kto mnie bardzo obchodzi...
— Na prawdę?...
— Tak... Młody człowiek... mój siostrzeniec... alumn seminaryum... nauki go wyczerpują...
— Pański protegowany będzie miał prawo do szczególniejszej troskliwości mojej. Zrobię co tylko będzie możliwem, aby go postawić na nogi.
— Serdecznie z góry dziękuję... Czy nie raczy pan nic już więcej zadyktować?
— W tej chwili nic sobie nie przypominam...
— Pozwoli pan, że obliczę, z wielu też tomów mniej więcej składać się będzie pańska biblioteka i wiele będzie kosztować...
— Proszę bardzo, niech pan zrobi taki rachunek.
Antoni Fauvel zaczął stawiać przeróżne na papierze liczby, zaglądając co raz do katalogów jakie miał pod ręką.
Podczas kiedy oddawał się tej pracy, Jakób Lagarde rozglądał się po jego biurku.
Nagle w obojętnej dotąd jego twarzy, odbiło się niezwykle ździwienie.
Oczy stanęły nieruchome.
Bo oto na okładce starej książki przeczytał wypisane złotemi literami:
— Patrzcie! patrzcie... pomyślał sobie, a toż to tytuł jednej z książek ukradzionych biblioteki narodowej. Czyż by los sprowadził mnie do złodzieja, czy do nabywcy kradzionych rzeczy? Czyżby i „Czerwony testament“ nie mógł się tu znajdować... Toby doprawdy cudem już nazwać było można. — Nie prawdopodobne to, ale... wszystko jest przecie możebnem... Trzeba to będzie zobaczyć...
Doktór Thompson wziął książkę, otworzył ją i zaczął się przypatrywać.
— Nie ma żadnego znaku — myślał sobie — ani śladów skrobania na stronicach, a tomy należące do biblioteki narodowej, mają co kilkanaście stronic pieczątki państwowe...
Fauvel zajęty swoją robotą, nie zważał wcale na gościa.
Pseudo Thompson, przerzucał w dalszym ciągu kartki książki w nadziei, że ślad jakiś odnajdzie.
Był chemikiem i to chemikiem znakomitym.
Nie bez racyi myślał sobie, że jeżeli praktykowało się tu zmywanie, za pomocą płynu wyciągającego, to pozna je pomimo największej zręczności zmywania, pozna jakiego płynu używano.
Nagle zatrzymał się, bo oto na jednej ze stronic dostrzegł małą matową plamę, obejrzał uważnie papier, który w tem miejscu wydał mu się jakby mniej satynowaną, a zgnieciony lekko w palcach stał bawełnistym, kiedy tymczasem w innych miejscach zupełnie był gładkim... Zmywanie jest zatem rzeczy pewną... mruknął z tryumfującą radością jest to papier niciany bardzo ścisły, jak wszystkie papiery dawne. Jeżeliby nie był uszkodzony nie wciągał by nic w siebie, jeżeli wciąga to znaczy, że był z pewnością zmywany.
Podniósł książkę do ust i przyłożył język do miejsca matowego.
Ślina wsiąknęła.
Jakóbowi Lagarde oczy zabłysły i pomyślał sobie.
Nie ma najmniejszej wątpliwości... Papier był zmywany dla usunięcia pieczęci...
Książka ta pochodzi z Biblioteki narodowej...
To jedno z trzech dzieł ukradzionych ↓ jednocześnie...
Jestem u człowieka, który albo sam popełnił kradzież, albo u człowieka, który pozostaje w zmowie ze złodziejami...
„Czerwony Testament“ musi się znajdować w jego rękach!...
Z rozpłomienioną twarzą położył z powrotem książkę na biurku, z taką samą jaką ją brał niedbałością, następnie podniósł się i zbliżywszy do półek, zaczął przyglądać się książkom.
Antoni Fauvel kończył w tej chwili swoję robotę.
— Panie doktorze rzekł, obrachowałem już wszystko...
— I jaki wypadła panu cyfra ostateczna?...
— A no... będzie to trochę drożej kosztować aniżeli myślałem...
— Wiele naprzykład?...
— Biblioteka składać się będzie z około dwóch tysięcy tomów, a będzie w niej kilka dzieł nadzwyczaj rzadkich, a zatem wyjątkowo kosztownych.
Razem wszystko wyniesie sumę 11,000 franków...
Niech pan raczy zapytać któregokolwiek z moich kolegów, czyby się podjął skompletować podobną bibliotekę, za mniej niż za dwanaście tysięcy franków... Pewny jestem, że i doktór Richaud przyzna, iż policzyłem wcale nie drogo...
— Jedenaście tysięcy franków ano... niechajże będzie!... A kiedy będę miał tę książki?... dzisiaj!...
— O! nie!... szanowny panie — co najwcześniej to jutro wieczorem...
— Bardzo dobrze... niechaj będzie jutro wieczorem.
— Ale wiesz panie Fauvel, zaczął Jakób pokazując na książki, żeś powinien zrobić majątek na takiej jak posiadasz kolekcyi.
Rzuciłem okiem i widzę, że to poprostu skarby.
Posiadasz pan wydania znakomite, reprezentujące znaczne kapitały.
– Rzeczywiście tak jest panie
Bibliofile zagraniczni znają dobrze drogę na moje trzecie piętro i ilekroć przybędą do Paryża, zawsze mnie odwiedzają...
Posiadam rzeczy bardzo ciekawe...
— Parę takich widziałem, bo i ja co prawda znam się na książkach!...
Musiało pana kosztować wiele trudów zebranie tych skarbów?...
— Z pewnością, że to łatwo nie przyszło... Ile i jakich odbyć musiałem podróży... Więc pan jest również amatorem?...
— Zapalonym... i nieraz z pewnością będziemy mieli ze sobą interes.
— Polecam się łaskawej pamięci. — Cieszę się prawdziwie, gdy moje książki przechodzą w dobre ręce...
— Bywasz pan zapewne na wyprzedażach?...
— Ani jednej nie opuszczam... Zawsze mnie zobaczyć można na sali przy ulicy des Bons-Enfants, jak i na ulicy Druot w gmachu komisarzy sądowych. Niedawno kupiłem oto książkę, którą sprzedać powinienem na wagę złota...
— Cóż to za książka?...
— Pamiętniki hrabiego Rocheforta. Jeden jedyny egzemplarz w całej Enropie, kupiłem go na jednej z wyprzedaży...
— Winszuję panu z całego serca.
— Obecnie pracuję nad doprowadzeniem do skutku pysznego interesu... Pisano do mnie z prowincyi... Idzie o bibliotekę składającą się z czterech tysięcy tomów. Ogromna większość bardzo jest miernej wartości, ale są też dwa dzieła ananasy — dwa prawdziwe białe kruki...
— Doprawdy?...
— Dwa brylanty, na których wzmiankę, aż drży dusza bibliofila, „Życie ojca Józefa“ napisane przez niego samego i „Czerwony Testament,“ pamiętniki pana de Laffemes... — Pan Laffemes, jak panu wiadomo, był duszą potępioną kardynała Richelieugo. — Pojmujesz pan jaką ważność przypisują tym dwom dziełom...
— Stary łotr ma w ręku te książki― pomyślał Jakób — i zaczął opowiadać jakąś historyjkę, ażeby odwrócić podejrzenia. — W tej chwili zmywają zapewne znaki... z książek ukradzionych. ― „Czerwony testament“ do mnie należy!
Podobne wyjątkowe szczęście — rzekł — trafia się takim tylko, jak pan znawcom!... Skoro pan staniesz się, właścicielem książek, które trafnie nazywasz pan brylantami, to ja je kupię od pana!...
— Z przykrością muszę objaśnić pana doktora, że książki te już są sprzedane prawie...
— Któż je kupuje?...
— Anglik pewien...
— To wielka szkoda! — Kto wie czy ja bym nie lepiej za nie zapłacił od tego anglika...
— Tak by pan istotnie pragnął ich nabycia?...
— Przyznaję...
— A więc, ażeby się przy podobać nowemu klijentowi, postaram się, iżby w jakikolwiekbądź sposób zerwać umowę. Zależeć to będzie od ceny, jaką mi pan ofiarujesz...
— Jakaż ma być ta cena?...
— Powiem panu za kilka dni, gdy sam będę już wiedział coś stanowczego.
— Dobrze! — Niech mi pan tylko dotrzyma słowa i porzuci dla mnie anglika...
— Bądź pan spokojny.
— Nie zapomnij pan, że jutro czekam na moje książki... — Przyśle mi pan jednocześnie rachunek do pokwitowania.
— Sam go panu przyniosę.
Jakób Lagarde miał wychodzić, gdy ktoś zasztukał do drzwi przedpokoju.
Fauvel otworzył.
Ukazała się kobieta, która przyniosła na tacy dwa przykryte talerze, kawałek chleba i karafkę wina.
Była to stróżka domu.
— Przyniosłam, proszę pana, śniadanie.
— Dobrze Maryanno... — Zanieś je do stołowego pokoju.
Stróżka odeszła.
— Jakto? — wykrzyknął Jakób — pan jeszcze nie po śniadaniu!...
— Mam taki zwyczaj, że nie jadam nic do południa!...
— I sam pan jadasz tylko?...
— Zawsze sam jeden... — Jestem kawalerem... Stróżka zajmuje się moim gospodarstwem, nie dotykając się naturalnie pokojów z książkami i przynosi mi jedzenie.. Później nie słyszę o niej nawet...
— I ta ciągła samotność nie nuży pana?...
— Mam towarzystwo z książek... Praca to najlepsza rozrywka.
— Strzeż się pan! — Nieustanna praca zużywa życie... Możesz mnie pan wezwać którego dnia, ale nie jako klijenta, tylko doktora.
— Jestem zdrów jak ryba i... z pewnością, że nie zrujnuję się na lekarstwa..
— Życzę panu tego z serca... Do widzenia! do jutra!...
— Do jutra panie doktorze...
Schodząc ze schodów Jakób myślał sobie:
— Sam... bez służby. — Stróżka przychodzi tylko dwa rasy na dzień... dobrze i o tem wiedzieć.
Antykwaryasz siadając do stołu zacierał ręce z radości.
— Na dostarczenia tych książek zarobię wcale ładną sumkę! — Wcale debry klijent... Podziękuję, szczerze za niego doktorowi Richaud... Żeby można temu amerykaninowi wpakować choćby połowę książek kupionych od złodziei, interes byłby wspaniały!... Zobaczymy.
Taki egzemplarz przybyły do Paryża... może być dojną krówką.
Nie zna tutejszych stosunków wcale... Mogę z nim bez obawy operować.
Śniadanie antykwaryusza nie było bogate...
Składało się z zupy, z kapusty, z kawałka gotowanej wołowiny i kawałka ostrego sera.
— Nie obfite, ale hygieniczne — mruknął zabierając się do zupy. — Przy moim systemie, powinienem dosięgnąć lat ośmdziesiąt...
Pracować będę do sześćdziesięciu... a potem usunę się gdzie na prowincye i żyć będę z procentów, w jakiej wiosce nad brzegiem rzeki... Jeżeli moja pani siostra, która puści wkrótce resztę fortuny, nie dostanie nic po hrabim de Thonnerieux, to dam jej naturalnie kąt obok siebie, pomimo, że mnie nie cierpi..
Dowiodę jej w ten sposób, że może nie wiele wart jestem, alem zawsze lepszy od niej.
Co do jej syna René’go, a mojego siostrzeńca, ten nie będzie nie potrzebował, jak bowiem zostanie księdzem, wyjedzie w charakterze misyonarza w dalekie kraje, a przy swojem delikatnem zdrowiu pociągnie nie długo!...
Biedne dziecko, gdyby miał inną matke, inaczej wyszedłby na świecie. Dobra matka, byłaby zrobiła zeń przemysłowca, albo kupca, albo adwokata tak jak był jego ojciec...
Mógłby, żyć i być szczęśliwym...
Tak, ale widoki majątków od hrabiego de Thonnerieux, wszystko popsuły...
Doprawdy dziwną mam siostrę...
O! tak!... biedny René!... no ale nie potrzeba się rozczulać... tutaj na ziemi każdy dla siebie...
Skończywszy śniadanie Antoni Fauvel powrócił do pokoju, który mu służył za gabinet do pracy.
— O do dyabła! — zawołał głośno, spostrzegłszy na biurku „Pamiętniki hrabiego de Rochefort“ — co za nieostrożność zostawiać to tak na wierzchu. Mogą przyjść ciekawi a niedyskretni. Chodź no do ciemnego pokoju i spocznij obok „Czerwonego testamentu.
Wziął książkę, schował do szuflady biurka i dodał:
— Kiedy będę miał czas, to zajmę się odgadnięciem, co znaczą słowa popodkreślane czerwonym atramentem... Może to coś ciekawego... Ale najprzód interesa...
Potarł zapałkę, zapalił świecę, udał się do jednej z licznych półek, usunął kilka rzędów książek i nacisnął palcom ukryty żelazny guzik.
Głuchy zgrzyt dał się słyszeć i jedna część półki razem z książkami obróciwszy się na zawiasach, odsłoniła małe drzwiczki wybite w murze.
Fauvel otworzył te drzwiczki i wszedł do maleńkiego ciemnego pokoiku, mającego zaledwie cztery metry objętości i zawierającego oprócz ciężkiego kufra, sporo książek wyglądających pokaźnie.
— Tutaj to spoczywa skromna moja fortuna — mruknął, patrząc pieszczotliwie na kufer — i oto czem ją jeszcze powiększe — dodał wskazując na książki leżące na etażerce. — Każdy z tych tomów wart sporo złota... a kilka warte więcej jeszcze.
Położył ostrożnie przyniesione książki, wyszedł z ciemnego pokoju, zadmuchnął świecę, zamknął i zasłonił z powrotem drzwi, a kiedy wszystko powróciło do dawnego porządku, zasiadł przy biórku i zabrał się znowu do pracy.
Zaledwie miał czas napisać kilka wyrazów, odezwał się dzwonek w przedpokoju.
— To widocznie jakiś dzień wizytowy — mruknął nie można nie a nic zrobić.
I podniósł się, aby otworzyć.
Dzień dobry, kochany panie Faufel... mam honor witać panu... — odezwał się na progu, głos jakiś nosowy z widocznym akcentem żydowskim.
— Dzień dobry, Abrahamie... — odpowiedział antykwaryusz zapraszając przybyłego do wejścia — a co to sprowadza pana tutaj?...
— Przychodzę, kochany panie Faufel, dowiadywać się, czy pan będziesz chciał mnie pomagać?...
— Proszę bliżej, porozmawiamy...
Abraham wsunął się do biblioteki.
Był to człowiek lat około czterdziestu pięciu, ubrany bardzo starannie, a nawet z pewną przesadą.
Obdarzony wspaniałą tuszą, twarz miał okrągłą, koloru dobrze wypalonej cegły.
Z pod szerokich brwi krzaczastych, wyglądały ślepki małe, szare, ruchliwe, a nigdy nie patrzące prosto w oczy temu, z kim się prowadziło rozmowę.
Abraham miał pod lewą pachą tekę czarnej skóry, godną notaryusza lub deputowanego.
Fauvel, po przymknięciu drzwi, które prowadziły z przedpokoju do sali bibliotecznej, zajął z powrotem miejsce przy biurku, naprzeciw nowoprzybyłego.
— Dla czegóż to, mój panie Abrahamie, nie widziałem cię od dni dziesięciu?...
— Nie trzeba się mnie dziwować, kochany panie Fauvel... Ja miałem bardzo wielgie zmartwienie... miałem bardzo wielgie przykrościów...
— To znaczy, żeś poświęcał wszystek czas na przesiadywanie w szynku, a dziś gdy spostrzegłeś, że w kieszeni nie masz ani sous złamanego, przypomniałeś sobie mój adres...
— Nie... nie... Nie trzeba robić mnie taki zarzut paskudny, kochany panie Faufel... Ja naprawdę miałem wielgie zmartwienie, ja byłem mocno czerpiący kochany panie Fauvel... Nie mogłem sobie wcale utrzymywać na nogi... Ja teraz jestem całkiem goły, to prawda, ale ja nie na pijaństwo wydałem moje piniędzy... Lekarstwa zjadali mnie Wszystko...
— Mniejsza oto!... czy masz jaki interes dla mnie?... Jeżeli tak, to gadaj prędko, bo mam czasu bardzo mało...
— Nu... pan wi... kochany panie Fauvel, że ja zawsze mam dobrą rzecz dla pana….. ale ja najpierw potrzebuje trochę odpoczywać…..
— Siadaj i gadaj... Czy to coś zwyczajnego, bagatelnego, czy też kwestya poważniejszej natury?...
— To jest najważniejsza natura... to biały kruk... to prawdziwie rarytny egzemplarz... dragi taki na świat nie egzystuje...
— Tytuł tej osobliwości?...
— Jak ja panu tego powiem... to pan będzie skakać z radości...
— Zobaczymy, tylko prędzej-że gaduło!... Cóż to to jest takiego?...
— Rękopism...
— Który posiadasz?...
— Nie, ale którego ja wynajdywałem...
— Gdzie?...
— W bibliotece narodowe...
— Rękopism nabyty niedawno?...
— Bardzo niedawno...
— Zkąd pochodzi?...
— On pochodzi z Rouen, a przynajmniej był tam w ostatnich czasach...
— Rękopism z Rouen?... Ze zbiorów Lebert’a może?...
— Tak... tak... kochany panie Fauvel...
— I co to za rękopism?... co on zawiera?...
— Listy kardynała z Lotaryngii do Katerina de Médicis i ciekawych bardzo relacye co do Święty-Pardelemy...
— Ten rękopism znajduje się w Paryżu?... — zawołał Fauvel z uniesieniem, nad którem nie był w stanie zapanować.
— Nu... tak... kochany panie Fauvel. Nu, czy ja nie prawde powiedziałem, że ja będę zrobić panu wielgie radościów?
— Tysiąc franków dostaniesz, jeżeli mi to dostarczysz...
Rozradowany Fauvel mówił ciągle „ty“ Abrahamowi.
Ten ostatni ani drgnął, posłyszawszy ofiarowaną mu cenę.
Antykwaryusz spojrzał nań żdziwiony.
— To za mało... proszę pana, panie Fauvel... Co to jest tysiąc franki?... — rzekł żyd, wstrząsając głową.
— A mnie się jednakże zdaje...
— To panu sze bardzo źle zdaje panie Faufel... to biały kruk... to dla amatora warte jest trzydzieści tysięcy franki — odparł Abraham, robiąc młynka palcami.
— Tak sądzisz?...
— Ja wiem o tem doskonale.
— To szukaj-że sobie kupca za tę cenę.
— Może i to potrafię zrobić...
— Zobaczymy... no, dam ci dwa tytysiące franków.
— I to nie panie Faufel.
— Trzy tysiące...
— Dasz pan mnie pięć tysięcy... to ja dam panu ten rarytas, za ośm dni najdalej, a może i prędzej trochę.
— Pięć tysięcy!...
— Co to znaczy... to nic nie znaczy!... Pan wiesz, że to wielkie ryzyko... To można iść do więzienie... po co mnie więzienie, kiedy ja mam i tak dużo moje kłopoty...
— Rękopism został już zatem wciągnięty do katalogu?...
— To szę wie... Można go już żądać... każdej chwili... Byłem wczoraj jak zwykle w czytelni i miałem go w moje ręce...
— Ale miej się bardzo na baczności, bo zniknięcie tego rękopismu narobi strasznego hałasu...
— Ja się znam na mój fach i żadne się strachy nie boję.
— Zatem skończone, pięć tysięcy franków w chwili doręczenia rękopismu...
— Za pozwoleniem, ale ja potrzebuje koniecznie...
— Wiele?...
— Trzysta franki przynajmniej.
Fauvel doręczył żydowi kwotę żądaną i kazał mu kwit sobie napisać.
— W tej chwili... powiedział Abraham chowając pieniądze do kieszeni... ale mnie trzeba jeszcze będzie dostać kilka karty imienne... bo mi już wszystkie wyszły.
Antykwaryusz otworzył szufladę biurka...
Wyciągnął z niej dwa arkusze buletynów żądanych, zupełnie takich samych jakie rozdawali woźni przychodzącym do czytelni w Bibliotece narodowej.
— Masz — rzekł podając je żydowi, który złożył papier we czworo i schował do teczki.
Potem skłonił się z uszanowaniem Fauvelowi i wyszedł:
Żywo podniecony nadzieją posiadania wkrótce rękopismu wyjątkowej wartości, antykwaryusz zabrał się do korespondencyi, w czem już teraz nikt mu z pewnością nie przeszkodzi.
Jakób Lagard odnalazł Pascala Saunier na ulicy de Miromesnil, wziął go na bok i opowiedział jaknajdokładniej szczegóły wizyty u księgarza z ulicy Guenegaud.
— A zatem — zawołał żywo Pascal, masz przekonanie, że „Czerwony Testament“ znajduje się w ręku tego ptaka?
— Mało, że mam przekonanie, mam co do tego pewność najzupełniejszą.
— Ha, skoro tak, to jak mi się zdaje, trzeba będzie plan nasz zmodyfikować nieco.
— Dla czego?...
— Skoro mamy to dzieło w ręku, doktór Thompson nie ma się racyi ukrywać i hotel przy ulicy Miromesnil staje się nam niepotrzebnym...
— Potrzeba mieć książkę przedewszystkiem — odpowiedział Jakób — a więc, jak na teraz nie potrzeba nic zgoła zmieniać w planie naszym pierwotnym. Pospiesz się z urządzeniem w Paryżu, ja przyspieszę roboty w Petit-Castel zarządzone. Ale... ale... człowiek tego co ja stanowiska, powinien przecie mieć własny powóz i konie...
— Pomyślałem już o tem i byłem już i u handlarza koni i u powoźnika...
— Pomyśl przedewszystkiem o stangrecie...
— To zbyteczne. Nasz alzatczyk umie powozić, a jestem zdania, że obecnie nie potrzeba wcale mnożyć służby domowej. Kiedy się ma różne interesa do załatwienia, a my ich mamy dosyć przecie, domownicy są plagą najokrutniejszą.
— Masz racyę.
Posłyszeliśmy w tej chwili, że pseudo doktór Thompson wspomniał o robotach zarządzonych w willi Petit-Castel, gdzie Marta pozostała sama jedna, z posługującą jej wieśniaczką z Creteuil.
Robotnicy, jakto wiemy także, zajęli suteryny i parter willi, zaraz w tym samym dniu w którym odjechała Angela i para alzacka.
Marta bardzo odczuwała nieobecność nowej swojej przyjaciołki, która tak się dla niej dobrą okazywała i którą też pokochała szczerze, ale nie nudziła się wcale, a przedewszystkiem nie przykrzyła sobie odosobnienia prawie zupełnego, gdyż jej improwizowana służąca miała w Créteuil kochanka i starała się spędzać w Petit-Castel jak najmniej czasu, tyle tylko, ile go koniecznie potrzeba było na przygotowanie i podanie jedzenia.
Marta w dzień odbywała przechadzki po małym parku, kilka razy zapuszczała się aż do willi sąsiedniej, odwiedzała robotników, a pod wieczór brała książkę do ręki, zasiadała na ławce pod kasztanami i rozpoczynała czytanie, które jednakże zaraz przerywała, aby się oddawać rozmyślaniom co do nowego swego położenia.
Nigdy żadna najmniejsza wątpliwość co do uczuć, jakie jej okazywał doktór Thompson, nie powstała w umyśle młodej kobiety.
Wierzyła ślepo w bajeczkę wymyśloną przez Jakóba Lagarda, którą znają już nasi czytelnicy.
Bajeczka ta polegała na zadziwiającem niby podobieństwie Marty do zmarłej córki doktora.
Zkądże zresztą miałaby podejrzewać kłamstwo?...
W samym fakcie nie było nic tak bardzo nieprawdopodobnego, a Angela zapewniała ją o tem samem.
Każdy zresztą z jej otoczenia, składał jej dowody życzliwości i szacunku.
Otaczano ją staraniami, uprzedzano żądania.
Zażywała wolności zupełnej.
Nigdy ani jednem słowem uczuć jej nie zraniono, nigdy ani żartem nie za draśnięto jej duszy dziewiczej.
Czuła się zupełnie szczęśliwą i dziękowała gorąco Bogu, że jej zesłał taką opiekę w chwili, gdy o przyszłość swoję rozpaczała.
Do szczęśliwości bezwzględnej brakowało jej jednej tylko rzeczy, możności dzielenia się tem wszystkiem z matką, z tą matką, którą kochała do szaleństwa i której nikt i nigdy zastąpić jej nie potrafi.
Często, prawie ciągle, myślała o swej biednej nieboszczce...
Wtedy serce biło jej gwałtownie, a łzy się do oczu cisnęły.
Ale starała się zaraz zapanowywać nad sobą, aby pan Thompson nie zauważył, iż miała zaczerwienione powieki.
Poczciwy doktór, zabronił jej przecie martwić się, zabronił myśleć o przeszłości.
Chciała mu być posłuszną, ale gdy mimowoli zakaz przestąpiła, przypominała sobie zaraz świetne nadzieje, o jakich matka tak bardzo mówić lubiła.
Myślała wtedy o swem bogactwie tajemniczem, na wspomnienie którego, Perinie oczy zawsze niezwykłym ogniem gorzały.
Myślała o owym rodzaju talizmanu, który miał być dla niej jakby Sezamem, z bajek wschodnich, który miał jej stworzyć nową egzystencyę.
O tym medalu nie wspominała wcale jeszcze doktorowi Thompsonowi.
Obiecywała sobie już nieraz wtajemniczyć go w tę sprawę, bo pragnęła wydobyć pamiątkę z lombardu z Joigny, ale jakoś z dnia na dzień schodziło.
— Poczekam, aż doktór pozna mnie lepiej — powiadała sobie — i aż dam mu dowód, żem godna tego zaufania, które mi okazuje, tych dobrodziejstw, które mi świadczy... Nie zostawi mnie, bez wynagrodzenia, jestem zupełnie pewna.
Jakkolwiek niewielkie będą moje zajęcia i niewybitne moje zasługi, wyznaczy mi jakąś płacę... Będę oszczędzała i gdy będę mogła wykupić medal, pokażę mu go i opowiem co ma za zagadkowe znaczenie.
Dzielna, serdeczna dziewczyna podtrzymywała się temi marzeniami o przyszłości.
Przekonana, że doktór Thompson posiada ogromną fortunę, przybycie jego z Ameryki celem osiedlenia się w Paryżu, uważała nie tylko za naturalne, ale za godne jak największego uznania, przypuszczała bowiem, że ten człowiek, ten bogacz, przybywa z potężną wiedzą swoją nie po to, aby z niej ciągnąć zyski, ale przedewszystkiem, aby służyć ludzkości.
Była jednem słowem z najwyższem dla swego opiekana uwielbieniem, i miała doń zaufanie tak wielkie, tak nieograniczone, że owe, dosyć dziwne roboty, jakie zarządził Thompson w wilii Petit-Castel, nie spowodowały najmniejszego niej podejrzenia.
— Doktor jest amerykaninem, mówiła sobie, a amerykanie są wszyscy potrosze ekscentrykami! I on jest ekscentrykiem, ale jednocześnie najlepszym, najzacniejszym z pomiędzy ludzi. Tak... to człowiek co przedewszystkiem sercem się rządzi.
Tych kilka wyjaśnień uznaliśmy za niezbędne dla czytelników naszych, potrzeba bowiem, aby wiedzieli jakie uczucie i zaufanie, jaki szacunek i uwielbienie ożywiały córkę Periny Grand-Champ, względem jej protektora.
A teraz powróćmy do Pawła Fromentala, skoro możemy to uczynić bez opuszczenia Petit-Castel.
Młody człowiek osiedlił się ze starą służącą w domku, jaki ojciec jego wynajął.
Magdalena, niezmiernie pomimo swego wieku energiczna i przytomna doprowadziła wszystko odrazu do należytego porządku, a tak się prędko poznajomiła z okolicą, w której potrzebowała zaopatrywać się w prowizye, że nazajutrz po przybycia do Port-Creteuil, można by było sądzić, iż Paweł od bardzo dawna tu rezydował.
Stosownie do rozkazów wydanych przez Rajmunda Fromentala, Magdalena odnalazła właściciela restauracyi na wyspie, który odstąpił jej bardzo niedrogo kilka koszów starego wina bordowskiego dla Pawła, i dla niej młody zieleniaczek wcale nie najgorszy w smaku...
Paweł odjeżdżając z Paryża zupełnie niespodziewanie, nie miał czasu zobaczyć się ze swym przyjacielem Fabianem de Chatelux.
Czuł się z tego powodu obowiązanym napisać doń zaraz nazajutrz rano, wytłómaczyć mu się ze swego postąpienia, objaśnić gdzie się znajduje i prosić o najśpieszniejsze o ile można przybycie, pewny, że poczciwy kolega zaraz zadość uczyni temu żądaniu.
Ażeby odnieść list na pocztę, musiał Paweł przedostać się za Marnę w dolinę Saint-Maur-les-Fosses, gdzie się znajdowały najbliższe skrzynki pocztowe.
— Wychodzę do łodzi Magdaleno, powiedział do starej służącej. Po przechadzce chcę sobie w cieniu drzew poczytać trochę.
— Czytać!... powtórzyła Magdalena.... A to poco, mój słodki Jezu, to czytanie?...
— Ażeby się rozerwać trochę, rzecz prosta...
— Nie, nie!... żadnych a żadnych czytań!... Przyrzekłeś pan starszemu panu, że nie będziesz wcale pracował... obowiązkiem jest dotrzymać święcie danego słowa.
— Ależ... odparł śmiejąc się Paweł, nie mogę przecież ptakiem być od rana do nocy,.. umarłbym do licha z nudów... muszę przecież zająć się czemkolwiek...
— Zajmij się pan czem ci się żywnie podoba, byleby nie czytaniem, byleby niczem takiem coby ci umysł męczyło...
Te wszystkie głupie wasze łaciny, greczczyny, te jakieś jementrye, których ani krzty nie rozumiem, wymyślili po to tylko, aby w was mózgi i siły zabijać!... Nie potrzeba!...
— Powiedz że więc Magdaleno, co mam robić?...
— Cokolwiek bądź, co się panu podoba.
— Co się mnie podoba?... nie wiem doprawdy.
— A no to idź pan na ryby i postaraj się złapać parę ładnych sztuk na kolacyę.
— Ależ no, zawołał Paweł wesoło, to pomysł bardzo szczęśliwy! Idę do Saint Maur. Znajdę tam z pewnością kogoś, u którego będę mógł nabyć wędkę i popróbuję szczęścia.
— Wyśmienicie... To wcale nie takie zajęcie coby mózg zmordowało. Tylko proszę nie stać na słońcu, żeby się bólu głowy nie nabawić.
— Nie ma oto obawy. Znam zacieniony zupełnie kącik nadbrzeżny, tam się umieszczę z mojem czółnem i pokażę wam co ja umiem...
— Czyś pan pewny dobrego połowu?...
— Najpewniejszy.
— No to ślicznie, odpowiedziała śmiejąc się Magdalena, kiedy tak, to nie będę myśleć o obiedzie, ryby wystarczą, poczekam na nie...
— O, za pozwoleniem, odparł również śmiejąc się Paweł, to byśmy za bardzo znowu zarezykowali. Trzeba przygotować wszystko — ryby będą dodatkiem nadzwyczajnym.
— Młody człowiek wybiegł pośpiewując.
Wcale nieźle obeznany z wiosłowaniem, znalazł się w kilka minut po drugiej stronie rzeki.
Uwiązał czółno w małej odnodze Marny, wyskoczył na brzeg i poszedł wrzucić list do skrzynki, umieszczonej obok restauracyi wyspy.
Restaurator stał we drzwiach i rozmawiał z jakimś człowiekiem. Ponieważ poznał Pawła, bo ten był już nie raz w jego zakładzie, ukłonił mu się uprzejmie.
Paweł podszedł ku niemu.
— Panie kochany, powiedział, czy zechcesz pan wyświadczyć mi pewną przysługę?...
— Z największą przyjemnością — o co to chodzi panu?...
— Gdzie mógłbym, oto kupić sobie tutaj wędkę?...
— Na końcu ulicy, którą pan widzisz przed sobą. Ojciec Tardif, pod znakiem: „Grób Gujonów“. Chcę pan widzę z płotkami się rozprawiać?...
— A właśnie... dla zabicia czasu poprostu.
— Nie wyłap pan tylko wszystkich... Fouine wystąpiłby do pana z pretensyą...
— Kto to ten Fouine? zapytał Paweł.
— Rodzaj filozofa w łachmanach... rybak zapamiętały... brakonier wód słodkich... Nikt nie w stanie dorównać mu w tym względzie. Jeżeli kiedykolwiek nic nie złapie, to z pewnością, że nic do złapania nie było. Filut pierwszego rzędu. W gruncie dobre chłopaczysko. Często kupuję od niego zdobycz. Jeżeli zabawisz pan tu czas jakiś, a będziesz bywał nad rzeką, to go poznasz z pewnością...
— Ponieważ to taki majster, będę go prosił, aby mnie wziął na naukę.
— Nie będzie to drogo kosztować, butelka wina za lekcyę.
Paweł podziękował restauratorowi i udał się pod Grób Gujonów do ojca Tardif, handlującego przyborami rybackiemi.
Tam kupił potrzebne mu przybory i powrócił na czółno z wędką, pudełeczkiem do robaków i haczykiem do zawieszania ryb złowionych. Złożył to wszystko na spodzie statku, odczepił linę, wziął wiosło w rękę i popłynął z wolna ku małej zarośniętej łasze, stanowiącej jedno z wybrzeży willi, którą nabył na własność Jakób Lagarde, pod przybranem nazwiskiem doktora amerykańskiego Thompsona.
Przebył rzekę i zatrzymał się ponownie pod ogromną wierzbą, co szeroko po nad wodą roztaczała gałązie, a stanowiła jednę grupę z trzema kasztanami różowymi, których konary gęstym liściem okryte, nawet w czasie dnia skwar nego zapewniały chłód przyjemny.
Pod jednym z tych kasztanów stała zwyczajna ławka wiejska.
Wierzba, kasztany i ławka należały do parku Petit-Castel.
Młody człowiek wyszykował wędkę, założył robaka, sprawdził głębokość wody za pomocą kulki ołowianej uczepionej na końcu sznurka, nastawił odpowiednio spławik, a zrobiwszy to wszystko, usadowił się w szyi statku i zapuścił wędkę.
Paweł nie był wcale rybakiem, był sobie najzwyczajniejszym amatorem i do tego amatorem nowicyuszem, ale przypadkiem wybrał sobie wyjątkowo dobre miejscowość.
Wyciągał też płotkę za płotką i chował do woreczka.
To łatwe powodzenie zachęciło go niezmiernie i było mu pierwszą lekcyą owej świętej cierpliwości, która jest najgłówniejszym przymiotem i najpierwszą potrzebą łowiącego na wędkę. Nie darmo bo jeden z rybaków żartownisiów wypisał sobie na wędzisku taki oto epigramat, nie zawsze może prawdziwy:
Wędka jest narzędziem o dwu końcach. Do jednego z tych końców przyczepiony jest haczyk, do drugiego niedołęztwo.
Z tem wszystkiem Paweł się bawił, a to rzecz najgłówniejsza. Płotki brały ciągle, on ciągle wędkę wyciągał, ciągle zakładał robaki, i ciągle zarzucał na nowo.
Po dwu godzinach zabawki, znała zł się w posiadania wcale przyzwoitego zasobu.
Spojrzał na zegarek.
Była blizko trzecia.
— Nie jadam nigdy przed siódmą, powiedział, gdy więc powrócę na szóstą, to będzie zupełnie w porę. Magdalena będzie i tak miała czasu więcej niż potrzeba do załatwienia się z rybami... Jeżeli tak pójdzie dalej jak dotąd, to zdwoję zdobycz.
I zarzucił wędkę ponownie.
Czas był wyjątkowo piękny.
Słońce rzucało złociste promienie na rzekę i żywym ogniem paliło, ale Paweł znajdował się w atmosferze świeżej, chłodnawej, wpośród rozkosznego cieniu...
Siedząc spokojnie, cichutko, śledził z największem zajęciem, prawie ze wzruszeniem, najmniejsze poruszenie spławika.
„Czy bierze?...“
To proste zapytanie, miało w tej chwili dla niego najdonioślejsze znaczenie.
Pochłonięty tak cały, nie miał naturalnie możności posłyszeć lekkiego szelestu trawy, prawie tuż po za sobą w parku Petit-Castel.
Nie dostrzegł też wcale zwinnej, przepięknej postaci, która postępowała z książką w ręku i zajęła miejsce na ławce pod cieniem kasztanów, okrytych różowym kwiatem.
Jeżeli Paweł Fromental nie wiedział nic zgoła o młodej damie, która zamieszkiwała o dwa kroki od prześlicznego brzegu Marny, to ta dama ze swej strony ani żartem nie przypuszczała obecności czółna i rybaka, schowanych przed jej wzrokiem po za gałęziami wierzbiny.
W tem pięknem, o którem mowa stworzeniu, nasi czytelnicy poznali odrazu zapewne pannę Martę de Grand-Champ.
Zajęta była czytaniem romansu, prawie już zapomnianego, trochę paradoksalnego, romansu pani Emilii de Girardin, zatytułowanego: „Małgorzata, albo dwie miłości.“ Historya to cierpień serca, szarpanego przez dwa uczucia jednakie i nie mogącego się zdecydować, historya zakończona heroiczną śmiercią bohaterki, w której piersi serce to biło.
Marta dobiegała właśnie do końca książki i była w miejscu, gdy Małgorzata zwracając się myślą do Roberta de la Tresnaye powiada:
— Jeżeli jego nie zaślubię umrę!...
I jednocześnie dodaje:
— Czyż mogłabym żyć bez Stefana Darnac?....
Córka nieboszczki Periny Grand-Champ, w chwili gdy się opowiadanie nasze zaczyna, miała czyste serce dziewicze.
Nigdy nie można twierdzić, czy takie serce nie odda się pewnego pięknego poranku bezwzględnie komuś, który je pierwszy do silniejszego pobudzi uderzenia.
Dwoistość uczucia, o jakiej dopiero co czytała, uważała Marta za coś anormalnego, niemożliwego, i była przekonaną, że ona nie byłaby nigdy zdolną do takich dwu uczuć jednocześnie.
— Gdybym się kiedykolwiek zakochała — szepnęła nagle sierota, wypuszczając książkę z ręki i patrząc po przed siebie swemi wielkiemi oczyma — jestem jak najbardziej przekonaną, że byłaby to miłość niepodzielna.
Moje serce do jednego tylko należećby mogło.
Myśli o miłości, wzruszają wszystkie młode dusze.
Marta zapadła w zadumę.
Prawie w tej samej chwili posłyszała jakiś szmer, który ją nagle przebudził.
Był to jakby plusk jakiś niewyraźny na wodzie.
Podniosła się i rzuciła okiem do koła.
Po przez gęste liście wierzby, spostrzegła najpierw wędkę, potem rękę trzymającą wędzisko, potem drugą rękę trzymającą sznurek i starającą się odczepić z haczyka ogromnego leszcza broniącego się energicznie.
Po króciutkiej walce, leszcz został pokonany i jednocześnie rozległ się głos wesoły, niepodejrzewający, aby mógł być posłyszanym:
— A no, to się już nazywa prawdziwie piękną sztuką. Moja stara Magdalena, własnym swoim oczom wierzyć nie będzie chciała.
Głos Pawła był miły i dźwięczny.
Uderzył on silnie Martę, która ciekawa jak wszystkie córy Ewy, postanowiła przekonać się, do kogo ten głos należał.
W następstwie tego postanowienia, posunęła się na skraj brzegu, chwyciła za gałęź wierzby, do której Paweł czółno swoje umocował i... wychyliła przed siebie.
Ruch zanadto pospieszny sprawił, że straciła równowagę i z okrzykiem przestrachu się ześlizgnęła. Byłaby wpadła do wody, gdyby nie to, że przypadkiem zaczepiła jedną nóżkę o korzenie.
Książka z rąk jej wypadła, potoczyła się po pochyłości i zatrzymała przy statku Pawła.
Ten zajęty niezmiernie swoim świetnym połowem, siedział w czółnie w kuczki i usiłował wykonać operacyę niezmiernie dla jego niewprawnych palców trudna, usiłował poskromić leszcza, który się odczepił i skakał po czółnie jak szalony.
Posłyszawszy okrzyk wydany przez Martę Grand-Champ, drgnął, odwrócił głowę w stronę z której krzyk pochodził i stanął jak wryty.
Obraz zarówno świetny jak niespodziany przedstawił się jego oczom.
Piękna twarz sieroty, kąpiąca się w przejrzystem świetle i otoczona zielenią, wydawała się zachwycającą.
Było to zjawisko fantastyczne...i urocze...
Patrząc na tę idealną postać dziewiczą, na te wielkie zwrócone ku sobie aksamitne oczy, Paweł poczuł się do głębi duszy wzruszonym.
Pierwszy raz w swem życiu doświadczył podobnie dziwnego wrażenia, pierwszy raz doznał jakiegoś uczucia nieokreślonego, ale przyjemnego nad wyraz.
Marta ze swej strony była w tem samem zupełnie położeniu.
Trzymając się ciągle oburącz gałęzi wierzbowej i pochylona po nad wodą płynąca spokojnie, spotkała się ze wzrokiem Pawła i tak samo jak on doznała dreszczów przyjemnych.
Ten stan niemego hypnotyzowania trwał kilka sekund, potem młody człowiek odzyskał panowanie nad sobą i poczuł, że mu wszystka krew do serca napływa.
Głęboki rumieniec wystąpił mu na policzki.
— Pani — rzekł, kłaniając się uprzejmie kapeluszem, nie uwierzy pani jak mnie jej rozpaczliwy okrzyk przestraszył.
Głos Pawła był daleko jeszcze słodszym teraz niż przed chwilą, gdy poraz pierwszy przedostał się do uszu Marty.
Młoda kobieta oblała się purpurą.
— Przepraszam pana — odpowiedziała — za tę niespodziankę.
— Co panią sprowadziło tutaj?...
— Ciekawość popchnęła mnie do fałszywego kroku. Dobrze jeszcze, że nie stoczyłam się do wody. Całe szczęście, żem się trzymała silnie tej gałęzi i że nogą o korzenie zawadziłam... Tylko książka moja aż pod czółno pańskie zawędrowała.
Paweł zwrócił się w kierunku spojrzenia Marty.
I zobaczył książkę u nóg swoich.
A oto jest, zawołał wesoło.
Głos Marty był melodyjny i dźwięczny, był to głos złoty jak dziś powiadają.
Wciskał się on w najgłębsze zakątki serca Pawła Fromentala.
— Ciekawa rzecz jednakże, w jaki sposób potrafię doręczyć pani tę książke?... zapytał młody człowiek. W tem miejscu do brzegu dotrzeć nie podobna, a rzucić... i niegrzecznie i rezykownie.
Gdzie każe pani podpłynąć?...
— Ależ, panie — zawołała Marta żywo, ja panu przeszkodzę w zajęciu...
— Co tam warto moje zajęcie?... Racz mi pani odpowiedzieć gdzie mam podpłynąć... serdecznie proszę...
— Ha, skoro pan taki łaskaw, to tam oto na lewo... przy małej łasze obok willi... Tam znajdzie pan przystań.
— Natychmiast służę pani.
Paweł upojony radością, odczepił czółno, chwycił wiosło i skierował się ku łasze Marny, wskazanej przez sierotę.
Marta idąc równolegle aleją parku, nie traciła go z oczu.
Naturalnie, że i młody Fromental miał wzrok ciągle ku niej zwrócony.
— Byłem przekonany, myślał sobie, że piękność tak idealna, może istnieć je dynie w snach artystów i poetów...
Przybywszy w miejsce oznaczone, zatrzymał się, wziął książkę i stanął na brzegu.
Prawie jednocześnie, Marta, która na chwilę zniknęła była po za gęstą w tej stronie zielenią, pokazała się na nowo i podeszła krokiem szybkim lubo wahającym się trochę.
Młodzi ludzie oko w oko zetknęli się ze sobą.
Oboje milczeli i drżeli.
Ani Paweł ani Marta, nie mieli odezwać się odwagi.
Sierota spuściła oczy pod spojrzeniami syna Rajmunda Fromentala, który znajdował ją teraz daleko jeszcze piękniejszą niż przed tem.
Paweł ukłonił się z uszanowaniem i drżącą ręką podał książkę nieznajomej.
— A oto zguba pani, wyszeptał głosem tak cichym, że Marta odgadła raczej niż dosłyszała te słowa. Jestem prawdziwie szczęśliwym, to mogłem wyświadczyć pani choć taką maleńką przysługę... Naprawdę... jestem dumnym z tego... i bardzo a bardzo... szczęśliwy...
Nie podnosząc wcale oczu, piękna córka Periny sięgnęła rączką po swą własność.
Jej palce dotknęły przypadkowo palców młodego człowieka.
To dotknięcie przelotne miało wpływ odurzający.
Marta poczuła w sercu jakieś wstrząśnienie nieznane, doświadczyła naraz jakiegoś uczucia dziwnego i przyjemnego...
Jakby dreszcz jakiś przebiegł po całem jej ciele.
Oczy mimowiednie się jej zmrużyły, policzki zapłonęły.
Nie potrzebujemy wspominać chyba nawet, co się działo z Pawłem.
Marta pierwsza się opamiętała, lubo jej towarzysz widocznie ale napróżno chciał ją uprzedzić w tym względzie.
— Dziękuję panu — rzekła — dziękuję panu stokrotnie za pańską grzeczność i dobroć...
Paweł nic nie odpowiedział.
Stał jakby skamieniały.
Możnaby przypuścić, że dotknięty paluszkami uroczego zjawiska, naraz w słup się zamienił.
Całe jego życie skoncentrowało się: na prześlicznej twarzyczce, którą miał przed sobą i w którą się osłupiały wpatrywał.
Sierota, mając oczy ciągle w dół spuszczone, nie widziała tych spojrzeń, ale je czuła i jakiś ją strach przejmował.
Sytuacya była za drażliwa, aby się przeciągać miała.
Potrzeba z niej wyjść koniecznie, ale jakże tego dokonać?... Przerwać milczenie i zacząć coś mówić, aby nic nie powiedzieć?...
Paweł zrozumiał położenie i odezwał się nareszcie w ten sposób banalny:
— Czy to pani historyczną jaką czyta książkę?...
— Nie... panie... to romans tylko... — odpowiedziała zakłopotana Marta.
— Romans historyczny?...
— Nie... romans obyczajowy... coś….. jakby studyum... serca ludzkiego...
— Czy raczy pani wskazać mi autora tej pracy?...
— Pani Emilia de Girardin...
— A tytuł dzieła?...
Młoda kobieta zarumieniła się gwałtownie.
Ten tytuł, o który ją zapytywano, przypomniał jej uwagi, jakie wyczytała w jednym z rozdziałów książki i wywołał w umyśle szereg obaw dotąd nieznanych.
Niepodobna było jednakże nie udzielić odpowiedzi.
Zdobyła się na odwagę.
— Ten romans — rzekła — nosi tytuł: „Małgorzata, czyli dwie miłości.“
— O! — zawołał Paweł-znam go doskonale.
— Czytałeś pan?...
— Tak jest proszę pani...
— No i jakie też zdanie pańskie co do poglądów przez autorkę wygłaszanych?... — zapytała żywo Marta, zapragnąwszy nagle poznać opinię młodego nieznajomego w kwestyi, która ją tak żywo zajęła.
— Co myślę o poglądach pani Girardin?... — powtórzył Paweł. — Znajduję je bardzo niewłaściwemi...
Marta, której serce biło gwałtownie, nie odpowiedziała ani słowa.
Młody człowiek ciągnął dalej:
— Czy pani innego jest przekonania i czy rozwiązanie romansu, o jakim mowa, nie uznaje pani za fatalne?...
— Nie doczytałam jeszcze do końca, odpowiedziała sierota — ale go przewiduję...
— I co pani przewiduje?...
— Że Małgorzata zginie z ręki jednego ze swoich dwóch kochanków.
Zdawało się, że wyraz: Kochanek, zaledwie był w stanie przecisnąć się przez usta młodej kobiety.
Wymówiła go głosem drżącym.
— Czy pani gotowa jest w to uwierzyć, że serce może się rozdzielić na dwa uczucia?... — zapytał Paweł z zapałem.
— Nie panie... — szepnęła Marta, której zakłopotanie i wzruszenie widocznie się wzmagało. — Ja wierzę... ja przypuszczam... że uczucie, o którem mowa w tym romansie, przestaje istnieć, gdy nie jest jedyne... Ja wierze... że serce, które się dzieli, to wcale nie tęgie serce... że brak mu woli... odwagi... Idę dalej nawet w tym razie. Sądzę, że takie serce samo się oszukuje i ze mniemając, iż kocha... dopuszcza się wielkiego błędu...
— Ma pani słuszność najzupełniejszą, zawołał z zapałem syn Rajmunda Fromentala. — Jest to kwestya, której rozstrzygnięcie zależy od zapytania samego siebie. Co do mnie, czuję, że moje serce, gdy się odda kiedy komu, odda mu się całkowicie, bezwzględnie, niepodzielnie. Kochać kobietę ze wszystkich sił swojej duszy, to stworzyć sobie niebo na ziemi. Dwie miłości na raz, to wiarołomstwo, to profonacya świętego uczucia!...
Mówiąc to Paweł ożywiał się coraz więcej, oczy mu błyszczały, twarz jakimś niezwykłym promieniała zachwytem.
Marta patrząc nań, słuchając go, czuła się opanowywaną, drżącą, Oszołomioną.
Zdawało się jej, że słowa młodego nieznajomego, do niej są wprost adresowane; każdy wyraz przenikał do głębi jej duszy i upajał.
Głosem cichym, zaledwie dosłyszanym, odezwała się nareszcie:
— Tak... ja mam te same przekonania...
Potem czując, że się na nogach utrzymać nie potrafi, usiadła na trawniku.
Pawłowi brakło całkiem doświadczenia życiowego.
Pomimo dość wysokiej inteligencyi, jego naiwność w pewnych okolicznościach, a zwłaszcza w pewnych przedmiotach, była dziecięcą prawie.
Wzruszenie czy osłabienie młodej kobiety, uznał za objaw chwilowy.
— Czy pani jest cierpiącą?... — zapytał z widocznem zaniepokojeniem. — Może ja słowami mojemi, obudziłem smutne jakie wspomnienia pani?...
Sierota zwiesiła głowę.
— Nie... nie... wcale a wcale... — odpowiedziała żywo — zmęczyłam się troszeczkę i nic więcej... Zasady, jakie pan wypowiedziałeś, są mojemi zasadami, i żadnych smutnych wspomnień we mnie nie wywołały. Ja nie mam żadnych wspomnień!...
Paweł zatrząsł się z radości, nie zdając sobie wcale sprawy, co radość tę powodowało.
Nie znał się wcale na tem, ale my się przecie znamy...
Odpowiedź Marty, była rodzajem wyznania.
Nie miała wspomnień żadnych!...
To znaczy, że serce jej nigdy dotąd nie kochało!...
— Jeżeli pani zmęczona — odezwał się Paweł znowu — to może pozwoli mi pani podać sobie rękę i odprowadzić się do domu?...
— Dziękuję panu ślicznie, ale to całkiem zbyteczne... mieszkam taż po za temi drzewami, o dwa kroki ztąd zaledwie, a przytem pozostanę tutaj jeszcze na chwilę i tutaj odpocznę sobie...
— Zatem racz mi pani przebaczyć tylko łaskawie, żem ją niepokoił tak długo...
— Niepokoił?... — powiedziała, jakby z wyrzutem córka Periny Grand-Champ, jak też pan może nawet mówić coś podobnego... Jestem owszem bardzo panu wdzięczną... pan to przecie oderwałeś się od zajęcia, aby doręczyć mi książkę, którą tak niefortunnie straciłam...
— Dla mnie prawdziwie to szczęśliwy przypadek, bo mi pozwolił wyświadczyć pani choć tak bagatelną przysługę — zawołał Paweł z zachwytem.
Marta uśmiechnęła się zalotnie.
— Czy to kompliment... proszę pana?
— O, nie pani, to najszczersza prawda; przysięgam pani na to!... Jestem szczęśliwy, że miałem możność porozmawiać z panią przez chwilę... To spotkanie przypadkowe, te kilka słów zamienionych... nie zatrą się stanowczo nigdy a nigdy w mojej... pamięci.
Nie śmiał powiedzieć: w sercu... lubo miał już ten wyraz na ustach.
Paweł nie oddalał się jednakże.
Zapanowała cisza.
Cisza ta była bardzo kłopotliwą.
Aby ją przerwać, Marta się odezwała:
— Czy pan mieszka w tych stronach?
— Tak jest proszę pani... po drugiej stronie rzeki... w małym domku w wiosce Port-Créteil...
— To stałe locum pańskie?...
— Nie... przebywam tu czasowo tylko... zabawię parę miesięcy jedynie.
— Jak mi się zdaje, lubi pan bardzo rybołóstwo?...
— Lubię je istotnie bardzo, a odtąd będę je z pewnością lubił daleko więcej jeszcze...
— Dla czego?...
To naiwne pytanie, rzucone przez młoda damę, bez żadnej uprzedniej myśli, zakłopotało Pawła Fromentala.
Ktoś bardziej odeń światowy, odpowiedziałby był bez namysłu:
— Bo nuż uda mi się, jak to dzisiaj miało miejsce, spotkać jeszcze kiedy panią i mieć możność jeszcze z nią porozmawiać...
A od takiej odpowiedzi do oświadczyn, to jeden krok tylko.
Paweł nie był jednakże światowcem, nie miał odwagi wypowiedzieć prawdy, a nie mógł nie odpowiedzieć, uciekł się zatem do niewinnego kłamstwa.
— Bo... —odpowiedział — wynalazłem jak mi się zdaje, najlepsze możliwie miejsce... Bodaj, że wszystkie ryby z całej Marny, dają tu rendez-vous sobie.
Będę tu przychodził bardzo często, będe tu codziennie przychodził...
— Rybołóstwo, to musi być bardzo miła rozrywka... — powiedziała Marta, aby cokolwiek powiedzieć.
— O, bardzo miła!
— Nie miałabym bodaj cierpliwości.
— Czy nie zechce pani spróbować?...
— Nie umiem...
— Może pani pozwoli, abym był jej nauczycielem?...
— Dziękuję panu za tę uprzejmą gotowość pańską, ale nie mogę z niej korzystać... daleko wolę czytać...
I Marta otworzyła książkę, co równało się eleganckiemu pożegnaniu towarzysza.
Paweł zrozumiał.
— Nie przeszkadzam pani... — wyszeptał do widzenia...
— Do widzenia — odpowiedziała młoda kobieta.
Marta powstała.
Ruchom bezwiednym prawie podała rękę Pawłowi, który się oddalał.
Oboje, doświadczyli znowu, tylko w daleko wyższym stopniu, owego elektrycznego wstrząśnienia, które udzieliło się im było, gdy zetknęły się ich palce przy doręczaniu i odbieraniu książki.
Młody człowiek uścisnął tę prześliczną rączkę o paluszkach długich i zgrabnych i złożył na niej gorący pocałunek.
Córka Periny Grand-Champ bladła śmiertelnie i zamknęła oczy — wszystka krew do serca jej napłynęła.
Paweł poczuł zawrót głowy tak gwałtowny, że aż się przestraszył.
Oddalił się pośpiesznie, przeskoczył stopnie przystani i umieścił się w czółnie, które odczepił od brzegu.
Zrobiwszy to, odwrócił się.
Marta stojąc na wysokości wybrzeża, blada jeszcze trochę i z ręką do lewej strony piersi przyciśniętą, pilnie go obserwowała.
Skłonił się jej gestem trwożliwym.
Młoda kobieta odpowiedziała mu lekkiem skinieniem głowy.
Ujął wiosła i skierował łódź w zarośla.
Marta z uśmiechem na ustach śledziła odpływającego.
— Co mnie się takiego stało?... — zapytywał sam siebie, syn Rajmunda Fromentala. — Wydaje mi się, jakby pierś moja za ciasną była dla mego serca, które bije gwałtownie. Czuję się szczęśliwym jak nigdy, a jednocześnie cierpię bardzo... To uczucie nieznane, które mną owładnęło, co to jest takiego?... Czyżby to miłeść była?...
Łódka zwróciła się w stronę małej łachy.
W chwili zakręcania, Paweł rzucił ostatnie spojrzenie ku miejscowości, z której się oddalał.
To spojrzenie szukało pięknej nieznajomej i odnalazło ją jeszcze.
Stała ciągle i ciągle za nim patrzyła.
Z sercem coraz bardziej upojonem, jakiemś wcale sobie nieznanem dotąd uczuciem Paweł Fromental wypłynął na koryto Marny, dotarł do brzegu, umocował czółno, związał w jeden pęk wszystkie swoje przybory rybackie, zabrał woreczek z rybami, pomiędzy któremi wspaniały też leszcz się znajdował, i nad wszelki wyraz szczęśliwy, skierował się na drogę prowadzącą ku willi.
Magdalena oczekiwała nań na progu.
— Szósta już dawno wybiła!... wołała, zanim młody człowiek był ją wstanie zobaczyć, spiesz się pan zatem, kochany panie rybaku, jeżeli chcesz abym ci ryby przygotowała, i jeżeli masz notabene choćby jednę, co mi się nie tak bardzo pewnem wydaje...
— Tak?... to tak myślisz o mnie Magdaleno? — odpowiedział śmiejąc się Paweł.
— Ano, przecie żeś pan — dopiero terminator zaledwie rybacki...
— To patrzajże co ci przyniósł ten niby terminator.
I mówiąc to Paweł, wysypał z woreczka ryby przyniesione, a stara poczciwa służąca wydała okrzyk zdziwienia.
Nie chciała wierzyć swoim oczom.
— Czyż to jest prawdopodobne — odezwała się następnie. A tożeś pan doszczętu chyba Marne obrabował?... A to porcya co się nazywa!... I pan to sam wszystko złapałeś?...
— Łapało nas dwoje — ja i moja wędka...
— Kiedy tak, to powiem panu za to pewną nowinę, która powinna zrobić panu przyjemność... Będziemy oto mieli kogoś na obiedzie...
— Fabiana — zawołał Paweł — bo piałem do niego.
— Nie, wcale nie pana Fabiana...
— No to ojca?...
— A właśnie.
— Zkądze Magdalena wie o tem?...
— Z depeszy jaka nadeszła i jaką sobie przeczytać pozwoliłam... Poczciwe panisko nasze przyjedzie pociągiem przychodzącym o wpół do siódmej... Odpocznij pan sobie trochę i dalej co tchu na stacyę.
— Tak zrobię... a przedewszystkiem dziękuję ci kochana Magdaleno, bo mi naprawdę dobrą zwiastowałaś wiadomość.
Przebrawszy się co prędzej, Paweł podążył znowu nad rzekę, wsiadł w czółno i w dziesięć minut potem był już na dworca w Saint-Maur, gdzie uściskał ojca przybyłego w tej chwili.
Rajmund po załatwieniu licznych spraw w Paryżu, zapragnął zobaczyć koniecznie syna.
Przyjechał punktualnie o godzinie w depeszy wskazanej. Po serdecznem odpowiedzeniu Pawłowi na jego czułe powitanie, zaczął mu się uważnie przypatrywać i dostrzegł, że te dwa dni dopiero pobytu na świeżem wiejskiem powietrzu, już bardzo korzystnie na chłopca oddziałały.
Młody człowiek opowiedział ojcu z zachwytem i ze wszystkiemi najdrobniejszemi szczegółami swoję wyprawę na ryby, jakiejśmy towarzyszyli, ale nie wspomniał ani jednem słówkiem o spotkaniu swem z przepiękną nieznajomą.
Dla czego?...
Ojciec z synem przepłynęli Marnę i przybyli do mieszkania gdzie Magdalena oczekiwała z obiadem.
Poczciwa służąca manifestowała wezbraną swoje radość nuceniem starym głosem, jakichś piosenek zapamiętanych z młodości.
Obecność Rajmunda oddziałała podniecająco na jej honor kucharski, starała się też, aby to pierwsze tutaj wystąpienie w obce dwu ukochanych współbiesiadników, wypadło jak najlepiej.
Chciała aby obiad był taki, żeby go się na najbardziej pańskim nawet nie powstydzono stole.
I udało się jej to w zupełności.
Smażone płotki były co się nazywa wyśmienite.
Leszcz po marynarsko — zaprawiony korzeniami, potrafiłby wzbudzić apetyt w konającym nawet.
Pieczeń z rożna mogła iść o lepsze z najwytworniejszemi kulinarnemi produkcyami, najpierwszych restauracyj bulwarowych.
Obiad upływał bardzo wesoło, choć bowiem Rajmund uprzedził z góry, iż musi zaraz wrócić do Paryża, ale zapewnił jednakże zarazem, że przy będzie znowu niebawem, a to słodziło myśl o rozstaniu.
Rozstanie to nastąpiło około dziesiątej wieczorem.
Stary Fromental zabroniwszy najpierw synowi myśleć nawet o odprowadzeniu go na kolej, pożegnał się z nim najczulej, uścisnął rękę Magdalenie i poszedł.
Paweł, który w dzień umęczył się straszliwie, położył się zaraz potem do łóżka.
Nie zdziwimy zapewne wcale naszych czytelników, gdy dodamy, że pomimo tego umęczenia, ani oka zmrużyć nie mógł.
W jakimś pół śnie, który nie był ani istotnem czuwaniem, ani snem rzeczywistym, marzył on o Czarodziejce z nad Marny, bo tak przezwał urocze swoje zjawisko, którego z nazwiska nie znał, ale które wszystkie jego myśli wypełniło.
— Muszę ją zobaczyć jeszcze, szeptał, muszę... za jakąbądź cenę... Jutro pójdę od samego rana na ryby... a umieszczę się z czółnem w tem samem miejscu co wczoraj... pod wierzbami...
Przyjdzie z pewnością... lubi widocznie czytać nad brzegiem Marny... Dla czego zresztą nie miałaby tak samo jak ja, pragnąć spotkania ze mną?... Zdaje mi się, że moje serce całe już należy do niej wyłącznie…. do niej jednej i na zawsze...
Dla czego miałaby mnie odepchnąć od siebie?...
Następnie zaczął zastanawiać się nad kwestyami, na jakie naturalnie nie był w stanie dać sobie odpowiedzi.
„Czy to panna?...
„Czy mężatka?...
„Czy wdowa może?...
—Miała czarną suknię na sobie. Po kim ona może nosić żałobę?... Czy po ojcu?……. czy po mężu?…..
Tysiące podobnych myśli krzyżowało się w rozgorączkowanej wyobraźni młodego człowieka, który jak każdy po raz pierwszy zakochany, budował jednocześnie najświetniejsze zamki na lodzie.
Usnął o brzasku dopiero, ale snem niespokojnym, podczas którego widział ciągle przed sobą prześliczną twarzyczkę Marty.
Ta ostatnia, musimy w tem miejscu powiedzieć, miała sen taki sam zupełnie.
Ona również przez cały dzień myślała ciągle o młodym rybaka nieznajomym, ona również widziała go ciągle we śnie, ona również powtarzała: „Muszę go jeszcze zobaczyć“ i szeptała:
— Czułabym się bardzo nieszczęśliwą, gdybym go już nie miała widzieć... ale nie... to niepodobna... dla czegoby nie miał powrócić?...
O ósmej Paweł podniósł się, ubrał i wyszedł.
Magdalena, pomimo lat podeszłych była już oddawna na nogach i przygotowała już pierwsze śniadanie dla swego panicza.
Paweł jadł bardzo niewiele, a gdy się tylko posilił, chwycił zaraz za kapelusz.
— Jakto?... czy pan już wychodzi?... zawołała wierna służąca mocno zdziwiona.
— Jak widzisz, moja Magdaleno...
— Gdzie się pan znowu wybierasz?...
Na ryby znowu?...
— A tak — pójdę i dziś, i jutro, i pojutrze, jednem słowem codzień będę chodził.
— A więc, to już namiętność jakaś rybacka?...
— Przynajmniej, prawdziwa przyjemność i rozrywka.
— Ależ, Boże drogi, cóż my będziemy robić z temi wszystkiemi rybami, które pan nałapiesz?…..
— Urządzimy maleńką sztuczną sadzawkę i będziemy żywe przechowywać...
Powiedziawszy to młody człowiek chwycił wędkę, pudełko na robaki i torebkę i pobiegł nad rzekę, aby jak powiedział, zaopatrzyć się u ojca Tardif handlującego wędkami i przyborami rybackiemi, w niektóre potrzebne mu jeszcze rzeczy.
Nie był to wcale jednakże powód, dla którego wychodził tak rano.
Pragnął tylko conajprędzej zasięgnąć języka, kto to jest ta piękna, młoda kobieta, z którą przypadkiem spotkał się wczoraj, Czarodziejka z nad Marny.
W pobliżu czołen praczek, gdzie uwiązał swoję łódkę, spotkał właściciela restauracyi na wyspie. Ten go powitał i zapytał:
— A cóż, czyś pan zadowolony z wczorajszego swego połowu?...
— Ba!... Nie chcę się wcale przechwalać, ale najwytrawniejszy nawet rybak mógłby mi szczęścia pozazdrościć.
— Gdzie pan łapałeś?... Bodaj około tratew chyba?...
— Nie — na przeciwko.
— A!... a!... pod wierzbami Petit-Castel.
— Tak właśnie kochany panie... Przywiązałem moje czółno do jednej z wierzb należących do tego, jak pan powiada... Petit-Castel. Kto jest właścicielem tej posiadłości?... zapytał Paweł niewymownie uradowany, że rozmowa na to się tory zwróciła.
— Nie potrafię powiedzieć tego panu...
— Jakto... pan... stały mieszkaniec tutejszy?...
— Poprzedniego właściciela znałem naturalnie doskonale — ale nowonabywcy osiadłego od niedawna, jeszcze nie... Jest to jak się zdaje cudzoziemiec jakiś... Więcej nic zgoła o nim nie wiem...
— Nie wiesz pan nawet jak się nazywa?...
— Nie wiem.
Paweł pożegnał restauratora i poszedł dalej, obiecując sobie, że skoro nie ta, to gdzieindziej dowie się czego mu potrzeba.
Zamiast pójść do Tardifa, skręcił w zarośla nad brzegiem rzeki i udał się drogą na Gravelles, która miała go do Petit-Castel poprowadzić.
Dostał się tam bardzo łatwo, ale zastał kratę i furtkę zamkniętą i ani żywego ducha, którego mógłby zapytać.
Stanął na drodze mocno zafrasowany i po kilku chwilach zamyślał już o odwrocie, gdy w tem drzwi zaklęte otworzyły się, i wyszedł z parku jakiś człowiek wyglądający na robotnika.
Młody Fromental zbliżył się doń pospiesznie i zapytał:
— Czy nie zechciałbyś dobry człowieku, objaśnić mnie do kogo willa ta należy?...
— Chętniebym zrobił panu tę przysługę, odpowiedział śmiejąc się zapytany, ale nie wiem nic niestety?...
— Jednakże pracujesz pan tu jak się zdaje...
— Tak... od wczoraj rana....
—I nie znasz pan nazwiska tego, z którym masz do czynienia?
— Ten, z którym ja mam do czynienia, jest przedsiębiorcą tylko... Od niego zależę i jego też znam jedynie... Jest to p. Demichel...
— Ale widziałeś pan przynajmniej właściciela.
— Anim go widział, anim nawet o nim słyszał... Nie ma tam nikogo a nikogo, czasami tylko na chwilę pokazuje się jakaś młoda osoba, nie wiem panna czy pani... Mógłbym za to jednakże przysiądz, że jak nigdy dotąd nie widziałem tak nigdy z pewnością już nie zobaczę nic równie nad tę kobietę piękniejszego Anioł doprawdy czy co — boć i na malowidłach nawet nic się równie uroczego nie spotyka...
— Czy to gospodyni domu?...
— Może tak, a może nie... Nie mogę powiedzieć panu...
Paweł zrozumiał, że z tego źródła nic a nic nie wydobędzie i podziękował robotnikowi.
— Idźmy wtedy!... — pomyślał młody chłopak — bo nie ma widocznie rady. Trzeba pozostawić rzecz czasowi i szczęśliwemu wypadkowi. Zaczepianie ludzi po drodze do niczego mnie nie doprowadzi, a wygląda dosyć śmiesznie.
Powrócił na drogę którą przybył, pobiegł w zarośla, aby zabrać skrzyneczkę z przyborami, którą tam zostawił, wstąpił do Tardifa po robaki na przynętę — i skierował się ku domowi gdzie nań oczekiwało śniadanie.
— Pilno mu było powrócić na wczorajsze na rzece stanowisko, nie dla tego bynajmniej, aby złapać kilka płotek lub kilku leszczów chociażby jak największych nawet, ale dla tego jedynie, że może ukaże mu się tam znowu to cudowne zjawisko, które podziwiał wczoraj.
Posiliwszy się czemprędzej, udał się zaraz nad Marne, pod wierzby i zarzucił wędkę na wodę, ani jednak spojrzał nawet na spławik.
Łowienie ryb nie obchodziło go dziś wcale i służyło mu tylko za okazyę, aby pozostać jak najdłużej około parku Petit-Castel.
∗
∗ ∗ |
Jakób Lagard powiedział Pascalowi, że potrzebaby pomyśleć koniecznie o przeniesieniu się do pałacu przy ulicy Miromesnil, wcześniej trochę niż za dni ośm, jakie sekretarz doktora Thompsona oznaczył na ukończenie robót dekoratorom i tapicerom.
Pascal zapewnił, że pomyśli o tem energicznie i nie będzie wcale żałował pieniędzy.
Spodziewał się zyskać dwa dni przynajmniej.
W rzeczywistości nie wiele już pozostawało do zrobienia.
Liczba robotników została podwojoną i szło wszystko z trudną do uwierzenia szybkością.
Księgarz-antykwaryusz Antoni Fauvel, wykonał zlecenie z zadziwiającą punktualnością.
Nazajutrz po wizycie doktora na ulicy Guénégaud, dostawił sam zbiór książek naukowych, przeznaczonych do przyozdobienia biblioteki pałacowej.
Jakób przyjął go z wyszukaną, uprzejmością, wypłacił należność umówioną i zapytał, jak prędko znajdzie się w posiadaniu owych dzieł rzadkich i kosztownych, o których mówili byli ze sobą.
Fauvel przyrzekł, że zawiadomi go natychmiast, jak tylko dostanie posyłkę.
Doktór Thompson zdawał się być nadzwyczajnie z obietnicy tej uradowany.
Zastrzegł sobie przedewszystkiem „Testament czerwony,“ chciał go jednakże dostać tanio, a nawet darmo; więc nie nalegał wcale i udawał obojętność.
Passcal dozorował ukończenia robót w pałacu Miromesnil.
Jakób Lagarde więc zająć się miał wyłącznie willą Petit-Castel.
Tam był główny punkt jego działalności.
Nazajutrz wyjechał też zaraz do Saint-Maur, dla odwiedzenia Marty i przekonania się czy przedsiębiorca Demichel, nie traci napróżno czasu.
Przekonał się po przybyciu, że wszystko szło prędko, dobrze i zupełnie po jego myśli przedsiębiorca w dodatku zapewnił go, iż za trzy dni, jeżeli tylko tapicer z Paryża na czas przybędzie, wszystko ukończone zostanie.
Marta niezmiernie była ucieszoną odwiedzinami doktora Thompsona i z całą sympatyą i wdzięcznością, jakie dlaň miała, okazywała mu radość swoje.
— Ja także jestem szczęśliwy i to bardzo szczęśliwy, znajdując się przy tobie, drogie moje dziecię, zapewniał ją doktor. Kocham cię z całego serca jak ojciec... wiesz o tem chyba przecie, dodał wzdychając obłudnie.
A później zapytał zaraz:
— Jakżeś czas tu przepędzała?
— O! bardzo dobrze...
— Nie nudziłaś się? Wcale a wcale... choć brak mi bardzo dobrej pani Angeli.
— Czemże się zajmowałaś mianowicie?...
— Spacerowałam, doglądałam robotników, czytywałam sobie w parku.
— A czy masz książki jakie?...
— Znalazłam kilka w bibliotece tutejszej.
Córka Periny Grand-Champ nie wspomniała wcale jednakże ani słowa o romantycznem trochę wydarzeniu wczorajszem, o książce upadłej pod czółno młodego rybaka, ani o spotkaniu, jakie było wynikiem tej przygody.
— Samotność twoja moje dziecię, nie — będzie już długą, — odezwał się Jakób Lagarde, nudy nie będą cię już mogły prześladować, za dwa dni przeprowadzisz się z nami do Paryża.
Marta posłyszawszy tę wiadomość, poczuła, że się jej serce ścisnęło. — Już? — zapytała z całą naiwnością.
— Czyś z tego niezadowolona? — zagadnął Jakób niezmiernie ździwiony tem wyznaniem.
Młoda kobieta opamiętała się w tej chwili.
— Nie wierzysz w to kochany doktorze, abym mogła być niezadowolona!...
Tylko w obec tego co mi dawniej mówiłeś, nie spodziewałam się zmiany tak nagłej... Myślałam, że dużo jeszcze pozostaje do zrobienia w Paryżu...
— Nie myliłaś się moje dziecię, ale u nas wszystko prędko idzie, dzięki staranności i nadzorowi sekretarza mego Pascala Saunier. Twój pokój już jest zupełnie gotów i gdyby nie to, że pałac zawalony jest jeszcze robotnikami wszelkiego rodzaju, co pobyt w nim czyniłoby nie bardzo przyjemnym, mógłbym dziś zabrać cię już z sobą...
Sierota pobladła.
— Odjechać ztąd tak zaraz i może nie wrócić więcej — szepnęła.
— Uzbrój się w troszeczkę jeszcze cierpliwości — zaczął znowu Jakób, pojutrze, według wszelkiego prawdopodobieństwa, będziecie znowu razem z kuzynką moją Angela...
— Uściskam ją z prawdziwą przyjemnością... Ale pozwól no mi panie doktorze pomyśleć trochę o panu. Czy jadłeś pan już śniadanie?...
— Nie, liczyłem na to, że go zjem z tobą dzieweczko.
— A zatem pobiegną wysłać Mariettę po prowizyę...
— Nie ma potrzeby...
— W domu nic przecie nie ma...
— Mniejsza o to... Pójdziemy do jednej restauracyj sąsiednich... Dla ciebie będzie to nowość, a więc i rozrywka...
— O jakżeś pan dobry dla mnie, doktorze...
— Za dobrym nigdy być dla ciebie nie można, boś jest dziecko moje... córko moja... godną najwyższej miłości.
Mówiąc to Jakób Lagarde, ujął ręce sieroty.
Pociągnął ją czule ku sobie i gorąco w czoło pocałował.
Pierwszy to raz pan Thompson pozwolił sobie na taką pieszczotę.
Marta ucieszyła się z tego nowego dowodu życzliwości.
Doktór nazwał ją przed przed chwilą „swoją córką“...
W pocałunku jaki otrzymała, widziała pocałunek ojca, który odnajdywał w niej obraz utraconej ukochanej dzieciny.
Takie z tego wszystkiego odniosła wrażenie Marta.
Jakób doznał całkiem innego wrażenia...
Rozpłomienił się i zadrżał.
Wydało mu się, że w żyłach płynie ma krew jakaś cieplejsza, że serce silniej bić zaczęło. Czuł się jakby odurzonym jakimś.
Odurzenie to trwało maleńką zaledwie chwilkę.
Odsunął zlekka Martę od siebie i spojrzał na nią z pewną trwogą.
— Ubiorę się —powiedziała sierota.
— Dobrze, kochane dziecię... Będę tu czekać na ciebie.
W chwili gdy Marta ku drzwiom zmierzała, Jakób ścigał ją oczami...
Skoro zamknęła je po za sobą, mruknął głosem zaledwie dosłyszanym:
— Piękność to niebezpieczna...
W tej chwili rozległ się po dziedzińcu donośny głos dzwonka.
Zadzwoniono u kraty.
Robotnik pracujący przy lasowania wapna poszedł otworzyć.
Pod bramą stał młody człowiek lat ośmnastu lub dziewiętnastu. Miał na głowie miękki kapelusz pilśniowy, a w ręku trzymał mały jakiś pakiecik.
— Dzień dobry.. odezwał się do robotnika który mu otworzył.
Czy to tu willa Petit-Castel?...
— Tak panie...
— A no, kiedy tak, to tu właśnie sprowadza mnie interes.
I młody człowiek wszedł na podwórze...
Jakób Lagarde dostrzegł go z okna i posłyszał jego rozmowę. Wyszedł.
— Czego to potrzebujesz przyjacielu?... zapytał przybyłego.
— Pragnąłem być w Petit-Castel i pokazuje się, że jestem...
— Rzeczywiście... Ale o co chodzi właściwie?...
— Pan Bartin, tapicer, pryncypał mój, przysłał mnie tu do roboty...
— A... to dobrze... potrzeba drzwi wytapetować...
— I owszem mogę to zrobić.
— Niestety nie ma w tej chwili przedsiębiorcy, aby mógł dać wskazówki potrzebne... Będzie o pierwszej dopiero.
— W takim razie złożę tu gdzie moje narzędzia, pójdę się posilić i później powrócę...
— Tylko proszę się nie spóźnić, bo robota bardzo jest pilną.
— Bądź pan spokojny. Zjem jaki kawałek czego, wypiję szklankę wina i jestem.
Młody człowiek położył mały swój pakiecik na framudze okna, ukłonił się i wyszedł.
Marta prawie w tej samej chwili ukazała się w kapeluszu na głowie i rękawiczkach.
Jakób Lagarde podał jej rękę i udali się w stronę restauracyi na wyspie, którą znają już nasi czytelnicy.
Skoro przybyli, zastali przy jednym ze stolików w altanie jakiegoś kogoś z jakąś młodą kobietą.
Tym „kimś“ był właśnie ten sam pomocnik tapicerski, co przed chwilą prezentował się w willi Petit-Castel.
Poznawszy pana, z którym rozmawiał przed chwilą i dla którego zapewne wykonywać ma robotę, skłonił się uprzejmie i powiedział:
— Państwo także tutaj się znaleźli?...
Jak pan widzisz... odpowiedział Jakób.
I udał się z Martą do sąsiedniej altanki.
— No Wirginio dysponuj... odezwał się tapicer do towarzyszki.
— Zaraz zadysponuję i możesz być zupełnie spokojnym, że dobrze zadysponuję... śniadanko będzie maleńkie ale szykowno... Każę dać rybę smażoną.
— Brawo!... Przepadam za rybą smażoną.
— Ale jakże tu ślicznie — czy ty to widzisz?... zapytała Wirginia. Chciała bym żebyś miał tu na długie czasy robotę... przychodziłabym i szyła pod cieniem tych drzew wspaniałych.
— Masz racyę, kochana Ni-nie! ale na nieszczęście, starczy mi tu najwyżej na dzień lub na półtora dnia zajęcia. Jeżeli chcesz jednakże, to przyjdziemy tu jutro znacznie wcześniej, zjemy znowu tu sobie śniadanie, a skoro się ułatwię, popływamy sobie trochę po rzece.
— Chce... chce... mój kochany. Przejażdżka czółnem, to moje marzenie gorące.
— Powiedz-no Ni-nie...
— Co takiego?...
— Czy nie przepłukalibyśmy przed śniadaniem?... Co byś mieć mogła przeciw jednemu małemu kieliszkowi?...
— No, no... mój Amadeuszu, tylko głupstw żadnych a żadnych... — zawołała żywo młoda kobieta. Co do jedzenia, to i owszem, jedz wszystko co ci się żywnie podoba. Ale nie myśl ani o absyncie ani o likierze... Taki ładny po trzeźwemu, robisz się jak tylko co wypijesz, szkaradny i jak rak czerwony...
— Dość dość! Ni-nie dość!... Nie mówmy więcej o tem...
Garson i dziewczyna restauracyjna przynieśli wstępną przekąskę zadysponowaną przez Wirginie i jednocześnie odebrali dyspozycyę Jakóba Lagarda.
Amadeusz i jego towarzyszka zabrali się do jedzenia.
W tej samej chwili, przybiło do brzegu, stare jakieś czółno, a wyszedł zeń młody chłopak z workiem na ramieniu, napełnionym płotkami i kiełbikami.
Był to tak nazywany Fouine, a właściwie Julek Boulenois.
Jakób Lagarde poznał go od jednego rzutu oka i skoro przechodził obok altanki, w której siedzieli z Martą, odezwał się do niego:
— No i cóż tam mości filozofie — zawsze zajmujesz się połowem?...
— Zawsze łaskawy panie — odpowiedział krótko Fouine.
A potem dodał, pokazując na swój worek:
— Brały bo brały dziś jak najęte!... Rady dać sobie z niemi nie mogłem.
Posłyszawszy głos rybaka, Amadeusz, pomocnik tapicerski, odwrócił się żywo aby zobaczyć mówiącego.
— Boulenois!... — zawołał. — A to i ten się tu znalazł.
Fouine, ze swej strony, spojrzał w altankę, w której nazwisko jego wymieniono i wydał okrzyk radosny, podbiegł de tapicera i podał mu rękę.
— Amadeusz!... — powiedział — Amadeusz Duvernay!... Czy ja się tego spodziewałam... Cóż za przyjemna niespodzianka!...
Jakób Lagarde poruszył się ździwiony.
Nazwisko Amadeusza Duvernay dało mu do myślenia, że ma znów przed sobą jednego z młodych ludzi, urodzonych 10 marca 1860 r. w szóstym okręgu Paryża i zapisanych w testamencie nieboszczyka hrabiego de Thonnerieux.
— Słowo honoru daję, stary mój przyjacielu, że się okrutnie cieszę ze spotkania z tobą!... — zawołał Julek Boulenois, śćiskając serdecznie rękę Amadeusza. — Co najmniej, tośmy się ze sześć miesięcy ze sobą nie widzieli i tyleż czasu niceśmy też nie wypili ze sobą!... Zkąd ty się tu wziąłeś u licha?...
— Przyszedłem na robotę... — odpowiedział tapicer. — Pryncypał mnie przysłał, a przed zaczęciem, musiałem się posilić trochę... No, zgodzisz się przecie na jeden z nami kieliszek?...
— Nie tylko na jeden ale na dwa nawet, mój stary!... Czy to wy kazaliście podać sobie ryby smażone?...
— Naturalnie, że my!... — odpowiedziała panna Wirginia.
— Jeszcze ich kucharz nie włożył zapewne na patelnię... — odezwał się Fouine — więc każcie no mu dać sobie pokój... Ja wam coś porządnego ofiaruję... a będziecie wiedzieli przynajmniej, że jecie rzecz świeżuteńką, no i przytem, jeżeli nie będziecie nic mieli przeciwko temu, zjem sobie także z wami...
— To nam tylko przyjemność sprawi, odpowiedział Amadeusz, usuwając się, aby zrobić miejsce przyjacielowi.
Właściciel restauracyi ukazał się akurat w ogrodzie, na zwykłą inspekcyę gospodarską.
Fouine zawołał nań:
— Ej spojrzyj no pan, panie gospodarzu, na ten woreczek... Okrągłe dziewięć funtów po siedmdziesiąt pięć sous, to znaczy sześć franków i piętnaście sons!... Weź no pan sobie ten ładunek i każ nam podać coś smażonego, tylko coś wyśmienitego mój panie, bo to ja funduję... I każ pan dać także jedno jeszcze nakrycie no, i butelkę wina, jeżeli łaska...
— Zaraz będzie wszystko, kochany panie Fouine.
Restaurator zabrał worek i odszedł z uśmiechem, a jednocześnie prawie zjawił się chłopiec z nakryciem.
— Więc to mój stary — zaczął Julek Boulenois — przyszedłeś na robotę?... I długo zamierzasz tu posiedzieć?...
— Dziś i jutro do południa co najwyżej...
— A na noc dziś powrócisz do Paryża?...
— Zapewne, zwłaszcza jeżeli nie będziesz mi mógł, jakiego kąta ofiarować.
— O, co do mnie, to znasz przecie doskonale moję zasadę... płacić za mieszkanie to zbytek... Nie marnuje się pieniędzy na to, aby można schronić gdzie głowę. Najlepszym dla mnie pułapem to ten pułap naturalny, zasiany gwiazd milionami. Nocami ryby łowię, w dzień sypiam na świeżej, pachnącej trawie...
— Zawsześ ten sam!... Kiedy się ty nareszcie upamiętasz, kiedy rozumu nabierzesz?...
— Kiedy rozumu nabiorę?... Mam go bodaj więcej, niż wy wszyscy, co wydajecie na mieszkania!...
— Za zdrowie twoje mój stary i za twoje zdrowie panniusiu!...
Stuknięto się szklankami.
Fouine zwrócił się do Amadeusza z zapytaniem:
— Gdzie masz robotę, mój kochany?
— O dwa kroki ztąd wszystkiego, w willi, którą nazywają Petit-Castel.
— Znam. Posiadłość co się nazywa szykowna!... Widziałem ją, bywając na rybach. Była do sprzedania, więc ją widocznie kupiono?...
— Tak się zdaje — i bodaj, że to nowy jej właściciel, ten, co siedzi z młodą damą w altanie sąsiedniej.
Julek Boulenois pochylił się, aby mógł lepiej zobaczyć wnętrze altanki, wskazanej przez Amadeusza.
— Szczególne — rzekł — ja znam tego pana... spotkałem się już raz z nim kiedyś... i gadaliśmy nawet ze sobą... Ale co za śliczna przy nim kobieta, co za śliczna!... Nie często można spotkać coś podobnego!... Proszę mi darować szczerość — dodał — zwracając się z ukłonem do Wirginii.
— To musi być jego córka... — zauważyła ta ostatnia, przypatrując się Marcie Grand-Champ. — Przyznaję, że wyjątkowo piękna!...
— Potwierdzam zdanie wasze!... — dorzucił Amadeusz z zapałem.
— Nikt cię nie prosi oto!... —zawołała panna Wirginia z gestem znaczącym. Jedz i pij, a nie nadkręcaj karku dla zaglądania w ładne oczki tej pani...
— O! la! la!... możeby rolety zapuścić... — powiedział, śmiejąc się tapicer.
A to zazdrośnica z ciebie piekielna!... Ni-nie, nie zaprzątaj no sobie główki głupstwami. Ty wiesz przecie, żem jest tobą zachwycony!...
Powyższa pogawędka przerwaną została ukazaniem się jakiegoś młodzieńca, który zbliżył się do rozmawiających i zapytał:
— Czy nie bylibyście państwo łaskawi, objaśnić mnie, gdzie mógłbym znaleźć tu czółno dla przeprawienia się przez Marne?...
Jakób Lagarde wlepił oczy w przybyłego.
Gdy spostrzegł, że podchodzi ku Foinowi i Amadeuszowi Duvernay, nadstawił uszów ciekawie...
— Ależ... jeżeli się nie mylę... — zawołał pomocnik tapicerski-to z panem Fabianem de Chatelux, mamy przyjemność mówić!...
— Do usług... — odpowiedział młody człowiek — i ja w tej chwili poznałem panów także — to panowie: Amadeusz Duvernay i Juljusz Bouleneis, urodzeni w tym samym dniu, co ja, i tak samo jak ja protegowani przez hrabiego de Thonnerieux...
— Fabian de Chatelux!... — mruknął Jakób Lagarde, którego twarz zdradzała najwyższe ździwienie. — Cóż to za jakiś szczególny zbieg okoliczności. Trzech naraz obok mnie spadkobierców zmarłego oryginała.
Mniemany Thompson ani się żartem nie domyślał, że ma pod bokiem i czwartego jeszcze sukcesora — że była nim jak wiadomo panna Marta Grand-Champ.
Sierota drgnęła, posłyszawszy nazwisko hrabiego de Thonnerieux.
Nazwisko to przypomniało jej medal złoty, — zastawiony w lombardzie w Joigny i nadzieje, o jakich matka jej tak bardzo mówić lubiła.
Spoglądała na trzech młodych ludzi ukradkiem i z wielką obawą.
Jakób Lagarde, którego uwaga była czem innem w zupełności zajętą, nie zauważył ani tych spojrzeń, ani tego zakłopotania.
— Więc i pan bywa tu na przechadzkach... panie Fabianie?... odezwał się Fouine do wice-hrabiego de Chatelux.
— Wybrałem się odwiedzić jednego z dobrych moich przyjaciół, którego znacie zapewne, bo to również jeden z naszych.
— Któż to?... zapytał Amadeusz.
— Paweł Fromental...
— Pan Paweł Fromental... wykrzyknął Julek Boulenois!... Ależ znam i tego!... Widziałem nawet przed chwilą...
w czółnie... pod wierzbami Petit-Castel. Dałem mu naprędce pewne wskazówki rybackie...
Marta nie straciła ani słówka z całej tej rozmowy.
Posłyszana z ust Boulnois wiadomość o czółnie, uwiązanem pod wierzbami Petit Castel, wywarła na nią głębokie wrażenie.
Przypomniała sobie w tej chwili młodego rybaka, którego obraz prześladował ją we śnie podczas całej nocy minionej, i który pierwszy zmusił jej serce do daleko silniejszych uderzeń.
— A zatem — odezwał się znowu Fabian — będę mógł bodaj znaleźć go jeszcze pod wierzbami...
— Na pewno... odpowiedział Boulenois...
— A ktoby mógł mnie tam doprowadzić?...
— Ja, jeżeli pan pozwolisz, panie Fabianie i to z prawdziwą przyjemnością... Ale nie potrzebuję się pan tak spieszyć... Bylibyśmy bardzo szczęśliwi gdybyś pan raczył napić się z nami...
— Nie chciałbym się opóźnić — odpowiedział młody hrabia.
— Zrób pan to dla nas panie Fabianie, dorzucił pomocnik tapicerski: Wszyscy trzej jednego dnia urodziliśmy się przecie, to powinno zacierać istniejące pomiędzy nami różnice!... Jeżeli nie chcesz pan pić wina, to choćby piwa szklaneczkę...
— Pan de Chatelux nie miał serca odmówić prośbom.
— Niechajże i tak będzie, rzekł z rezygnacyą, zasiadając obok panny Wirginii, gdy tymczasem Julek Boulenois pobiegł do restauracyi po nakrycie i szklankę.
— No, a ty co porabiasz Amadeuszu?... zapytał wice-hrabia.
— Pracuję ciągle przy tapicerze, panie Fabianie.
— Przy ojcu?...
— Nie... Ojciec mój ma charakter troszkę fantastyczny i trochę za ciężką rękę... Urządziłem się na własną rękę z Wirginia, moją narzeczoną, którą mam honor przedstawić oto panu...
Młoda kobieta zarumieniła się po same uszy i skłoniła się nieśmiało.
— Uczciwa to w całem znaczeniu dziewucha!... ciągnął Amadeusz. Mamy oboje wielkie do siebie przekonanie i chcieliśmy się pobrać zaraz. Ojciec odmówił mi pozwolenia, pod pozorem żem jest za bardzo młody jeszcze.
Najlepszy to w świecie człowiek ten mój ojciec, ale jest jak powiedziałem fantastyk trochę... Ponieważ otóż, ani mnie ani jej, czekać się jakoś nie chciało, połączyliśmy się na rachunek przyszłości.. Ni-ni szyje na maszynie, ja także nie próżnuję... Zgadzamy się jaknajlepiej na świecie i jak tylko będę trochę starszy, zaraz każemy się wywiesić na tablicy w merostwie... Nie prawda Ni-ni?...
— Tak jest Amadeuszu...
Fouine powrócił uzbrojony w butelkę i szklankę.
— Oto... piwonia — zawołał, ja sam, moją własną ręką panu naleję...
Napełnił szklankę i postawił przed Fabianem.
— Jesteście zatem szczęśliwi?... odezwał się Fabian, zwracając się do Wirginii i Amadeusza.
Ten ostatni nie dał czekać na odpowiedź.
— Czy jesteśmy szczęśliwi?... rzekł, zapewniam pana, że jesteśmy. Mamy zawsze sto lub dwieście sous przy duszy... roboty nam nie brakuje nigdy... niewinniśmy nikomu ani grosza, i oczekujemy cierpliwie na małą rentę, jaka kiedyś nam się dostanie...
— Oj renta! renta!... westchnął Fouine kochana mała renta... Sprawić sobie nowe czółno, nabyć jaki maleńki domek ponad rzeką... zarzucać sieci i zastawiać więcierze... oto marzenie moje!...
Jeszcze ze dwa lata cierpliwości i będziemy mogli mieć kawałek moru przy ulicy i pyszny fioletowy Chablis codziennie przy śniadaniu!..
— Jak Amadeusz odbiorze swoje, wtrąciła Wirginia, zaraz ślub ze sobą weźmiemy, bo spadek wcale mu nie przeszkodzi ożenić się ze mną, i nakupimy sobie kaczek, gęsi, kur, indyków i królików...
— Oto jak się to rozegra — zawołał Julek Boulenois. W dniu w którym skończę lat dwadzieścia jeden, popędzę na ulicę Vaugirard, udam się wprost do pałacu pana hrabiego de Thonnerieux, przedstawię się temu najszlachetniejszemu człowiekowi i okażę mu mój medal! Nie rozstaję się z nim nigdy ani na chwile... ani dniem... ani nocą... Mam go tu oto zawsze — rzekł Boulenois, uderzając ręką w piersi. — Panie hrabio! powiem, oto mój dowód i moje świadectwo toż samości... wszystko w największym porządku!... Jeżeli to istotna prawda, że pan hrabia chce mnie wyposażyć trochą monety, będzie mi bardzo przyjemnie...
— Amadeusz zrobi zapewne tak samo! — zauważyła panna Wirginia. Skoro dojdzie do lat dwudziestu jeden, zwrócę mu medal, który noszę zawsze przy sobie, w obawie aby on go nie zgubił — i pójdzie do swego starego dobroczyńcy po nasz udział. Po „nasz“ powiadam, bo za te pieniądze zaraz wyprawimy sobie wesele...
— No, no! więc to panieneczka ma w zachowaniu ten amulet — zawołał Fouine, widząc, że młoda kobieta odpina stanik, po za którym pomiędzy dwu mocno apetycznemi wyniosłościami, zachowany miała w woreczku na cieniutkim srebrnym łańcuszku, obiecujący medal złoty...
— A tak... mój stary — odezwał się Amadeusz — ja mam głowę czem innem zaprzątniętą….. mam nieraz dużo roboty i muszę się nieraz kręcić pomiędzy chmarą robotników rozmaitych. Wirginia utrzymuje, że w tłoku łatwo mógłby mi kto wyciągnąć tę metrykę i schowała ją po za gorset! Ktoby jej chciał stamtąd to wyciągnąć, byłby odpowiednio przyjęty...
— Nie pleć tylko mój Amadeusza!... ofuknęła Wirginia. Nikt tam ręką sięgnąć nie może.
Wszystkie te zdania były tak szybko jedno po drugiem wypowiedziane, że Fabian de Chatelux niemiał możności wtrącić się choćby słówkiem.
Chwilowa cisza, jaka zapanowała po odezwania się Wirginii, pozwoliła mu przemówić:
— Czem się więcej przysłuchuje, rzekł, tem większe zdziwienie mnie ogarnia. A toż wy nie widzę nie wiecie co się stało miesiąc już blizko temu...
Jakób i Marta, w altance sąsiedniej nadstawiali uszu ze zdwojoną ciekawością, o czem wspominać nawet niema potrzeby.
— Co takiego? — odezwali się naraz dwaj mężczyźni i Wirginia, nie bez pewnej obawy w głosie — co się takiego stało?...
— Przede wszystkiem hrabia de Thonnerieux nie żyje...
— Umarł?... powtórzyli trzej słuchacze osłupieni.
— Tak jest — a powtóre jego kamerdyner stary Jerome Villard, został aresztowany...
— Aresztowany? — krzyknął Julek Boulenois. A to za co?... Czyby padało jakie podejrzenie, że zamordował swego pana?...
— Nie, ale oskarżono go o zrabowanie części fortuny hrabiego i zatracenie, testamentu...
— Jakto? — bąknął pobladły Amadeusz — więc przechowywalibyśmy nasze medale dla króla pruskiego jak to mówią!.. Zatracono testament hrabiego de Thonnerienx!...
— Jesteśmy okradzeni! — krzyknęła Wirginia.
— Ależ możemy protestować — zauważył La Fouine.
— Niestety! — powiedział Fabian, jeżeli Villard nie przyzna się do zbrodni i nie zwróci testamentu, jeżeli go notabene nie zniszczył, to wszystkie bodaj nadzieje stracone...
Amadeusz, Julek Boulenois i panna Wirginia spoglądali po sobie w milczeniu.
Mieli miny sukcesorów, których powiadomiono, że zmarły ich bogaty krewny nie zapisał im ani sous złamanego.
Marta myślała:
— Biedne matczysko moje, gdyby żyła jeszcze, jakżeby cierpiała strasznie!...
Tyle pokładała nadziei w tym majątku zagrabionym.
— Nikczemny Jerome Villard! — huknął Julek Boulenois, uderzając w stół pięścią — a ja tak o nowem pięknem czółnie marzyłem...
— Jeżeli medal nie wart już teraz nic więcej, to niema go interesu przechowywać — oświadczyła Wirginia. Sprzedasz go Amadeuszu i kupisz mi szafkę na szkło...
— Nigdy w życiu moja dziewuszko!.. Kto wie jeszcze, co się stać może... kto wie czy nie odnajdzie się testament! Gdyby się to stało i gdybyśmy nie posiadali medalu, ładnie byśmy wtedy wyglądali!.. Wcale ci przecie nie przeszkadza na szyi. Pilnuj go tylko dobrze, bo ja wolałbym umrzeć z głodu niż go stracić... Czy nie mam racyi panie Fabianie?...
– Najzupełniejszą — odrzekł młody człowiek. Bardzo często żałuje się
— Bądź co bądź moi panowie! — mruknął La Fouine, zwijając papierosa, nie mamy wcale szczęścia!
— Jeżeli jesteśmy zrujnowani zanim zostaliśmy bogaczami, to nie racya ażeby oddać się rozpaczy i zapomnieć o obowiązkach — odezwała się Wirginia do Amadeusza. — Idź gdzie masz iść, zrób co masz zrobić... ja tu zostanę, zapłacę, i będę oczekiwać na ciebie haftując kołnierzyki... Przyniosłam z sobą wszystko co mi potrzeba...
— Przepraszam wtrącił La Fouine, — ja płacę do połowy...
— Przypominam, powiedział Fabian, żeś obiecał zaprowadzić mnie do mojego przyjaciela Pawła Fromentala!...
— Na to dość będzie kilku sekund!... A oto pan gospodarz... zregulujemy należność i pójdziemy.
Rachunek został zapłacony, Amadeusz podążył do Petit-Castel, La Fouine zabrał do czółna vice-hrabiego de Chatelux i powiózł go do Pawła — zwracającego bezustannie wzrok ku brzegowi, czy nie ujrzy gdzie czarodziejki wczorajszej.
Przybycie Fabiana sprawiło naszemu rybakowi niezmierną radość, ale po przez tę radość przebijała dość wyraźnie wielka niecierpliwość. Nie był już sam.
Potrzeba było zająć się gościem i wyrzec na dziś wszelkiej nadziei...
Paweł kochał serdecznie Fabiana, ale rodząca się miłość zawsze bardzo źle na przyjaźń oddziaływa.
Pomimo też, że syn Rajmunda gorąco ściskał rękę kolegi, wolałby był, żeby wizyta nie na dziś była przypadła.
Siedząca obok w altance restauracyjnej Marta, zadumała się tak bardzo, iż potrzeba było aby Jakób Lagarde był tak jak był pochłonięty, żeby tego nie zauważyć.
Marcie także wydało się niezmiernie dziwnem, to znalezienie się naraz w obecności trzech jakichś mężczyzn urodzonych tego samego dnia co i ona i tak jak ona wymienionych w testamencie, który zniknął i pozbawił obdarowanych wszelkiej nadziei dziedzictwa.
Ale nie z tej wcale przyczyny pochodziła jej zaduma.
Zamyśliła się o młodym człowieku, którego jak słyszała nazywano Pawłem Fromentalem.
O, jakże radaby się dowiedzieć, czy to przypadkiem nie wczorajszy jej znajomy.
Ażeby się o tem przekonać, potrzeba by opuścić wyspę, powrócić do parku Petit-Caste, zajść pod kasztany gdzie czytała wczoraj, i zobaczyć do kogo to udał się Fabian de Chatelux w towarzystwie La Fouin‘a.
Na nieszczęście było to niepodobieństwem.
Nie podobna jej powiedzieć doktorowi Thompson, aby powracał do willi.
Jakób Lagarde myślał sobie tymczasem:
— Biedni wy, zawiedzeni sukcesorowie, powinniście prosić gorąco Boga, ażeby „Czerwony Testament“ dostał się spokojnie w moje ręce, bo wtedy podniosę sobie wasze części i pozostawię was w spokoju!...
W przeciwnym razie potrzebne mi będą wasze medale i gorzej będzie z wami!... daleko gorzej!...
W kwandrans później życzenia Marty zostały spełnione.
Mniemany Thompson zapłacił za śniadanie i powrócili do Petit-Caste, gdzie przybyły przed chwilą przedsiębiorca, dawał właśnie instrukcye Amadeuszowi Duvernay, tapicerowi.
Skoro tylko weszli w dziedziniec, Marta opuściła doktora.
Przebiegła park szybkim krokiem i cienistą aleją wyszła nad brzeg Marny, przekonana, że znajdzie tu wytłomaczenie zagadki, jaka ją zajmowała.
Nie tak się atoli stało.
Nie było żadnego czółna pod wierzbami.
Sierota doznała bolesnego zawodu i smutna powróciła do willi.
Wieczorem Jakób, powracał do Paryża, zupełnie upewniony, iż za dwa dni wszystko będzie w Petit-Castel gotowe.
Za dwa dni tak samo będzie też wszystko w zupełnym już porządku w pałacu przy ulicy de Miromesnil — i powrotowi Marty nic już nie stanie na zawadzie.
Fabian de Chatelux przybył, aby przepędzić kilka dni z Pawłem, co Magdalenę zachwycało, a młodemu Fromentalowi wcale nie było na rękę.
Miłość jest niezmiernie egoistyczną i zatraca wszelkie inne w około siebie uczucia, zwłaszcza, skoro jeszcze nie zupełnie pewna jest wzajemności.
Miłość mówiła Pawłowi nie bez racyi, że obecność przyjaciela, będzie mu wielką przeszkodą, że nie będzie można myśleć o wycieczkach nad brzeg Marny dla ujrzenia czarodziejki.
Naturalnie, że zwierzyć się Fabianowi nie chciał i nie mógł jeszcze.
Bądź co bądź nie da wcale poznać Fabianowi, że mu on nie na rękę.
Wycieczka na ryby została postanowioną na jutro.
Na dowódzcę zaproszony został pan Juliusz Boulenois.
Przyrzekł uroczyście młodym ludziom nietylko płotki i kiełbiki, ale także ryby grubszego gatunku.
Kiedy to małe zdarzenia następowały jedno tak po drugiem w Port-Créteil, Rajmund Fromental i dobrani przezeń jego pomocnicy, nie przestawali poszukiwać sprawców kradzieży w bibliotekach, ale poszukiwania te dotąd żadnego nie miały skutku.
Nie odnaleziono żadnej wskazówki, na żaden ślad nie natrafiono.
A Bóg wie jeden, jakich Rajmond dokładał gorliwych starań!...
Wolno mu było, jak wiemy, mieć nadzieję, iż po rozwikłaniu tej tajemniczej zagadki, prośba, jaką zamierzał podać do ministra sprawiedliwości, będzie z pewnością przyjętą i z pewnością uwzględnioną.
Podniecany tą nadzieją, biedny człowiek — nie tracił ani jednej chwili na próżno.
— Wszystkie biblioteki, księgarnie i antykwarnie odwiedzał kolejno.
Ale na próżno wypytywał, na próżno zastawiał zasadzki, nie dowiedział się nic zgoła.
Dodajmy jednakże, że niepowodzenia nie zrażały go wcale.
Pewnego poranku, stawszy się w ubraniu anglika zupełnie niepodobnym do siebie, poszedł do jednego z antykwaryuszów, którego mu wskazano, jako zajmującego się specyalnie sprzedażą rzadkości książkowych.
Jegomość ten, niejaki Duchenin, mieszkał przy ulicy Dauphine i zajmował całe pierwsze piętro dużego domu.
Przybywszy do drzwi, na których była karta z nazwiskiem księgarza, Rajmund zadzwonił, a gdy ma otworzono, zapytał akcentem czysto brytańskim.
— Czy zastałem pana Duchenin? Jest panie odpowiedział jeden z chłopców księgarskich — niech pan raczy wejść.
I poprowadził gościa do gabinetu pryncypała.
Ten ostatni widząc, z pierwszego spojrzenia, że ma do czynienia z cudzoziemcem, a bogaci cudzoziemcy dużo kupują i drogo płacą, przybrał stosowną minę i zapytał gościa o cel wizyty.
— Panie, odpowiedział Rajmund — renoma pańska doszła mnie w Anglii...
Tak jak pan jestem, zapalonym amatorem dzieł rzadkich i wydań pierwotnych, i zbieraniu takich osobliwości poświęcam całą moję egzystencyę...
— A! pan jest bibliofilem! — zawołał księgarz z głębokim ukłonem...
— Do usług pańskich!... Jestem bibliofilem zapamiętałym, a jeżeli wolno powiedzieć, bibliofilem znającym się nawet trochę na rzeczy... Zbieram osobliwości nie dla tego, aby je trzymać, bo jakkolwiek posiadam dosyć znaczną fortunę, nie mógłbym pozwolić sobie na gromadzenie skarbów nieprodukcyjnych, ale ażeby je odstępować amatorom milionerom, którym wolno na takie zbytki...
— Czy mogę zapytać pana, jakiego rodzaju rzadkiemi dziełami zajmuje się pan specyalnie?...
— Wszelkiemi rodzajami bez wyjątku — odrzekł Rajmund. — Od książek, które nabywam, żądam tylko, ażeby były bardzo rzadkie i cenne... Stosunki jakie mam w najwyższej arystokracyi rodowej i pieniężnej — ułatwiają mi zbyt i zawsze zapewniają zarobek...
— No, to szczerze panu winszuję, wykrzyknął Duchenin!...
Fałszywy anglik skłonił się i mówił dalej.
— W tej chwili jestem w Paryżu po to, aby sprokurować jeśli się da kilka tomów, za które jeden z moich współziomków, właściciel całego prawie kwartału w Londynie, dać by gotów bajeczną sumę. Panu temu przyszła fantazya, ażeby koniecznie posiadać te książki w swojej bibliotece. Nie będzie dbał o cenę, byleby mógł zadowolić swoje fantazye... Mówiono mi o bogatych zbiorach pańskich, przyszedłem więc zapytać pana, czy nie posiadasz czasami tego, czego poszukuję... Widzi pan, że stawiam rzecz prosto i otwarcie, że powiadam z góry, jaką wysoką cenę myślę nałożyć na te dzieła.
— Jeżeli je posiadam, to zrobimy wspólnie dobry interes, czego panu i sobie życzę... Jakież to książki?
— Mam tu małą notatkę...
— Racz mi ją pan pokazać...
Rajmund wyjął z kieszeni książeczkę w której pomiędzy rozmaitemi tytułami dzieł rzadkich, znajdowały się tytuły dzieł ukradzionych. Wzruszenie zdradzi go zapewne. Śledził uważnie ale napróżno. Twarz księgarza nie zdradzała nic zupełnie.
— Żałuję bardzo, odezwał się po przejrzeniu spisu Duchenin — żałuję bardzo, ale nie posiadam żadnego z dzieł wypisanych na liście... Kilka może by się znalazło — (nie mam jednak pewności) — ale jest jedno, którego bezwarunkowo nie znajdziesz pan nigdzie, bezwzględu na cenę jaką byś chciał ofiarować...
— Dla czego?...
— Bo są tylko trzy egzemplarze.
— No to przecie jeden z tych trzech możnaby dostać.
— Nie — z powodu, że dwa znajdują się w Paryżu w bibliotece narodowej, a trzeci w Amsterdamie...
— Tytuł tego dzieła?
— „Czerwony Testament. Pamiętniki pana de Leffames“.
— No... trudno, nie mówmy o tem, ale inne?...
— Powtarzam panu, że nie mam żadnego z tych dzieł... ale mało brakowało, ażebym jednego z nich nie posiadał...
— No!... wykrzyknął żywo Rajmund, przewidując natrafienie na ślad jakiś.
— „Zycie Ojca Józefa“, rzecz również bardzo rzadka, ale nie tak ma się rozumieć jak „Czerwony Testament“...
— Co panu przeszkodziło go posiadać?...
— Nie chciałem kupić.
— Zapewne żądano za zbyt wysoką cenę...
— Ej nie to, wcale nie to...
— Cóż więc takiego?...
Słowa te wymówił Rajmund, tak pośpiesznie i z tak dziwnym akcentem w głosie, że zdziwiony księgarz spojrzał na swojego interlokutora, spostrzegł błyszczące jego spojrzenie, i pomyślał, że nieznajomy może mieć jakiś specyalny powód wypytywania, nie tyczący się wcale bibliomanii.
Że jednak nie miał żadnego interesu i nie miał ochoty się tłómaczyć, odpowiedział dosyć sucho.
— Bo mi się nie podobało.
Rajmund zrozumiał, że popełnił grubą niezręczność.
Pragnienie pochwycenia jakiego śladu, usiłowanie wydobycia jakiejś kategoryczniejszej odpowiedzi, wzbudziło podejrzenie w umyśle Duchenin’a.
— Jak naprawić to złe i wymódz na tym człowieku ażeby coś powiedział?...
pomyślał sobie.
Głośno zaś się odezwał:
— Żałuję żeś pan nie nabył tej książki... zapłaciłbym bez targu co byś był zażądał...
— Co się stało, to się nieodstanie — odrzekł księgarz...
— Oto wykaz pański: nie posiadam żadnej z książek w nim wymienionych.
I podał papier anglikowi.
Ten odpowiedział:
— Czy nie mógł byś pan przynajmniej powiedzieć, gdzie mógł bym znaleźć ten egzemplarz „Życie Ojca Józefa“, który panu ofiarowywano?...
— Nie mogę tego panu powiedzieć.
— Dla czego?...
— Bo osoba, która mi go chciała odprzedać, była mi zupełnie nieznaną.
— Ba, to też dla tego zapewne nie chciałeś pan z nią traktować?...
— Naturalnie, że to także przyczyna.
— Może także przypuszczałeś pan, że to cenne dzieło zostało ukradzione?...
Mówiąc to Rajmund wpatrzył się tak w księgarza, jakby chciał go zamagnetyzować.
Duchenin odpowiedział:
— Nie miałem żadnej przyczyny do podobnego przypuszczenia, chociaż, taka rzadka książka w rękach tego co mi ją ofiarowywał, wydała mi się rzeczą podejrzaną...
W r. 1874, kiedy rząd przeniósł się do Wersalu, wielka liczba dzieł rzadkich, zabraną została z Biblioteki narodowej.. Ta mogła być w ich liczbie...
— Musiała też nosić pieczęć Biblioteki narodowej?...
— Nie, ale pewne znaki pozwalały przypuszczać, że pieczęcie takie musiały się kiedyś znajdować. Teraz racz mi pan powiedzieć, dla czego tak uparcie wypytujesz mnie o to?
— Dla tego — odrzekł Rajmund głosem swoim naturalnym — dla tego, że poszukuję sprawców nie zaborów jakie mogły mieć miejsce podczas komuny w Bibliotekach narodowych, ale złodziejstw, jakie zostały popełnione przed kilku tygodniami... Spis jaki panu przed chwilą przedstawiłem, zawiera tytuły wszystkich prawie książek ukradzionych... Przychodzono do pana z propozycyą kupienia jednej z nich. — To bardzo ważna wskazówka, która może doprowadzić do wykrycia winowajców...
— Będzie pan zapewne wezwany do prefektury i do sądu.
Nagłej zmianie głosu swojego interlokutora, księgarz nie wiele się zadziwił.
Już od kilku chwil podejrzewał o co chodzi, ale że był człowiekiem uczciwym, że nie miał się czego obawiać, odpowiadał na wszelkie pytania anglika.
— Jeżeli będę wzywany, stawię się bezzawodnie — ale po nad to co do pana powiedziałem, nic już nie będę miał do nadmienienia...
Żałuję bardzo, iż nie mogę dostarczyć pewnych jakich objaśnień, bo kradzieże tego rodzaju uważam, za świętokradztwo. Inaczej ich nazwać nie można i nigdy nędzników tego rodzaju dostatecznie ukarać niepodobna...
— Tak więc — odrzekł Rajmund, powinszowawszy Ducheninowi jego zapatrywań — nie znasz pan wcale osoby, która przyniosła panu „Życie Ojca Józefa“.
— Nie panie.
— Nie widziałeś jej pan nigdy?...
— Nigdy... a nigdy...
— Ponieważ jednak nie kupiłeś pan tej książki, to ją prawdopodobnie zaniesiono do kogo innego...
— To nie tylko prawdopodobne, ale pеwnе...
— Musisz pan naturalnie znać wszystkich księgarzy i antykwaryuszów, którzy książki rzadkie kupują...
— To czego pan, jak się domyślam, żądać odemnie zamierza, jest sprawą bardzo draźliwa!... Czy mi podobna rzucać podejrzenia na moich kolegów?
— Pomyśl pan, że za jaką bądź cenę potrzeba wykryć łotrów, których sam pan nazwałeś świętokradcami!...
— I stanowczo tak ich nazywam, ale czyż to powód, abym brał na siebie rolę oskarżyciela...
— Bez wyraźnego oskarżenia, mógłbyś mnie pan na pewien ślad naprowadzić...
Po chwilowym namyśle, Duchenin zdecydował się i zapytał.
— Czy poznałeś pan Clovisa Hennego.
— Poznałem odrzekł Rajmund.
— Depreta? Corneta? Sauly?
— I tych także.
— A Bardon?
— Również.
— A byłeś pan u Fauvela?
— Nie, u tego to nie byłem. Któż to jest ten pan Fauvel?
— Antoni Fauvel jest jednym z moich kolegów, erudyt znakomity, ale nie bardzo skrupulatny, zajmuje się on po trochu wszystkiem, ma znajomości z różnego rodzaju ludźmi...
— Czy sądzisz pan, że to człowiek, który nie pyta zkąd pochodzą przyniesione mu towary?...
— Tego stanowczo nie powiadam, bo każdy może być oszukanym — ale wiem, że kupuje od pierwszego lepszego, że nie żąda zbyt dokładnych wyjaśnień zkąd pochodzą sprzedawane mu książki... Należałoby zatem, abyś się pan zręcznie u niego wywiedział...
— Zrobię tak proszę pana…..
— Nie powiedziawszy mu naturalnie, że ja pana do niego przysłałem.
— O, możesz pan być zupełnie spokojny.
— Pozwoli pan dać sobie pewną radę?
— Uprzejmie proszę…..
— Nie pokazuj pan Fauvelowi listy książek, które pan życzysz sobie niby nabyć, bo to książki po większej części kradzione... mogłyby obudzić uwagę nie dowiedziałbyś się pan niczego...
— Dziękuję za radę i będę z niej korzystał. — Gdzie mieszka Fauvel?
— Ulica Guenegand, Nr. 9, ztąd zatem bardzo do niego niedaleko.
— Jeszcze jedna prośba. Czy nie mógłbyś mi pan dać rysopisu osoby, która panu proponowała nabycie życia ojca Józefa?
— Byłto jakiś młody dwudziesto piecioletni mężczyzna, szczupły z błąd włosami. Ubrany bardzo przyzwoicie.
Rajmund wyraził jeszcze raz panu Duchenin swoje wdzięczność i odszedł.
Opuściwszy ulice Dauphine, udał się bezzwłocznie na ulice Guenegaud, palony żądzą dowiedzenia się, czy natrafi na ten ślad pożądany, którego dotąd szukał daremnie.
Dowiedziawszy się u odźwiernego, gdzie mieszkał antykwaryusz, wszedł na trzecie piętro i zadzwonił do drzwi.
Podług zwyczaju otworzył mu sam pan de Fauvel.
Przebiegły spekulant miał węch i niewiarę lisa.
Trzymał się ciągle na baczności.
Każdego kto się doń zgłaszał bez rekomendacyi, uważał za podejrzanego.
To też bardzo uważnie przyglądał się nowo przybyłemu.
Rajmund przybrał na nowo akcent brytański.
— Master Fauvel? — zapytał z ukłonem.
— Tak jest proszę pana.
Szybkim rzutem oka, objął fizyonomię antykwaryusza, ale fizyonomia ta nic nie mówiła i nie dawała żadnej wskazówki, z której by można wyczytać z jakim człowiekiem ma się do czynienia.
— Chciałbym pomówić z panem — odezwał się znowu anglik.
— Proszę.
Antoni Fauvel, przepuścił gościa i wprowadził do drugiego pokoju, który służył zarazem za pracownię i skład książek.
— Co to może być za ptaszek? — myślał sobie, naprzód podążając. — Nie wiem dla czego, ale mu niedowierzam.
Rajmund rozpoczął rozmowę temi słowy:
— Przychodzę zaproponować panu dobry interes...
— Dobry interes — powtórzył śmiejąc się Fauvel ja lubię bardzo takie interesa... Na nieszczęście zdarzają się bardzo rzadko w naszych czasach... — Ale tem są też pożądańsze, gdy się kiedy trafią. O cóż to chodzi mianowicie?...
— Jestem anglikiem, szanowny panie.
Domyśliłem się tego z pańskiego akcentu...
— Czy nie zdarzyło się słyszeć panu kiedykolwiek o lordzie Jerzym Dudley’u?...
— Nazwisko to, nie jest mi bynajmniej obcem.
— Lord Dudley, to najzapamiętalszy biblioman trzech królestw połączonych, a ja mam zaszczyt być jego sekretarzem.
— Lordowi Dudley wiadomo, żeś pan jest poszukiwaczem niestrudzonym, że pan wiesz zawsze o każdym „białym kruku” doskonale... i że u jednego pana tylko możnaby jeszcze wynaleźć coś takiego, coby godnem było jego biblioteki wspaniałej. Z tego otóż powodu, lord Dudley, polecił mi udać się do Francyi,
do Paryża i poznajomić się z panem i pańskimi kolegami... Byłem już u Clovi-Henne, u Depret’a, Cornet’a, Sauly, Dachenin’a i zostałem jak najmilej przez nich przyjęty. Pana zostawiłem sobie, że się tak wyrażę na deser i przychodzę zapytać, czy nie znalazłbym u niego jakiejś rzadkości, jakiegoś, gdyby to być mogło unikatu, jakiegoś jednem słowem druku, który mógłby być dumą i radością bibliofila, prawdziwie godnego tej nazwy...
— O! — odpowiedział Fauvel, wysłuchawszy z uwagą całej tej przemowy — więc pan już porobiłeś nawet pewne zakupy?...
— A tak i to na wcale pokaźną sumę... Głównie u Duchenin’s...
— Masz pan zapewne wykaz książek jakich poszukujesz?...
— Nie, nie mam żadnego wykazu, bo nie chodzi mi ani o rodzaj ani o epokę rzeczy wartościowych.
— Skoro tak, to pozwolę sobie zapoznać pana z tem co mam tu najcenniejszego.
— Bardzo, będę wdzięczny panu za to.
Księgarz Fauvel wziął z biurka kajet cały zapisany i rzekł podając go gościowi:
— Oto katalog rękopismów i dzieł rzadkich, które mam w posiadaniu. Racz no pan przerzucić go tylko okiem, a jako znawca zobaczysz, że zbiorek to niebagatelny...
Raymond wziął katalog i zaczął z uwagą wiersz za wierszem odczytywać.
Fauvel mówił dalej:
— Czerwone krzyżyki przy dziełach niektórych, znaczą, że bodaj ja je tylko jeden posiadam, są też to wszystko rzeczy dobrze drogie...
Nagle oczy Raymonda wlepiły się w jeden tytuł napotkany w katalogu i jakby żadną miarą oderwać się od niego nie były w stanie.
Antykwaryusz śledzący bacznie każdy gest pseudo-anglika, zapytał:
— Znalazłeś pan coś, co ci się podobało?...
— Tak. Znalazłem tytuł dzieła, o które lord Dudley i ja od dość dawna zabiegamy...
— Któreź to dzieło, jeżeli łaska?...
— Życie ojca Józefa...
Mówiąc to Raymund, obserwował uważnie Fauvela.
Ton ostatni za zbyt przebiegły, aby nie zauważyć tego egzaminu tak zręcznie maskowanego, odpowiedział:
— Rzeczywiście, posiadam to dzieło.
— I mógłbyś pan mi go pokazać?...
— Z przyjemnością.
Antykwaryusz powstał, wziął z jednej z półek małą ośmnastkę z czerwonemi brzegami, oprawną w pargamin mocno przez czas wyżółkły i podał ją anglikowi.
Raymond chwycił książkę pożądliwie, otworzył na kartę tytułową i spojrzał na datę publikacyi.
— Wydanie Chambery’ego z 1701 r. wtrącił Fauvel, studyując ze swej strony swego gościa, który najspokojniej odpowiedział:
— Widzę to właśnie i przekonywam się, że nie tego niestety poszukuję.
— Sądziłeś pan zatem, że masz w ręku wydanie pierwsze, wydanie prawdziwie piękne, prawdziwie wspaniałe, wydanie jednem słowem neapolitańskie z 1665 roku?...
— Tak sądziłem...
— Marzenie to całkiem płonne łaskawy panie, tego ani u mnie ani u nikogo innego pan nie znajdziesz... Wydanie z r. 1665 zupełnie zaginęło. Może jeden, może dwa najwyżej egzemplarze, znalazłyby się i to w bibliotekach państwowych...
Fauvel, który stawał się coraz bardziej podejrzliwym, wypowiedział te ostatnie wyrazy, z pewnym umyślnym naciskiem.
Raymond położył książkę na biurku, antykwaryusz ze zdwojoną czujnością śledził mniemanego sekretarza lorda Dudleya.
Fromental, ucharakteryzowany i ubrany artystycznie nie podobnym był do rozpoznania, ale nie mógł nie zdjąć na wizycie kapelusza i szczwany handlarz bibuły, dostrzegł, że jego gość naturalne swoje włosy, skrył bodaj pod jasno blond peruką.
— Rozumiem co się święci — powiedział sobie w duchu — to stanowczo wyżeł policyjny, przysłany tu na przeszpiegi...
Raymond skończył przegląd katalogu.
— No i cóż, szanowny panie?... — zapytał Fauvel.
— A no!... — odpowiedział anglik, nie uchybiając wartości pańskich zbiorów, nie znalazłem w nich nic takiego, coby mi mogło odpowiadać z wyjątkiem dwóch czy trzech książek, co do których jednakże, muszę najpierw porozumieć się listownie z lordem Dudleyem... Zawiodłem się co prawda trochę, byłem przekonany, żeś pan zasobniejszy w osobliwości. U pana Duchenin, znalazłem ich daleko więcej...
— I cóż tam znalazłeś pan takiego?... zapytał Fauvel, pragnąc ze swej strony pociągnąć za język podejrzanego gościa.
Pomiędzy wielu rzeczami innemi znalazłem np. „Pamiętniki hrabiego de Rochefort’a....
— Jakie wydanie, jeżeli łaska?...
— Z 1649 r.
— Fauvel parsknął ironicznie.
— To stanowczo niepodobne do prawdy!... — powiedział następnie. — W całej Europie, jak długa i szeroka, jest tylko jeden egzemplarz tego wydania... i znajduje się w bibliotece przy ulicy Richelien... Duchenin w błąd pana wprowadził, albo sam może jest w błędzie...
— Patrzyłem na datę memi własnomi oczami...
— Data nic a nic nie znaczy... Bywają przeróżni majstrowie... Potrafią sfabrykować tytuł... potrafią zmienić cyfry... Drukuje się okładkę na starym papierze, starym szryftem, farbą trochę wybladłą i jest... Gdyby to była rzetelna edycya z 1649 r. możnaby na niej dorobić się majątku... Tak panie... możnaby na niej, powtarzam, dorobić się ma...jąt...ku!...
— Nabawiłeś mnie pan strachu doprawdy... Czyż mógł bym być oszukanym?...
— Trzebaby zobaczyć książkę... Jeżeli to nie falsyfikat, czego na pamięć, twierdzić żadną miarą nie mogę, to z pewnością egzemplarz skradziony z Biblioteki publicznej, bo ta tylko jedna go posiadała... Nie byłoby i w tem nic tak bardzo nadzwyczajnego, bo nie raz już jacyś nędznicy podkradali zbiory narodowe!... Należałoby przedsięwziąć środki bardzo energiczne, aby podobne łotrostwa nie mogły się powtarzać w przyszłości!...
— Jakto?... okradają istotnie biblioteki?... — odezwał się Raymond, z doskonale udanem ździwieniem...
— Nie wiem tego, czy je dziś jeszcze okradają, ale wiem, że przed laty skradziono z nich nawet sporo.
— A czy pochwycono złodziei?...
— Nie wiem, ale wątpię, ponieważ nie słyszałem nigdy, aby toczyła się sprawa podobna. Policya jest niedołężna!...
Raymond pomyślał:
— Albo Duchenin jest w błędzie, co do tego człowieka, albo też stary to łotr wytrawny, który trzyma się na baczności i nie da łatwo pochwycić.
Powstał z siedzenia i powiedział:
— Bardzo mi przykro, że zabrałem panu kawał czasu bez pożytecznie... Skoro tylko otrzymam odpowiedź lorda Dudley’a, co do dwóch czy trzech książek, które sobie wynotowałem z katalogu pańskiego, będę miał honor odwiedzić pana znowu...
— Zawsze gotów do usług szanownego pana — odpowiedział Fauvel z głębokim ukłonem.
Raymond wyszedł.
Schodząc ze schodów myślał.
— Co to za ptak ten pan Fauvel?... Oszust czy nie oszust? Trzeba go będzie dobrze mieć na uwadze.
Antykwaryusz zamykając drzwi, mówił sobie ze swej strony:
— Z pewnością, że się nie mylę... Jeden rzut oka, wystarczył mi jak zwykle do pomiarkowania, z kim mam do czynienia!... Oho! nie mnie łapać na plewy, kochany panie sekretarza lorda Dudleya!... Poszukujecie panowie policyanci złodziei bibliotecznych!... A i owszem... szukajcie sobie ile wam się żywnie podoba!... Tylko, że ci złodzieje, są trochę od was sprytniejsi i rady sobie z nimi nie dacie!... Muszę zaraz uprzedzić mego Abrahama!... Stary gracz niechno się dobrze pilnuje!...
Fauvel przeszedł do gabinetu.
— Ponieważ mam teraz wolną chwilę mówił dalej do siebie zrobię z pewnością dobrze, gdy sprobuję odgadnąć ów logogryf z „Czerwonego Testamentu,“ to jest, gdy postaram się dowiedzieć, co znaczą wyrazy popodkreślane czerwonym atramentem... Potem dopiero niech się weźmie Gendrin do zmywania!...
Ten amerykanin, doktór Thompson, kupi zapewne i tę książkę i Życie ojca Józefa... amator... człowiek bogaty i nie lubiący się targować... Będzie z
niego klient doskonały!...
Postaram się wsunąć mu także „Pamiętniki hrabiego Rochefort’a... W ten sposób uwolnię się od wszystkiego... Nie pozostanie mi już w takim razie nie więcej do umieszczenia, jak tylko rękopism, przyrzeczony przez Abrahama...
Znam kogoś w Niemczech, który mi porządnie za niego zapłaci...
Powiedziawszy to co wyżej, Fauvel nacisnął sprężynę, która wykręciła szafę biblioteczną i odsłoniła skryte drzwi czarnego gabinetu.
Wszedł tam, wziął „Czerwony Testament“ zamknął drzwi z powrotem, zasunął szafę, powrócił do biurka i otworzył książkę w miejscu, które założył kawałkiem papieru.
Potem wziął lupę i zaczął badać wyrazy popodkreślane czerwonym atramentem na stronicach 20, 21 i 22-ej.
Dostrzegł wiersze podznaczane punktami i wyrazy podkreślane linijkami.
— Co mogą znaczyć to hieroglify? — mruczał zaciekawiony. — Ten, który to robił, miał i pewnością jakiś powód ku temu, miał w tem jakąś myśl ukrytą... Ale jak odnaleźć klucz do rozwiązania zagadki... Czytałem kiedyś jakąś rozprawkę o korespondencyi tajnej, prowadzonej za pośrednictwem dzienników, w których wyrazy popodkreślane, tworzyły zdania odpowiednie... Składało się je bądź od prawej, bądź od lewej strony dziennika... Czyżby dziwak jakiś, uciekł się tu do podobnego sposobu?... Sprobujemy się przekonać.
Antoni Fauvel wziął pióro w rękę, dobył z biurka arkusik listowego papieru i zaczął na nim zapisywać jedne pod drugimi litery i wyrazy popodkreślane czerwonym atramentem.
Praca ta, jakkolwiek łatwa, trwała jednakże dosyć długo, trzeba było bowiem dobrze uważać, aby czegokolwiek nie przepuścić.
Skoro wszystko zostało zrobione, wyrazy i litery zebrane, utworzyły co następuje:
Châteudes Grangesdemer la Fontainedix septiemedallenoirdelachapelleencomptant àpartirducoingauche.
Fauvel przeczytał to w jednym ciągu.
— Zdaje mi się rzekł, że jest w tym jednakże sens jakiś i zabrał się znowu do oddzielania wyrazów:
Château des Granges de-mer-la-Fontaine; dix septieme dalle noir de la chapelle; en comptant à partir du coin gauche.
(Pałac des Granges de-mer-la Fontaine; siedmnasta płyta czarna w kaplicy; licząc od lewej strony).
— A no i mamy tedy trzy zdania całkiem przyzwoite — mruknął antykwaryusz. Nie ma najmniejszej wątpliwości, iż ukrywają one jakąś ważną tajemnice... Czyż
bym trafem nie znalazł się w posiadaniu jakich skarbów zaklętych?... Zaczął studyować zdania według ich szczegółowego znaczenia, a potem przeliczył wyrazy które się na nie złożyły.
— Dwadzieścia jeden wyrazów... mruknął... czyli trzy zdania siedmio wyrazowe...
— To zanadto skombinowane — rzekł, aby miało być przypadkowem tylko... Ta liczba słów musi mieć swój cel i swoje znaczenie...
I znowu się zabrał do czytania.
— Château des Granges de Mer-la-Fontaine... Nazwa ta nie jest mi tak bardzo obcą powiedział, zatrzymując się chwilę. Słyszałem ją gdzieś kiedyś... jestem zupełnie tego pewny... Ale gdzie i kiedy?... Od kogo?... Nie pamiętam, muszę sobie jednakże przypomnieć...
Podparł się łokciem o biurko, ujął głowę rękami, przymknął oczy i zaczął się zastanawiać.
Nagle podniósł głowę do góry... Już wiem, zawołał prawie głośno. Pałac de Granges-Mer-la-Fontaine, jest własnością zmarłego hrabiego de Thonnerieux.
To siostra moja niejednokrotnie nazwisko to powtarzała...
Pomyślał jeszcze chwilę i powiedział:
— Jestem przekonany, że znalazłem. Zobaczmy no raz jeszcze... Ujął znowu za pióro i głosem drżącym ze wzruszenia, prawił rozgorączkowany. Trzy zdania, każde z siedmiu wyrazów... Medale pamiątkowe rozdane dzieciom urodzonym w tym samym dniu co hrabianka de Thonnerieux, mają każdy po trzy wyrazy po jednej stronie, a wyrazy te w zestawieniu tworzą trzy zdania oddzielne... Oto gdzie zagadka... do rozwiązania której klucz w tej chwili posiadłem.
Antoni Fauvel wypisał jedno pod dragiem trzy zdania odcyfrowane.
„Pałac des Granges-de-Mer-la-Fon-taine.
Siedmnasta płyta czarna w kaplicy.
„Liczyć od strony lewej.“
Zrobiwszy to, wyrazy i sylaby w trzech idących po sobie wierszach pooddzielał linijkami, co stworzyło tabliczkę następującą:
Pałac | des | Granges | de | Mer | la | Fontaine |
Siedm | nasta | płyta | czar | na | w | kaplicy |
Li | cząc | od | stro | ny | le | wej. |
Potem badał każdy wiersz wzdłuż i w szerz oddzielnie.
— Miałem słuszność — rzekł, utkwiwszy wzrok w wierszu ostatnim. Takie sto wyrazy wyrżnięte są na medalu mego siostrzeńca, syna adwokata Labarre’a... Każdy medal znajdujący się w ręku dzieci innych, ma również trzy wyrazy, czyli że wszystkie medale ułożone obok siebie tworzą te same trzy zdania to powyżej. Dla czego jednak u licha oznaczono je w tej książce, w taki zagadkowy sposób?...
Po pewnym namyśle rzekł:
— Ej... nad czem tu łamać sobie głowę... A toż to jest wyraźne objaśnienie gdzie schowaną została fortuna hrabiego... Czyli, że jegomość co skradł testament zostanie z kolei okradzionym! Przypuszczał, że w testamencie znajdzie Wszystkie potrzebne mu wskazówki i złapał się fatalnie nieboraczek!... Hr. de Thonnerieux oznaczył w nim zapewne jedynie książkę, z której o jego milionach dowiedzieć się będzie można...
Skoro książka została wyniesioną z biblioteki narodowej, wszelki ślad przepadł ostatecznie!.. Policya wypuściła sfory swoje na zwiady, ale szukajcie sobie wiatru w polu!... Nęci was sekret złoty, ale to mój sekret tymczasem, mój bo w moich łapkach ta książka... Miliony hrabiego de Thonnerieux znajdują się w pałacu des Granges de Mer-la-Fontaine... i do mnie... do mnie... należeć będą!
Gdy sobie pomyślę, że ja stary osioł chciałem sprzedać tę książeczkę, będącą takim dla mnie skarbem... takim kolosalnym majątkiem... przechodzącym stokrotnie wszystkie marzenia moje, to mi krew do głowy uderza!... O! już teraz kochaneczko nie wymkniesz się z rąk moich!... Gotów bym życie poświęcić, gdyby go w obronie twojej oddać było potrzeba...
W ciągu ośmiu dni najdalej muszę znaleźć sposób spenetrowania kaplicy w pałacu des Granges... Zastosuję się skrapulatnie do wskazówek i dotrę do siedmnastej płyty czarnej od lewej strony!... Pod tą to właśnie płytą znajdują się kapitały hrabiego... Całe to stosy papierów bankowych i niezliczone rulony złota!... Wszystko to moje... wyłącznie moje!..
Antoni Fauvel miał w tej chwili wygląd człowieka zdenerwowanego i rozgorączkowanego nadzwyczajnie.
Oczy miał błędne, ruchy dzikie i bezładne.
Pot strumieniem zlewał mu skronie.
Z pewnym rodzajem namiętności przyciskał drogocenne dzieło do piersi.
W tej chwili dźwięk dzwonka rozległ się nagle po mieszkaniu.
Fauvel natychmiast oprzytomniał jakby w zimnej wodzie skąpany.
W dwóch susach, jakby młodziutki jaki chłopak, podskoczył do ściany, nacisnął sprężynę, która wprawiała w ruch szafę biblioteczną, wrzucił do czarnego gabinetu „Czerwony Testament,“ doprowadził wszystko z powrotem do zwykłego porządku i potem dopiero poszedł otworzyć.
Niecierpliwy gość zadzwonił właśnie po raz drugi.
Gościem tym był Jakób Lagarde.
— Dzień dobry! kochany panie Fauvel — odezwał się do księgarza, podając mu rękę na powitanie.
— Moje uszanowanie panu doktorowi — odpowiedział stary wyga, ściskając dłoń sobie podaną — co to za szczę śliwa gwiazda sprowadza pana do mnie? Proszę... bardzo proszę...
I poprowadził pseudo Thompsona do gabinetu.
— Miałem w tych stronach interes pewien do załatwienia, postanowiłem więc skorzystać ze sposobności i odwiedzić pana... Chciałbym oto prosić pana, abyś raczył jak najprędzej dostarczyć mi pewne wydawnictwo niezbędnie mi potrzebne.
— Które?...
Jakób Lagarde wymienił tytuł „Przeglądu naukowego“ wydawanego od lat wielu w poszytach miesięcznych.
— Czy szanowny pan, pragnie cały komplet posiadać?...zapytał Fauvel.
— Caluteńki... kochany panie.
— To się da zrobić, labo o pierwsze numery będzie dosyć pewno trudno, bo są prawie zupełnie wyczerpane. Postaramy się jednakże... postaramy...
— Kiedy pan będziesz mi mógł to dostarczyć?...
— Jutro wieczorem... Najpóźniej pojutrze z rana...
— Doskonale. A teraz pogadajmy o czem innem... Jakie daleko postąpiły układy pańskie, co do tych białych kruków, o których mi pan powiadałeś i które koniecznie bym pragnął pozyskać dla mojej biblioteki?...
— Co to za białe kruki?... — zapytał antykwaryusz, udając, że nie rozumie o co chodzi.
— Czyż masz pan tak krótkę pamięć?... — odpowiedział, śmiejąc się Thompson mniemany. — Chodzi o, „Życie ojca Józefa” i, „Czerwony Testament, pamiętniki pana de Laffemas.”
— Ah!... prawda... przypomniałem sobie. Daruj mi szanowny pan... ja mam tyle doprawdy na głowie... Często bardzo nie mogę się połapać na razie o co chodzi. Nie mogę zresztą dać pomyślnej na to żądanie odpowiedzi... Potrzeba wyrzec się nam, panie doktorze, tych rzadkości bibliograficznych...
— Dla czego?... — zapytał Jakób Lagarde, z widocznem pomieszaniem.
— Z powodu bardzo prostego, a nieodwołalnego.
— Otrzymałem dziś rano list z zawiadomieniem, że pewien amator, rosyanin, człowiek milionowy, zakupił bibliotekę, którą miałem ja nabyć i w której właśnie były obie te osobliwości.
— Ah!... więc dostałeś pan dzisiaj, taką wiadomość fatalną?... — odparł doktór, tonem niedowierzającym.
— Tak jest szanowny panie... mam ten szkaradny list w moim pokoju i mogę go okazać panu, jeżeli pan sobie tego życzysz...
Jakób miał ochotę odpowiedzieć: proszę — aby pochwycić Fauvela na gorącym uczynku kłamstwa, ale się powstrzymał.
— Czyżby tajemnica, jaką zawiera książka, została odkrytą?... Trzeba go na wszelki wypadek zaoszczędzić, a mieć doskonale na oku pomyślał sobie w duszy — a głośno odpowiedział: O, nie... żadnych mi piśmiennych dowodów nie potrzeba... Wierzę zupełnie słowu pańskiemu, kochany panie Fauvel! Ale ze względu na siebie i na pana, bardzo żałuję, że się to stało...
— Ja bardziej z pewnością niż pan nad tem boleje, bo pan traci to tylko, że nie może uczynić zadość miłości własnej, ja zaś stracę bardzo gruby zarobek na który na pewno liczyłem.
Ale „Pamiętniki hrabiego Rocheforta“ mam zawsze do dyspozycyi pana doktora...
— Wezmę je!... Przyślij mi je pan jutro z kompletem, który mi pan przed chwilą przyobiecałeś...
— Z przyjemnością.
— Ale... ale... odezwał się nagle Jakób Lagarde. Ja także widzę zapomniałem, że mam jeszcze jedne prośbę do pana...
— Zawszem gotów służyć szanownemu panu. Co pan rozkażesz?...
— Dowiedziałem się, że jest w okolicy Paryża ładny zbiór książek do sprzedania.. Wyśledził to mój sekretarz...
— A zatem?...
— A zatem nie chciałbym wdać się w kupno bez porady człowieka doskonale znającego się na tych rzeczach. Myślałem otóż o kochanym panu!... Czy zechcesz pan być moim doradcą?... Ma się rozumieć, że wynagrodzę trudy pańskie jak najprzyzwoiciej...
— Służę najchętniej szanownemu panu i to bez żadnych pretensyj do zapłaty, chcę bowiem z całego serca wyświadczyć panu taką bagatelną przysługę...
— Jesteś pan widzę galantem co się nazywa.
— Nie panie, ale pan jest klientem, któremu należy się zasługiwać... Kiedy będę potrzebnym panu?...
— Za jakie dni cztery... pięć najdalej...
— O! do licha!... odezwał się Fauvel z zakłopotaniem.
— Czy jest trudność jaka?...
— A właśnie. Od dziś za cztery lub pięć dni muszę wyjechać koniecznie.
— Nie możesz się pan zatrzymać?...
— Żadną miarą.
— A jak długo nie będziesz pan obecnym?... zapytał Jakób ciekawie.
— Nie potrafię dokładnie powiedzieć tego jeszcze... To rzecz względna bardzo. Jadę w interesie. Interes jak zwykle może dłużej lub krócej zatrzymać mnie w drodze.
— No, to ja się postaram o to, aby wcześniej zrobić co jest do zrobienia.
— Czy to daleko od Paryża tam gdzie pojechać mamy?...
— Nie... pod Créteil... Posiadam willę w tamtej stronie... Możemy u mnie zanocować, a nazajutrz rano dojedziem do sprzedawcy...
— Jeżeli tak, to wybornie... Oddaję się panu na trzy dni do zupełnego rozporządzenia... Następnie niech pan nie liczy na mnie aż po powrocie. Wyjadę w poniedziałek przyszły...
— My załatwimy się w tym tygodniu. O dniu ekspertyzy uprzedzę pana i w wigilię wieczorem zabiorę go do siebie.
Dwaj rozmawiający na pożegnanie uścisnęli się za ręce, tak samo jak zrobili to przy powitaniu, i Jakób Lagarde wyszedł z taką miną, jakby naprawdę po za sprawą, którą opowiedział, nic go zgoła nie obchodziło.
— Gdzie to stare bydle może jechać?... medytował tymczasem w duszy.
„Dla czego nie chce już teraz sprzedać mi „Czerwonego Testamentu“, który ma z pewnością w swoich łapach?...
„Czyżby odkrył tajemnicę, jaką ta książka zawiera i myślał o zawładnięciu majątkiem hrabiego de Thonnerieux?...
„Podobne odkrycie wydaje mi się nieprawdopodobnem, ale jest jednakże możliwem.
„Zmywając stemple Biblioteki narodowej, wyciśnięte na stronicach książki, Szczwany lis dostrzegł naturalnie podkreślane czerwonym atramentem litery i wyrazy i to go zaciekawiło... Zaczął badać coby to takiego być mogło i odnalazł wyrazy logogryfu.
„A niechaj piorun trzaśnie!.. zawołał nagle mniemany Thompson. Nazwisko Fauvel toż samo przecie wystarcza do wyjaśnienia całej tej sprawy!... Siostra tego szołdry była żoną adwokata Labarre’a. Jej syn otrzymał medal, a medal siostrzenica dał w rękę wujaszkowi klucz do odgadnięcia zagadki!... To żadnej nie ulega wątpliwości, stary lis posiadł tajemnicę nieboszczyka hrabiego de Thonnerieux i postanowił zagrabić jego fortunę.
„Oto dla czego wyjeżdża.
„Oto dla czego nie chce sprzedać „Czerwonego Testamentu“.
„Wszystko to byłoby bardzo pięknie, bardzo mądrze obmyślane, gdybym się ja w to nie wmieszał!... Ale że ja w tem jestem, to zobaczymy jeszcze mości Fauvel!...
Po przybyciu do pałacu na ulicę Miromesnil, Jakób Lagarde opowiedział Pascalowi wszystko co się przez umysł jego przewinęło.
— Potrzeba działać, odpowiedział kamrat.
— Ma się rozumieć, ale nie działać nie mogę, dopóki roboty w Petit-Castel nie będą zupełnie wykończone...
— Potrzeba zatem załatwić się z niemi jeszcze prędzej...
— Udam się tam jutro i zabiorę Martę...
— Czy pracownia moja gotowa?...
— Najzupełniej.
— To dobrze. Bądź tak dobry i każ mi zaprządz.
— Gdzie jedziesz?...
— Na ulice Barbette do Marais‘go, muszę kupić potrzebnych mi przyrządów chemicznych... Będę miał dość do roboty dziś wieczorem... Będę też potrzebował pewnej dozy antracitu i węgla drzewnego...
— Znajdziesz wszystko z powrotem w pracowni... Nic więcej nie masz mi do zalecenia?..
— Nic w tej chwili.
— Pójdę wydać rozkazy alzatczykowi...
Pascal oddalił się z pokoju.
W dwadzieścia minut potem powóz zajechał i doktór Thompson udał się na ulicę Barbette.
Po powrocie do domu, Raymond Fromental zastał na biurku lakoniczny bilecik, wzywający go o bezzwłoczne przybycie do prefektury.
Przebrał się w tej chwili i poszedł.
Naczelnik, który oczekiwał, przyjął go zaraz i zaraz zapytał:
— No i cóż kochany Raymundzie, czy nic ci się nie udało jeszcze?...
— Niestety!.. panie naczelniku, odpowiedział smutnie Fromental. A zdawało mi się, że dziś rano byłem już na doskonałym tropie...
Opowiedz mi wszystko szczegółowo.
Raymond w krótkich wyrazach zdał sprawę ze swojej działalności, opowiedział o swych wizytach u księgarza Duchenina i antykwaryusza Antoniego Fauvela.
— Dobrze, mój kochany pomocniku, oświadczył naczelnik, gdy wysłuchał wszystkiego, muszę ci powiedzieć jednakże, że gdy tak zabiegle poszukujesz nędzników, oni też wcale nie próżnują!... A oto, masz no ten raport komisarza policyi z kwartału Świętej Genowefy, donoszący, że popełniono kradzież w bibliotece tego kwartału...
— Znowu... szepnął Raymond znękany.
— I bądź jaknajzapełniej pewnym, że to nie ostatni bynajmniej figiel... Złodzieje widząc, że dzienniki nie piszą nic o ich łotrostwach, przypuszczają, bez najmniejszej wątpliwości, że ich łotrostwa uchodzą niepostrzeżenie i nie przypuszczają też także, że rozciągnięto nad nimi baczny dozór. Bezkarność ośmiela ich do coraz większego zuchwalstwa!...
— Tak jest panie naczelnika — odparł Raymond z pewną wściekłością w głosie. Wszystko ma na świecie swój koniec, skończy się też i ta bezkarność nędzników!... W ciągu para doi najdalej nałożę rękę na łajdaków!... Racz mi pan powierzyć raport komisarza policyjnego...
— Proszę cię... Bodajby się udało... A pamiętaj, że pracując dla nas, pracujesz również dla siebie, dla wolności, której tak pragniesz...
— Nie zapominam o tem szanowny naczelniku...
Raymund wsiadł w fiakr, którym przyjechał do prefektury i kazał się zawieźć do Biblioteki Świętej Genowefy, aby pomówić z bibliotekarzem, z którym znał się dobrze...
— Przybywam do pana rzekł, ponieważ się dowiedziałem, że znowu pana okradziono...
— Rzeczywiście!... nadzwyczaj cenny rękopism dziś wyniesiono...
— Czy był już wciągnięty do regestrów?...
— Był... zapisano go na i żądającym. A o to jest ten biuletyn. Nie potrzeba mi naturalnie wspominać, że obejmuje adres fałszywy, zgodny rzecz prosta z nazwiskiem i adresem zapisanym w biuletynie osobistym, jaki otrzymuje każdy czytelnik przy wejścia i jaki oddać musi przy odejściu, gdy wrócił wydane sobie dzieło... To ten oto biuletyn osobisty, z wizą rozumie się fałszywą.
— Czy nie zapamiętałeś pan przypadkiem fizyognomii tego, który zażądał rękopismu!...
— Przypominam go sobie bardzo niedokładnie, w chwili bowiem gdy zapisywałem na biuletynie wskazówki moje dla poszukiwania, zmuszony byłem odpowiadać jakiemuś czytelnikowi mówiącemu bardzo źle po francuzku i którego zaledwie byłem w stanie rozumieć... cudzoziemiec jakiś... żyd... jak mi się zdaje... domagał się dzieł w języku hebrajskim...
— Czy nie zdaje się to panu prawdopodobnem, że ten żyd był wspólnikiem złodzieja... że umyślnie zagadywał pana, aby odwrócić twoję uwagę od złodzieja, który zażądał rękopisu?...
— Bardzo prawdopodobne... Ale pan rozumie, że na razie nie mogłem wpaść na to przypuszczenie...
— Tego, który zażądał rękopismu nie zauważyłeś pan z pewnością dokładnie, ale bądź co bądź, musiałeś go pan choć cokolwiek zapamiętać...
— Widzę go jakby przez mgłę, jak to mówią... Figura blada, mizerna...
— O włosach blond — nieprawda?...
— Tak jest rzeczywiście...
— No, to na pewno złodziej!... zawołał Raymund — to ten sam młody człowiek, który przychodził sprzedać Ducheninowi, „Życie Ojca Józefa“. Jestem zatem na śladzie...
— Czy pan znasz tego człowieka?... zapytał co żywo bibliotekarz.
— Nie jeszcze, ale poznam się z nim niebawem... Jeszcze słówko: jakim sposobem można wynieść egzemplarz ukradziony, bez zwrócenia na to uwagi panów w tej chwili?...
— Istnieją dwa na to sposoby. Najpierw potrzeba się zaopatrzyć w czyste sfałszowane biuletyny osobiste, takie same jak te, na których zapisywane bywają dzieła powierzone do czytania. Biuletyn prawdziwy chowa się do kieszeni razem z książką, a przy wyjściu oddaje się biuletyn czysty, jakby się korzystało tylko z encyklopedyj, które tak samo jak katalogi leżą na półkach i z których każdy może korzystać swobodnie.
W drugim wypadku potrzeba podrobić wizę na biuletynie.
— Rozumiem proszę pana. Jutro od chwili otwarcia biblioteki będziesz pan tu miał łapaczy, którzy zostaną odpowiednio przed tem poinformowani.
Raymund powrócił do prefektury, wybrał sobie pomocników, na których liczył przedewszystkiem, naznaczył im spotkanie na jutro i ponieważ na dziś nie miał już nic do zrobienia, wrócił do siebie i oddał się rozmyślaniom o swoim ukochanym Pawle, którego już od dwóch dni nie widział.
∗
∗ ∗ |
Doktór Thompson, jak jużeśmy powiedzieli, wyjechał na ulice Barbette, do magazynu aparatów fizycznych i chemicznych, których nabył tam już poprzednio znaczny zapas dla swojej pracowni.
Właściciel zakładu poznał go i zapytał:
— Mogę zatem jeszcze czemś służyć panu doktorowi nie prawda?...
— A tak łaskawy panie, potrzebuję pulweryzatora do ciał ciekłych, Dewar’a, komplet... Czy będziesz pan łaskaw dać mi taki jeden...
— Jaki numer?...
— Chciałbym aby flakon pomieścić mógł sto do stu piędziesięciu gramów chloroformu lub heroformu...
— To numer pierwszy panie doktorze... Czy pan chce go zaraz zabrać?...
— Zabiorę... mam powóz ze sobą...
Właściciel zakładu polecił przygotować przedmiot żądany, a sam zwrócił się z zapytaniem do Thompsona.
— Czy pan doktór stosuje keroseline przy inhalacyach panie doktorze?...
— Tak... bardzo często.
— Chloroformu nie uznaje pan za właściwy?...
— Przekładam bezwarunkowo keroseline...
— Dla czegoż to proszę pana?...
— Działa dokładniej, szybciej i zapach ma mniej charakterystyczny od chloroformu, który w użyciu jest przy tem bardzo niebezpieczny.
— We Francyi keroselina jest wogóle stosowaną bardzo mało.
— Wiem o tem, ale u nas w Ameryce posiłkujemy się nią powszechnie przy operacyach medycznych i chirurgicznych.
— Ile też czasu potrzeba p. doktorowi na uśpienie chorego przy pomocy keroseliny?...
— Dwie minuty conajwyżej. Często mniej nawet jeszcze.
— Uśpienie jak jest długie?...
— Może trwać dwanaście minut bez żadnego zgoła niebezpieczeństwa.
— Z zupełnem znieczuleniem wrażliwości?...
— Z najzupełniejszem...
Subjekt przyniósł pulweryzator, który uznany został za całkowicie odpowiedni.
Aparat o jakim mowa, składał się z pudełka, w pośrodku którego umieszczony był flakon zaopatrzony u szyi w rurkę, przeciętą inną poprzeczną rurką, zamkniętą kluczem.
Na jednym z końców rurki poprzecznej przymocowana była rurka gutaperkowa z dwoma kulkami okrągłemi, do rozdmuchiwania cieczy.
— Czy umiesz się pan z tem obchodzić? — zapytał kupiec doktora.
— O! i jak jeszcze... Po otworzeniu z klucza, dość przycisnąć ostatnią kulkę, aby rozpryskaną cieczą znieczulić miejsce żądane. Posługiwałem się już nieraz takim przyrządem... Zamknij pan pudełko...
Subjekt spełnił żądanie.
Jakób zapłacił, zabrał pakiet, wsiadł do powozu i kazał się zawieźć na ulicę Miromesnil.
Siedział tam długo jeszcze po północy.
Pozostawmy go przy jego zajęciach mocno podejrzanych, a powróćmy do Rajmunda Fromentala.
Ojciec Pawła, dręczony przypuszczeniami, o których już wiemy, spał jak najgorzej, a właściwie nie spał prawie wcale.
Wstał do dnia i udał się do mieszkania przy ulicy Meslay, gdzie naznaczył schadzkę pomocnikom wybranym wczoraj w prefekturze.
Spotkanie oznaczone zostało na godzinę ósmą punktualnie.
Stawili się nań wszyscy.
Rajmund opowiedział pokrótce przybyłym uwagi swoje co do kradzieży książek w bibliotekach, wskazał agentom stanowiska obserwacyjne i sposób w jaki dozór ma być rozciągnięty.
Dwaj ludzie otrzymali polecenie udania się do biblioteki świętej Genowefy.
Dwaj zostali przeznaczeni do biblioteki Mazarini.
Dwaj do biblioteki Arsenału.
Dwaj wreszcie do biblioteki przy ulicy Richelieu.
Fromental przyłączył się do tych ostatnich.
Odźwierny znajdować się miał na salach pracy od chwili otwarcia, aż do zamknięcia gmachu, miał udawać mocno zajętego jakiemś poszukiwaniem i miał jak najtroskliwiej obserwować czytelników, którzy żądać będą podania sobie dzieł rzadkich i cennych i które doręczane im będą przez urzędników instytucyi.
Dzień spełzł na niczem, nie przyniósł żadnych rezultatów i agenci po złożeniu raportu Rajmundowi w miejscu umówionem, rozeszli się, aby nazajutrz rozpocząć znowu tę samą swoję służbę.
Porzućmy ich na chwilę i poprośmy czytelników, aby nam raczyli towarzyszyć ponownie do Saint-Maur, do Petit-Castel.
Marta, po odejściu doktora, poszła zaraz do parku i skierowała się ku brzegowi, przy którym Paweł Fromental łowił był niegdyś ryby, usadowiony w czółnie.
Jakieś uczucie nieokreślone pociągało w tę stronę młodą kobietę. Nie rozumiała i nie starała się zrozumieć co się w niej działo, ale nie myślała bynajmniej staczać walki z temi nieznanemi jej nigdy dotąd wrażeniami.
Paweł — czyli ten jej młody człowiek, który jak przypuszczała, nosi to imię, owładnął wszystkiemi jej myślami.
Nie zastanawiała się wcale, czy to, co czuje jest miłością, ale pragnęła za jaką bądź cenę zobaczyć tego rybaka, pomówić z nim, wsłuchać się w miły głos jego, który dotąd dźwięczał jej w uszach, a wszystkie tętna jej serca zmuszał do żywszych ruchów.
Te rozkoszne, te słodkie marzenia, których dotąd nie doznawała, napawały ją jednocześnie obawą i błogością.
Zadrżała cała, gdy jej doktór był powiedział:
— Najdalej za dwa dni zabiorę cię do Paryża...
— Do Paryża!... Więc porzucić tak zaraz, tak niespodziewanie Petit-Castel i nie zobaczyć się już ze swym młodym rybakiem, a tym sposobem może go już nigdy nawet nie zobaczyć?
O, ten nieznajomy, ten nieznajomy!... przeczuwała to instynktownie, że jej życie byłoby bez niego złamane.
Być na zawsze z nim rozłączoną, to nie żyć.
Paweł tymczasem, owładnięty przez przyjaciela swego Fabiana de Chatelux, nie stawił się pod wierzby.
Nazajutrz po nocy przepędzonej w gorączce i wśród snów najokrutniejszych, Marta spędziła ranek nad brzegiem rzeki.
Pawła znowu nie było i czas wlókł się straszliwie.
Znękana i tak już nocą źle spędzoną, zasmuciła się teraz bardziej jeszcze.
Nic do ust nie była wziąć w stanie.
Usiadła na ławeczce pod kasztanami różowemi z książkę w ręku, której jednakże wcale nie czytała i spędziła w ten sposób kilka godzin, spoglądając coraz ku rzece, pochłaniając wzrokiem wszystkie czółna przemykające po Marnie, spodziewając się ciągle, a niestety napróżno, ujrzeć młodego człowieka.
Paweł lubo nie stawiał się na posterunku, był, jak wiemy, zakochany po uszy i myślał ciągle o swej Czarodziejce z nad Marny.
On to wczoraj wraz z La Fouinem i Fabianem postanowili wycieczkę rybacką...
Pragnąłby był być w pobliżu wybrze2y Petit-Castel, ale La Fouine był innego zdania i postanowił udać się w inną stronę rzeki.
Paweł nie chcąc się zdradzić, przystał na to postanowienie.
Nazajutrz wyjechali bardzo rano, i wkrótce pozostawili po za sobą Petit-Castel przeglądający się zalotnie w Marnie.
Wierna Magdalena obiecała przynieść młodym ludziom śniadanie o 11-ej rano, w miejsce oznaczone.
Wyznaczono odpoczynek na czas tego śniadania.
La Fouine zabrał Pawła i Fabiana do swojej łodzi.
Łowiono ryby, rozmawiano, śmiano się, jedzono i znowu łowiono, a wieczorem powrócono do domu z transportem ogromnym.
Pomimo wszystkich tych przyjemności, Paweł smutny był i cichy przez dzień cały, smutny tak, że Magdalena przypisując to cierpieniu fizycznemu, zarzucała go nieustannemi zapytaniami i otaczała szczególną troskliwością.
Paweł milczał, nie chcąc się zdradzić ani przed Magdaleną, ani przed Fabianem.
Stara poczciwa sługa, lubo nie zupełnie przekonana, musiała w końcu uwierzyć, że paniczowi nic nie jest.
Fabian zauważył również smutek przyjaciela, ale nie chciał go przez delikatność wypytywać o przyczynę, bojąc się zaś być przeszkodą, odjechał do Paryża wieczorem, pomimo że miał zamiar zabawić w Port-Créteil jeszcze dni kilka...
Paweł został sam i wolny — a uczucie tej wolności sprawiało mu radość niewymowną.
Obiecywał sobie podążyć jutro na rzekę i zająć miejsce w pobliżu Petit-Castel.
Gdyby śmiał, pobiegłby tam natychmiast, aby choć zdaleka wśród ciemności, ujrzeć mieszkanie Czarodziejki z nad Marny.
Pomimo wielkiego zmęczenia, nie spał wcale tej nocy, a wydała mu się nieskończoną.
Zerwał się o świcie, ubrał natychmiast, wskoczył w czółno i puścił się w kierunku posiadłości doktora Thompsona...
Nie spodziewał się ujrzeć tak zaraz czarodziejki, którą ubóstwiał, chciał tylko być pod jej bokiem.
Któż zdoła wyrazić jego ździwienie, gdy spostrzegł Martę na wybrzeżu, z oczami na siebie zwróconemi.
Gwałtowne bicie serca obezwładniło mu ręce, czółno bieg zwolniło...
Wychodząc z domu miał tylko jednę myśl, jedno pragnienie: ujrzeć Martę, paść przed nią na kolana, wyznać jej gwałtowną swoję miłość i błagać o wzajemność!..
Teraz, gdy był tak blizkim celu, gdy mógł urzeczywistnić to najgorętsze pragnienie, poczuł się jakby skamieniałym.
— Nie mogę, nie powinienem tej cudnej dziewczynie nic mówić o miłości...
pomyślał — zkąd pewność, że ona jest wolna?
Po chwili myślał znowu:
Ale... z pewnością wolna, z jej słów to poznałem, tylko, że nie ośmielę się nigdy!... Bo gdyby mnie odtrąciła, gdyby mi wypowiedzieć się nie pozwoliła?...
Siły go opadły, łódź bieg zwolniła i prawie stanęła, poruszana zaledwie kołysaniem wody.
Paweł nie przestawał jednakże ścigać wzrokiem „czarodziejkę“, a ona go poznała i z ręką na serca, oczekiwała jego przybycia.
Nieruchoma, pełna gracyi i naturalności, wyglądała niby najpiękniejsza statua.
Naraz Paweł zadrżał i zbladł śmiertelnie.
Gwałtowne wstrząśnienie moralne d reszty go sił pozbawiło.
Bo oto z po za gęstwiny krzaków wyszedł młody jeszcze mężczyzna, stanął niespodziewanie za Martą i dotknął jej ramienia.
Młoda kobieta odwróciła się przestraszona, lecz za chwilę podała z uśmiechem rączkę przybyłemu, a ten nachylił się i w czoło ją pocałował.
Na widok tego pocałunku, Paweł zatrząsł się cały.
Zazdrość szarpała mu serce.
— Ten człowiek za młody jest na jej ojca... — powiedział z wściekłością... —
Czyżby to mąż?... Czy kochanek?...
Zaledwie postawił sobie to pytanie, zobaczył, że młoda kobieta ująwszy mężczyznę pod rękę — oddaliła się z nim, ale rzuciła na odchodnem pełne smutku ku Marnie spojrzenie.
To, o czem Paweł nie wiedział, wiedzą dobrze czytelnicy nasi.
Nowo-przybyły, był to Jakób Lagarde, czyli doktór Thompson.
Przybył on do Petit-Castel przed chwilą, i nieznalazłszy Marty w mieszkaniu, poszedł jej szukać w parku.
— Już wstałaś, drogie dziecię!... — zawołał. — Nie myślałem, że taki z ciebie ranny ptaszek...
Marta zbudzona niespodziewanie ze swych marzeń miłosnych, znalazła się w kłopocie, ale, zanadto była córką Ewy, aby nie potrafiła zapanować zaraz nad sobą, zanadto była kobietą, aby nie potrafiła wynaleźć na poczekaniu sposobu odwrócenia w inną stronę uwagi.
— Bardzom źle spała tej nocy, panie doktorze — powiedziała — obudziłam się bardzo wcześnie i postanowiłam wyjść odetchnąć świeżem powietrzem.
— A czemu się przypatrywałaś z taką wielką uwagą dzieweczko?... — zapytał znowu Jakób Lagarde.
— Łódce... i rybakowi, który ryby tu łowi... Chciałam zobaczyć, czy też uda mu się co złapać.
Odpowiedź była znakomita.
Pseudo Thompson, lubo niezmiernie podejrzliwy, był całkiem z niej zadowolony.
— Ale pan, panie doktorze — rzekła Marta z kolei — pan widzę wcześniejszy jeszcze odemnie ptaszek, skoro o tej godzinie, znalazłeś się już w Petit-Castel.
— Przyjechełem bardzo rano, to prawda — bo chciałem się przekonać naocznie jak też tu robota idzie.
— Przedsiębiorca mówił mi wczoraj, że na dziś wieczorem, wszystko już będzie skończone.
— I mnie tak zapewnił przed chwilą.
— A czy — zapytała Marta, głosem nieco wahającym — czy pan doktór raczy tu z nami cały dzisiejszy dzień przepędzić?...
— Przyjechałem po ciebie, kochane dziecię i razem wybierzemy się do Paryża...
Posłyszawszy ten wyrok, biedna córka Periny, zadrżała całem ciałem.
Jakób odczuł to drżenie.
— Co tobie?... zapytał i spojrzał uważnie na Martę.
— Ależ nic a nic doktorze... — wyszeptała młoda kobieta.
— Przeciwnie moje dziecię — czułem żeś najpierw zadrżała, a teraz widzę, żeś zbladła znowu śmiertelnie...
— Zapewniam pana...
— Dla czego starasz się coś skryć przedemną?... — przerwał Lagarde łagodnie. — Powiedz no mi szczerą prawdę...
otwarcie... powrót do Paryża, nie sprawia ci przyjemności.. przejmuje cię nawet obawą?...
— Nie... nie... panie doktorze... zapewniam pana, że tak nie jest. Jeżeli istotnie, jak pan powiada, zadrżałam... jeżeli zbladłam także... to dla czego innego zupełnie.
— Dla czego?...
— Pomyślałam sobie oto, że ja biedrą opuszczona zupełnie dziewczyna, mam się przenieść do pańskiego pałacu i zamieszkać tam wśród zbytku, wśród tego świata wielkiego, którego nie znam wcale i w którym bodaj, czy się śmieszną jeszcze nie będę wydawać.
— Ty... śmieszną... moje kochane dziecię?... Ty śmieszną być nigdy nie możesz! — zawołał Jakób Lagarde, śmiejąc się w duchu z naiwności Marty. — Świat, do którego wejdziesz, przyjmie cię z pewnością życzliwie.
— Przekładam wieś nad miasto i czułam się tutaj z łaski twojej doktorze prawdziwie, ale to prawdziwie szczęśliwa...
— Żal ci zatem opuszczać tego ustronia wiejskiego?...
— Żal i to bardzo doktorze.
— Przykro mi w takim razie, kochane dziecię, że nie mogę cię tu już dłużej pozostawić, lubo chciałbym wszystkim pragnieniom twoim zadość uczynić, bo obecność twoja w Paryżu niezbędnie jest potrzebną.
— Jedźmy zatem doktorze — wyszeptała Marta — wiem, że wszystko, co pan robisz, jest dowodem twojej niezasłużonej dla mnie dobroci...
— Nic cię tu zresztą nie zatrzymuje, powiedział Jakób, tknięty nagłem podejrzeniem, w chwili właśnie, gdy córka Periny mówiła mu o zaufania.
— O! nie! najzupełniej nic! — odpowiedziała sierota, ukrywając swoje pomieszanie.
— Nie będziesz zresztą wcale żałować Petit-Castel, bo w Paryżu tak będziesz miała czas zajęty, iż go na nudy nie starczy... Zresztą przyrzekam ci i to, że będziemy tu przyjeżdżać od czasu do czasu.
— Czy on tylko jeszcze tu będzie, gdy my przyjedziemy? — zapytała się siebie Marta po cichutku — a głośno dodała: — Kiedy więc jedziemy panie doktorze?...
— Skoro tylko zapakujesz swoje rzeczy i ubierzesz się do drogi... Powóz już czeka na nas...
— Wybiorę się natychmiast.
— Chwileczkę jeszcze — mamy ze sobą jeszcze coś do pomówienia...
— Do pomówienia? — powtórzyła ździwiona Marta — a o czem?...
— Zaraz się dowiesz, kochane dziecię...
Doktór i młoda dziewczyna, podeszli pod dom, do ławki w cieniu drzew ustawionej.
— Siadaj Marto — rzekł Jakób wskazując ławkę — i uważaj co ci powiem.
Ta uroczysta przemowa, zaniepokoiła młodą kobietę.
Zapytywała się w myśli, czy doktór nie odgadł przypadkiem rodzącej się w niej miłości.
Zaczynała się obawiać, czy się czasami ze swemi uczuciami nie zdradziła, czy nie poznano się na jej kłamstwie.
Jakób Lagarde prosił aby usiadła i zastosowała się do tego żądania.
— Kochane dziecię — odezwał się mniemany Thompson, wlepiając wzrok w pannę Grand-Champ w sposób, który był by ją uderzył z pewnością, gdyby nie miała przymkniętych oczu — jesteś bardzo młodą i bardzo piękną, napotkasz więc bez wątpienia na swej drodze wielu takich, co się w tobie nie na żarty zakochają...
Marta zaczerwieniła się cała.
— O! panie doktorze... — szepnęła.
— Pozwól no tylko kochanko. Wejdziesz w stosunki zupełnie nowe, ukażesz się w świecie, którego nie znasz jeszcze wcale, muszę ci więc zrobić kilka uwag koniecznych.
W Paryżu prowadzić będę dom otwarty, przyjmować będę sporo osób, a ciebie do czynienia honorów przeznaczam...
— Ja temu nie podołam, panie doktorze!.. — wykrzyknęła Marta wystraszona.
— Jestem pewny, że wywiążesz się z zadania doskonale — odrzekł Jakób Ľagarde z uśmiechem. — Początek będzie może trochę trudny, ale bądź spokojną zupełnie...
Pomiędzy zaproszonemi, będzie dość naturalnie ludzi młodych w części przeżytych, a zatem nie niebezpiecznych, w części jednak i takich, którzy pełni sił, pod promieniami pięknych twoich oczu, zapalać się będą jak chemiczne zapałki.
Znajomość z tymi ostatnimi jest zawsze bardzo niebezpieczną dla młodej słabej kobiety, a zwłaszcza dla kobiety obdarzonej wyjątkową urodą i nadzwyczajnym wdziękiem...
Ostrzegam cię o tem, lubo się o ciebie nie obawiam, wiem albowiem, żeś jest panienką rozumną, że masz silną dusze!...
Przebyłaś szkołę nieszczęść, a ta kształci najlepiej, najlepiej uzbraja w doświadczenie...
Nie przywiązujże żadnego znaczenia do komplimentów, któremi młodzi panowie stereotypowo obsypują każdą ładną twarzyczkę i nie daj się zdurzyć niemi.
Ja zresztą będę zawsze przy tobie, a będę czuwać troskliwie...
Wierzysz wszak w życzliwość moję, nieprawda?...
— O! wierzę... wierzę... najszczerzej! odpowiedziała Marta wzruszona — wiem, że pan jesteś dobrym i wspaniałomyślnym... przekonaną jestem, że mnie kochasz...
— I bardzo cię nawet kocham, moje dziecię, kocham cię więcej nawet niż sądzisz...
Mówiąc to Jakob Lagarde wziął Martę za rękę i uścisnął gorąco.
Bez nieufanści, bez żadnego podejrzenia, sierota podała tę rękę Thompsonowi, najzupełniej pewna, że żywi on dla niej uczucie głębokie, a czysto rodzicielskie...
Pseudo Thompson mówił dalej:
— Jestem dość jeszcze młody, cu prawda, ale przeszedłem już tyle na świecie, żem poznał życie z każdej strony... Ta twoją piękność nadzwyczajną, to dar bardzo cenny, ale bardzo pod pewnemi względami niebezpieczny... Będziesz obleganą przez wielbicieli i zakochanych mniej lub więcej prawdziwie, to ci z góry przepowiadam, i z tego powodu uznaję za konieczne wskazać ci drogę postępowania po której idąc — nie narazisz się na niebezpieczeństwo...
— Ależ — przerwała Marta — nie rozumiem zupełnie o jakich mówisz pan niebezpieczeństwach... Któż śmiałby mi ubliżyć w pańskim domu?...
— Nikt a nikt bezwarunkowo, to też nie mówię o tem, aby mógł kto ubliżyć twojemu honorowi, ale chodzi mi o niewinne twoje serce, chodzi mi aby ono bezwiednie nienaraziło się na utratę swojej wolności...
Marta znowu się po same uszy zaczerwieniła, wspomniawszy o swoim rybaku, którego obraz nosiła w duszy, i o którym ciągle myślała...
— O! panie doktorze — odpowiedziała niezupełnie pewnym głosem — oto wcale się nie potrzeba obawiać...
— To też ja do pewnego stopnia nie bardzo się obawiam o ciebie, a będę zupełnie spokojny, jeżeli się do rad moich zastosujesz i ściśle podług nich postępować będziesz, co zresztą nie będzie wcale trudnem... Potrzeba być po prostu legendową Salamandrą i potrafić przechodzić zwycięzko w pośród płomieni, które oczy twoje wytwarzać będą... Pozwól się kochać w sobie, ale sama nie kochaj nikogo!.. Słuchaj z uśmiechem wszystkich czułości, a nie odpowiadaj na żadne nigdy!... Przyjmuj hołdy wszystkich, a nie licz na nikogo... Posądzą cię o kokieteryę. Tem lepiej. Kokieterya jest siłą, jest bardzo wielką siłą!...
W miarę jak Jakób Lagarde rozwijał teorye swoje, coraz większe zdziwienie wybijało się na twarz Marty.
— Jakto panie doktorze! — wykrzyknęła skoro skończył chcesz pan abym spokojnie słuchała czułości, zaklęć, obietnic, westchnień, jednem słowem, abym pozwoliła starać się o siebie?...
— Czy widzisz co w tem takiego złego? — zapytał doktor.
— A jeżeliby na nieszczęście, jeden z tych, o których wspominasz, pokochał mnie naprawdę?...
— Nie będzie to nic zgoła warto, jeteli ty go kochać nie będziesz...
— Jeżelibym z przyjemnością słuchała wyznań miłosnych, dawałabym mu tem samem prawo do spodziewania się...
— Twoja obojętność dowiedzie mu, że był w błędzie...
— Naraziłabym go na cierpienia…..
— Cóż to szkodzi? — Będzie to jego własną winą, a nie twoją! — Na polu bitwy nie zważają wcale na rannych, chyba tylko aby ich odwieźć do ambulansu. Ci co im zadali rany, nie czują żadnego wyrzutu sumienia...
— Życie jest polem walki... Bądź — raz ci jeszcze powtarzam, kokietką... bo to najlepszy sposób do pozostania wolną!...
Oto wszystko co miałem do powiedzenia kochana Marto!... Myślę żeś mnie zrozumiała?...
— Zrozumiałam cię panie doktorze.
— I będziesz się do tych rad stosować?...
— Przynajmniej będę się starać o to...
— Przymus zresztą jaki sobie zadawać będziesz, nie będzie trwał zbyt długo….. może nawet nie będzie potrzebnym wcale... Zależeć to będzie od pewnych okoliczności, jakie zajdą niezadługo... Bardzo być może, że zajdzie w moim życiu zmiana, niwecząca wszelkie teraźniejsze moje projekta... Wtedy porzucę pałac przy ulicy de Miromesnil... wyjadę zupełnie z Paryża...
— Wyjedziesz pan z Paryża?….. szepnęła młoda dziewczyna z przestrachem prawie.
— Tak, porzucę nietylko Paryż, ale i Francyę zupełnie.
— Na długo?
— Zapewne na zawsze.
Sierota zachwiała się i zbladła.
Jakób nie poznał się na prawdziwej przyczynie tego gwałtownego wzruszenia. Myślał, iż Marta obawia się, aby nie pozostała znowu samą i opuszczoną jak była po śmierci matki, więc też zaraz dodał pieszczotliwie:
— O! nie obawiaj się kochana Marto o siebie. Cokolwiek nastąpi nie opuszczę cię moje dziecię ukochane... ty zawsze przy mnie pozostaniesz... i... kto wie... kto wie... co przyszłość dla ciebie zachowuje?... Pomówimy o tem innym razem...
Marta wcale już tego nie słyszała...
Myślała tylko, że jej powiedziane o opuszczeniu Paryża... Francyi...
Ależ wtedy straconaby była wszelka nadzieja, wtedy nigdyby już z pewnością niezobaczyła nieznajomego którego pokochała – i którego jak się w tej chwili przekonała, kocha z całej swojej duszy...
Jeżeliby to nastąpiło, serce by pękło jej z żalu... nie przeżyłaby tego na pewno...
— Ponieważ uspokoiłaś się kochane dziecię rzekł doktór — więc idź teraz i przygotuj się do wyjazdu. — Czekam na ciebie...
Marta oddaliła się szybko, aby ukryć swoję rozpacz i łzy, które powstrzymywała zaledwie.
Znalazłszy się w swoim pokoju, padła na kolana i rozpłakała się głośno.
— Matko ukochana — szeptała ze łzami — czyś na to mnie pozostawiła na świecie, abym tak strasznie cierpiała?
„Ja ciebie tak kochałam, tak cię ubóstwiałam prawdziwie.
„Pan Bóg mi zabrał ciebie, a tyś była mojem jedynem szczęściem na świecie...
„Dzisiaj serce moje już nie należy do mnie, przepełnione jest uczuciem wcale niepodobnem do tego, jakie żywiłam dla ciebie i to właśnie uczucie ma być nową dla mnie boleścią...
„Poradź mi ukochana moja matko!... W tobie cała nadzieją moją, ty tam z góry czuwaj nad biednem dziecięciem swojem.
„Młodzieniec, którego przypadek postawił na mojej drodze, młodzieńca którego z nazwiska nawet nie znam, pokochałam... Czuję, że gdybym nie miała go zobaczyć więcej, nie byłoby już dla mnie szczęścia na ziemi, a tu potrzeba wyjeżdżać... trzeba opuścić kraj w którym on przebywa... trzeba się oddalić, nie widząc się z nim nawet, kiedy dusza moja przywiązała się do niego na zawsze, kiedy życie jego jest mojem życiem!...
„O! matko moja wesprzyj mie!... doradź mi!..“
Marta długo płakała i modliła się i zdawało się jej, że jakiś głos tajemniczy odpowiada na jej wezwanie.
Głos ten dodał jej nadziei.
Podniosła się wzmocniona i pocieszona.
— Słyszałam cię droga matko — szeptała oczy ocierając. Pan Bóg pozwolił ci odpowiedzieć na prośby moje... Wróciłaś mi siłę i odwagę... Wiem, że czuwasz nademną. O, nie opuszczaj mnie matko kochana!...
Spakowała coprędzej swoje rzeczy, ubrała się i zeszła na dół.
Doktór Thompson rozmawiał z przedsiębiorcą.
— Marta posłyszała urywek z rozmowy:
— Tak, więc dzisiaj wieczór wszystko będzie skończone? — powiedział doktór.
— Wszystko... proszę pana... Pozostanie tylko wstawienie drzwi podwójnych i zdjęcie rusztowań.
— Proszę abyś się pan nie oddalał z willi przed zupełnem wykończeniem wszystkiego... Mam zamiar wybrać się jutro w podróż, o której panu mówiłem. Dziś wieczór około szóstej, przyślę tu stangreta po zabranie niektórych rzeczy, jemu więc oddasz pan klucze z łaski swojej...
— Zrobię jak pan sobie życzy...
Jakób zwrócił się do Marty.
— Chodź kochane dziecię — rzekł.
I wyszli razem z willi.
Sierota rzuciła smutne spojrzenie na dom, park i brzeg rzeki.
Z daleka po przez gałęzie drzew spostrzegła czółno płynące ku małej łasze.
Na ten widok serce jej się ścisnęło na nowo.
Poznała młodego człowieka, któremu duszę oddała.
Powóz stał niedaleko peronu.
Doktór podsadził Martę i sam obok niej zasiadł.
Przedsiębiorca zamknął drzwiczki i otworzył bramę, a stangret podciął konia.
Paweł błądził z czółnem nad brzegiem parku.
Miał nadzieję, że zobaczy „Czarodziejkę z nad Marny“.
Nadzieja ta, jak wiemy, musiała spełznąć na niczem.
Powrócił do domu bardzo zasmucony.
Magdalena czekała go ze śniadaniem.
Widząc panicza tak smutnego, stara wierna służąca zaniepokoiła się bardzo.
Próbowała go wybadać, ale próżne były usiłowania.
Zaledwie zjadł śniadanie, wyszedł z domu, wsiadł z powrotem do czółna i do wieczora przesiedział nad brzegiem, udając, że go tak łowienie ryb zajmuje.
Zdawało mu się co chwila, że ukochanej postać, ukaże mu się uśmiechnięta, promienna.
Niestety jego „Czarodziejka“ nie znajdowała się już w Petit-Castel!
O szóstej wieczorem, roboty wskazane przez doktora Thompsona, zostały w zupełności ukończone — i pan Demichel, przedsiębiorca, oddał klucz alzateczykowi, pełniącemu a doktora obowiązki stangreta, który przybył po rzeczy Marty i i zaraz odjechał.
Petit-Castel pozostał opustoszały.
Tego samego dnia około dziesiątej wieczorem, prywatny jakiś powozik zaprzężony w dobrego konia, zatrzymał się przed bramą willi.
Wysiadł zeń jakiś człowiek, otworzył wyjętym z kieszeni kluczem i odezwał się do stangreta:
— Wjedź wolno...
Za chwilę powóz zatrzymał się przed peronem.
Stangret zeskoczył z kozła.
— Czy odprządz konia i odprowadzić go do stajni?
— Nie... nie potrzeba... zabawimy to bardzo krótko... Weź klucze z powozu i otwórz... Ja sam pakiet zabiorę...
Po wzięciu kluczy, stangret wszedł na schody peronu i otworzył drzwi główne.
Za nim szedł jego towarzysz, z pudełkiem dosyć dużem bo mającem ze czterdzieści centymetrów szerokości, a z pół metra długości w ręku.
Stangret wszedł pierwszy do czarnego jak noc przedsionka.
Wyjął z kieszeni liberyi latarkę, odsunął zamykającą ją blaszaną zasuwkę, a światło oświeciło ich twarze.
Człowiek co miał pudełko, był Jakóbem Lagarde, jego niby stangretem był Pascal Saunier z faworytami przyprawionemi.
— Najprzód schowamy to do szafy, odezwał się Jakób — później zobaczymy czy wszystko w porządku...
Pascal otworzył drzwi od sali jadalnej i rzucił okiem na dokonane roboty, najpierw tu, a następnie w izbie czeladnej, Jakób zaś wstawił pudełko do szafy, zamknął ją i klucz wyjął.
— Zapal-no jakie światło... — odezwał się następnie — bo ja przy tej latarni nic a nic nie widzę!...
Pascal zapalił świecznik dwuramienny.
— A no tak, to co innego! — powiedział Jakób. — Teraz obejrzyjmy roboty.
Oto otwór od tuby, która prowadzi z izby czeladnej do pokoju jadalnego. — Nie podobna się jej domyśleć, tak doskonale umieszczona!... Zobaczmy drzwi...
Po obejrzenia zasuwek, Lagarde zaczął znowu:
— Z tej strony zdają się silne. — Zaraz zresztą zrobimy próbę... — Przejdźmy do sali jadalnej.
Obejrzał zamki sekretne i zdawał się być zupełnie zadowolonym.
— Zamknij się tutaj... — rzekł — ja wyjdę i gdy zasztukam ze dworu do okiennicy, ty krzycz jak tylko najgłośniej potrafisz, tak jak byś wzywał pomocy. Rozumiesz?...
— Rozumiem... odrzekł Pascal. — Idź...
Jakób wyszedł i wkrótce zastukał do okiennicy od sali jadalnej, do której zaraz potem przyłożył ucho.
Przysłuchiwał się czas jakiś, znowu zastukał i znowu zaczął słuchać.
— Nic a nic nie słyszę... — mruknął i powrócił do sali jadalnej.
— Krzyczałeś?... — zapytał Pascala.
— Z całych sił; — prawie, że ochryp — Czy nie słyszałeś nic?...
— Nic. — Próba wypadła zadawalniająco. — Chodźmy teraz do antresoli...
— Otworzono drzwi obite żelazem, wypróbowano zamki i przekonano się, że Wszystko zostało wykonane z jak największą dokładnością.
Nie pozostawało nic zgoła do życzenia.
Z izby czeladnej przeszli do sionki, w której okna zostały zamurowane.
Żelazne kółko silnie było przymocowane do ściany.
— Tutaj znowu zrobimy próbę — powiedział Jakób. — Zamknij się, a skoro zastukam w mur, zacznij znowu krzyczeć!... Jeżeli ochrypniesz zupełnie, to cię przyrzekam wyleczyć — dodał ze śmiechem.
— Drugie doświadczenie, wypadło równie pomyślnie.
Jakób powrócił do Pascala.
— W kuchni muszą być zapewne żelazne kółka i kawałki blachy — przynieś mi je tutaj...
Pascal poszedł i przyniósł przedmioty żądane.
— Oto kran, który pod dostatkiem przepuszcza wodę ciągnął pseudo — Thompson, wskazując ręką na kran żelazny umieszczony po nad szerokim kamieniem, wydrążonym w formie miski. To dobrze... — A teraz chodźmy po lampę...
Hak, o którym mówił Jakób, był wbity w samym środku sufitu.
Pod hakiem tym stał duży stół dębowy kuchenny.
— Skoro skończony przegląd — rzekł Pascal — sądzę, że zechcesz mi wytłómaczyć, do czego służyć mają te wszystkie przygotowania...
— Nie będę ci nic potrzebował tłómaczyć... bo jutro sam wszystko zobaczysz... odpowiedział Jakób. — Tymczasem pomóż mi tylko...
Dwaj wspólnicy weszli do małego pokoiku starannie umeblowanego, który wieczorem oświetlać miała lampka zawieszona u sufitu, na mosiężnych łańcuszkach. Zdjęli ją i zawiesili na haku, jaki wskazał Jakób Lagarde.
— Czy lampka gotowa do zapalenia?.. zapytał tenże.
— Tak jest — odpowiedział Pascal — jest w niej pełno oleju i knot zupełnie nowy.
— Doskonale! — Teraz więc tylko potrzeba przynieść jeszcze pakiet, jaki pozostał w powozie.
— Zaraz go przyniosę...
Pascal wyszedł i wkrótce powrócił z zawiniątkiem, owiniętem w szare grube płótno i owiązanem sznurami.
Jakób odwiązał sznurki, rozwinął płótno i wyjął zeń dwa ubrania czarne kauczukowe, z formy podobne do tych jakie przywdziewają rybacy, kiedy się rzucają w wodę, powiązane u rąk, szyi i nóg.
Do ubrań tych należały także dwie pary podróżnych butów futrzanych, które można było kłaść nie zdejmując obuwia.
Doktór otworzył kufer, włożył wen różne przedmioty, jakieśmy wyliczyli, następnie wyjął z kieszeni paczkę białych bandaży, jakich używają lekarze przy opatrunkach i zakorkowaną szczelnie butelkę.
Bandaże i flaszkę schował także do tego samego kufra i zamknął go na klucz.
— Idźmy z powrotem na górę... i pozamykajmy za sobą...
Poszli i zrobili wszystko.
Jakób spojrzał raz jeszcze dokoła i wykrzyknął uradowany:
— Wszystko idzie jak najlepiej!... w drogę!...
W kilka minut później bramy Petit-Castel starannie były pozamykane, a powóz toczył się po drodze z Grevelle do Charanton.
W Charanton Pascal skręcił na prawo ku laskowi Vincennes.
Wjechawszy do lasku zatrzymał się zeszedł z kozła i obejrzał do okoła.
Droga była zupełnie pusta i ciemna, wszędzie głębokie panowało milczenie.
Pascal zdjął kapelusz razem z peruką i faworytami, zdjął także liberyę i podał to wszystko Jakóbowi, który schował to znowu zaraz do walizy powozowej, a podał w zamian Pascalowi niewielki kapelusik fantazyjny. Zmieniwszy w ten sposób przebranie swoje, wspólnik Lagarda usadowił się znowu na koźle, podciał konia i pojechał pośpiesznie.
Po kilka minutach godna para wyjechała z lasu, i dotarła do Saint Mande i alei Vincennes.
O drugiej z rana doktór Thompson i sekretarz jego Pascal Rambert, stanęli w pałacu przy ulicy Miromesnil, gdzie alzatczyk konia poprowadził do stajni, a powóz wtoczył do wozowni.
Pomimo głębokiego smutku z powodu opuszczenia Petit-Castel, w którem serce pozostawiła, Marta szczerze się ucieszyła jednak, ze spotkania z Angelą.
Ex-modystka, stosując się do danych sobie instrukcyj, trzymała w największej tajemnicy wszystko, co dotyczyło Jakóba i Pascala, a wysadzała się jednocześnie na udane sympatye i serdeczności dla sieroty, lubo w duszy z powodu niezwykłej urody młodej kobiety, wcale jej nie lubiła.
Oddała zaraz Marcie, jako gospodyni domu, wszystkie klucze i zaczęła oprowadzać po pałacu.
Córka Periny, przywykła do skromności a nawet do ubóstwa, została odurzoną spotykanym na każdym kroku zbytkiem iście książęcym i pomyślała, że pan Thompson, który może ponosić tak olbrzymie wydatki, musi też posiadać bajeczną poprostu fortunę.
Angela poprowadziła ją na samym ostatku do pokojów, które były dla niej przeznaczone i dla niej odpowiednio urządzone.
Tu Marta aż zawrotu głowy doznała. Trudno bo naprawdę wyobrazić sobie coś bardziej rozkosznego i coś bardziej eleganckiego, nad ten apartamencik panieński.
Po zdaniu sobie wszystkiego, Marta Grand-Champ, objęła zarząd domu, za strzegła sobie jednakże, że będzie się bardzo często odwoływać do rady i pomocy Angeli, zwłaszcza w kwestyach gostronomicznych, na których albo nie zna się wcale, albo się zna bardzo mało.
Obie kobiety, co już do wyjątków należy, porozumiały się jak najlepiej i jak najzupełniej, i żadna najmniejsza chmurka nie poróżniła ich ze sobą — ta dobra jednakże harmonia nie była w stanie wyrugować z serca Marty owych wspomnień rozkosznych, o których z żalem rozpamiętywała.
Skoro tylko znalazła się sama w pokoju, padła na fotel i zaczęła płakać rzewnemi łzami.
Położyła się spać bardzo późno, a przez dzień cały nic prawie w ustach nie miała.
Jakób i Pascal jakkolwiek bardzo także późno udali się na spoczynek, powstawali bardzo rano i odbywali jakąś naradę w gabinecie doktora.
Rozmowa ich tyczyła się głównie reklam zamieszczonych przez dzisiejsze dzienniki poranne.
Te reklamy napisane bardzo zręcznie a opłacone bardzo drogo, zapowiadały dzień ostatecznego urządzenia i otwarcia kliniki doktora Thompsona, sławnego specyalisty amerykańskiego, leczącego skutecznie anemie, za pomocą wyдalezionej przez siebie metody.
Doktór Thompson — głosiły reklamy, wyleczył już tysiące osób, a nie miał ani jednego wypadku aby mu się kuracya nie powiodła.
Artykuły, do których Jakób dał treść i zaprawę naukową, a które Pascal przyodział w odpowiednią, bardzo udatną stylową formę, wywarły poważne na publiczność paryzką wrażenie.
— W ciągu jakich dni ośmiu — powiedział Lagarde — powinienem już mieć pacyentów i popróbować szczęścia... Co dalej robić wypadnie, potem dopiero zobaczymy.
— Czy masz nadzieję posiąść „Czerwony Testament?“ — zapytał Pascal.
— Naturalnie!... Gdybym nie liczył na to, nie byłbym z pewnością myślał o robotach, jakie w Petit-Castel przeprowadziłem...
— Rozumiem trochę te roboty, ale nie rozumiem nic a nic tych jakichś doświadczeń, jakieśmy tam ubiegłej nocy wyprawiali...
— Powtarzam ci, że wszelkie pod tym względem objaśnienia, uważam za zupełnie zbyteczne. Zobaczysz sam wszyatko swemi własnemi oczami... Tymczasem zajmijmy się lepiej tem, czego w odwłokę puszczać nie wypada... Potrzeba nam oto przede wszystkiem skompletować służbę domową...
— Domownicy są wrogami — odpowiedział Pascal.
— Prawda, ale obejść się bez nich nie sposób... Zresztą nic się tu nadzwyczajnego dziać nie będzie nic przedewszystkiem tajemnego i podejrzanego... Będziemy owszem postępowali z jak największą otwartością... Czegóż u licha mamy się obawiać znowu?... Nie będziemy kryli się z niczem, nie będziemy zatem obudzać żadnych podejrzeń... Potrzeba nam szwajcara bardzo pokaźnego do przedsionka, lokaja do przedpokoju i młodego chłopaka „pazia“ do drzwi mojego gabinetu... Liberya szwajcara powinna być jak najświetniejsza, rajtrok granatowy z kołnierzem suto haftowanym złotem, kamizelka i spodnie czerwone, pończochy niciane białe, dobrze obciśnięte na łydkach (łydki pokaźne koniecznie). Lokaj, ma mieć czarny frak, biały krawat; paź, kurtkę krojem angielskim o trzech rzędach guzików na piersiach,
— Podejmuję się tego wszystkiego... a na pazia mam już nawet kandydata... Chłopiec lat trzynastu do czternasta, bardzo przyjemnej powierzchowności i bardzo dobrze zbudowany... A jakże co do służby kobiecej?...
— Potrzeba nam kucharki wyśmienitej, geniusza w swoim rodzaju.
— Można ją będzie znaleźć. Kogóż, więcej?...
— Nikogo a nikogo, alzatka pełnić będzie obowiązki pokojowej przy Marcie i Angeli... a w dnie przyjęć, wynajmie się marszałka dworu i odpowiednią liczbę lokai... To praktykuje się powszechnie.... Teraz potrzeba mi obmyśleć i ułożyć pewien planik, pod pozorem którego ściągnę tu dzisiaj wieczór księgarza Fauvela i ztąd do Petit-Castel powiozę...
— Czyż go nie uprzedziłeś, że potrzebujesz jego pomocy, przy trafiającem ci się nabycia biblioteki prywatnej?...
— Tak, ale proponować mu przybycie na noc, może być dość niefortunne... może w tak szczwanym lisie obudzić podejrzenie...
— Zaproś go więc na obiad, a po obiedzie zabierzemy go do Petit-Castel.
— Kiepski koncept!... odpowiedział Jakób wzruszając ramionami. Nie można aby go ktokolwiek widział tutaj za dnia, jeżeli światła dziennego nie ma on już oglądać więcej...
— Prawda.
— Mam pewną myśl, ale aby ją w czyn zamienić, potrzeba mi będzie współpracownictwa Angeli... Możemy wszak, jak powiadasz, zaufać jej bezwzględnie?...
— Możesz na niej tak jak na mnie polegać... Biorę za to wszelką odpowiedzialność na siebie... Nie zna ona żadnych głupich przesądów i pragnie widzieć nas bogatymi, bo wierzy, że się z nią podzielimy, albo ja przynajmniej. Co do środków zbogacenia, wszystkie uznaje za dobre, byle tylko dość pewne były... W dniu, w którym okazałaby nam się potrzebną ręką dość silna do sprzątnięcia kogokolwiek — możesz jej śmiało użyć. Nie zawaha się ani na chwilę..
— To dobrze... zadzwoń no z łaski swojej.
Pascal nacisnął guzik dzwonka elektrycznego i alzatczyk się ukazał.
Jakób odezwał się do niego:
— Idź no, powiedz pani Angeli, że bylibyśmy jej bardzo wdzięczni, gdyby zechciała pofatygować się do nas...
W kilka minut potem ex-modystka weszła do gabinetu doktora.
— Dzień dobry kuzynie!... rzekła śmiejąc się i wyciągając rękę do Jakóba Lagarda. Czy to kuzyn mnie potrzebowałeś?...
— Tak jest kochana Angelo — odpowiedział mniemany Thompson.
— Czyż mogę mieć nadzieję, iż przydam się panu na cokolwiek?...
— Dam ci właśnie wielką ku temu sposobność. Bardzo mi dziś potrzeba twojej pomocy...
— Ah! ah!... zawołała przyjaciółka Pascala z pewnem uczuciem radości. Może zatem zaczniemy coś działać nareszcie?... Czasby już był wielki na to, jeżeli zwłaszcza nie macie zamiaru zepchnąć mnie na plan ostatni!... Siedząc z założenemi rękami, nic a nic nie wysiedzicie... daję wam na to moje słowo honoru... No ale o cóż to idzie?...
— Będziemy dziś mieli kogoś na obiedzie.
— No to już do Marty przecie należy nie do mnie...
— Marta nie może nic zgoła wiedzieć o obiedzie, jaki chcę wyprawić dziś wieczorem jednemu z przyjaciół moich...
—
Więc to nie będzie tutaj w pałacu?...
— Nie... to tam będzie...
— W Petit-Castel?...
— Tak właśnie. Gdy przyjedziemy tam około siódmej wieczorem, powinnaś być zupełnie gotową... stół nakryty, okna pootwierane, jak gdyby dom był zamieszkany...
— To głupstwo. Kogo mam zabrać?...
— Nikogo...
— Ba... to znowu nie będzie tak łatwo!... Zaledwie starczy mi przecie czasu na przygotowanie potrzebnych zapasów... jeżeli je tam jeszcze znajdę. Nie zdaje mi się to takiem pewnem...
— Nie potrzeba ci się w nic a nic zgoła zaopatrywać w Petit-Castel. Weź powóz, każ się zawieźć do jakiego wielkiego składu spożywczego i kup tam wszystko co wypada. Niech będzie zupa żółwiowa, którą się tylko na miejscu odgrzeje, niech będą wątróbki z truflami, drób, nowalje, owoce i wszystko zresztą co może dogodzić smakoszowi. O wino nie kłopocz się wcale, jest go w piwnicy poddostatkiem...
—— Rozumiem... Bądź pan spokojny...
— Szczególniej zaś, dodał Jakób z pewnym na te wyrazy naciskiem, szczególniej nie chciej dziwić się niczemu, co tam zastaniesz na miejscu...
— Ja dziwię się jednej tylko jedynie rzeczy, a to temu mianowicie, że nie macie jeszcze dotąd w swoich rękach całej fortuny zmarłego hrabiego de Thonnerieux.
— Zrobimy właśnie dziś wieczorem jedno w tym kierunku staranie, kochana kuzyno...
— A zatem — odpowiedziała z cynicznym uśmiechem ex-modystka, a zatem będzie to obiad pożegnalny dla waszego przyjaciela.
— Coś w tym rodzaju...
— Doskonale!... Nie zaniedbam niczego z mojej strony... Dajcie mi klucze od Petit-Castel...
— Proszę kuzynki.
Jakób wydostał klucze z jednej z szuflad swego biurka, i doręczył je Angeli mówiąc:
— Czy zaraz wyjeżdżasz kuzynko?...
— W tej chwili.. Śniadanie zjem na mieście, aby nie tracić czasu... Ubiorę się, wyjdę, wezmę powóz, pojadę do magazynu spożywczego i ztamtąd do Petit-Castel. Zabiorę wszystko oprócz chleba...
— Potrzeba ci pieniędzy?...
— Nie... mam jeszcze... Potem się policzymy...
— Nie oszczędzaj mnie tylko...
— Bądź i o to spokojny.
— Jeszcze słówko... Marta z pewnością będzie ciekawa wiedzieć, gdzie się udajesz... Wynajdź że sobie jakiś pretekst...
— Powiem jej oto, że jadę do Wersalu odwiedzić jednę z przyjaciółek moich i, że może nawet zanocuję u niej. To przecie powód zupełnie naturalny!...
— O! widzę, że nie jesteś w ciemię bita... Do widzenia kochana kuzynko!..
Do wieczora!..
— Do wieczora!... A przyrzekam ci obiadek, po którym palce jak to mówią oblizywać!...
Angela ucałowała Pascala, uścisnęła Jakóba za rękę i wypadła jak szalona.
— Ona pragnie tylko działać, jak widzisz — zauważył ex-sekretarz hrabiego de Thonnerieux.
— Tak... jestem zachwycony... To świetny naprawdę nabytek... Pomyślmy teraz o Fauvela... Ile nam potrzeba czasu, aby przejechać naszym powozem, prostą drogą z Paryża do Petit-Castel?...
— Pięć kwadransy...
— Potrzeba zatem uprzedzić starego lisa, że o kwadrans po piątej poślemy po niego...
— Uprzedzić... a to w jaki sposób?...
— Listownie...
— Nie. List byłby olbrzymiem głupstwem. Mogliby go odnaleźć i masz dyabła nie tracza. Alzatczyk pójdzie...
— Dobrze, ale jeżeli chcesz posłuchać mojej rady, naznacz mu spotkanie w którejkolwiek kawiarni, gdzie zaczekamy na niego.
— Masz racye... To lepiej niż posyłać przed jego dom nasz ekwipaż.
— Jeszcze uwaga... Alzatczyk zobaczy tego poczciwca... To już będzie wcale nie dobrze.
— Prawda, ale jakże zrobić?...
— Fauvel, jak mi mówiłeś, mieszka na trzeciem piętrze...
— Tak i ma na drzwiach swój szyldzik...
— A zatem ja tam pójdę, udam się doń bez opowiadania się odźwiernemu i uprzedzę go, że wieczorem, o piątej, wstąpimy po niego i zabierzemy do którejkolwiek kawiarni, do której wszakże wstępować nie będziemy wcale potrzebowali... Dość będzie dać znak naszemu człowiekowi. Zostaw mnie przeprowadzenie tego wszystkiego i bądź spokojny, że się na żadne a żadne niebezpieczeństwo nie narazimy...
— Kiedy pójdziesz?
— Już idę... Powrócę na śniadanie.
— Idź zatem... a spisz się dobrze.
Pascal ubrał się pospiesznie i poszedł na ulice Guénégaud; punkt o dziesiątej znalazł się u celu podróży i zadzwonił do drzwi Antoniego Fauvela.
Antykwaryusz poszedł otworzyć i zapytał młodego człowieka, którego nie poznał wcale, co sobie życzy od niego?...
— Jestem sekretarzem doktora Thompsona — odpowiedział Pascal — i on mnie tutaj przysyła...
— Racz pan wejść, szanowny panie, powiedział antykwaryusz, usuwając się dla zrobienia miejsca gościowi. Domyślam się co pana sprowadza. Doktór jest rozsierdzony na mnie, więc i pan przychodzisz jeszcze z wymówkami...
— Z wymówkami? — powtórzył Pascal. Niech mnie Bóg broni, łaskawy panie. Zkąd pan przyszedł do podobnego przypuszczenia...
— Obiecałem był wczoraj dostarczyć panu Thompsonowi zamówione przezeń dzieło, a tymczasem nadzwyczajne, a nieprzewidziane przeszkody, nie pozwoliły mi dotrzymać danego słowa.
— Ani wspomniał o tem opóźnieniu...
— O co idzie zatem?
— O radę pańską, o którą prosił już pana...
— Ah!... bardzo dobrze... Przypominam sobie... Chodzi o bibliotekę trafiającą się do nabycia gdzieś w okolicy Port-Créteil. Czy już dzień na ekspertyzę został oznaczony?....
— Odbyć się ma jutro rano.
— Brawo!.. to się złożyło doskonale. Jestem gotów oddać się cały do rozporządzenia pana doktora Thompsona, mego szanownego klienta. Pan doktór mówił mi, że w wigilię wieczorem pójdziemy do jego willi i tam oszacujemy...
— Trwa właśnie ciągle przy tym zamiarze i kazał mi zaprosić pana dziś na obiad do Petit-Castel.
— Jestem gotów do usług... O której godzinie mam się stawić?...
— O piątej punktualnie...
— A gdzie?...
— Może pan życzy sobie aby doktór tutaj wstąpił po pana?...
— O, nie!... Mam parę jeszcze interesów, które z południa zatrzymają mnie po za domem... O wpół do piątej muszę być na bulwarze Strasburskim... Czy nie zgodziłbyś się pan abym oczekiwał na pana Thompsona w kawiarni „Dziewiętnastego wieku?“
— Jestem pewny, że i doktorowi będzie to bardzo na rękę...
— A zatem rzecz ułożona. Na kilka minut przed piątą będę siedział na tarasie...
— Doktór nie pozwoli panu czekać na siebie... punktualnym jest jak nikt chyba...
Pascal odszedł, a Fauvel wybrał się za interesami.
Przed wyjściem przywołał Gendrin’a, swego robotnika.
— Jutro niedziela — rzekł — i jak sądzę, nie myślisz o robocie na jutro.
— O, nie, proszę pana... Chciałbym pójść z żoną odwiedzić mego chłopczynę, któregośmy oddali mamce pod Melun na wychowanie. Gdyby pan nawet dziś mnie już nie potrzebował, to byśmy dziś jeszcze pojechali...
— Nie mam nic przeciwko temn — odparł Fauvel. Jedź sobie choćby zaraz, jeśli ci się podoba. Posunąłeś znacznie naprzód robotę, należy ci się zatem odpoczynek... Tylko pamiętaj, abyś w poniedziałek stawił się z samego rana... Muszę koniecznie wyjechać w poniedziałek na dni kilka i muszę ci wskazać co będziesz miał do zrobienia...
— Będę z pewnością przed ósmą.
— To dobrze. A może potrzebujesz co pieniędzy?...
— Gdyby pan raczył mnie wspomódz, to bym był bardzo wdzięczny. Mógł bym kupić co w takim razie dla pędraczka, zrobić jaki mały podarek dla manki, coby żonę moję uszczęśliwiło...
— To masz-że sobie sto franków.
Gendrin wziął niebieski papierek z rąk Fauvela i podziękował mu gorąco.
— No, zmykaj już sobie teraz — dodał antykwaryusz. — Potrzebuję wyjść, więc chcę zamknąć drzwi za tobą.
— Zaraz, proszę pana... wezmę tylko paltot i uciekam...
W pięć minut potem, Fauvel zasunął mocne zasuwy, w które drzwi od pokoju służącego były zaopatrzone.
W chwili, gdy sam wychodził z mieszkania, zatrzymał się nagle.
— A bodajże cię!... — mruknął — a toż zapomniałem dzieła przyrzeczonego dr.
Thompsonowi...
Cofnął się, poszedł dostać z czarnego gabinetu: „Pamiętniki hrabiego de Rocheforta,“ wpakował je do kieszeni ubrania zwierzchniego i po starannem pozamykaniu wszystkich zamków, wyszedł.
Zatrzymał się przed izbą odźwiernego, aby mu powiedzieć, iż wróci dopiero jutro rano, ale zastał drzwi zamknięto i lokalik pusty zupełnie.
Trochę niezadowolony z tego powiedział:
— Poczciwa kobiecina poszła sobie pogawędzić trochę, ale mniejsza oto, ma przecie klucz swój własny. Jutro rano pójdzie jak zwykle uporządkować mi w pokoju i zobaczy, że nie powróciłem jeszcze.
I poszedł.
Rajmund Fromental, jak już wiemy, porozdzielał swych podwładnych po różnych bibliotekach Paryża.
Sam z dwoma agentami, których szczególnem zaszczycał zaufaniem, czuwał od dwóch dni w bibliotece narodowej.
W ciągu tych dwóch dni, nie zaszło nic ważniejszego.
Możnaby było przypuszczać, że złodzieje książkowi odgadli, że się coś święci niedobrego i cofnęli przezornie.
— Nie możemy zrażać się niepowodzeniem... — oświadczył Rajmund swoim ludziom. Będziemy dotąd pilnować, dopóki nie przyłapiemy łajdaków. Zdwoimy owszem czujność...
O dziesiątej rano w sobotę, w chwili, gdy otwarto gmach biblioteki przy ulicy Richelieu, trzej ludzie zmieniali jeden po drugim przy wejściu do sali pracy i zamieniwszy po parę słów z urzędnikiem siedzącym przy wejścia, otrzymywali od niego biuletyny osobiste.
Ci trzej ludzie, różnego wieku, ubrani byli przyzwoicie, ale bez najmniejszej przesady, jak zwykle ubierają się ludzie przybywający do biblioteki w colu poszukiwań naukowych, lub uzupełnienia swych studyów.
Wszyscy trzej mieli lornetki z sobą.
Każdy z nich miał też pod pachą teczkę wypchaną papierami.
Byli to: Rajmund, — Pradier i Bouvard.
Bouvard umieścił się w pierwszej ław ce od wejścia z prawej strony.
Pradier zasiadł na lewo w ławie korespondentów.
Rajmund zbliżył się do estrady bibliotekarzy i porozmawiawszy coś z jednym z nich po cichu, zajął pierwsze miejsce na ławce pod sama estradą.
W ten sposób mógł był wzrokiem porozumiewać się z urzędnikami, co wśród okoliczności nadzwyczajnych, w jakich się znajdował, zastępowało mowę ustną w zupełności.
Według zwyczajów przyjętych w bibliotece i aby się nie zdradzić, nowo przybyli zachowywali się jak zwyczajni pracownicy, każdy zażądał biuletynu informacyjnego i każdy wypisał na nim tytuły dzieł, które otrzymać pragnął.
Dostarczono im te dzieła i zabrali się do ich przeglądania, udając, że robią wyciągi, a właściwie spoglądając to na prawo to na lewo i pilnie bacząc na wszystko, cokolwiek działo się w sali.
Ta sala zapełniała się powoli.
Około pierwszej z południa, było w niej ze dwustu pracowników różnego wieku, od uczonych starców wertujących wydania stare i nieznane do reporterów dziennikarskich; poszukujących tematów do artykułów i starych anegdot do odświeżenia.
Były także trzy czy cztery jakieś kobiety.
Pomimo tak znacznej liczby czytelników, panowała tu cisza najzupełniejsza, cisza naruszana jedynie szmerem kart przewracanych, piór ślizgających się po papierze i krokami dozorcy przesuwającego się pomiędzy ławkami i pilnującego porządku.
Cały ten tłum nie był bynajmniej nieruchomym.
Ciągle się ktoś to tam to owdzie uwijał, ten żądał wydania sobie książek, tamten zapytywał o katalogi.
Rajmund nie spuszczał z oka bibliotekarza, który odzywał się doń od czasu do czasu, ale żadnym gestem, żadnem spojrzeniem, nie pozwalał przypuszczać aby dzień dzisiejszy miał być od poprzednich szczęśliwszym.
Naraz Fromental zadrżał cały.
Wzrok bibliotekarza zatrzymał się na nim znacząco i po raz pierwszy, jakby mu mówił: Jest coś nowego!...
Fromental podniósł się i podszedł spokojnie ku estradzie.
Bibliotekarz rzekł półgłosem:
— Podano mi w tej chwili żądanie, o dostarczenie książki wyjątkowo rzadkiej, która od miesiąca zaledwie znajduje się w bibliotece... Powróć pan na swoje miejsce i nie spuszczaj mnie z oka ani na jednę chwile... Gdy książka zostanie doręczoną czytelnikowi, dam panu znak niezrozumiały dla nikogo, oprócz pana jednego; wystarczy panu odwrócić się nieznacznie, aby zauważyć osobistość podejrzaną.
— Opisz mi pan te osobistość.
— Człowiek młody, blady i szczupły.
— Blondyn?...
— Nie brunet i to bardzo mocny brunet... W ubraniu duchownego...
— Ksiądz!... — szepnął Rajmund. — To nie podobne do prawdy. To z pewnością nie złodziej.
— Naturalnie, że byłoby niepodobne gdyby to był ksiądz prawdziwy, ale jeżeli przebrał się tylko w ten sposób?...
— Prawda... które miejsce zajmuje ten jegomość.
— Numer 198.
— Dobrze. Nie zajmuj się pan mną więcej i zostaw mnie w spokoju.
Rajmund siadł z powrotem na swojem miejscu.
Wziął kapelusz, portfel, papiery i książkę, którą otrzymał niby do czytania i poszedł usiąść naprzeciwko młodego człowieka, młodego księdza prawdziwego czy fałszywego, na którego zwrócono mu uwagę.
Z tego miejsca był w możności widzieć, każdy najmniejszy ruch obserwowanego.
Usadowiwszy się, rozłożył przed sobą książkę i zdawał się być najzupełniej pochłonięty czytaniem.
Obok księdza, po jego stronie prawej, siedział człowiek około pięćdziesięcioletni z binoklami w szyldkret oprawnemi na nosie, ze wstążeczką Legii honorowej w dziurce od surduta.
Po lewej znów stronie tegoż księdza, znajdowała się kobieta lat około dwudziestu siedmiu, wcale nieładna i niedbale ubrana, jak większość kobiet przybywających za poszukiwaniami do biblioteki.
Trójka ta zdawała się być najzupełniej pogrążoną w czytaniu.
Kobieta i mężczyzna udekorowany, robili ustawicznie jakieś notatki.
Ksiądz przeglądał przewodnik, który trzymał w ręku.
W tej chwili, jeden z urzędników za żądał odeń biuletynu osobistego, wziął takowy i powrócił ku estradzie bibliotekarzy.
Bouvard i Pradier, którzy od czasu przybycia do czytelni, nie spuszczali oka z Rajmunda, widząc, że powstał i zmienił miejsce, zrozumieli, iż znaczy to:
— Baczność!... bo jest coś nowego!...
Jednocześnie zamienili też znaczące ze sobą spojrzenia.
Urzędnik przyszedł zwrócić księdzu jego biuletyn i przyniósł mu zarazem książkę zapotrzebowaną, którą przed nim położył.
Rajmund dostrzegł, że kobieta z lewej i mężczyzna udekorowany z prawej strony, zerknęli na tę książkę pożądliwie.
Mężczyzna udekorowany zrobił ruch, jakby chciał szukać czegoś w swoim portfelu i szepnął coś po cichutku tak, że Fromental, labo nie mógł dosłyszeć tego, pomyślał sobie w duchu jednakże:
— Aha... to napewno ptaszki, na które poluję... Ciekawa rzecz, kto z trojga sprzymierzonych, wyniesie książkę? Oj, będę miał ładny kąsek!...
I zdwoił baczność.
Młody człowiek, w ubraniu duchownego, otworzył książkę i zabrał się do czytania, ale podczas tego czytania znalazł sposób, nieznacznego podsunięcia swego biuletynu kobiecie, która w zamian swój mu przesunęła, a jednocześnie zgniotła w ręku i schowała do kieszeni ten, który jej dopiero co został podsuniętym.
W kilka sekund potem, książkę, jaką czytała, położyła po przed księdzem.
Ksiądz zrobił to samo i oboje zabrali się do spisywania notatek z kartek oddzielnych.
Potem i ksiądz i kobieta wzięli do rak książki, z tą różnicą, że ksiądz wziął tę, jaką otrzymała kobieta i przeciwnie, — To ta jejmość, wysunie się z pewnością pierwsza... — pomyślał Rajmund.
I myślał już opuścić swoje miejsce, gdy spostrzegł, że mężczyzna udekorowany, wyciągnął ze swego portfelu biuletyn czysty i wsunął go w rękę księdzu, który z kolei podał go znowu kobiecie.
Ta wzięła pióro i wypełniła blankiet.
Kości zostały rzucone.
Rajmund podniósł się, złożył na półeczce wszystkie przybory swoje, skierował się ku drzwiom wychodowym i zajął miejsce obok Bouvarda, siedzącego w pierwszej ławce.
— No i cóż?... zapytał ten ostatni.
— Mamy ich już!... Czy widziałeś gdziem siedział ostatecznie?...
— Widziałem... po za księdzem.
— To właśnie złodziej!...
— Czyż to możliwe?...
— Nieprawdopodobne a jednak prawdziwe. Mężczyzna udekorowany, siedzący po prawej i kobieta po lewej stronie, to godni jego wspólnicy. Kobieta ma przy sobie książkę skradziona... Ona też wyjdzie pierwsza prawdopodobnie... Ja pójdę za nią.. Ty, Bouvard, weźmiesz w opiekę tego ze wstążeczką i nie opuścisz go dotąd, dopóki się doskonale nie przekonasz gdzie mieszka.
— Rozumiem!... Rajmund powstał znowu, odszukał Pradiera i rzekł mu:
— Mamy ptaszków.
— Gdym zobaczył, że pan zmieniasz miejsce, zwątpiłem o tem... szepnął Pradier.
— Czy widzisz tam na tej ławce, tego młodego niby księdza, po za którym siedziałem?...
— Widzę...
— Skoro wyjdzie, nie straćże go z oczu ani na jedne chwilę...
Potrzeba koniecznie sprawdzić czy to jest jak się domyślam oszust przebrany i dowiedzieć się o jego mieszkania.
Rozumiem!... Dopilnuję go na pewno!...
Rajmund podniósł się po raz czwarty, powiedział kilka słów po cichutku do dozorcy umieszczonemu przy wyjściu, opuścił czytelnię — a potem gmach biblioteczny i zaczął się przechadzać po chodniku obok skweru Louvois, z oczami ku drzwiom głównym zwróconemi.
W jakie pięć minut najwyżej na twarzy jego wybiła się radość niezwykła.
Złodziejka ukazała się na ulicy.
Nie namyślając się wcale zwróciła na lewo i poszła w ulicę Richelieu.
Rajmund pozwolił odejść jej o dwadzieścia kroków i poszedł za nią.
Po dojściu do placu Karazelu, złodziejka minęła le Pont des Arts, poszła ulicą Świętego Piotra do ulicy St. Jakóba, zwróciła na lewo w tę ulicę i weszła do kawiarni bardzo przyzwoicie wyglądającej.
Fromental zatrzymał się ze dwie minuty i następnie wszedł również do kawiarni.
Umieściwszy się w głębi sali przy stoliku ustawionym w cieniu, w samym kącie, złodziejka zapijała coś ze szklanki.
Rajmund usiadł na przeciwnej stronie sali, kazał podać sobie lampkę wina i wziął w rękę jakiś dziennik, aby dodać sobie kontenansu.
Gości było bardzo niewiele w zakładzie.
Jedni grali w kości, drudzy w karty, inni w domino.
Niektórzy paląc czytali.
Wypiwszy jedne szklankę, złodziejka kazała podać sobie drugą.
Upłynęło pół godziny w ten sposób.
Te trzydzieści minut wydały się nieskończenie długiemi Rajmundowi, który widział się u celu swych poszukiwań i czuł się już zupełnie wolnym niezadługo.
Nagle zatrząsł się cały.
Udekorowany jegomość z biblioteki ukazał się we drzwiach kawiarni.
Rzucił on uważnie wzrokiem dookoła siebie, zauważył swoję wspólniczkę, podszedł ku niej i usadowił się obok, odgrywając komedyjkę jakby spotkanie to było całkiem wypadkowe.
Bouvard zjawił się zaraz także.
Zobaczył Rajmunda i zbliżył się do niego.
— Mamy już dwoje zatem — odezwał się ojciec Pawła. — Usiądź naprzeciwko mnie, każ sobie podać cokolwiek i przybierzmy takie miny, jakbyśmy rozmawiali o najobojętniejszych w świecie rzeczach. Ja pilnuję łotrzyków.
— Proszę o kieliszek koniaku — wołał Bouvard w stół uderzając.
— Garson spełnił polecenie, a Rajmund kiwnął nań i zapłacił zaraz co się odeń należało, aby go nic nie zatrzymało gdy trzeba będzie pójść za złodziejką.
Abraham, ponieważ on to był tak doskonale przebrany, po kilku nic nieznaczących wyrazach na głos wypowiedzianych, zawiązał ze wspólniczką taką rozmowę tajemniczą:
— Twardo w kieszeni?...
— Ma się rozumieć — odpowiedziała kobieta — po tysiąc franków na każdego.. cała rzecz w tem... kiedy to odbierzemy?...
— Spodziewam się, że dziś wieczorem, o dziewiątej... Ja będę zaraz iść do mój kupiec... dawaj mnie nasza sztuka...
— Masz...
Powiedziawszy to, złodziejka wyciągnęła z kieszeni drogocenne dzieło i oddała Abrahamowi, z zapytaniem:
— Więc wieczorem... o dziewiątej?...
— Ja — odpowiedział żyd zawijając książkę w serwetkę. — Uprzedź Edmunda...
— Pójdziemy razem...
Rajmund spostrzegł książkę skradzioną, przechodzącą z rąk kobiety do rąk Abrahama.
— Pójdź za złodziejka — szepnął Bouvard’owi. Ja udam się za mężczyzną, aby wyśledzić pasera.
I wyszedł zaraz z kawiarni.
Abraham przyzwał garsona, zapłacił i wyszedł także.
Fromental obserwował go z zagłębienia drzwi.
Żyd poszedł ulicą Jakóba, następnie udał się na ulice Sekwany, a z tej na Guénégaud.
— Stawiam sto przeciwko jednemu, te zdąża do Fauvela — pomyślał Rajmund, przyspieszając kroku aby podążyć za złodziejem.
Nie mylił się naturalnie.
Abraham wszedł do domu, w którym mieszkał antykwaryusz, a za nim wszedł też tam i Rajmund.
Żyd udał się na trzecie piętro i zatrzymał przed mieszkaniem zajmowanem przez Fauvela.
Rajmund przeszedł obok niego, wszedł na piętro czwarte i tu się zatrzymał nadstawiwszy uszu.
Złodziej zadzwonił.
Nikt nie przyszedł mu jednakże otworzyć.
Zadzwonił mocniej poraz drugi ale znowu bezskutecznie.
— No... co to jest... jego nie ma?... powiedział żyd dosyć głośno, tak, że było słychać na czwartem piętrze. To dziwna rzecz!... Trzeba się wracać!.. No...
co to może znaczyć?...
I zeszedł zirytowany.
Rajmund udał się zaraz zanim.
Znalazłszy się na ulicy, Abraham zwrócił się w stronę wybrzeża.
Gdy tu przybył, zdawał się wahać, jaką obrać dalszą drogę, ale wahanie nie trwało długo.
Poszedł w kierunku Pont-Neuf.
Dwóch strażników miejskich stało przy skręcie na ulice Dauphine.
Rajmund zbliżył się do nich, okazał im swoją kartę i powiedział:
— Wzywam was o udzielenie mi pomocy. Oto złodziej, którego ścigam od dwóch godzin przeszło... Chodźcie za mną i uważajcie...
Żyd postępował zwolna, z głową na dół spuszczoną, jakby zamedytowany.
Fromental, za którym znajdowali się tuż dwaj strażnicy, dopędził go w kilku krokach i położył rękę na jego ramieniu.
Abraham odwrócił się nagle i zrobił minę jakby się bronić zamierzał, ale gdy rozpoznał twarz człowieka, którego widział dopiero co na schodach mieszkania Fauvela, a po za nim dojrzał kepi urzędowe strażników bezpieczeństwa publicznego, zrozumiał co się święci i pobladł śmiertelnie.
— Ani słówka... ani najmniejszego usiłowania ucieczki — rzekł doń Fromental z cicha. Pilnuję cię od chwili wyjścia Biblioteki narodowej... Nic ci więcej powiadać nie potrzebuję, wiesz już z pewnością doskonale o co chodzi...
Żyd zrozumiał, że jest zgubionym, nie chciał jednakże uledz tak bezwzględnie i próbował się tłómaczyć, strażnicy jednakże miejscy przerwali mu zaraz jego przemowę, pochwyciwszy go pod obie ręce tak energicznie, iż o bronieniu się ani mowy być nie mogło.
Lubo cała scena odbyła się spokojnie i cicho, przechodnie widząc kogoś zaaresztowanego, zaczęli się zatrzymywać. Jeszcze kilka minut, a tłum się dokoła zgromadzi.
— Idź dobrowolnie — odezwał się Rajmund, jeżeli się nie chcesz narazić na postronki...
— Boże Izraela, Abrahama i Jakóba, mruknął żyd, wznosząc obłudnie oczy ka niebu i oświadczył, że pójdzie spokojnie gdzie mu każą.
— Gdzie poprowadzić jegomościa?... zapytał jeden ze strażników.
— Do prefektury! — odpowiedział Rajmund.
W dziesięć minut potem, żyd został zdany komu należało, a Fromental udał się do gabinetu szefa służby bezpieczeństwa publicznego.
∗
∗ ∗ |
Była piąta wieczorem.
Elegancki pojazd zatrzymał się na bulwarze Strasburskim, po przed kawiarnią „XIX wieku.“ Fauvel oczekiwał tam już od kwadransa, siedząc przy jednym z małych stoliczków na tarasie i grog zapijając.
Dojrzał powóz i siedzącego w nim doktora Thompsona, a że miał zwyczaj płacić należność zawsze naprzód, podniósł się w tej chwili, aby pójść do niego.
— Dziękuję serdecznie kochanemu panu za jego punktualność wzorowa — ozwał się Jakób, ściskając za rękę księgarza. Siadaj pan... bardzo proszę...
Fauvel zajął miejsce obok mniemanego Thompsona.
— Czy długą mamy drogę przed sobą — zapytał antykwaryusz.
— Nie... Za pięć kwadransy najdalej będziemy już na miejscu... Spróbujemy mojej madery, bo zdaje mi się, że wcale niezła... wypalimy cygara, a mam prawdziwe hawańskie, przejdziemy się po parku, o siódmej siądziemy do stołu — a sądzę, że i z obiadku będziesz pan zadowolony zupełnie. Po kawie znowu cygarko na świeżem powietrzu pod cieniem drzew, a o dziesiątej spać... Czy nie masz pan nic przeciwko temu programowi, kochany panie Fauvel?...
— Niepodobna aby się komukolwiek nie podobał.
— No to dobrze — a jutro ekspertyza.
— W poniedziałek będzie pan miał wszystko u siebie...
— A tę osobliwość przyrzeczoną, czy dostanę?...
— Pamiętniki hrabiego Rocheforta?...
— Tak właśnie.
— Chciałem zrobić panu przyjemność i zabrałem ze sobą...
— Uprzejmy z pana człowiek jak rzadko.
Powóz toczył się dobrym kłusem.
Stangret, którym był Pascal Saunier zmieniony do niepoznania przez przyprawione faworyty, dotarł bulwaru do place Bastylii, skręcił w ulicę Lyon i wjechał w aleje Daumesnil.
O szóstej minut dwadzieścia przybyli do Petit-Castel.
Pascal zszedł z kozła, otworzył kratę, pociągnął za dzwonek aby uprzedzić Angelę, a potem zajął znowu swoje miejsce i zajechał przed dom, przed którym Lagarde i Fromental wysiedli.
Angela ubrana bardzo elegancko, ale mocno zaczerwieniona, bo w tej chwili dopiero oderwała się od komina, wyszła na spotkanie przybyłych.
Kochana kuzyneczko! — zawołał wesoło mniemany doktór Thompson, przedstawiam ci oto jednego z najznakomitszych bibliofilów, pana Fauvela, o którym nieraz już odemnie słyszałaś!... A ty łaskawy panie Fauvel, pozwól mi ze swej strony, zaprezentować sobie, kuzynkę moję panię Angelę. Cioteczna siostrzyczka moja, kobietka dzielna, a dobra, a życzliwa mi jak nikt na świecie Dopóki nie urządzę się ostatecznie w pałacu moim w Paryżu, siedzi tu biedaczka sama jedna i nudzi się naturalnie okrutnie...
— Jakto — zawołał kłaniając się Fauvel, sama pani w domu wiejskim, oddalonym i w dodatku na brzegu rzeki!...
— A cóż to szkodzi szanowny panie. Man przy sobie służącą, chociaż niestety zwichnęła sobie wczoraj nogę i dziś ani się ruszyć nie jest w stanie...
— I pani wcale się tu nie obawia?...
— Czegóżbym się miała obawiać, Wielki Boże?...
— Dzienniki zapełnione są opisami przeróżnych zbrodni, przytrafiających się w okolicach Paryża...
— Sądzę, że w tych opisach jest bardzo wiele przesady i dla tego nie wiele z nich sobie robię...
— Odważna pani nielada...
— Drzwi są wszystkie szczelnie pozamykane... Posiadam rewolwer, którym potrafię się posiłkować i bardzoby nie tego zapewne wyszli rabusie, którzy mieliby myśl nieszczęśliwą wybrania się do mnie z wizytą... Sypiam też najdoskonalej... jakto mówią na oba uszy...
— Jest pani prawdziwie dzielną.
— Przyjmuję kompliment jako kompliment, pomimo to dziękuję zań panu bardzo... Ale niechże się pan raczy rozebrać i rozgościć.
— Tak... powiedział Jakób, urządź się pan jak panu najwygodniej... Chcesz pan może kapelusz słomiany?... Jesteśmy na wsi przecie...
— Najchętniej — odpowiedział Fauvel.
Angela wzięła odeń palto, wydostała z jednej z szaf wielki kapelusz słomiany i podała go handlarzowi książek, który nie miał słów na wypowiedzenie swej za tę uprzejmość wdzięczności...
— Do stołu zasiądziem o siódmej, wszak tak kuzynko? — zapytał Jakób.
— Punktualnie o siódmej... — odpowiedziała ex-modystka – ażeby zaś zająć panów, tymczasem każę wam podać absynt i maderę, pod kasztany...
— Pamiętasz zawsze o wszystkiem kuzynko!... — zawołał śmiejąc się pseudo Thompson. — Uwielbiam cię, słowo honoru!...
W tej chwili zjawił się Pascal, wyglądający jak zwyczajnie, to jest bez przyprawionych faworytów i nie w furmańskiej liberyi.
— Drogi, kochany Rambercie, — odezwał się doń doktor, — ty pójdziesz także z nami na kieliszek madery lub absyntu.
Trzej panowie udali się do sali zielonej, gdzie czekała już na nich zakąska i butelki, zostawimy więc ich tutaj — a sami powrócimy do Pawła Fromentala, do jego domku nad brzegiem.
W dzień wyjazdu Marty; zobaczył przy niej, jak wiemy, jakiegoś mężczyznę, którego rysów, z powodu dość znacznej odległości, dobrze dojrzeć nie mógł, ale który wyglądał na młodego.
Mężczyzna ów podszedł do „Czarodziejki z nad Marny“ i pocałował ją w czoło, a potem młoda kobieta oddaliła się z nim razem, pod rękę, w sposób całkiem familijny.
Wtedy jakaś boleść ciężka, pognębiająca, boleść, jakiej nie znał nigdy dotąd zakradła się nagle do jego serca.
Pierwszy raz w życiu doznawał podobnej boleści.
Nazajutrz przez cały dzień od samego rana uwijał się w czółnie po Marnie, wzdłuż parku, spodziewając się zobaczyć Martę.
Nasi czytelnicy wiedzą już, że nadzieje ziścić się żadną miarą nie mogły, bo Marta w towarzystwie Jakóba Lagarda odjechała do Paryża.
Noc przepędził w gorączce i prawie nie spał wcale.
Z rana Magdalena ku wielkiej zgryzocie swojej zauważyła, że był daleko bledszym niż zwykle i że na policzki wystąpiły mu silne wypieki.
Przekonana z góry, że się niczego nie dowie, stara służąca nie zapytywała wcale o przyczynę, ale postanowiła: napisać do Rajmunda i donieść mu jak niekorzystną zmianę dostrzegła w jego synu.
— Wieś, zamiast pomódz, zaszkodziła... — mówiło sobie poczciwe kobiecisko — powietrze tutejsze zupełnie mu widać nie służy….. albo też ma może jakieś zmartwienie, do którego nie chce się przyznać... Bądź co bądź, nie może być tak jak jest żadną miara!... Trzeba uprzedzić pana i niechaj co poradzi...
Skoro się tylko ubrał, — Paweł ustępując Magdalenie, która nie mogła znieść, aby na czczo wychodził, wypił filiżankę mleka i wyszedł z domu.
Tym razem nie podążył do swego czółna — udał się na drogę wysadzoną drzewami tuż nad samą rzeką, z wysokości której mógł widzieć wnętrze parku Petit-Castel.
Stanął na przeciwko małej łachy płynącej wzdłuż posiadłości Thompsona, przy brzegu której stała grupa kasztanów różowych.
Ztąd zapuścił wzrok w głąb alei zacienionych, prowadzących do Petit-Castel, które widział z po za liści.
Serce mu się ponownie ścisnęło.
Nie tylko aleje te przedstawiały obraz opuszczenia, ale wszystkie także okiennice w domu były pozamykane.
— Czyżby wyjechała?... — zapytywał się młody chłopak z goryczą.
Padł na trawę najzupełniej zgnębiony.
Pośród łąki, ciągnącej się na jakie co najmniej trzysta metrów, stało pięć czy sześć szycht drzewnych.
Pod jedną z takich szycht, jakiś człowiek łowił ryby na wędkę.
Zwrócony tyłem do Pawła nie zważał on wcale na to, co tam się po za nim działo.
Rybakowi nie wiodło się wcale.
Ryby zupełnie mu nie brały.
Zniecierpliwiony tem nareszcie, wyciągnął wędkę z wody, położył ją na szychocie, podniósł się i pogwizdując, zaczął skręcać papierosa.
Paweł, pogrążony w swojej zadumie z oczami w Petit-Castel wlepionemi, nic nie widział i nic nie słyszał.
Ale ocknął się nareszcie ze swych kontemplacyj, gdy w pobliżu imię jego wymówiono.
Zwrócił się wtedy w stronę szychty i spostrzegł Julka Boulenois nazywanego zazwyczaj La Fouine, który, odwróciwszy się dla zapalenia papierosa dojrzał go i poznał.
— Co to, co to, panie Pawle — wołał La Fouine. Jesteś pan tu i bez wędki w ręku, a to znowu do czego podobne?...
— A no, bez wędki istotnie... odpowiedział Paweł.
— I dla czegoż to u licha?...
— Znudziło mi się łapanie.
— Ho! ho!... to zupełnie niepodobne do prawdy!... zawołał młody chłopak wdrapując się na łąkę, aby pójść uścisnąć rękę syna Rajmunda. Jakto pan, który zdajesz się być takim stałym w swoich zamiarach, pan, z którego ja byłem dumny, jako z ucznia, pan, który powiadałeś, że przekładasz wędkę nad wszelkie przyjemności, pan tak zaraz ni z tego ni z owego, z dnia na dzień, z godziny na godzinę byłbyś w stanie uznać łowienie ryb za głupstwo i wędkę w kąt porzucić?... Wolne żarty kochany panie... To nie leży wcale w pańskiej naturze i wcale w to nie wierze!... Czy pan nie jesteś słabym panie Pawle?...
— Nie, mój przyjacielu!... Dla czego pytasz mnie oto?...
— Boś pan jakiś mizerny i blady... Wyglądasz pan na zupełnie zdekonfiturowanego. A zmieniłeś się pan tak dopiero od onegdaj, odkąd pana nie widziałem. Czyżby pobyt nad brzegiem rzeki nie służył panu?... O jej... To także się przytrafiaj.
— Nie sądzę... odpowiedział Paweł.
— Jednakże jest coś panu... Nie jesteś pan wcale w zwykłym swojem usposobieniu... To widać przecież z oczów...
— Niedyspozycya bez znaczenia... niedomaganie chwilowe... nie potrwa to sadzę długo.
— Daj Boże... Potrzeba się panu rozerwać czem trochę. Nic tak nie pomaga jak rozrywka... Karpie nie chcą wcale brać dzisiaj...
Czy nie poszedłbyś pan ze mną na płotki i kiełbiki do małej łachy?...
— Nie... dzisiaj nie mogę...
— No to siadaj pan ze mną na szychcie i pogadamy...
Paweł zawahał się, ale naraz przyszła mu myśl do głowy, aby się La Fouina zręcznie o Petit-Castel wypytać...
Wiedząc, że młody rybak ani dniem, ani nocą nie opuszcza brzegów Marny, pomyślał sobie:
— Kto wie czy nie od niego najprędzej się dowiem czegoś...
— No... no... namyśl się pan... nastawał Julek Boulenois...
— Dobrze! niech tak będzie.
— Brawo... Chodź pan zatem, a uważaj, abyś się nie ześliznął. W pańskich bucikach łatwo to się może przytrafić i stoczyłbyś się pan pod szychtę jak płotka...
La Fouine szedł ciągle i mówił dostał się na szychtę i wyciągnął rękę do Pawła, który dotarł doń bez wypadku.
— Czy chcesz pan wędki?... zapytał Boulenois.
— Nie, będę się przypatrywał tylko...
— Jak się panu podoba.
— Czyś tutaj noc przepędził?
— Nie, alem tu przyszedł o świcie.
— I szczęście ci dopisało?...
— O co to, to wcale!... zajrzyj no pan do woreczka.
Paweł pochylił się nad szychtę, i wyciągnął woreczek siatkowy zanurzony na sznurku w wodzie.
— Widzisz pan... odezwał się La Fouine — oto cała zdobycz moja... dwa leszcze nieosobliwe i płotka... Gra stanowczo nie warte świeczki. Ale może się odmienić nareszcie...
Zarzucił wędkę na nowo.
Syn Raymunda opuścił woreczek siatkowy na poprzednie miejsce i zwrócił oczy ku Petit-Castel.
— O!... rzekł pół głosem Julek Boulenois... czuję, że się coś uwija koło robaka. Poznaję dużą rybę po sposobie brania. To będzie karp na pewno.
Paweł nic nie odpowiedział i patrzył ciągle w jedną stronę.
— Za czem pan tak śledzi u kaduka panie Pawle?... zapytał La Fouine zdziwiony tą cichością.
— Za niczem szczególnem, co prawda!... Czy nie znasz tej oto willi?...
— Której willi?...
— A tej na wprost oto...
— Znam jak najdoskonalej... To Petit-Castel... tak ją nazywają... Jedna z
moich licznych posiadłości.
— Jedna z twoich posiadłości?... powtórzył Paweł. Jakto?...
— Skoro spędzam noc na łowieniu i skoro się poczuję za bardzo już zmęczonym, wtarabaniam się tam zaraz pod drzewo i zasypiam jak w najpyszniejszem łożu... Tym sposobem jestem współwłaścicielem...
— Byłeś więc nieraz w parku?...
— I nieraz i nie sto razy... Nietylko nocą ale i we dnie także...
— A gdyby cię złapano?...
— Nie ma oto obawy. Pustka. Była to przed sprzedażą coprawda...
— A więc willa została sprzedaną?...
— Tak... w ostatnich czasach... jest temu dni piętnaście, albo może trzy tygodnie...
— Czy nie wiesz kto ją kupił?...
— Doprawdy, że nie... Wszystko co wiem, to tylko, że są tam dwie kobiety...
— Jakto!... zawołał Paweł dwie kobiety?...
— A no tak — dwie kobiety... jedna mogąca mieć lat trzydzieści kilka do czterdziestu, która musiała być bardzo apetyczną za młodu i która zaręczam panu, wcale jeszcze nie dała za wygranę.
— A... druga?... zapytał co żywo syn Raymunda.
— O! ta druga to bodaj czy ma więcej niż ośmnaście lub dziewiętnaście... Musi to być córka tego obywatela, z którym widziałem ją razu jednego na wyspie i którego poprzednio już tam także kiedyś spotkałem. O! panie Pawle — śliczności powiadam panu dziewczyna.... Wierz mi pan albo nie wierz, ale powiadam ci, te malowidła najświetniejsze w muzeach, malowidła przedstawiające najpiękniejsze księżniczki i królewny, to poprostu głupstwo przy niej. Te wszystkie najpiękniejsze nie warte są rozwiązywania rzemyka u jej trzewiczków...
— I tę ślicznotę... spotkałeś był w restauracyi na wyspie z tym człowiekiem?...
— Tak... Jest to nowy właściciel willi... jak mi się zdaje.
— Czyś jest pewnym, że ta młoda osoba mieszka w Petit-Castel?...
— Boże drogi... Toć ją tam nietylko widziałem, ale z nią rozmawiałem nawet...
— Ty!... A to zkąd znowu?...
— Poszedłem zapytać czyby ryb odemnie nie nabyli. Spotkałem dwie kobiety, starą i młodą w alei.. Pokazałem moje kiełbiki — młoda chciała je nabyć... wyczytałem to z jej oczu, ale stara kazała mi iść precz sobie. „Wiesz wszakże kochana Marto powiedziała, te obiad dzisiejszy gotowy, a do jutra rybki te zupełnie by się popsuły.“ No i nic nie zrobiłem...
— Aha, a więc na imię jej Marta... mruknął Paweł, który nie był w stanie pokryć swego wzruszenia.
— To więcej jak pewno, że jej Marta na imię!... Ale ba!... ale możnaby sądzić, że to pana bardzo obchodzi... Czy nie widziałeś jej pan przypadkiem?...
— O! tak... widziałem ją... widziałem!... odpowiedział młody człowiek z mimowolnym zachwytem. Piękną jest jak madonna, a śpiewy aniołów mogą być tylko równie dźwięczne jak jej głosik...
— Ho! ho! ho!.. powiedział śmiejąc się La Fouine i spoglądając na Pawła... to wcale się teraz nie dziwię, żem pana potrafił namówić na pogawędkę... ho! ho! ho!... Chciałeś pan o niej się coś dowiedzieć!... Ba!... i jak pan masz miłować się teraz w rybołóstwie, kiedyś pan całkiem co innego umiłował!...
Paweł zrozumiał, że się zdradził i cały pokraśniał.
Rybak ciągnął dalej:
— A ta inna rzecz którąś pan umiłował, to młoda dama z Petit-Castel. Oto dla czego jesteś pan taki smutny i zamyślony... Oto dlaczegoś pan taki blady... O! ja się znam na tem panie Pawle!... To klin w pańskiej głowie!... Wyrażając się dobrą francuzczyzną, jesteś pan pochłonięty przez panienkę...
Młody człowiek spuścił głowę.
— Chciałbym się koniecznie dowiedzieć, bąknął, czy to istotnie córka tego człowieka z którym ją widziałeś w restauracyi na wyspie...
— Co do tego, to objaśnić pana nie potrafię.
— Jesteś pewnym, że willa została sprzedaną?...
— Sprzedaną, albo wydzierżawioną... dowód w tem, że stała pustką, a teraz jest od niedawna zamieszkałą.
— Jej tam nie ma już jednakże... wszystkie wejścia są pozamykane, wszystkie żaluzye w oknach pospuszczane.
— Być może, że nowi dziedzice gdzieś sobie wyjechali...
— Czy nie możnaby się przekonać o tem?...
— Bardzo łatwo i to zaraz...
— W jaki sposób?...
— Sprowadź pan oto swoje czółno, popłyniemy do łachy, a ja wsunę się do willi pod pozorem, że mam ryby do sprzedania... Przecie powinienem tam znaleźć kogoś... Przez tego kogoś można się będzie dowiedzieć co potrzeba... a może dostać adres.. postaramy się...
— Udasz się sam do willi?...
— Rozumie się...
— Idę po czółno.
Paweł oddalił się i skierował ku swej przystani.
Nie upłynął kwadrans czasu, gdy już był z powrotem.
— Jestem!... zawołał do La Fouine’a... — Idę... tylko ryby muszę zabrać, bo to mój pretekst przecie... Inaczej mogliby mnie wziąć za złodzieja...
Złożył swój woreczek z rybami na przedzie statku, ujął w rękę wiosła i puścił się ku łasze do miejsca, z którego przed kilkoma dniami Paweł wręczał „Czarodziejce z nad brzegów Marny“ książkę, którą z rąk wypuściła.
Dopłynęli wkrótce tutaj.
La Fouine wysiadł i znikł niebawem w głębi parku.
Jego nieobecność nie trwała długo.
— No co?... — zawołał Paweł.
— A no miałeś pan racyę!... Ani żywego ducha... wszyscy wyjechali...
— Tak ci powiedziano?... — zapytał syn Rajmunda, bardziej jeszcze pobladły.
— Nie, alem widział to na moje własne oczy... nie ma ani kawałka stróża...
pustka najzupełniejsza...
Możesz pan sam także zajrzeć, jeżeli masz ochotę.
Paweł podszedł do La Fouine’a i obaj przejrzeli wszystkie kąty willi.
Nie można było wątpić...
Wszystko było szczelnie pozamykane.
— Pojechali... — szepnął smutno Paweł. — I ona pojechała!... Co może być jednak za przyczyna tego nagłego wyjazdu?... Chyba, że to nie na długo... zaledwie przed trzema dniami prowadzono tu różne roboty... Marta wróci zapewne niebawem...
— To bardzo prawdopodobne a nawet zdaje się pewnem... — odpowiedział La Fouine. I ja zamiast psuć sobie krew jak pan robisz, czekałbym cierpliwie na ten powrót; przychodziłbym tu na ryby co rano i co wieczór, łapałbym to leszcze, to znów płotki lub kiełbie, aby sobie urozmaicić zabawkę. To byłoby najmądrzej panie Pawle, słowo honoru panu daje... To żadna racya, żeby nabijać sobie zaraz głowę tysiącem najrozmaitszych przypuszczeń i chudnąć gwałtownie dla dzierlatki... Potrzeba być koniecznie filozofem i gdybym śmiał.... to powiedziałbym coś panu...
— Co takiego?... — zapytał Paweł, spodziewając się, że La Fouine poda mu jaki sposób odnalezienia Marty.
— To najlepiej wyrazić przez porównanie... Jak jestem na rybach w dobrem miejscu... nie prawda... no, pan rozumiesz co chcę powiedzieć...
— Rozumiem...
— Jeżeli jednak jestem w miejscowości, w której ryby brać nie chcą, to co robię?... Proszę pana, odpowiedz mi na to...
— Przenosisz się gdzieindziej...
— Naturalnie!... I oto przykład do naśladowania... Jeżeli się nie wiedzie w danej miejscowości, puszczaj w trąbę tę miejscowość.
— Czyli radzisz mi, abym poszukał zapomnienia w innej miłości?...
— To się wie!... Wypływaj pan na pełne morze!... Kobiety to tak samo jak ryby... potrzeba się brać na sposoby, aby je ściągnąć w matnię... Jeżeliś zapuścił wędkę w jednem miejscu, a nie biorą, ruszaj gdzieindziej i probuj szczęścia gdzieindziej... Oto cała sztuka. Co pan masz przeciwko temu?...
— Wracajmy... — rzekł Paweł za całą odpowiedź.
Usadowili się w czółnie i La Fouine powrócił do szycht, nie chcąc stracić wyników pracowicie przygotowanej roboty.
Paweł opuścił go, uwiązał łódź w przystani i z sercem ściśniętem wrócił do domu i zamknął się w swoim pokoju.
Biedne chłopię cierpiało istotnie ogromnie.
Brakowało mu sił do tej walki — a filozofii, aby ją sobie wytłomaczyć.
Pogrążył się w rozpaczy.
La Fouine wziął się do łowienia ryb i w swoim charakterze filozofa (a miał się za takiego, z najlepszą w świecie wiarą), zaczął się zastanawiać nad wyznaniem, co się Pawłowi Fromentalowi wyrwało.
— Ej do wszystkich piorunów — mruczał — a to się biedny chłopak zaszłpał!... Okrutne to głupstwo, że nie można nigdy okiełznać tego paskudnego zwierzęcia, które się „miłość“ nazywa!... Skoro cię tylko raz trąci, wściekasz się i rady dać sobie nie możesz, nie mówiąc, że czasami możesz nawet klapnąć z tego powodu. Gdyby się to jemu przypadkiem przytrafić miało, słowo honoru, że wielka byłaby szkoda? Ogromnie lubię tego chłopca i gdybym mógł kiedykolwiek przydać mu się na co, usłużyłbym mu z przyjemnością. Ale co mnie to do dyabła obchodzi!...
W tej chwili przerwał medytacye z okrzykiem:
— Aha!... teraz to cię już trzymam w garści.
Odnosiło się to do ryby, którą wyciągnął i zręcznie z haczyka zdejmował.
— Teraz, gdy się znajdziesz w mojej siatkowej torbie, będę mógł napewno twierdzić, że zjem porządne śniadanie.
Ryba musiała być dosyć dużą, bo La Fouine z ciężkością wyciągnął ją z rzeki i po dosyć długiem usiłowaniu, na brzeg wydobył.
Był to przepyszny karp złoty, około pięciu funtów wagi.
— Dajże pokój, mój stary! — prawił La Fouine, przytrzymując skaczącą rybę — po co się szarpiesz napróżno, po co się wyrywasz, kiedy widzisz, że zapoznasz się niebawem z bulionem i czerwonem winem pana restauratora z wyspy... — Najmądrzej zrobisz, jeżeli będziesz siedzieć spokojnie.
Wsadziwszy rybę do torby siatkowej, wyskoczył na brzeg, pozostawiając wszystkie narzędzia rybackie w czółnie, które ukrył pod krzakami.
Odniósł rybę do kuchni, otrzymał pieniądze, zjadł pośpiesznie śniadanie, wsiadł w stare czółno, którego nikt nie używał, i popłynął z powrotem na brzeg lasku i wziął się znowu do łowienia.
Niezwykłe dopisywało mu dzisiaj szczęście.
Raz po raz wyciągnął jeszcze trzy karpie, które co do wielkości, wcale nie ustępowały pierwszemu.
Miał znowu zapuszczać przygotowaną starannie wędkę, gdy nagle przerwał sobie robotę, wytrzeszczył oczy i otworzył usta.
Po drugiej stronie Marny na skręcie alei w parku Petit-Castel, spostrzegł kobietę.
Była nią Angela.
Ex-magazynierka przybyła tu na żądanie Jakóba Lagarda i zanim zabrała się do swojej roboty, wyszła użyć przechadzki.
— Ano! ano!... mruczał La Fouine, jeżeli się nie mylę, to to jest ta damulka dojrzała, ale dobrze utrzymana, która nie pozwalała tej prześlicznej małej kupić wtedy ryb odemnie... — Więc nie wyjechali widocznie ci państwo, właściciele tego ustronia!... a raczej wyjeżdżali ale tylko na dni kilka!... Wywiem się, czy już powrócili i kto to wie, może jaką dobrą nowinę będę mógł zanieść panu Pawłowi...
Wskoczył do czółna, zabrał torbę z rybami i wiosłując zręcznie, skierował się ku Angeli, która się zatrzymała i przypatrywała mu ciekawie.
Przybywszy do brzegu, przystanął.
— Czy pani dziś ryb nie potrzebuje?... zapytał.
— A! to ty; coś już nam chciał kiedyś sprzedać swój towar?... — zapytała, poznając go Angela.
— A ja, do usług pani!...
— Cóż masz na sprzedanie?...
— Karpie...
— Duże?...
— Spodziewam się!.. — Najmniejszy waży przynajmniej ze trzy fanty...
— A nie masz węgorzy?...
— Mam dwa dosyć ładne w rezerwoarze przy czółnie... — z tych węgorzy i jednego karpia, można mieć wspaniałą potrawkę!...
— Ile chcesz za to wszystko?...
— Dwanaście franków, dla tego tylko, że to dla pani...
— No to podpłyń bliżej sztachet i daj dwa węgorze i karpia.
La Fouine ujął wiosła i znalazł się wkrótce w miejscu wskazanem.
Wskoczył na schody z torbą ryb żądanych.
Angela czekała nań obok domu.
Drzwi i okna były narozcież pootwierane.
— Oto żądane trzy sztuki, proszę pani... kto je będzie jadł, ten z pewnością pani powinszuję... zaniosę je do kuchni i jeżeli pani sobie życzy, to zajmę się oskrobaniem...
— A najchętniej...
Ex-magazynierka poszła przed Juljuszem Boulenois, a ten idąc za nią wypytywał niby najobojętniej:
— Państwo byli w podróży?...
— Dla czego?...
— Bo ja byłem tu wczoraj wieczorem z prześlicznym leszczem i zastałem pozamykane...
— Tak!... nie było nas wczoraj w domu...
— To też ja sobie pomyślałem... że zapewne pani pojechała z mężem do Paryża rozerwać się trochę...
— A któż to taki mój mąż?... — zapytała Angela, patrząc na rybaka podejrzliwie.
— No, ten piękny pan z brodą, którego tu widziałem.
— To nie mój mąż... mój kochany...
— Ah!... a ja myślałem... No ale napewno jest pani jego kuzynką... albo może gospodynią...
Angela nic nie odpowiedziała.
La Fouine ciągnął skrobiąc dalej karpia.
— A panna Marta, czy jest pani córką?...
— A ty zkąd wiesz, jak jej imię — wykrzyknęła ździwiona magazynierka.
— Cóż to takiego dziwnego!... Przecie pani tak ją nazywała przy mnie, wtedy, jak to pani nie pozwoliła jej ryb kupić odemnie...
— Może córka tego pana z brodą?...
— Być może...
— To ma się naprawdę czem pochwalić... bo takiej ślicznej panny... nie zdarzyło mi się widzieć na świecie!...
— Bądź no cicho gaduło i śpiesz się, bo ja nie mam czasu do tracenia...
— Zabieram się do węgorzy... — Tak więc państwo już powrócili...
— Widzisz przecie, że jestem!...
— Pani tak, ale panienka?...
— Co cię to może obchodzić, czy panienka jest czy jej nie ma?...
— Zawsze przyjemnie przecie patrzeć na taką piękną osobę...
— Takim jesteś amatorem pięknych buziaków? — powiedziała ze śmiechem Angela.
– I znawcą jestem... mogę się tem pochwalić...
— No to przywdziej żałobę mój chłopcze, bo nie zobaczysz już nigdy panny Marty...
— A! no! — więc wyjechała?...
— Wczoraj... — do Ameryki.
— Nie jest to tak bardzo blisko!... — wyjechała z ojcem?...
— Z jakim ojcem?...
— Ten pan z brodą... — zdawało mi się, że pani mówiła, iż to jej ojciec.
— To ci się źle zdawało... — To wcale nie ojciec, tylko krewny...
— Jeżeli pojechała do Ameryki, to muszę się naturalnie pocieszyć. — Z pewnością nie pojadę tak daleko, ażeby ją jeszcze raz zobaczyć... — Pani przepędzi tu całe lato?...
— Nie... ale będę tu przyjeżdżać czasami dla wypoczynku...
— Wybornie!... a mieszkać pani będzie w Paryżu?...
— Nie, w Chinach...
— W Chinach?... — powtórzył Julek Boulenois — pani sobie ze mnie żartuje!...
— I dopiero teraz się na tem poznałeś? — zapytała ex-magazynierka, wzruszając pogardliwie ramionami. — No dosyć już tych wszystkich wypytywań! — Jesteś za bardzo ciekawym mój kochany, a ja tego wcale nie lubię!... — Odpowiadałam ci, bo mnie to bawiło, ale dosyć już tego!...
— Niech się pani łaskawa nie gniewa! — rzekł La Fouine pokornie. — Jeżeli panią o co pytałem, to tak tylko, aby trochę pogadać i nic więcej! — Niech pani wyjeżdża do Paryża albo do Chin, to mi zupełnie wszystko jedno... nic mnie to zgoła nie obchodzi!... — Ja staram się o to tylko, abym sprzedał moje ryby...
Pani je odemnie kupiła i oto gotowe do rądla... — Niech mi pani raczy zapłacić i idę sobie w swoję drogę..
— Oto twoje pieniądze.
— Czy pani nie będzie łaskawa co do rzucić za oskrobanie karpia i odarcie ze skóry węgorzy...
Angela śmiać się zaczęła.
— No mass dwadzieścia sous jeszcze.
— Bardzo dziękuję pani... — Może się dowiedzieć jutro, czy pani nie będzie czego potrzebować?...
— Nie. — Jutro nie będziemy tutaj, bo pan doktór jutro wyjeżdża...
— Al to doktór ten pan z brodą?... — zawołał Juljusz Boulenois z widocznem zaciekawieniem — a spostrzegłszy, że Angela zagryzła wargi, dodał spiesznie:
— Jeżeli go spotkam kiedy, muszę go o jedne rzecz poprosić...
— O co takiego?...
— O lekarstwo, któreby mnie uwolniło od mojej macochy...
Ex-magazynierka nie była w stanie zachować poważnej miny.
Po raz drugi zaczęła się śmiać na głos cały — a La Fouine tymczasem wyszedł i powrócił do czółna, w którem pozostawił wędki.
— No, no... — mruczał — biedny pan Paweł... dopiero sobie krwi napsuje. — Jego ukochana pojechała do Ameryki! Nie... nie zawiozę mu tej nowiny, bo bym mu za dużo zrobił zmartwienia! —O! to mądry ptak, ta jakaś jejmość tutejsza! Od razu zrozumiała, żem ją chciał pociągnąć za język! Nic nie szkodzi... — wiem, com chciał wiedzieć, to i dosyć…..
Ukręcił papierosa i wziął się znowu do roboty — a szczęście wyjątkowo mu sprzyjało.
— Niezadługo wyciągnął znowu piękną sztukę.
— O ho! — mraknął — widocznie miejsce tu wyborne... — trzeba tu powrócić na noc, a bodaj, że się czasu nie straci na próżno!...
∗
∗ ∗ |
Zostawiliśmy pseudo-Thompsona, jego pseudo sekretarza i księgarza Antoniego Fauvela, pod cieniem drzew, przy zakąsce przed obiadowej.
Rozmowa była nader ożywiona.
Antykwaryusz w wybornym był humorze.
Świeże wiejskie powietrze i zapach kwiatów, tego człowieka żyjącego w atmosferze starych papierów, upajały prawdziwie.
— Masz pan przepyszną posiadłość, kochany panie doktorze! — wykrzyknął nagle. — Czy nie raczył byś pan pokazać jej szczegółowo?...
— Najchętniej... zaraz ją zwiedzić pojedziemy — odpowiedział Jakób Lagarde.
Trzej panowie powstali i zaczęli się przechadzać po cienistej alei nad brzegiem Marny.
Fauvel co chwila wydawał okrzyki zachwytu.
Wyszli nad brzeg większej odnogi Marny.
Antykwaryusz wskazał ręką na stronę przeciwną.
— Spojrzyjcie no tam, na wprost, panowie — rzekł — to jakiś rybak, co zna swoje rzemiosło! — z pewnością nie powróci on z niczem z połowu...
Jakób i Pascal spojrzeli we wskazanym kierunku i zobaczyli La Fouine’a, zajętego wyciąganiem z wody dużego karpia, który się silnie szamotał.
Pascal poznał odrazu Juliana.
— A! — odezwał się — to filozof z restauracyi na wyspie...
— Jakto filozof? — zapytał Fauvel. ― Nie można by go posądzać o to, patrząc na jego łachmany.
Jakób Lagarde zabrał głos i odpowiedział, wpatrując się bystro w antykwaryusza.
— To bardzo oryginalna osobistość... Chłopak to dziewiętnastoletni, który ma podobno odziedziczyć znaczną fortunę... Opowiedział on mi kiedyś swoje historyę i z powodu tej właśnie historyi przezwaliśmy go filozofem...
— Odziedziczyć ma znaczną fortunę! powtórzył Fauvel. — Nie wygląda wcale na sukcesora! — Po kim że u dyabła może otrzymać spadek?... — Czy miał w rodzinie swojej ludzi bogatych?...
— Wcale nie... — Majątek, jakiego się spodziewa, ma mu się dostać od osoby zupełnie ma obcej... od jakiegoś hrabiego de Thonnerieux...
Fauvel usłyszawszy to nazwisko, zadrżał pomiwoli.
Drżenie to spostrzegł Jakób Lagarde i pomyślał:
— Stary łotr, zna tajemnice „Czerwonego Testamentu.“
A głośno dodał:
— Hrabia de Thonnerieux, jeżeli można wierzyć temu, co młody rybak nam opowiadał, chciał obdarzyć majątkiem sześcioro dzieci urodzonych tego samego dnia co jego córka, w okręgu w którym mieszkał...
— To bardzo ciekawe — odrzekł antykwarysz, zapanowawszy nad sobą — ale ja jednakże powtarzam to, co już powiedziałem przed chwilą... Patrząc na tego poczciwca w łachmanach, łowiącego ryby na wędkę, trudno by się domyśleć, iż to kapitalista przyszłości!...
Fauvel mówił z uśmiechem na ustach.
La Fouine, pakując do siatkowej torby złowionego przed chwilą, karpia, spostrzegł trzech mężczyzn stojących na przeciwnym brzegu rzeki, na skraju parku i nieznacznie ich obserwował.
— Aha! — mruknął jegomość z brodą, to doktór ze swymi gośćmi... Panny Marty nie ma z nimi... prawdą jest zatem, że wyjechała. Nie miałem zresztą żadnej co do tego wątpliwości, podstarzała damulka nie potrzebowała mnie obełgiwać... A to po co?...
Jakób Lagarde zaproponował Fanvelowi powrót do mieszkania.
Angela ukazała się w tej chwili.
— Przyszłam zaprosić panów do stołu — rzekła — obiad już podany.
— Proszę cię o trzy minuty zwłoki, kochana kuzynko — odpowiedział Jakób.
— Dobrze... byle nie dłużej tylko.
— Pójdę tylko przebrać się lżej cokolwiek — a ty podczas mojej nieobecności, racz zabawić szanownego pana Fauvela.
— Idź więc, a spiesz się...
Doktór poszedł do pałacyku — Pascal wezwany mrugnięciem, udał się zaraz za nim.
Przeszli przez salę jadalną, w której stół zastawiony był bardzo apetycznie i weszli do kredensu.
— Prędko! zawołał Jakób — przysuń stół do otworu wyżłobionego w murze.
Pascal spełnił żądanie i postawił mały stoliczek pod otworem rury, o której mówiliśmy powyżej, Jakób zaś wyjął tymczasem pudełko ze skrzyni, jaką przywiózł był wczoraj, postawił je na stoliku i otworzył.
W pudełku znajdował się pulweryzator, kupiony w składzie przy ulicy Barbette...
Umieścił go na pudełka i wprowadził rurkę pionową w otwór tuby przechodzącej po przez ścianę.
— Co to ma znaczyć? — zapytał Pascal.
— To sen dla Fauvela.
— Czy ten sen nieprzespany?...
— Nie — ale... przygotowawczy przynajmniej.
Uważaj no tylko... masz tu oto flakon... napełniony keroselena, substancya ulatniającą się jak chloroform. Substancya ta pod działaniem jednej z kulek gutaperkowych zakończających rurkę przyrządu, rozwieje się w parę... mgłę leciutenka... Ta mgła posłuszną poruszeniom kulki — znajdzie ujście po przez tubę i doszedłszy do Fauvela, pogrąży go w sen głęboki... a wtedy rozumiesz?...
— Czy nie domyśli się tylko czego?...
— Bądź zupełnie spokojny... wszelkie środki ostrożności przedsięwzięte — keroselena zmieszana jest z perfumami... Uśnie sobie jak na kwiatach... Pod koniec obiadu uważaj bacznie na mnie i bądź gotów na każde skinienie moje...
— Będę z pewnością gotów...
— Czy świece są w pokoju?...
— Są...
— A zapałki?...
— Są także...
— Drzwi od sali jadalnej zamknij zaraz na klucz...
— Już zamknięte.
— Żeby usprawiedliwić naszę nieobecność; przebierzmy się i wracajmy co prędzej do Fauvela...
Za chwilę ubrani elegancko, dwaj wspólnicy udali się do antykwaryusza i Angeli.
— Jesteście już!... to bardzo dobrze — proszę zatem do obiadu...
Jakób poprowadził Fauvela i niedługo wszyscy trzej zajadali smaczno.
Angela nie siadła z nimi, wymówiwszy się chorobą służącej, a zatem potrzebą dozorowania kuchni.
Fauvel jadł za czterech, a pił jak najęty — trzymając się zasady wyłożonej w tej starej pioзnce:
Napełniaj szklankę co duchu.
A jeszcze ją prędzej opróżnij!...
Głowę miał dobrą a wyborne wina jakie spijał umysł mu rozjaśniało.
O ósmej, Angela zapaliła świece w kandelabrach i z powodu, że wiatr się niby zrywa — pozamykała nietylko okna, ale i okiennice zarówno zewnętrzne, jak wewnętrzne, w które jak wiemy, okna były zaopatrzone.
— No, teraz jesteśmy całkiem u siebie rzekła — możemy rozmawiać, możemy śmiać się swobodnie — możemy nawet podchmielić sobie trochę — nie lękając się ciekawych...
Czuję się bardzo wesołą dzisiaj...
Kuzynku dajno szampana!...
Jakób ponalewał w tej chwili kieliszki. — Po pierwszej butelce, poszła niebawem druga i trzecia...
Fauvel czuł się zupełnie zadowolonym tak miłego towarzystwa — i zaczynał być coraz rozmowniejszym.
Pseudo Thompson dał znak Angeli.
— Pójdę zobaczyć czy gotów pokój dla naszego gościa — powiedziała zaraz ex-magazynierka powstając.
Zostawiwszy panów przy stole, pobiegła, aby pozamykać pozostałe okna i okiennice na parterze.
Petit-Castel zdawał się znów opuszczony jak z rana. W parku panowała cisza zupełna, kiedy niekiedy dolatywał tylko z oddali turkot powozu lub szczekanie psa.
— Niech pana nie zasmuca chwilowa nieobecność mojej kuzynki szanowny panie Fauvel, zawołał śmiejąc się Lagarde... i ponalewał znowu szampana... Ale — dodał zaraz, otóż zapomnieliśmy zupełnie o „Pamiętnikach hrabiego Rocheforta“, które pan przywiozłeś z sobą.
— A przywiozłem — odpowiedział księgarz — i oto one... dodał zaraz wyciągając z kieszeni książkę, którą podał Jakóbowi.
— „Pamiętniki hrabiego Rocheforta“ rzekł Pascal, wtrącając się do rozmowy,
to dzieło rzadkie i ciekawe, to kopalnia dla powieściopisarzy i dramaturgów...
Dumas znalazł w nich temat do „Milady“ z „Muszkieterów“ ze znamieniem lilii na ramieniu... Będzie to prawdziwa ozdoba biblioteki pana doktora...
— Zkąd pochodzi ta książka?... zapytał Jakób promieniejącego Fauvela.
Mówiłem już panu żem kupił to na wyprzedaży — razem ze stosem innych szpargałów...
Wolne żarty! — odparł Jakób wesoło...
Zmieszany tem trochę księgarz, spojrzał uważnie na Thompsona.
— Nie rozumiem dla czego pan wątpisz o tem... przysięgam panu...
— Nie przysięgaj — przerwał Jakób śmiejąc się ciągle. — Jeżeli ci to sprawia przyjemność to i owszem, będę ci wierzył... Żałuję bardzo jednakże, że nie mogę posiadać dwóch innych unikatów, które przyrzekłeś mi przed kilku dniami...
— O jakich unikatach mówi pan doktór?...
— O „Życiu Ojca Józefa“ i „Czerwonym Testamencie“...
— Niestety, nie mogę ich panu dostarczyć bo mnie zawiedziono, rzekł Fauvel wzdychając... Nie wątpisz pan, że byłbym bardzo szczęśliwy... gdybym mu mógł dogodzić...
Jakób odwrócił głowę, wlepił w Fauvela przeszywające spojrzenie i głosem coraz bardziej szyderczym powiedział:
— Blagierze!...
Antykwaryusz zadrżał od stóp do głów i poczuł, że się coś święci niedobrego.
— Co to jest?... rzekł z widocznem zaniepokojeniem.
— Czy pan przypuszczasz zatem, tem jest w posiadaniu tych książek?...
— Ja bynajmniej nie przypuszczam, jam jest jak najbardziej o tem przekonany... jak najbardziej, powtarzam ci to głośno i raz jeszcze...
Fauvel struchlał, ale nie chciał dać tego poznać po sobie i usiłował się uśmiechać.
— No... no... no... bąkał... rozumiem dobrze, że pan żartujesz...
— Ja wcale a wcale nie żartuję... odpowiedział chłodno Jakób.
— A zatem co pan chcesz właściwie powiedzieć?...
— To tylko co już powiedziałem... Posiadasz w swoim ręku i „Życie Ojca Józefa“ i „Czerwony Testament“ i bardzo wiele innych dzieł rzadkich a drogocennych, wykradzionych z bibliotek publicznych, bądź osobiście przez ciebie, bądź przez wspólników twoich...
— Panie, panie... zawołał Fauvel powstając i tłumiąc gwałtowne zaniepokojenie.
Pascal i Jakób pozostali przy stole, Pascal jako widz niby bardzo zajęty tą sceną, Jakób jako traktujący rzecz najzupałniej obojętnie.
— Uspokójże się tylko, kochany panie Fauvel, odezwał się mniemany doktór Thompson do wystraszonego antykwaryusza, bo nie masz się czego obawiać... Nie myślę panu zrobić nic złego, bądź oto spokojnym zupełnie. Tak jest, posiadasz pan w swojem ręku książki, których tytuły wymieniłem, tak samo jak posiadasz — te oto „Pamiętniki hrabiego Rocheforta“. Odstąpiłeś mi te ostatnie, gotów mi jesteś odstąpić wiele innych, ale nie oddasz mi za żadną cen „Czerwonego Testamentu“... No ale siadajno, bardzo cię proszę i wypij no jeszczo jeden kieliszek szampana... Jesteśmy u dyabła przyjaciółmi, znamy się już doskonale, a niebawem jeszcze się lepiej poznamy...
Antykwaryusz padł na krzesło zgnębiony.
Rozpacz malowała mu się na twarzy.
— Czy naprawdę nazywasz się Fauvel — zapytał Jakób — czy to pseudonim tylko, czy to nazwisko dla ostrożności jedynie przybrane?...
— Jestem Fauvel — odpowiedział księgarz głosem wzruszonym.
— I jesteś krewnym, bliskim krewnym niejakiej z Fauvel’ów, wdowy po adwokacie Labarre?...
— Ta kobieta, to moja siostra.
— A zatem młody człowiek, o którym wspominałeś mi kiedyś, i którego chciałeś mi powierzyć w kuracyę, jako syn siostry, jest siostrzeńcem twoim?...
— Naturalnie.
— No, więc w takim razie, nie myliłem się bynajmniej w przypuszczeniach moich...
— W jakich przypuszczeniach?... wybąkał Fauvel.
— W tych, które miałem honor wypowiedzieć przed chwilą. Oświadczam to raz jeszcze, że posiadasz pan u siebie „Czerwony Testament“...
— Zaprzeczam stanowczo!...
— Nic a nic mnie to nie obchodzi!... Fakta mówią mi całkiem co innego. Aby nie oddać mi tej książki, wymyśliłeś historyjkę zarówno głupią jak nie prawdopodobną, a zaraz ci powiem także, dla czegoś uciekł się do kłamstwa. Przeglądając kartki aby powywabiać z niektórych stempel Biblioteki narodowej, natrafiłeś na litery i wyrazy popodkreślane atramentem czerwonym... Odkrycie to nie mogło nie wzbudzić ciekawości w takim jak ty starym opryszku i zacząłeś dochodzić, coby znaczyły to podkreślenia tajemnicze. Wsparty wyrazami wyrżniętemi na medalu ofiarowanym twemu siostrzeńcowi, odnalazłeś naturalnie klucz do rozwiązania zagadki. Rozjaśniłeś w ten sposób ciemności, jakiemi zapis swój otoczył zmarły hrabia de Thonnerieux, dowiedziałeś się, gdzie są pochowane fundusze przeznaczone przez nieboszczyka dla sześciorga dzieci, urodzonych w tym samym dniu co jego córka — i postanowiłeś zagarnąć te skarby, co nie byłoby bardzo szlachetnem, ale byłoby za to niezmiernie sprytnem... No, kochany panie. Fauvel, proszę cię o trochę szczerości... Wiesz przecie, żem jest najlepszym twoim przyjacielem!... Nie żyj, nie kręć, nie udawaj i przyznaj się otwarcie... Czy nie prawda, że tak jest jak powiedziałem?...
Antykwaryusz wysłuchał Jakóba Lagarda jak największem osłupieniem.
Podniósł nerwowo ręce i oparł się na atole....
Twarz pokryła bladość śmiertelna, oczy latały błędne, wargi drżały febrycznie... Nie był w stanie zdobyć się na żadnę odpowiedź.
— No, czy nieprawda? że tak jest jak powiedziałem — powtórzył mniemany Thompson. Ale zaraz dopowiem ci jeszcze i resztę... Zauważ sobie przedewszystkiem, że nie myślę cię bynajmniej szykanować i że twoje zamiary uważam za najzupełniej naturalne... Na nieszczęście jednakże dla ciebie i twoich świetnych projektów, my tak samo jak ty, odkryliśmy zagadkę i tak samo jak ty, mamy chęć na tę fortunę.
Fauvel, który wydawał się zgnębionym, obezwładnionym, nie zdolnym do żadnego poruszenia, zerwał się nagle, jakby trup zgalwanizowany pod działaniem maszyny elektrycznej.
Wyciągnął rękę do Jakóba Lagarda i zawołał:
— A... więc to pan skradłeś teɛt ment hrabiego de Thonnerieux!...
— Naturalnie!... tak samo, jak pan skradłeś „Czerwony Testament“ — odpowiedział doktor. Testament Czerwony, o którym dowiedzieliśmy się z ostatniej woli hrabiego de Thonnerieux i który obejmuje wiadomość, gdzie są pieniądze przechowane... Ty nas uprzedziłeś, ale ty też z wyjątkową niezręcznością, naprowadziłeś mnie na ślad drogocennej książki, o posiadania której przez ciebie, nigdybym się domyśleć nie potrafił... Jesteś zanadto rozumnym i praktycznym, abyś był mógł przypuszczać, że pozwolimy sobie za jaką bądź cenę wydrzeć cztery miliony franków...
— Cztery miliony!... — krzyknął antykwaryusz, a oczy zaświeciły mu blaskiem niezwykłym, czy to aż cztery miliony tego?...
— A-no tak... cztery miliony, a może i więcej trochę... Zrozumiesz też teraz zapewne, kochany przyjacielu, że dla zdobycia takiego grosza, nie żal było poświęcić obiadku, jakiśmy mieli ci oto zaszczyt ofiarować..
Antykwaryusz powtórzył po raz trzeci z pewnym rodzajem zachwycenia: Cztery miliony!...
A potem dodał zaraz:
— A więc... idziemy do spółki... i odkrywam tajemnice... Przecie poczciwiej znaleźć się niepodobna... czy prawda?...
Jakób Lagarde i Pascal Saunier przyjęli propozycyę Fauvela wybuchem śmiechu, który ściął krew w żyłach księgarza.
— Do spółki — zawołał Pascal — a to z pana, jak widze, strasznie jeszcze naiwny człowiek, kochany panie Fauvel.
My współek nie lubimy i nie chcemy... Spadek po hrabim Thonnerieux do nas wyłącznie należy.
— Kiedy tak, to nic nie będziecie mieli — odparł Fauvel wzburzony.
— Tak pan sądzisz?...
— Takie jest moje niewzruszone przekonanie, mam bowiem w swoich rękach książkę, bez której nic zrobić nie potraficie... Ja tylko jeden na świecie posiadam tę tajemnice... ani wy, ani nikt inny nic bezemnie nie zrobicie...
Pseudo Thompson wzruszył ramionami.
— Nie udawaj głupiego i nie chciej z nas robić głupców, kochany panie Fauvel, mój najzacniejszy przyjacielu, rzekł z zagadkowym uśmiechem i głosem, którego słodycz wcale obiecującą nie była. Nie zechcesz, jestem najzupełniej pewny zmusić, nas do tego, abyśmy potrzebowali zgładzić jednego po drugim wszystkich obdarowanych przez pana de Thonnerieux, dla zdobycia ich medalów... Te medale razem zgromadzone, dałyby nam, jak wiesz, te same objaśnienia, jakie się, w Czerwonym Testamencie znajdują.
Fauvel zadrżał.
Że jego okrutny interlokutor nie zawahałby się zrobić tak jak powiedział, o tem w tej chwili nie wątpił już bynajmniej.
Głosem złamanym zapytał zatem.
— No. a cóż ze mną myślicie zrobić?
— Jakto nie domyślasz się tego poczciwcze? — zawołał Jakób.
— Nie.
— Zadziwiasz mnie doprawdy!... Dziecko jesteś czy co?... Ale mniejsza, powiem ci teraz co z tobą zrobić zamierzamy... Wychodząc z mieszkania zabrałeś naturalnie klucze od niego ze sobą... Masz je tu u nas w którejkolwiek pierwszej lepszej kieszeni. Weźmiemy je otóż i udamy się zaraz jutro rano do Paryża, około 1-ej z południa zajdziemy na ulice Guénégaud, obszukamy cały lokal pocichutku a tak dokładnie, że za skutek wyprawy z góry ci poręczamy i powrócimy z książką, która nam jest potrzebną...
— Ale ze mną? — wybąknął Fauvel po raz drugi, ale ze mną co zrobicie?
— Ty pójdziesz spać tymczasowo...
Słowom tym wypowiedzianym z pewnym akcentem szczególnym, towarzyszył także pewien gest, który przeraził antykwaryusza.
Paweł i Jakób powstali.
Pierwszy otworzył drzwi prowadzące z pokoju jadalnego do przedsionka i udali się tam obaj.
Gdy Fauvel namyślał się czy iść za nimi, drzwi się zatrzasnęły, jednocześnie klucz się obrócił w zamku.
To wyjście zostało zatem dla niego straconem.
Posunął się ku drzwiom innym ale i te oparły się wszelkim usiłowaniom uwięzionego.
Wtedy przejęty zgrozą, zaczął wrzeszczeć na głos cały:
— Ratunku!.. ratunku!.. pomocy!...
Wiemy już, że na zewnątrz głos się wcale nie wydobywał.
Wyszedłszy sali jadalnej, Jakób i Pascal spotkali się z Angelą.
— Prędzej na dól! — zawołał Jakób.
Poprowadzeni przez ex magazynierkę trzymającą światło w ręku, obaj wspólnicy pobiegli do wiadomego im pokoju.
Tu dochodziły ich jakby szmery jakieś oddalone, krzyki, i wołania antykwaryusza, który walił z całych sił pięściami w ściany, w drzwi i okiennice wewnętrzne.
Jakób zbliżył się do aparatu, ustawił go na stole, wziął w prawą rękę jednę z kul kauczukowych wydrążonych i ścisnął ją silnie.
Pulweryzator zaczął działać w tej chwili.
Keroselina zamieniona w parę, przeniknęła w rurkę metalową a po przez tę do sali jadalnej i tu zmieszała się z powietrzem, którem oddychał Fauvel.
Człowiek ten mający wygląd człowieka który zmysły postradał, latał jak wściekły tam i z powrotem po pokoju, z włosami rozczochranemi, z policzkami rozpalonemi, z oczami miotającemi pioruny.
Naraz stanął jak wryty.
Poczuł jakiś zapach szczególny i doznał jednocześnie jakiegoś szczególnego, | uczucia.
Powieki, pomimo stawianego oporu, gwałtownie mu na oczy zapadały.
Zdawało mu się, że podłoga z pod nóg mu ustępuje.
Machinalnie wyciągnął ręce poszukując jakiegoś przedmiotu, o który mógłby się oprzeć i w ten sposób podtrzymać.
Nie napotkał nic takiego i poczuł nagle. że leci w przepaść jakąś.
Upadł istotnie lecz do izby, w której znajdował się Jakób z Pascalem i Angela, nie doszedł wcale odgłos upadku.
Lagard naciskał jedną ręką banię kauczukową, w drugiej trzymał zegarek i liczył minuty.
W chwili w której Fauvel upadł jakby bryła jaka zawołał:
— Dość tego... Śpi już jak zabity...
Zegar w pokoju stołowym wybił właśnie godzinę dziesiątą.
Punktualnie o tej godzinie, naczelny prokurator rzeczpospolitej, w towarzystwie naczelnika służby bezpieczeństwa publicznego, Rajmunda Fromentala i kilku agentów, znalazł się po przed domem nr. 9, na ulicy Guénégaud.
Drzwi wchodowe były zamknięte.
Jeden z agentów zadzwonił.
Otworzono natychmiast i przedstawiciele prawa wkroczyli po cichutku w bramę słabo oświetloną, rozkazując ją zamknąć zaraz za sobą.
Odźwierna była sama jedna w swojem mieszkania.
Zobaczywszy tylu mężczyzn, wydała okrzyk przestrachu łatwy do zrozumienia.
Co to za ludzie(jacyś i czego oni chcieć tu mogą?...
Niepewność pod tym względem trwała bardzo niedługo.
— Czy tu mieszka pan Fauvel?... zapytał naczelnik policyi departamentu Sekwany.
— Tu proszę pana... odpowiedziała zapytana.
— Czy jest w domu?...
— Nie mogę objaśnić panów bo nie wiem... Zdaje mi się jednakże, że go nie ma...
— Na którem piętrze zamieszkuje?...
— Na trzeciem w tym oto budynku naprzeciwko.
— Zaraz tam idziemy.
— Ale ba!... nie macie się panowie po co fatygować... Pan Fauvel nikogo wieczorem nie przyjmuje! Choćby był nawet to nie otworzy…..~
— Moja pani, odezwał się urzędnik, ja jestem prokuratorem rzeczpospolitej i przychodzę tu, aby być obecnym przy rewizyi, jaka ma być dokonaną w mieszkania tego lokatora.
— Rewizya... powtórzyła odźwierna przerażona. Czyżby poczciwy pan Fauvel został o co niedobrego posądzonym?...
— Oskarżonym jest o winy bardzo ciężkie... Czy on jest czy go nie ma, musimy zrewidować jego mieszkanie... Ponieważ schody nie szczególnie są oświetlone, weź pani świecę i chciej nas poprowadzić!...
— Ale, proszę pana...
— Na nic wszelkie gadania... Rozkazuję w imieniu prawa!...
Podczas gdy biedna kobiecina prawie nieprzytomna z przestrachu, poszukiwała lichtarza i znalazłszy go nareszcie — zapaliła drżącą ręką, naczelnik służby bezpieczeństwa publicznego wydał jednemu z inspektorów policyjnych instrukcye jakieś, które zakończył temi słowy:
— Czy pan zrozumiałeś?... Pozwolisz pan wchodzić wszystkim przybywającym do domu, ale nie pozwolisz pan wyjść z niego nikomu, pod żadnym bezwarunkowo pozorem.
— Dobrze, panie naczelniku.
Odźwierna wzięła świecę, wyszła z loży i chciała zamknąć za sobą.
— Niech drzwi pozostaną otwarte — odezwał się naczelnik służby bezpieczeństwa publicznego... Nie potrzebujesz się pani niczego zgoła obawiać... jeden z moich ludzi zastąpi cię przez czas, który spędzisz z nami...
— Dobrze proszę pana...
— Czy są schody inne, boczne, w tym domu?... zapytał prokurator rzeczpospolitej.
— Są panie.
— Którędy się na nie wchodzi?...
— Tamtędy panie.
Powiedziawszy to odźwierna, wskazała niewielkie drzwi umieszczone w korytarzu tuż obok jej loży.
— Czy są oświetlone o tej porze?...
— Nie, proszę pana.
— Panie naczelniku służby bezpieczeństwa publicznego, racz pan postawić tam paru ludzi zaopatrzonych w latarki służbowe.
Na znak naczelnika dwóch agentów stanęło zaraz przy wejściu na schody, urzędnicy zaś i towarzysząca im służba niższa, udali się schodami głównemi na trzecie piętro do mieszkania Fauvela.
Zadzwoniono.
Czytelnicy nasi wiedzą, że antykwaryusz miał najlepszy w świecie powód do nieotworzenia, w tej chwili bowiem w stanie zupełnej nieświadomości leżał w sali jadalnej willi Petit-Castel.
— Czy pani przypuszczasz, że lokatora nie ma w domu?... — zapytał prokurator rzeczpospolitej.
— Ja proszę pana, jak to już raz powiedziałem, nie umiem dać na to żadnej odpowiedzi. Pan Fauvel nie lubi wdawać się w żadne a żadne rozmowy, a choć mu posługuję, nigdy mi się ze swych zamiarów nie zwierza... To człowiek okrutnie skryty...
— Potrzeba zrobić wezwanie... — odezwał się prokurator do naczelnika bezpieczeństwa publicznego, który w swoim charakterze komisarza policyjnego, wypowiedział zaraz głosem donośnym sakramentalne:
— W imieniu prawa, proszę otworzyć!...
Ponieważ nikt nic nie odpowiedział, prokurator rzekł:
— Proszę posłać zaraz po ślusarza.
— Jeżeli chodzi o otworzenie drzwi, proszę pana, to nie potrzeba — powiedziała odźwierna. — Ponieważ ja panu Fauvel posługują, mam więc klucz swój drugi.
— W loży?...
— Nie, proszę pana, w kieszeni.
— No to dalej... otwieraj...
Odźwierna nachyliła się, wydobyła z głębi kieszeni pęk kluczy, wyszukała jednego z pomiędzy nich i włożyła w zamek.
Drzwi zaraz się otworzyły.
Prokurator wszedł do mieszkania w towarzystwie Rajmunda Fromentala i czterech czy pięciu agentów i obszedł Wszystkie pokoje od sali stołowej do sypialni.
Fauvela nie było w domu.
— Wróci prawdopodobnie zaraz — powiedział prokurator rzeczpospolitej — więc będziemy czekać na niego i robić co do nas należy... Gdzie mieści się księgarnia czy magazyn?... — dodał zwracając się do Fromentala.
— Tutaj, panie prokuratorze — odpowiedział ojciec Pawła i wskazał na drzwi prowadzące do gabinetu księgarza.
— Zamknięte na klucz... — objaśnił naczelnik służby bezpieczeństwa publicznego, po przekonaniu się, że nie można otworzyć.
I zwrócił się zaraz potem do odźwiernej.
— Czy klucza od tego zamku, nie masz pani?...
— Nie proszę pana... Tam mi wcale wchodzić nie wolno...
— No to może wysadzić?...
— Nie da się... — powiedział Rajmund, ale wszakże ten oto pan, ma wytrychy ze sobą.
Na dany znak, zbliżył się agent wskazany i zabrał do roboty.
Robota to była i trudna i długa, ale udała się nareszcie.
My znamy już gabinet Fauvela.
Lampa, zupełnie do zapalenia przygotowana, stała na stole.
Zapalono ją, odesłano odźwierną martwą raczej niż żywą, a sekretarz prokuratora usadowił się przy biurku, aby pisać protokół rewizyi, którą zaraz odbywać miano.
— Książki mają być najdokładniej przeglądane jedna po drugiej — odezwał się prokurator, wskazując na zawalone półki, meble i podłogę — potrzeba koniecznie znaleźć choćby z parę tomów, pochodzących z biblioteki narodowej.
Agenci i naczelnik służby bezpieczeństwa publicznego, zabrali się bezzwłocznie do poszukiwań.
Rajmund, przepatrywał wszystkie kąty mieszkania i zastanawiał się.
— Panie prokuratorze naczelny — odezwał się, po upływie paru minut — zdaję mi się, że zabraliśmy się do roboty całkiem próżnej... Nieprawdopodobnem mi się wydaje, aby dzieła skradzione, mogły się znajdować na widoku... Fauvel, to gracz wytrawny, to łotr wyjątkowo sprytny, nie popełniłby z pewnością takiej nieostrożności, aby materyalne dowody swojej winy, na oczach pozostawiać... musi on mieć tu jaką skrytkę i najlepiej zrobimy, jeżeli się zajmiemy odszukaniem takowej...
— Szukajcie zatem...
Mówiąc to, Rajmund Fromental podszedł do drzwi prowadzących do introligatorni i udał się do niej z agentem niosącym światło w ręku.
Na niewielkim stole, pośród przerozmaitych foliałów i mnóstwa kubków, zauważył ojciec Pawła, książkę jakąś otwartą.
Wziął ją, obejrzał, wydał okrzyk radosny, powrócił do prokuratora i podając ma co znalazł, zawołał:
— A oto dowód niezbity!... Życie ojca Józefa... jedno z dzieł zrabowanych ostatnio z Biblioteki narodowej. Patrz no pan, panie prokuratorze... patrz no pan!...
Prokurator wziął książkę z rąk Rajmunda i zaczął ją ze swej strony uważnie przepatrywać.
Na wielu stronicach, były pieczątki biblioteczne.
— Masz pan racye! — rzekł-dowód to jak najbardziej stanowczy!... Fauvel jest zatem paserem... Musi on mieć pełno tutaj książek pochodzących z kradzieży... Trzeba koniecznie wynaleźć wszystkie...
Rajmund powrócił do introligatorni, ale po paru minutach wyszedł z niczem.
— Nic a nic więcej!... — zawołał gniewnie. — To... przypadkiem... przez zapomnienie tylko się tam pozostało... Istnieje jakaś skrytka bezwarunkowo... Ale gdzie?...
— Utrzymujesz pan zatem nieodwołalnie, że istnieje jakaś skrytka, jakieś schowanie?... — odezwał się prokurator rzeczpospolitej, posłyszawszy ostatnie wyrazy.
— Tak jest panie prokuratorze, jestem o tem jak najbardziej przekonany, odpowiedział Rajmand — logika i adrewy rozum mi to dyktują!... Jak możną przypuścić, aby taki jak Fauvel egzemplarz, nie miał jakiegoś kąta tajemniczego, jemu tylko znanego, jakiegoś kata, w którym przechowuje papiery osobiste, książki kompromitujące i pieniądze, ponieważ jest jak powiadają człowiekiem bogatym?... Racz pan zwrócić uwagę, że z wyjątkiem „Życia ojca Józefa,“ nic a nic więcej nie znaleźliśmy przecie... Dowodzi to, że nie szukamy gdzie trzeba...
— Potrzeba zatem zrewidować ściany i podłogi.
— Właśnie.
Rajmund miał w ręku laskę z gałką z kości słoniowej i okuciem żelaznem.
Rozsuwał laską tą książki na półkach poukładane, potem uderzał nią w ścianę i przykładał zaraz ucho do muru po każdem uderzeniu.
Naraz zatrzymał się i jakaś wielka radość wybiła mu się na twarzy.
Pod uderzeniem laski, odezwała się pustka w murze.
— Zdaje mi się, że już znalazłem ― rzekł. — Za tą ścianą jest zapewnie skrytka... prędzej, odsuwajmy deski...
Z pomocą dwóch agentów, zrzucił na podłogę książki, któremi ściana była za kryta i stara się odsunąć szafę biblioteczną.
Wysiłki były próżne — drzewo przymocowane było do ściany i nie chciało ustąpić.
Wtedy Rajmund zaczął przesuwać ręką po ścianie i niespodzianie poczuł zimno metalu.
Zawadził palcem o guzik miedziany zaledwie trochę wypukły i bezwiednie go nacisnął...
W tej chwili jedna ze ścian biblioteki odsunęła się i odsłoniła przejście do gabinetu tajemniczego.
Fromental wydał okrzyk tryumfu!
— Światła co prędzej! — zawołał i wpadł do czarnej skrytki, a za nim podążyli prokurator rzeczypospolitej i naczelnik bezpieczeństwa publicznego.
— Oto jest kufer okuty! — zawołał Rajmund — a oto półki pełne książek — nie mogłem się omylić!
Przysunął światło do półek:
— Same skradzione dzieła... Słuchajcie panowie... i czytał głośno tytuły najznakomitszych utworów, a w końca Testament Czerwony, zawierający zagadkowe tłomaczenie testamenta hrabiego Filipa de Thonnerieux.
Prokurator rzeczypospolitej rozkazał zabrać wszystkie książki i odstawić je razem z kufrem do sądu.
Rajmund był uszczęśliwiony.
— Po tej sprawie — mówił upojony nadzieją — niepodobna, abym nie odzyskał wolności. Nakoniec, będę panem siebie...
Sekretarz prokuratora spisał protokół — zostawiono dwóch agentów dla pilnowania mieszkania z rozkazem aresztowania Fauvela, odłożywszy do jutra przesłuchanie Abrahama, kobiety i fałszywego księdza, których Bouvard i Pradier odprowadzili do prefektury.
Raymund wrócił do swego mieszkania przy ulicy Saint-Louis-en l’Ile.
∗
∗ ∗ |
Opuściliśmy Petit-Castel w chwili, gdy Fauvel padł na podłogę i leżał jak nieżywy w sali jadalnej.
— Prędko, otwieraj drzwi jak najprędzej zawołał Jakób.
Angela zastosowała się do rozkazu — doktór tymczasem schował pulweryzator.
To uczyniwszy wszedł do pokoju, gdzie leżał nieszczęśliwy antykwaryusz i rozkazał Pascalowi przygotować windę.
Pascal otworzył szafę, w której się maszynerya znajdowała i zapytał:
— Co mam zrobić teraz?...
— Ustaw przyrząd, aby bez najmniejszego wstrząśnienia — przenieść gościa naszego do apartamentów dolnych...
Dwaj wspólnicy unieśli ciało nieruchome, podobne do trupa, złożyli na podstawie, która za przyciśnięciem sprężyny zagłębiła się w podłogę i opuściła na dół.
— Droga Angelo — zawołał doktór do ex-magazynierki — nic nie masz dziś do roboty, idź na stacyę i zmykaj do Paryża jutro się zobaczymy.
— A my Pascalu — biegnijmy na dół!…..
W kilka chwil Angela była w drodze do Paryża.
Jakób z Pascalem udali się do windy, gdzie naturalnie Fauvel leżał jak bez duszy.
— Co teraz z nim zrobimy? — zapytał Pascal.
— Położymy go na stole, będzie miał wygodniej jak w łóżku...
I uniósłszy handlarza książek za głowę i nogi, umieścili go na stole.
— Żyje jeszcze... powiedział Pascal przykładając rękę do serca Fauvela...
— Byłem tego pewny — nie miałem przecież zamiaru zabić go w ten sposób...
— Więc cóż teraz z nim uczynisz?...
— Muszę się zająć, aby nie zostawić Blada keroseliny w jego organiźmie, mogłoby mnie to skompromitować, na wypadek, gdyby sąd... rozumiesz...
— Nie rozumiem wcale.
— Zrozumiesz później... a teraz rozbierzmy go prędko.
— Za chwilę Fauvel był nagi.
— Jakób wydostał z szafy flakon mocno zakorkowany i nalał z niego ośm do 10-ciu kropli na kawałek płótna.
— Weź ten kompres — powiedział do Pascala i trzymaj pod nosem starego łotra. Trzeba żeby uśpienie przeciągnęło się.
Pascal zastosował się do rozkazu, Jakób tymczasem wyjmował z szafy kostium kauczukowy, przyniesiony w przeddzień razem z flakonem, wkładał na siebie i obuwał buty, o których wspominaliśmy.
Odebrał potem kompres z rąk Pascala i trzymając znów pod nosem Fauvela:
— Ubieraj się i ty co najprędzej — zawołał, wskazując mu drugie takie samo ubranie.
W parę minut Pascal był gotów.
— Teraz — ciągnął Jakób — weź duże naczynie miedziane z kuchni, przynieś je tutaj i postaw na taborecie przy mnie.
Młodzieniec zastosował się we wszystkiem do rozkazu doktora.
Pokój na dole przedstawiał niezwyczajny widok.
Dwóch ludzi ubranych dziwacznie, czarno, z blademi twarzami, stało nad ciałem zupełnie nagiem, rozciągniętem na stole; padające światło z góry, oświetlało obraz przerażający, straszny, straszniejszy niż słynna „Lekcya anatomii“ Rembrandt’a...
A jednakże nie był to jeszcze koniec...
— Prędzej — szepnął Jakób już czas...
— Wziął skalpel leżący na stole — poszukał palcami arteryi na szyi Fauvala, i naciął ją w podłuż, ze spokojem i zręcznością chirurga. Krew strumieniem się polała, spływając do miednicy. Pascal, świadek tego okrucieństwa, nie zadrżał nawet.
— Nie pojmuję po co tyle zachodów, rzekł dawny sekretarz hrabiego de Thonnerieux — wszak mogłeś go pozbawić życia odrazu za pomocą twojego aparatu?...
— Wiem, że mogłem lecz niechciałem...
— Dla czego?...
— Już ci mówiłem lecz nie zrozumiałeś mnie... Co myślisz że zrobiemy z trupem?... Wrzucimy go w wodę, lub pozostawimy gdzie przy drodze... W jednym jak drugim razie znajdą go i odstawią do Morgi, a tam poddadzą sekcyi... Cóżby się stało, gdybym nie usunął wraz z krwią śladów keroseliny?...
Keroselina jest produktem amerykańskim, nieużywanym prawie we Francyi, na kogóżby więc padło podejrzenie?... Na Thompsona, doktora amerykańskiego, mającego stosunki z Fauvelem handlarzem książek...
A tak — jak teraz postępuję — ani kropla krwi, a zatem ani odrobina keroseliny nie zostanie w trupie...
— Czy to nie logiczne?
— Rozumiem — odrzekł Pascal — ale cóż zrobisz z raną w szyi, zostanie ona i będzie dowodem zbrodni...
— Zaledwie ją znać będzie; przypuśćmy nawet, że ją odkryją, to i cóż, gubić się będą w domysłach, lecz nigdy prawdy nie dojdą.
Pascal przestał stawiać zarzuty, przypatrywał się tylko pilnie temu, co czynił jego wspólnik.
Ten ze zręcznością niezrównaną masował ciało Fauvela, naciskał żyły i do ostatniej kropli krew wysączał.
Nakoniec ciało przybrało kolor wosku przezroczystego, ani kropli krwi w niem nie pozostało.
Jakób Lagarde wyjął z kieszeni flakonik, wlał z niego kilka kropli na talerzyk, umoczył gąbkę w płynie i obmył nią ranę na szyi Fauvela.
Po kilku minutach pokazał Pascalovi miejsce gdzie była rana i rzekł: — Przypatrz się teraz dobrze...
Pascal dla lepszego obejrzenia wziął lornetkę i patrzał z miną najobojętniejszą:
— To zadziwiające CAS rzekł ― nic nie widzę, rana się zrosła...
— Nauka cuda czyni — odpowiedział Jakób z uśmiechem, lecz nie czas teraz na rozbieranie kwestyj naukowych, zostawmy to na później, a usuńmy ztąd natychmiast wszelkie ślady krwi...
— O! to najłatwiej... na podłogę ani kropla nie spadła, z miednicy wyleję w Marne a ze stołu zmyję płótnem zwilżonem... Bądź spokojny, już ja to potrafię...
— Nie chwal się tylko sprzątaj — odrzekł Jakób, zacierając ręce.
W dziesięć minut później nie pozostało najmniejszego śladu zbrodni ohydnej, spełnionej w Petit-Castel.
Jakób i Pascal zdjęli ubrania kauczukowe, umyli je i schowali.
A co teraz zrobimy? zapytał Pascal...
— Zabierz klucze i papiery Fauvela.
Młody człowiek przetrząsł kieszenie Fauvela i zabrał, co się w nich znajdowało.
— Portmoneta pełna rzekł jest — w niej bilet bankowy na pięćset franków, drugi na sto i prócz tego sporo złota...
— Nie waż się ruszyć tego! — zawołał Jakób — zostaw, gdzie było... Weź tylko klucze i papiery... papiery spalimy, klucze nam otworzą drogę do naszego głównego celu, do „Czerwonego Testamentu“.
— Nie zapominajmy, że kapelusz i palto są w przedpokoju — ciągnął dalej Jakób.
— Bądź spokojny — nie zapomnę.
— A co zrobimy z ubraniem nieboszczyka?...
— Ależ ubierzemy go w nie natychmiast...
Antoni Fauvel ubrany kompletnie i położony na windzie, przeniesiony został do sali jadalnej, a pokój na dole przyprowadzono zaraz także do zupełnego porządku.
Jakób i Pascal udali się za trupem.
— Trzeba się pozbyć jak najprędzej tego gościa niemiłego — rzekł doktór wskazując na ciało.
Dwaj wspólnicy ubrali je w paltot i kapelusz, unieśli za głowę i nogi i złożyli na trawniku przed mieszkaniem.
— A co dalej? — zapytał Pascal.
Jakób odpowiedział zapytaniem:
— Czy możemy dostać się do Paryża, płynąc łódką z biegiem Marny?...
— Możemy.
— Więc szykuj łódkę... Włożymy w nią naszego poczciwca...
— Żeby go zawieźć?...
— Tak — ale jak najdalej ztąd, żeby zmylić policyę. Dotarłszy do Paryża, wrzucimy ciało do Sekwany — niech płynie z biegiem wody... Potem, powrócimy tu, zostawimy łódkę, a sami udamy się do Paryża powozem... Po takich manewrach, to gdyby sam dyabeł chciał coś odkryć, straci darmo czas i pieniądze...
Petit Castel został zamknięty — ciało Fauvela włożone do łodzi i za chwilę New York City (tak się łódź nazywała) sunęła szybka po powierzchni rzeki.
Wybrzeża Marny były spokojne i okryte ciemnością, które zwiększała jeszcze mgła powstająca z wody.
Jakób i Pascal wiosłowali cicho, choć nie było podobieństwa, żeby ich kto śledził o tej porze.
W chwili, gdy północ biła na wieży nadbrzeżnej, znajdowali się na Sekwanie, pomiędzy Bercy i Charenton.
W miejscu tem rzeka jest szeroka.
Starali się przy tem być zawsze na środku, aby uniknąć spotkania.
Odpocznijmy trochę — rzekł Jakób, opuszczając wiosło...
— Oj, odpocznijmy — odrzekł Pascal — ręce mi zupełnie zemdlały...
Łódź pozostawiona sobie, płynęła z wodą, przybierając bieg ukośny... Pascal i Jakób zapalili papierosy, patrząc w milczeniu na czarne kontury Paryża, oświeconego bladem światłem księżyca.
Łódź zbliżała się do mostu Bercy.
Nagle Jakób zadrżał, przechylił się i ujrzał punkt czarny, zarysowujący się po za nimi na rzece.
Był to zapewne cień małego statku z światełkiem w pośrodku, jakby od latarki.
Jakób wyciągnął rękę w kierunku zjawiska i rzekł po cichu do Pascala:
— Co to za dyabeł być może?
Pascal obejrzał się, lecz zanim zdążył odpowiedzieć, głos ostry dał się słyszeć:
— Hej! łódź — podjeżdżać do rewizyi!...
— Do pioruna — rzekł Pascal, to jest statek celniczy, wysłany na rewizyę jakiegoś galaru, a taki statek jest zarazem biurem komory wodnej... idzie on w górę rzeki ale nas już mają na oku i nie z tym to z innym się spotkamy... strażnicy zechcą się zapewnić czy nie wieziemy kontrabandy... zobaczą trupa... Nie pomyślałem o tem....
— Co czynić teraz?
— Pozbyć się nieznośnego ciężaru, rzucając go do wody, zanim spotkamy się z celnikami, trzeba zawrócić na miejscu i uciekać na Marne; — prędko, Jakóbie, podnieśmy ciało i rzućmy w wodę bez hałasu.
Wspólnicy schwycili ciało antykwaryusza i wrzucili w Sekwanę.
A był już czas po temu. Sto metrów zaledwie ich oddzielało od biura komory wodnej.
— Do wioseł prędzej! zawołał Pascal uciekajmy.
O drugiej godzinie nad ranem, łódź była już uwiązana w przystani, a Pascal zaprzęgał do powozu, do którego wsiadł Jakób — i udali się spiesznie do Paryża. Dzień się robił, gdy zajechali w podwórze pałacu, przy ulicy Miromesnil.
Alzatczyk zbudzony zabrał konia i powóz, a dwaj nędznicy poszli używać spoczynku.
O dziewiątej rano ubrani i wypoczęci zeszli się przy śniadaniu.
— Pójdziemy do Fauvela, nieprawdaż? zapytał Pascal.
— Ma się rozumieć. — Czy masz klucze?...
— Mam wszystko, co potrzeba.
— Idźmy więc...
O dziesiątej Pascal i Jakób byli już na ulicy Guénégaud. Cicha i mało uczęszczana w dnie powszednie ulica ta jest prawie pustą w święta.
Tej jednak niedzieli, chociaż pogoda piękna powinna była zachęcić mieszkańców do wycieczek zamiejskich, tłumno i gwarno było na ulicy.
— Co się ta dzieje?... mruknął Pascal... cóż to za zbiegowisko nieznośne...
— Przejdziemy w tłumie niepostrzeżeni, odrzekł Thompson — to jeszcze lepiej dla nas...
— Jestem innego zdania — odpowiedział ex-sekretarz zaniepokojony. — Chodnik przed domem Fauvela, cały zapchany... Spójrz tylko...
Jakób spojrzał i przekonał się, że jego spólnik miał słuszność.
Przeszło pięćdziesiąt osób zebrało się przed drzwiami Nr. 9, a kilku ludzi ze służby bezpieczeństwa na próżno starali się porządek utrzymać.
— Masz racyę — rzekł Jakób — coś nadzwyczajnego się tu dzieje... Ale co to być może?...
— Zaraz się dowiemy...
— Jakim sposobem?...
— Najprzód słuchając, co mówią, a potem pytając...
— Ostrożnie!...
— Bądź spokojny!...
Godni kamraci zbliżyli się do małej grupy — w pośrodku której, jakiś pan rozwlekle opowiadał o wypadku, a wszyscy go z przejęciem słuchali.
Na nieszczęście Jakób i Pascal przyszli na koniec opowiadania.
— Czy już uwięziony? — zapytał jakiś głos z tłumu.
— Ale gdzie tam... wcale nie... — odrzekł narrator — jeszcze nawet nie aresztowany, jak to wam mówiłem... czy nie zrozumieliście mnie?... A jednak jasno się wyrażam... Gdy policya zeszła do niego, wczoraj wieczorem o dziesiątej, nie było go w domu i dotąd nie powrócił.
— Oh! to był kuglarz — odezwał się jakiś handlarz z pomiędzy słuchaczów.
Spodziewał się rewizyi z pewnością... Znam od piętnastu lat starego łotra, zawsze podejrzewałem coś nieczystego w jego handlu — i byłem pewny, że dziś, jutro, zły koniec go nie minie. Dowodzi to, że się znam na ludziach.
Pascal dotknął ramienia handlarza i rzekł z najgrzeczniejszym ukłonem:
— O kim pan mówisz?... jeśli wolno zapytać...
— Mówię o Antonim Fauvelu.
Usłyszawszy to nazwisko, Jakób i Pascal zamienili szybkie spojrzenie.
Dawny sekretarz hrabiego de Thonnerieux pytał dalej:
— Któż to jest, ten Antoni Fauvel?...
— Handlarz starych książek... antykwaryusz, który mieszka pod Nr. 9.
— I pan powiada, że policya odbyła rewizyę u niego?...
— A tak, wczoraj wieczorem.
— O cóż był obwiniony?...
— Obwiniony był, o kradzież dzieł rzadkich w bibliotece narodowej.
— A czy były jakie poszlaki, potępiające go?...
— Pokazuje się, że były, ponieważ zabrano skrzynię wielką okuta i masę książek... Dwie dorożki pełne były tego... A oto patrz pan — jeszcze jedna wyjeżdża z domu Fauvela, pełną szpargałów i strzeżona przez dwóch policyantów... Zapewne jadą do prefektury. Od rana tak zabierają a wywożą!...
— Dziękuję panu za objaśnienie...rzekł Pascal — i biorąc Jakóba pod rękę odszedł z nim na stronę.
Obydwa byli bladzi — obydwa przerażeni...
Gdy się oddalili, młodszy się odezwał:
— Nie mamy szczęścia o jeden dzień za późno wzięliśmy się do dzieła! Policya ma lepszy węch niż my! Testament Czerwony wymknął się nam...
— Tak — odpowiedział Jakób głosem stłumionym. — Testament Czerwony nam się wymknął... ale miliony będą nasze!... Tem gorzej dla posiadaczy medalów!... Dla nas trochę opóźnienia, nic nie znaczy..
Rajmund Fromental, ścigając złodziei książek z Biblioteki narodowej, wykrywając paserów i oddając w ręce sprawiedliwości dzieła skradzione w Bibliotece narodowej, między któremi znajdował się Testament Czerwony, nie wiedział, że podpisuje wyrok śmierci na syna swego!...
Chociaż Jakób Lagarde i Pascal Saunier nie chcieli uznać się za zwyciężonych, przegrali jednak pierwszą stawkę — mając atuty w ręku i to im na chwilę odwagę zachwiało.
Nie trwało to wszakże długo...
Wiemy już, jaki sposób został jeszcze Thompsonowi do odzyskania skarbów; sposób okrutny, od którego na razie odstąpił, spodziewając się dojść do celu za pomocą śmierci Fauvela.
Przypadek zawiódł rachuby...
Fauvel zginął, zamordowany okrutnie, a zbrodnia okazała się nieużyteczną...
Trzeba było zaczynać na nowo... zgładzić, wymordować spadkobierców hrabiego de Thonnerieux, wydrzeć im medale, zestawić razem i dowiedzieć się o tajemnicy Testamentu Czerwonego.
Do Pascala należało teraz napędzać w sidła zręcznie zastawione spadkobierców, na których działać nie będzie można za pomocą urody Marty, z powodu ich położenia towarzyskiego.
Co do Fabiana do Chatelux, Pawła Fromentala i René Labarre’a tych pseudo-Thompson miał nadzieję do swoich ściągnąć salonów.
Pascal więc zajmie się: Juljuszem Boulenois, tak zwanym la Fouine, rybakiem zawziętym, którego znamy, Amedeuszem Duvernay, tapicerem i Marta-Emilia Berthier.
Ażeby to ostatnią zgładzić, trzeba będzie udać się aż do Genewy, gdzie podług testamentu hrabiego de Thonnerieux znajdować się miała.
Dodajmy tutaj, iż hrabia de Thonnerieux nie wiedział o małżeństwie Periny Berthier i o tem, że córka jej przy brała także nazwisko Grand-Champ.
Dwaj zbrodniarze, zamknięci w gabinecie doktora, naradzali się i układali program działania na przyszłość.
— Mówiłeś zdaje się rzekł Pascal, te Amadeusz Duvernay, medalu nie nosi przy sobie?...
— Tak, mówiłem, że bojąc się go zgubić, oddał młodej dziewczynie, z którą mieszka i z którą po dojściu do pełnoletności zamierza się ożenić...
— Jak się nazywa ta dziewczyna?
— Wirginia... zanotuj to sobie...
— Ja zawsze i wszystko notuję...
Wyjął notatnik, zapisał naprędce imię dziewczyny i podnosząc głowę mówił:
— Nie widzę potrzeby zajmowania się Amadeuszem Duvernay...
— A to dla czego?
— Nie będąc w posiadaniu medalu, nie zawadza nam... Wirginię należy usunąć...
— Masz racyę, lecz tylko pozornie, gdybyśmy pominęli Amadeusza, to po zniknięciu kochanki, wszcząłby alarm i poszukiwania, nie tylko o nią, ale rozgłosiłby, że posiadała medal, że go na szyi zawieszony nosiła, tego tylko trzebaby było, aby obudzić czujność policyi i sprowadzić śledztwo, mogące nas zgubić... Precz ze skrupułami...
Nie zrobisz jajecznicy, jaj nie rozbiwszy... Energii mój kochany i to podwójnej nam potrzeba!
— Tej mi nigdy nie zbraknie, a skrupułów nie mam żadnych... Za tydzień ani Duvernay ani jego kochanka zawadzać nam nie będą...
— Liczę na twój spryt i odwagę... co do La Fouina...
— O! z tym to najłatwiej — przerwał Pascal.
— Ty będziesz się zajmował interesami po za domem, a ja tymczasem stanę się doktorem Thompsonem do szpiku kości, oddam się na usługi pacyentom, których sądząc z listów jakie otrzymuję, chmara będzie.
— Ukończywszy sprawy na miejscu, zapytał były sekretarz hrabiego, czy niezwłocznie pojadę do Genowy?...
— Zobaczymy. — Zajmiemy się Marta Berthier na samym końcu. Kto wie, może medale zebrane tutaj, wskażą nam gdzie skarb się znajduje, a wtedy usunięcie młodej dziewczyny stanie się niepotrzebnem.
— Bardzo to prawdopodobne, wreszcie zobaczymy... Więc od jutra zaczynasz przyjmować pacyentów?
— Od jutra, wszystkie dzienniki wieczorne już to opiewają...
— A kiedyż urządzisz przyjęcie, na które zamierzasz zaprosić książąt nauki i całą śmietankę towarzystwa?
— Najdalej za dni pięć. Pamiętaj, każ przygotować listy zapraszające...
— Już dawno są gotowe, trzeba tylko wpisać daty i porozsyłać.
— Wszystko dobrze idzie, spiesz się, bo czas to pieniądz. Przekonałeś się co kosztowało nas opóźnienie o kilka minut!... Kto wie, czy kamerdyner hrabiego, tak głupio posądzony o kradzież testamentu, nie posiada choć małej części tajemnicy... Przy badaniu gotów się wygadać przed sędzią i obudzić podejrzenia policyi...
— O to możemy być spokojni — odrzekł Pascal.
— Ciekawy jestem dla czego?
— Dla tej prostej przyczyny, że gdyby Wawrzyniec co wiedział, jużby dawno się wygadał, aby się tylko uniewinnić... Podejrzenie niedorzeczne lecz prawdopodobne, które na nim cięży, jest naszą tarczą ochronną...
— Rozumiem to dobrze, lecz idziemy pe ślizkiej drodze, zewsząd grożą nam niebezpieczeństwa. Trzeba przewidzieć wszystko, wszystko uprzedzić... Zbytek ostrożności nikogo nie zgubi!... Czy masz dzienniki poranne?
— Mam wszystkie.
— Nic nie piszą o sprawie Fauvela?
— Ani słowa. Zapewne nic nie wyłowiono...
— Już trzy dni wpłynęło. Sekwana miała czas zanieść daleko śmiertelne szczątki... Będzie wszystko dobrze, tak się spodziewam...
Zapukano do do drzwi i lokaj zawiadomił, że śniadanie podane.
Thompson i jego sekretarz, zeszli się z Angelą i Martą w sali jadalnej.
Od powrotu do Paryża wyraz smutku i melancholii, osiadł na ślicznej twarzyczce Marty.
Jakób to dostrzegł i pragnął poznać przyczynę, lecz biedna sierota odpowiadała wymijająco.
Nieświadomy ostatnich przygód Marty, przypisywał smutek jej — żalowi po stracie matki, którego czas jeszcze nie ukoił...
Jakób wpatrywał się w Martę z uwielbieniem, z zachwytem, oczu od niej oderwać nie mogąc... uczucie jakieś nowe, nieznane dotąd jeszcze, pełne rozkoszy i rozpaczy zarazem, budziło się w sercu tego potwora...
∗
∗ ∗ |
Rajmund Fromental — jak mówiliśmy przejęty był głęboką radością, gdy mu się udało oddać w ręce sprawiedliwości trzech złodziei książek Biblioteki narodowej; radość ta jednak nie była zupełna, sprawiedliwość wymagała, aby odszukał Fauvela, pasera, najgłówniejszego winowajcę, łotra, któremu kradzież najwięcej korzyści przyniosła.
Pomiędzy papierami, zabranemi u Fauvela, były wskazówki, że jest więcej wspólników. Koniecznie trzeba było odszukać antykwaryusza, który chcąc się ratować wyda ich, aby zyskać dla siebie pobłażliwość sędziów.
Przypuszczano, że miał jakieś podejrzenie, coś przeczuwał i uciekł ze strachu...
Na wszystkie strony wysyłano telegrafem rozkazy rozesłano rysopis jego do wszystkich miast, a także agentom zagranicznym francuskim.
Oddziały żandarmów przetrząsały okolice Paryża, śledziły, wypytywały; nie zaniedbano żadnego środka, aby odnaleźć Fauvela i skonfrontować ze złodziejem i złodziejką, trzymanymi w więzienia.
Fromental ciągle na nogach. zmęczony piekielnie, postanowił jechać do syna, aby choć trochę wypocząć.
W dniu, w którym zaczyna się ta druga część naszego opowiadania, odebrał list od Magdaleny.
Poczciwa stara sługa, nie chcąc zatrwożyć swego pana, nie pisała o swoich obawach, znać tylko było przymus w tym liście, a biedny ojciec Pawła przeczuwał, że coś złego się stało.
— Pojadę dziś zaraz do Créteil — pomyślał przeczytawszy list — odniosę raport naczelnikowi i poproszę o urlop na dni kilka... Nie odmówią mi przecie tej małej nagrody...
Wyszedł zaraz do prefektury i udał się do gabinetu szefa bezpieczeństwa, lecz ten zajęty był sprawami pilnemi i nie mógł go przyjąć w tej chwili.
Rajmund musiał czekać.
Dopókiż — myślał łańcuch ten ciągnąć będę za sobą — czyż nigdy nie zabłyśnie mi swoboda. — Serce ciągnie mnie do Pawła, jedynej mojej miłości na ziemi, a obowiązek czekać każe na pozwolenie.
Oczekiwanie trwało przeszło godzinę, która mu się wiekiem wydała.
Nareszcie naczelnik wezwał go do swego gabinetu.
— Kochany Fromentalu — rzekł wyciągając rękę na powitanie — szczęśliwym jest, że cię widzę... Mam ci dobrą udzielić nowinę...
— Dobrą nowinę?... wykrzyknął Rajmund drżąc cały.
Czyżby?... rzekł i nie był w stanie skończyć.
— Jeszcze nie... odparł naczelnik domyśliwszy się o co idzie — ale nie długo mam nadzieję, doręczę ci upragnione uwolnienie.
Tymczasem o co innego chodzi... z polecenia prefekta, a w nagrodę za trudy, przyznano ci 2,000 franków!... Oto przekaz do kasy.
— Ślicznie dziękuję panu, a nieskończenie wdzięczny jestem panu prefektowi — odpowiedział Rajmund chłodno, doznawszy okrutnego zawodu.
— Nie pieniędzy się spodziewałeś, czuję i widzę to dobrze — zauważył naczelnik, ale bądź cierpliwym jeszcze trochę... i licz zupełnie na mnie... Korzystaj z chwili i podawaj zaraz prośbę, ja cię zaś polecę kilku osobom wysokiego stanowiska... no i sam zrobię co trzeba, lubo widzi Bóg, jak mi żal tracić takiego jak ty pomocnika...
— Na pana, panie naczelniku, liczę najwięcej, odrzekł Fromental — i błagam cię dopomóż mi, bo syn mój jak mi się zdaje będzie musiał powrócić do Pa ryża. A wtedy znowu wszystkie obawy moje odżyją...
— Będzie musiał powrócić!... A to po co?... Czyż pobyt na wsi nie jest dlań korzystnym i czyż nie możesz go tam odwiedzać ile razy ci się podoba?...
— Otrzymałem dziś rano list od starej mojej służącej, która wypiastowała Pawła, i którą przy nim umieściłem. List to nie dość jasny i nie dość wyraźny, pozwala mi się jednakże domyślać, że stan zdrowia chłopczyny pogorszył się przez kilka dni w ciąga których go nie widziałem...
— No, no... czy się tylko nie próżno trapisz urojonemi przypuszczeniami...
— Daj Boże aby tak było... Bądź co bądź jestem zaniepokojony nadzwyczajnie i chciałem prosić pana naczelnika o urlop na kilka dni.
— Aj!... drogi, kochany Fromentalu, zawołał naczelnik z widocznem niezadowoleniem w głosie, w jakże niefortunną znowu chwilę występujesz z żądaniem.
— A jednakże, panie naczelniku... zaczął Rajmund ździwiony...
Naczelnik przerwał mu jego słowa.
— Niefortunnie wybrałeś chwilę!... powtórzył. Żądanie twoje nie może być żadną miarą uwzględnione...
— Ależ dla czego, nareszcie?...
— Bo naczelny prokurator rzeczpospolitej domaga się aby tobie koniecznie poruczyć odnalezienie Fauvela i spodziewa się, że zaraz najenergiczniej rozpoczniesz poszukiwania.
— Wiecznie zatem łańcuch i łańcuch! jęknął Fromental złamany.
— Trzeba spełnić obowiązek, to trudno...
— Ależ panie naczelniku, zapominasz pan widocznie, że ja ojcem przecie jestem, że moje dziecko może w tej chwili śmiertelną jest złożone chorobą... Jeżeli nie zajmę się nim zaraz, jeżeli nie przedsięwezmę środków do zapobieżenia złemu, może to skończyć się fatalnie!.. Powiedziano mi, że dni syna są policzone... że umrze... jeżeli nie zabiorę się do niego w tej chwili, jeżeli czuwać nad nim nie będę... Czyż możliwem jest, abym był w stanie w okolicznościach podobnych pełnić te nużąca służbę, która cały czas mi pochłania, a wymaga energii i przytomności?... Błagam pana, panie naczelniku, ulituj się nademną... błagam pana jako także ojca, uwolnij mnie na trzy miesiące... Zapewniano mnie, że w ciągu tego czasu będzie można wyprowadzić Pawła z niebezpieczeństwa!...
Naczelnik bezpieczeństwa publiczne go powstał i zmarszczył brwi.
— Panie Fromental — rzekł głosem suchym, nie mam stanowczo możności uczynić zadość życzeniu, które mi pan wyraziłeś. Jesteśmy wierzycielami pańskimi jak dobrze panu o tem wiadomo. Wszystek czas pański... zarówno dniem jak i nocą, wyłącznie do nas należy!... Ale nic a nic panu nie przeszkadza zajmować się synem i nam służyć jednocześnie!... Miłość ojcowska nie sprzeciwiała się nigdy i nigdy się nie sprzeciwi spełnieniu obowiązku. Uwalniam pana na dzień jeden. Skorzystaj z tego czasu, zobacz się z synem, a jutro o godzinie pierwszej z południa, zobacz się ze mną dla odebrania instrukcyj...
Rajmund zrozumiał, że wszelkie dalsze nastawanie byłoby całkiem bezskuteczne... że nic by z pewnością wskórać nie potrafił.
Miał w tej chwili do czynienia z innym zupełnie człowiekiem!...
Nie był to już ten co przed chwilą protektor łaskawy, który najprzyjaźniej gawędził z protegowanym, był to naczelnik.. zwierzchnik...
Nieszczęśliwy ojciec nie odpowiedział ani jednego słowa.
Rozumiał do czego obowiązuje go subordynacya służbowa i stłumił przemocą łzy, co się gwałtem do oczu cisnęły.
Twarz naczelnika nie wyrażała nic więcej nad determinacyę stanowczą, ale wargi szeptały:
— Biedny Fromental... uważa mnie za okrutnika... za potwora bez serca... ale jakże myli się straszliwie!.. Nie mogłem nie zrobić dlań więcej jak zwolnić go na dzień jeden... Mam przecie także swoje do spełnienia obowiązki!...
Rajmund Fromental wyszedł z prefektury, zataczając się jak pijany.
Dwaj młodsi agenci, którzy zobaczyli go wychodzącego, spojrzeli po sobie i jeden rzekł do drugiego ze śmiechem:
— A niechże go... jakże się zerżnął straszliwie... ledwie jest w stanie utrzymać się na nogach. No, dobrze by wyglądał, gdyby go tak zobaczył naczelnik...
Nieszczęśliwy ojciec, którego sądzono tak niesprawiedliwie, myślał sobie tymczasem:
— Nie istnieją zatem dla mnie prawa ojxa!... nie wolno mi kochać mego syna!... nie wolno mi zająć się jego ocaleniem!... No, ruszaj... psie gończy...
zgłusz w sobie wszystkie uczucia podły niewolniku!...
Wskoczył w fiakr i kazał wieźć się jak najprędzej na dworzec drogi Venseńskiej, kupił bilet i w godzinę potem przybył do Port-Créteil.
Zobaczywszy go zajeżdżającego Magdalena wydała okrzyk radości.
— No, prędzej powiadaj mi co się z Pawłem dzieje?... — zawołał ojciec zaniepokojony.
— Oh! kochany panie, od czasu jak pan nie był u nas, zmizerniał i pobladł okrutnie...
— Cóż to za przyczyna u licha?...
— Alboż ja wiem nieszczęśliwa?...
—
Pytałaś go jednakże?...
— Ma się rozumieć żem pytała.
— I cóż odpowiedział?...
— Mój drogi panie, jego pytać, toż to to samo, coby pytać jednej z tych wierzb, co stoją nad wodą. Na wszystkie pytania, on ma zawsze jedną odpowiedź: Zdaje wam się... nic mi a nic nie jest!... Nigdy żadnej innej odpowiedzi... ale pomimo to nie sypia.. a jada tyle tylko ile gwałtem do podtrzymania sił potrzeba... O! biedny panicz, aż przykro patrzeć na niego.
I poczciwa służąca zaczęła szlochać głośno.
— Zobaczymy, zobaczymy, moja dobra Magdaleno — powiedział żywo Rajmund — nie upadaj no tylko na duchu!...
— A czy to możliwe, proszę pana?...
— Potrzeba, aby tak było... Musimy koniecznie ukrywać przed Pawłem nasze obawy, bo to by pewnością miało jak najgorszy wpływ na jego zdrowie... Gdzie się obraca w tej chwili?...
— A czy ja wiem?... Najprędzej nad brzegiem Marny.. Wysiaduje tam całemi godzinami z oczyma nieruchomo wlepionemi w brzeg przeciwny.
— Czy wysiaduje zawsze w jednem i tem samem miejscu?...
— Zawsze w jednem i tem samem.
— Gdzie mianowicie?...
— Na przeciwko Charenton.
— Dobrze, pójdę go tam poszukać... Powrócimy razem tutaj...
— Czy pan zje u nas śniadanie?…..
— I obiad nawet... pozostanę tu przez dzień cały i wyjadę dopiero jutro rano...
Paweł istotnie wysiadywał zawsze w jednem miejscu.
Jego oczy zwracały się zawsze w stronę parku Petit-Castel, zawsze się spodziewając ujrzeć pomiędzy jego drzewami śliczną postać Czarodziejki z nad Marny.
Przepędzał tak długie godziny, w zadumie, jakby pragnął łagodzić miłemi wspomnieniami ciężką, boleść, która go przytłaczała.
La Fouine’a nie widział już od dość dawna, od czasu mianowicie, gdy tenże dowiedział się od Angeli, iż Marta wyjechała do Ameryki.
Poczciwy chłopak nie chciał zakomunikować tej wiadomości młodemu Fromentalowi, a że sobie nie dowierzał, iż potrafi utrzymać język za zębami, postanowił nie pokazywać mu się wcale.
Ażeby uniknąć spotkania, nie przychodził na połów w tę okolicę od dni kilku i przeniósł się w stronę Joinville le Pont.
Paweł pozbawiony został zatem i tej jedynej przyjemności, jaką mu sprawiała rozmowa o jego miłości z jedynym w tym względzie jego powiernikiem.
A nic na świecie nie przynosi takiej ulgi, jak zwierzenie się z boleścią.
Syn Rajmunda nie chciał zdradzić się przed Magdaleną, a to zupełne, w jakiem był osamotnienie, podwajało jego strapienie.
Oczy miał mocno podsiniałe, na zarumienionej gorączkowo twarzy znać było i łzy przelewane i noce spędzane bezsennie.
W tej chwili wysiadywał także na brzegu, na tem samem miejscu, oczami jak zwykle w Petit-Castel zapatrzonemi.
Rajmund Fromental idąc według wskazówek udzielonych mu przez Magdalenę, dostrzegł go z daleka w tej pozycyi i przyspieszył kroku.
Wkrótce, bardzo już mała przestrzeń oddzielała go od syna, ale ten, tak był w myślach swoich pogrążony, że nie słyszał wcale nadchodzącego, że nie dostrzegł cieniu, przesuwającego się obok po trawniku.
Rajmund przystanął nagle.
Blada, cierpiąca, posmutniała twarz jego dziecka, uderzyła go boleśnie.
— Co jemu jest takiego, temu chłopcu?...
— Im bardziej wpatrywał się w Pawła, tem smutniejsze opanowywało go ździwienie.
Piersi mu falowały gwałtownie.
Łzy płynęły po policzkach.
Naraz, nie mogąc się powstrzymać, wybuchnął głośnem tkaniem.
Zbudzony tak niespodziewanie ze swych marzeń, Paweł, odwrócił głowę i zobaczył ojca wyciągającego doń ramiona.
Zerwał się na równe nogi i z okrzykiem radości, pośpieszył ku przybyłemu.
Przez kilka chwil nie było nic słychać więcej, jeno szum rzeki i uściski ojca i syna.
Paweł pierwszy zapanował nad sobą.
Domyślił się odrazu, że poczciwe ojczysko przychodzi badać przyczynę jego smutku. Potrzebował więc odzyskać krew zimną, aby módz trzymać się ostro, aby módz ustrzedz drogą swoję tajemnice, aby potrafić odwrócić wszelkie podejrzenia od tego, który bardziej niż ktokolwiek na świecie, miał prawo wiedzieć wszystko.
— O, kochany, dobry ojczulku!... zawołał całując Rajmunda w oba policzki, jakżem prawdziwie z twego przybycia szczęśliwy.
— A ja, drogie dziecię moję, jestem jednocześnie i szczęśliwy i zrozpaczony, odpowiedział Fromental, wpatrując się w syna uważnie.
— Zrozpaczony!... powtórzył żywo Paweł, a to dla czego mój ojcze?...
— Bo widzę żeś jest słabszym niż byłeś!... Nie omyliłem się, wcale czytając list Magdaleny...
— Więc Magdalena pisała do ojca?...
— Tak... to było jej świętym obowiązkiem... Poczciwa kobieta kocha cię całem sercem, więc tak samo jak ja w tej chwili, przeraziła się widoczną w tobie zmianą... Napisała do mnie, ale mi całej prawdy powiedzieć nie miała odwagi... Zażądała abym ja wybadał przyczynę złego... Pawle, synu mój, dziecko moje ukochane, co tobie?...
— Ależ nic a nic ojczulka... odpowiedział młody chłopiec z przekonaniem. I ojciec i Magdalena najniepotrzebniej się dręczycie...
Rajmund wzruszył ramionami.
— Najniepotrzebniej? — powtórzył.
— Tak jest, ojcze kochany.
— Wytłómacz że mi zatem, dla czego taka boleść wybija się na twej twarzy, dla czego takie masz wypieki na policzkach, dla czegoś daleko bledszy niż przed ośmiu dniami?... Oczy twe straciły resztę ognia jaki w nich gorzał do niedawna. Ty cierpisz moję dziecię...
Paweł usiłował się uśmiechać.
— Nie ojczulka — powiedział, ja wcale nie cierpię...
— Nie wierzę ci... nie wierzę... Nie chcesz mi powiedzieć prawdy aby mnie nie zmartwić, ale cały wygląd twój przeczy słowom — twoim...
— Więc ten wygląd mój, kochany ojcze, w błąd cię wprowadza bo naprawdę fizycznie jestem zdrów najzupełniej, przysięgam na to uroczyście...
— Fizycznie być może, ale w takim razie masz jakieś cierpienie moralne?...
Paweł poczuł, te serce silnie mu w piersiach skakać zaczęło, że coś go za gardło chwyciło.
— Przezwyciężył się atoli i wyszeptał:
— Cóżby to być mogło za moralne cierpienie, cóż mi brak naprawdę do szczęścia?...
— Ja tego wiedzieć nie mogę odpowiedział ojciec. Pomimo najczulszej jaką mam dla ciebie miłości, czyż mi podobna odgadnąć myśli twoje, przeniknąć twoje potrzeby lub żądania?...
— Mój najlepszy, mój najukochańszy ojcze... nie mów tego i wierz mi, że ci powiedziałem szczerą prawdę!... — zawołał Paweł. — Nie trwóż się na próżno... nie przypuszczaj bez potrzeby złego... Mam wszystko, czego pragnę... Robisz dla mnie więcej, niż możesz...
— W głosie młodego chłopca, gdy wymawiał te wyrazy, czuć było tę serdeczność, która zawsze Rajmunda do głębi duszy wzruszała.
— Pawle, ty nie jesteś otwartym ze mną — odpowiedział ojciec, patrząc prosto w oczy synowi.
— Ja... ojcze?... — bąknął Paweł.
— Tak, mój drogi... masz jakąś tajemnicę, którą przedemną ukrywasz... masz boleść, którą gwałtem tłumisz w sobie...
Paweł poczuł dreszcze w całem ciele.
— A więc... kochany ojcze... — odparł pospiesznie — ponieważ chcesz wszystko wiedzieć koniecznie, przyznaję ci się, że cierpię... ale to z nudów tylko... wyłącznie z nudów...
— Z nudów?...
— Naturalnie... Siedzę tu sam jeden Magdaleną i zapadam nieraz w melancholie bez żadnej z goła przyczyny... Opanowywa mnie jakiś smutek... jakieś jakby zniechęcenie... Śmieszne to doprawdy i muszę pozbyć się tego!... Muszę pokonać tę słabość... będę się starał rozrywać... będę walczył... i zwyciężę... jestem zupełnie siebie pewny!... Wina to mojej wątłej konstytucyi... mego temperamentu nerwowego... Ale nie mam żadnej zgoła tajemnicy, kochany ojcze, nie dolega mi żadna boleść...
— Co za powód tego skrywania się upartego, pomyślał Rajmund tymczasem.
— I oto — zaczął znowu Paweł — jestem już w tej chwili bardziej ożywionym, bardziej wesołym... Nuda zaczyna mnie opuszczać... twoje odwiedziny, to najlepsze dla mnie lekarstwo... Przy tobie, tatusiu kochany, odżyłbym bardzo prędko... Wszakże przepędzisz z nami dzień dzisiejszy?...
— Przepędzę go z tobą moje dziecko!... pragnąłbym z całego serca pozostać dłużej, ale żadną miarą nie mogę...
— Nie skończyłeś zatem jeszcze zajęć swoich?...
— Nie... i bardzo jest prawdopodobne, że zajmą mnie daleko dłużej, niż przypuszczałem pierwotnie... Zmuszony jestem zrobić kilka jeszcze wyjazdów na prowincyę... Chciałbym jednakże, ażebyś ty udał się do Paryża na dni kilka...
— Do Paryża!... — powtórzył Paweł przerażony na raz myślą oddalenia się od Petit-Castel, w którem spodziewał się ujrzeć przecie kiedy swoją Czarodziejkę z nad Marny. Chcesz ojcze, abym się wyniósł ze wsi?...
— Chwilowo, tak... mój synu... Chcę cię mieć, koniecznie przy swym boku, aby się zająć tobą energicznie... aby rozproszyć twoje myśli czarne... aby smutki, jakie cię trapią, pokonać...
— Powiedziałeś wszak przed chwilą, ojcze, że masz kilka pilnych podróży przed sobą...
— Powiedziałem to i powtarzam, skoro jednak nudzisz się tutaj...
— Bodaj, że w Paryżu bardziej jeszcze nudzić się będę, gdy ciebie przy mnie nie będzie...
— Będziesz mógł odwiedzać tymczasem dobrych znajomych naszych... Będziesz mógł zaglądać do przyjaciela swego, Fabiana de Chatelux... będziecie chodzić razem... będziecie się zabawiać razem...
— Nie... nie... ojczulku... to na nic!... Wolę pozostać tutaj!...
— Samotność jednakże...
— Wolę samotność, niż wrzawę paryską...
— A to coś zagadkowego doprawdy!... — pomyślał Rajmund. — Nie chcę się rozstać z Créteil, gdzie nudzi się śmiertelnie... Dla czego to?... Stanowczo ukrywa coś przedemną!...
— To przecie całkiem naturalne, mój ojcze — zaczął znowu Paweł — że wole sam z Magdalena być tu raczej niż w Paryżu, skoro ciebie tam nie będzie... Tu mam przynajmniej słońca i powietrza pod dostatkiem!... To byłoby bardzo nie dobrze, abym nie korzystał z pięknej pory i zamknął się w ponurem trochę mieszkanku naszem na wyspie Świętego Ludwika... Zastanów się tylko trochę, kochany tatusiu, a przyznasz mi z pewnością racyę...
— Zrobię, kochane dziecko, wszystko co ci się tylko podoba — odparł Rajmund — ale mam pewien projekt, który muszę przeprowadzić koniecznie.
— Jakiż to projekt ojcze?...
— Chcę się poradzić o ciebie!...
— Doktora?...
— Tak jest, pewnego bardzo sławnego doktora... pewnego specyalisty amerykańskiego, który przybył do Paryża, rozpoczął dopiero co konsultacye i już zdobył sobie wzięcie szerokie!... Widziałem się z nim i mówiłem mu o tobie...
— Ależ ojczulku, ty wmawiasz we mnie gwałtem chorobę...
— Choroby... nie... kochany Pawle, aleś jest w ogóle bardzo wątły i delikatny, jak dobrze sam wiesz o tem, nic więc chyba dziwnego, że pragnę, aby cię wybadano, że chce, aby ci wskazano środki wzmocnienia organizmu. To najprostszy obowiązek dobrego ojca...
— Tyś jest najlepszym z ojców, drogi tatusiu!... zawołał Paweł, rzucając się w ramiona Rajmunda. — Chętnie chcę ci być posłusznym, a więc idę do amerykańskiego doktora...
— I przyrzekasz mi ściśle się do rad jego stosować?...
— Przyrzekam.
— Poddasz się wszystkiemu, co ci zaleci?...
— Najzupełniej.
—Będziesz brał lekarstwa, jakie ci zapewne przepisze?...
— Najskrupulatniej, bo mi oto chodzić będzie, aby tobie uczynić zadość...
— O, drogie dziecko, jakąż mi sprawiasz radość prawdziwą!...
— Więc w Paryżu samym mieszka ów doktor?...
— Tak jest... w Paryżu...
— Udam się do niego choćby zaraz i chodzić będę tyle razy, ile razy wypadnie potrzeba...
— Przyrzekam?...
— Przysięgam ci mój ojcze! Dziś więc po obiedzie, udamy się razem do Paryża, a jutro rano pójdziemy obaj do doktora, który oznaczy ci dnie przyjęć następnych...
— Będę punktualnym jak zegarek angielski. Widzisz ojcze, że nie przestrasza mnie myśl leczenia i że nie chcę ci się w niczem sprzeciwiać...
— Ja zaś nie chciałbym nadużywać władzy mojej nad tobą...
— Widzisz, że jej się poddaję z przyjemnością prawdziwą ojczulku!... Twoje odwiedziny zbawiennie na mnie podziałały...
Ale teraz idźmy co przejeść... bo mi głód dokuczać zaczyna.
Utrzymując, że jest głodnym, Paweł dopuszczał się kłamstwa, chodziło mu oto jednakże, aby wlać w ojca przekonanie, że cierpienia moralne na jego stan fizyczny nie tak źle znowu oddziaływały.
Obawiał się i oto zresztą, aby ojciec ponownie go badać nie rozpoczął, usiłował więc być wesołym.
Ale stary Fromental zanadto był człowiekiem wytrawnym, aby się dał zdurzyć pozorom.
Paweł nie był w stanie przekonać go o swej szczerości.
Biedny ojciec był stanowczo przekonany, że syn ukrywa przed nim jakieś cierpienie moralne, podkopująco jego delikatne zdrowie.
Dodajmy, że nie wątpił, iż wcześniej trochę, czy później trochę potrafi przeniknąć te ciemności.
Dzień na pogawędce upłynął bardzo prędko ojcu i synowi.
Magdalena czuła się szczęśliwą.
Zdawało się jej, że na niebie rodziny, którą przywykła uważać za swą własną, nie masz najmniejszej nawet chmurki.
Rajmund powiadomił ją o zamiarze poradzenia się doktora co do Pawła, a poczciwa sługa przyklasnęła temu projektowi z całej duszy.
Wieczorem z radością, prawie, od prowadziła obu kochanych panów do przystani, a żegnając się z nimi powiedziała do młodego:
— Do widzenia panie Pawle... do jutra... przygotuję panu doskonały co się nazywa obiadek...
Fromental i syn jego przybyli dosyć późno do Paryża, do mieszkania na ulicy św. Jakóba, gdzie młody człowiek, jak to wiemy, zajmował pokój zupełnie od pokojów ojca oddzielny, od którego klucz własny posiadał.
Znalazłszy się sam nareszcie, Paweł popadł w swoje zadumę zwyczajną.
Położył się do łóżka, ale spał niespokojnie, trapiły go jakieś bowiem widzenia okrutne.
We śnie przed oczami, zdala w pośród ciemności nocnych, przesuwało mu się ciągle Petit-Castel, otoczone staremi swemi drzewami.
Nagle w pośród tych ciemności zaczęło majaczyć drobne światełko jakieś.
Z tego światełka rozniecił się pożar gwałtowny, ogniste języki objęły całą willę i zmieniły ją niebawem w stos płonący. Runęło wszystko, a w pośród zgliszcz jakiś się cień biały zarysował.
Tym cieniem była Marta.
Marta skazana na śmierć najstraszniejszą, Marta wołająca ratunku, którego jej podać nie można było.
Paweł przebudził się nagle zlany cały zimnym petem, przerażony, drżący.
Skoro po pewnym czasie owładnął go ponownie sen febryczny, znowu ukazał mu się Petit-Castel w świetle zupełnie innem, ale tak samo okrutnem...
Nie z ogniem miał teraz do czynienia, ale z krwią.
Całe mury pokryte były czerwonomi plamami, jakby mary szlachtuza lub kośnicy, a po przez jedno z okien Marta ubrana w białą suknię, usiłowała wydobyć się z tego domu fatalnego. Ale daremnemi były wszystkie jej usiłowania... Paweł ocknął się znowu zimnym potem oblany, znowu przerażony i drżący.
Cała ta noc długa, była dlań męczeństwem... tortura... O brzasku dopiero zasnął na godzinę, czy dwie — i wzmocnił się cokolwiek.
Rajmund zaraz jak tylko rozstał się z synem, zamknął się u siebie i gorąco dziękował Bugu.
Uczucie dosyć skomplikowane usposobiło go do wdzięczności.
Pomimo najgłębszego przekonania, że niechętne oddalenie się Pawła z Port-Créteil, kryło w sobie tajemnicę jakowąś, cieszył się mocno z tego, iż syn jego pragnie na wsi pozostać koniecznie.
Przynajmniej poczciwe chłopię nie będzie świadkiem nocnych wycieczek swego ojca, nie będzie się im dziwiło, nie będzie ich potrzebowało podejrzewać.
Gdyby był przed tem powrócił do Paryża, sytuaya wcale by taką nie była, tak przynajmniej przypuszczać można było.
Fromental uwielbiał swego syna.
Nie mając nikogo więcej do kochania, złożył w nim wszystkie nadzieje swoje, całe życie swoje niepodzielnie.
Nagła zmiana jaką zauważył w wątłym z natury młodzieńcu, przeraziła go śmiertelnie.
Chwilę jakąś zdawało mu się, że widzi dziecko swoje na marach — i rozpacz go ogarnęła.
Napróżno starał się zasnąć — sen uciekał mu z powiek.
Zerwał się z łóżka, na które się był rzucił, otworzył drzwi od balkonu i wyszedł nań, przypuszczając, że świeże powietrze nocne orzeźwi go i uspokoi.
Ani spokój, ani sen, nie przyszły wcale jednakże.
Trząsł się jak w febrze, skronie miał rozpalone, w gardle zaschło mu zupełnie, w umyśle ciągle jakieś, coraz posępniejsze snuły się obrazy.
— Trzeba wyjść — szepnął — ruch tylko jeden potrafi pokonać to wzruszenie moralne, które mną owładnęło...
Ubrał się jaknajpospieszniej.
Pierwsze brzaski dzienne zaczęły przecierać ciemności.
Udał się w aleje i z głową smutnie zwieszoną, szedł naprzód gdzie go oczy niosły, usiłując rozważaniem nowego posłannictwa jakie nań włożono rozświecić gnębiące go myśli. Odnaleźć i oddać w ręce sprawiedliwości antykwaryusza Antoniego Fauvela, oto jego główne obecne zadanie.
Paryż spał.
Rzadko tylko, od czasu do czasu, spotykał Fromental jakiego zabłąkanego przechodnia nocnego, którego mijał obojętnie, nie zwracając żadnej nań uwagi.
Zajęty swojemi rozpamiętywaniami, postępował ciągle naprzód, bez celu.
W chwili gdy brzask wyraźniejszy zaczął występować na wschodniej stronie nieba, właściciel dużego statku ładownego winem, który wczoraj wieczorem nie zdążył dotrzeć do przystani, szedł zbudzić swoję załogę.
Urządzony pomost prowadził z brzegu do statku.
Właściciel ów przeszedł po tym pomoście i uderzając pięścią w drzwi kajuty, wołał ile mu sił starczyło, bo miał do czynienia ze snem ludzi spracowanych.
— Hej! chłopcy!.. wstawajcie!... Biały dzień już na niebie!...
Na skutek tego wołania, dał się słyszeć hałas jakiś.
Był to widocznie głos ludzi budzonych, bo drzwi kajuty zaraz się otworzyły.
Trzech tęgich dziarskich chłopów, poziewających, przeciągających się, przecierających oczy, ukazało się na pokładzie.
Czyśmy nie zaspali trochę panie patronie? — zapytał jeden z nich witając chlebodawcę.
— Nie, moi bracia, ale już czas przygotować się do drogi. O czwartej punktualnie wyruszymy, Podnosimy więc kotwice?...
— Tak... przygotować wszystko... Jedna lina na galar, który stoi przed nami... wielka lina do łódki... wiosła... słowem co tylko trzeba... Trzecia już wybiła... Śpieszcie się...
— Nie ma strachu przecie patronie... staniemy na czas niezawodnie — odpowiedział flisak interpelowany, który zaraz też odezwał się do swych kolegów i zawołał: Hejże, staruszki, bierzmy się! Ty, Jolivet, popchnij naprzód czółno aby można zarzucić linę.
— Jedziemy, towarzysze — a tak pręciutko się prześlizgniemy, jak śliwka.
przez gardło...
Mówiąc to, Jolivet wyciągnął z kieszeni woreczek z baraniej skóry, wyjął z niego porządną porcyę tytuniu i wpakował w lewą stronę gęby.
— Już kaloryfer napełniony — rzekł, bierzmy zatem się do roboty.
Pesunął się do tyłu statku chcąc go odczepić i puścić w ruch, gdy raptem zatrzymał się i krzyknął ze złością:
— A to co znowu, coś ty za jeden!?... wstawaj śpiochu, nie żenuj się! Cóż to bierzesz pasz statek za hotel, gdzie się zajeżdża o północy?...
Słowa te zwrócone były do człowieka rozciągniętego na łodzi i chrapiącego smacznie.
Człowiek ten rozbudzony nagle, zerwał się na równe nogi.
— He? Co to jest! Co się stało... bąkał przecierając oczy.
— Co się stało?... powtórzył Jolivet, przedrzeźniając... Kpisz czy o drogę pytasz?...
— Widzisz sam... mój stary... więc się nie potrzebuję tłómaczyć — uciąłem drzemkę...
— No to teraz — daj nogę — w tej chwili... zmykaj... pókim dobry.
— No, no, nie żołądkuj się tylko, nie przyszedłem zjeść twojej krypy — przyszedłem na połów w nocy z narzędziami — rybki nie brały i... zasnąłem...
— Dobrze, dobrze. — ale umykaj mości La Fouine...
— Patrzcie go... to on zna moje nazwisko zawołał rybak z łodzi.
— Jakto! to ty się tak nazywasz?... a to bardzo wygląda na ciebie... Nazwałem cię tak, boś podobny do kiełbika, ale nieznam cię ani z Adama, ani z Ewy...
Powiedziawszy to Jolivet zeszedł do łódki.
Patron statku zbliżył się do La Fouina, czyli do dobrego naszego znajomego Julka Boulenois w jego własnej osobie, i rzekł:
— Wiesz chyba dobrze mój chłopcze, że nie wolno jest wchodzić nocą na statki...
— Oj, oj... wiem o tem bardzo dobrze panie patronie, ale przyszła mi chętka zadrżeć z prawem dzisiejszej nocy.. A zresztą nic się złego przecie nie stało...
— Mógłby cię był zobaczyć strażnik, — i zapoznać z kozą...
— I z kozy musiałbym także wynieść się zaraz rano...
— No zmykaj... bo statek odbija...
— Rozumiem panie patronie i... ulotnię się w tej chwili... chyba, że mi pan pozwolisz pożegnać się z załogą i podziękować za gościnność...
— Dobrze — dobrze!... zawołał Jovilet wesoło, choć no mi tędy mój paryżaninie... to pomożesz nam podnieść kotwicę...
— Służę wam chętnie, mój stary, a znam się z tem wyśmienicie! Nie jedne już podnosiłem...
Podbiegł do przewoźników i pomógł im w robocie.
— Ho! ho... rzekł Jolivet... lubim widzę łowić rybki?...
— To jedyna namiętność moja!.. A jednakże... tutaj... nie prędko napewno zarzucę moję wędkę...
— Dla czego?...
— Bo to miejsce nic nie warte. To samo co wybrać się na połów na plac Zgody, i zasiąść na obelisku.
— Marna, to co innego!... W nią mi graj!.. Tam się czasu napróżno nie traci...
— Wracaj kiedy tak na Marnę radzę ci szczerze!...
— Możesz być pewnym że wrócę, tylko zatrzymam się może trochę w dole Sekwany, pomiędzy Suresnes a Argenteuil... bo bardzo lubię podróżować. Podróże ogromnie, rozwijają młodych ludzi — a ja dorastam właśnie...
— Stop! — krzyknął Joliwet — trzymaj tam węzeł liny...
— Spieszcie się chłopcy — bo wpadniemy na wir, za jakie dwadzieścia minut.
— Hejże do kotwicy... — odezwał się jeden z marynarzy. — Trzymajcie się Wszyscy ostro, bo tu przejście niebezpieczne...
Jolivet zwrócił się w tył, gdzie była łódź przyczepiona i w którą zeszło trzech ludzi.
— Razem chłopcy!... — zawołał — razem zgodnie a ostro.
Trzej ludzie chwycili razem za linę.
Kotwica zagrzęzła na dnie błotnistem i zaledwie po licznych wysiłkach podnieść ją zdołano.
— A psia krew!... — krzyknął Jolivet, a to szelma, cięższa dziś niż kiedykolwiek.
— Prawda — potaknął ktoś drugi nigdy jeszcze taką nie była!...
— Może się jej jaka gruba ryba czepiła — zawołał la Fouine wesoło.
Ciągnięto tymczasem ciągle.
Naraz brzegi kotwicy ukazały się a na nich ciało ludzkie uczepione.
— Topielec! — zawołał Jolivet. — A niech go wszyscy dyabli, jaki ciężki!...
— Co tam macie? — zapytał patron.
— Topielec zawieszony na kotwicy.
Patron zaklął siarczyście.
— Włożyć go w statek — rzekł — a potem złożyć na brzegu. Nie możemy spóźnić się przez niego — tembardziej, że mu nic już nie pomożemy...
— Paryżanin zawiadomi o wypadku policyę i dostanie za to nagrodę.
— Dalej! — zawołał Jolivet — dalej! popchnąć razem!...
Flisacy zrobili ostatni wysiłek.
Kotwicę wraz z topielcem, wciągnięto nareszcie do statku.
— To jakiś stary człowiek — zauważył la Fouine — i nie bardzo dawno widocznie znalazł się w wodzie... Patrzcie no, patrzcie no tylko! Zegarek ze złotym łańcuszkiem, ma w kieszeni od kamizelki.
— A prawda... — powiedział Jolivet. Nie ruszajmy nic jednakże i złóżmy ciało na brzegu.
Trzej ludzie złożyli trupa na drodze prowadzącej do przystani.
Stróże bezpieczeństwa przechodzili nieopodal w tej chwili.
La Fouine przyłożył kulak do ust i zawołał:
— Hej! obywatele, chodźcie no tutaj!...
Stróże bezpieczeństwa, nie wiedząc, czy to do nich odnosi się to wołanie, przystanęli i spojrzeli ku brzegowi.
— Co tam takiego? — zapytał jakiś człowiek, który się do nich przyłączył i przystanął wraz z nimi.
Tym człowiekiem był Rajmund, który przypadkową, poranną swą a bezcelową przechadzkę, skierował w tę stronę.
La Fouine odpowiedział, podniósłszy głowę do góry:
— Hej... hej... panowie sierżanci miasta... przybywajcie... Wyciągnęliśmy topielca...
— Topielca?... — powtórzył Rajmund.
I wraz z sierżantami bezpieczeństwa publicznego, skierował się ku pochyłości, prowadzącej do brzegu.
Wioślarze zabrali się z powrotem do roboty.
Fromental i agenci zbliżyli się do trupa, którego twarz blada, oświecały pierwsze promienie słońca.
Spostrzegłszy Rajmunda, la Fouine nie mógł powstrzymać ździwienia i przypatrywał mu się z ciekawością:
— Fizjonomia tego faceta, nie jest mi bynajmniej obcą!... Gdzie ja go mogłem widzieć?...
Fromental pochylił się tymczasem nad trupem i zdawał się rozpoznawać jego rysy, nie zupełnie jeszcze zmienione.
Naraz wyprostował się i wykrzyknął prawie radośnie:
— Tak……. to on!...
— Pan znasz tego człowieka? — zapytał jeden z sierżantów.
— Znałem go.
— Będziemy mogli zatem spisać zaraz protokół.
— To do mnie należy... wy go po prosta podpiszecie tylko...
— Pan spiszesz protokół, a to jakim prawem? — zapytał jeden z policyantów.
— Prawem, jakie mi to oto nadaje — odrzekł Fromental, wyjmując kartę szczególnego formatu i koloru. — Ja zostałem wydelegowany do wyszukania i aresztowania tego człowieka...
Agenci skłonili się z uszanowaniem.
— Mucha! — mruknął la Fouine — ale ja go już gdzieś z tem wszystkiem widziałem. Tylko gdzie? — Nie mogę sobie przypomnieć żadną miarą...
— Jak i kiedy wydobyto tego człowieka? — zapytał Rajmund.
Właściciel statku opowiedział co zaszło i podał Fromentalowi kawałek papieru, na którym napisał kilka słów ołówkiem.
— Ja dłużej nie mogę z panami pozostawać, rzekł, oto moje nazwisko i nazwiska moich ludzi, a także adres mój dokładny... Statek nadchodzi, muszę odjeżdżać... Ten chłopiec dodał wskazując na la Fouina — był z nami i jest w stanie najdokładniej podać wszystkie potrzebne szczegóły.
— Dobrze... jedź pan sobie z panem Bogiem...
Patron wsiadł na statek i polecił ludziom, aby się skierowali ku parowcowi, który zbliżał się z hałasem, buchając ogromnemi kłębami czerwonego dymu...
Stanął sam u stera i popłynęli w górę Sekwany.
— Niechno który z was pójdzie do Morgi po nosze i ludzi — odezwał się Rajmund do agentów. Trzeba tam bezzwłocznie przenieść to ciało.
Jeden z policyantów poszedł natychmiast wypełnić rozkaz odebrany.
— Do Morginie zbyt daleko, nie trzeba będzie zapewne czekać zbyt długo.
Rajmund wpatrując się ciągle w twarz topielca, co raz bardziej w pierwotnem swem przekonaniu upewniał się.
— Nie mylę się rzekł. — To zpewnością zwłoki Antoniego Fauvela, antykwaryusza z ulicy Guénégaud... Zadanie moje spełnione, wyręczył mnie przypadek.
La Fouine bezskutecznie mordował swoję pamięć.
Nie mógł żadną miarą, przypomnieć sobie, gdzie i kiedy widział Rajmunda.
— A więc mój chłopcze — odezwał się ten ostatni — to podnosząc kotwice znaleziono to ciało?...
— Tak jest panie.
— Czy masz w tej chwili co do roboty?...
— Nie proszę pana... nic a nic... wolny jestem jak ptak...
— To pójdziesz zemną do Morgi, gdzie spiszę protokół.
— Jeżeli się panu podoba...
— Zresztą bądź spokojny, otrzymasz nagrodę, jaką ci odstąpili marynarze...
— E! to najmniejsza proszę pana... nie chodzi mi tak bardzo o te piętnaście franków... Mam dobre rzemiosło z którego żyję.
Agent posłany do Morgi powrócił wkrótce z dwoma ludźmi niosącymi nosze...
Złożono na nich ciało i ruszono w drogę w kierunku mostu Archevacho.
La Fouine pozbierał swoje rybackie narzędzia i pospieszył za orszakiem.
Po przybyciu do Morgi, zaniesiono zwłoki do amfiteatru, aby je tu wystawić...
Dozorca nie pozwolił rozbierać trupa i przeglądać ubrania, bez obecności sadu.
Rajmund uznał tę ostrożność i zabrał się do spisania protokółu, na mocy zeznań Prospers Juljusza Boulenois, przezwanego la Fouin’em.
— Przede wszystkiem zapytał go gdzie mieszka.
Julek podrapał się w ucho i odpowiedział z uśmiechem:
— Po trocha wszędzie i nigdzie... Jestem kosmopolitą proszę pana. Najczęściej jednak znaleźć mnie można w restauracyj na wyspie Saint-Maur.
Zdziwiony tą odpowiedzią Fromental, spojrzał na zeznającego i zapytał znowu.
— Zajęcie twoje?...
— Łowie ryby na wędkę dla restauratorów i osób prywatnych.
— Pamiętajno sobie tylko, że ja nie żartuję — ofuknął Rajmund.
— Ja takie szanowny panie... nie mam wcale ochoty do żartów, odpowiedział Boulenois.
— Odpowiadaj więc jak należy.
— Odpowiadam najszczerszą prawdę. Byłem stolarzem... zajęcie niepodobało mi się i zostałem rybakiem... Miałem do tego fachu prawdziwe powołanie... przynosi mi on daleko więcej, aniżeli hebel i piła... Zarabiam z łatwością tyle ile mi potrzeba na życie... Zapytaj pan restauratora z wyspy, najlepszego mojego klienta, to panu powie...
— Musisz mieć rodzinę?...
— O! naturalnie, że mam... Oto adres poczciwego mego ojca, Anastazy Boulenois, ulica des Recoltes Nr. 17.
Rajmund skończył protokół, ściągnął podpisy i uwolnił policyantów i młodego rybaka, który poszedł włóczyć się nad brzegami Sekwany, sam zaś wrócił do domu, z zamiarem zaczekania tamże do godziny, w której będzie można odnieść papier do prefektury.
Zbytecznem byłoby dodawać, jak szczerze błogosławił przypadek, który poprowadził go do przystani i pozwolił odnaleźć chociaż nieżywego nędznika, jakiego mu odszukać polecono.
Skoro Fauvel, nie żyje, jego zadanie skończone, może więc cieszyć się nadzieją, iż minister sprawiedliwości uwzględni jego żądanie i obdarzy nakoniec zupełną może wolnością.
W każdym razie nie odmówią mu teraz przynajmniej natychmiastowego urlopu, a tak go gwałtownie pragnął i potrzebował, aby przepędzić swobodnie kilku dni z synem i poczynić stosowne kroki celem poparcia prośby o ułaskawienie!
Godzina była bardzo jeszcze wczesna.
Paweł nie wyszedł jeszcze ze swego pokoju.
Do doktora amerykańskiego udać się mieli dopiero o pierwszej z południa, tu bowiem godzina naznaczona była na konsultacye, i publicznie ogłoszoną została we wszystkich gazetach i dziennikach.
Rajmund miał aż nadto dosyć czasu, do ułatwienia się w prefekturze i zobaczenia się z naczelnikiem służby bezpieczeństwa publicznego, nie chcąc jednakże zaniepokoić Pawła wyjściem tak wczesnem, napisał kilka słów tłomaczących to wyjście, i położył kartkę na stolika w przedpokoju, przez który młody człowiek musiał przechodzić, idąc do mieszkania ojca.
Gdy to uczynił, spojrzał na zegarek, i przekonał się, że była godzina ósma.
Wziął kapelusz i wyszedł.
Naczelnik, człowiek energiczny, czynny, niezmordowany, znajdował się już W swoim gabinecie.
Wprowadzony do niego natychmiast Fromental, przyjęty został zimno trochę, z powodu zapewne wczorajszego zajścia.
— Przybywasz pan po rozkazy? zapytał zwierzchnik.
— Tak panie... przynoszę i dobrą zarazem nowinę.
— Jakąż mianowicie?
— Mamy już antykwaryusza z ulicy Guénégaud, mamy przechowywacza książek kradzionych...
— Antoniego Fauvela!... wykrzyknął uradowany naczelnik.
— Tak, Antoniego Fauvela.
— Czy się dał wziąć bez oporu?...
— Niestety nie mógł się bronić.
— Jakto?...
— Nie żyje.
— Nie żyje?... powtórzył naczelnik.
— Utopił się lub został utopiony... oto jest raport objaśniający, w jaki sposób wyciągnięty został z rzeki w mojej obecności.
Mówiąc to Rajmund podał raport naczelnikowi a ten chciwie go przeczytał i zapytał zaraz potem:
— Czy przypuszczasz pan, że utopił się dobrowolnie?...
— Nie mogę na to pytanie dać panu żadnej odpowiedzi.
— Na ciele nie ma żadnych znaków po zwalających przypuszczać morderstwo?...
― Obejrzałem trupa jak najdokładniej.
— Fauvel więc sam pozbawił się życia?...
— Nie jest to pewne, ale jest bardzo prawdopodobnem... Dowiedział się, że jest grubo podejrzanym... boć odbyła się u niego rewizya, a przewidując rezultaty tej rewizyi, wolał skończyć ze sobą, aniżeli narazić na sąd i na pozbawienie praw i mienia...
— Zapewne, że i tak być mogło, jeżeliby jednakże dowiedziono, że miał przy sobie pieniądze, możnaby przypuszczać, że stał się ofiara rabusiów...
Rajmund potrząsnął głową przecząco.
— Co do tego, to nie. — Kradzież nie była przyczyną zabójstwa... Znaleziono przy nim zegarek i w jednej z kieszeni dobrze wyładowany pugilares.
— Czy zupełnie pewnym pan jesteś, że topielec jest Fauvelem, handlarzem książek?...
— Najzupełniej! — byłem u niego jak pan wiesz w wigilię rewizyi. Przypatrzyłem się dokładnie jego rysom... Poznałem je od razu i z pewnością się nie omyliłem...
— Niema w raporcie pańskim żadnej wzmianki, żeby znaleziono przy nim jakiekolwiek papiery...
— Bo nie znaleziono ich wcale... Zresztą jeżeli pan ma jakąkolwiek wątpliwość, łatwo się przecie przekonać.
— Jakim sposobem?...
— Konfrontując wspólników z trupem... można też zawezwać do Morgi siostrę jego, wdowę Laborre i siostrzeńca, wychowańca seminaryum świętego Sulpicyusza...
— To będzie zdaje się koniecznem... Na teraz poprzestaniemy na obejrzeniu zwłok przez jednego z lekarzów prefektury... Niech pan trochę na mnie poczeka... Pójdziemy zaraz do Morgi z doktorem...
W pół godziny później, naczelnik, Fromental i doktor, wchodzili z dozorca Morgi do amfiteatru zakładu.
Zbliżyli się do ciała nie rozebranego jeszcze.
Doktór egzaminował twarz.
— Powiadacie panowie, że ten człowiek wyciągnięty został z Sekwany? zapytał.
— Tak jest panie konsyliarzu — odpowiedział Rajmund — wyciągnięto go na brzeg w mojej obecności.
— Ale nie umarł on z utopienia, mogę o tem zapewnić stanowczo. Widać to dokładnie z twarzy...
— Co! — wykrzyknął naczelnik publicznego bezpieczeństwa, więc ten człowiek nie utonął?..
— Nie! stanowczo nie!... Nieżywego już wrzucono do Sekwany!...
— Nie widać jednakże najmniejszych śladów gwałtu — zauważył naczelnik.
— Kto wie, czy niema ich pod ubraniem... Potrzeba obnażyć zwłoki.
Posługacze amfiteatralni rozebrali zaraz trupa, ciało Fauvela było matowej bladości, albo raczej wyglądało jakby ulepione z wosku.
Członki nie przedstawiały wcale trupiej sztywności.
Żadnej jednakże rany, żadnego śladu walki.
Doktór zmarszczył czoło i stał zamyślony.
Badał członki jedne po drugich.
Arterye zachowały giętkość jak za życia.
— To coś szczególnego doprawdy!... odezwał się po chwili.
— Co takiego panie doktorze? pytał naczelnik.
— Ciało to przebywało przynajmniej ze trzy dni w wodzie, a niema na nim śladów opuchnienia, ani zepsucia, jest tak wolne, jak gdyby tylko co po skonaniu... Nigdzie niema ciemnych fioletowych plam, jakie zwykle występują w pewnych miejscach po nastąpionej kongestyi. Skóra zupełnie przezroczysta... Dziwna rzecz... bardzo dziwna... Jest w tem coś nadzwyczajnego, coś z czego na razie nie można zdać sobie sprawy... Muszę zbadać mózg dokładnie...
— Rób co chcesz panie doktorze... ale powiedz mi co przypuszczasz?...
— Nie mogę nic odpowiedzieć, bo nie rozumiem jakiem szczególnem mam do czynienia zjawiskiem... Tylko autopsja chyba rozwiąże mi te zagadkę...
Doktór wydał rozkaz asystującemu mu felczerowi i w krótce skalpel zagłębił się w piersiach, rozciągniętego na stole trupa.
Zdziwienie doktora przeszło wszelkie granice, gdy się przekonywał, iż w ciele zupełnie krwi nie było, iż ani jedna żyłka czerwonawa, lub sina nie odbijała od matowej białości ciała.
Kiedy wszystko zostało zrobione, doktora ogarnęło przerażenie po prostu.
Serce było próżne.
Wątroba nie zawierała ani odrobinki krwi.
Arterye i żyły zbadane najdokładniej przez lupę, okazały się tak samo próżne jak serce.
— Co to znaczy? — wykrzyknął doktór!...
To straszna jakaś tajemnica doprawdy!...
Zbadano wnętrzności.
— Człowiek ten ciągnął doktór, skończył życie wkrótce po podniesieniu się od stołu trawienie zaledwie rozpoczęte.
— Co to znaczy? — Zaraz... zobaczymy mózg jeszcze...
Odwrócono trupa i za pomocą małej piłki przepiłowano część czaszki.
W mózgu tak jak i wszędzie nie było krwi zupełnie. Żadnego śladu kongestyi...
— Coś niewytłomaczone... niepojęte!... mruczał zniechęcony doktór. — Gubię się doprawdy w tom wszystkiem!...
Nagle zadrżał gwałtownie...
Z tyłu szyi spostrzegł małe zadraśnięcie na dwa albo trzy centymetry długości, jeszcze bielsze od skóry.
— Co to jest? zapytywał sam siebie... Przyłożył palce do tego miejsca i lekko nacisnął.
Brzegi rany zadanej skalpelem Jakóba Lagarda, uchyliły się i przepuściły szczególniejszą jakąś wodę.
— Aha! — ot wykrzyknął doktór i jest rozwiązanie całej zagadki!... Patrz no pan z łaski swojej...
I dwoma palcami uchylił nietylko skórę, ale i ciało i pokazał otwór rozwarty.
— Ależ to rana!... zawołał naczelnik bezpieczeństwa publicznego. Czy czasem nie zranił się przypadkowo?...
— O nie... ugodzony został bardzo bardzo wprawną ręką... literalnie wytoczono krew z niego jak ze zwierzęcia... Nieszczęśliwy miał do czynienia z kimś dokładnie obzajmionym z anatomią, z kimś bardzo zręcznym w operacyach chirurgicznych!...
— Czy pewnym tego jesteś doktorze?...
— Najzupełniej jestem pewnym i jaknajbardziej przerażonym... Ja sam nie lepiej bym natrafił na arterye... nie lepiej bym dokonał cięcia podobnego!...
Któż to więc taki popełnił to zbrodnię?...
— I w jakim celu? — mruknął naczelnik policyi.
— Tylko wspólnik, obawiający się denuncyacyi, mógł mieć interes w zamordowaniu Fauvela... zauważył Rajmund.
— No więc ten wspólnik ukończył kursa medyczne i włada skalpelem jak profesor!... To moi panowie tajemnicza jakaś sprawa... Od czasu jak należę do prefektury, nie spotkałem nic podobnego... Czy jesteście panowie pewni tożsamości tego człowieka?...
— Zaręczam za to... odezwał się Rajmund.
W tej chwili damo znać naczelnikowi, że przywieziono złodziei książek, po których posłano do więzienia.
Kazał ich natychmiast wprowadzić.
Wszyscy trzej poznali od razu antykwaryusza z ulicy Guénégaud.
Wdowa Laborre i jej syn sprowadzeni również potwierdzili, że nieboszcsyk był rzeczywiście Antonim Fauvelem.
Wątpliwość była niemożliwą.
Pani Laborre przygnębiona była morderstwem jakiego brat jej stał się ofiarą, młody zaś seminarzysta ukląkł przy stole i odmówił modlitwę za duszę wuja. — A biedna ta dusza potrzebowała pomocy bardzo!...
Siostra Fauvela, prosiła, aby jej pozwolono oddać ostatnią posługę bratu.
Odpowiedziano jej, że pochowanie nie będzie mogło mieć miejsca, bez pozwolenia prokuratora rzeczpospolitej, i że ją urzędownie zawiadomią, gdy pozwolenie to nastąpi.
Pani Laborre odeszła z synem.
Doktór zajął się pisaniem raportu o zrobionej autopsyi i swoich spostrzeżeniach.
Naczelnik bezpieczeństwa publicznego opuścił Morgę, ażeby pójść do prokuratora Republiki.
Rajmund wyszedł z nim razem.
Mógł swobodnie powrócić do domu, ale ta swoboda nie zadawalniała go wcale.
Pragnął otrzymać urlop kilkotygodniowy ale jak nam wiadomo niepowodzenie wczorajsze nie zachęcało go do wznowienia prośby.
Sytuacya zmieniła się jednakże. Misya jego była skończoną, bo sprawiedliwość dowiedziała się co stało się z Fauvelem, bo dowiedziała się, iż nie mogła go dostać w ręce żywego.
Tak więc, mógł mieć nadzieję, że jego zwierzchnik będzie dziś łaskawszym dla niego.
— Panie naczelniku — odezwał się — czy dzisiaj po chwilowem milczeniu szczęśliwszym będę niż wczoraj!...
— Szczęśliwszym?... powtórzył naczelnik — a to pod jakim względem?...
— Pod względem łaski, o jaką pana prosiłem.
— A! co do urlopu... Więc panu tak bardzo na tem zależy?...
— Bardzo, proszę pana, i jeżeli go o trzymam, będę pana niezmiernie wdzięcznym...
— Biorę więc na siebie zadowolenie pana, ale do pewnego tylko stopnia i z pewnemi zastrzeżeniami... Daję panu urlop na dni piętnaście, ale pozostawiam sobie prawo, przywołania pana, jeżeli w tym czasie, będziesz mi potrzebnym...
Więcej zrobić nie mogę.
Rajmund skłonił się uprzejmie.
— Robisz mi pan co możesz — i niech mi pan wierzy, że umiem to sobie cenić...
I rzeczywiście szczerze był wdzięcznym szefowi za to piętnaście dni, jakie ma pozwalał przepędzić przy synu.
Powrócił do domu, a naczelnik bezpieczeństwa poszedł do sądu.
W pałacu przy ulicy Miromesnil, byli Wszyscy od rana jak w gorączce.
Był to dzień wyznaczony na otwarcie gabinetu konsultacyjnego doktora Thompsona, a można było mieć nadzieję, że dzięki gorącym reklamom, zaciekawiającym do najwyższego stopnia publiczność, żądających porady, stawią się całe legiony.
Trzeba dodać, że profesorowie fakultetu medycznego i różne powagi naukowe, którym doktór amerykański poskładał wizyty i z którymi rozprawiał, uznali jego wysoką inteligencyę i rozległe wiadomości.
Nie zazdrościli mu wcale, pewni, że nie będzie im mógł szkodzić odbieraniem klijentów, poświęcił się bowiem wyłącznie leczenia bezkrwistości i zapewnił, że tem się tylko będzie zajmował.
Jakób Lagarde wierny przyjętej zasadzie, wymyślił jakieś lekarstwo, które podał do oceny fakultetowi, a uzyskawszy pochlebne uznanie, wyjednał sobie upoważnienie do osobistego przyrządzania tego środka, nie chciał bowiem swego sekretu powierzyć aptekarzom.
Inaczej mówiąc, monopol leku zachował dla siebie, ale zobowiązał się dostarczać go szpitalom, w takich ilościach, w jakich tylko żądać będą ordynujący lekarze.
Naturalnie lekarstwo, o jakiem mowa, lekarstwo którego składu nikt nie znał oprócz komisyi i którego skutków także jeszcze nie znano, w pośród publiczności uchodziło już za jakiś środek nieporównany, cudowny prawie.
Około południa, dwadzieścia z górą osób, oczekiwało już w salonie, przylegającym do gabinetu konsultacyjnego, do którego wpuszczano chorych po kolei.
Duży ów salon, umeblowany z przepychom, ozdobiony obrazami i rzeźbami wysokiej wartości, poprzedzony był przedpokojem, w którym chłopiec trzynastoletni w ubraniu pazia, podług mody angielsko-amerykańskiej, siedział za małem biureczkiem i rozdawał każdemu wchodzącemu numer porządkowy, ażeby uniknąć nieporozumień.
W głębi salonu znajdowały się drzwi zasłonięte ciężkiemi portyerami.
Drzwi te prowadziły do gabinetu, urządzonego w sposób zarazem elegancki i poważny, obitego materya ciemnozieloną z ozdobami z hebanu, a takież same biblioteki inkrustowane bronzem stały przy ścianach.
Duże biurko w tym samym stylu — biurko doktora — umieszczono pomiędzy oknami, tak, aby najlepsze światło padało na chorych, gdy sam doktór znajdował się w półcieniu.
Dwoje drzwi w rogach gabinetu, prowadziło do pokoju zamienionego w rodzaj apteki, gdzie na półkach stały przeróżne słoje i flaszki, różnemi opatrzone etykietami.
Na środku stał tu stół zarzucony cały małemi pudełeczkami jednakiej formy, owiniętemi w prospekta i instrukcye drukowane w czterech językach.
Marta siedziała przy tym stole, nad wielką księgą regestrową oprawną w skórę zieloną, z narożnikami z posrebrzanego metalu.
Młoda dziewczyna w grubej zawsze żałobie, miała na sobie czarną suknię krepową z bardzo zgrabnie zrobionym staniczkiem.
Przezroczysta materya, ukazywała, albo raczej pozwalała się domyślać posągowej zgrabności i piękności ramion.
Przepyszne blond włosy sieroty, podniesione bardzo wysoko, zdobiły jakby złotą koroną małą jej główkę, a loczki spadające figlarnie na czoło, czyniły tę niezwykłą piękność, prawdziwie czarującem zjawiskiem.
Jakéb Lagarde nie mógł jej się dość napatrzeć.
Dwadzieścia z górą osób jak powiedzieliśmy już poprzednio, oczekiwało na przyjęcie.
Były tam matki z dziećmi o bladych wychudłych twarzyczkach z zaczerwienionemi powiekami, z biednemi słowem istotami, które trawiła anemia, były kobiety światowe, zniszczone życiem, zawcześnie zwiędłe i złamane.
W jednym z rogów salonu, Rajmund Fromental, siedział obok swojego syna.
Prawie naprzeciw nich, jakaś kobieta, która wydawała się jeszcze młodą i ładną pomimo lat jakich czterdziestu, mówiła coś po cichu do wyrostka, o twarzy niezmiernie sympatycznej, ale bardzo bladej i wychudłej.
Młodzieniec ten miał na sobie ubranie duchownego.
Była to pani Laborre, która idąc za radą nieboszczyka swego brata, księgarza Antoniego Fauvela, przyprowadziła syna na poradę do specyalisty.
Pani Laborre, jak wiemy, nie bardzo kochała syna, bo się przy nim znacznie starszą wydawała, ale chciała, aby dożył do pełnoletności i doczekał końca procesu wytoczonego Jeromowi Villard, bo najpewniejszą była, iż kamerdyner hrabiego de Thonnerieux, powie nareszcie, co się stało z testamentem zmarłego pana.
Bo stałą myślą godnej wdowy — jak to już także wiemy, było chwycić w swoje ręce sukcesyę synowi przeznaczoną, Wobec tej myśli, zapomniała nawet o śmierci brata.
Zegar umieszczony na marmurowym kominku, wybił godzinę pierwszą.
W tej samej chwili drzwi od gabinetu otworzyły się i doktór Thompson stanął na progu.
Wszyscy powstali, aby mu się ukłonić.
Odpowiedział im lekkiem skinieniem głowy i uprzejmym uśmiechem, przeszedł wzdłuż salonu, otworzył drzwi do przedpokoju i powiedział po cichu jakichś kilka słów do pazia, rozdającego numery porządkowe.
Ubrany był jakby na bal miał zaraz jechać.
Miał no szyi biały krawat, na sobie czarny tużurek, szeroko roztwartą kamizelkę i śnieżnej białości bieliznę.
Ubiór ten, który rzadko kto umie nosić z dystynkcyą, nadawał się doskonale do jego wysmukłej figury, a ładna broda przycięta na sposób amerykański, nadawała mu pozór wcale niepospolity.
Przeszedł znowu salon i skierował się do gabinetu.
Rajmund z synem zastąpili mu drogę, Jakób od pierwszego spojrzenia poznał, że to ci sami ludzie, z którymi przed kilkoma dniami rozmawiał w restauracyi na wyspie.
— A! to pan odezwał się podając rękę Rajmundowi, którą tenże uściskał serdecznie — dziękuję panu za pamięć i zaufanie, jakiem mnie pan obdarzasz. Przypomniałeś pan sobie naszę rozmowę... ale i ja jej także nie zapomniałem. Który ma pan numer?...
— Pierwszy... — odrzekł z uśmiechem Rajmund — stawiliśmy się jeszcze przed dwunastą.
— Szczęśliwym jest, że będziesz pan pierwszym z moich klijentów i że nie będę potrzebował robić wyjątku, ażeby panów przyjąć natychmiast... To ten młodzieniec jest pańskim synem? — dodał, wskazując na Pawła.
— Tak panie... — odpowiedział Fromental.
— Poznaję go, chociaż tak krótko widziałem.
Paweł ukłonił się uprzejmie.
— Proszę panów do gabinetu... — powiedział następnie, uchylając ciężką portyerę i przepuszczając przed sobą ojca i syna.
Pseudo Thompson, dobrą miną i grzecznemi manierami, zdobył od razu sympatyę przyszłych klijentów swoich.
— Niech no panowie siadają tutaj bliżej mnie... musimy pomówić ze sobą. Zacznę od otwartego zaznaczenia, że od czasu jakem pana widział, zmienił się pan bardzo i to wcale nie na korzyść.
— Słyszę doprawdy z pewnem zdziwieniem, te mnie już pan doktór widział — szepnął Paweł, bo ja wcale sobie nie przypominam, żebyśmy się gdzie ze sobą spotkali...
— Nie zauważyłeś mnie pan... ale ja widziałem pana lubo z daleka! I w pańskiej nieobecności powiedziałem nawet ojcu pańskiemu co panu jest potrzebnem i co należy przedsięwziąć dla wzmocnienia sił pańskich i zwalczenia tej anemii czyniącej znaczne postępy... Bo pan jesteś anemiczny kochany panie...
— To modna choroba panie doktorze, nawet bardzo elegancka choroba — odrzekł Paweł śmiejąc się.
— Pomimo całej jej elegancyi, mam nadzieję zadać jej cios, z którego się nie podniesie. Potrzebuję zbadać krew pańską, pozwoli mi pan zatem jej kropelkę?...
— Czy mam się rozebrać?
—O! niema potrzeby... Pozwól mi pan tylko swoje rękę...
— Która?
— Którąkolwiek...
Paweł podał rękę lewą.
Pseudo Thompson ścisnął mu mocno jeden palec, a następnie złotą szpileczką ukłuł w sam czubek tegoż.
Kropla krwi ukazała się natychmiast.
Jakób zebrał ją na kawałek szkła, które podłożył pod mikroskop i zaczął się przypatrywać wcale nie jak szarlatan, pragnący imponować nieświadomym, ale jako człowiek uczony, poważny i zupełnie pewny siebie.
Pozostawmy go przy badaniach i przestąpmy próg pokoju sąsiedniego, w którym urządzonym był rodzaj apteki, w pokoju tym znajdowała się Marta.
Siedziała przy stole zastawionym pudełkami małemi i miała przed sobą księgę regestrową.
Nie zajęta niczem w tej chwili, młoda dziewczyna przeglądała jakiś romans pożyczony jej przez Angelę.
Słyszała jak doktór wszedł do gabinetu, słyszała jak z kimś rozmawiał, ale nie zwracała na to wielkiej uwagi.
— Wizyty rozpoczęte pomyślała sobie. I czytała dalej, oczekując, aż jaki klijent przyniesie receptę. Wpiszę ją zaraz do książki i odbierze zapłatę za wizytę.
Nagle zadrżała.
Głos który nie był wcale głosem Thompsona, doszedł jej uszu i chwycił za serce.
Zaczęła się przysłuchiwać z wielką uwagą.
Głos umilkł, a doktór znowuż coś zaczął mówić, ale teraz Marta słyszała każde słowo dokładnie.
Kiedy skończył pan Thompson, ten drugi głos, który ją uderzył, dał się słyszeć znowu.
Nerwowe drżenie poruszyło całem ciałem sieroty.
Teraz miała już pewność, że zna dobrze ten głos.
To głos rybaka z nad brzegów Marny, głos młodego człowieka, który jej podał książkę, z którym rozmawiała dosyć długo i o którym od tego czasu ani na chwilę myśleć nie przestawała; głos nieznajomego, który cudownym przypadkiem posłyszała znowu tu, tak blizko siebie na konsultacyi u doktora Thompsona.
Przyszedł się radzić.
Więc jest słaby!... więc się leczyć potrzebował?...
Serce Marty zabiło gwałtownie, ale tą razą z boleści i obawy.
Sierota starała się uspokoić, wmawiając w siebie, że to tylko podobieństwo głosów, ale nie mogła się przekonać.
Gdybym go mogła zobaczyć — szepnęła.
Wstała z krzesełka, zbliżyła się po cichu do drzwi i przyłożyła oko do dziurki od klucza.
Ale nie wiele mogła zobaczyć, bo właśnie w tej chwili doktór wezwał Rajmunda i Pawła do mikroskopu.
Mimo to młoda dziewczyna pozostała przy drzwiach i przysłuchiwała się niepewna, drżąca.
Doktór mówił do Pawła, wskazując mikroskop.
— Patrzaj kochane dziecię i opowiedz to co zobaczysz...
Młody człowiek przybliżył oko do mikroskopu i patrzył uważnie w podłożony kawałek szkła.
— No cóż? — zapytał doktor.
Paweł odpowiedział:
— Szeroka kropla wody, a w pośrodku kropelka czerwona...
— Stanowiąca zaledwie dwunastą część kropli... nieprawda?
— Prawda.. panie doktorze.
— A więc ta czerwona plamka krwi otoczona jest płynem bezbarwnym, który także krwią być powinien... Teraz już wiem jaką ilość tejże krwi zawierają twoje arterye i żyły... Siadaj no przy mnie pogadajmy.
Doktor zajął miejsce w fotelu.
Paweł obok niego.
Marta ciągle patrzała z sąsiedniego gabinetu.
Dotąd widziała tylko przesuwające się figury, teraz kiedy usiedli, mogła zobaczyć twarze...
Paweł właśnie się na wprost niej znajdował.
Zobaczywszy te wybladłe policzki i usta, to zaczerwienione powieki, Marta nie mogła się od łez powstrzymać.
— Tak!... to on niestety — szepnęła, ale co za zmiana!... Jaki on musi być niebezpiecznie chory!
— Musisz być pracowitym?... nieprawda moje dziecię? — zapytał doktór.
— Tak jest panie doktorze, lubię bardzo pracować.
— W ostatnich czasach musiałeś dużo się uczyć...
— Bardzo dużo...
— Kiedy idziesz prędko, czy nie doświadczasz bicia serca?
— Doświadczam mniejszego lub większego, w stosunku sił utraconych...
— Czy bywasz czasami smutny bez żadnego powodu, zmęczony, grymaśny i łatwo się irytujący?
— To mi się często zdarza... zanadto nawet często... panie doktorze...
— Najzwyczajniejsze to objawy anemiczności. Czy sen miewasz niespokojny?...
— Prawie co noc źle sypiam...
— Oddech masz przyspieszony, puls nierówny... kompleksya twoja nie zbyt silna, nadmiar pracy bardziej jeszcze i to od dawna rozwinął anemie, ale nie obawiaj się niczego... Podejmuję się wyleczyć cię zupełnie i to bardzo prędko. Byleś mnie tylko słuchał...
— Najskrupulatniej panie doktorze wypełniać będę rozkazy pańskie. Wszystko co mi każesz zrobić, zrobię bezwarunkowo...
— Nie wątpię, ale nie o twoje posłuszeństwo mi chodzi... ja chcę mieć zaufanie twoje...
— Zapewniam pana doktora, że mam największe do pana zaufanie...
— Potrzeba mi dowieść tego będzie.
— W jaki sposób?
— Odpowiadając mi otwarcie na moje wszystkie pytania...
— Jestem gotów...
— Zobaczymy!.. Zdziwiła mnie otóż bardzo zmiana w twojej powierzchowności i to w tak krótkim czasie, bo w jednym tygodniu... Pewny jestem, że ten gwałtowny upadek sił tak widoczny na twojej twarzy — nie jest wcale skutkiem anemii...
Rajmund spojrzał na doktora z równą admiracyą jak ździwieniem.
— On także — pomyślał sobie — także odgaduje jakąś tajoną boleść... To prawdziwie cudowny doktor!..
I zadrżał.
Marta wzruszona wstrzymywała oddech, ażeby słyszeć dokładniej.
— Moje kochane dziecię — ciągnął pseudo Thompson znowu, doktór jest przyjacielem, któremu wszystko się powierza tak jak spowiednikowi... Nie wolno nic ukrywać przed pierwszym, gdy idzie o uzdrowienie ciała, niewolno mieć tajemnicy w obec drugiego, gdy idzie o uzdrowienie duszy... Otóż ty coś ukrywasz przed twoim ojcem i przedemną. Masz jakieś cierpienie, zmartwienie może... Powiedz nam co to jest — otwarcie.
— Pan doktór myli się, mruknął Paweł niechętnie, nic mi nie jest... zapewniam pana, że mi nic nie jest...
Jakob Lagarde wstrząsnął głową.
— Nie przekonasz mnie moje dziecko... znam zanadto dobrze ludzi, aby czytać w ich sercach i duszach jak w jakiej otwartej księdze... obok choroby fizycznej, którą znam i którą z łatwością też mogę usunąć, jest tutaj jakieś cierpienia moralne, którego nie mogęź leczyć nie znając jego przyczyny. To cierpienie cię zabija.
— Proszę cię... błagam cię... panie doktorze zawołał żywo młody człowiek — nie wypytuj mnie o to...
Rajmund wtrącił się teraz.
— Kochany synu — wykrzyknął — cóż za zły duch popycha cię do tego upartego milczenia. Czyż nie rozumiesz, że tu idzie o uratowanie ci życia, o przywrócenie zdrowia?... Ja także wszak odgadłem, że masz jakąś boleść, jakieś zmartwienie, jakiś kłopot!!...
— Mój ojcze... mój ojcze — błagał Paweł — zmiłuj się nademną...
— Pomyśl tylko moje dziecię — odezwał się Rajmund — pomyśl tylko... Jeżeli umrzesz, cóż się stanie zemną, gdy sam jeden pozostanę na świecie?... Pamiętaj o ojcu, który cię kocha, który ma ciebie tylko jednego... Powiedz nam otwarcie co ci dolega. Postaramy się ulżyć ci z pewnością... Opowiedz nam swoje zmartwienie, a ja poruszę świat cały, jeżeli tego będzie potrzeba, aby ci ulgę przynieść.
Paweł chwycił się obu rękami za głowę...
— Oh! moja tajemnica!.. moja tajemnica, zawołał przerażony —gotowi mi ją wydrzeć...
Jakób Lagarde miał uśmiech na ustach.
— Czy sądzisz — zapytał — czy sądzisz, że to tak bardzo trudno odgadnąć co ci dokucza, w twoim wieku?... Jedne możesz mieć tajemnicę do ukrycia... to jakąś miłość...
— Kochasz się? — wykrzyknął Rajmund.
Usłyszawszy to Marta, straciła oddech, chwyciła się za serce, ażeby powstrzymać gwałtowne jego bicie.
Czy Paweł odpowie?...
Czy ją wymieni?...
Czy kocha ją rzeczywiście?...
W obec tego potrójnego pytania, czuła się bliską zemdlenia.
Nagle młody człowiek powziął jakieś postanowienie.
— A więc tak! panie dokterze... tak ojcze! — wykrzyknął gorączkowo. — Nie mylisz się... kocham... i to kocham z całej duszy...
— I to, ta miłość cię zabija? — zapytał wystraszony Rajmund.
— Nie wiem czy mnie zabija... ale mnie wyczerpuje... pożera...
— Czy ta, którą kochasz nie jest cię godną!... zapytał Jakób Lagarde.
— Nie jest mnie godną?... Co za bluźnierstwo panie doktorze!...
Jest równie czystą jak piękną, jestem tego stanowczo pewnym, tak jak pewny jestem, że ją kocham...
— A więc! dla czegoż tak cierpisz? — czyż znajduje się między wami jaka nieprzezwyciężona przeszkoda?...
— Największa ze wszystkich jakie istnieją na świecie... Moja ukochana jest dla mnie stracona... Nie wiem gdzie ją odnaleźć... gdybym miał pewność, że nigdy się z nią nie rozłączę... nie cierpiałbym wcale... czekałbym cierpliwie.
— Jakże to być może abyś nie wiedział gdzie ją odszukać!... Przecież ją znasz jednakże...
— Nie znam... nie wiem jak się nazywa... nic o niej nie wiem... Zobaczyłem ją dnia jednego i olśniony zostałem jej pięknością...
Przemówiłem do niej słów parę... odpowiedziała mi... głos jej mnie oczarował... słowa jej mnie przykuły...
Od razu... od pierwszej chwili oddałem jej moję duszę... kocham ją na całe życie... zobaczyłem ją raz jeszcze, ale z daleka... Jakiś człowiek całował ją w czoło... Ten pocałunek sprawia mi męczarnie, jak gdyby mi kto gorące żelazo przykładał do serca... Odtąd nic o niej nie wiem... Wyjechała... Ani nie wiem gdzie... ani nie wiem czy powróci...
— Może ta młoda osoba jest mężatką?... zapytał Jakób Lagarde...
— Nie wiem... i ta niewiadomość doprowadza mnie do rozpaczy... Może ją kiedy odnajdę, i to po to, aby bardziej jeszcze cierpieć, jeżeli nie jest wolną..
— Teraz znasz ojcze moje tajemnicę, znasz moje cierpienie, panie doktorze!...
Widzicie panowie teraz że nie ma dla mnie lekarstwa, chyba odszukanie tej, której wspomnienie jest jedyną myślą mojego życia...
— Powiadasz, że wyjechała? zapytał Rajmund.
— Tak ojcze.
— A nie starałeś się dowiedzieć gdzie mianowicie?...
— Wypytywałem się bezskutecznie... Czyż mi zresztą wolno było czynić kompromitujące poszukiwania za tą, którą kochałem w sekrecie, a która nie dała mi prawa do tego kochania?...
— Poszukamy jej razem mój synu... znajdziemy ją... i będziesz szczęśliwy...
Rajmund powiedział te słowa, żeby ułagodzić boleść młodego człowieka, ażeby dodać mu trochę nadziei, ale nie wierzył sam w to co powiedział.
I wziąwszy Pawła za rękę mówił jeszcze:
— Odwagi moje dziecię!... odwagi!... Miłość nie powinna nas zabijaś!...
— Namówiłem chorego, ażeby nam wyjawił swoje dolegliwości... odezwał się pseudo Thompson — to już wiele... Teraz podzielmy się zadaniem... Ja leczyć będę ciało... a pan zajmiesz się wyleczeniem duszy... Co do ciebie kochane dziecię, bądź człowiekiem, nie zabijaj się się sam i myśl o swoim ojca... Zapiszę ci tu coś, ale przyrzeknij mi, że się zastosujesz do przepisów najdokładniej.
— Przyrzekam panu doktorowi...
Jakób wziął kartkę papieru i zaczął pisać.
W sąsiednim pokoju Marta słuchała z rozdzierającą radością wyznania Pawła.
Paweł cierpiał przez nią….. i dla niej...
A ona była tak blisko niego, drzwi tylko ich rozdzielały...
Mogła je popchnąć tylko, ukazać mu się i powiedzieć:
— Oto jestem... Miej nadzieję... Jestem wolną i kocham cię...
Niestety nie mogła tego zrobić — nie powinna była tego uczynić...
Jej dziewicza nieśmiałość i obowiązek, skazywały ją na milczenie.
Nagle przeszła jej przez głowę myśl, od której serce mocniej zabiło.
Narada zbliżała się do końca.
Paweł bez wątpienia przyjdzie, aby zapłacić za wizytę, i dać do zapisania receptę z numerem i nazwiskiem klijenta, zobaczy go zatem napewno.
Zmartwienie ustąpiło miejsca radości, nadzieja wstąpiła w serce.
Choroba moralna nie będzie już miała racyi bytu, uzdrowienie fizyczne nie zadługo nastąpi.
Znowu posłyszała głos doktora.
Konsultacya została ukończoną.
Marta pobiegła zająć swoje miejsce.
— Oto masz tutaj przepis kochane dziecię jak się masz zachowywać — mówił Jakób podając Pawłowi ćwiartkę papieru, a biorąc pudełko z biórka dodał: a tu są pigułki jakie będziesz zażywał... Za ośm dni przyjdź do mnie... ale z wesołą twarzą... spokojnem sercem... Pan ze swej strony rób co do pana należy... ciągnął zwracając się do Rajmunda, który odpowiedział:
— Bądź spokojny doktorze.
— Pamiętaj pan, że w tem tylko jest zbawienie.
— Zrobię co będę w stanie.
Po chwilowem milczeniu, Fromental odezwał się, z pewnem zakłopotaniem:
— Teraz pozwól panie doktorze zapytać się com winien za konsultacyę?...
— Syn pański kochany panie, odrzekł Jakób z uśmiechem — jest najpierwszym chorym, który się do mnie zgłosił... Uważam go jako przynoszącego mi szczęście —
i uważam się więc za obowiązanego...
Przywracając mu zdrowie, zapłacę mu tylko mój dług... Więc nie mówmy o honoraryum... Nic a nic nie przyjmę. Uważam panów za przyjacieli, nie zaś za klijentów. — A teraz do widzenia... Za ośm dni oczekuję...
Doktór podał rękę Rajmundowi i Pawłowi, którzy ją uścisnęli z wdzięcznością, i odprowadził ich do drzwi, które z gabinetu prosto do sieni prowadziły.
— Wyjdźcie panowie tędy rzekł... Nie ma potrzeby dzisiaj wpisywać waszej recepty.
Znowu uścisnęli się za ręce.
Ojciec i syn wyszli, drzwi się za nimi zamknęły.
Marta, jak wiemy, siedziała już od kilka chwil na swojem miejscu i nie mogła już słyszeć, co mówiono w gabinecie, ale uderzył ją odgłos otwieranych a następnie zamykanych drzwi.
Domyśliła się, że nie będą przechodzić przez pokój, w którym siedziała, pobladła i poczuła bolesne ściśnięcie serca.
Nadzieja zobaczenia Pawła spełzła na niczem.
— Zapomniałem zapytać o nazwisko pierwszego mojego klijenta... — pomyślał Lagarde. — Ale mniejsza o to... Za ośm dni poprawię pomyłkę.
Poruszył sprężynę dzwonka elektrycznego i ukazał się chłopiec przeznaczony do rozdawania numerów.
— Czy zauważyłeś tych dwóch panów, co wychodzili? — zapytał go doktór.
— Zauważyłem panie...
— Poznał byś ich?...
— Poznał bym panie.
— No więc jeżeli który z nich ta jeszcze przyjdzie, to nie będziesz mu dawał numeru... tylko wprowadzisz go zaraz do gabinetu.
— Numer drugi.
Weszła jakaś dama.
Pozostawimy chwilowe Jakóba Lagarde, ażeby się zająć jego sekretarzem Pascalem Saunier, albo raczej Pascalem Rambertem.
Pascal nie był w pałacu przy ulicy de Miromesnil, nie był też wcale na śniadaniu.
Od wczoraj, śledził tapicera Amadeuaza Duvernay, jednego z sukcesorów hrabiego de Thonnerieux i jego kochankę, piękną Virginię.
Jakób powiedział mu, że zależało wiele na pośpiechu, więc nie tracąc czasu, wywiedział się zręcznie o adres młodego człowieka i pilnował domu, w którym mieszkał.
W wilię wieczorem, widział, jak Amadeusz po wyjściu z roboty, zasiadł przy szklance wina w sąsiedniej winiarni, z jednym ze swoich kolegów, i wszedł tam za nimi.
Powiedzmy nawiasem, że dzięki wizycie w jednym z magazynów, dobrze zaopatrzonych przy ulicy de Puebla, Pascal wyglądał na członka jakiejś porządnej bardzo rodziny.
Zażądał szklankę madery, co mu nadało w oczach usługującego chłopaka, pozór dystyngowany.
Amadeusz rozmawiał o różnych rzeczach ze swoim towarzyszem, nic zwracając najmniejszej uwagi na nowo przybyłego.
— Późno coś dzisiaj wyszedłeś z roboty — rzekł doń towarzysz.
— A... — bo widzisz — pracowałem w Saint-Denis i tylko co ztamtąd powracam...
— Czy i jutro tam będziesz?...
— Nie... Jutro czwartek, obiecałem Virgini, że ją zawiozę na wieś!... bo ona za wsią przepada...
— Gdzie się udacie?...
— A! to zależy od Virginii. Kiedy odjeżdżałem na robotę, nie zdecydowaliśmy się jeszcze gdzie jechać, czy do Sevres, czy do Bougival, do Nogent-sur-Marne, lub do Corbeil... Spodziewam się, że jak powrócę, to ją zastanę zdecydowaną.
— Prześliczna to kobietka, ta Virginia.
— Wierzę ci mój stary!...
— Czy jak zawsze pracuje do magazynów?...
— Jak zawsze.
— Ma dość roboty?...
— Aż nadto... — Zręczna bo i bardzo robotnica!... Nie może nadążyć zamówieniom...
Pascal nie stracił ani słowa z rozmowy.
— Czyście się już przeprowadzili? — pytał dalej towarzysz.
— Nie — mieszkamy w tem samem ciągle miejscu, na rogu ulicy Julien-Lacroix... Virginii, bardzo się podoba to mieszkanko i nie opuściłaby go nawet dla przeniesienia się do Grand-Hotel!...
— A o małżeństwie, zawsze jeszcze myślicie?...
— Jakto, czy myślimy?.. — Bardziej, niż kiedykolwiek... i to na seryo!...
— Więc wesele zapewne, nastąpi niezadługo?...
— Musimy poczekać na moję pełnoletność... Inaczej ojciec nie da pozwolenia, a mama zrobi to, co i papa.
— Wiesz, coś mi obiecał?...
— Że będziesz na mojem weselu! Nie obawiaj się... nie zapomnę...
— A teraz płace i uciekam!...
— Śpieszy ci się tak bardzo?...
— O, bardzo... — I tak się już zapóźniłem idziemy na koncert!...
— Na jaki koncert?...
— Do Alhambry, na przedmieścia da Temple... Przyjdź tam także... Do widzenia stary.
— Do widzenia.
Obaj towarzysze się rozłączyli.
Pascal zapłacił za wino, przeszedł ulice Bilbuele i przedmieście du Temple aż do rogu ulicy Chateau-d’Eau, wszedł do jednej z restauracyj, gdzie kazał sobie podać obiad a po obiedzie udał się do kawiarni Alhambra na koncert.
Pełno tam było osób.
Śmiano się do rozpuku z kupletów, odśpiewanych przez ulubione divy, stałych tutejszych gości.
Ex-sekretarz hrabiego de Thonnerieux poszukał sobie stolika.
Jeżeli młody tapicer doprowadzi projekt swój do skutku, to przyjdzie z pewnością nie tak zaraz jeszcze ze swoją Wirginia.
Umieścił się tak, aby widzieć kto wchodzi i kazał sobie podać mazagranu.
Dwóch czy trzech śpiewaków i parę śpiewaczek występowało po sobie, jedni błyszczeli dowcipem, drudzy mieli pretensye melancholiczne.
Pascal nie słuchał wcale i popijając podany sobie napój, oczu nie spuszczał ze drzwi.
Nagle uśmiechnął się i zajaśniały ma oczy.
Spostrzegł Amadeusza Duvernay, trzymającego
pod rękę Virginię, którą Pascal poznał od razu z opisu Jakóba. Młody człowiek szukał wolnego stolika, a nie znalazłszy takowego, zdawał się być bardzo zdekoncertowanym.
— Widzisz mówiła do niego Wirginia, z nadąsaną minką — przyszliśmy za późno... — Od strony orkiestry wszystkie miejsca są już pozajmowane...
Sprobujmy tutaj się gdzie pomieścić...
— Będziemy trochę za daleko.
— Ale za to nie będzie nam tak gorąco. — Patrzaj oto stolik, przy którym siedzi tylko jedna osoba... Chodźmy!...
Amadeusz wskazywał właśnie stolik, przy którym siedział Pascal Saunier.
Zbliżyli się.
Widząc zbliżających się, wspólnik Jakóba Lagarda uśmiechnął się i usunął, aby im pozostawić wolne miejsce.
— Przepraszam pana — odezwała się Virginia do Pascala, siadając obok niego — nie będziemy panu przeszkadzać?...
— Ale proszę pani... — odpowiedział uprzejmie, ex-sekretarz hrab. de Thonnerieux — proszę bardzo, siadajcie państwo... bardzo mi będzie przyjemnie...
— Dziękujemy panu...
Amadeusz zasiadł po drugiej stronie młodej kobiety.
— Co kazać podać? — zapytał Amadeusz Virginii, zobaczywszy stojącego przed sobą chłopaka.
— Piwa.
— No to chłopcze, dwa kufelki... — rzekł tapicer — tylko bez fałszywych kołnierzyków (faux-cols).
Chłopak się oddalił.
Pascal obrzucił badawczym spojrzeniem Wirginię.
Była to, jak nam wiadomo, ładna, świeża dziewczyna, ale jej piękność nie zajmowała wcale Sauniera.
Cała jego uwaga zwróconą była na cienki łańcuszek, błyszczący na szyi robotnicy.
— Na końcu tego łańcuszka, musi być zapewne medal — pomyślał sobie Pascal.
Chłopak przyniósł żądany napój i jednocześnie zapuszczono zasłonę małego teatrzyku.
Pierwsza część koncertu była skończoną.
— Za twoje zdrowie — zawołała Wirginia, trącając w kufel Amadeusza, który po skosztowaniu kiepskiego piwa, zapytał:
— No, ale porozumiejmyż się nakoniec... — czy zdecydowaną jesteś odbyć jutro wycieczkę na wieś?...
— Najzupełniej... — uprzedziłam już nawet w magazynie, ażeby nie czekali jutro na mnie, bo im nic nie przyniosę...
— Skoro tak, to trzeba nam zaraz z samego rana wyjechać z miasta...
— Choćby pierwszym pociągiem...
— Ale trzeba naprzód wiedzieć, gdzie się udamy?...
— A prawda...
— Czy masz jaki projekt?...
— Chciałabym znaleźć, jakie miejsce odosobnione, gdzie byłoby dużo drzew i wody... coś w rodzaju bezludnej wyspy...
— Ale z restauracyą zapewne?...
— No restauracya wcaleby nie zaszkodziła.
— Jedźmy więc do Bougival?...
— O nie!...
— Dla czego?...
— Za mało tam cienia...
— Do Buttes-Chaumont?...
— Seryo mówisz, czy sobie żartujesz.
— Do Corbeil?...
— Tam niema drzew wcale...
— Do Bondy?...
— Tam wody nie ma zupełnie...
— No to wybierajże sobie sama...
— A co byś powiedział na lasek Chantilly?...
— Nie mam nie przeciwko niemu...
— Więc tam jedźmy.
— Czy tam jest woda i restauracya?
— Wszystko tam jest.
— Zkądże wiesz o tem?...
— Jedna z moich koleżanek z pracowni, przepędziła tam cały dzień w zeszłym tygodniu i opowiadała mi jak tam prześlicznie.
— Koleżanka pani powiedziała szczerą prawdę — odezwał się Pascal, wtrącając do rozmowy. — Las Chantilly jest rzeczywiście prześliczny...
— Pan zna tę miejscowość?... — zapytał tapicer.
— Bardzo dobrze, przebiegałem ją nie raz w różnych kierunkach... — Są tam śliczne ogromne stawy, otoczone I staremi jak świat drzewami... — Restauraoyi właściwie nie ma, ale są domki leśniczych, w których będziecie państwo mogli dostać rybę smażoną, omlet lub królika, a do tego szklaneczkę lekkiego wina i to wszystko bardzo tanio.
— Zgadzam się zatem na las Chantilly — a czy to daleko?...
— Godzina jazdy koleją.
— O, do licha, godzina...
— To istotnie długo — odezwała się pieszczotliwie Wirginia — ale jeżeli tam tak ładnie...
— O! prześlicznie! — dorzucił Pascal. — Nie znajdziecie państwo przyjemniejszego spaceru — a émiem nawet zapewnić, że jeżeli się udacie do Chantilly, nie będziecie żałować podróży.
— Jaką koleją się jedzie?...
— Północną.
— A gdzie trzeba wysiadać?...
— Na stacyi d’Orry la Ville, w samym środku lasu... — Jeżeli się państwo zdecydujecie — ciągnął Pascal — i pojedziecie pierwszym pociągiem, pokażę wam drogę do jezior...
— To pan tam jedzie?...
— Jadę do Orry, zapłacić pewnemu koloniście za siano, jakie mój pan zakupił...
— Pan jesteś w obowiązku? — zapytał Amadeusz.
— Tak panie... jestem rządcą w pewnym zamożnym domu. Obecnie pana nie ma w Paryżu... Jestem więc panem swojego czasu i mogę państwu służyć za przewodnika udając się do Orry...
— Daję słowo, że to nie do odrzucenia — odrzekł Amadeusz. — Ponieważ pan jedziesz w tamtą stronę i rozporządzasz swoim czasem, wielką nam zrobisz przysługę, jeżeli będziesz łaskaw wskazać nam jakie miejsce odpowiednie, nieprawdaż Wirginio?
— Alei naturalnie... Bardzo będziemy wdzięczni panu za tę uprzejmość... A zresztą ja się trzymam przysłowia... czem więcej waryatów, tem więcej śmiechu!..
— W dodatku — dorzucił Pascal — podejmuję się zamówić dla państwa bażanta u jednego z leśniczych.
— Basanta o tej porze!.. Przecież polowanie zamknięte!...
— Ale nie dla leśniczego... Przekonacie się państwo o tem...
Po za kortyną teatrzyku rozległ się dzwonek i orkiestra rozpoczęła jakąś uwerturę.
— Będą śpiewać odezwała się Wirginia słuchajmy...
— Czy można służyć panu kufelkiem piwa — zapytał Pascal Amadeusza.
— Przyjmę chętnie, jeżeli pan przyjmiesz nawzajem...
Chłopak przyniósł trzy kufle.
Trącono się ze sobą, a że właśnie podniesiono kurtynę, zwrócono całą uwagę na scenę i z ciekawością słuchano wesołych kupletów operetki.
Pascal jednak nie słuchał wcale.
Uwaga jego zwróconą była gdzie indziej.
Kombinował plany na jutro.
Po skończonej operetce, kurtyna zapadła wśród zapamiętałego brawa nie wiele wymagających widzów.
— Pani bardzo lubi teatr? — zapytał Pascal.
— Przepadam za nim — odpowiedziała Wirginia.
— To znaczy, że dałaby za wygranę obiadowi, byle polecić na jaki dramat, lub komedye. Byłbym atoli zdania, żeby dzisiaj nie czekać końca przedstawienia i pójść wypocząć przed jutrzejszą wycieczką...
— Cóż ty na to Wirginio?
— Ha!... lubię bardzo teatr, ale lubię i wieś także...
— Zobaczymy się tedy z panem jutro rano? — zapytał Amadeusz Pascala, który odpowiedział:
— Pojadę z pewnością pierwszym pociągiem...
— O której godzinie?
— Bądźcie państwo o trzy kwadranse na szóstą na dworcu północnym...
— Stawimy się punktualnie...
Przy wyjściu z kawiarni ścisnęli się za ręce, Wirginia z Amadeuszem poszli w stronę Balleville, Pascal zaś wsiadł do fiakra i kazał się zawieźć do mieszkania przy ulicy Pueblo.
Tutaj napisał bilecik do Jakóba, który nazajutrz rano zamierzał rzucić do skrzynki pocztowej, i położył się spać.
O szóstej rano był już na nogach.
Ubrał się w ten sam kostium co dnia poprzedniego i poszedł pieszo na kolej Północną.
Po drodze wrzucił list do jednej ze skrzynek pocztowych.
O wpół do szóstej stanął na stacyi.
O trzy kwadranse na szóstą zobaczył zajeżdżający powóz z Wirginia i Amadeuszem...
Młoda kobieta była w bardzo skromnym, ale w bardzo eleganckim kostiumie.
Pascal na przywitanie podał im rękę.
— A! jak to pięknie z pańskiej strony, zawołała uradowana Wirginia — mówiliśmy właśnie przed chwilą czy pan dotrzyma słowa...
— O pani, cokolwiek obiecuję, to dotrzymuje tego święcie.
— Wszystko jakoś dobrze idzie — powiedział Amadeusz i mam przeczucie jakieś, że się wyśmienicie zabawimy.
Kupmy bilety.
— Kupię je zaraz — odpowiedział Pascal.
— Dobrze... kup pan to się potem porachujemy...
— Nie troszczcie się państwo o taką bagatele...
Powiedziawszy to, wspólnik Jakóba Lagarde, udał się do kasy kolejowej.
— Bardzo jakiś miły chłopak... mruknął młody tapicer... ujął mnie bardzo...
— Rządca w dużym domu, to pozycya... wtrąciła Wirginia...
Musi mu to ładny dochód przynosić…….
— Z pewnością!...
Pascal wracał właśnie z biletami.
— Czas! czas!... państwo — wołał... Chodźcie co prędzej...
— Jakie pan wziął bilety!...
— Drugiej klasy... z panią nie podobna podróżować trzecią klasą... Nie pozwala na to galanterya...
Wyszli z sali wszystko troje i zajęli miejsca w przedziale, zupełnie pustym.
Rozległ się świst, maszyna ruszyła z miejsca.
Po piędziesięciu pięciu minutach pociąg przystanął — a konduktor wygłosił:
— Orry-la-Vile Coye...
— Przybyliśmy... rzekł Pascal.
Dwaj mężczyźni i młoda kobieta wysiedli z wagonu.
Mała stacyjka do której przybyli, znajdowała się w samym środka lasu Chantilly, w równej odległości od dwóch wiosek ukrytych w zieleni drzew mało uczęszczanych przez spacerowiczów paryskich, Orry la Ville Coye.
Ze stacyi zupełnie odosobnionej szły dwie drogi w las, jedna w prawą, druga w lewą stronę, a prowadziły do wyżej Wspomnianych wiosek.
— Sapristi! — wykrzyknął tapicer, zobaczywszy się w głębi lasku.
Prześlicznie tutaj, ale tylko dla oka... Nie ma bo gdzie wypić szklaneczki wina i przegryźć choćby skórki chleba!...
— Z kawałkiem sera — dodała Wirginia, bo toby sił dodało...
— Ta nic niema, powiedział Pascal — ale w Orry-la-Ville, znajdziemy bardzo poradną karczmę i każemy zrobić sobie jajecznicy ze słoniną...
Przez czas, kiedy jajecznica będzie na ogniu, ja pójdę załatwić mój interes, a następnie zupełnie będę wolny...
— Niech tak będzie..
Wirginia zauważyła, że trzeba się poinformować kiedy odchodzi ostatni pociąg.
Pascal poszedł się dowiedzie i przyszedł z tą wiadomością.
— Ostatni pociąg w stronę Paryża rzekł, przechodzi o dziewiątej wieczorem.
— To zawcześnie mruknęła młoda kobieta — nie będziemy mieli czasu przy patrzeć się wschodzącemu księżycowi, a ja tak lubię się temu przypatrywać!...
— Nie troszczcie się państwo o powrót powiedział Pascal — mam pewien projekt...
— Jaki projekt?
— Powiem o nim później, gdy się przekonam, że jest możebnym do wykonania.
— O! możesz się pan pochwalić, że umiesz nas intrygować.
— Cierpliwości...
— Poszli drogą prowadzącą do Orry.
Wirginia odurzona świeżem rannem powietrzem i balsamiczną wonią lasu, zrywała kwiaty układała z nich olbrzymi bukiet.
Amadeusz i Pascal ożywieni jej wesołością, śpiewali jednę z piosenek zasłyszaną wczoraj na koncercie w kawiarni.
W Orry wstąpili do karczmy, bardzo skromnej, ale czyściutkiej, na szyldzie której widniał napis:
Jakiś barczysty chłop zamiatał izbę, w której stało kilka stolików dobrze zębem czasu draśniętych.
Amadeusz zadysponował jajecznicę ze słoniną i butelkę białego wina.
— Trzy nakrycia — odezwała się Wirginia.
— Butelkę i szklanki proszę podać zaraz... dorzucił tapicer — bo pić nam się, chcę szalenie... Przy jajecznicy będziemy mogli palnąć z powtórzeniem!...
— Widocznie, że lubi wypić — pomyślał Pascal! — to wcale dobra dla mnie wiadomość.
Karczmarz przyniósł butelkę i szklanki, a gdy żona jego zabierała się do sporządzenia jajecznicy, czternastoletnia córka gospodarstwa nakrywała do stołu.
Amadeusz napełnił szklanki lekkiem białem winem, wcale przyjemnem w smaku i daleko lepszem, aniżeli się wydawało z pozoru.
— Zaraz załatwię się z moim rachunkiem i zaraz powrócę — rzekł Pascal po wypiciu zdrowia Wirginii.
— Potem wyszedł z karczmy i znalazł się znowu w chwili właśnie, gdy podano jajecznicę.
Obleli ją trzema butelkami wina, nie licząc pierwszej wstępnej, i po tym wiejskim posiłku, ruszyli do stawów.
Wirginia i Amadeusz podnieceni trunkiem, byli w złotych humorach.
Pascal zdawał się podzielać ich radość, ale było to udanem.
— Dzień był prześliczny lekki wietrzyk chłodził gorące promienie słońca i pozwalał odbywać drogę bez wszelkiego znużenia.
Weszli do lasu, i szeroką drogą do tarli do jednego ogromnych stawów, które położone jeden obok drugiego zajmują przeszło milę przestrzeni, a ocienione dokoła są drzewami.
Na horyzoncie stanowiącym przepyszne tło obrazu, rysowała się elegancka sylwetka pałacyku de la Reine-Blanche i wielki wiadukt kolei Północnej, wzniesiony na arkadach na sześćdziesiąt metrów wysokości.
— Ah! — wykrzyknęła zachwycona Wirginia — tutaj daleko jeszcze piękniej aniżeli w Temple!..
Amadeusz mniej wrażliwy na malownicze widoki, mruknął tymczasem:
— Dziwna rzecz, jakie ten piękny krajobraz, sprawia mi okrutne pragnienie.
Pascal zaczął się śmiać.
— Jeżeli chce ci się tak pić ciągle od samego rana, to cóż to będzie wieczorem? — zauważyła Wirginia.
— Co będzie to będzie!... — odrzekł młody tapicer. — Już miesiąc prawie oprócz zaczerwienionej wody, nic a nic w ustach nie miałem. — Jeżeli sobie troszeczkę dziś podpije, nie będzie w tem nie tak dalece złego... — Com ja winien, że mam pragnienie!... — Zresztą, przyjechaliśmy tutaj po to, aby się zabawić trochę. Nie prawda panie?.... Ale... ale... powiedz — że nam pan swoje nazwisko... bo cóż mamy się ciągle panem nazywać, wygląda to jakbyśmy pozować chcieli...
— Nazywam się Izydor... — odpowiedział Pascal.
— A więc mój stary, Izydorze, muszę cię objaśnić, że ja kiedy pruję to pracuję, ale kiedy się bawię — to się bawię do upadłego!... — Mam racyę czy nie mam racyi?...
— Masz i to najzupełniejszą!...
— Słyszysz Wirginio... Izydor znajduje, że mam racyę... Niech żyje Izydor!... Jeden przynajmniej człowiek, który mnie rozumie!... Chodźmy zobaczyć ten tam pałac...
— Ja myślę — rzekł Pascal — że dobrze zrobimy, jeżeli przede wszystkiem obstalujemy sobie śniadanie w domku leśniczego.
— Widzę, żeś dzielny chłopak Izydorze!... Ruszaj zatem naprzód, aby pokazywać drogę, a my idziemy za toba!...
Pascal poszedł naprzód, a Amadeusz podążył za nim, ująwszy pod rękę Wirginię i nie zadługo dostali się do małej kolonijki, de Comèle.
Żona leśnika przyjęła spacerowiczów z przyjemnym uśmiechem, zapytując czegoby sobie życzyli.
— Chcielibyśmy zjeść tu śniadanie kochana pani — odrzekł wspólnik Lagarde. — Ja byłem już kiedyś u pani, a że doznałem dobrego przyjęcia, przyprowadziłem przyjaciół moich... Co nam pani dać może?
— Mam świeże karpie w piwnicy.
— Doskonale!
— Mogę dać także potrawkę z królika jeżeli się podoba państwu.
— Bardzo nam to się nawet podoba.
— Mogę dać także pieczoną kurę.
Pascal roześmiał się głośno.
— Możesz nam pani podać i kurę, ale rzekłszy szczerze, wolelibyśmy bażanta.
— Właśnie mąż mój, obchodząc rewir, znalazł jednego schwytanego w sidła przez leśnych złodziei... Oh! cóżto za szkaradne plemię, co kłusownicy!.. Upiekę go państwa na rożnie i przygotuję dobrą do niego sałatę…..
— Brawo! Na deser poziomki, jeżeli masz je pani... ser śmietankowy i kawa...
— Nie zapominaj o mnie mój Izydorze — szepnął tapicer do ucha Pascalowi.
— Bądź spokojny — odpowiedział ten ostatni. Napijemy się burgunda, o którym powiesz mi swoje zdanie.
— Potem zwracając się znowu do żony leśniczego dodał:
— Łaskawa pani każe nam nakryć tu pod temi dużemi drzewami! Stawimy się punkt o dwunastej!...
— Wszystko będzie czekać gotowe...
Dwaj mężczyźni i Wirginia, poszli zwiedzić ruiny zamku de la Reine-Blanche i o naznaczonej godzinie powrócili na kolonię.
Śniadanie było wyborne, oceniono go podług wartości.
Butelki burgunda opróżniano jednę po drugiej z nadzwyczajną szybkością... Amadeusz nie wiedział już nic co mówi, Wirginia również zaczynała bredzić, oboje byli bardzo weseli.
O czwartej podano im kawę dobrze przyprawioną rumem i koniakiem.
— Poczciwy Izydorzo — bełkotał Amadeusz — jesteś miłym nadzwyczaj towarzyszem... i mogę ci przyznać, żeś nam urządził wycieczkę rozkoszną prawdziwie...
— O! tak... tak... potwierdzała Wirginia.
— To jeszcze wcale na tem nie koniec... powiedział z uśmiechem Pascal.
— Ale ba!...
— Nadoszła chwila wyjawienia wam mojego projektu...
— Mój... mój... przyjacielu... musi to być coś znakomitego... ten twój projekt...
— Otóż co wam zakomunikuje... Zamiast czekać tutaj aż do nocy i słuchać skrzeczenia żab, idźmy lasem na stacyę, poczekajmy tam na pociąg, i wracajmy do Paryża o ósmej, weźmiemy tam powóz i pojedziemy dokończyć wieczoru na wieś do willi mojego pana, którego jestem jedynym dozorcą. — Przyjmę was rakami, smażoną ryba, no i kilku butelkami szampana...
— Szampan i raki, ależ to marzenie moje — mruknęła z westchnieniem Wirginia.
— Gdzież to ma być? — zapytał tapicer.
— Nad brzegiem Marny.
— Znam brzegi Marny... miejscowość bardzo szykowna! — przyjmuję! — Ale gdzież spać będziemy?
— W domu mojego pana łóżek bynajmniej nie brakuje... Tam się prześpicie, a jutro rano świeży i wypoczęci powrócicie do Paryża.
— Niech żyje Izydor! — wykrzyknęła Wirginia. Amadeuszu zapłać rachunek...
— To do mnie należy... zawołał Pascal...
— Nie zupełnie — odparł Amadeusz, ja płacę śniadanie, ty dasz kolacyę z szampanem.
— Niechże sobie tak będzie!...
Po załatwienia rachunku puścili się zaraz w drogę.
Amadeusz taczał się i ledwie trzymał na nogach.
Wirginia się potykała.
Oboje śmieli się i śpiewali i odurzali coraz bardziej.
Ażeby dojść do stacyi, potrzeba było iść blisko godzinę.
Skoro przybyli, oboje upadli na ławkę...
Pascal zaś, który udawał tylko, że pije, był zupełnie trzeźwym, pobiegł do biura naczelnika i zapytał:
— Czy mogę proszę pana wysłać depeszę do Paryża?...
— Bardzo proszę...
Ex-sekretarz hrabiego de Thonnerieux, wziął papier i napisał na nim wyrazy następujące:
Café de la Saint-Lazare.
O ósmej wieczór czekać z powozem na stacyi Północnej.
Była godzina w pół do szóstej.
— Jakób uprzedzony listem, wysłanym mu przezemnie rano, musi od szóstej czekać w kawiarni stacyi Saint-Lazare — mówił sobie Pascal — a że pociąg przybędzie na stacyę kolej Północnej dopiero... o ósmej minut dwadzieścia, Jakób będzie zatem miał czas przybyć i wszystko przygotować...
Dał się słyszeć świst lokomotywy.
Pascal wziął trzy bilety pierwszej klasy.
Poszedł po Amadeusza i Wirginię i wsadził ich do wagonu.
Śmiali się i cieszyli w najlepsze.
Lokomotywa zagwizdała na nowo i pociąg z wielką szybkością ’popędził ze stacyi Orry-la-Ville.
Powróćmy do doktora Thompsona do jego gabinetu przy ulicy Miromesnil.
Konsultacye zaczęte o pierwszej godzinie, miały się ukończyć o czwartej, jak to donosiły publiczności anonse po mieszczone w dziennikach.
Do trzeciej, dwadzieścia osób zostało zegzaminowanych przez specyalistę.
Otrzymane recepty, zapisane zostały w regestrze prowadzonym przez Martę.
Wezwano Nr. 21-y.
Wdowa Labarre i syn jej powstali i| zostali zaraz wprowadzeni do gabinetu Lagarda.
Pseudo amerykanin rozkazał uprzedzić sporą jeszcze liczbę oczekujących, że już dzisiaj nie będzie przyjmował, że ci co otrzymali numery, muszą się zgłosić jutro.
Zawiedzeni klijenci oddalili się niezadowoleni, ale z postanowieniem powrócenia nazajutrz.
Jakób rzucił ciekawem okiem na nowoprzybyłych.
Zobaczywszy seminarzystę zaledwie ukrył ździwienie.
— Niech pani raczy usiąść — rzekł wskazując wdowie krzesło, następnie dodał: Chodzi zapewne o radę dla tego młodego człowieka.
— Tak panie... dla niego... dla mojego syna...
Pseudo Thompson zrobił minę ździwioną.
— Syn pani! — powtórzył — To doprawdy trudne do wiary.
Pani wygląda raczej na starszą siostrę niż na matkę tego młodego człowieka.
Pani Labarre pochlebiło to bardzo.
Zarumieniła się z radości i powiedziała sobie po cichu:
— Ten doktór jest widocznie człowiekiem bardzo rozumnym.
Jakób mówił dalej:
— W jakim wieku jest syn pani?
— Ma lat dziewiętnaście... ale jest jak pan widzi komplekcyi bardzo wątłej... Źle bardzo wygląda...
Pseudo Thompson spojrzał uważnie na klijenta.
Oczy seminarzysty duże i piękne posępnie błyszczały w bladej anemicznie twarzy, nadawały fizyognomii wyraz niezadowolenia.
— Czy dawno pan w seminaryum?... zapytał Jakób.
— Trzy lata — odpowiedział lakonicznie młody człowiek.
— Od śmierci ojca, mego ukochanego męża... dorzuciła wdowa... Mąż mój był adwokatem... sławnym bardzo mówcą!... Przeznaczał on swojemu synowi tę samą także karyere, mnie jednakże się zdawało, że prawdziwe, wyjątkowe powołanie ciągnęło chłopca do stanu duchownego. Nie chciałam też sprzeciwiać się jego życzeniom...
Jakób chciał się przekonać czy prawdziwe są domysły, jakie powziął od chwili wejścia matki z synem do gabinetu i zapytał:
— Czy pani nie jest przypadkiem wdową po sławnym adwokacie Labarre?...
— Tak panie... czy pan znałeś mego męża?
— Nie... ale dużo i o nim i o pani słyszałem.
— Od kogo?...
— Od doktora pani, pana S... któremu złożyłem był wizytę w dowód czci mojej dla jego zasług olbrzymich. Doktór S. dowiedziawszy się, że zajmuję się wyłącznie chorobami anemicznemi, uprzedził mnie, iż namówi panią do przyprowadzenia mi swojego syna... seminarzystę...
— Właśnie tak zrobił i za jego to namową jesteśmy tutaj...
— Gdyby pani nie była dziś przybyła, miałbym był zapewne honor widzieć ją niezadługo, bo napisałem właśnie list, którym na mocy naszych stosunków z doktorem S... prosiłem panią o zaszczycenie swoją obecnością małego poufnego zebrania, jakie ma się odbyć u mnie za kilka dni...
— Jestem panu bardzo wdzięczną za tę uprzejmość, ale byłoby mi niepodobna skorzystać z pańskiego łaskawego zaproszenia.
— Dla czego?...
— Bo jestem jak pan widzisz w żałobie... w świeżej żałobie...
— Doznała więc pani jakiejś bolesnej straty? — zapytał żywo doktor, który wiedział doskonale, o co mu chodzi.
— O! tak panie, poniosłam bardzo bolesną stratę... straciłam brata... księgarza Antoniego Fauvela...
— Anotniego Fauvela?... powtórzył Jakób z doskonale udanem zdziwieniem.
— Czyś pani o nim co słyszał?...
— Ależ znałem go doskonale... jeżeli to ten sam co mieszkał na ulicy Guénégaud...
— Tam właśnie mieszkał...
— Mieliśmy ze sobą interesa... kupiłem od niego moje bibliotekę... Niepodobna mi wierzyć doprawdy. — Może ośm dni temu widziałem go poraz ostatni! — Zdawał się najzdrowszym, no i już nie żyje?...
— Niestety!...
— Jakaś gwałtowna choroba, zaskoczyła go niespodziewanie?...
— Nie panie, biedny mój brat został zamordowanym...
— Zamordowanym!... wykrzyknął doktór z oburzeniem.
— Tak... doktorzy dowiedli tego stanowczo po obejrzeniu ciała...
— To co mi pani powiedziała sprawia mi boleść prawdziwą, poważałem bowiem bardzo pana Antoniego Fauvel... odezwał się Jakób po chwilowem milczeniu.
— Czy morderca został schwytany?...
— Nie... odrzekła pani Labarre.
— A czy przynajmniej domyślają się kto mógł popełnić zbrodnię?...
— I tego nie.
— Co za przyczyna popchnęła mordercę?
Wdowa po adwokacie chciała odpowiedzieć, ale syn ją uprzedził.
— Antoni Fauvel, rzekł sucho, został zabity przez jednego ze wspólników swoich...
— Moje dziecko — przerwała żywo pani Labarre — czy też zastanowiłeś się nad tem coś powiedział?... To bardzo źle mówić tak o swoim wuju i zabraniam ci stanowczo...
— E! moja mamo, mówię jak jest, a mama wie o tem tak dobrze jak i ja — odparł seminarzysta.
— Ależ nie... nie...
— Powtarzam, że mama wie o tem tak dobrze jak i cały Paryż. — Do swojego uczciwego zajęcia księgarskiego, mój wuj włączył niestety operacye tajemnicze, kryminalne... — Rewizya policyjna przekonała się, że podejrzenia jej były uzasadnione... Nieboszczyk znalazł sposób uniknięcia kary i został zamordowany przez złodziei, od których nabywał kradzione książki, a którzy obawiali się wydania... Mama nosisz żałobę po swoim bracie, a ja nie mam prawa zabronić ci tego, co do mnie jednak nie mam ani krepy na rękawie ani żałoby na sercu. Ci, co po złych drogach chodzą, nie mogą we mnie budzić ani litości ani pobłażania!... Błagam gorąco Boga, ażeby raczył przebaczyć duszy Antoniego Fauvela, więcej nie zrobić nie jestem w stanie!...
— Mój synu, nakazuję ci milczenie. Obrażasz mnie ciężko, ubliżając w ten sposób pamięci swojego wuja!...
Jakób z ciekawością przypatrywał się seminarzyście, którego stanowczość była w rażącej z wątłym pozorem sprzeczności.
Pomiędzy synem a matką nie było żadnej wspólności w zapatrywaniach, żadnej nie było pomiędzy nimi sympatyj.
To biło w oczy widocznie.
Trudno by znaleźć dwie natury, równie do siebie niepodobne, zarówno pod względem fizycznym jak moralnym.
— Mój młody paniczu — odezwał się doktor do seminarzysty — pozwól mi nie podzielać twojego zdania... — W tragicznej śmierci twojego wuja, widzę ja jakąś tajemnico, o której niebezpiecznie jest tak się lekkomyślnie wyrażać. Policya nie jest nieomylną. Może nie zadługo przekonasz się pan o tem i żałować będziesz pospiesznego a surowego swego sądu. Co do żałoby pani, sądzę, że nie powinna ona odbierać mi nadziei zobaczenia pani w moim domu... Racz pani zważyć, że zebrania będą bardzo nieliczne, najzupełniej zaufane... Rozmowa, zawsze, interesująca w kółku dobranem, trochę muzyki... ot i wszystko. Pomówimy o tem jeszcze... Nie uważam się bynajmniej za pokonanego... Tymczasem proszę pani o pozwolenie zbadania syna...
— Proszę oto serdecznie...
— Chciałbym pierwszy zrobić panu zapytanie... — odezwał się seminarzysta, chciałbym ja pierwszy posłyszeć zdanie pańskie o mojej chorobie...
— Choroba to nie trudna do odgadnięcia — odparł pseudo Thompson z uśmiechem — jesteś pan anemicznym...
Jestem w krew bardzo ubogi, mam jej w sobie bardzo nie wiele... tak to prawda... wiem dobrze o tem...
— Pracujesz pan prawdopodobnie bardzo dużo i to wycieńcza pana...
— Pracuję tak samo jak koledzy moi, bo nie chcę pozostawać w tyle, ale zapewniam pana, że praca bynajmniej mnie nie zażywa, że jej się znów ze zbytnią namiętnością nie oddaje.... Natura obdarzyła mnie objęciem bardzo żywem i bardzo wielką pamięcią. Jeżeli należę do pierwszych uczniów, to winienem to owym właśnie zdolnościom wrodzonym, ale nie pracowitości.
— Prowadzisz pan życie siedzące?...
— O, tak... siedzę bodaj po dniach całych...
— Sposób odżywiania, do jakiego stosować się pan musisz, może jest nie zupełnie odpowiedni i powoduje zaburzenia w organizmie.
Młody człowiek wstrząsnął głową.
— Racz pan szukać innej przyczyny, powiedział pożywienie jest dostateczne, obfite nawet i zupełnie zdrowe...
— Czy nie musisz pan nieraz długo na czczo pozostawać?...
— Zapewne, ale gdyby zachodziła togo potrzeba, a raczej gdyby mi zależało na tem, mógłbym łatwo wykręcić się z pod przepisów i uczynić zadość apetytowi...
— Co ty pleciesz, moje dziecko?... — zawołała pani Labarre, zgorszona i źdsiwiona gadulstwem swego syna. — Gdyby tak posłyszeli cię twoi profesorowie, dopiero ładnego nabraliby o tobie przekonania.
— Nie profesorami przecie mam w tej chwili do czynienia, moja mamo — odciął się seminarzysta — jestem zdaje mi się u lekarza, który, jak utrzymujesz, jest w stanie bardzo pomódz mojemu zdrowiu... Doktór, aby mógł zwalczać cierpienia fizyczne, musi poznać dokładnie stan moralny swego klienta... Doktór jest, jak spowiednik... Ja się spowiadam w tej chwili...
Jakób Lagarde przygryzł wargi aby się nie roześmiać.
— Tak jest... pomyślał sobie — Pascal miał słuszność zupełną... Ten chłopak wcale nie z własnej woli wstąpił do seminaryum... Zmusiła go do tego mama!...
Potem odezwał się głośno:
— Jakiejże więc przyczynie przypisujesz pan słabość swoję?...
Syn adwokata odpowiedział bez namysłu:
— Nudom, szanowny panie doktorze, nieznośnym nudom, które mnie toczą i wkrótce zabija!...
Pani Labarro wtrąciła się znowu:
— René.. René!... powiedziała zirytowana... zdaje mi się, że ja śnię, gdy słyszę co ty wygadujesz... Co się dzieje tobą, mój drogi?...
— Nic się ze mną nie dzieje, moja mamo... jestem szczery i oto wszystko!... Aż do tej chwili nie miałem sposobności wypowiedzieć komukolwiek moich myśli... Tyś mnie wysłuchać nie chciała... Nie do ciebie też zwracam się i teraz przecie... Mówię do pana doktora... Chodzi ci o moje zdrowie... zależy ci na mojem życiu, nieprawda?...
— Czy mi oto chodzi?... odpowiedziała z hipokryzyą pani Labarre, głosem drżącym udającym niby wzruszenie. Czyż ma kogo takiego, któregobym więcej niż ciebie kochała na świecie?... Czyż nie jesteś jedynem dzieckiem mojem?... synem moim?... Kocham ciebie tylko, a kocham cię nad wszystko, kocham cię bardziej niż siebie sama, kocham cię jak matka syna kochać powinna!... Przypuszczam, że wcale nie wątpisz o tem... i nie będziesz wątpił nigdy...
Réné Labarre miał na wargach uśmiech ironiczny, ale nie odezwał się wcale.
Jakób przerwał milczenie.
— A zatem, szanowny panie, przypuszczasz pan, że życiu monotonnemu winien pan jesteś chorobę swoję? Niczemu bezwarunkowo więcej.
— Czy stan duchowny nie podoba się panu?...
— Nie mam doń najmniejszego powołania.
Pani Labarre pobladła trochę i utkwiła w suficie wzrok rozsierdzony.
— Czy sądzisz — odezwała się po chwili — że cię przyprowadziłam tutaj po to, aby słuchać twoich jakichś niepojętych dla mnie wybryków?...
— Czy mam kłamać przed doktorem, kochana mamo?..
— Czyżby stau duchowny nie wydawał się panu dość poważnym, dość świętym?... zapytał pseudo Thompson.
— Jest to stan godzien najwyższego szacunku, o tem wiem tak dobrze ja, jak wszyscy, alem ja tego stanu nie godzien. Kapłanem Chrystusowym można być tylko z najszczerszego, z najgłębszego przekonania, nigdy z jakichś rachub postronnych. Moje usposobienie pociąga mnie gdzie indziej... Z posłuszeństwa jedynie nie z poczucia osobistego, dostałem się do seminaryum... Moja matka jest jeszcze młodą i ładną... Moja przy niej obecność daleko ją starszą czyniła... Tak jej się przynajmniej wydawało... Dorosły syn przy jej boku nieznośnym był dla jej próżności...
— Dość... dość tego... cicho bądź... ofuknęła pani Labarre głosem syczącym, po przez zaciśnięte zęby...
— Dla czegóż to mam być cicho? — odparł chłodno René. Ani jeden wyraz mój nie jest kłamstwem... możesz mi pan wierzyć, panie doktorze... Usunięcie mnie z domu rodzicielskiego, rozwiązywało w zupełności ręce mojej matce... Była ona jak najbardziej przekonana, że gdy raz zostanę księdzem, skwituję ze wszelkich dóbr doczesnych, i zrzeknę się na jej korzyść majątku, w tej chwili bardzo zagadkowego co prawda, majątku, jaki powinienem odziedziczyć, jeżeli da się odnaleźć skradziony testament hrabiego de Thonnerieux. W szesnastym roku życia, zmuszony byłem zgodzić się na zamknięcie się w klasztorze.
Nie ulega najmniejszej wątpliwości, że mi wybrano karyerę najzaszczytniejszą — boć czyż może być coś wznioślejszego nad kierowanie rozumu ku dobremu, wznoszenie duszy ku Bogu, podtrzymywanie zwątpionych, pocieszanie strapionych, ostrzeganie możnych tego święta przed zarozumiałością i pychą, ćwiczenia się w poczuciu obowiązku, w zaparoiu się i poświęceniu, krzewienie słowa Bożego i popieranie zasad świętych, czynami odpowiedniemi?...
Ale posłannictwo takie spełniać trzeba z najżywszem przekonaniem, z bezbrzeżną bodaj miłością!...
Zbrodnią jest kierować się na kapłana gdy się czuje, iż nie stoi się na wysokości zadania!.. Zbrodnią jest kłamać cnoty, których się nie praktykuje, nikczemną jest obłudą wskazywać innym drogi po których się samemu nie chodzi!... Ohydą jest wygłaszać najszlachetniejsze zasady, a nie przyświecać odpowiednim przykładem w życiu, nikczemnością jest pokrywać cnotę — hipokryzyą, wadą najwstrętniejszą pomiędzy wadami!...
Nie czuję w sobie dość siły, aby pokonać ułudy tego świata!.. Sądziłem, że potrafię zwalczyć moję naturę... Zrujnowałem zdrowie i zostałem zwyciężonym...
Oto jedyny wynik moich usiłowań najszczerszych... Aby odżyć potrzebowałbym czystego powietrza, wolności, życia czynnego, pracy, potrzebowałbym poświęcić się zawodowi przemysłowemu, który jest także zawodem honorowym, uczciwym, który także pozwala czynić dobrze. Nie byłem w stanie pokonać się i wyrzec wszystkiego, ponieważ nie chce się niczego wyrzekać. Nie mogłem zaprzysiądz wiecznej czystości, bom do krzywoprzysięztwa niezdolny!...
René umilkł skoro wypowiedział to wszystko.
Pani Labarre podniosła się z siedzenia.
Znać było, że się hamowała gwałtownie kilkakrotnie otwierała usta, ażeby przerwać synowi, ale ten gestem nakazywał jej milczenie i mówił dalej z niezwykłem ożywieniem.
Twarz rozjaśniła mu się zupełnie.
W oczach gorzał ogień niezwykły.
Był w tej chwili prawdziwie pięknym mężczyzną i Jakób Lagarde nie mógł się dość wydziwić tej zmianie tak nagłej a tak uderzającej.
— Spodziewam się, że już skończyłeś nareszcie! — odezwała się wdowa ze złością.. Zapominasz zupełnie, żeś mi winien szacunek jako matce...
— Niech mnie Bóg strzeże! — odparł młody człowiek z powagą. Dusza moja wzburzona przez pokrywanie się zbyt długie, uniosła mnie być może nieco, alem wypowiedział szczerą prawdę, alem nie stracił ani przywiązania, ani poszanowania należnego ci moja matko!... Zdaje mi się nawet, żeś powinna być zadowoloną, iż znalazłaś sposobność poznania swego syna, zrozumienia jego usposobień prawdziwych, zrozumienia przyczyny złego, które cię zaniepokajają... Jestem pewny, że doktór Thompson potrafiłby doprowadzić mnie do wyzdrowienia, ale jestem zarazem jaknajbardziej przekonany, że pomimo całej wiedzy swojej, nie będzie w stanie nic uczynić, jeżeli zasadnicza przyczyna choroby usuniętą nie zostanie!..
Nie obawiaj się moja mamo, nie będę ci nigdy natrętnym, nie zgłoszę się nigdy do ciebie, jeżeli pierwszą mnie o to nie zawezwiesz. Jeżeli spadnie na mnie majątek, możesz być pewną, że ci go oddam cały w rękę... Co dla mnie znaczą pieniądze?... Nie dbam wcale o bogactwo, dbam tylko, o pracą, o stanowisko zgodne z usposobieniami mojemi!... Skończyłem panie doktorze!... Czy wystarczają pana moje wyznania?...
— Najzupełniej moje dziecię, odpowiedział Jakób.
— Co pan wnosi zatem z tego co pan posłyszał?...
— Żeś pan najzupełniej niezdolny do stanu duchownego...
— Mama pańska zrozumie to również z pewnością i pozostawi panu zupełną wolność w wyborze karyery, tem bardziej, że zamknięte życie seminaryjskie zrujnuje zdrowie pańskie doszczętu, a zdrowie jest skarbem najgłówniejszym. Zajmę się panem... wyleczę pana...
— Co do pani — dorzucił doktor, wyciągając przyjaźnie rękę do pani Labarre — za bardzo dobrą pani jesteś matką, abyś nie zrozumiała głosu własnego dziecka. Nie wolno pani i nie zechcesz pani z pewnością narażać go na dalsze męki!... Pozwól mu pani urządzić sobie życie według woli... Mężczyzna to mający dość woli, dość energii, dość od wagi, do zdobycia sobie stanowiska... A przytem, jeżeli zgodzicie się państwo na to, chciałbym chętnie zostać doradcą i przewodnikiem pana René...
— Przyjmuję to oświadczenie z największą radością! — zawołał René.
Jakób uścisnął zlekka rękę pięknej wdówki, której się serce rozpływało, a twarz rumieniła jakby u szesnastoletniej panienki.
— Doktorze — rzekła — gdyby mi René dawniej był wyznał szczerze to co dziś panu wypowiedział, nigdybym mu nie była narzucała mojej woli... Wierz mi pan. Jeżeli byłam ździwioną, to dla tego jedynie, że byłam jaknajbardziej przekonaną o powołaniu syna... Widocznie myliłam się niestety!... Nie mówmy już więcej o tem. Niechaj kochane dziecko moje robi z pomocą Bożą co za dobre dla siebie uznaje, niech rozrządza przyszłością... Byleby pamiętał tylko, że środki nasze są ograniczone...
— Mam pewną wiedzę moja mamo, a to więcej warte niż pieniądze!... Uczyłem się pilnie... poświęcę się więc prawu i zostanę sławnym jak niegdy ojciec adwokatem...
— Wiem, że nie zabraknie panu odwagi dorzucił Thompson — a ja przyrzekłem pomoc i święcie dotrzymam słowa.
Po krótkiem milczeniu doktór zaczął znowu:
— Teraz pozwoli mi szanowna pani, ponowić prośbę moję o zaszczycenie wraz z synem małego u mnie zebrania, o jakiem już wspominałem...
— Nie odmawiaj, mamo, proszę się o to, rzekł René, co do mnie, najszczęśliwszym będę gdy się znajdę u kochanego doktora.
— Ale żałoba... szepnęła pani Labarre, pragnąca być przekonaną przez Lagarda, którego spojrzenie rzucało na nią wielki urok.
— W żałobie, byłaby pani niewłaściwą na balu — ale nie na małym familijnym wieczorku... powiedział doktor.
— Ha, więc przyjmuję... ale... dla syna tylko — odpowiedziała wdowa, rzucając zalotne spojrzenie na doktora.
René uśmiechnął się złośliwie.
— Bardzoś łaskawa dla mnie moja mamo, rzekł, i dziękuję ci za to serdecznie...
— Teraz kiedy otrzymałem przyrzeczenie pani — oświadczył Jakób Lagarde — musimy skończyć konsultacye...
— Jesteśmy na rozkazy pana.
Doktór zadał kilka pytań jeszcze seminarzyście, odpowiadającemu z całą otwartością.
— Czy kaszlesz czasami?...
Bardzo rzadko.
— Muszę cię obsłuchać koniecznie...
René zdjął sutannę i obnażył piersi i ramiona.
Ramiona były chude, pierś wąska i zapadła. Jakób nie zdziwił się temu. O co innego mu zupełnie chodziło, chciał się przekonać tylko, czy René ma zawieszony na szyi medalion hrabiego de Thonnerieux.
I ujrzał go na piersiach seminarzysty w woreczku sukiennym, kształtu szkaplerza, na czarnym jedwabnym sznureczka.
— Oto — pomyślał pseudo Thompson, mam go niby w ręku, a posiąść nie mogę!...
Zbadał następnie młodego człowieka podług wszystkich reguł.
— Skończyłem już — oświadczył po kilku sekundach — możesz się ubrać moje dziecię... Musisz poddać się ścisłej kuracyi... Jeżeli będziesz wypełniać co ci nakażę uzdrowię cię, pomimo żeś bardzo chory... Potrzebujesz wzmocnienia i odżywienia... potrzebujesz najmniej sześciu miesięcy wypoczynku z oderwaniem się zupełnem od wszelkich zajęć umysłowych...
— Jeżeli opuścisz seminaryum — co jest prawdopodobnem wakacye... — to będą najlepsze...
— Zażądam najpierw uwolnienia na dni kilka — odpowiedział René Labarre — mama, gdy będę już u niej — uda się do przełożonego i zawiadomi go, że nie czując w sobie powołania, nie mogę być księdzem.
Jakób napisał receptę i podał ją pięknej wdowie.
— Chciejcie państwo przejść tędy — powiedział wstając — tam doręczą wam lekarstwo przepisane i zanotują receptę. Zresztą pójdziemy razem...
Powiedziawszy to, otworzył drzwi od pokoju w którym się Marta znajdowała i wprowadził matkę i syna.
Sierota siedziała przy biurku i czekała z piórem w ręku.
Skłoniła się pani Labarre i seminarzyście, którzy olśnieni jej urodą, aż zatrzymali się w progu.
Wdowa obrzuciła Martę wejrzeniem podziwu i zazdrości i zwróciła się do Jakóba z uśmiechem podejrzliwym, który tenże pojął od razu.
Uśmiech ten znaczył:
— Widząc taką śliczną dziewczynę, w domu człowieka młodego, wiemy co o tem sądzić...
Jakób uśmiechnął się także i powiedział:
— Prezentuję pani, kuzynkę moję, którą kocham jak własną córkę...
Marta skłoniła się powtórnie, a pani Labarre, uwierzywszy doktorowi, raczyła się uśmiechnąć łaskawie do zaprezentowanej.
René pożerał oczami młodą damę i uczuł jakiś nieznany ogień w żyłach.
Jakób poznał od razu jakie wrażenie zrobiła sierota na seminarzyście i winszował sobie w duszy trafności swoich wyrachowań.
— Kochana Marto — rzekł — bądź tak dobrą, zanotuj nazwisko pana René Labarre i wciągnij do księgi jego receptę...
Pani Labarre podała receptę młodej dziewczynie i zapytała:
— Ale szanowny doktorze, co ja jestem panu dłużną?...
— Policzymy się później, kochana pani, po zwalczeniu choroby... odpowiedział Jakób Lagarde. Syn pani nie jest dla mnie takim sobie klijentem zwyczajnym... Chcę aby miał u mnie rachunek otwarty...
— Dobrze panie doktorze.
Marta zrobiła kopię recepty.
— Służę panu przepis i lekarstwo... powiedziała do Renégo, doręczając mu wraz z przepisem butelkę i małą flaszeczkę...
Seminarzysta mając oczy nieruchomo w nią utkwione, wyciągnął rękę machinalnie.
Sierota sama nie wiedząc dla czego zarumieniła się mocno i wetknęła w tę rękę trzy wspomnione przedmioty.
Paluszki jej dotknęły pomimo woli palców młodego człowieka.
Ten ruch prawie niedostrzegalny, miał skutek nadzwyczajny. René poczuł w całem swojem ciele jakieś szczególne drżenie, nogi się pod nim zachwiały, wszystka krew jaką miał w sobie do głowy mu uderzyła i na chwilę zasłoniła oczy zupełnie.
— Do widzenia niezadługo, kochana pani... odezwał się Jakób, ściskając ponownie, w sposób serdeczny, czuły pra wie, rękę pięknej wdowy. Zaproszenie moje znajdzie już pani u siebie...
— Do miłego widzenia, kochany panie doktorze, wyszeptała słodziutkim głosem pani Labarre.
I ująwszy pod rękę syna, wyszła, przeprowadzona przez Jakoba aż do przedsionka.
— O! ten chłopak dojdzie bardzo daleko... jeżeli żyć będzie naturalnie... pomyślał mniemany amerykanin, spoglądając na wdowę i kleryka schodzących po schodach pałacu.
Skoro mu zniknęli z oczu, cofnął się do mieszkania, a było to dziesięć minut po czwartej.
Udał się wprost do Marty.
— Robota twoja jest na dzisiaj skończona, kochana panieneczko. Złóż księgi i do lasku z Angelą na zwykłą przejażdżkę...
— Dobrze panie doktorze.
— Każ sprowadzić wygodny powóz, który niech was dowiezie do jeziora, a ztamtąd pójdźcie pieszo i spacerujcie całą godzinę... To konieczne dla twego zdrowia... Nie wiem czy będę mógł dziś z wami obiadować... Mam kilka kursów do zrobienia... Nie czekajcie za tem na mnie.
Przysłowie powiada, że każdy początek trudny, ale my o dzisiejszem pierwszem przyjęciu wcale tego powiedzieć nie możemy... nieprawda?...
— Zebrałam dwadzieścia pięć luidorów...
— Gdyby dochód ten przyjąć za zasadę, znaczyłoby, że przez rok zbierzesz ośmdziesiąt dwa tysiące pięćset franków. Nie byłoby powodu do narzekań!...
— Pan doktór każe otworzyć kredyt panu René Labarre?...
— Bądź łaskawą zrobić to moję dziecię!... Do widzenia miłego z tobą!...
Jakób ucałował Martę w czoło w sposób całkiem rodzicielski, labo całusy jego były może gorętsze trochę niż ojcowskie, potem udał się do swych pokojów, zmienił toaletę i wyszedł.
W dziesięć minut potem, był już na dworcu Świętego Łazarza, wszedł do kawiarni znajdującej się pod arkadami i zwróciwszy się wprost do gospodyni siedzącej za bufetem, zapytał, czy nie nadszedł ta telegram pod adresem pana Garnier.
— Nie... odpowiedziała zapytana — ja wcale nie znam pana Garnier.
— Ja nim jestem — odrzekł Jakób z galanteryą. — Jeden z przyjaciół moich piał tutaj właśnie nadesłać depeszę, żądającą zapewne, abym pierwszym jaki będzie przechodził pociągiem, udał się do Wersalu... Byłbym bardzo wdzięczny pani, gdybyś raczyła przyjąć tę depeszę, a w nadziei, że nadejdzie, poproszę o absynt i zatrzymam się trochę...
— Proszę pana...
Jakób usadowił się w rogu kawiarni, popijał absynt i czytał dziennik jakiś.
O w pół do szóstej, kazał podać sobie obiad z butelka Pontet-Canet i zjadł a wypił wszystko z jak najlepszym apetytem.
W kilka minut po wpół do siódmej, zjawił się nareszcie woźny biura telegraficznego i położył na bufecie depeszę.
Gospodyni przeczytała adres i przez jednego z posługujących chłopców, doręczyła bezzwłocznie Jakóbowi.
Znamy już treść tej depeszy.
— O ósmej... — powiedział sobie mniemany Thompson, a zatem czas już wielki...
Wstał, zapłacił i wyniósł się co tchu kawiarni.
W chwili, gdy biła ósma na wieży dworca kolei Północnej, pojazd dwu osobowy, powożony przez brodatego woźnicę, przybył na stacyę i zatrzymał się a peronu...
O ósmej minut dwadzieścia rozległ się świst lokomotywy...
Pociąg idący z Chantilly wjeżdżał do Paryża.
Amadeusz i Wirginia jedno w jednym, drugie w drugim kącie przedziału pierwszej klasy, zasypiali jak zarżnięci, a Pascal sam jeden siedział z nimi i pomiędzy nimi.
Ten sen głęboki, był następstwem zabardzo przebranej miarki.
Pascal miał chwilowo zamiar skorzystać z nieprzytomności Wirginii i wyciągnąć jej medal wiadomy.
Ale się pomiarkował i powstrzymał.
Ta kradzież, mogłaby spowodować zawikłania najrozmaitsze i popsuć im wszystkie szyki.
Przede wszystkiem, musiałaby obudzić czujność innych posiadaczy medalów.
Postanowił trzymać się zatem planu jaki poprzednio ułożył.
W chwili przybycia na dworzec, kamrat Jakóba Lagarda potrząsnął silnie śpiochami, którzy zbudzili się bardziej jeszcze odurzeni niż na wyjezdnem z Orry-la-Ville, wino bowiem mieszane z najrozmaitszemi innemi trunkami, fermentowało im w łepetynach.
Aby dostać się na dworzec, zmuszeni byli uwiesić się jedno z prawej, drugie z lewej strony ramienia Pascala Saunier.
Noc zapadała.
Brodaty woźnica, którym był nie kto inny, jeno Jakób Lagarde, czuwał uważnie przy wejściu.
Spostrzegł w tej chwili troje podróżnych naszych i dał nieznaczny znak Pascalowi, który podszedł wprost do niego i zapytał.
— Czyś wolny i możesz nas odwieźć?
— Nie, obywatela — odpowiedział głosem ochrypłym, nie mogę, bo mam dwa tylko miejsca.
— Ja na koźle sobie usiądę... — odezwał się Amadeusz, który jakby oprzytomniał troszeczkę.
— Nie... nie... — odpowiedział Pascal co żywe — wy oboje umieścicie się w powozie... ja siądę na koźle, bo muszę drogę wskazywać...
— — Właź tedy... poczciwy Izydorku — wybełkotał tapicer — ale pamiętaj, że przed odjazdem, trzeba koniecznie ugasić pragnienie!... Pali mnie w brzuchu, jakbym miał w nim żywy ogień...
I wskazał ręką na usta spalone przez nadużycie trunku.
— Tak jest... — dorzuciła Wirginia ― koniecznie potrzeba się orzeźwić czemkolwiek.
— Naprzykład lampką zielonego perroqueta — odezwał się Amadeusz.
— Niech będzie perroquet, ale spieszyć się musimy... — powiedział Pascal.
Fiakr, biorę cię na godzinę... Wstąpimy do handelku... pojedź za nami — powiedział głośno, a ż cicha szepnął jeszcze:
— To im ostatecznie dobrze zrobi — nie będziemy mieli żadnego z nimi ambarasu.
Weszli do kupca winnego który sprzedawał absynt, jaki Amadeusz, wyrażając się językiem brukowym, nazwał zielonym perroquet’em.
— Oto rzetelna dziura!... — zawołał, śmiejąc się Pascal — w której znajdziemy co nam trzeba i w której nabierzemy apetytu na nasze raki...
— Nasze raki... — powtórzyła Wirginia. — Ale gdzież są nareszcie te nasze raki?...
— W piwnicy mojego pana, obok karpiów i węgorzów, których każemy sporządzić sobie wyśmienita potrawkę, a którą oblejemy potem szampanem, jak to wam przyobiecałem.
Młoda pracownica zerwała się na równe nogi.
— W drogę!... — zawołała — co duchu. W droge!... na raki i szampana!...
Amadeusz i Wirginia, zajęli miejsca w powozie i zaraz zasnęli.
Pascal zasiadł obok woźnicy, który podciął konia i wyciągniętym kłusem podążał w kierunku Vincennes.
∗
∗ ∗ |
Wychodząc z gabinetu doktora Thompsona, Rajmund Fromental, pomimo pewnej ulgi w swoich obawach, czuł się mocno zaniepokojonym z łatwych do odgadnienia powodów.
Zdobył najniespodziewaniej serdeczną tajemnice swego syna i obiecał mu odnaleźć przedmiot jego gwałtownej miłości.
W jaki sposób potrafi spełnić tę obietnice?...
Jeżeli nie będzie w stanie dotrzymać słowa, jakim sposobem można będzie uzdrowić serce i duszę Pawła, bez czego uzdrowienie go fizyczne, staje się bezwarunkowo niemożebnem?...
Przedewszystkiem potrzeba wypytać dobrze Pawła, ale tego tak zaraz w tej chwili uczynić nie podobna.
— Nie ma z resztą takiego znowu gwałtu — pomyślał poczciwy ojciec — pczekam do jutra rana.
— Czy kochany ojcze — zapytał Paweł — wrócimy zaraz do Créteil?...
— Sądzę, kochany chłopcze, że trzeba nam koniecznie skorzystać ze sposobności i złożyć uszanowanie pani hrabinie de Chatelux... Czy nie jesteś tego samego zdania?...
— Twoje zdanie ojcze, jest zawsze i mojem zdaniem.
— Zobaczysz się z Fabianem, a to wszak będzie ci bardzo zapewne przyjemnem?...
— Bezwątpienia.
Ton, jakim obie odpowiedzi zostały udzielone, zdradzał najzupełniejszą obojętność odpowiadającego.
Paweł zapadł ponownie w swój smutek nieprzezwyciężony i nic go na świecie nie obchodziło.
Rajmund wziął powóz i kazał zawieźć się do pani hrabiny Chatelux, na ulicę de Tourneu.
Hrabina, gdy przybyli się zaanonsowali, rozmawiała właśnie z Fabianem.
Młody człowiek, jak to było jego zwyczajem, wybiegł na powitanie przybywających.
Fani de Chatelux okazała się jak zwykle, nadzwyczaj ujmującą.
Poczuła w serca ból ogromny, z powodu zmiany, jaką dostrzegła w Pawle, ale żadnej o tem nie uczyniła wzmianki.
Postanowiła sobie pomówić o tem z Fromentalem, gdy się znajdą sam na sam z sobą.
— Kochany Pawełku — odezwał się Fabian — jestem podwójnie zadowolony, że cię widzę... — raz cieszę się ze sposobności, uściskania twojej ręki, a powtóre — chcę ci zapowiedzieć wizytę, jaką pragnę złożyć ci znowu w Créteil.
— Bardzo byś pięknie uczynił — odpowiedział Paweł, lubo poczuł przebiegające go zimne dreszcze. — Czy mogą liczyć, że trochę dłużej u mnie zabawisz?….
— To, moje dziecię, niemożliwem będzie — wtrąciła pani de Chatelax. — Nie będę mogła udzielić Fabianowi urlopu, jak na dzień lub dwa najwyżej... Gdy go nie mam przy sobie, jestem w ciągłej o niego trwodze!... Obawiam się ciągle, aby mu się nie przytrafiło jakie nieszczęście... Chorobliwe to, to prawda, ale cóż kiedy się nie potrafię przezwyciężyć...
Paweł uścisnął rękę przyjaciela.
— Kiedy przybędziesz? — zapytał.
— W sobotę.
— To znaczy pojutrze. Przybywaj zaraz z samego rana, abyśmy mieli czas pójść sobie na ryby trochę.
Fabian zwrócił się do matki i rzekł tonem proszącym:
— A gdybym, proszę mamy, pojechał w piątek wieczorem?... Urlopu bym w ten sposób nie nadużył, a zawsze zyskał na czasie...
— Dobrze, niechaj i tak będzie. Naradźcie się z sobą co do tego.
— Właśnie miałem taki zamiar, chodź Pawełku ze mną — powiedział Fabian.
Rzekłszy to, wyprowadził kolegę z salonu.
Hrabina została sama z Fromentalem.
— Kochany Rajmundzie — powiedziała zaraz, bardzom na wizytę twoję oczekiwała!...
Gdybyś się był dziś jeszcze nie pokazał, byłabym napisała do ciebie, abyś się stawił co najprędzej...
— Czy pani hrabina ma mi co ważnego do polecenia?...
— Zaraz dowiesz się o wszystkiem... Ale najpierw co do twego syna... Nie potrzebuję ci powiadać, żem w nim wielką zauważyła zmianę... Zauważyłeś sam z pewnością, że chłopiec niknie w oczach...
— Tak jest, niestety, pani hrabino, zauważyłem to tak dobrze jak pani i martwi mnie to straszliwie...
— Co może być powodem tej zmiany?...
— Przedewszystkiem, anemia...
— Anemia nie jest chorobą nie uleczalną.
— Zapewne... Na nieszczęście do tego jednego złego, przyplątało się drugie gorsze...
— Ale nie ma nic straconego jeszcze?...
— Mam nadzieję... Tylko, że środek leczący znaleźć będzie niezmiernie trudno...
— Nie rozumiem...
— Paweł spotkał przypadkowo na swej drodze pewną kobietę, w której zakochał się na zabój...
— Zakochał się na zabój?...
— Tak jest pani hrabino!...
Pani de Chatelux uśmiechnęła się sympatycznie...
— Zkądże zatem powiedziała, utrzymujesz kochany Rajmundzie, że tak trudno będzie o lekarstwo?...
— Bo tak jest pani hrabino.
— Jakim sposobem?... Paweł jest chłopcem bardzo przystojnym, a przedewszystkiem niezmiernie sympatycznym... Ta, której oczki ładne go ujrzały, potrafi go na pewno uleczyć...
Rejmund wstrząsnął głową.
— Pani hrabina tak sądzi, bo nie wie jak rzeczy stoją...
— Objaśnij mnie zatem co to takiego?...
Fromental opowiedział pani de Chatelux wszystko co z ust syna posłyszał.
— A zatem, rzekła hrabina po pewnym zamyśle, nie wie zupełnie kto jest ta pani, czy ta panna?...
— Nie wie nic zgoła pani hrabino.
— Jakże mu zdaje się jednak?...
— Nic a nic mu się nie zdaje... nie może robić żadnych przypuszczeń, wszystko bowiem jest dla niego najkompletniejszą tajemnicą.
— Czy żądałeś jakich wyjaśnień?...
— Nie jeszcze, ale zamierzam to uczynić i gdybym otrzymał jakiekolwiek choćby najmniejsze wskazówki, zabrał bym się do poszukiwań...
— A jestem pewną, że nie szukałbyś napróżno, stanowisko jakie masz w prefekturze ułatwi ci bardzo zadanie.
— O, pani, nic wszakże nie upoważ nia do twierdzenia, że samo odnalezienie nieznajomej, jest już rezultatem szczęśliwym... Paweł ma umysł poetyczny, duszę niezmiernie tkliwą. Jeżeli zakochał się w kobiecie, która nie jest wolną, albo która nie jest go godną, cóż będzie wtedy?... Podobna wiadomość może zdruzgotać jego serce, lub zabić nawet, boć on tak wątły fizycznie...
— Drżę doprawdy gdy myślę o tem.
— Pocóż tak źle przewidywać?... Dla czargóż nieznajoma niema być wolną i uczciwą?...
— Zapewne, ale któż wie oprócz tego do jakiej sfery społecznej należy?...
A może to osoba z wysokiego jakiego rodu? Czyż mój syn w takim razie mógłby marzyć o jej ręce... Nie posiada on przecie żadnego majątku, a jedynem jego dziedzictwem smutna, przeszłość je, go ojca...
Wymawiając te słowa ostatnie głosem złamanym, Fromental chwycił się oburącz za rozpalone czoło.
— Proszę pana, kochany panie Rajmundzie — powiedziała pani de Chatelux — nie rozpaczaj no pan naprzód!... Wszystkie przypuszczenia twoje, nie mają żadnego pewniejszego oparcia. Co do stanowiska twego, mam nadzieję, że niebawem wszystko się zmieni i że wkrótce będziesz mógł być najzupełniej niezależnym!... W tym to właśnie przedmiocie chciałam porozmawiać z tobą...
— Pani raczyła pamiętać o mnie, pani hrabino?...
— Ciągle jeszcze zajmuję się sprawą pańską. Widziałam się z bardzo wielu! wpływowemi osobami, które przyrzekły mi wstawić się za panom do ministra sprawiedliwości, mam także nadzieję, że poprze tę prośbę u ministra jego sekretarz przyboczny, cieszący się wyjątkowemi względami zwierzchnika, mam wreszcie i tę nadzieję, że w sobotę otrzymam odeń niezawodnie pomyślną dla pana wiadomość.
— O, pani!... jakżeś szlachetną i dobra!... — zawołał Rajmund, mając w oczach łzy radości i wdzięczności.
— Wiesz o tem, mój przyjacielu, jakbym z całej duszy pragnęła dopomódz ci do otrzymania wolności, na którą tak zasługujesz... Jesteś wszak — jak zawsze, najlepiej przez swych zwierzchników uważany, nie prawda?...
— Sądzę, że tytuły moje do ich względów, wzmogły się raczej niż zmalały... W ostatnich czasach, miałem sposobność dać ponowne dowody mojej pilności i użyteczności... Na osobiste żądanie prefekta, poruczono mi do przeprowadzenia sprawę wyjątkowo trudną, którą jednakże potrafiłem przeprowadzić pomyślnie.
— To doskonale, ponieważ mam nadzieję pozyskać wstawiennictwo prefekta. On i sekretarz ministra, zrobią Wszystko co trzeba.
— O! pani hrabino, czy można liczyć na to?... zawołał Rajmund, wyciągając ręce. Położenie moje, zawsze bardzo niewygodne. coraz cięższem się dla mnie staje. Dziś, gdy Paweł przy mnie się znajduje, zmuszony jestem wysilać się na ustawiczne kłamstwa, aby uchować moję tajemnicą, aby ukrywać życie moje przed dzieckiem mojem jak jaki nędznik, bandyta, jaki ze czci i wiary odarty niegodziwiec!.. Hańba, która wlecze się wszędzie za mną, toż to nieszczęście prawdziwe!... Wyobraź sobie pani, czy mój syn, przeniknąwszy moję tajemnicę, potrafiłby zachować dla mnie miłość i szacunek, jakie mi okazuje?... Musiałby się wstydzić, musiałby się obawiać rodzonego swego ojca!... Możeby mu złorzeczył nawet!... Czy pani jest w stanie odczuć tę straszną moją męczarnię?... Czy pani jest w stanie pojąć co znaczy obawa narażenia się na przekleństwo własnego dziecka?...
— Nie przesadzaj no tylko, mój kochany przyjaciela... — powiedziała pani de Chatelux. — Nie ulega najmniejszej wątpliwości, że gdyby Paweł dowiedział się przypadkiem o tem, co musisz dziś przed nim ukrywać, byłoby to strasznym dlań ciosem; ale czuwając nad nim, postępując ze zwykłą ci roztropnością, unikniesz łatwo, wszelkiego pod tym względem niebezpieczeństwa!... Czekaj więc z wiarą i nadzieją rezultatu mojej przyszłej w twoim interesie wyprawy...
Jesteś na urlopie... Przepędź ten czas przy boku syna, staraj się pocieszyć jego biedne serce znękane i przychodź do mnie w poniedziałek... Spodziewam się, że będę mogła zwiastować ci pomyślną już wiadomość.
Grube łzy spływały po policzkach Rajmunda.
Hrabina wyciągnęła doń obie ręce.
Ujął je i okrywał gorącemi pocałunkami.
— Mój drogi Rajmundzie — powiedziała pani de Chatelux, po kilku sekundach milczenia — ty który znasz doskonale cały Paryż, potrafisz mi zapewne udzielić pewne objaśnienie...
— Co do czego, pani hrabino?...
— Co do tego cudzoziemskiego lekarza, który robi tyle hałasu w tej chwili, co do niejakiego doktora Thompsona... Czy nie znasz go przypadkiem?...
— Znam, proszę pani... To uczony amerykanin, zażywający bardzo zasłużonej sławy, który przybył osiedlić się w Paryżu... Byłem u niego z moim synem na konsultacyi i... nabrałem bezwzględnej w niego wiary...
— Więc to, zdaniem twojem, nie szarlatan?...
— Z pewnością, że nie!... To człowiek znakomity, bardzo poważny, i bardzo jednocześnie przystępny.
— Zatem źle zrozumiałam list jaki odeń otrzymałam.
— Jakto?... otrzymała pani hrabina list doktora Thompsona?... powiedział Rajmund zdziwiony.
— A właśnie — otrzymałam zaproszenie na wieczór muzykalny, jaki urządza pan Thompson w pałacu swym przy ulicy de Miromesnil... Podejrzewałam, że to chęć uzupełnienia tych szumnych reklam, jakiemi wszystkie gazety są obecnie przepełnione... Podejrzewałam, że zebrawszy nazwiska osób bardziej wybitnych, porozsyłał im zaproszenia w tym celu, aby zjednać sobie ich klientelę.
— Doktór Thompson nie ma wcale potrzeby uciekać się do szarlataneryi, zapewniam panią hrabinę!... Dziś poraz pierwszy otworzył przyjęcia u siebie... Napłynęło tam tyle odrazu osób, że z największą pewnością z połowa przynajmniej musiała być do jutra odprawioną. Doktór Thompson ma już dziś, ma w tej chwili zapewnioną bardzo bogatą klientele...
— Tem lepiej dla niego. Ani ja, ani Fabian, nie potrzebujemy dzięki Boga, jego rady i pomocy — i poczekamy trochę z przyjęciem zaproszenia... Zaproszenie to, jest bo doprawdy bardzo nawet oryginalne, dowodzi ono, że pan Thompson nie ma najmniejszego pojęcia o zwyczajach i przepisach towarzyskich...
— Doktór jest cudzoziemcem, pani hrabino, to okoliczność usprawiedliwiająca go jak sądzę.
— Co do mnie, to powiem ci otwarcie panie Rajmundzie, dorzuciła hrabina de Chatelux, że bardzo a bardzo nie lubię wszelakich znakomitości, wyrosłych nagle i niespodzianie... Nie potrafię się przekonać, że nie więcej tam reklamy niż istotnych zdolności...
— Gdyby pani hrabina poznała doktora Thompsona, sądzę, że zmieniłaby zdanie odrazu, że nabrałaby pani całkiem innej o nim opinii... Fizyonomia to, na której prawość się maluje, człowiek niezmiernie przyzwoity i skromny. Jestem pewny, że będę mu miał do zawdzięczenia wyleczenie mego syna (mówię o wyleczenia fizycznem). Przyrzekł mi to uroczyście, a dał mi zarazem dowód wysokiej bezinteresowności, bo odmówił stanowczo przyjęcia honoraryum...
— Cieszę się niezmiernie, że poświęca swoję wiedzę na usługi ludzkości, nie szukając w tem zysków przede wszystkiem dla siebie i wierzę jak pan, że potrafi uzdrowić Pawła, a przede wszystkiem pragnę tego z całego serca.
W tej chwili obaj młodzi ludzie powrócili do salonu.
— Ułożyliśmy się z Pawłem, kochana mamuniu... odezwał się Fabian, udam się w piątek wieczorem do Port-Créteil, aby w sobotę od rana stanąć z wędką na stanowisku...
— Dobrze, kochany chłopcze, zrób jakieście postanowili, ale pamiętaj, że w sobotę lub najdalej w niedzielę będę na ciebie wyczekiwać...
— Tymczasem mamy jeszcze coś do powiedzenia... dorzucił Fabian.
— Cóż tam takiego?...
— A oto postanowiliśmy także, że pan Fromental pozostanie dziś na obiedzie...
— Nic bardziej naturalnego i nic bardziej dla mnie przyjemnego.
— Przebacz mi pani hrabino, że nie mogą zgodzić się na to... odezwał się Rajmund.
— A to dla czego znowu?...
— Bo musimy koniecznie powrócić dziś do Port-Créteil, mamy więc kawał drogi przed sobą...
— Zanocuje pan w Paryżu... powiedział Fabian.
— Magdalena będzie bardzo niespokojną.
— Poślemy jej depeszę. No, kochany panie Fromental, nie odrzucaj naszej prośby. A ty Pawełku poprzejno wstawiennictwem swojem me żądanie!...
— Mój drogi ojcze, przemówił Paweł uśmiechem, czyżbyś miał serce zsmucać mego przyjaciela Fabiana?...
— Ha!... skoro tak koniecznie chcecie, to niechajże i tak będzie... odpowiedział Fromental synowi.
— Brawo!...
Fabian i Paweł wysłali natychmiast telegram do Magdaleny.
O wpół do siódmej zasiedli do stołu.
O jedenestej Rajmund i syn jego powrócili do mieszkania na ulicę świętego Ludwika, które opuścili z samego rana.
Odźwierna zatrzymała swego lokatora i doręczyła mu list, jaki jej dlań przyniesiono po południu.
Rajmund spojrzał na adres.
Charakter pisma był mu obcy zupełnie.
Zawahał się nim go otworzył.
W położeniu, w jakiem się znajdował, pismo to nie mogło wydawać mu się by.
najmniej obiecującem.
Skoro znalazł się w swoim pokoju, rozerwał kopertę, wyciągnął papier i spostrzegł kilka wierszy zapisanych.
Było to zaproszenie brzmiące jak następuje:
Pan doktór Thompson prosi pana Fromentala i jego syna, o łaskawe zaszczycenie obecnością swoją wieczorku muzykalnego, jaki urządza, w poniedziatek 16 b. m., w pałacu swym przy ulicy de Miromesnil.
Rajmund przeczytał ponownie, głośno, list otrzymany.
— No, to wcale grzecznie ze strony pana Thompsona, nie prawda ojcze?...
— Bezwątpienia, kochane dziecko... Powiedz że mi otóż, czy masz ochotę znajdować się na tym wieczorze?...
— Nie, ojcze!... Nie lubię żadnych zgromadzeń, znasz wszakże moje usposobienie w tym względzie. Czułbym się z pewnością krępowanym w otoczenia gości pana Thompsona.
— Zastanów się jednakże dobrze. Byłaby to rozrywka dla ciebie, dla czego więc nie masz się rozerwać choć trochę?...
— Powziąłem już stanowcze postanowienie — wolę pozostać w domu...
Fromental zastanowił się nagle.
— O czem się zamyśliłeś, kochany ojcze?... zapytał Paweł.
— Myślę o jednej rzeczy szczególnej, zupełnie dla mnie nie zrozumiałej w tej chwili.
— O czemże takiem mianowicie?...
— O tem właśnie zaproszeniu.
— Jakto?...
— Jakim sposobem mogliśmy je otrzymać?...
— Ponieważ, odpowiedział śmiejąc się Paweł, ponieważ je doktór nadesłał.
— Otoż to mnie niezmiernie zadziwia... Zkąd on mógł się dowiedzieć o naszem nazwisku i adresie?...
— Boś mu je powiedział zapewne.
— Właśnie, że nie powiedziałem.
— Może cię pamięć zawodzi, kochany ojcze!... W przeciwnym razie byłoby to coś zadziwiającego istotnie... Nie jesteśmy bynajmniej ludźmi głośnymi, o których wiedzą wszyscy...
Rajmund znowu się zamyślił.
— A może, szepnął pół głosem — a może podałem mu mój adres i moje nazwisko, gdym go był spotkał w restauracyi na wyspie... Byłem tak wzruszony, że może i zapomniałem jak to było... Tak... tak... najprędzej, że to tak było!... Gdyśmy się doń zgłosili wcale mnie nie zapytywał, ponieważ wiedział już kto jestem...
— W każdym razie — powiedział Paweł, rzecz to zupełnie bez znaczenia.
— Dobranoc, ojcze!...
— Dobranoc ci, kochane dziecko... Jutro jak najraniej pojedziemy, jeżeli nie zaśpisz naturalnie.
— Nie zjemy śniadania w Paryżu?...
— Zrobię jak będziesz sobie życzył...
— No, to jutro jeszcze zobaczymy... Noc zwykła przynosić dobrą radę...
— Do jutra, zatem ojczulku!...
I Paweł uściskawszy serdecznie Rajmunda, udał się do swego pokoju.
W chwili, gdy syn i ojciec rozłączali się ze sobą, nowa zbrodnia, nowa okrutna zbrodnia, przewidywana zapewne przez czytelników naszych, spełnioną została w Petit-Castel.
Amadeusz Duvernay i Wirginia zo stali zamęczeni w salonie jadalnym willi w taki sam sposób, w jaki zginął Antoni Fauvel, księgarz z ulicy Guénégaud, zostali pozbawieni wszystkiej krwi, którą wytoczono z nich za pomocą nieznacznego przecięcia arteryi na ich szyjach.
Jakób odciął woreczek, wydobył zeń medalion jaki miała Wirginia i badał uważnie lśniącą się sztukę złotą.
Na medalionie znajdowały się jeden pod drugim te trzy wyrazy:
Zdobędziemy pomału wszystkie w ten sam sposób...
Ciała ubrane z powrotem w ich ubrania, wyniesiono do ogrodu tak samo, jak zrobiono z ciałem Fauvela.
Ślady pokojowego morderstwa dzięki ostrożnościom przedsięwziętym i wodociągowi urządzonemu w suterynach pałacyku, zostały zupełnie zatarte i wszystkie drzwi willi pozamykane.
— O tej godzinie, zapytał Pascal, co my zrobimy z trupami?...
— Dawaj tu powóz.
Pascal udał się do remizy, w której stał zaprzężony powóz jakim przyjechali.
Wziął konia za uzdeczkę i poprowadził ku miejscu, w którem Jakób oczekiwał.
— Otwieraj drzwiczki!... powiedział ten ostatni.
Pascal spełnił żądanie...
— Teraz — ciągnął pseudo Thompson, potrzeba jest usadowić to czułą parę na siedzeniu, jakby sobie zasypiała...
— To nic trudnego.
Zwłoki Wirginii umieszczone zostały z prawej strony, prześliczną jej główkę oparto o bok pojazdu.
Amadeusza ulokowano w ten sam sposób z prawej strony.
Ci dwoje nieszczęśliwych, wyglądali, jakby spali snem głębokim.
Ukończywszy tę okrutną robotę, Jakób polecił Pascalowi poszukać w stajni postronka, który schował pod siedzenie, a potem kazał mu otworzyć kratę i powóz znalazł się na drodze.
Skoro Pascal zamykał za nim, spólnik jego zasiadł na koźle.
Saunier zajął zaraz miejsce obok niego.
— Jak długo — zapytał Jakób — potrzeba czasu, na dostanie się do lasku Bulońskiego, nie przez Paryż naturalnie?...
— Dwie godziny.—
Znasz dobrze drogę?...
— Mogę ją przebyć z zamkniętemi nawet oczami.
— A no to jedź!... O której godzinie dzień się robi?...
— Około czwartej...
— Dobrze... Jest teraz wpół do dwunastej... jadąc dobrym kłusem, będziemy na miejscu przed drugą...
Pascal wziął bat i lejce.
Zaciął konia, który ruszył z kopyta, przebiegł ulicę Gravelle, minął las Vincennes, przejechał Saint-Maure, i podążył na Montrenil, Bagnolet, Aubervilliers i nareszcie drogą Revolte.
Nocny ekwipaż przy którym latarnie były pogaszone, przesuwał się drogami pustemi wśród głębokich ciemności.
Koń był pokryty pianą.
Dojechali do alei de Neuilly.
— Dalej zawołał Jakób gdy się znaleźli u jednego z wejść do lasku Bulońskiego.
Pascal puścił konia galopem i przeleciał jak piorun koło straży rogatkowej, przerażonej, i nie myślącej ścigać powozu — który wzięli za widmo.
— A teraz — odezwał się Jakób, gdy wjechali w głąb lasu — trzeba nam się zatrzymać w jakiej gęstwinie...
W dziesięć minut stanęli pod wielkiemi drzewami, przy końcu alei.
Zsiedli z kozła.
Pascal dobył sznur z powozu, zawiązał pętlice i upatrzywszy stary dąb z rozłożystemi konary, wdrapał się zręcznie i przymocował sznur do gałęzi.
Po ukończeniu przygotowań, powrócił do Jakóba — i dwaj zbrodniarze, otworzywszy powóz, porwali ciało Amadeusza i ponieśli pod dąb, na którym Pascal sznur przytwierdził.
Za chwilę ciało bujało na gałęzi po nad trawą, stratowaną przez dwóch złoczyńców.
Powóz ruszył znów z miejsca, lecz teraz skierowany przez Pascala w stronę Boulogne.
Gdy się znaleźli na wąskiej drodze, w gęstym lesie, obok opuszczonego cmentarza, Jakób dotknął ręki wiernego pomocnika.
— Tu... wymówił.
Znów się zatrzymano, znów wyjęto ciało i zaniesiono w gęstwinę ciemną...
— Oto i sens moralny całej historyi... rzekł Pascal z uśmiechem cynicznym. Oto, dokąd zaprowadzić może ładną dziewczynę chęć jedzenia raków i picia szampana! — Na ciebie teraz kolej, la Fouine!...
Przededniem jeszcze powóz zajechał w podwórze pałacu przy ulicy Miromesnil, nie zbudziwszy nikogo, dzięki kluczowi, w który zaopatrzył się Jakób.
Pseudo doktór Thompson schował starannie medalion Wirginii, razem ze znalezionym w kuferku hrabiego Filipa de Thonnerieux.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
La Fouine nie przeczuwał, że wymówiono jego nazwisko zaledwie o piędziesiąt kroków, w głębi lasku Bulońskiego, gdzie smacznie zasypiał.
Widzieliśmy go w przeddzień z rana na statku z winem, pomagającego wyciągać kotwicę z wody, widzieliśmy jak pomagał odczepiać od niej ciało Antoniego Fauvela i opuściliśmy go, gdy się zabierał plądrować niższą Sekwanę, jak mówił.
Niższa Sekwana dla la Fouina miała jakiś dziwny powab.
Chciał zarzucić wędkę pomiędzy Saint-Cloud i Suresnes i zabrawszy przybory rybackie, wsiadł do tramwaju na placu de l’Etoile i udał się do Pont de Suresnes, a stamtąd do zamierzonego celu.
Przez dzień do samej nocy szczęście mu nie służyło. Zaledwie złowił dwa funty ryb, które sprzedał oberżyście.
— Dosyć — powiedział sobie, gdy pierwsze gwiazdy ukazały się na niebie... kwita z Sekwaną — wolę ja swoją starą Marne!... moje Joinville, Créteil i moje szychty i kochaną oberżę na wyspie!...
— Wróćmy tam... Tu nie znam nikogo... Patrzą na mnie, jak na włóczęgę... a to mi się wcale nie podoba. — Dalej w drogę do Créteil!...
Zarzucił wędki i siatki na plecy, i zwrócił się na drogę do Paryża, naturalnie idąc przez lasek Buloński.
Dzień był gorący, a noc cudowna!...
Zoczywszy miękki trawnik pod drzewami, la Fouine pomyślał, że lepiej przespać się kilka godzin wygodnie; a odłożyć do jutra rana powrót do kochanej starej Marny.
— Oho — pomyślał — wyciągnę się tutaj, pewny jestem, iż żaden bankier nie ma tak wygodnego łoża!...
Wsunął się w zarośla i ułożył wygodnie na mchu pod dębami obok wędek.
Za chwilę chrapał wyśmienicie i nie słyszał ani turkotu powozu, który się nieopodal zatrzymał, ani słów, zamienionych pomiędzy Jakóbem i Pascalem.
Rozwidniło się, o czwartej godzinie już słońce złociło wierzchołki drzew starych i ptaki śpiewały rozkosznie.
La Fouine ocknął się.
— Oho — zawołał, siadając na trawie, otóż i słoneczko wstało i ptaszki świergoczą — a ja śpię w najlepsze... Wstawaj mój stary i marsz w drogę!... —
Wsiado sobie na pociąg, idący Ceinture do Bercy — z Bercy dostanę się do Charenton za parę su — a dalej kanałem aż do Saint-Maur...
Młody rybak pozbierał siatki i wędki, zarzucił na plecy i wyszedł na drogę.
W tem zbladł i krzyknął przerażony, ujrzawszy rozciągnięte, twarzą do ziemi ciało młodej kobiety.
— Do pioruna — mruknął — jakiż ja tchórz... do czego to podobne... Cóż takiego strasznego, zobaczyłem osobę, nie należącą do płci mojej i zaraz bać się tak!...
Przyszła pewno uciąć drzemkę w lesie — może z braku drobnych... Do djaska, pani czy panna — może się pochwalić, że ma twardy sen!...
I podnosząc głos, zawołał:
— No! mateczko, obudź się!... Jeżeli idziesz w moją stronę, pójdziemy razem...
A, widząc, że się nie rusza:
— Z pewnością ma z sobą pierzynkę, pomyślał i nachyliwszy się, ujął ją za rękę.
Ręka była zimna zupełnie.
La Fouine wyprostował się nagle, przerażony niezmiernie.
— Nie żyje — wyrzekł prawie głośno, mogę sobie przyznać, że mam szczęście! wczoraj topielec... dziś rano trup kobiety... kobiety, zamordowanej może... I ja spałem tak blisko trupa... na trawie — niby złodziej, rogatkowy... włóczęga!...
Mogę być posądzony! ja, Juljan Boulenois!... Cóż powiem na swoje obronę?... Trzeba zmykać... miejsce jest niebezpieczne!...
Młody człowiek, mówiąc to, zaczął biedz jak szalony po przez las.
Nie znając dobrze drogi, biegł zadyszany na oślep, jak gdyby czuł pogoń za sobą.
Nagle zatrzymał się, oczy słupem mu stanęły, głos w gardle uwiązł, a zęby dzwonić zaczęły.
Tuż przed nim, na grubej gałęzi dębu wisiał człowiek z okręconym sznurem na szyi.
— Wisielec!... — wybełkotał Boulenois... Znowu wisielec!...
Zakrył oczy rękami i chciał uciekać, lecz skamieniał z przestrachu.
Upadł na kolana i otworzył oczy.
Wietrzyk poruszał trupem.
— A to okropne!... straszne!... przerażające!... — wybełkotał la Fouine prawie w obłędzie. — Człowiek utopiony!... kobieta nieżywa... a tu znów wisielec!... Gdzie się obrócę, wszędzie trafiam na nieboszczyków!... — Czyżby to była przepowiednia nieszczęścia?... Cóż mnie może spotkać?...
Po niejakim czasie, równowaga umysłu powróciła chłopcu.
Zawstydził się tchórzostwa.
— Nie mogę przecież klęczeć tu... ze strachem w żołądku... — powiedział do siebie. — Co prawda, to tylko umarły, a może jeszcze nie zupełnie?... Trzeba go natychmiast odwiązać...
I la Fouine, przyzwawszy energie, powstał i zbliżył się do trupa.
Znów go strach obezwładnił.
Oczy powieszonego, otwarte zupełnie, zdawały się patrzeć na niego.
— Na miłosierdzie Bozkie — wyszeptał — a toż ja znam tego chłopca!... To Amadeusz... Amadeusz Duvernay, tapicer... narzeczony Wirginii... i tak jak ja, spadkobierca hrabiego de Thonnerieux... — O Boże wielki, gdy pomyślę... ta kobieta... nieżywa... tam... gdyby to była...
Nie mógł dokończyć, po za nim słyszeć się dały czyjeś kroki.
Obrócił się i ujrzał strażnika leśnego.
— Panie!... panie — zawołał — ta człowiek powieszony!
Strażnik zawrócił w stronę wołającego.
Ujrzawszy młodego chłopca około ciała, chwiejącego się z wiatrem, przybiegł do niego.
— Powieszony?... a tak widzę, powieszony! — powtórzył.
— Tak panie... Przechodziłem tędy i spostrzegłem go... a usłyszawszy pana zawołałem o pomoc...
Nie tracąc czasu, strażnik przeciął sznur.
Ciało spadło na ziemię.—
Czy on już nie żyje?... — zapytał la Fouine.
— Nie żyje — odpowiedział nowo przybyły opatrzywszy ręce i twarz Amadeusza i przyłożywszy rękę do serca — trzeba zawiadomić komisarza policyi.
Przechodzili właśnie robotnicy, utrzymujący w porządku drogi leśne.
Strażnik ich zawołał.
— Tutaj bracia... bywajcie!...
Robotnicy nadbiegli i otoczyli trupa.
— Prędzej dodał strażnik — niech jeden z was bierze nogi za pas, biegnie galopem do Neuilly i sprowadzi komisarza.
Jeden z robotników pobiegł w kierunku Neuilly.
La Fouine rozmyślał: Mówić czy niemówić o kobiecie, którą znalazł i od której uciekł ze strachu.
A czy powinien się przyznać, że znał powieszonego?
Postanowił milczeć.
Podwójne zeznanie pociągnęłoby stawanie w sądzie — a tego sobie nie życzył.
Nie miał sobie nie do wyrzucenia, nie lubiał jednak stykać się z policyą, wiedząc, że nie zawsze jasno widzi, a rękę ma zawsze ciężką.
W następstwie tych rozmyślań postanowił poprzestać na roli widza.
Nad śmiercią młodego człowieka różne czyniono wnioski i jak najczęściej bywa, znajdowano się o sto mil od prawdy.
Wreszcie komisarz spisał protokół i kazał odnieść ciało do Morgi.
Miał już się oddalić, gdy strażnik innej części lasu nadbiegł, wzywając go do obejrzenia ciała kobiety, które znalazł nieopodal.
Komisarz pośpieszył na miejsce wskazane, spisał także protokół i stwierdził, że oba trupy nie miały nic na sobie, poczemby ich można było rozpoznać.
Kradzież nie była powodem zbrodni, jeśli to było morderstwo, ponieważ nieboszczka miała na sobie kosztowności, a w kieszeni pełną portmonetę.
Sprowadzono nosze z Nouilly i dwa ciała wyprawiono do Morgi, a jednocześnie raport de prefektury.
La Fouine pozostał sam w miejscu, gdzie znalazł wiszącego Amadeusza.
Oparty o drzewo, z oczami utkwionemi w gałęź, na której nieszczęśliwy tapicer bujał przed chwilą, wiatrem poruszany, zapytał siebie:
— Czy nie lepiej bym uczynił, przyznając się, że znam Amadeusza?... Przynajmniej zawiadomionoby matkę i ojca...
— Tak, to prawda — dodał. — Lecz to zmusiłoby mnie siedzieć w Paryżu...
Wypytywanoby mnie... do nieskończoności... Jak się nazywam... gdzie mieszkam... co robię... i tem podobne głupstwa... a ja nie lubię, żeby kto nos wsadzał do moich interesów!...
Dobry był chłopak ten Amadeusz, szkoda, że się powiesił; ale jeżeli sam to zrobił, widać że mu się życie sprzykrzyło...
Może do rodziców napisał i uprzedził ich o tem. To już do niego należy, nie do mnie...
— Nie trzeba nigdy ludzi sądzić, nawet gdy już „stłukli fajkę“...
La Fouine rozmyślał dalej, patrząc wciąż na gałęź, na której wisiał kawał sznura długości pół metra...
— Jak on u dyabła mógł wleźć tak wysoko?... Musiało mu się siarczyście zażądać konopianego krawatu, dobry kawałek jego wysoko tam buja się niewinnie, jakby nie nie miał na sumieniu. Powiadają, że sznurek taki przynosi szczęście...
Czytałem to nawet wydrukowane w starej książce... A jeżeli to prawda, mój przyjaciel Amadeusz, będzie mógł się pochwalić na tamtym świecie, że mi dobrą pamiątkę zostawił...
Zręczny jak wiewiórka młodzieniec, wdrapał się na drzewo, odwiązał sznur, wsunął w kieszeń kurtki i zeskoczył na trawnik.
Zabierając przyrządy rybackie i odchodząc, zatrzymał się raptem.
— Ale, ale — powiedział — komisarz policyjny, przeszukał ubranie, powywracał kieszenie, przepatrzył wszystko, nawet podszewki, i nic nie znalazł. Gdzież się podział medalion, który Amadeusz powinien mieć na szyi, tak jak i ja?...
Odpowiedź sama się nasunęła.
— Jaki ja głupi — ciągnął la Fouine, ze strachu, aby nie zgubić, włożył go na szyję Wirginii... Opowiadał mi sam w oberży na wyspie... Pamiętam jak dzisiaj... Biedna Wirginia, zamieni się w fontannę, gdy się dowie o nieszczęściu!...
Tak rozprawiając sam z sobą, młody człowiek skierował się do bramy wyjścia w pobliżu ogrodu Aklimatyzacyjnego...
Wychodząc z alei, spotkał się z ludźmi idącymi koło mar, niesionych przez strażników leśnych, w asystencyi brygadiera i stróżów bezpieczeństwa.
Orszak posępny, idący do Mergi zatrzymał się dla odpoczynku.
La Fouine się zbliżył, a właśnie nadchodził starszy strażnik policyi.
— A no! cóż tam zaowu! zapytał jednego z podwładnych. Doniesiono mi, że mieliśmy dwa wypadki śmierci tej nocy w lasku, czy to prawda?...
— Prawda, panie brygadierze... widzisz dwoje noszów...
— Dwóch mężczyzn?...
— Nie... Mężczyzna i kobieta.
— Zamordowani?...
— Nie. — Mężczyzna powieszony...
Co do kobiety, z czego umarła?... Dowcipny będzie, kto zgadnie, nie ma ślada żadnej rany...
— A czy młoda?...
— Tak, ze dwadzieścia lat...
— I ładna?...
— Bardzo nawet... zobacz pan sam...
Uniósł całun okrywający mary, na których Wirginia snem wiecznym spała.
La Fouine zbliżył się i jednocześnie z brygadierem spojrzał — i zobaczył twarz młodej kobiety, wykrzywioną nerwowo.
— To Wirginia! — rzekł do siebie. O, ja to przeczuwałem!...
— Ah! do dyabła, masz racyę, śliczna mała, mówił brygadier. — A czy są jakie wiadomości co do osób tych nieszczęśliwych?...
— Nic. — Nieznaleźliśmy żadnych pa-! pierów. — W kieszeni mężczyzny portmonetka z dwunastoma frankami...
U kobiety kolczyki złote, bransoletka srebrna pozłacana i portmonetka zawierającą trzydzieści franków.
— Żadnej wskazówki więcej?
— Żadnej a żadnej.
La Fouine przysłuchiwał się.
— Żadnej! — powtarzał sobie. — Jak-że to być może? — Cóż się stało z medalionem który ciągle nosiła? — Później się o tem dowiemy. — Stało się — skończyli oboje w jednym lesie... Powieszony! on, który miał być kiedyś bogaty!... Ale dla czego powieszony?... A ona, nieżywa, bez śladu rany... Ale dla czego nieżywa?...
Strasznie mi się to dziwnem wydaje!...
Orszak ruszył w drogę i znikł w oddaleniu.
Julek Boulenois, zamyślony, usiadł na ławce.
Słońce wzniosło się na niebie bez chmurki.
Było już więcej niż pół do ósmej rano.
Oficerowie od kawaleryi, sportsmeni, amazonki, zaczęli zapełniać aleje.
Breki, faetony angielskie zaprzężone w kace amerykańskie lub w rasowe bieguny, jechały rzędem, kierując się na równinę Longchamps.
Młody rybak, patrzył bystro, rozmyślając ciągle o niewytłomaczonej podwójnej śmierci, swego przyjaciela Amadeusza Duvernay i Wirginii.
Patrzył z początku na konie i powozy, powoli jednak, mimowolnie, zajął się tą żywą panoramą.
Nie będąc znawcą, podziwiał jednak konie i zręczność niektórych amazonek.
Przyglądał się i powozom a głównie kobietom w powozach, starym i młodym — więcej jednak młodym.
Gdy się napatrzył dosyć, powrócił znów do rozmyślań:
— To wszystko do niczego nie prowadzi — powiedział sobie. — Sznurek od wisielca, nie urodzi mi rzodkiewki w kieszeni, a rachowałem dziś na dobry połów! Dalej, do roboty!... Jeżeli mój dzień tak szczęśliwie się skończy jak się zaczął, zobaczę wieczorem połowę mieszkańców Paryża: powieszonych, utopionych, albo umarłych bez przyczyny, ale nie ujrzę karpia ani nawet ogonka od leszcza... Dość odpoczywać, mój stary. Idźmy na pociąg!...
La Fouine, wstał z ławki i zamierzył udać się w drogę, gdy w tem ujrzał przejeżdżający wolno powóz, w którym siedziały dwie kobiety.
— A to co — pomyślał la Fouine, wytrzeszczając oczy — toż ja znam te turkawki Ta dojrzała, to ta sama, która w Petit-Castel nie chciała kupić a mnie ryb — druga, to prześliczna panienka, co niby do Ameryki pojechała, a w której się pan Paweł zadurzył!... A to mnie stara oszukała! Biedny pan Paweł, uważa ją za straconą dla siebie! Gdybym mógł mu powiedzieć dziś zaraz, gdzie odnajdzie zgubę?... A tosby się ucieszył!... Żal mi było serdecznie chłopca!... Głupstwo to wielkie wbić sobie ćwieka w łepetynę dla kobiety i chudnąć od tego... Każdy robi jak chce ale mnie to nie spotka... Muszę się jednak dowiedzieć, gdzie ona mieszka...
Tak rozmawiając z sobą, młody rybak udał się za powozem, który wyjechał z głębi lasu i zmierzał do bramy.
— Jasne jest jak dzień — ciągnął dalej la Fonine — że kokoszki ruszą prędzej, gdy wyjadą na ulicę Grande-Armée i że piechotą ich nie dogonię. — Trzeba zafundować sobie dorożkę. Pan Paweł zwróci mi wydatek... Zabierzmy się raźnie do dzieła. Mam czem zapłacić za kurs powozu nie jeden i jeszcze nie zostanę na czysto.
Lando wyjechało za bramę i konie przywykłe widać do spaceru, ruszyły kłusem ku ulicy Grande Armée.
La Fouine dobiegł na stacyę dorożek, wskoczył do jednej z nich i krzyknął na Woźnicę:
— Powiedz no, mój kochanku, czy widzisz tę starą arkę — zaprzężoną w dwie szkapy, która się wlecze przed nami? Jedź mi za nią krok w krok... Będziesz miał dobry poczęstunek...
— Rozumiem! — odrzekł furman i zaciął konia.
Dopędził lando, w którem Angela i Marta odbywały codzienną przejażdżkę.
W chwili gdy lando dosięgło l’Arc de Triomphe, oddział wojska z muzyką na czele wychodził z Pól Elizejskich.
Powozy zmuszone zostały zatrzymać się obok stacyi tramwajów z Courbevois, w oczekiwaniu aż wojsko przejdzie.
Tramwaj pierwszy ruszył z miejsca.
Konie przestraszone hałasem wspięły się, wyrwały lejce z rąk woźnicy, i puściły galopem z ciężkim wehikułem.
Dwóch ze strażników bezpieczeństwa rzuciło się, chcąc powstrzymać zaprzęg. Konie jak wściekłe leciały naprzód.
Tłum ludzi tymczasem uniemożliwiał posuwanie się landa, a dyszel tramwaju zbliżał się i groził przebiciem powozu i zranieniem kobiet.
Marta z Angelą spostrzegły niebezpieczeństwo.
— Jedź prędzej! uciekajmy — wołały do furmana, który nie mógł się z miejsca ruszyć, mając przed sobą mur żywy...
Trzask okrutny dał się słyszeć, a po nim głos przerażenia dwóch kobiet.
Dyszel tramwajowy przebił pudło powozu...
Ale konie natrafiły na opór, stanęły i dały się opanować.
Angela zbladła jak śmierć, Marta zemdlała...
W chwili gdy się wypadek zdarzył, jakiś młodzieniec wyszedł z tłumu pospiesznie i zbliżył się do powozu aby u dzielić pomocy wylękłym kobietom.
Nowo przybyły wskoczył na stopień.
— Pani towarzyszka zemdlała, rzekł do Angeli: Czy ma pani czem ją ratować?
— Niestety nie mam nic z sobą...
— To ja na szczęście mogę paniom służyć — odparł nieznajomy, podając flakon solami trzeźwiącemi.
Gdy się to działo, woźnica wezwawszy brygadyera straży bezpieczeństwa, kazał spisać protokół szkody zrządzonej przez tramwaj.
Powozik la Fonina nie był narażony.
W chwili gdy pudło landa zostało przebite, rybak zaczął drżeć straszliwie o los kobiet, które cudem tylko ocalały. Dla jednej skończyło się na strachu, dla drugiej na zemdleniu.
Co najwięcej dziwiło la Fouina, to wdanie się młodego człowieka, śpieszącego na ratunek Marty z solami trzeźwiącemi.
— Bez wątpienia — mruknął — dziś jest dzień samych spotkań! Przecież nie oślepłem... Ten młody facet, który robi słodkie oczy na stopniu dryndy, to pan Fabian de Chatelux! Znałżeby tę panienkę?... Czyżby miał ochotą podejść pana Pawła?...
Julek Boulenois niemylił się, był to syn hrabiny de Chatelax, Fabian, który przechadzał się po lasku i zatrzymał na chwile, dla posłuchania muzyki wojskowej.
— Co mi też do głowy przyszło — ciągnął la Fouine. — Gdyby znał ją, to i pan Paweł znał by ją także. — Wypadkiem się tu znalazł... a jednak, strasznie mu jakoś miło, podtykać jej pod nosek swój ocet czterech złodziei...
Więcej się zajmuje dzierlatką, jak jej zemdleniem. — Prawda, że dyabelnie ładna — nie żal się popatrzeć. Pojmuję teraz, że pan Paweł mógł zgłupieć odrazu, ujrzawszy taką laleczkę!
La Fouine miał słuszność:
Fabian rzeczywiście, trzymając flakon z solami, zapatrzył się w cudowną twarzyczkę Marty, której matowa bladość dodawała jeszcze uroku.
Marta odetchnęła ciężko, młodzieniec śledził jej oddech, ujął rączkę maleńką, zupełnie zimną, i szukał pulsa.
— Pani rzekł do Angeli — zemdlenie trwa za długo — wypadłoby może przewieźć chorą do najbliższej apteki?...
Angela odzyskała już zimną krew.
— Dobrze, jeżeli trzeba koniecznie — odpowiedziała — lecz wolałabym wrócić jak najprędzej do pałacu... Doktór Thompson najprędzej ją uzdrowi...
Usłyszawszy nazwisko doktora, Fabian zapytał:
— Czyżby młoda osoba była kuzynką doktora, którego nazwisko pani wymieniła?...
— Tak jest panie...
— Czy to ten doktór Thompson sławny specyalista amerykański, mieszkający przy ulicy Miromesnil?...
— Ten sam panie... Czy pan zna doktora?...
— Z opinii tylko. Matka moja i ja, dostaliśmy zaproszenie na wieczór muzyczny, mający się u niego odbyć w przyszły poniedziałek...
— Czy wolno zapytać pana o nazwisk o?...
— Hrabia Fabian de Chatelux do usług pani...
Angela skłoniła się.
Fabian, zajęty Martą, której piękne Oczy zaczęły się otwierać, nie widział dreszczu jaki przeszedł ex-magazynierkę.
— Przychodzi do siebie! — zawołał.
Młoda dziewczyna poruszyła się.
Strażnik bezpieczeństwa podał Fabianowi szklankę wody.
— Racz pani dać mi chusteczkę, rzekł zwracając się do Angeli — i umoczywszy batyst w wodzie, zwilżył nim skronie Marty.
Pod wrażeniem zimnej wody dziewczę otworzyło oczy i powiodło do koła spojrzenie niepewne — i zdziwione...
— Czyś nie skaleczona pieszczotko?... zapytała troskliwie Angela.
Marta nie odpowiedziała, budziła się dopiero do życia.
— Bardzo się pani przelękła? dorzucił Fabian.
Marta skierowała wzrok na pana de Chatelux i pamięć dopiero jej zaczęła powracać.
— Przelękłam się — bardzo przelękłam — wyszeptała. — Słysząc powóz łamiący się, myślałam, że już po nas...
— Szczęśliwie pani uniknęła niebezpieczeństwa! — Czy nic się pani nie stało?...
— Nic a nic. Doznałam strasznego wzruszenia i na tem koniec...
Sierota zupełnie przyszła do siebie, odzyskała przytomność, oczy nabrały blasku, a na twarzyczkę wystąpiły lekkie rumieńce.
Fabian patrzył na nią zachwycony.
Nie miał pojęcia dotąd o tak doskonałej piękności.
Po spisaniu protokółu przez brygadiera, furman wsiadł na kozioł.
— Czy możemy powrócić tym powozem? zapytała Angela.
— Jak najwyborniej, proszę pani, uszkodzony jest tylko z boku... Możemy jechać śmiało...
— Więc jedźmy już... a zwracając się do Fabiana, Angela dodała:
— Doktór Thompson bardzo wdzięczny panu będzie za pomoc, jakiej nam łaskawie udzieliłeś... Mam nadzieję, że w krótce ujrzymy pana...
— Spodziewam się mieć ten zaszczyt... — odrzekł młody człowiek, obejmując Martę wzrokiem płomiennym. — Ośmielę się dowiedzieć o zdrowie... a teraz racz mnie pani zaprezentować...
— Pan hrabia de Chatelux — powiedziała Angela, wskazując Fabiana. — Jemu zawdzięczamy, że się ocknęłaś z omdlenia.
— Dziękuję panu — rzekła Marta, z prześlicznym uśmiechem.-— Spodziewam się także zobaczyć pana, ponieważ pan zna doktora Thompsona...
— Nie zapomnę zaproszenia, które mi łaskawie przysłał... Przybędę na wieczór poniedziałkowy i myślę, że zaledwie pani wspomnienie zostanie o wypadku, któremu zawdzięczam szczęście jej poznania.
Marta zarumieniła się lekko i spuściła oczy.
Fabian skłonił się kobietom i powóz ruszył, Młodzieniec rozmarzony, patrzył długo za oddalającemi się.
— Co za przecudna twarz! — mówił prawie bezwiednie. — Madonna Rafaela, wystąpiła z ram obrazu! Jaki głos kryształowy! Cudowne stworzenie!...
Powozu widać już nie było, a on stał ciągle w miejscu.
La Fouine za daleko się znajdował,
aby mógł słyszeć rozmowę Angeli z Fabianem; lecz zobaczywszy oddalające się lando, zawołał na woźnicę:
— Do góry uszy, mój stary! — Nie trać czasu. Gońmy landarę!...
Dorożkarz podążył w niejakiej odległości za landem.
Powożący niem zatrzymał się przed bramą pałacu przy ulicy Miromesnil, którą otworzono natychmiast i wjechał w dziedziniec.
Jednocześnie La Fouine zapłacił swemu furmanowi, zarzucił na ramię przybory rybacze i stanął wprost bramy do mu doktora.
W kilka minut, ujrzał wyjeżdżające lando próżne, które zatrzymało się nieopodal przed winiarnia.
Woźnica zsiadł i wszedł do sklepu.
La Fouine podążył za nim.
— Muszę koniecznie dowiedzieć się, co to za jedna ta śliczna panienka... — pomyślał młody rybak. — Furmani lubią gadać... trzeba tego pociągnąć za język...
Woźnica z remizy kazał sobie podać pół butelki wina białego, Fouine zrobił to samo; usiadł obok furmana i wskazując ręką na lando z rozbitem pudłem, stojące na ulicy, rzekł:
— No cóż, mój zuchu, wiatr może teraz swobodnie hulać po twojej landarze... Do licha! szkaradna dziura!... Czy to nowy statek?...
Furman nakładając fajkę, odpowiedział:
— Dziura bo dziura — drogo ona bedzie kosztować towarzystwo tramwajowe...
— O ho! to tramwaj was tak naszpikował... Widocznie, dobrze wycelował!... Musieliście mu wleźć w droge?...
— Wcale nie! Powracałem z lasku Bulońskiego, dokąd wożę co dzień kuzynkę i wychowankę sławnego doktora Thompsona...
— A dwie przecie damulki wiozłeś? — przerwał la Fouine kuzynka to pewno ta gruba, dobrze już dojrzała — a wychowanka — to ta młodziutka?...
— Tak się przynajmniej zdaje.
Otóż dojeżdżałem do placu de l’Etoile, nieopodal stacyi tramwajowej z Courbrevoie.. i dalej opowiadał to co już wiemy.
— Tak... tak... wynagrodzić muszą porządnie — powiedział rybak gdy furman skończył, — wyście tu nic a nic nie winni... Za twoje zdrowie zuchu!...
Trącił się ponownie z furmanem, zabrał narzędzia, zapłacił za wino i opuścił zakład.
— A ha! to wychowanka sławnego doktora Thompsona i mieszka na ulicy Miromesnil!... Wiem gdzie jej szukać. Pan Paweł oszaleje chyba z radości gdy się dowie gdzie mieszka jego panienka. A teraz marsz do Créteil!...
Pociągnął do stacyi Saint Lazare wsiadł do wagonu kolei obwodowej i zaczął rozmyślać nad tem, co mu się od Wczoraj przytrafiło.
∗
∗ ∗ |
Wiemy już, że dwa trupy odnalezione w lasku Bulońskim, przeniesione zostały do Morgi i że prefektura policyi przeprowadziła śledztwo początkowe.
Po wydaniu kwita, na przyjęte dwa ciała, nadzorca Morgi wystawił je w amfiteatrze, gdzie dotąd znajdowały się śmiertelne szczątki Antoniego Fauvela.
Uderzyła go szczególna bladość obu twarzy, przyczem zauważył, że była ona najzupełniej identyczną z bladością twarzy Fauvela, jako też, że wszystkie członki były zupełnie wolne i jak a księgarza z ulicy Guénégaud, wcale trupiej sztywności nie miały.
— A to coś zdumiewającego naprawdę... — powiedział sobie, po chwilowem badaniu zwłok. — Możnaby przypuszczać, że tych dwoje, zupełnie w ten sam sposób, co i ten oto, życie skończyło.
Założył szkiełka na oczy, zbliżył się do Amadeusza Duvernay i spojrzał na szyję, w to samo miejsce, w którem doktór badający, odnalazł cięcie a Fauvela i na zasadzie którego uznał, że popełniono na nim morderstwo.
I skamieniał prawie cały.
Widoczne, blade bez krwi nacięcie otwarło się po zdjęciu postronka z szyi wisielca.
Cały drżący, zbliżył się z kolei do zwłok Wirginii.
Takie samo przecięcie, wpadło mu w oczy odrazu.
— Znowu zatem okropna zbrodnia!... Raczej dwie na raz zbrodnie straszliwe.
Potrzeba dać znać o nich, bez najmniejszej straty czasu!...
I pobiegł zaraz do prefektury policyi i przybył tu akurat w chwili, gdy naczelnik służby bezpieczeństwa publicznego otrzymał raport o znalezionych ciałach od komisarza policyi z Neuilly.
— Ah! to pan, kochany panie dozorco — przychodzisz pan zapewne po upoważnienie do pogrzebania Fauvela.
— Nie, panie — to czem przychodzę, to coś wyjątkowo ważnego i strasznego.
— No, no, co tam takiego?...
— Coś przerażającego doprawdy!...
— Co takiego?...
— Dostawiono do Morgi przed chwilą dwa nowe ciała...
— Dwa ciała znalezione w lasku Bulońskim?...
— Tak właśnie.
— Wiem o tem... właśnie, w chwili, kiedy pan wchodziłeś, czytałem raport komisarza. — Mowa w nim o jakimś powieszonym mężczyźnie i o młodej kobiecie znalezionej bez życia. Śmierć tej ostatniej przypisywać by można utonięciu w ataku anewryzmu, albo wśród uderzenia na mózg!...
— I ten mężczyzna zawieszony na gałęzi — wykrzyknął nadzorca Morgi — i ta młoda kobieta, zostali zamordowani ręką jednego i tego samego złoczyńcy!
— Co pan mówisz?...
— Najrzetelniejszą prawdę... — Będziesz pan mógł przekonać się o tem na własne oczy!...
— Więc popełnioną została zbrodnia?...
— Podwójna... a raczej potrójna zbrodnia, bo ta sama ręka zadała także cios i Antoniemu Fauvel...
Naczelnik bezpieczeństwa publicznego podniósł się wzruszony.
— Fauvel — rzekł — miał na szyi prze cięcie, przez które wyciągnięto zeń Wszystką krew, aż do ostatniej kropelki...
— Oba trapy nowe, mają na szyjach takie same zupełnie cięcia... — Dla tego właśnie przyszedłem to panu powiedzieć...
— W takim zatem razie, mamy wyraźnie do czynienia z bandą morderców!...
— Nie wiem z kim mamy do czynienia, przyszedłem tylko opowiedzieć to co widziałem... Reszta nie obchodzi mnie wcale...
Naczelnik bezpieczeństwa publicznego, napisał szybko kilka słów na kawałku papieru, który włożył w kopertę.
Napisał następnie adres i zadzwonił.
Natychmiast ukazał się urzędnik i otrzymał rozkaz, ażeby list ten wysłał jak najprędzej.
Urzędnik wyszedł.
List był do jednego z doktorów, należących do prefektury.
Naczelnik włożył palto, wziął kapeluss i portfel i odezwał się do nadzorcy:
— Idę z panem... idąc do Morgi... wstąpimy do pałacu sprawiedliwości.
Wszedł urzędnik dyżurny.
W kilku słowach powiadomiono go o tem co zaszło.
Wydało mu się to rzeczą tak nadzwyczajną, tak nieprawdopodobną, że nie chciał w nią uwierzyć.
— Chodź i pan z nami, panie dyżurny — odezwał się dozorca — będziesz pan nam służył za świadka.
— Dobrze. — Idę z panami...
Wyszli we trzech razem.
Wezwany doktór prawie jednocześnie nimi stawił się w Mordze.
— Co tu się stało tak ważnego? — zapytał.
— Zobaczysz doktorze... Chodźmy do amfiteatru.
Dozorca ich poprowadził.
— Oto są to dwa trupy proszę panów — odezwał się wskazując na ciało Amadeusza Duvernaya i Wirginii... Niech pan raczy je obejrzeć panie doktorze.
Doktór był ten sam który oglądał zwłoki Antoniego Fauvela.
Uderzony przedewszystkiem woskowa białością twarzy nieboszczyków, zbliżył się do nich żywo.
Naczelnik bezpieczeństwa publicznego oglądał tymczasem szyję Amadeusza.
I zobaczył otwartą jeszcze ranę.
— Nie ma żadnej wątpliwości! — powiedział głośno. — Człowiek ten został zamordowany w ten sam sposób co Fauvel. — No doktorze, co o tem sądzić rzekł i palcem wskazał na ranę.
Doktór przyjrzał się z kolei i odpowiedział:
— Masz pan zupełną racyę, nie podobna wcale wątpić — ta sama ręka co ugodziła Fauvela, ugodziła także i tego człowieka!... Czy młoda kobieta ma rónież taką samą szramę?
— Tak doktorze.
Zbliżyli się do biednej Wirginii i na jej szyjce prześlicznych kształtów, zobaczyli śmiertelne cięcie.
Proszę znieść trupy-rozkazał doktór.
Posługacze amfiteatru wykonali natychmiast rozkaz.
Żadnego uderzenia, żadnego śladu walki albo gwałtu nie było na ciałach zamordowanych.
— Ho! ho! moi panowie! — wykrzyknął doktór — gdybym ja miał honor pełnić obowiązki prefekta policyi, doznałbym w tej chwili niemiłego wzruszenia!...
Istnieje bo w tej chwili w Paryżu banda łotrów zabijających z dokładnością i wprawą, zdradzającą znakomite zdolności chirurgiczne!... W trzy dni trzy osoby zamordowane w jeden i ten sam sposób, to okropne, to przerażające!... To zdolne wzniecić popłoch w takiem nawet jak Paryż mieście!...
Naczelnik bezpieczeństwa publicznego i urzędnik policyjny potaknęli głowami.
Doktór mówił dalej:
— Czy tożsamość tych dwojga ludzi została już sprawdzoną?
— Nie jeszcze doktorze. Nie znaleziono przy nich żadnych dowodów...
— A czy można przypuszczać, że kradzież była przyczyną zbrodni?
— Chyba że nie, bo nieruszono ani klejnotów kobiety, ani pieniędzy, jakie się znajdowały w portmonetkach obojga...
— Mężczyznę jak powiadają znaleziono powieszonego?
— Tak — odrzekł nadzorca, oto sznurek, na którym był przywiązany...
— Po co wieszano trupa? — zauważył doktor. Jest w tem coś niepojętego dla mnie... Człowiek, który dokonał tych morderstw, wiedział aż nadto dobrze, że nie złapie nikogo na podobną komedyę.
Naczelnik bezpieczeństwa publicznego wziął sznur z rąk dozorcy i zaczął mu się przypatrywać.
— Wzięty został ze stajni — rzekł, bo oto ślady zębów końskich...
— Panowie odezwał się znowu doktór, mojem zadaniom stwierdzić, że ten człowiek i ta młoda kobieta, są zamordowani w ten sam sposób, w jaki Antoni Fauvel został zamordowany, stwierdzam to i dodaję, że jedna i ta sama ręka dokonała tych trzech zabójstw... Reszta do was należy... Wy musicie wyszukać morderców... Powiadam morderców, bo pewnością jest ich kilka... Jeden człowiek nie byłby w stanie zrobić w ten sposób, zresztą jeżeli nawet kilku działało, jest jeszcze coś, czego nie mogę sobie wytłómaczyć.
— Co takiego? — zapytał naczelnik.
— Na nogach i na rękach nie ma żadnych śladów, żadnych zadraśnięć, żadnych siniaków... A jednakże potrzeba było związać ręce i nogi tych nieszczęśliwych, aby z nich w ten sposób krew wszystką wytoczyć.
Naczelnik bezpieczeństwa publicznego zadał lekarzowi pytanie:
— A czy jest rzeczą pewna, że masaż ciała uskuteczniony, dla wyciśnięcia wszystkiej krwi, nie pozostawia żadnych po sobie śladów?...
— O! to rzecz najpewniejsza!... rzecz zupełnie dowiedziona odpowiedział doktor.
— Nie rozumiem co by mogła być za przyczyna zbrodni, skoro nie obdarto — odezwał się naczelnik bezpieczeństwa publicznego — nie pojmuję w jaki sposób zabrać się do odkrycia prawdy. Nie żyjemy w czasach, w których by uczeni potrzebowali krwi ludzkiej do tygielków, ażeby się w złoto zamieniła. Wszystkie przypuszczenia na ten temat byłyby naiwnością kolosalną... Dzisiaj zabija się tylko dla interesu... dla osiągnięcia jakiejś korzyści, dopięcia jakiegoś celu... Cóż tu mógłby być za cel? co za interes? — Na to pytanie niepodobna mi znaleźć odpowiedzi... Widzę mur przed sobą nieprzeparty... Tajemnica zdaje się niedocieczona!...
— Potrzeba jej dojść jednakże, odezwał się urzędnik policyjny.
— Zapewne, i to jak można najpredzej, ażeby się Paryż nie dowiedział. Wywołało by to ogromną panikę! — Pozwolimy niech sobie dzienniki doniosą, to jakiś wisielec i jakaś kobieta zmarła na anewryzm serca, znalezienį zostali w lasku. Bulońskim. To nikogo nie zdziwi, nikogo nie zaniepokoi, a my swoją drogą działać będziemy jak najenergiczniej, ale w tajemnicy...
—Przedewszystkiem — zauważył urzędnik policyjny — potrzeba koniecznie sprawdzić tożsamość ofiar zamordowanych...
— Prawdopodobnie nie będzie to rzeczą trudna rodziny dadzą znać zapewne policyi o zniknięciu tych dwojga nieszczęśliwych. A może poznani zostaną w Mordze. Po sprawdzeniu tożsamości, zabierze do szukania, kto mógł mieć interes w popełnienia tych dwóch, albo raczej tych trzech morderstw okrutnych i musimy odnależć przestępców.
Wydano rozkaz przeniesienia ciał Amadeusza i Wįrginii do sali wystawowej i położenia ich na płytach, po za szybami zagrody.
Naczelnik bezpieczeństwa publicznego rozkazał oddać sobie sznur, na którym wisiał Amadeuss, skromne klejnoty Wirginii i obie portmonety, a nadto przeszukać raz jeszcze ubrania zamordowanych dla sprawdzenia, czy się co jeszcze w kieszeniach nie znajdzie.
— Doktór spisał protokół, naczelnik poprosił podwładnego sobie urzędnika, ażeby udał się z nim do prefekta policyi.
Ten ostatni przyjął w tej chwili obu przybyszów, chociaż ździwiony był nieco tak ranna ich wizytą.
— O cóż to chodzi, moi panowie? — zapytał z uśmiechem. — Spodziewam się, że nie przychodzicie z doniesieniem, o jakim spisku przeciwko Rzeczpospolitej...
— Nie, panie prefekcie — odpowiedział naczelnik — nie przychodzimy z doniesieniem o spisku przeciw rzeczpospolitej, ale o spisku przeciwko bezpieczeństwu publicznemu...
— Spisek przeciwko bezpieczeństwa publicznemu! — powtórzył wysoki urzędnik — to takie bardzo ważna sprawa...
— Ważniejsza, aniżeli pan sądzi...
— Wytłomaczcie się panowie.
Dwie zbrodnie zostały popełnione, zaczął naczelnik bezpieczeństwa publicznego — dwie zbrodnie ściśle zespolone ze zbrodnią popełnioną przed kilku dniami na osobie niejakiego Fauvela, podżegacza kradzieży książek w bibliotekach narodowych i przechowywacza tychże książek…..
— Więc ten Fauvel, nie został zamordowany przez któregoś ze swych wspólników, obawiającego się denuncyacyi? zapytał prefekt.
— Zdawało się to prawdopodobnem, ale pokazuje się teraz, kiedy dwie osoby zostały w ten sam zupełnie sposób zgładzone, że to zdawało się tylko.
W tem miejscu, naczelnik bezpieczeństwa publicznego, opowiedział szczegółowo to o czem wiedzą już czytelnicy nasi.
— Masz pan racyę….. podobne przypuszczenie jest na teraz nie możebne — odezwał się prefekt, wysłuchawszy okrutnego opisu. — Bezpieczeństwo publiczne jest naprawdę narażone... Każdy może się uważać za narażonego na jakiś napad tajemniczy, na napad, którego cel jest niewytłomaczonym; skoro o kradzież nie chodzi... — Czego chcą mordercy? Czego szukają? — Gdyby publiczność dowiedziała się co jest, zapanował by popłoch szalony, administracya byłaby posadzaną o niedołęztwo, jako nieumiejąca ani zapobiedz zbrodniom, ani pochwycić morderców...
— Dla tego też, panie prefekcie, należałoby te trzy wypadki zatrzymać w tajemnicy...
— W tajemnicy! — powtórzył prefekt, a czyż to możliwe?...
— Możliwe i nawet nie trudne, jeżeli zechce się pan porozumieć zaraz z sądem i otrzymać od prokuratora rzeczypospolitej rozkaz, ażeby nie donoszono o niczem w dziennikach... — Milczenie to uchroni nas od alarmowania Paryża i odstraszenia cudzoziemców... — Tymczasem będziemy szukać łotrów gorliwie, a zyskamy i to jeszcze, że zbóje pewni bezkarności, nie będą się za bardzo wystrzegać... — Gdy Paryż dowie się odrazu i o dokonanych zbrodniach i o ujęciu zbrodniarzy, nie będzie miał żadne go powodu do trwogi, a honor policyi będzie ocalony!...
— Dobrze... — powiedział prefekt. — Porozumiem się z sądem w celu zabezpieczenia nas od prasy, ale działajcie prędko, bo tajemnic podobnego rodzaju, nie podobna długo utrzymać... Jak niektóre chemiczne kompozycye, prędzej, czy później rozsadzają one zawierające je naczynie!...
— Będziemy działać energicznie i pośpiesznie... — Oddam te sprawę jednemu z moich pomocników, który zasługuje na najzupełniejsze zaufanie... oddam ją Rajmundowi Fromentalowi, o którym niedawno panu wspominałem.
— Rajmund Fromental?... Czy to nie ten, który został skazanym, i któremu darowano połowę winy, pod warunkiem że będzie nam służył?...
— Ten sam właśnie.,. Syn jogo nie zna przeszłości ojca i nie podejrzewa nawet właściwego jego zajęcia... Fromental oddałby życie, żeby ukryć smutne swoje koleje przed dzieckiem swojem, pragnąłby też usunąć się ze swego urzędu i zostać wykreślonym z list policyjnych. Gotów jestem popierać jego prośbę, bo uważam go za człowieka zupełnie uczciwego, pomimo spełnionej winy. Zresztą oddał nam już niezmiernie ważne przysługi... Ale zanim przychylimy się do jego żądania, musi nam pomódz raz jeszcze.
— Dobrze... użyj go pan, ale następnie zechciej mi go zaraz przypomnieć...
∗ ∗
∗ |
W znanym nam pałacu przy ulicy Miromesnil, zapanowało ogromne wzruszenie, gdy Angela wysiadłszy z Martą z powozu, opowiedziała doktorowi Thompsonowi o groźnem niebezpieczeństwie, na jakie młoda dziewczyna była narażoną.
Jakób kazał zażyć swej pupilce uspakajające lekarstwo, bo była bardzo osłabioną po zemdlenia i nerwowa gorączka zdawała się nieuniknioną.
Zalecił nadto sierocie, ażeby wypoczęła.
Usłuchała rady tej chętnie, a udawszy się do swojego pokoju, rzuciła się zaraz na łóżko.
Pascal, Angela i Jakób zasiedli do pogawędki.
— Nie dowiedziałaś się czego szczególnego podczas przejażdżki po lasku?... zapytał doktór przyjaciółki Pascala.
— W lasku nie... ale wcale mi to nie przeszkadza, powiedzieć wam pewną bardzo interesującą nowinę... Nie domyślajcie się napróżno, bo niezgadniecie nigdy...
— Mów zatem powiedział Pascal.
— Hrabia Fabian de Chatelux zobaczył Martę...
— I cóż?…..
— Sprawdziło się coście przewidywali. Piękność Marty zrobiła swoje... W tej chwili naiwny młodzieniec szaleje już z miłości...
— Cóż się więc stało?...
— Nic nadzwyczajnego. Ten oto grzeczny kawaler, który dzięki swemu flakonikowi, przywrócił Marcie przytomność, był właśnie nie kto inny, tylko syn pani hrabiny de Chatelux... Pragnęliście przedstawić go waszej wychowance w przyszły poniedziałek na zebrania wieczornem?... No to prezentacya już uskuteczniona.
— Dowodzi to raz jeszcze, że nieszczęście także się na coś przyda! — rzekł śmiejąc się Pascal.
— I sądzisz, że młody hrabia na seryo się zakochał? — dorzucił Jakób Lagarde.
— Jestem tego najpewniejszą w świecie, a możecie chyba mi wierzyć, że się znam trochę na tych rzeczach!... Studyowałam fizyonomię hrabicza podczas kiedy cucił Martę. Najprzód wybiła się na niej admiracye, a następnie gwałtowne uczucie. — Nie ma obawy, aby się nie stawił na poniedziałkowe zaproszenie...
— Czy was zapewnił?...
— Wymienił nam swoje nazwisko:
— To bardzo dobrze... zdaje mi sią, że wypadnie mi pojechać doň i podziękować za uprzejmą pomoc.
— Posłanie karty wizytowej będzie zupełnie dostatecznem... zauważył Pascal...
— Zapewne... ale chcę jednakże tego młodego człowieka zobaczyć w jego własnym domu i zrobić znajomość z hrabina... Ludzie chodzący otwartą drogą, nie są nigdy podejrzewani. Przypadek pozwala mi wejść do domu pani de Chatelux, skorzystam z niego. Kto wie zresztą, czy ta wizyta nie dostarczy mi sposobu ściągnięcia pana Fabiana tam, gdzie wiesz...
— Czy obawiasz się, aby Marta nie była go zdolną pociągnąć? — zapytał Pascal...
— Marta jest przynętą niezawodną, to nie ulega wątpliwości, ale nie trzeba nigdy zaniedbywać żadnych środków...
Przypadek posłużył mi daleko więcej.
niż myślisz...
— Jakto?... — Hrabina de Chatelux otrzymała mój list, ale mnie nie zna wcale. Nic nie dowodzi, że mi odpowie na moje zaproszenie, usprawiedliwione jedynie naszemi amerykańskiemi obyczajami i nieświadomością zwyczajów paryskich... Pani de Chatelox jest wielką damą... i jako taka, przestrzega zapewne starannie wszelkich konwenansów, a mój postępek, musimy przyznać obaj, przecie nie zgadza się z niemi wcale...
— Syn powiedział, że przybędzie...
— Syn jest młodzieniaszkiem niepełnoletnim jeszcze... Ma on najlepsze zamiary, ale matka może ma nie pozwolić, może zmusić go do posłuszeństwa swej woli. Co za powód będzie mógł wymyśleć, ażeby przybyć do nas?... Toć przecie nie powie hrabinie, że się śmiertelnie za kochał w pupilce doktora Thompsona!..
Każdy młody człowiek stara się ukrywać pierwszą swoję miłość, szczególniej przed okiem matki...
— Czy nie ma jednak obawy, aby cię ten krok nie skompromitował?...
Jakób wzruszył ramionami.
— Czem?... Fabian de Chatelux przyszedł z pomocą mojej pupilce. Winienem mu więc podziękować. Cóż nad to naturalniejszego? — Postępuję jak człowiek światowy, dobrze wychowany, i skłonię może hrabinę, aby przyjęła moje zaproszenie...
— Rób zatem jak uważasz...
— Nie na tem bynajmniej kończą się moje zabiegi... ciągnął pseudo Thompson.
— Cóż chcesz zrobić jeszcze więcej?...
— Nie lubię zdradzać moich zamiarów, zanim ich do bliskiego wykonania nie doprowadzę... Zobaczycie wkrótce...
— Czy są jakie wiadomości o Fromentalach?...
— Nie... dowiadywałem się o nich, ale ani ojciec, ani syn, nie znajdują się w Paryżu. — Posłałem im list zapraszający, ale czy przyjdą? — Jeżeli nie, to trzeba się będzie zająć nimi na seryo. Nie mają powodu się ukrywać — można więc łatwo będzie ich odnaleźć.
— Znajdziemy ich, rzekł Pascal.
— Ponieważ dzień dzisiejszy nie jest dniem konsultacyj — zajmę się naszemi interesami...
Służący przyszedł oznajmić, że śniadanie podane.
— Zejdziemy za chwile... — odpowiedział Jakób i dodał gdy lokaj się oddalił... Jeszcze słówko co do Marty, kochana Angelo. — Rozmawiasz z nią bardzo dużo, a ona ufa ci zupełnie…..
— Zapewne...
— Czy nie opowiadała ci co kiedy o swojej przeszłości, o swojej teraźniejszej pozycyi i przyszłości.
— Nie mówiła mi o niczem podobnem. Dla czego się o to pytasz?...
— Bo chciałbym wiedzieć, czemu przypisać ten widoczny jej smutek, od czasu opuszczenia Petit-Castel. — Zdaje mi się niepodobnem, abyś nie spostrzegła wielkiej zmiany, jaka w niej zaszła...
— Rzeczywiście, znalazłam ją trochę więcej ponurą, ale przypuszczałam, że zmartwienie po stracie matki na nowo ją opanowało. Podobne objawy, nie są rzadkością. — Czy ta zresztą, czy inna jaka temu przyczyna, Marta nie zwierza mi się z niczem — odpowiedziała ex-magazynierka.
— To dziecko ma zatem jakąś tajemnicę, którą przed nami ukrywa.. — zauważył Jakób.
— Zdaję ci się!...
— Nie! tak jest na pewno... — I ty i Pascal jesteście doprawdy mało przenikliwi, skoro widoczna w niej zmiana, nie uderzyła waszych oczu.
— Cóż więc sądzisz?...
— Nie sądzę nic... — gubię się w domysłach.
— Czy przypuszczasz, że odgadła nasze projekta?...
— Co do tego, to nie! stanowczo nie! To niepodobna!... Zmiana jej pochodzi z cierpienia i ciągłej zgryzoty!... — Gorące jej ręce zdradzają gorączkę... jej zaczerwione powieki, zdradzają, że nie sypia po nocach... Marcie coś dolega, coś czego odgadnąć nie mogę, ale o czem muszę się dowiedzieć jednakże... Będę szukał z przekonaniem, że kto szuka, ten znajdzie.
— Co cię to tak znowu bardzo obchodzi? — odezwał się Pascal, ździwiony nieco tym zapałem doktora. — Marta jest w rękach naszych narzędziem i niczem zgoła więcej... — Kiedy odda nam bezwiednie usługi, jakich od niej oczekujemy... kiedy odegra rolę słoninki w pułapce i przestanie nam być potrzebną, nie będziesz miał, jak mi się zdaje, potrzeby troszczyć się wcale o nią! — Skądże zatem ta obawa o jej przypuszczalne cierpienia?...
Jakób zadrżał, posłyszawszy słowa Pascala.
— Kto może odpowiadać za przyszłość? — mruknął.
— Ho! ho! — wykrzyknął ex sekretarz hrabiego de Thonnerieux — zdradziłeś się mimowoli, mój kochany!
— Czyż tak? — powiedział Jakób z uśmiechem.
— Zaczynam wierzyć, żeś i ty nie był zdolnym oprzeć się urokowi, jaki rzuca piękność panny Grand-Champ... — Sierota wzbudziła w twojem sercu uczucie, które uważałeś za szaleństwo przed kilku zaledwie dniami. — Powiedziawszy krótko, zakochany jesteś na zabój.... — Tak czy nie tak?... — powiadaj...
Doktór spojrzał na Pascala i odpowiedział nowym uśmiechem:
— Może tak... a może i nie. — Kto może ręczyć za siebie? Chodźmy na śniadanie...
Zeszli do sali jadalnej.
Podczas posiłku, który trwał krótko, Jakób był zamyślony i ponury.
— Czy wychodzisz?... — zapytał Pascala, wstając od stołu.
— Nie... zaczekam tutaj na ciebie, ażeby się dowiedzieć o rezultacie wizyty u pani de Chatelux..
— To każ zaprzęgać. — Zobaczę się — z Martą, a potem zaraz pojadę...
Jakób z Angelą, udali się do pokoju sieroty.
Marta drzemała, ale na odgłos otwierających się drzwi, otwarła oczy.
Angela weszła pierwsza.
— Moja koteczko — odezwała się do sieroty — doktór życzy się zobaczyć z tobą...
— Czekam z przyjemnością... a mam się daleko lepiej.
Zaledwie wymówiła te słowa, Jakób wszedł do pokoju.
Gorączka paliła mu krew w żyłach i przyśpieszała bicie serca.
Po raz pierwszy próg ten przestępował, po raz pierwszy widział Martę leżącą.
Silnie wzruszony, zbliżył się do łóżka, wziął rękę młodej dziewczyny, zaczął liczyć uderzenia pulsa, a jednocześnie wpatrywał się w zmęczoną twarz chorej.
— Nie mam gorączki — odezwała się Marta — przelękłam się tylko... nic więcej... Czuję się daleko lepiej...
— Jednakże kochane dziecię — odrzekł Jakób — są na twej twarzy wyraźne oznaki rzeczywistej choroby i to nie dzisiejszej... — Ty widocznie cierpisz, ja od kilku dni stan twój obserwuję i zaczynam się o ciebie niepokoić. Ta choroba zaczęła się zaraz po naszym przyjeździe z Petit-Castel...
Marta się zaczerwieniła.
Ten nagły rumieniec nie mógł ujść baczności Jakóba.
— Czy masz jakie zmartwienie? — zapytał serdecznie — dla czego ukrywasz go przedemną. Może mógł bym ci ulżyć w czemkolwiek?...
— Kiedy mnie nic a nic nie jest... — odpowiedziała młoda dziewczyna, widocznie zaambarasowana — ja nic przed panem doktorem nie ukrywam..
— Przysięgłabyś też na to?...
— Marta znowu się zaczerwieniła.
— Dla czego żąda pan odemnie przysięgi, kiedy zapewniam, że mi nic nie jest? — Czy pan nie wierzy mojemu słowu?...
Jakób nie nalegał więcej.
— Potrzebujesz wypoczynku — rzekł, staraj się zasnąć trochę. — Wieczorem przyjdę cię zobaczyć jeszcze... do widzenia...
— Do widzenia, panie doktorze...
Pseudo Thompson uścisnął rękę sieroty, wlepił w nią pałające spojrzenie, nakoniec wyrwał się z niemego zachwytu i wraz z Angelą wyszedł z pokoju.
— Co mu się stało? — pytała Marta, skoro się tylko drzwi za nimi zamknęły. Nigdy go takim nie widziałam... Jego spojrzenie było dzisiaj nadzwyczaj dziwne... Zdawało mi się, że ma łez pełno W oczach...
— Dla czego?...
Po chwilowem namyśle odpowiedziała sobie:
— Zapewne, widząc mnie leżącą, przypomniał sobie ostatnią chorobę swojej córki którą — utracił i ten widok odnowił ranę ojcowską. Biedny doktor, Jaki on dobry, a jaki przewidujący!... Spostrzegł, że cierpię.. Nie mogłam ukryć przed nim mojego smutku, ale potrafię z pewnością ukryć moją miłość. Ah! ta miłość, to choroba co mnie podkopuje, co mnie w końca może zabije... Na te chorobę jest tylko jedyne lekarstwo... zobaczyć Pawła.
Czy go jednakże zobaczę?...
Młoda dziewczyna położyła główkę na poduszce i przymknęła oczy.
Nie spała atoli wcale.
Wielkie łzy jedna po drugiej spływały po wybladłych jej policzkach.
∗ ∗
∗ |
Fabian de Chatelux jakeśmy to powiedzieli — śledził jak tylko mógł najdłużej za powozem unoszącym Martę z Angelą.
Nadzwyczajna piękność młodej dziewczyny, literalnie zawróciła mu w głowie...
Czuł się schwytanym za serce — a nieznane to uczucie, sprawiało mu rozkosz i boleść.
Przez kilka chwil stał na miejscu jak oczarowany, nakoniec otrząsnął się i zaczął przerwany spacer. Szedł wolno, a myśli jego ciągle były przy młodej dziewczynie, kuzynce doktora Thompsona, sławnego cudzoziemca, od którego matka jego otrzymała list zapraszający na wieczór, na który nie miała zamiaru się udać.
— Zycie jest pełne dziwnych nieprzewidzianych wypadków... myślał sobie Fabian. — Wczoraj byłem tego samego zdania co mama.
— Nie znamy doktora... nie znamy jego rzeczywistej pozycyi, ani pochodzenia: mówiłem — może to szarlatan jaki, przybyły dla zjednania sobie klienteli... Byłoby niegodnem powiększać sobą liczbę naiwnych, złapanych na reklamy...
Nie pojedziemy!...
„Oto co myślałem wczoraj... oto com utrzymywał wczoraj z najlepszą na świecie wiarą.
„Dzisiaj zupełnie co innego. Dziwny wypadek postawił mnie na drodze prześlicznej młodej dziewczyny i jestem gotów dowieść jej, że musiemy przyjąć zaproszenie doktora, człowieka honorowego, rzadkich zasług, luminarza nauki!... Trzeba przekonać hrabinę! — Ja muszę zobaczyć kuzynkę doktora, a zresztą obiecałem, że się zobaczymy...“
Tak sobie rozmyślając Fabian powrócił do pałacu przy ulicy le Tournon.
Zamknął się zaraz w swoim pokoju i zaczął wyszukiwać sposobów zmiany zapatrywań i postanowienia matki, nie wyjawiając rozumie się rzetelnej przyczyny, jaka go do cudzoziemca z ulicy de Miromesnil ciągnęła.
Zadzwoniono na śniadanie.
Fabian zeszedł na dół z twarzą wesołą, uśmiechniętą, ucałował matkę, która nań oczekiwała i zajął miejsce.
— Wychodziłeś rano kochane dziecię — zapytała hrabina widząc błyszczące spojrzenie syna i wesoły jego uśmiech.
— Wychodziłem mateczko.
— Pieszo?...
— Tak jest mateczko.
— Dalekoś chodził?...
— Do lasku Bulońskiego a nawet dalej trochę.
— To zadaleko mój chłopcze.
— Przechadzka bardzo jest zdrową byle się nie męczyć zbytnio...
— Nie obawiaj się mamusiu, prześliczny czas... Szedłem wolno i mam wyborny apetyt jak zaraz się o tem przekonasz...
— Dobrze kochany synu... ale pamiętaj mi zawsze o sobie... Udajesz się dziś do Créteil do Pawła Fromentala i jutro znowu będziesz się tam męczył. Obawiam się bardzo o to...
— Niech się mama wcale nie obawia. Przyrzekam, że będę się oszczędzał...
— Czy powrócisz w sobotę wieczorem czy też w niedzielę rano?
— Jak sobie życzysz mateczko...
— Pozostawiam ci zupełną co do tego swobodę... bo nie chciałabym skracać przyjemnej ci rozrywki.
— Jeżeli zatem mama pozwala, to powrócę w niedzielę rano.
— Staraj się też rozweselić trochę Pawła, bo uważam, że od pewnego czasu stał się posępny bardzo... Czyś i ty to zauważył?
— Zauważyłem to moja mamo i sprawia mi to wielką przykrość...
— Czy Paweł ma jaką przyczynę do smutku?
— Nie sądzę... Rajmund Fromental jest najlepszym z ojców... Kocha swojego syna tak samo jak ty mnie kochasz mateczko...
Sądzę, że smutek Pawła jest raczej pozornym, aniżeli rzeczywistym, pochodzi może z jego stanu zdrowia, które nie jest zadawalniającem...
— Może że i masz racyę... może to ta nadmierna praca nad nauką tak go osłabiła bardzo. Korzystaj ze sposobności i postaraj się go rozrywać... Siedzi sam w Créteil a musi nudzić się porządnie.
Rozmowa powyższa wypadła bardzo na korzyść młodemu człowiekowi, bo pozwalała mu zawiązać z matką pogawędkę w najwięcej go obchodzącej kwestyi.
— Czy pomyślała też kochana mateczka — zapytał nagle — o zaproszeniu jakie nam doktór Thompson nadesłał?... Czyś zdecydowała jak zrobić?
— Dla czego mnie o to pytasz?
— Dla tego, że jeżeli się doń wybierzemy, to krócej w Créteil zabawie.
— Czyś zapomniał już o naszej rozmowie wczorajszej?
— Zgodziliśmy się wszak wspólnie, iż nie znając pana Thompsona, nie mażemy z tej racyi przyjmować jego zaprosin...
— Przypominam to sobie doskonale... ale się zastanowiłem...
— I jakiż rezultat tego zastanowienia?
— W pałacu tak sławnego doktora zagranicznego, zbierze się z pewnością cały świat naukowy i rozmowa wartą będzie posłuchania... Może to jedyna dla mnie dobra okazya, to też i myślę, że źle byśmy zrobili, odrzucając inwitacyę...
Pani de Chatelox poruszyła się ździwiona.
— Zupełnie innego zdania byłeś przecie wczoraj odrzekła.
— Rzeczywiście, ale wczoraj bez namysłu poszedłem za twojem może trochę za absolutnem zdaniem mateczko...
— Nie masz wszak nic innego do zarzucenia doktorowi, jak tylko, że zanadto może nadużywa reklamy... Zarzut to bardzo słaby w obec człowieka tak uczonego i w dodatku amerykanina... Oryginalność toż to cecha jego narodowości... Obywatele stanów zjednoczonych, zapalają się do reklamy... zarazili oni Paryż nawet tą gorączką, i wielu już francuzów nie ustępuje pod tym względem yankesom... Pan Thompson zapełnił dzienniki swojem nazwiskiem, to prawda, ale czyż mógł zrobić inaczej ażeby dać się od razu poznać w kraju, do którego przybył po raz pierwszy. Gdyby był mniej siebie pewnym, nie robiłby tyle hałasu...
— Ale zkądże ten twój nagły zapał moje dziecko — wykrzyknęła pani de Chatelux, coraz bardziej ździwiona, zkąd z takiem ożywieniem ujmujesz się za człowieka, o którym wczoraj dopiero wyrażałeś się pogardliwie i którego wczoraj dopiero posądzałeś o szarlatanizm.
— Wczoraj się myliłem mateczko!... Byłem niesprawiedliwym wczoraj….. dowiodło mi tego trochę głębsze zastanowienie...
— Cóż ci jednak nasunęło owe myśli!...
Zaambarasowany Fabian poczuł, że się rumieni.
Hrabina spostrzegła to zaambarasowanie i rumieńce.
— Moje kochane dziecię — rzekła patrząc prosto w oczy synowi — zdaje mi się, że coś przedemną ukrywasz.
— A cóż ja bym mógł ukrywać?
— Właśnie, że tego nie wiem, a wiedzieć bym bardzo pragnęła. Mów ze mną ze zwykłą swoją otwartością...
Młody człowiek miał zamiar niezgrabnie się wykręcić, ale brakło mu na to czasu.
Drzwi sali jadalnej się otworzyły i wszedł jeden ze służących, niosąc kartę na srebrnej tacy.
Co to? — zapytała pani de Chatelux.
— Jakiś pan, proszę pani hrabiny, pragnie się wiedzieć z panią hrabiną i z panem vice-hrabia... Oto jego bilet...
Pani de Chatelux wzięła kartę i przeczytała głośno z łatwem do opisania zdziwieniem.
— Doktór Thompson.
Jednocześnie zwracając się do Fabiana, który stawał się to czerwonym to bladym, dodała:
— Co znaczy ta wizyta, zupełnie dla mnie nie zrozumiała?...
— Nie wiem — odrzekł młody człowiek, powziąwszy nagłe jakieś postanowienie.
— Czekam na wyjaśnienia...
— Najprostszy przypadek zrządził, że dziś rano, pod laskiem Bulońskim, oddałem przysługę dwóm damom... dwóm kuzynkom doktora...
— Jaką przysługę?
— Powóz ich o mało nie został przewrócony i połamany... Jedna z dam zemdlała... a ja na szczęście miałem przy sobie flakonik z salamoniakiem. Doktór przychodzi zapewne, ażeby nam złożyć wizytę dziękczynną.
— Teraz zaczynam rozumieć — odezwała się pani de Chatelux z uśmiechem. Jedna z tych dam była zapewne młodą i piękną nieprawda?
Fabian schylił głowę.
Pani de Chatelux mówiła dalej:
— Oto co ci nasunęło twoje refleksye!.. oto dla czego broniłeś z takim zapałem sprawy doktora! — Trzeba mi było powiedzieć to od razu...
— Germaine wprowadź tego gościa do małego saloniku, gdzie zaraz przyjdziemy.
Służący wyszedł.
— A! ty bałamucie! — rzekła hrabina, całując syna — ratujesz piękne damy jak prawdziwy dżentleman paryzki i nawet się z tem nie pochwalisz!... A te piękne damy są właśnie kuzynkami pana Thompsona!... Doprawdy, gdy przypadek się miesza do czegokolwiek, to zawsze to wychodzi na dobre! — Chodźmy przyjąć doktora. Prędka jego wizyta dowodzi pewną znajomość świata... Już jestem z nim trochę pogodzoną.
Powiedziawszy to, pani Chatelux w towarzystwie syna na wpół posępnego, na wpół uradowanego, udała się do pokoju, do którego służący wprowadził Jakóba Lagarde.
Stał on na środku małego saloniku i okiem znawcy przyglądał się starym obrazom porozwieszanym po ścianach.
Widząc wchodzącą matkę z synem oddał hrabinie ukłon głęboki, a grzecznie się skłonił synowi.
— Niech mi pani wybaczy ― rzekł, moję śmiałość, że bez zaprezentowania się przyszedłem złożyć państwu wizytę... Niewłaściwe to, sam to czuję, ale tłómaczą mnie okoliczności. Zaciągnąłem względem syna pani dług wdzięczności, z wypłaceniem się z tego długu nie mogłem czekać do jutra...
— Syn mój wspominał mi, że miał szczęście oddać małą przysługę pańskim dwom kuzynkom-odpowiedziała hrabina, wskazując krzesło gościowi.
— Niezmierną przysługę proszę pani, za którą nieskończenie jestem wdzięcznym...
Jakób usiadł.
Fabian skłonił się rozrumieniony.
— Te dwie damy, to były zapewne pani Thompson i jej córka? — zapytała hrabina.
— Nie pani... jestem wdowcem i nie mam już córki... Starsza jest moją kuzynką... druga dziewczątkiem, z którem nie wiąże mnie żadne pokrewieństwo.
Przygarnąłem ją do siebie w chwili kiedy ją dotknęło niezmierne nieszczęście, bo strata matki, i zupełne sieroctwo na świecie... Kocham ją bardzo, kocham ją jak moje ubóstwianą córkę, którą straciłem, a do której jest bardzo podobną z rysów i łagodności... Uczyniłem z Marty przybraną córkę i chwilami wyobrażam sobie, że jestem jej ojcem!...
— Pan Bóg wynagrodzi pana, żeś przygarnął sierotkę.
— Już mnie hojnie nawet wynagradza, bo jest ona radością i ozdobą mojego domu.
— W jakim wieku?
— Lat dziewiętnaście...
— W moim wieku — szepnął Fabian.
— Spodziewam się — ciągnął dalej pseudo doktór — że pani hrabina pozwoli mi przedstawić sobie moję wychowankę. Moja wizyta ma cel dwojaki... Ośmieliłem się przysłać pani hrabinie zaproszenie... Zapewne to ździwiło panią i pomyślała sobie pani skąd ta śmiałość nie do darowania na pozór?... Z tego także potrafię się wytłómaczyć zaraz... Doktór Richaud, jedna z powag naukowych, który ma szczęście należeć do przyjaciół pani, sławiąc łaskawość i dobroć pani, obiecał mnie jej zarekomendować i wstawić się za mną... Może to nie usprawiedliwia mojej śmiałości, ale ją przynajmniej łagodzi...
— Rzeczywiście znam dobrze doktora Richaud i bardzo go cenie – odrzekła pani de Chatelux. — To coś mi pan powiedział, nie tylko tłómaczy pański postępek, który zadziwił mnie, jak przyznać muszę, ale go usprawiedliwia i czyni zupełnie naturalnym...
— Widzi pani hrabina, że miałem słuszność... Wiedziałem o tem i oto dla czego byłem prawdziwie szczęśliwy z okazyi jaka mi się nadarzyła, że mogłem się przedstawić pani.
Doktór Thompson naturalnością, dystynkcyą i eleganckiemi manierami, zjednał sobie panią de Chatelax zupełnie.
— Otworzyłeś doktorze swój gabinet konsultacyjny w Paryżu?... zapytała.
— Tak jest, proszę pani, od wczoraj — odrzekł Jakób.
— Wiem, że pan wziąłeś w swoją opiekę syna osoby, z którą dobrze się znamy... Czy byłeś pan zadowolony z rezultatów wczorajszych?...
— Więcej niż zadowolony... Nie spodziewałem się takiego napływu pacyentów... Napływ ten przekonał mnie co może zrobić reklama. Nie mógłbym inaczej stać się znanym od razu w Paryżu, mieście olbrzymiem, w królestwie mody, w mieście w którem byłem zupełnie obcym przed ośmioma dniami...
— Winszuję panu bardzo i z całego serca.
— Pozwoli pani dodać, że powinienem być ocenionym, bo przyjmuję chorych nie w chęci zbogacenia się ich kosztem (sam jestem aż nadto bogatym), ale dla przyniesienia im ulgi.
— Zadanie to niezmiernie szlachetne...
— Uznanie pani hrabiny, wynagradza mnie już za nie.
— O, z pewnością, że mam dla pana najzupełniejszy szacunek.
— A więc pani hrabino, skoro mam szczęście być łaskawie przez panią osądzonym, pozwól mi pani prosić cię o rzecz jednę, do której przywiązuje niezmierne znaczenie... Mówię tu o obecności pani na zebraniu, jakie daję w przyszły poniedziałek i na jakie przysłano pani hrabinie zaproszenie...
— Od bardzo dawna nie bywam już w świecie... — odrzekła hrabina.
— To nie żadna zabawa, ale nie liczne zebranie, na które obiecało mi się kilku uczonych, między niemi doktór Richaud, wspólny nasz przyjaciel i kilka znakomitości literackich i artystycznych. — Rozmowa i dobra muzyka, stanowić będą całą rozrywkę... — Prawdziwym celem tych zebrań, które będą bardzo często….. jest to, że pragnąłbym, aby poznawszy doktora w jego gabinecie konsultacyjnym, poznano człowieka w jego mieszkaniu... — Niech mi pani hrabina wierzy, że odmawiając mojej prośbie, bardzo, ale to naprawdę bardzo by mnie pani zmartwiła...
— A więc doktorze, chociaż od śmierci mojego męża żyję w zupełnem odosobnieniu, zrobię wyjątek dla pana... Syn mój i ja będziemy na poniedziałkowem zebraniu...
Fabian nie posiadał się z radości.
— Panie doktorze — rzekł — jakże się panie miewają?... czy zupełnie przyszły do siebie po przestrachu?... Czy przypadek nie pociągnął żadnych za sobą złych skutków?
— Oprócz lekkiego podrażnienia nerwowego nic nie było mojej pupilce. Zapobiegłem złemu od razu i gdy wyjeżdżałem z pałacu nie było już najmniejszego śladu choroby.
— To szczęście szepnął Fabian.
Jakób Lagarde podniósł się z siedzenia.
— Przyszedłem podziękować panu Fabianowi de Chatelux, ale podziękowanie i największa wdzięczność, należy się odemnie i pani hrabinie. Przyjmując moje zaproszenie, uczyniła mnie pani bardzo szczęśliwym...
Zamieniono kilka słów jeszcze, poczem doktór pożegnał się i wyszedł z salonu, odprowadzony przez Fabiana, aż do przedpokoju.
— No — myślał sobie, wsiadając do powozu, dobrze chyba odegrałem moję rolę i najzupełniej mi się powiodło. Jeżeli ktokolwiek zdolnym jest podejrzewać doktora Thompsons, to pewnością nie pani de Chatelax...
Fabian żywo pobiegł do matki.
— A cóż? — zapytał — jakże mama znalazła naszego gościa?
— Zbyteczne pytanie, kochane dziecię — odrzekła z uśmiechem hrabina.
— Zbyteczne... dla czego?
— Gdybym była pozostała przy mojem pierwotnem mniemaniu, nicby mnie nie skłoniło do poniedziałkowej wizyty... Zanim poznałam doktora, czułam doń instynktowną jakąś niechęć... Teraz pozyskał zupełną moje sympatye... Przebaczam mu nawet, nadużywanie reklamy...
Bardzo miły pod każdym względem człowiek.
Fabian tryumfował, jak gdyby pochwały oddawane doktorowi jego się dotyczyły.
— Teraz — mówił, ściskając czulej niż zwykle swoje mateczkę — teraz będę się zbierał do wyjazdu do Créteil, gdzie mnie oczekuje biedny mój Paweł.
∗
∗ ∗ |
Rajmund Fromental wstał bardzo rano, ażeby przed wyjazdem z Paryża uporządkować trochę swoje notatki.
Myślał, że Paweł pośpi sobie trochę dłużej.
Omylił się jednakże.
Po przebyciu bezsennej prawie nocy, młody człowiek zaraz o świcie zerwał się z łóżka.
Ubrał się prędko i poszedł do ojca.
Już wstałeś?... wykrzyknął Fromental ździwiony.
— Jak widzisz, kochany ojcze...
— Źle zatem napewno spałeś — dodał Rajmund.
— Poczem to poznajesz ojcze?...
— Po śladach bezsenności na twarzy...
— Ha, więc prawda... miałem sen bardzo niespokojny... trawiła mnie silna gorączka... Czy chcesz ażebyśmy zaraz powrócili do Port-Créteil?...
— Ja chcę tak zrobić jak ty sobie tego życzysz. — Jakże pojedziemy?...
— Koleją żelazną, to podróż najprędsza i najwygodniejsza.
— Dobrze! nie posilisz się czem przed odjazdem?...
— Nie. — Nie mam nigdy apetytu tak rano. — Zrobimy niespodziankę Magdalenie, a ona nam przygotuje za to porządne śniadanie...
— Przygotuj się zatem to pojedziemy.
Paweł poszedł do swojego pokoju po kapelusz, rękawiczki i worek podróżny...
Przez ten czas Rajmund porządkował swoje papiery i chował klucze do kieszeni.
Następnie napisał słów parę na ćwiartce papieru.
Paweł powrócił i zeszli na dół.
Rajmund wstąpił do odźwiernego i zawiadomił go, że wydala się na dni kilka z Paryża — że jedzie do Port-Créteil z synem — że często będzie zaglądał do miasta — że jeżeliby podczas nieobecności pytano o niego i jeżeli szło by o coś ważnego, to pozostawia adres, pod który można doń napisać, albo za telegrafować.
— Dobrze panie Fromental, odpowiedział odźwierny — schowam ten adres w pewne miejsce i zakomunikuję go w razie potrzeby...
Następnie ojciec wraz z synem udali się w stronę kolei Vincennes.
— Więc ojciec pojedzie ze mną?….. odezwał się Paweł — i zostanie ze mną kilka dni przynajmniej?...
— Tak kochane dziecię.
— To prawdziwe dla mnie szczęście... Jak długo zabawię z tobą, tego ci powiedzieć nie mogę na pewno. Sądzę jednak, że dni ośm, dziesięć, a może i więcej nawet.
— A ta podróż którą miałeś ojcze odbyć?...
— Podałem prośbę do ministra i otrzymałem odłożenie jej na później. —
Potrzebuję przygotować sobie naprzód robotę, aby nie włóczyć się na próżno.
— Zapewne potrzebuje ojciec odbyć rewizyę bibliotek departamentalnych?...
Po raz to pierwszy Paweł badał ojca w ten sposób.
Rajmund rozumiał, że nie może okazać najmniejszego zaambarasowania, najmniejszego wahania się z odpowiedzią, ażeby nie wzbudzić w umyśle syna, jakiej wątpliwości lub podejrzenia.
Odpowiedział też tonem najnaturalniejszym.
— Tak jest moje dziecko... Czeka mnie objazd inspekcyjny.
— W jaką stronę udasz się ojcze?...
— Na południe.
— Do których departamentów mianowicie?...
— Ależ — odrzekł zdziwiony taką ciekawością Rajmund, do departamentów Drome-Gard, Bouches-de-Rhone... dojadę aż do Marsylii. A dla czego mnie o to pytasz?...
— Bo chciałbym towarzyszyć ojcu w tej podróży.
— Pragniesz mi towarzyszyć? — wykrzyknął Fromental.
— Tak... miałbym wielką ku temu ochotę.
— Zdaje mi się, że mi ruch bardzo potrzebny... a przy tem oddawna pragnę poznać południe... Nic ojcu nie przeszkodzi zabrać mnie w drogę. Doktór Thompson zabronił mi pracować przez czas pewien, byłbym więc szczęśliwym, gdybym epokę przymusowego próżniactwa, zużytkował na przyjemną, a nie nużącą wycieczkę... Czy nie mógł byś mi ojciec zrobić tej uciechy?...
Rajmund znalazł się w nadzwyczajnie trudnem położeniu.
Co tu zrobić, ażeby się wykręcić, ażeby odmówić synowi?...
— Wiesz kochane dziecię rzekł — jak bardzo bym pragnął uczynić zadość wszystkim pragnieniom twoim. Ale to co uważasz za rozrywkę, byłoby w rzeczywistości rzeczą bardzo nudną i męczącą dla ciebie.....
— Jakto ojcze?...
— Tego rodzaju podróże są przykre i męczące... żadnego wypoczynku... żadnej regularności w życiu... ciągle w oberżach w małych, piekielnie nudnych miasteczkach.
— Zapewniam cię ojcze, że to podobałoby mi się bardzo... Dla mnie, który nigdy nic nie widziałem, wszystko by było nowością.
— No, to pomówimy jeszcze o tem, moje dziecię...
— Kiedy ojciec ma wyjechać?...
— Nie wiem jeszcze napewno... może trochę wcześniej... może później trochę... Ale... co znaczy ta gorączkowa chęć ruchu, jaka cię na raz opanowała?...
Paweł westchnął i szepnął:
— To znaczy, mój ojcze, że chciałbym znaleźć, jaki sposób zapomnienia.
Wielka łza zawisła mu u rzęsy i stoczyła się po policzku.
Rajmund widział tę łzę i serce mu się ścisnęło.
Pomimo to jednak, ucieszył się, że nastręczała mu się sposobność, pomówić z synem o jego miłości.
Na nieszczęście przybyli do stacyi.
Wobec nieustannego ruchu podróżnych, niepodobna było prowadzić dalej poufnej pogadanki.
Otworzono drzwi na platformę.
Fromental kupił dwa bilety, wsiedli i pojechali.
Magdalena nie spodziewała się tak prędko powrotu swoich panów.
Radość jej równała się ździwienia.
Uściskała serdecznie Pawła, jakby matka ukochanego syna.
— A cóż?...zapytała następnie. — Byłeś panicz u tego wielkiego doktora?...
— Byłem, kochana Magdaleno...
— Co powiedział?...
— Zapewnił, że mnie wyleczy, że nie zadługo odzyskam zupełnie zdrowie, a wierzę, że tak będzie jak obiecał...
— Patrzcie! patrzciel a to dzielny jakiś człowiek... Gdyby zechciał, wskoczyłabym za niego w ogień... albo... do wody! No a teraz muszę wiedzieć moi drodzy panowie, czyście nie za bardzo głodni.
— Za bardzo to nie, ale przegryźli byśmy co przed śniadaniem...
— Mam kawałek wczorajszej pieczeni.
— Przy szklaneczce wina, wystarczy nam ona tymczasem... — Przygotuj że te pieczeń, a ja pójdę się przebiorę w wiejskie moje ubranie...
Rzekłszy to Paweł oddalił się do swojego pokoju.
— Bodajże jakiś daleko weselszy, ten nasz kochanek — odezwała się Magdalena do Fromentala. — Czy by mi się tak tylko zdawało?...
— Niestety! — odrzekł ojciec — wesołość to przymuszona, moja dobra Magdaleno!... uśmiech to bardzo zwodniczy.
— Miłosierdzie Boskie! Cóż też to pan powiada?...
— Najszczerszą prawdę, moja droga!... Paweł nie tylko cierpi fizycznie... ma on i duszę chorą.
— Duszę chorą... serce chore... — powtórzyła stara służąca — nic a nic nie rozumiem... — Co to znaczy?...
— To znaczy, że nasz Paweł jest zakochany, moja droga...
Poczciwa Magdalena wzniosła ręce do góry.
— A to dopiero! — krzyknęła — i ja stara a głupia, nie domyślałam się niczego! Kiedyż on się tak zaszłopał, ten mój gołąbeczek jedyny?..
— Spotkał nie wiem sam gdzie jeszcze, jakąś młodą dziewczynę, w której rozmiłował się szalenie.
— No i cóż?...
— Ta młoda dziewczyna zniknęła... a znikając, zabrała duszę i serce Pawła, a może i życie jego, bo ta miłość zabija chłopaka!... — Rozumiesz teraz?...
— Rozumiem, kochany panie, że po trzeba odnaleźć koniecznie tę młodą osobę, co tak Pawełkowi zawróciła w głowie i trzeba dać mu ją co najprędzej, jeżeli jest tego godną...
— Odnaleźć?... — powtórzył Fromental. — W pierwszej chwili, przerażony boleścią mojego dziecka, obiecałem za jąć się jej wyszukaniem, ale dzisiaj żałuję już tej obietnicy...
— Dia czego?...
— Czyż Paweł nie jest synem moim, nie jest synem człowieka skazanego na więzienie? — Niech-że odnajdę tę dziewczynę i niech się przekonam, że jest go godną, czy on, syn skazańca, jej będzie godzien!...
— To wcale nie prawda, co pan teraz powiedział — odrzekła Magdalena.
Co do zbrodni, to nie pan ją popełniłeś, ale ci co cię skazali! — Ale przypuśćmy nawet, że pan byłeś kryminalistą, co jest fałszywem, jakim że to prawem, syn mógłby być odpowiedzialnym za winę ojca?...
— Prawem, jakiem się rządzi społeczeństwo!.. — Wyrok, który mnie po zbawił honoru, jest na życiu Pawła niezatartą plamą!...
— Któż wie o tem wyroku? — Można go trzymać w sekrecie... — Prefektura dostarczy panu środków ku temu... — Dosyć się im nawysługiwałeś... — powinni coś zrobić dla pana!...
— Oh! — odrzekł Rajmund ponuro — ta prefektura właśnie najwięcej mnie przeraża! — Zmuszony udawać się tam prawie codziennie, pokazywać się z odkrytą twarzą, drżę bez ustanku, aby się nie spotkać tam z kim takim co mnie pozna, potem wskaże palcem w obecności mojego syna i powie:
— Widzisz tego człowieka, to agent policyjny...
— Czyż nie masz pan obietnicy pani de Chatelux?... — zapytała Magdalena.
— Mam tę obietnicę i ufam jej niezachwianie... — Hrabina ma dziś właśnie złożyć wizytę sekretarzowi ministra, aby z nim o mnie pomówić. Jutro dowiem się, co też za odpowiedź otrzymała.
— No, więc, po co pan desperuje?... i to właśnie w chwili, kiedy zapewne zwolnią pana od wszystkiego?... — Miej pan w Bogu nadzieję i zajmij się odszukaniem tej osoby, którą jedynak twój pokochał...
— Gdzie on poznał, tę młodą osobę?
— Muszę go wypytać o to, bo nic nie wiem...
— O! on wcale kłamać nie umie, ten nasz gagatek kochany... — Powie pana szczerą prawdę, opowie wszystko jak było...
— Mam przynajmniej taką nadzieją.
— Czy pan tu pozostanie z nami czas jakiś?...
— Posiadam urlop na dni kilka.
— Skorzystaj że pan z niego, aby coś zrobić dla Pawła.
W tej chwili młody powrócił.
— Aj! co to jest — zawołał — nie poznaję cię doprawdy moja Magdaleno! — Jakto, jeszcześ nie nakryła do stołu?...
— Nie gniewaj się paniczyku na mnie, to starszy pan temu winien... — Pytał mnie, więc mu musiałam odpowiadać... Ale zaraz wszystko będzie, co trzeba...
— Pomogę ci kochana Magdaleno. — Zejdź do piwnicy, a ja tymczasem nakryję, znam się na tem tak dobrze jak i ty...
— Dobrze... dobrze... — powiedział śmiejąc się Rajmund — podzielmy się pracą to odbijemy zwłokę.
I podczas kiedy Magdalena poszła po wino, ojciec i syn rozłożyli na stole serwetę i postawili talerze.
Stara służąca powróciła z butelką i kawałkiem zimnej wołowej pieczeni, podała chleb, owoce i ser, co stanowiło nie wykwintny, ale wcale dostatni posiłek.
— Ale ba — odezwał się nagle Paweł, wyjmując z kieszeni małe pudełko, nie mogę zapomnieć przecie o przepisie doktora Thompsona!...
Wziął dwie srebrzyste pigułki, połknął je i popił winem.
— Magdaleno — odezwał się Rajmund — trzeba ci będzie pamiętać, że Paweł ma przepisaną bardzo skrupulatną kuracyę. Pokażę ci instrukcyę jaką mu doktór napisał...
— Oto jest dodał Paweł podając starej papier złożony we czworo. — Bezustanku potrzebować będę ziółek... O! moja biedna Magdaleno, będziesz miała straszną ze mną robotę...
— A czy ja zważam co na to! — odrzekła Magdalena — jak pracuję dla pana, albo dla jego ojca, to cała moja przyjemność!...
Po skończonym posiłku, który nie trwał długo — Paweł wstał pierwszy od stołu.
Rajmund poszedł za jego przykładem.
— Wiesz już poczciwa Magdaleno, że Fabian de Chatelox przyjedzie do nas na obiad. — Wiesz także o tem, że ma dobry apetyt. — Zrób więc nam coś dobrego — powiedział Paweł.
— Bądź Pan spokojny o to... będziecie zadowoleni....
— Uprzedzam cię, to będzie nocował...
— No to i cóż z tego. – Z pewnością będzie miał tak samo doskonałe spanie jak u swojej matki hrabiny.
— O której godzinie będziecie jedli śniadanie?...
— O dwunastej, a obiad o szóstej.
— Wiesz co byś zrobił, gdybyś był grzeczny?...
— Co takiego?...
— Poszedłbyś złowić ładną rybę do usmarzenia na wieczór!…..
— Doskonała myśl. — Czy ojciec zechce pójść ze mną.
— Ależ naturalnie... Chodźmy...
Paweł wziął swoje narzędzia rybackie i w towarzystwie Rajmunda udał się do swego czółna.
Wsiedli i popłynęli aż do mostu, gdzie Paweł wysiadł, ażeby się zaopatrzyć w przynętę, następnie popłynęli Marną, aż do ulubionego miejsca Pawła, a to dla bardzo prostej przyczyny.
Tutaj to po raz pierwszy zobaczył Martę pod wierzbami.
Zbliżając się do tego wybrzeża, cała ta scena stanęła ma przed oczami i uczuł ból w sercu.
Chociaż wiedział, że Petit-Castel stoi pustka, nie mógł jednakże oderwać od niego oczu, spodziewając się zawsze, że pod cieniem wielkich drzew, na białym piasku alei, pomiędzy zielonemi gazonami, zobaczy przesuwający się cień ukochanej...
Próżna nadzieja.
Nie ukazało się piękne widmo.
Wszystko było milczące.
Przywiązawszy czółno, Paweł rzucił do wody parę garści czerwonych robaczków i przygotował wędki.
Jedną dał ojcu i czekali obaj aż się co złapie.
Nagle młody człowiek sposępniał i zadumał się głęboko.
Ojciec, który wpatrywał się woń nieustannie, spostrzegł od razu tę zmianę w postawie i fizyognomii.
— Albo się grubo mylę — rzekł do siebie — albo to tutaj ujrzał ukochaną kobietę... Ta jego miłość może mnie zgubi... ale co mnie to obchodzi? — Uczynię wszystko, aby ocalić syna!...
Paweł nie odzywał się wcale.
Trzymał wędkę z widoczną niedbałością, a niebawem wyciągnął ją nawet i położył w czółnie.
Zdawało się, że zapomniał zupełnie, iż nie jest sam, tak się pogrążył w zadumie.
— Sądzę — pomyślał Rajmund — że nadeszła chwila stosowna, do dowiedzenia się czegoś...
A głośno dodał:
— Jeżeli ty w ten sposób będziesz łowił, to nie przyniesiemy nic Magdalenie, bo na mnie nowicyusza, wcale liczyć nie można.
Wyrwany ze swej zadumy Paweł zadrżał, jak ten, co go niespodzianie przebudzono.
— O czem-że się tak zamyśliłeś mój chłopcze? — zapytał Fromental.
— O niczem ojcze- — drzemałem.
— Z otwartemi oczami?... — No, moje dziecko, nie masz już potrzeby kryć się przedemna, skoro wiem, jakie myśli zapełniają twoje duszę... — Mów zemną otwarcie... jak się powinno z ojcem rozmawiać... — Przed chwilą całą duszą byłeś przy niej, nieprawda?...
Paweł westchnął głęboko, a rzęsiste by trysnęły mu z oczu.
— Tak ojcze — szepnął głosem przy ciszonym — tak... całą duszą byłem przy niej... — To silniejsze odemnie... Chciał bym zapomnieć... ale nie mogę... Na próżno się wysilam, ażeby zatrzeć w pamięci ten obraz, który mnie zachwyca i zarazem zabija! Napróżno chcę pokonać moje serce!.. — Usiłowania to bezskuteczne... Nie mam mocy nad sobą...
—— Słuchaj Pawle, dziecię moje — rzekł Rajmund, biorąc syna za ręce — bądź mężczyzną... odważnym... silnym... — Kochasz... Rozumiem cię aż nadto dobrze... Ja także przecie kochałem... i to bardzo kochałem.. Za ubóstwianą kobietę, oddałbym był chętnie życie, a kobietą tą była właśnie twoja matka...
Kiedy ją atoli poznałem, była zupełnie wolną i miała zupełne prawo odwzajemnić mi moje uczucie. Nie istniała żadna pomiędzy nami przeszkoda, nasza miłość mogła się uwieńczyć małżeństwem, szliśmy też do tego celu z sercami przepełnionemi wiarą i nadzieją... — A ty, czy wiesz tymczasem, moje biedne dziecko, czy osoba którą kochasz, ma prawo pokochać ciebie?...
— Przypuszczam... mam nadzieję... — wybąkał Paweł.
— Ale nie masz żadnej pewności ― zauważył Rajmund Fromental.
— Pewności nie mam istotnie...
— Wieleż razy mówiłeś z tą osobą...
— Raz jeden tylko...
— I na tem jednem widzeniu, na tej jedynej rozmowie opierasz całe szczęście twoje?...
— Tak ojcze...
— Czyż to nie jest niedorzecznością?
— Przyznaję, że tak, ale cóż na to poradzę.
— Nie zapytywałeś tej młodej panny czy pani, kto ona, czy zależy od siebie, czy mogłaby przyjąć twoję miłość, czy byłaby w stanie odpłacić ci się wzajemnością?...
— Nie...
— Dla czego?...
— Byłem za bardzo przez nią oczarowany... Patrzyłem w nią jak w obraz, wsłuchiwałem się w to co mówiła... ale pytać o nic nie śmiałem...
— W jakim wieku być może?...
— Zdaje mi się, że w moim...
— Czy sądzisz, że należy do wyższej sfery społeczeństwa?...
— Nie mam co do tego wątpliwości. Jej dystynkcya wyrównywa jej urodzie.
— Gdzie spotkanie wasze miało miejsce?...
— Tu właśnie... drogi ojcze...
— Tutaj?... powtórzył Fromental.
— Tak ojcze.
Paweł z głębokiem wzruszeniem opowiedział szczegóły tego spotkania które my dobrze już znamy.
Kiedy skończył, Fromental zapytał: Więc przebywała w tej willi co się tu na wprost nas znajduje?
Paweł skinął potakująco głową.
— Ależ — ciągnął Rajmund — skoro wiedziałeś gdzie mieszka, mogłeś się coś o niej dowiedzieć przecie...
— Usiłowałem... ale nikt nie był mnie w stanie poinformować...
— Ta willa należy z tom wszystkiem do kogoś, a ten ktoś musi być kimś znacznym?
— Zapewne, ale mnie niepodobieństwo było dowiedzieć się nazwiska właściciela... Dzisiaj tu zupełna pustka... Nic a nic nie wiem... a ta niewiadomość zabija mnie i zabije...
— Uspokój się no tylko chłopcze.. Byłeś niezręcznym i nic więcej... Kilka godzin wystarczy mi aby otrzymać potrzebne nam wiadomości.
— Sądzisz ojczulku? — zapytał żywo Paweł.
— Zdaje mi się to niewątpliwem.
— O, dowiedz się dowiedz, jaknajprędzej.
— Nic łatwiejszego... Czy ta willa znajduje się na terytoryum do Saint-Maur należącem?...
— Tak jest drogi ojcze!...
— No, to podwieź że mnie do najbliższej drogi jaka tam prowadzi za godzinę najdalej przyniosę ci rozwiązanie zagadki, która ci zatruwa życie...
Paweł odwiązał czółno, porwał wiosła i wykrzyknął:
— Ojcze jakiś ty dobry!...
I popłynęli Marną aż do wybrzeża, gdzie była śluza kanału.
— Idź ojczulka prosto nad kanałem, odezwał się Paweł przybiwszy do brzegu...
Willa stoi przy drodze, zupełnie od od innych zabudowań odosobniona.
— Do widzenia moje dziecię!... Powróć i zajmij się rybami spokojnie... Przybędę do ciebie wkrótce i... zobaczymy.
Powiedziawszy to Rajmund wyskoczył na brzeg ze zręcznością młodego człowieka, i skierował się ku kanałowi.
— Czy mu się uda? — myślał Paweł patrząc za odchodzącym... Czy potrafi przynieść mi choć cokolwiek nadziei i spokoju?...
Powrócił na swoje miejsce i zapuścił wędkę, ale myśli czem innem zajęte nie pozwalały mu pilnować spławika...
Nic a nic nie ułowił.
Rajmund szedł krokiem spiesznym.
Przy tamie kanału wyszedł na drogę z Gravelle do Saint-Maur, drogę bardzo mało uczęszczaną, i zatrzymał się przed willą Petit-Castel i zaczął się jej przypatrywać.
Sztachety furtki szczelnie były pozamykane.
— Musi tu być przecie jakiś ogrodnik, lub odźwierny — pomyślał Fromental... Nie podobna, aby tak sobie na łaskę losów cały dom pozostawiono. Dom to nawet jak się zdaje dosyć duży i starannie utrzymany... Podobne opuszczenie pozwalałoby przypuszczać, że właściciele wyjechali bez zamiaru powrotu... ale nie... i ta nawet konkluzya nie byłaby bynajmniej logiczną. Too w takim wypadku woleliby sprzedać posiadłość.
No... zaraz zobaczymy...
Zbliżył się do sztachet, pochwycił za rękojeść dzwonka i zadzwonił.
Rozległo się dźwięczne echo wewnątrz.
Z pochyloną głową, z wytężonym słuchem ojciec Pawła czekał czas jakiś.
Odgłos dzwonka umilkł w oddali. — Zapanowała cisza głęboka.
— Nie ma nikogo!... mruknął Rajmund.
Zadzwonił ponownie i czekał znowu, znowu bez rezultatu.
— Szczególna rzecz pomyślał. A jednakże ten dom nie od tak dawna stoi pustką, jak utrzymuje Paweł, bo oto ślady, które najwyżej jakie dni parę mają.
Mówiąc to pochylił się i zaczął rozpatrywać, wyraźne ślady kół powozowych.
— Właściciele nie muszą być z pewnością daleko — mruknął znowu Fromental. — Mieszkają prawdopodobnie w Paryżu i byli tutaj wczoraj albo onegdaj.
Obudził się w nim instynkt policyanta.
— Gdyby były inne wille w pobliżu, mógłbym się kogokolwiek zapytać...
Ale nie ma ich na nieszczęście... najzupełniejsza pustka! — Mniejsza o to i tak się dowiem co mi trzeba... Skoro willa jest zamieszkała, muszą ztąd przecie posyłać po prowizye, czy to do Saint-Maur, czy do Gravelle...
Rozpytam się więc w Gravelle, także i w Saint-Maur.
Puścił się zaraz w drogę do Gravelle, i zauważył stojącego nieopodal listonosza wiejskiego, który mu się pilnie przypatrywał.
Fromental skierował się ku temu człowiekowi i zapytał uprzejmie:
— Proszę mi powiedzieć, czy ta oto posiadłość Petit-Castel się nazywa?...
— Tak jest, szanowny panie... — odrzekł oficyalista pocztowy.
— Czy należy do pańskiego oddziału?...
— Tak jest, proszę pana.
— Więc będziesz mi pan zapewne mógł powiedzieć, kto jest jej właścicielem...
— Niestety... nie... proszę pana... — Willa ta była niegdyś własnością niejakiego Lambineta, który ją wystawił na sprzedaż, wyjeżdżając z kraju. Nowi nabywcy bawili tutaj zaledwie dni piętnaście i wyjechali w daleką podróż, tak mi przynajmniej powiedział jeden przedsiębiorców z Joinvill, który wykonywał w Petit-Castel różne roboty...
— Nie znasz pan więc nazwiska tych nowo nabywców?...
— Nie znam panie.
— Nie miałeś pan dla nich ani listów, ani dzienników, przez te piętnaście dni, jakie tutaj przebywali?...
— Nie miałem ani listów ani dzienników. — Jeżeli pan jednak życzy sobie wiedzić jak się nazywają, to nie będzie wcale trudno...
— Jakim sposobem, dowiedzieć się tego?...
— Udaj się pan do notaryusza, który akt kupna sporządzał, albo do przedsiębiorcy, który roboty prowadził...
— Gdzie mieszkają ten przedsiębiorca i notaryusz?...
— Obaj w Joinville, o dwadzieścia minut drogi. Myślę jednak, że niebędzie pan potrzebował chodzić nawet tak daleko... Znajdzie pan w Saint-Maur ogrodnika Duperta, do którego nieraz się już udawano po objaśnienia w tej rzeczy... Dom jego stoi na rogu pierwszej ulicy na prawo...
— Dziękuję panu... pójdę zaraz do Duperta... Ale!... jeszcze jedno pytanie...
— Służę panu...
— Mówiłeś mi pan... wszak prawda... że nowy właściciel mieszkał w willi...
— Najwyżej dni piętnaście...
— Kiedy wyjechał?
— Ośm, albo dziewięć dni temu.
— Dziękuję.
Listonosz poszedł w swoję drogę.
— Wyjechali ośm, lub dziewięć dni tema — mruknął Rajmund — to niepodobna... albo też byli tutaj później jeszcze bo ślady kół najzupełniej świeżo... Jest w tem coś do wyjaśnienia, ja to wyjaśnię...
Myśląc tak ojciec Pawła, pociągnął drogą do Saint-Maur.
Bez trudności znalazł dom Duperta.
Zastał go w ogrodzie podlewającego kwiaty.
— Przychodzę — rzekł — proszę pana, zapytać o pewne objaśnienie, które pan z łatwością może mi podobno udzielić. Miałeś pan wszak stosunki z nowo-nabywcami Petit-Castel?...
— Miałem panie...
— Bądź pan łaskaw powiedzieć ich nazwisko...
— Nie znam go wcale.
Rajmund cofnął się ździwiony.
— To pana widzę dziwi? — — — rzekł ogrodnik a jednakże nie nad to naturalniejszego na świecie... Kupujący zgłosili się do mnie, ażebym im pokazał posiadłość, którą oni pragnęli wynająć, bo najprzód mieli zamiar być tylko lokatorami. Zaprowadziłem ich więc, pokazałem całą willę i wskazałem adres notaryusza... Przyzna pan, że nie potrzebowałem troszczyć się o to, jak się nazywają.
— Święta prawda... a notaryusz mieszka w Joinville, jak mi powiedziano...
— Tak jest... nazywa się Finèt.
— Pójdę do niego.
— Dziś niepotrzebnieby się pan fatygował...
— Dla czego?
— Bo zastanie pan kancelaryę zamkniętą.
— Zamknięta... w dzień powszedni!..
— Tak panie!.. Pan Finèt ma szczęście... chciałem powiedzieć ma zmartwienie... chowa bo oto dzisiaj właśnie teściowę swoje...
— Dziękuję panu, żeś mi oszczędził niepotrzebnej drogi...
— Zawszem gotów do usług pańskich...
Rajmond wyszedł z ogrodu ze spuszczoną głową i niezadowolony okrutnie. Jakimby u licha sposobem zdobyć mógł potrzebne mu objaśnienia?...
Szedł wolno tą samą drogą, którą przyszedł, gdy w tem oczy jego padły na człowieka, który szedł naprzeciwko niego.
Poznał go i zbladł śmiertelnie.
— A ty co robisz tutaj? — wykrzyknął. Czy nie mnie szukasz przypadkiem?...
— Właśnie... Przed chwilą wysiadłem z wagonu i szedłem dowiadywać się o pana w Pont-Créteil.
— Przysłał cię pan naczelnik?
— Z listem do pana.
I wyjmując list z pugilaresu, człowiek ów dodał:
— Udałem się naprzód naturalnie do pana na wyspę Saint Louis... ale tam odźwierny wręczył mi adres, który mu pan dziś rano zostawił... Przyjechałem więc za panem i miałem pytać o drogę, gdy oto spotkałem pana na szczęście...
Proszę list od naczelnika...
Fromental rozdarł drżącą ręką kopertę i półgłosem przeczytał:
„Po odebraniu tego listu, przybywaj pan do mojego gabinetu bezzwłocznie.“
Naczelnik bezpieczeństwa publicznego.
— Więc mam się natychmiast udać znów do prefektury? — mruknął Rajmund.
— Polecono mi poczekać na pana i razem z z panem powrócić...
— Co się tam znowu takiego stało?...
— Nic nie wiem... Przyszedłem złożyć raport... Naczelnik wezwał mnie zaraz do siebie i zaraz do pana wyprawił... A jaki był zły piekielnie!... Sądzę zatem, że nie trzeba kazać mu czekać na siebie...
— Muszę przecie mieć choćby tyle czasu, ażeby uprzedzić syna i zjeść śniadanie...
— Powiem żem musiał szukać pana dosyć długo, a to mnie będzie na rękę, bo i ja także jestem głodny i gdyby pan pozwolił, to przegryzłbym coś razem z panem.
Rajmund zachmurzył się bardzo.
Będzie więc zmuszonym opuścić Pawła i to w chwili, gdy mu obiecał piętnaście dni przepędzić z nim razem.
Synowi wyjazd ten wyda się bezwątpienia dziwnym i niezrozumiałym.
Zażądano aby natychmiast stawił się w prefekturze...
Dla czego? na co?…..
Musiało chyba w Paryżu zajść coś takiego, co go zmusi znowu do założenia obróży.
Co robić?...
Jedna jest tylko wszak na to pytanie odpowiedź.
Spełnić rozkaz bezwzględnie.
Przechodzili w tej chwili obok kupca winnego.
Rajmund się zatrzymał.
— Wejdź tam — powiedział do agenta, który się nazywał Vernier i każ przygotować jak najlepsze śniadanie... Za dwadzieścia minut najdalej przyjdę do ciebie.
— Dobrze odrzekł Vernier. — Ale spiesz się pan proszę — bo powtarzam, że naczelnik wcale dziś nie jest uprzejmym. Rozsierdzony jakiś nawet dla pana, chociaż jesteś pan jego Beniaminkiem.
Fromental przyspieszył kroku, aby jak najprędzej połączyć się z synem, którego cierpliwość musiała na wielką już próbę być narażoną.
Przeszło już godzinę czasu wyczekiwał on ojca napróżno.
Przybywszy do brzegu, przy którym wysiadł, przyłożył obie ręce do ust i zaczął wołać na Pawła.
Ten rzucił w tej chwili wędkę, odwiązał czółno, ujął wiosła i w kilka minut przypłynął przestrzeń, która go od zaimprowizcwanej przystani dzieliła.
Zobaczywszy posępną twarz rodzica... młody człowiek uczuł przechodzącego dreszcze.
— Masz bodaj ojczulku jakąś niedobrą dla mnie nowinę?... rzekł głosem złamanym.
— Tak... rzeczywiście... odpowiedział Fromental skacząc do czółna...
— Czy nie masz mi powiedzieć przypadkiem, że ona zaginęła, że jej nie zobaczę już nigdy?...
— Nie o nią wcale idzie mój chłopcze kochany... O niej... nie mam ci nie do powiedzenia, bo nie skończyłem poszukiwań, które na pewno skończą się jednakże pomyślnie...
— A dla czegoś ojciec nie skończył?...
— Dla bardzo ważnej przyczyny... Tuż przy stacyi kolejowej spotkałem urzędnika z ministeryum wysłanego przez naczelnika, po to, ażeby mnie jak najprędzej sprowadził..
— Więc ojciec mnie opuści?…..
— Zaraz... W tej chwili... Podwieś mnie do miejsca, w którem zwykle zostawiasz czółno…..
Paweł odbił od brzegu i wiosłował gorączkową szybkością.
— Więc ojciec odjeżdża? szepnął...
— Muszę być zwierzchności mojej posłusznym.
— Czy idzie o podróż? o której mówiliśmy byli?...
— Nic nie wiem... moje dziecko po co i na co mnie wzywają... dopiero w Paryżu dowiem się o tem...
— Nikt ci ojcze nie był w stanie nic powiedzieć o Marcie?... ani o mieszkańcach Petit-Castel?...
— Powiedziano mi, że wyjechali przed ośmiu czy dziewięciu dniami...
— Gdzie pojechali?...
— Nie mogłem się poinformować w tym względzie.
— Nie wiesz choć przynajmniej jak się nazywają ci ludzie?...
— Tu i tego nie wiedzą, ale mogłem był dowiedzieć się zaraz jutro...
— I ojciec pomimo to odjeżdża! — rzekł Paweł znękany.
— Odjeżdżam moje kochane dziecię, ale nic nie dowodzi, żeby moja nieobecność miała trwać długo... Może dziś jeszcze powrócę wieczorem — a w takim razie jutro w dalszym ciągu prowadzić będę rozpoczęte poszukiwania... Bądź spokojny i licz napewno na mnie.... Co obiecałem święcie dotrzymam. Jeżeli nie będę mógł jutro, to później... za kilka dni... ale dotrzymam.
Jesteś młody... masz przyszłość przed sobą...
Możesz poczekać trochę. — Nabierz odwagi!... Powiedz sobie, że twoje szczęście jest pewne, że zależy odemnie, że ci go zdobędę, chociaż bym go miał właanem życiem przypłacić...
Paweł spuścił głowę i dalej silnie wiosłował.
Po chwilowem milczeniu odezwał się znowu.
— Cóż się stało z tym urzędnikiem ministeryum, którego po ojca przysłano?...
— Odjechał natychmiast, aby zawiadomić naczelnika, że mnie odszukał i że zaraz i ja stawię się na jego rozkazy...
— Więc nie będziemy jedli razom śniadania?...
— Nie mój drogi. — Powiem tylko parę słów Magdalenie i zaraz udam się w drogę...
— Czy naprawdę spodziewa się ojciec powrócić wieczorem?...
— Mam taką nadzieję... Chybaby coś zatrzymało mnie nadzwyczajnego, ale będziesz o tem wiedział.
— Jakim sposobem?...
— Przyślę ci depeszę...
— Gdzie ojciec spodziewa się powziąć bliższe o mieszkańcach Petit-Castel szczegóły? — zapytał Paweł z wahaniem.
— U notaryusza, który sprzedawał posiadłość.
— Gdzie on mieszka?...
— W Joinvill le-Pont.
— Czy ja nie mógłbym przejść do niego?...
— Nie bądź zanadto niecierpliwym... Pozostaw mnie te rzeczy, to będzie z pewnością lepiej...
Przybyli do brzegu.
Młody człowiek przywiązał czółno i poszedł za ojcem w stronę domku.
— Dziwna rzecz! — myślał sobie idąc milcząco, ojciec sądził, że jest wolnym na dni kilka, a tu tak nagle go wzywają... Aż tutaj po niego przysłali. — Co to ma znaczyć?... Coś jest w tem wszystkiem tajemniczego, niezrozumiałego, coś co mnie przestrasza, czego się zaczynam obawiać...
Doszli do ogródka, w którym Magdalena zrywała jarzyny na obiad...
— Już z powrotem?... zawołała. — I bez ryb... Ja tak liczyłam na nie!... Uprzedzam was moi panowie, że śniadanie jeszcze nie gotowe.
— Ja nie będę jadł śniadania moja poczciwa Magdaleno — rzekł Rajmund.
— A to dla czego?...
— Wyjeżdżam.
— Wyjeżdża pan?... powtórzyła stara sługa wznosząc ręce do góry.
— Wyjeżdżam...
I Fromental rozpoczął na nowo opowiadać to o czem już mówił synowi.
Wierna służąca znała dobrze położenie swojego pana.
Zrozumiała o co chodzi i zamieniła smutne z Rajmundem spojrzenie.
Ten ostatni włożył palto, wziął kapelusz — i był już gotów zupełnie.
— Mój ojcze — odezwał się w tej chwili Paweł — nie wiem dla czego, ale ten twój nagły wyjazd mocno mnie niepokoi... Ja chcę być koniecznie przy tobie... zabierz mnie z sobą...
Fromental zadrżał.
— Drogie ukochane dziecię — odpowiedział — jesteś w takim usposobieniu umysłu, że przesadzasz rzecz każdą!... — Bądź rozsądnym i nie trap się bez przyczyny! – Powtarzam ci, że się spodziewam powrócić zaraz wieczorem... — Jeżeli byłbym zmuszonym udać się w drogę, to stanowczo nie wziąłbym cię ze sobą... — Zkąd ta obawa po raz pierwszy?... Moje wycieczki, nie są niczem nadzwyczajnem. —Powtarzają się regularnie od paru lat... a wypływają z obowiązków moich przy ministeryum. — Uspokój się i pamiętaj, że Fabian de Chatelox przyjeżdża do ciebie w gościnę. — Musisz tu być, aby go przyjąć. — Pozostań tutaj z Magdalena... albo ci przyślę dzisiaj wieczór depeszę, albo też sam powrócę... — Widzisz przecie, żem jest spokojny, żem jest nawet wesoły, pomimo, że się opuścić muszę... — Bądź i ty takim, jak ja... Często szczęście jest bliższem aniżeli się spodziewamy!... Odwagi i nadziei. No uściskaj mnie chłopaku!...
Paweł rzucił się ojcu w objęcia.
— Teraz — odezwał się doń Rajmund, zjedz śniadanie z apetytem i idź złowić jaką piękną rybę... — Fabian będzie na obiedzie wieczorem, a trzeba go porządnie przyjąć... — A przedewszystkiem nie miej takiej posępnej twarzy. Należy rozweselić gościa, a nie smucić... — Do prędkiego zobaczenia się moje dziecię!...
Fromental pocałował syna w czoło, uścisnął rękę Magdaleny, wyszedł z duszą przepełnioną jakiemiś złemi przeczuciami, zawołał na przewoźnika, aby go przewiózł na drugą stronę Marny podążył do Verniera, który czekał niecierpliwie.
— Co się stało w prefekturze, że naczelnik tak nagle zmienił zdanie i wzywał Fromentala, pomimo, że mu wczoraj dopiero urlop udzielił?...
Rajmund stawiał sobie to pytanie, ale nie mógł znaleźć na nie odpowiedzi.
Napróżno się silił o rozwiązanie zagadki.
Wytłomaczymy to zaraz czytelnikom naszym.
Wyszedłszy z gabinetu prefekta policyi, z decyzyą zatrzymania chwilowo w tajemnicy wiadomości, o znalezieniu dwóch ciał w lasku Bulońskim, naczelnik bezpieczeństwa udał się do Morgi i miał tam poufną z dozorcą instytutu rozmowę.
Zaraz po oddaleniu się jego, ciała Amadeusza Duvernay i Wirginii przeniesiono z amfiteatru do sali wystawowej.
Były tam zaledwie z dziesięć minut, gdy jakiś młodzieniec dwudziesto albo dwudziesto dwu letni, ściągnięty ciekawością wszedł do sali przeznaczonej dla publiczności, wykrzyknął ze ździwienia i przerażenia.
Kilka osób obecnych otoczyło go zaraz ciekawie.
— Czy znasz pan które z tych nieszczęśliwych? pytano do okoła.
— Znam! odpowiedział głosem wzraszonym, znam oboje... Nie dalej jak onegdaj byłem w restauracyi z tym oto młodym człowiekiem kolegą moim. Ta młoda obok dziewczyna, była jego kochanką, z którą miał się ożenić...
— Potrzeba abyś pan złożył zaraz deklaracyę odezwał się jeden ze słuchaczy.
— Tak pan sądzi?
— Ależ koniecznie!.. Ci nieszczęśliwi są tu dla tego przecie wystawieni, że nie znaleziono żadnego przy nich dowodu, coby wskazał kto byli... Oddasz pan wielką przysługę i policyi i rodzinie...
— To prawda — odrzekł młody człowiek, nie zupełnie znany czytelnikom naszym, widzieliśmy go bowiem rzeczywiście, za stolikiem w handlu win, razem z Amadeuszem Duvernay.
Poszedł zaraz i zastukał do drzwi dozorcy Morgi.
Jeden z urzędników wyjrzał i zapytał:
— Czego pan sobie życzy?
— Przychodzę złożyć deklaracyę.
— Poznałeś pan kogo?
— Poznałem dwa trupy, które są wystawione...
— Proszę rzekł urzędnik, otwierając drzwi, a zwracając się do nadzorcy dodał: ten pan poznał dwoje ludzi wystawionych w sali przed chwilą.
— Poznałeś pan? — zapytał z kolei nadzorca.
— Poznałem panie!
— Które?
— Młodego człowieka i młodą dziewczynę leżących przy sobie.
— Czy tylko pewnym pan jesteś, że się nie mylisz?
— Pewny jestem.
— To proszę ze mną. — Spiszę pańskie zeznanie.
Pisarz wprowadził do pokoju młodego towarzysza znającego Davernaya i zadzwonił.
Wszedł woźny.
Napisał prędko kilka słów na ćwiartce papieru, włożył w kopertę i powiedział do woźnego:
— Lać do prefektury i oddaj ten list naczelnikowi bezpieczeństwa publicznego... To bardzo pilne, nie ma minuty do stracenia.
List zawierał następujące słowa:
„Panie naczelniku bezpieczeństwa publicznego! W tej chwili poznano dwa ciała znalezione dziś rano w lasku Boulońskim.
„Według Pańskiego rozkazu zatrzymałem osobę, która może Panu dostarczyć potrzebnych objaśnień.
Urzędnik wyszedł, a pisarz wziął duży arkusz papieru drukowanego i rozłożył go przed sobą. Następnie umaczał pióro w kałamarzu i zapytał:
— Pańskie nazwisko?
— Jakób-Oceter Bernard...
— Wiek?
—Dwadzieścia jeden lat.
— Miejsce zamieszkania?
— Ulica des Partants Nr. 28 w Belleville.
— Czem się pan trudnisz?
— Jestem tapicerem.
— Pan znasz obydwie wystawione osoby?
— Tak panie.
— Jak się nazywa młodzieniec?
— Amadeusz Duvernay.
—Jego wiek?
— Dziewiętnaście lat.
— Jego stan?
— Ten sam co i mój — robotnik tapicerski.
— Jego miejsce zamieszkania?
— Ulica Julien-Lacroix Nr. 19 w Belleville.
— Mieszkał u swoich rodziców?
— Nie panie, mieszkał razem z młodą dziewczyną, wystawioną na płycie kamiennej obok niego.
— A! — więc to była jego kochanka?
— Tak panie... i miał właśnie z nią się żenić...
— Znasz pan jej nazwisko?
— Nazywano ją piękną Wirginią.
— Nie wiesz pan jak się nazywali jej rodzice?
— Nie panie.
— A rodziny tych dwojga ludzi nie wiadomo pana gdzie się znajdują?
— O tem nie nie wiem... Może, że na ulicy Julien-Lacroix można będzie się dowiedzieć...
— Przepraszam pana — dodał Jakób Bertrand — niech mi pan raczy powiedzieć, czy ten nieszczęśliwy Duvernay i jego biedna Wirginia stali się ofiarami jakiego wypadku
— Wcale nie — odrzekł pisarz. — Młodego człowieka znaleziono dzisiaj rano wiszącego w lasku Bulońskim, a młodą dziewczynę na ziemi nie daleko od tego miejsca... Śmierć jej przypisują apopleksyi.
— Powieszony! wykrzyknął Bertrand z przerażeniem. — Duvernay się powiesił! — Ależ z jakiej przyczyny?
— Na to pytanie nie umiem panu odpowiedzieć, pan zresztą lepiej wiesz odemnie, czy miał jakie zmartwienia...
W te chwili trzy osoby weszły do kancelaryi. Pisarz powstał kłaniając się pierwszemu z przybyłych, który był naczelnik bezpieczeństwa publicznego, a towarzyszyło mu dwóch agen10W...
— To ten pan poznaje osoby wystawione — zapytał pisarza.
— Tak — i w oczekiwaniu na pana zacząłem spisywać protokół... Czy pan życzy sobie abym przeczytał?...
— Zapewne.
Naczelnik bezpieczeństwa wysłuchał uważnie referatu.
— Ale rzekł naczelnik, z dalszemi badaniami zatrzymamy się do przybycia pewnej osoby, po którą posłałem. — Poproszę pana Bertranda, aby raczył się zatrzymać.
— Ja jeszcze nie jadłem śniadania odpowiedział młody człowiek — jestem strasznie głodny...
— Niech mnie Bóg broni, abym pana miał narażać na męki głodowe — odrzekł śmiejąc się naczelnik... Jeden z tych panów będzie panu towarzyszył...
do najbliższej restauracyi, zje razem śniadanie i powrócicie panowie tutaj...
— Jeżeli nie pójdę do warsztatu, będę miał dzień stracony...
— Policzę go panu...
Bertrand już nie miał nic więcej do powiedzenia.
Wyszedł w towarzystwie jednego z agentów.
— Teraz odezwał się naczelnik — każ pan przenieść oba poznane ciała do amfiteatru... Poślę do mieszkania Duverneya dla poszukania adresu jego rodziny, a jeżeli ją znajdziecie, zaraz ją wezwiemy... Racz pan napisać nazwisko Amadeusza Duverneya i numer domu przy ulicy Julien-Lacroix.
Pisarz napisał żądany adres na kawałku papieru, a naczelnik oddał go znajdującemu się agentowi, który natychmiast się oddalił, otrzymawszy jeszcze kilka ustnych objaśnień.
Naczelnik pozostawszy sam z pisarzem, odezwał się:
— Pan wiesz, cóśmy postanowili... Nie będzie wzmianki o podwójnem zabójstwie Amadeusza Duvernaya i Wirginii, aż do nowego rozporządzenia... Niech pan więc rozkaże chłopcom posługującym w amfiteatrze, ażeby jak można najlepiej ukryli obecność tych trupów.
— Uczynię jak pan naczelnik każe, ale rodziny będą się domagały przeniesienia ciał do ich domów dla pochowania... Mają do tego prawo.
— Zapewne, ale łatwo będzie przełamać tę trudność. Odpowie pan rodzinom, że w skutek admistracyjnych formalności, ciała będą włożone do trumien w Mordze i przeniesione do mieszkań, z których mają się odbyć pogrzeby... Nie należy wzbudzić najmniejszego podejrzenia.
— Rozkazy pańskie skrupulatnie będą wypełnione..
— Rachuje na to i powracam do prefektury. Oczekuję na agenta, który posiada całe moje zaufanie, życzyłbym sobie, aby obecny był przy poznawaniu ciał przez rodzinę i przy badaniach ich. Do mojego powrotu pozostaw pan wszystko tak, jak jest... Kiedy Bertrand przyjdzie ze śniadania, poproś go pan, aby był cierpliwym...
Pan naczelnik może być spokojny.
∗
∗ ∗ |
Teraz kiedy wytłómaczyliśmy wszystko naszym czytelnikom, powróćmy do Rajmunda i Verniera.
Zjedli śpiesznie śniadanie, następnie wsiedli na kolej, a z kolei do powozu.
W godzinę wchodzili do gabinetu naczelnika bezpieczeństwa publicznego.
Czekałem na ciebie gorączkowo!.. odezwał się tenże do Rajmunda. — Czy nie było cię w domu?
— Nie, panie naczelniku... korzystając z udzielonego mi urlopu, odprowadziłem syna do Port Créteil i tam to mnie zastał Vernier...
— Bardzo ci jestem wdzięczny, żeś się bezzwłocznie stawił na moje wezwanie.
Spełniłem tylko swój obowiązek...
— To prawda, ale nie targowałeś się z przybyciem i w tem właśnie twoja zasługa... Przedwczoraj mój kochany Rajmundzie, dałem ci urlop... A dzisiaj już jestem zmuszony ci go cofnąć...
— Spodziewałem się tego... przeczuwałem — szepnął pognębiony Fromental. Od dawna już przyzwyczaiłem się do zawodów... Teraz zawiedziona nadzieja nie stanowi dla mnie niespodzianki... przysięgam panu...
— Wiele bym dał za to, abym mógł oszczędzić ci tego zawodu.
— Czyż było to niemożebnem?
— Tak... Zaszło coś bardzo ważnego...
— Coś bardzo ważnego? — powtórzył Rajmund. — Cóż takiego?
— Przypominasz sobie, że po oględzinach ciała Fauvela, znalezionego w Sekwanie, wszyscyśmy zgodzili się na to, że zbrodnię tę popełnili jego wspólnicy, złodzieje książek i którzy obawiając się jego denuncyacyi, usunęli go...
— Bez wątpienia...
— A więc myliliśmy się...
— Tak pan sądzi?
— Nie tylko przypuszczam ale jestem przekonany... mam dowód, a tego dowodu dostarczyły mi dwa trupy, pozbawione życia w ten sam sposób co Fauvel... zamordowane tą samą ręką, która zabiła Fauvela!..
— O! co pan naczelnik mówi? krzyknął ździwiony Rajmund.
— Prawdę, o której możesz się zaraz przekonać na własne oczy... Przedewszystkiem przeczytaj ten raport komisarza policyi z Neuilly.
I naczelnik bezpieczeństwa publicznego położył raport przed oczami Rajmunda, który go przeczytał z nadzwyczajną uwagą.
— Ależ — odezwał się po przeczytaniu raportu — widzę, że tu chodzi o samobójstwo, o śmierć naturalną... Mężczyzna się powiesił... kobieta uległa apopleksyi...
— Raport komisarza tak powiada... Ale rzuć teraz okiem na raport doktora z Morgi, gdzie ciała są wystawione...
Rajmund schwycił raport.
— To okropne! — wykrzyknął.
— Zrozumiałeś teraz nieprawda?... i zrozumiałeś jednocześnie, że prefektura policyi byłaby pozbawiona honoru, godną wzgardy, gdybyśmy nie położyli końca tym zbrodniom, które zagrażają bezpieczeństwu całego Paryża!.. Jeżeli nie schwytamy tych łotrów, albo raczej tych ludzkich potworów... jeżeli nie przenikniemy ciemności, w których się ukrywają, zażądam uwolnienia z posady naczelnika bezpieczeństwa publicznego!... Spodziewam się, że to rozumiesz?
— Tak, panie naczelniku, rozumiem, odrzekł Fromental. — I pan mi ten honor czynisz, wybierając mnie do wyśledzenia tych nędzników?...
— Ciebie wybieram.
— Przyjmuję... I tym razem jeszcze spełnię mój obowiązek... Jestem gotów na rozkazy.
Naczelnik uścisnął rękę Fromentala i powiedział:
— Trupy zostały poznane... Będzie. my badali młodego człowieka, który ich poznał i rodzinę obu ofiar. Chcę abyś był obecnym przy tych badaniach, to dostarczy ci danych do dalszego działania.
— Powtarzam panu naczelnikowi, że jestem gotów – odrzekł Rajmund głosem ponurym jakby złamanym i bardzo blady.
— Pamiętaj, że najściślejsza tajemnica otaczać musi całą tę sprawę... Ażeby otrzymać ten rezultat, musisz działać sam!. Sam czynić będziesz wszelkie poszukiwania.
— Będę działał sam jeżeli tego potrzeba.
— No to chodźmy...
Rajmund poszedł za naczelnikiem bezpieczeństwa publicznego i obaj wsiedli do powozu, który ich zawiózł do Morgi.
— Czy rodzina już jest tutaj — zapytał naczelnik pisarza.
— Tak panie.
— Nie widzieli wcale trapów?
— Nie, ale niepodobna mi było nie odpowiedzieć im na niektóre ich pytania.
— Cóż chcieli się dowiedzieć?
— Najprzód, po co ich tu wezwano...
— Cóżeś im pan odpowiedział?
— Że chodzi o poznanie trupów, ale mówiłem im o samobójstwie, o śmierci naturalnej.
— Dobrześ pan uczynił... Wejdziemy do amfiteatru... Pan wprowadź młodego Bertranda i członków dwóch rodzin...
— Dobrze panie naczelniku...
— Przedewszystkiem zapoznaj pan pana Fromentala z protokółem, jaki został rozpoczęty tutaj.
Pisarz podał papier Rajmundowi, który go szybko przebiegł oczyma.
— Duvernay!.. wykrzyknął nagle: Amadeusz Duvernay! ależ ja znam to nazwisko, ono należy do młodego dziewiętnastoletniego chłopca, jednego z tych dzieci, które się urodziły 10 marca 1860 roku, a które wpisane były do testamentu hrabiego de Thonnerieux... testamentu skradzionego.
— A! — wykrzyknął naczelnik bezpieczeństwa publicznego — może tu natrafimy na jaki ślad... Ciekawe byłoby gdyby wczorajsza zbrodnia naprowadziła nas na trop złodzieja testamentu!... Przeczytałeś do końca.
— Tak panie naczelniku.
— To dobrze. Wejdźmy do amfiteatru.
Ciała Amadeusza Duvernay i Wirginii ubrano w odzież w jakiej ich dnia poprzedniego znaleziono.
Na szyi każdego z trupów zawiązano chusteczkę, ażeby przykryć przeciętą arterye skalpelem Jakóba Lagarda.
Upłynęło pięć czy sześć sekund, otworzono drzwi i dwóch mężczyzn oraz dwie kobiety wprowadzono do sali.
Byli to ojciec i matka Duvernaya, matka Wirginii i Bertrand, kolega Amadeusza.
Dwie kobiety przestąpiwszy próg, spojrzały na kamienną płytę, na której kochankowie spoczywali jedno obok drugiego i podwójny rozdzierający krzyk wydarł się z ich piersi i każda z nich padła na kolana przy swoim trupie.
Ojciec Duvernaya zbliżył się wolno do ciała swojego syna i ujął zlodowaciała jego rękę, a duże łzy jedna po drugiej spadały mu z oczu.
Kobiety głośno płakały, skarżyły się, jęczały.
Kilka chwil trwała ta rozdzierająca scena rodzicielskiej rozpaczy, scena, którą łatwo pojąć, ale nie łatwo opisać...
Naczelnik bezpieczeństwa publicznego umiał uszanować tę niezmierną boleść, sam głęboko był wzruszony, oczy zaszły mu łzami, ale czekał na niego obowiązek do spełnienia, i korzystajac z chwilowego ustania głośnych tkań i narzekań, zabrał głos:
— Tak więc zapytał — poznajecie te biedne dzieci?
Pytanie to wywołało na nowo żal kobiet.
Tylko ojciec Amadeusza odpowiedział głosem przyciszonym.
— Tak panie... To jest mój syn...
— A ta młoda kobieta?...
— To ta, którą kochał... i z którą chciał się żenić….. Ja utrzymywałem, że są za młodzi... Że trzeba poczekać... Może byłbym lepiej zrobił, pozwalając od razu na małżeństwo... Możeby jeszcze żyli, gdybym się był zgodził...
— To pani córka? — rzekł naczelnik, zwracając się do matki Wirginii, która odpowiedziała mu, załamując ręce.
— Tak panie!... to moja córka... to moje dziecko... nie będę już więcej słyszała jej głosu... już mnie nie pocałuje nigdy... nigdy!... Nie żyje!... Ona nie żyje!...
— Pojmuję pani boleść... Ale uzbrój się pani w odwagę... Już pani tutaj nic nie poradzi.
— Odwagi pan powiada!... O! ona była taka jeszcze młoda ta biedna Wirginia, i oto już jej nie ma... Czy pan sądzisz że matka może się kiedy oswoić z tą myślą?
— Córka pani mieszkała z Amadeuszem Duvernay?...
— Tak panie... Ale ja nie mam sobie nic do wyrzucenia, wszystko robiłam, com mogła, ażeby tomu przeszkodzić... Ale cóż pan chcesz, kiedy się jest młodym, i kiedy się kocha, to się nie słucha najlepszej rady... Oni się kochali, mieli się pobrać, jak Amadeusz dojdzie do pełnoletności... więc też zrobili to głupstwo, że razem zamieszkali.
— Czy pani widywałaś ich często?...
— Czasami chodziłam do nich, matki zawsze są słabe, nie prawdaż?... Ale już od dawna pan Duvernay pogniewał się na swojego syna i nie chciał go widywać.
— Czy to prawda? — zapytał naczelnik starca.
— Prawda panie... czyniłem synowi uwagi właśnie w kwestyi tego małżeństwa, którego nie pochwalałem... przynajmniej do teraz. Biedne dziecko miało charakter gwałtowny, łatwo unosił... nie cierpiał napomnień... Wszyscy musieli mu ulegać... Mnie się zdawało, że czynię to dla jego dobra, nie zrozumiał mnie jednak, opuścił mnie i matkę, ażeby żyć oddzielnie.
— Czy dla tego tylko rozłączył się z rodzicami, że się nie zgadzali na jego małżeństwo?
— Tak panie... gdyby nie to, z pewnością byłby przy nas pozostał... Nie miałem mu nic do zarzucenia... był pracowitym... Tak samo i Wirginia... podobno uskładali sobie trochę pieniędzy.
— Rzeczywiście znaleziono przy pańskim synu pewną kwotę... tak samo i przy pannie Wirginii...
— O! oni byli bardzo pracowici i oszczędni, jedno jak i drugie! — odezwała się matka nieboszczki — nie wydawali wszystkiego co zarabiali, chociaż Amadeusz powtarzał mi często, że niema potrzeby robić oszczędności, ponieważ miał odziedziczyć spadek...
— Spadek! — powtórzył naczelnik bezpieczeństwa publicznego, spoglądając znacząco na Fromentala.
— Tak panie — odpowiedział ojciec Duvernaya.
— A po kim spodziewał się tego spadku?...
— To cała historya proszę pana... — Amadeusz przyszedł na świat tego samego dnia co i córka człowieka bardzo bogatego i miłosiernego, hrabiego de Thonnerieuz... Otóż pan de Thonnerieux miał mu wypłacić znaczną sumę, gdy dojdzie do pełnoletności, tak samo, jak i innym dzieciom urodzonym tego samego dnia. Musi nawet mieć na szyi zaszyty w sukno i zawieszony na sznureczku medal złoty, na którym wykryte są jakieś daty i słowa. — Medal ten dał nam hrabia przed dwunastu laty i Amadeusz nosił go zawsze przy sobie.
— To musiał być zapewne znak, po którym miał być poznany?...
Naczelnik bezpieczeństwa publicznego, spojrzał znowu na Rajmunda.
Ten przypominając sobie treść protokołu komisarza z Neuilly odezwał się:
— Nie znaleziono żadnego medalu na szyi pańskiego syna tak przynajmniej stoi w protokole.
— Wierzę bardzo, bo medal znajdował się na szyi Wirginii — dodała matka młodej dziewczyny. — Amadeusz, znając swoję gwałtowność i skłonność do bójki, obawiał się, aby go nie zgubić i oddał go Wirgini.
— Tak samo nie było medalu i na szyi młodej dziewczyny... — odrzekł Rajmand.
— To mnie dziwi... bo moje biedne dziecko nie rozłączało się z nim nigdy. Prawdopodobnie musiała go zdjąć wczoraj.
— Możemy się o tem zresztą przekonać, czyniąc poszukiwania w mieszkaniu Amadeusza Davernay, które zajmował wspólnie z pani córką.
— Ale jakim sposobem umarł biedny mój syn? — zapytał ojciec Duvernaya. — Powiedziano mi tutaj, że się powiesił... Czy to prawda?...
— Niestety! tak. — Znaleziono go dziś rano na gałęzi w lasku Bulońskim.
— Ale dla czegóż pozbawiał się życia?...
— Oto właśnie pytanie, na które nie mogę panu odpowiedzieć...
— Może Wirginia pierwsza umarła — ciągnął starzec. — Widząc ją bez życia, porwała go rozpacz i skończył sam ze sobą...
— Może i tak być... — odezwał się naczelnik bezpieczeństwa publicznego, ale zaraz dodał: — Czy pani, co ich czasami odwiedzałaś, nie widziałaś się z nimi na parę dni przed katastrofa?...
— Przed trzema dniami proszę pana jadłam z nimi razem obiad.
— I nie wydawali się pani zmartwionymi, zakłopotanymi.
— O! wcale nie. — Weseli byli jak rybki...
— Czy nie wie pani co robili, albo przynajmniej jakie mieli zamiary na dzień wczorajszy?...
— Nic nie wiem, proszę pana... nie mówili mi o tem wcale...
Młody Bertrand się zbliżył.
— Ja będę mógł może dać panu pewne objaśnienia... — odezwał się.
— Pan!... wykrzyknął naczelnik.
— Ja panie.
— No to powiedz nam pan, co wiesz.
— Przedwczoraj wieczorem około godziny siódmej, spotkałem mojego nieszczęśliwego kolegę. Powracał z Saint-Denis, gdzie go posyłał majster na robotę... — Wypiliśmy razem szklaneczkę wina... — Amadeusz był bardzo wesoły, bardzo rozmowny... Nie długo ze mną pozostawał, bo Wirginia czekała na niego, mieli iść razem na koncert do Alhambry i mówił mi także, że ponieważ w ciągu dwóch dni zrobił robotę za trzy dni, nazajutrz, to jest wczoraj, będzie miał dzień swobodny. — Zabierze Wirginię i cały dzień przepędzą na wsi (ona tak przepadała za wsią, biedna Wirginia) — i wyjechali z Paryża zaraz z rana...
— Dokąd się mieli udać?...
— Jeszcze się nie namyślili, mieli zamiar jechać daleko... w stronę Corbeil, zdaje mi się...
— Czy Amadeusz Duvernay miał zaufanych przyjaciół?...
— Nie znam żadnego takiego... był dosyć dziki, najczęściej wychodził tylko z Wirginią...
— Jakto! nie miał nawet kolegów?...
— Zaledwie kilku z pracowni... — Mówiono sobie tylko dzień dobry, dobry wieczór i po wszystkiem.
— Czy przyjmował u siebie ludzi obcych?...
— Nic nie wiem... — Byłem u niego raz jeden...
— Ja wiem, że nie przyjmował nikogo... — przerwała matka nieboszczki. — Amadeusz najszczęśliwszym był tylko ze swoją przyszłą żoną, bo za taką uważał moję córkę... Nie raz słyszałam, jak mówił, śmiejąc się: — Nie lubię, żeby mi kto przeszkadzał!...
— Czy nie wiesz pan czasami o jego stosunku z pewnym jegomościem, nazwiskiem Fauvel?...
— Nie panie. — Nigdy przy mnie nie wymówił tego nazwiska
— Ale po co te wszystkie pytania? — mruknął ojciec Amadeusza. — Czy myślicie panowie, że ktoś byłby przyczyną nieszczęścia, jakie spotkało to biedne dzieci?...
— Dokładne obejrzenie ciała, przekonywa nas dostatecznie, że syn pański został zamordowany — odpowiedział naczelnik bezpieczeństwa publicznego.― Pana badamy, ażeby prędzej dojść przyczyny zabójstwa, niewytłomaczonego dotąd.
— Czy my nie będziemy mogli zabrać biednych nieboszczyków? — zapytał Duvernay.
— Dostaniecie państwo pozwolenie, które złożycie w merostwie, gdzie mieszkali, dla spisania akta zejścia — odrzekł naczelnik. — Oznaczycie godzinę pogrzebu i przyjdziecie nas uprzedzić... Ciała zostaną złożone w trumny tutaj, za naszem staraniem i przewiezione będą do domów o godzinie wyznaczonej przez merostwo... Będziecie im towarzyszyć...
Słowa to przyjęte zostały nowym wybuchem płaczu.
— Czy nie znaleziono przy nieszczęśliwych klucza od ich mieszkania? — zapytał Fromental pisarza Morgi.
— W protokole jest tylko wzmianka o portmonetach i klejnocikach zmarłej.
Rajmund pochylił się nad uchem pisarza i po cichu zapytał:
— Cóżeś pan zrobił ze sznurem, zdjętym z szyi tego nieszczęśliwego?...
— Znajduje się w szufladzie mojego — biórka.
— Proszę pana, abyś mi go dał...
Nastąpiła rozdzierająca scena pożegnania.
Wreszcie wezwano zapłakaną matkę Wirginii i starego Duvernaya do podpisania protoołów. — Dano im potrzebne papiery do legalnej deklaracyi i ze spuszczonemi głowami, z boleścią w sercach wyszli z sali.
Dawny towarzysz Amadeusza równie smutny poszedł za nimi.
— I cóż Rajmundzie — zapytał naczelnik bezpieczeństwa — co myślisz o tem wszystkiem?...
— Myślę proszę pana, że jesteśmy wśród zupełnych ciemności i że trudno w nich zapalić światło!...
Po chwilowem milczeniu, Rajmund szepnął jakby sam do siebie.
— Co mogła być za przyczyna tego podwójnego morderstwa?...
— Medal złoty, dany przez hrabiego de Thonnerieux, a który chciano zabrać, wytłomaczyłby zbrodnię... — odrzekł naczelnik bezpieczeństwa.
— Medal ten jest złoty, to prawda, ale na trupach pozostawiono przecie klejnoty i pieniądze, co dowodzi, że morderca nie zabijał dla rabunku...
— To dowodziłoby również, że tylko medal wzbudził chciwość mordercy.
— Dla czego tylko medal?...
— Czy nie przypominasz już sobie, coś powiedział w chwili aresztowania Jeroma Villarda, kamerdynera nieboszczyka hrabiego? — Ten medal i inne rozdane przez pana de Thonnerieux, noszą znaki, których niepodobna odgadnąć tajemniczego znaczenia. — Kto wie, czy Jerome Villard nie ma wspólników, którzy są na wolności? — Kto wie, czy ukradziony testament hrabiego, nie wyjawiał istnienia wielkiego majątku, który możnaby odnaleźć za pomocą zebranych medali? Kto wie nakoniec, czy ci wspólnicy nie szukają dla osiągnięcia tego celu wszystkich medali i aby zebrać te medale w jedną rękę, nie usuwają w ten sposób ich właścicieli?...
— Zdaje mi się, że to jest przypuszczalne.
Nerwowy dreszcz przebiegł po ciele Rajmunda. Ręce mu drżały.
— Ależ w takim razie, wszystkie dzieci, wyposażone przez hrabiego de Thonnerieux, byłyby zagrożone?...
— Z pewnością.—
Syn mój, jak pan wiesz, należy także do nich...
— Wiem i uważam go za zagrożonego jak i inne.
— A! na samą tę myśl można oszaleć! odrzekł Fromental. — Ale nie, nie, to nie podobna!...
— Przeciwnie, to bardzo prawdopodobne.
— Nie chcę tego przypuszczać! — Za dużo przewidujemy... — Zawsze myślałem — (mówiłem to panu nieraz) — że Jerome Villard, jest ofiarą opłakanej pomyłki! — Pozory go oskarżają, to prawda, ale pozory te są zwodnicze... Z moich informacyj miałem rezultat taki. — Jerome Villard jest uczciwym człowiekiem! on nie ukradł testamentu swojego pana! — Więc nie może mieć wspólników, ponieważ sam nie jest winien...Czyż to nie logiczne?...
— Tak, jeżeli przypuścimy, że twoje zapatrywanie...
— Trzeba przypuścić!... — Na chwilę sądziłem tak jak pan, panie naczelnika, że medale mogły być powodem zbrodni i że mordercy zabijali, ażeby je zabrać, ale w rzeczach kryminalnych, pan tak dobrze wiesz, jak i ja, że najmniejsze rzeczy na pierwsze spojrzenie przybierają największą ważność... Wyrozumijmy więc: — Pierwszą ofiarą, był Antoni Fauvel. — Otóż Fauvel nie nosił wcale medalu i nie miał żadnej styczności z hrabia de Thonnerieux. — Był to sobie prosty przechowywacz kradzionych książek i na pewno możemy utrzymywać, że został ugodzony ręką jednego ze swoich wspólników w obawie, aby go nie wydał, bo dziewiętnaście razy na dwadzieścia, przechowywacze wydają złodziei.
— W czterdzieści ośm godzin później, młody człowiek i młoda dziewczyna, z których jedno miało posiadać medal, zamordowani zostają w ten sam sposób co Fauvel... — Medal był tylko jeden a oni oboje zostali zabici... — Wyjechali na daleką wycieczkę i znajdują ich w gęstwinie lasku Bulońskiego: on powieszony na gałęzi, ona leży na murawie z twarzą do ziemi...
„Jedna rzecz wydaje mi się niewątpliwa — Amadeusz nie żył już od kilku godzin, kiedy go powiesili mordercy... Tak samo było i z Wirginią, kiedy ją położono na murawie... — Oboje stracili życie, skutkiem przecięcia im głównej arteryi... a jednakże około nich nie było ani kropli krwi, tylko trawa i ślady kół powozowych, a na piasku w alei znaki kopyt niecierpliwiącego się konia, którego zmuszano do stania w miejscu. Więc zbrodnia nie była wcale popełnioną w lasku Balońskim. — Amadeusz i Wirginia, wciągnięci w jakąś zasadzkę, zostali zabici, a ich trupy przeniesiono razem na miejsce, w którem ich znaleźli stróże leśni...
„Tak samo musiano rzucić do wody Fauvela, nie prędko po wypuszczeniu mu krwi.
„Czy działając w ten sposób ze złodziejem książek i zawieszając, Duvernaya na gałęzi, mordercy spodziewali się oszukać policyę?...
„Z pewnością nie.
„Ludzie, co zabijają sposobami chirurgicznemi, nie są tak głupi... — Wiedzą doskonale, że nie uwierzą w to, to Fauvel się utopił, a Duvernay sam się pozbawił życia... — To są fanfaroni zbrodni, z dyabelską arogancyą postanowili zakpić sobie z policyi, stawiając ją wobec tej strasznej zagadki, trudnej do odgadnięcia... — Czują się zabezpieczeni od wszelkiej kary! — Niech mi pan naczelnik wierzy, że potrójna zbrodnia: Fauvela, Duvernaya i Wirginii, nie ma nic wspólnego ani z testamentem hrabiego, ani z Jeromem Villardem, ani z medalami...
— Niech i tak będzie, ale przyczyna tych zabójstw?...
— O! gdybyśmy ją znali, nie pozostawałoby nam wiele do dowiedzenia się!
— Ten sposób zabijania, który przed chwilą nazwałeś chirurgicznym, nic ci nie mówi?...
— Przeciwnie, nawet sprowadza mnie drogi. — Dla zabijania w ten sposób, potrzeba, aby ofiary były przedtem, albo uśpione, albo skrępowane, ale ponieważ w protokole doktorzy orzekli, iż nie ma na trupach śladów żadnej walki, ani gwałtu, sznury zaś i jakiekolwiek więzy, pozostawiłyby swoje znaki... jest jeszcze uśpienie... Ale nie usypia się ludzi na każde żądanie... Do tego potrzeba specyalnych przyrządów, ażeby uśpienie było zupełne...
— Przyrządy takie posiadają tylko uczeni. W jakimże celu uczony stałby się mordercą?... — Może jaka zemsta?...
— Zemsta, dotycząca jednocześnie Fauvela, Duvernaya i Wirginii, Pierwszy nie miał z nimi żadnych stosunków pokrewieństwa, interesów, znajomości, to nieprawdopodobne... więcej niż nieprawdopodobne, to nie możebne... — Powtarzam panu, że znajdujemy się w zupełnej ciemności!...
— Właśnie dla rozświetlenia tych ciemności, udaję się do ciebie! — Mój drogi Rajmundzie, ani godziny opóźnienia, ani chwili odpoczynku! Potrzeba koniecznie, aby Paryż, dzięki tobie, wyswobodzony od tych potworów, mógł zasypiać spokojnie!...
— Wszystko co będzie możebne do zrobienia, to uczynię z pewnością... Zaraz po wyjściu ztąd zabiorę się do roboty... Ale jeżeli Pan Bóg nie przyjdzie mi z pomocą, nie dokażę niczego... Jesteśmy w obec ludzi zanadto silnych!..
prawdziwych szatanów zbrodni.
— Chciałbym wyjaśnić jednę rzecz.
— Jaka?
— Czy Amadeusz i Wirginia mieli przy sobie medal hrabiego de Thonnerieux’w chwili, kiedy ich wciągnięto w zasadzkę?
— Czy pomimo wszystko, przypuszcza pan jeszcze, że zamordowano nieszczęśliwych dla skradzenia medalu?...
— Nie czynię żadnego przypuszczenia, ale kiedy chodzi o wyjaśnienie, wszystko zdaje się przypuszczalnem!..
— Przy poszukiwaniach w wspólnem mieszkaniu dwojga młodych ludzi, może się czego dowiemy.
— Zaraz dzisiaj to uczyńmy, natychmiast.
— Jestem na pańskie rozkazy... Prosiłbym tylko o chwilkę czasu, dla przesłania depeszy mojemu synowi do Port-Créteil.
— Idź... oczekiwać cię będę w moim gabinecie...
Rajmund wyszedł.
— Boże ulituj się nademną! — szeptał biedny ojciec, wychodząc z oczami pełnemi tez — trzeba mi się rozłączyć z moim synem, właśnie w chwili, kiedy myślałem z nim przepędzić kilka dni w zupełnym spokoju! — O! ta przeszłość! Ta nieubłagana przeszłość, która na mnie ciąży!.. Biedne moje dziecię, abyś nigdy nie dowiedziało się, co ja cierpię!..
Biuro telegraficzne znajdowało się po drodze.
Wszedł i napisał następującą depeszę:
„Zmuszony wyjechać natychmiast ― Odwagi — Pamiętaj o sobie — Kocham cię i myślę o twojem szczęściu
Wyprawiwszy telegram, Fromental powrócił do naczelnika bezpieczeństwa publicznego.
∗
∗ ∗ |
W chwili kiedy depesza wysłaną była do Port-Créteil, Paweł był bardzo zajęty myślami.
Myślał naraz o Marcie i o raptownem wyjeździe ojca, i możemy dodać, że myśl o wyjeździe przeważała.
Coś tajemniczego otaczało widocznie ten wyjazd, i młodzieniec mimowolnie wziął tę tajemniczość do serca.
Dotąd wierzył święcie we wszystko, co mu ojciec mówił o swojem zajęciu.
Teraz zapytywał siebie, jakim sposobem obowiązki inspektora bibliotek rządowych, pozostawiały tak mało czasu wolnego i poprostu czyniły niewolnikiem, tego, co je wypełniał.
Przez cały czas nauk jego szkolnych, Paweł pomieszczony był w kolegium w Paryżu, wychodził bardzo rzadko.
Kilka tylko tygodni spędził w domu ojcowskim podczas wakacyj, a Rajmund zawsze zdołał się wystarać o urlop, który ma pozwalał przebywać ciągle z synem.
Nic łatwiejszego zresztą niż wynaleźć pozory koniecznych nieobecności.
Dziecko zresztą nie zauważyło nawet tych wydalań się ojca, który też skracał je o ile mógł.
Paweł myślał tylko o nauce.
Miał jedyne pragnienie pracować, jedyną ambicyę: umieć dużo i prędko!
Ale teraz był wolny i niezatrudniony niczem, bo mu zabroniono pracować.
Serce jego przepełnione miłością, bez nadziei może, ponieważ nie wiedział wcale czy zobaczy kiedy swoję ukochanę...
Wszystko to czyniło go nerwowym, wrażliwym.
Wszystkiemu się dziwił, na wszystko zwracał uwagę.
— Ojciec często tak podróżuje? — zapytywał Magdalene — i często musi tak niespodzianie wyjeżdżać jak teraz?
— O! tak... za nadto często! — odrzekła z westchnieniem wierna służąca. —
Mój biedny kochany pan ciągłe ma objazdy po prowincyi, to tu, to tam, to w prawo, to w lewo, i nigdy nie jest panem swojego czasu, ani osoby...
— To bardzo dziwne!...
— Ależ wcale nie dziwne... To sam.. dzieje się z wszystkimi urzędnikami.
— Rząd mógłby przynajmniej udzielić mu kilka tygodni wypoczynku!... nie można przecie tak cały rok być ciągle na nogach...
— A! tak odpoczynku!... On nie może mieć wolnych dwóch dni, jak sam widzisz!...
— Otrzymał jednakże kilka dni urlopu — sam nam to powiedział...
— To też może powróci wieczorem... nawet to prawdopodobne...
— Czy na prawdę tak myślisz Magdaleno?...
— Chyba, że go wyślą nie wiem dokąd... przejrzeć te... Jakże się tam nazywają?... A! już wiem... biblioteki...
Stara służąca nie traciła głowy.
Rozumiała doskonale, że trzeba się krótko załatwić ze zdziwieniem Pawła i odrazu zniweczyć rodzące się podejrzenia, i święcie w tym względzie trzymała się instrukcyi Fromentala.
Młody człowiek mówił dalej.
— Więc tak od pierwszego stycznia do św. Sylwestra, zwiedza biblioteki?...
— Ależ naturalnie!... jest ich widocznie tyle.
— Miałem wielką ochotę towarzyszyć ojcu tą razą...
— Rozumiem to, mój pieszczochu.
— Dla czego nie zgodził się na moją prośbę?
— Bo zapewne myślał – że za dużo byłoby dla ciebie trudu, a objazd taki nie zabawił by cię wcale.
Na tem przerwano rozmowę...
Paweł był rozdrażniony, niespokojny.
Magdalena zastawiła śniadanie.
Zaledwie dotknął końcami zębów apetycznego kotleta, jaki mu podała.
— I cóż mój kochanku, co to znów znaczy?... wykrzyknęła poczciwa kobiecina, i ująwszy się pod doki stanęła na środka jadalnego pokoju. — Czy znów sobie co przypuszczasz do głowy... Dziś rano wydawałeś się w tak dobrym humorze... Pamiętaj, że twój przyjaciel, pan Fabian ma przybyć, a nie masz potrzeby go zasmucać swoją pogrzebową mina!...
— Tak... masz racyę, stokrotnie masz racyę, czuję to sam... odrzekł Paweł. —
Ale co chcesz, kochana Magdaleno, to nie moja wina!... Sam nie rozumiem co się ze mną dzieje... Chwilami zdaję mi się, że zupełnie tracę głowę... Dziś rano widziałem przyszłość w różowych kolorach... wierzyłem w szczęście..... Jedno słowo mojego ojca, było dostateczne do przebudzenia mnie, bo ja śniłem... pięknie śniłem z otwartemi oczym. Wyjazd ojca mnie złamał!...
— Czyż to ten wyjazd ojca sprawił ci takie zmartwienie?...
Byłoby to wielce nierozsądnie... czego się tu niepokoić?...
— Wyobrażam sobie, że nam wszystkim grozi jakieś nieszczęście.
— E! cóż znowu, cóż to znaczy wbijać sobie w głowę rzecz najzwyczajniejszą?... Ojciec pański często wyjeżdża... Urząd tego wymaga!... No, uśmiechnij się do swojej starej Magdaleny, ucałuj ją i nie mówmy o tem...
Paweł wie mógł się powstrzymać od uśmiecha i ucałował starą wierną sługę.
— No uspokoiłeś się przecie! — mówiła uradowana. — Teraz przypomnij sobie żeś mi obiecał na obiad, piękne rybę do usmażenia...
— Masz racyę Magdaleno, pójdę na ryby...
— Chwała Bogu!
— Jeżeliby pan de Chatelux przybył w tym czasie, przyślij go do mnie...
— Z pewnością tak zrobię.
Trochę rozweselony i mniej przez czarne myśli napastowany, młody człowiek opuścił domek i skierował się ku Marnie, zabrawszy ze sobą wędki i przynęty.
W kilka minut później Paweł siedział już w czółnie, a ryby brały w sposób pozwalający mieć nadzieję, iż z obiadom dla Fabiana nie będzie żadnego kłopotu.
Nagle spławik zniknął pod wodą.
Młody człowiek pociągnął za wędkę.
— Pochwycił widocznie rybę, tak wielką, tak silną, że wędzisko zgięło się zupełnie.
Miał coś bezwątpienia wielkiego, trzeba zatem manewrować, tak, aby nie wypuścić zdobyczy.
Natury żywe niezmiernie się poddają wrażeniom jakie daje rybołóstwo.
Rybak puszcza swobodnie wodzę swoim myślom, gdy siedzi z wędką nad brzegiem, ale kiedy ryba chwyci za haczyk i pociągnie za wędkę — zapomni o wszystkiem co go zajmowało przed chwilą i nie myśli o niczem innem, jeno o zdobyczy.
Paweł w tej chwili nie myślał też już ani o swojej miłości, ani o swojem zmartwienia.
Wszystkie smutne myśli odrazu gdzieś od niego uleciały. Oddał się cały uczuciom radości, nadziei i obawy jakie mu sprawiała pyszna zdobycz szamocząca się przy wędce.
Nie dosyć doświadczony, aby użyć podstępu względem ryby, która mówiąc nawiasem jest stworzeniem bardzo przebiegłem, gdy chodzi o ocalenie skóry, pozostawił spokojnie wędkę w wodzie zamiast manewrować nią, tak, iżby zmęczyć rybę i dopiero ją wyciągnąć.
Już nawet zaczynał się obawiać czy wyłowi swojego niewidzialnego nie przyjaciela, który lada chwila mógł złamać wędzisko, gdy w tem nagle nie daleko po za sobą posłyszał jakiś głosik piskliwy.
— Wolno! wolno!... panie Pawle!... Ciągnij pan ku sobie pomalutku i unoś w ten sposób, ażeby podnieść ze dna tę bestyę... Zo sposobu w jaki się rzuca wnoszę, że to karp być musi. Idę do pana, trzymaj się pan dobrze.
Syn Rajmunda Fromentala, nie zwracając wcale uwagi na to kto do niego mówi, wcale nie poznając dobrze sobie znanego głosu, machinalnie wykonywał to co mu doradzano.
Dobre te rady wychodziły ze starego czółna płynącego po Marnie.
Ryba po trochu ulegała.
Już złocona jej łuska błyszczała pod wodą.
Przychodzący z pomocą, jednym ruchem ręki wyciągnął rybę po nad wodę.
Wędzisko pękło, ale karp bo był to karp przynajmniej sześcio-funtowy!.. skakał w głębi łódki.
Paweł spojrzał na tego, który przybył w samą porę.
— Juljan Boulenois! — wykrzyknął.—
Inaczej zwany la Fonine, tak jest panie Pawle — odrzekł nowo przybyły. Jestem kontent, żem panu dopomógł do wyciągnięcia tej bestyi... Ale jeszcze bardziej cieszę się z tego, co mam panu powiedzieć... To coś niezmiernie rozraduje pańskie serce?...
— Rozraduje moje serce? — powtórzył Paweł ździwiony.
— I to napewno drogi panie.
— Cóż to takiego?
— Pozwól mi pan najprzód zabezpieczyć tego karpia... O! to karp, co się nazywa!..
La Fouine włożył rybę do rezerwoaru z powywiercanemi dziurami, obmył palce, otarł je o spodnie i podał rękę synowi Fromentala.
— Jak się pan miewa panie Pawle?... zapytał.
— Dobrze mój przyjacielu... bardzo dobrze...
— Ale ba!...
— Czy cię to dziwi?...
— Trochę... Chyba, że przypadkiem serce tak chore od niedawna wyzdrowiało już zupełnie?
Paweł westchnął.
— Nie!.. nie! odrzekł wstrząsając głową.
— A no więc tem lepiej... — wykrzyknął la Fouine. — Daję słowo honoru, że przynoszę panu lekarstwo, które więcej warte, aniżeli wszystkie razem lekarstwa najsławniejszych doktorów francuskich i angielskich... —Intryguje to pana he?... — Cierpliwości!... — Sięde sobie obok pana, skręcę papierosa i utniemy pogawędkę, którą będziesz pan zachwycony!... — Zapewniam z góry!...
Paweł nie mógł naturalnie ani odgadnąć, ani się nawet domyśleć o czom la Fouine chciał z nim mówić i czekał na tę rozmowę z niecierpliwą ciekawością.
Młody rybak usadowił się na przodzie statku.
Zwinął szybko papieros, zapalił go i puściwszy kłab dymu, zaczął:
— Dziś pięć dni akurat, jakieśmy się nie widzieli, nieprawda panie Pawle?...
— Tak jest... pięć dni.
— Przypominasz pan sobie, co nas obu zajmowało, gdyśmy się ostatnim razem widzieli?...
— Pamiętam to najdokładniej.
— Nie będę pana wystawiał na próbę, nie będę się też rozwodził zbyt długo, ale zapytam wprost:
— Cobyś pan dał panie Pawle, żeby się dowiedzieć, co się stało z młodą osobą, którą pan spotkałeś tutaj i która mieszkała w Petit-Castel?...
— Co ja bym dał? — wykrzyknął Paweł dałbym życie swoje za to.
La Fouine śmiać się zaczął.
— Nie będzie to pana tak drogo kosztować — wystarczy bilet kolejowy Saint-Maur do Paryża, a w Paryżu dwa kursa fiakra po czterdzieści sous za godzinę. — Oto cały wydatek...
Twarz Pawła się ożywiła. Oczy za błysły.
— Wiesz gdzie Marta?... zapytał głosem drżącym ze wzruszenia.
— Tak.
— Widziałeś ją?
— Tak... tak... tak... Ale niech się pan tak nie patrzy na mnie!... Panna Marta jest w Paryżu...
— W Paryża?... Gdzie mianowicie?...
— Zaczekaj no pan tylko... i uspokój się tylko... boć ci powiadam jasno i wyraźnie, żem ją odnalazł i że jej już on pewno nie stracimy z oczu.
— Odnalazłeś ją?... W jaki sposób?...
— A to historya cała... Przyszło mi było do głowy przejść nad Sekwanę od strony Suresne i Puteaux, aby sprobować czy się tam nie da co ułowić. Powracając z tej wyprawy, jak wypadało, przez lasek Buloński... cóż ja spostrzegłem?….. No, domyśl się panie Pawle...
— Prędzej.. prędzej... la Fouine!... zawołał Paweł gorączkowo... Zmiłuj się nademną... nie każ mi czekać... bo schnę... bo umieram z ciekawości...
Boulenois odpowiedział:
— Spostrzegłem tedy w wielkim powozie zaprzężonym w dwa piękne rumaki, śliczną panienkę w towarzystwie jakiejś osoby innej... tłustej... nie zbyt młodej, ale dobrze zakonserwowanej, która jednego razu ryby odemnie kupiła... Dobryś!... pomyślałem sobie — a toć oto panieneczka, o której mój pan Paweł myśli piętnaście razy na kwadrans. Ej! do pięćkroć sto tysięcy szatanów, tego obojętnie puścić przecie nie mogę. Trzeba się dobrze przekonać, czy tak jest, jak mi się zdaje, trzeba wyśledzić gdzie przebywa ta mała?... Sadowię się w stary wehikuł który spotykam i polecam woźnicy podążać za pojazdem.
— Jedziemy!... Naraz stój!... dochodzi nas muzyka... Maszeruje jakiś pułk liniowy, a na jego czele kapela.
Wystraszony koń tramwajowy rzucił się w bok gwałtownie i uderzył na powóz, który połamał... — Opowiadam dosłownie tak jak było... — Obie damy przeraziły się piekielnie i zaczęły wrzeszczeć straszliwie...
— Czy Marta nie została skaleczona!... — wyszeptał zaledwie Paweł, blady śmiertelnie.
— Nie... nie... panie kochany... ranionym został jeden tylko powóz... Damy odzyskały spokój... stangret zaciął konie i pojechał dalej, a ja zacząłem śledzić kobietki... — Zatrzymaliśmy się dopiero przy ich mieszkaniu.
— A to mieszkanie?... — zapytał drżący syn Rajmunda.
— W pięknym co się nazywa pałacu i to przy ulicy de Miromesnil...
— — Pytałeś się kto jest ta młoda panna?...
— Naturalnie!...
— Ol... mój poczciwy la Fouine — wykrzyknął Paweł, ściskając rękę młodego rybaka — nigdy, nigdy wywdzięczyć ci się nie potrafię!... — Ty pojęcia nawet nie masz co dla mnie zrobiłeś dobrego!
— Ba!... — odrzekł śmiejąc się Boulonois — stałem się dla pana szklanką wina francuskiego dobrze osłodzonego, zaprawnego cynamonem i cytryną.
— Mów no!... mów dalej... czego się dowiedziałeś?...
— Że panna Marta, jest, jakby to powiedzieć, pupilką... dzieckiem przybranem właściciela pałacu, doktora zagranicznego... doktora amerykańskiego... bardzo bogatego i sławnego, który niedawno osiadł w Paryżu...
— Doktora amerykańskiego przy ulicy de Miromesnil?... — powtórzył Paweł konwulsyjnie. Jakże się ten doktór nazywa?...
— Thompson...
Usłyszawszy nazwisko to, młody człowiek zerwał się jakby prądem elektrycznym poruszony, z okiem rozognionem, z drżącemi ustami.
— Doktór Thompson!... — powtórzył głosem, z powodu gwałtownego wzruszenia, niewyraźnym prawie. — Powiadasz, że Marta jest jego przybraną córka, pupilką jego?...
— Powtarzam żywcem to, co mi powiedziano.
Nie sekret to zresztą dla nikogo, kto mieszka w tym kwartale...
Paweł załamał ręce.
— Marta w Paryżu!... wykrzyknął. — Marta wychowanką doktora, który się mną tak zainteresował!... Rzeczywiście... przypominam sobie... Ten człowiek, którego widziałem z daleka, tutaj właśnie w parku Petit-Castel... gdy całował w czoło Martę, człowiek, którego twarzy dojrzeć nie byłem w stanie, podobnym był z figury do doktora!... To on byl! — Będę ją mógł zatem zobaczyć, będę się mógł dowiedzieć czy mnie kocha...
— Co do tego panie Pawle, to już pańska rzecz wyłącznie. — Ja zdaję mi się, dobrze się wywiązałem z zadania, i jeżeli jesteś pan ze mnie zadowolony, to mnie to bardzo cieszy...
— O! mój dobry la Fouine, przywracasz mi zdrowie i szczęście! ocalasz mi życie!... Nie umiem ci wyrazić wdzięcz, ności mojej. — Cóżem ja oi winien mój jedyny?...
— Winienieś mi pan za dwie godziny jazdy, za którą zapłaciłem gotówką, niechcąc stracić z oczu powozu — i to co dałem na piwo stangretowi... czyli razem sześć franków i pięćdziesiąt centimów...
— Dam ci sto franków mój bracie...
— A toby było pięknie! — Niechno pan sobie nie wyobraża przypadkiem, panie Pawle, że chcę na panu zarobić?... Nigdy w życiu!... Dobre rachunki czynią dobrych przyjaciół! — Wydałem na pański interes sześć franków i pięćdziesiąt contimów, oddaj mi pan te sumkę i będziemy skwitowani...
— W tej chwili ci ją wracam — rzekł Paweł wyjmując pugilares.
Otworzył go dla wyjęcia pięcio frankówki w złocie i paru sztuk monety drobnej.
Z powodu nadzwyczajnego wzburzenia drżały mu febrycznie ręce.
Jakaś fotografia wysunęła się z pugilaresu i opadła na dno czółna.
Le Fouine nachylił się żywo dla podjęcia portreciku.
— Czy można to zobaczyć? — zapytał?
— Naturalnie.
Boulenois spojrzał i ździwiony zawołał
— A! to piękna fotografia doprawdy!...
— No! — zapytał młody człowiek... dla czego ją tak nazywasz?...
— Ano, bo jakim u licha sposobem, może pan Paweł nosić przy sobie podobiznę tego faceta?...
— Więc go znasz?...
— Ma się rozumieć, że znam... Toć to portret szpiega policyjnego!...
— Paweł nie mógł powstrzymać wybuchu głośnego śmiechu.
— Gdyby osoba, którą ta fotografia wyobraża, usłyszała coś powiedział, kochany la Fouine, toby ci to z pewnością nie uszło na sucho! — rzekł.
— Więc i pan także znasz tę osobę?
— Nosiłżebym w mojem pugilaresie fotografię osoby której nie znam?
— Za pozwoleniem pana, któż to więc taki?
— To ojciec mój rodzony...
Boulenois zagryzł wargi.
— Źleś się przyjrzał — ciągnął Paweł — przypatrz się zatem lepiej.
— Tak... tak... ma pan racye — mruczał la Fouine zaambarasowany, przypatrując się uważniej portretowi.
— Podobny, nawet bardzo, do osobnika którego znam... ale jednakże...
— Znasz więc agenta policyjnego, który jest podobnym do mojego ojca? — zapytał Paweł z uśmiechem.
— Znam... znam... to jest znam go nie znając... Znalazłem się z nim przypadkiem przy wyciągnięciu topielca... Jest trochę podobieństwa w oczach i nosie, ale tam ten mój, ma daleko większą brodę...
Mówiąc to la Fouine myślał sobie.
— Nie mogę go martwić przecie, ale to naprawdę ten sam, co protokół spisywał!... A niechże cię... to więc jego ojciec!... To szpieg policyjny...
— Masz swój dług mój przyjacielu — odezwał się Paweł podając Boulenois sześć franków i piędziesiąt centimów, wraz z całą wdzięcznością moją, za dobrą nowinę jaką mi zwiastowałeś.
— Kontent pan jesteś ze mnie panie Pawle?...
— Więcej jak kontent mój drogi!... jestem zachwycony tobą!...
— No to dzisiaj wypiję sobie butelczynę za zdrowie pańskie — tylko złowię jeszcze jak pan ładnego karpia i sprzedam go restauratorowi z wyspy...
Powiedziawszy to, la Fouine uścisnął rękę Pawła, skoczył do czółna i popłynął do miejsca w którem chciał zapuścić wędkę...
Paweł po tem co usłyszał stał się innym zupełnie człowiekiem.
„Marta jest wychowanką doktora Thompsona!... powtarzał sobie ze wrastającą radością. To dopiero szczęście dla mnie prawdziwe!...
„Boże drogi!... jak to nieraz przypadek cudownie składa wszystko...
„Wczoraj, kiedy byłem z ojcem u doktora, była tam Marta także, a ja drżałem z obawy, że jej nigdy nie zobaczę! O! gdybym był wiedział!... — Ale niedługo będę znów przecie w pałacu przy ulicy de Miromesnil... zobaczę ją... będę jej mógł powiedzieć, że ją kocham... będę mógł ją błagać aby mi była wzajemną... — Dla czegóż miałaby mnie odrzucić, jeżeli jest wolą?...
„Co za głupstwo zrobiłem, że odmówiłem zaproszeniu na wieczór, na który wzywał nas doktor!... — Dzisiaj wszystko się zmieniło... Pójdę na pewno i ojciec pójść musi zemną... Życzę sobie ażeby poznał Martę, ażeby pokochał moję wybranę!...
„Zapewne powróci dziś wieczorem... obiecał mi to prawie. Jakże się cieszy, gdy mnie zobaczy promieniejącego radością!... jakże się zdziwi, gdy mu powiem: Nie szukaj już jej mój ojcze... ja ją już odnalazłem!... Wiem gdzie się znajduje Marta!... Ten od którego zależy, interesuje się mojem zdrowiem i mojem życiem i nie odmówi mi ręki swej pupilki, gdy się dowie, że bez niej żyć nie mogę!..
Syn Rajmunda, miał na prawdę minę człowieka, któremu szczęście — szczęście nagłe i niespodziewane — zawróciło najzupełniej w głowie. Rozprawiał głośno — śmiał się i śpiewał.
Uspokoiwszy się po pewnym czasie, zabrał się do wędki, gdy doleciał go znowu głos dobrze znany.
Był to głos Magdaleny.
Stała ona nad brzegiem po drugiej stronie rzeki.
— Zaraz jade!... odpowiedział Paweł chwytając wiosła w rękę.
— Czy Fabian przyjechał? — zapytał przybijając.
— Nie, mój pieszczochu... odpowiedziała wierna służąca.
— Po co mnie zatem wołasz?...
— Ażeby ci oddać depeszę, którą przyniesiono.
— Depeszę?... od kogo?...
— Od ojca. Do mnie była zaadresowana więc ją otworzyłam.
— Paweł zmarszczył brwi.
— Więc ojciec nie powróci? — mruknął...
— Nie, zmuszony jest dziś zaraz wyjechać w objazd...
— W chwili kiedy jestem taki szczęśliwy! — pomyślał młody człowiek. — Przeklęta podróż!...
Wziął depesze i zaczął czytać.
— Doprawdy — mówił, ta podróż gniewa mnie i to bardzo, bo pozbawia mnie obecności ojca, ale po co brać tragicznie to co jest tylko małem może nieporozumieniem... Fabian przyjedzie... niechże zastanie twarze wesołe — zatrzymam go i będę się starał zabawić jak najlepiej.
Magdalena patrzyła na Pawła zdziwiona. Zmiana jaka w nim zaszła tak nagle uderzyła ją naturalnie.
— Co to jest kochany chłopcze? — pytała. — Gdy wychodziłeś z domu po wyjeździe ojca, byłeś przygnębiony, smutny, a teraz masz znowu minę taką wesołą.
— A, bo się dobrej dowiedziałem nowiny...
— Tutaj?
— A tutaj.
— Widziałeś się z kim?...
— A widziałem...
— Czy można się będzie dowiedzieć co to za nowina?
— Zapewne, ale nie zaraz. — Tymczasem poprzestań na zapewnieniu, że się czuję bardzo szczęśliwym... że za miesiąc będę jak najzdrowszym, i że ci przynoszę na obiad dla mojego przyjaciela Fabiana, przepyszną co się nazywa rybę olbrzymiego karpia, jakiego bodaj nigdy dotąd nie widziałaś...
— Jeżeli jest naprawdę taki piękny, to go podam w szarym sosie... odrzekła Magdalena, a po cichu szepnęła sama do siebie:
— Z kimże on tu się widział u licha?….. Czego się dowiedział?... o jakiej mówi nowinie?.. No, ale mniejsza oto — kiedy jest wesoły i zdaje się być zdrowym... to głupstwo reszta.
— Jak się masz rybaku?... odezwał się w tej chwili głos jakiś wesoły.
Paweł odwrócił się pośpiesznie.
Fabian, którego restaurator z wyspy przewiózł przez Marnę, zbliżał się wielkiami krokami.
— Jak się masz rybaku?... zawołał po raz drugi ze śmiechem, a za chwilę obaj przyjaciele ściskali się czule za ręce.
∗
∗ ∗ |
Jakób Lagarde, albo raczej doktór Thompson, wyszedłszy z hotelu Chatelux wsiadł do powozu.
— Ulica Cherche-Midi Nr. 52 rzekł do stangreta.
Krótki dystans z ulicy Tourniere na ulice Charche-Midi, został bardzo prędko przebyty.
Nieruchomość oznaczona Nr. 52 był to dom duży pięcio-piętrowy, mający na każdem piętrze po dwa mieszkania dosyć obszerne.
Jakób wysiadł z powozu, przeszedł bramę i skierował się ku mieszkania odźwiernego.
Zastał w niem tylko dziewczynkę siedmio czy ośmioletnią, zabawiającą się lalką.
— Co pan sobie życzy? — zapytało dziecko doktora, przybierając minę kobiety dorosłej.
— Czy tu mieszka pani Labarre?
— Tu... na drugiem piętrze... drzwi na wprost schodów...
— Dziękuję ci kochaneczko.
Jakób wszedł na schody.
Przybywszy na drugie piętro, zadzwonił do drzwi pomalowanych na kolor mahoniowy. Otworzyła mu zaraz służąca.
— Czy tutaj mieszka pani Labarre, powtórzył.
— Tak... tutaj proszę pana, pani jest w domu, ale wychodzi zaraz...
— Proszę jej podać tę kartę, bo chciałbym się zobaczyć koniecznie...
— Proszę, niech pan wejdzie...
Służąca wprowadziła gościa do przedpokoju, wzięła bilet i udała się do swojej pani.
Powróciła ponownie w tej chwili.
— Pani czeka na pana... rzekła otwierając drzwi od salonu, gdzie pani Labarre zupełnie już gotowa do wyjścia, bo w kapeluszu i rękawiczkach, czekała na przybyłego.
Podeszła żywo naprzeciw Jakóba.
— To pan kochany doktorze! —wykrzyknęła podając mu obie ręce! — Jakiej przyczynie zawdzięczyć mam przyjemną twoją wizytę?...
— A czyż chęć zobaczenia pani nie jest dostatecznym powodem?...
— Komplimencista z pana!-odparła pani Labarre — ale gotowabym uwierzyć panu, gdybym sądziła po sobie... Wizyta pańska sprawia mi przyjemność prawdziwa... Chodź doktorze, chodź i siadaj tu oto... przy mnie...
I podstarzała wdówka mizdrząc się więcej niż zwykle, poprowadziła doktora do kanapki i posadziła obok siebie, nie siląc się wcale oswobodzić ręki, którą ujął Jakób przy powitaniu.
— Teraz porozmawiajmy poważnie... Chęć zobaczenia mnie nie jest prostą rzeczą, jedynym celem wizyty pańskiej.
— Rzeczywiście, że jest cel inny...
— Jakiż to ten cel inny?
— Chciałem pomówić z panią o jej synu, dać pani dobrą radę... Ale najprzód pozwól pani, że jej zrobię pewne wyznanie...
— Wyznanie?... powtórzyła wdowa Laborre, odgrywając z kokieteryą wielkie ździwienie — jakie wyznanie?
— Pierwszy raz wczoraj dopiero co prawda, spotkaliśmy się ze sobą, ale cóż robić, kiedy od tej pierwszej chwili (co zresztą nie bywa rzeczą tak znów bar.dzo wyjątkową), poczułem prawdziwą i to głęboką sympatyę, i dla pani i dla jej syna...
— Doskonale umieściłeś tę sympatyę, kochany konsyliarzu, bo i my pokochaliśmy cię od razu — przerwała pani Labarre.
— Odczułem to, łaskawa pani, i z tego właśnie powodu postanowiłem pomówić z nią o jej dziecku... i o pani samej także... jeżeli naturalnie pozwolisz pani mówić mi jak przyjacielowi...
— Czy pozwolę panu.. kochany doktorze?... Chyba że nie wątpisz o tem ani żartem chociażby!.. Ale przedewszystkiem, proszę pana, pozwól mi się pan wytłómaczyć?...
— Wytłumaczyć?... A to z czego kochana pani?...
— Z powodu właśnie wczorajszego naszego spotkania potrzebuję słów kilka powiedzieć...
Nie przypuszczam naturalnie aby sposób w jaki mnie mój syn przedstawił panu wczoraj, mógł mi zjednać niekorzystną u pana opinie?...
— Ależ, proszę pani! — przerwał Jakób Lagarde.
— Pozwól mi skończyć doktorze!.. Mój syn był bardzo względem mnie surowym i wcale bym się nie dziwiła gdybyś pan nabrał podejrzenia, że muszę być nie zabardzo dobrą dla niego matką...
— Niech mnie Bóg zachowa i broni, kochana pani, nic podobnego wcale mi w głowie nie postało...
— Czy naprawdę?...
— Przysięgam kochanej pani... a zresztą dam zaraz niezbite tego dowody.
Znajdzie je pani w pewnej poradzie jaką bym pragnął udzielić pani...
— Jakaż to rada?...
— W tej chwili poznasz ją pani...
— Dowie się pani za chwilę... Wczoraj byłem w stanie osądzić położenie, w jakiem się pani znajduje, osądzić syna pani i zostałem żdziwiony... zaniepokojony... przestraszony!..
— Przestraszony? — powtórzyła pani Labarre słodziutko... Więc sąd pański wypadł widocznie dla biednego mego Rénego bardzo surowo?...
— Tak pani... natura to samowolna, egzaltowana... gwałtowna...
— Niestety!
— Jest to ciągnął Jakób — młodzieniec w którym dziś drzemią namiętności, ale przyjdzie czas, że wybuchną s niepohamowaną gwałtownością... Gdy wybuch tego wulkanu nastąpi, nic go nie będzie w stanie ani powstrzymać, ani zmitygować, a lawa z tego wulkanu zniszczy i spali wszystko do okoła siebie...
— Przerażasz mnie doktorze...Czy jednak nie przesadzasz czasami?
— Widzę rzeczy tak jak są…..
— Réné jest więc silniejszego zdrowia, aniżeli przypuszczałeś?
— Nie... jest chory... bardzo nawet chory, a choroba ta podniecana namiętnościami i gwałtownością, może go za brać raptownie... Domyśliłem się otóż, że pani bardzo zależy tymczasem na przedłużeniu tego życia... Czy się myle czy nie?...
— Nie.... Syn mój ma odziedziczy ćmajątek, któryby pozwolił mi się na reszcie wydobyć z nędznego położenia, Iw jakim wegetuje...
Dla zapewnienia mu szczęścia i zapewnienia sobie użytkowania z tej fortuny, powzięłam postanowienie, oddania go do seminaryum.
— Ależ ten majątek, jest albo zupełnie straconym, albo bardzo zagrożonym wobec faktu, że testament hrabiego de Thonnerieux skradziono...
— Tak, ale wszystko jest na świecie możebnem... to co zginęło, odnaleźć się jeszcze może.
— Prawda.
— Otóż potrzeba jest, aby René żył koniecznie.
— Będzie żył, bo go uleczę, ale uzdrawiając go, wrócę mu albo raczej dam mu siłę i energią, których mu dzisiaj brakuje... Z tą enegią i z tą siłą przyjdzie ochota do wszelkich zabaw, pragnienie wszelkich rozkoszy... Syn pani potrzebować będzie pieniędzy dla zadowolenia swoich namiętności i z pewnością zagarnie w ręce swoje majątek, o którym pani tak marzy.
— Jestem wszak naturalną opiekunką mego dziecka.
— Dzisiaj, kiedy nic nie posiada, aleć wtedy dopiero, gdy dojdzie do pełnoletności i obejmie w posiadanie legata pana de Thonnerieux, jeżeli się testament odnajdzie.
— Nie będzie śmiał odmówić mi mojej części...
— Iluzya to szanowna pani!,.. Ośmieli się on na wszystko, bo wcale nie kocha pani... — Mówiłaś mi, że jest egoistą... a nie usiłowałaś zresztą zdobyć jego przywiązania... Jego całem dążeniem, dojście do niezależności, a pani od dzieciństwa trzymałaś go w ciężkiem jarzmie.
— Dla jego dobra wyłącznie...
— Zgadzam się na to... — rzekł z u śmiechem Jakób — ale powiedz że mu to pani i chciej, aby uwierzył!...
— Cóż więc należy zrobić?...
— Trzymać się ślepo rady, jaką chcę pani udzielić...
— Pójdę za nią bezwzględnie, jakąkolwiek będzie!...
— Przypuszczamy, że testament hrabiego de Theuuereaix może się odnaleźć, że syn pani otrzyma swój legat. Pani lubisz egzystencyę wygodną i łatwa... trzeba się więc mieć na baczności przeciwko egzystencyj, bardzo ciasnej, biednej prawie.
— Jednem sposobem.
— René gdyby został bogatym nie udzieliłby pani ani cząstki ze swojego bogactwa jestem przekonany... pewny prawie... Wszystko chciałby zagarnąć dla siebie! Jedyny sposób uniknięcia tych ewentualności, to układ z tym egoistą...
— Układ?... Cóż to może być za układ?
Zanim pani na to odpowiem, pozwól mi pani zadać sabie jedno pytanie. Czy po wyjściu odemnie nie miałaś pani żadnej rozmowy z synem?
— Przeciwnie miałam i to bardzo burzliwą nawet….. wymawiałam Renemu, jego zachowanie się względem mnie u pana...
— Cóż wynikło z tych wymówek?
— Nieszczęśliwy chłopiec... uniósł się gwałtownie i oświadczył mi, że mu się sprzykrzyło to jego niewolnictwo, że zrywa swój ciężki łańcuch i postanawia podróżować przez rok, a następnie powrócić do Paryża, ażeby się zapisać na adwokata.
— Cóżeś mu pani powiedziała na to?...
— Że nie byłabym w stanie zadowolnić jego kaprysów dla kilka przyczyn, a przedewszystkiem, że mi nie pozwalał na to niezmiernie skromny mój majątek...
— A on wtedy?
— Zażądał odemnie części swojej majątku ojca...
— Ho! ho! — rzekł Jakób Lagarde, tego zażądał od pani!... A pani cóż na tę pretensyę odpowiedziała?..
— Oświadczyłam, że jest niepełnoletni i że mi jako głównej jego opiekunce nie wolno tego uczynić...
— Doskonale!.. Wiele mu przypada ze spadku po ojcu?...
— Dwadzieścia pięć tysięcy franków.
— Z których pani nie masz już naturalnie i oddawna ani jednego grosza?...
— Tak źle nie jest, że jednak nie mam wszystkiego, zmuszoną jestem przyznać się panu... Na nieszczęście, obrachunki z opieki, których dziś mam prawo odmówić synowi, zmuszoną będę złożyć, skoro dojdzie do pełnoletności.
— I oto co do tego właśnie musimy się ze sobą naradzić.
— Jakto?—
Zaraz pani zobaczy. — Powracam do ugody o jakiej pani wspominałem przed chwilą... Syna pani trawi gorączka wolności, trawi go pragnienie rozkoszy... użycia... Weźmiemy go w kuracye homeopatyczną... Simillia similibus curantur... Nadużycie wolności i Wszelkich przyjemności — uspokoją go bardzo prędko... Oddaj mu pani jego dwadzieścia pięć tysięcy franków...
— Oddać mu dwadzieścia pięć tysięcy franków? —wykrzyknęła wdowa —ależ to niepodobna!..
— Dla czego?
— Skąd-że bo ich wezmę?
— Z mojej kasy, kochana pani!.. Sza! Żadnej a żadnej uwagi, żadnych a żadnych wymówek!.. Pani wiesz, że jestem jej przyjacielem... A zresztą to tylko pożyczka...
Dasz mu więc pani to co żąda, ale pod warunkiem, że zezna akcik urzędowy i że się w nim zobowiąże pozostawić pani dożywotnie użytkowanie z legata hrabiego de Thonnerieux, jeżeli oczewiście wejdzie kiedykolwiek w posiadanie tego legatu... Kiedy staje się pełnoletnim?
— Dziesiątego marca 1881 r.
— A więc akcik, który ja sam przygotuję osobiście zaraz jutro, nosić będzie datę 10 marca 1881 r., aby nikt nie był w stanie zrobić nam kwestyi jakiejkolwiek.
— Rozumiem... Czy on będzie chciał jednakże taki akcik podpisać?
— Ani się nawet nie zawaha, bo pomyśl no pani tylko, co to jest uzyskać wolność i stos biletów bankowych... W zamian za marny podpis... W dodatku idzie tu o sukcesyę bardzo a bardzo jeszcze niepewną...
— Jeżeli sukcesya chybi, albo René umrze przedwcześnie, ja panu winną będę dwadzieścia pięć tysięcy franków... skąd je będę mogła powrócić?...
— Niech no się pani wcale tym nie kłopocze.. Jestem człowiekiem bardzo bogatym, a przyjaźń pani jest dla mnie daleko droższą, niż wszystkie skarby świata... Pozostaw mi pani nadzieję, że uznasz mnie także niedługo za najlepszego przyjaciela i że sympatya pani (bo pani ma ją dla mnie jak śmiem się spodziewać), będzie mogła zmienić się kiedyś na uczucie trwalsze, serdeczniejsze...
Pani Labarre bardzo była rada pozostawić tę nadzieję doktorowi, tem bardziej, gdy czuła, iż doktór zjednał ją sobie zupełnie.
Już była w nim rozkochaną.
Słodkie słówka, wykwintne maniery i obejście pełne galanteryi pięknego amerykanina, młodszego od niej o jakie lat conajmniej dziesięć, a posiadacza ogromnej fortuny, zawróciły jej do tego stopnia w głowie, że pewną była małżeństwa.
Tego właśnie życzył sobie Jakób Lagarde.
Czuł swoję wyższość nad tą próżną kobieciną wiedział, że kiedy będzie potrzebował zrobić z niej swą bezwiedną wspólniczkę, przyjdzie mu to bez żadnej a żadnej trudności.
Pani Labarre spuściła oczy i wydała głębokie westchnienie, podobne do gruchania gołąbka.
Jednocześnie ściskała spazmatycznie rękę Jakóba.
— Co René zwykł robić o tej porze? — zapytał pseudo Thompson po chwilowem milczeniu.
— Chcąc zrzucić co najprędzej suknię seminarzysty, która mu ciąży na ramionach, poszedł do krawca, zamówić sobie cywilne ubranie... Potrzeba mu nadto ubrania na wieczór do pana...
— Na wieczór do mnie?... powtórzył, Jakób Lagarde. Nie trzeba aby przychodził!...
Pani Labarre spojrzała na doktora zdziwiona.
— Dla czego?... zapytała następnie.
— Dla bardzo ważnej przyczyny. — Przypomina pani sobie zapewne młodą panienkę, kuzynkę moję, której piękność zwróciła pani także uwagę?...
— Podobnie królewskiej piękności nie podobna jest zapomnieć...
— A więc René, tak samo o niej nie zapomniał.
— Czy pan sądzisz, że go zajęła?...
— Jestem najzupełniej tego pewny... Zmuszony studyować twarze ludzkie stałem się fizyonomistą... Wrażenie jakie się na twarzy syna pani wybiło od pierwszego na Martę spojrzenia, było piorunujące... Może jej jeszcze nie kocha w prawdziwem słowa tego znaczeniu, ale bardzo mu brak niewiele...
Drugie spotkanie dostatecznem by było zamienić tę admiracyę w gwałtowną miłość... Otóż tej miłości ja nie mógłbym aprobować.. Gdyby René prosił mnie o rękę Marty, musiałbym dać mu odpowiedź odmowną... Inne mam całkiem zamiary względem mojej wychowanki... W obec tego uważam za właściwe zapobiedz rodzącemu się uczuciu... W swoim też własnym także interesie, René nie powinien już widzieć Marty!... Czy pani mnie rozumie?...
— Rozumiem cię kochany doktorze, ale jakże tu teraz zrobić, aby mu przeszkodzić w udania się na wieczór, na który został zaproszony i na który pociąga go uczucie?...
— Znajdziemy sposób na to...
— Będzie to z pewnością trudno.
— Mniej trudno, aniżeli się pani zdaje... — Dostatecznem będzie oddalić Renégo z Paryża...
— Jak? Pod jakim pretekstem?...
— Zaraz go poszukamy... — Jakie jest miejsce pani rodzinne?...
— Tours.
— Czy ma tam pani jakie stosunki?
— Mam... — Za życia męża spędzałam tam rok rocznie po kilka tygodni...
— Nie znasz tam pani jakiego notaryusza?...
— Znam pana Landrol, poczciwego i godnego człowieka, starego przyjaciela mojej rodziny...
— W takim razie mamy już pretekst i to najnaturalniejszy... — Nie masz pani jak przypuszczam żadnych kapitałów w ręku tego urzędnika?...
— Ani sou jednego choćby...
— Dam pani dwadzieścia pięć tysięcy franków, które dzisiaj jeszcze pośle pani do pana Landrol z listem, takiej oto treści:
„Mój stary przyjacielu!... Ważne powody, nad któremi nie chce się rozwodzić, ale których łatwo się domyślisz, gdy ci powiem, że chodzi o miłość, której nie pochwalam, zmuszają mnie do rozłączenia się na czas jakiś z synem... Życzę sobie, aby René opuścił Paryż i podróżował. — Przedstawi się on panu z paru wyrazami odemnie, we dwadzieścia cztery godzin po tym liście, a pan raczysz oddać mu za pokwitowaniem te dwadzieścia pięć tysięcy franków, które przy niniejszam dołączam.“
Sposób to nieomylny, przyzna mi pani zapewne...
— Czy pan myśli, że mój syn raz z Paryża wyprawiony, zapomni o rodzącem się uczuciu?...
— Nie mam ani cienia wątpliwości:../ Marta jest zapewne pierwszą kobietą, która uderzyła jego oczy i serce... Gdy się poczuje wolnym i przy pieniądzach w kieszeni, łatwe miłostki w jakie się wda niechybnie, zatrą bardzo prędko wspomnienie miłości platonicznej, nie zupełnie jeszcze rozwiniętej...
Jakób otworzył pugilares, wydobył sen dwadzieścia pięć tysięcy franków i kładąc je na stole przed panią Labarre rzekł:
— Niech pani zaraz napisze do notaryusza pana Landrol.
— Ah! kochany doktorze, jakiś ja wielki dług wdzięczności zaciągam względem pana — wyszeptała słodziutko wdowa.
— Ten dług, pani wiesz o tem dobrze, jest dla mnie szczęściem prawdziwem.
W tej chwili przeciągły głos dzwonka rozległ się w przedpokoju.
— To René!... — rzekła wdowa, chowając pospiesznie bilety bankowe do biurka.
Młody człowiek ukazał się w pokoju.
Miał jeszcze suknie seminaryjskie na sobie.
Gdy zobaczył Jakuba, twarz mu się rozjaśniła.
— To pan, szanowny panie doktorze! zawołał, wyciągając rękę ku pseudo-Thompsonowi. Co za przypadek szczęśliwy a niespodziewany sprowadził pana tutaj?...
— Przyszedłem dla ciebie, moje dziecię... — odpowiedział Jakób.
— Dla mnie?... — powtórzył seminarzysta ździwiony.
— Tak. — Wiesz przecie żeś mnie zainteresował niezmiernie. — Wiem to przynajmniej, żeś mi pan okazał pewną przed paru dniami życzliwość, za którą wdzięczny ci jestem nieskończenie.
— Życzliwość to najzupełniej szczera... Pani Labarre powiedziała mi, że masz zamiar pójść w ślady swego sławnego ojca i zostać adwokatem.
— Nie zganisz mi pan zapewne, panie doktorze, tego zamiaru?... Kratki sądowe nęcą mnie gwałtownie ku sobie.
— Że ci go nie zganię to pewno, ale zmiana karyery wymaga nowych studyów, nowej pracy pochłaniającej...
— Praca nigdy mnie nie przestraszała i nie przestrasza.
— Jestem zupełni o tem przekonany; tylko, że w chwili obecnej zabraniam ci stanowczo pracy zawielkiej... Zdrowie masz nie bardzo silne... Przed zaprzęgnięciem się do roboty w szkole prawa, musimy zwalczyć anemię, musimy ci krew w żyłach odnowić... Otóż, nie potrafimy dojść do tego tak zaraz, na poczekaniu. Odpoczynek, dobre odżywianie się i dobre powietrze, są ci bezwarunkowo potrzebne...
— A zatem panie doktorze?...
— A zatem przed zabraniem się do roboty, musisz trochę popodróżować...
— Patrzysz pan widzę, doktorze, bardzo na ten świat różowo, zawołał śmiejąc się René. „Musisz trochę podróżować“, to wcale pięknie powiedziane... Nie miałbym nic zgoła przeciwko temu, bo wierzę najzupełniej, że by mi to doskonale zrobiło, ale podróże to przyjemności nie takie znowu tanie, a mama znajduje się w zabardzo trudnem położeniu, aby mi mogła dać na nie pieniędzy. Nawet choćby części z tego co mi się po ojcu należy, nie wydobędę od niej na pewno...
— Rozmowa jaką właśnie miałem z mama przed chwilą — odpowiedział Jakób — przekonała mnie, że się błędnie trochę zapatrujesz na te rzeczy. Przekonałem panią Labarre, że zdrowie jej syna potrzebuje koniecznego wzmocnienia i zdołałem ją nakłonić do prawdziwej dla ciebie ofiary...
— O!... zawołał René zdumiony. I na czem ofiara ta polega?...
— Pani Labarre od jutra oddaje ci do dyspozycyi sumę dwadzieścia pięć tysięcy franków!...
— Co?... Dwadzieścia pięć tysięcy franków... powtórzył młody człowiek z zaioskrzonemi oczyma.
— Tak jest, ale pod warunkiem, że pewną część tej sumy zużytkujesz na odżywienie sił swoich za pomocą podróży i że w podróży tej stosować się będziesz ściśle do tego, co ci zalecę, a co z pewnością wyda rezultaty jak najlepsze.
— I bez żadnych zgoła innych zastrzeżeń? zapytał René podejrzliwie.
— Owszem, pod jednym jeszcze warunkiem, który tak samo jak i pierwszy ma jedynie dobro twoje na celu...
— No, jakiż to zatem ten warunek?...
— W dniu 10 marca 1881 r. staniesz się pełnoletnim?...
— To fakt.
— Wystawisz otóż pod tą datą maleńki akcik, który ci podyktuję, a którym się zobowiążesz, że w razie gdyby testament hrabiego de Thonnerieux został odnalezionym i gdybyś wszedł w posiadanie legatu, jaki ci w tym testamencie został wyznaczonym, pozostawisz mamie dożywotnie korzystanie z dochodów od kapitału spadkowego... Po śmierci pani Labarre, odzyskujesz naturalnie swoje prawa..
René gorzko się uśmiechnął.
— Czyli, że moja mama, chce za sumę dwudziestu pięciu tysięcy franków, nabyć spadek wyobrażający jakie może pięćset lub sześćset tysięcy franków?...
— Rozumowanie jaknajbardziej błędne moje dziecko!... zauważył Jakób Lagarde.
— Dla czegoż to naprzykład?...
— Dla tego, że twoja matka nie zgoła od ciebie nie chce kupić i nic nie kupuje. Spadek, o jakim mówisz, bez względu na jego cyfrę, jest więcej niż wątpliwym. Testament hrabiego de Thonnerieux, został jak ci wiadomo skradzionym i według wszelkiego prawdopodobieństwa, nigdy już światła dziennego nie zobaczy... Następnie chodzi nie o zrzeczenie się spadku na rzecz pani Labarre, ale o przyznanie jej dożywocia na nim jedynie...
— Zgoda!... Ale w zamian za to dożywocie, możliwe pomimo wszelkiego nieprawdopodobieństwa, ja nic przecie nie dostaję...
— Dostajesz dwadzieścia pięć tysięcy franków, mój drogi!..
— Te dwadzieścia pięć tysięcy franków, toć to przecie moja bezsporna własność to mój udział po ojcu mi pozostały.
— W tej chwili nie masz prawa upominać się o to jednakże, jest to więc kapitał bez znaczenia dla ciebie...
Gdy René opuścił głowę i milczał, Jakób odezwał się głosem nerwowym trochę:
— Zresztą, moje kochane dziecko, wolno ci to przyjąć lub odrzucić... Pani Labarre, twoja matka, przekonaną jest, że chce zrobić poświęcenie dla ciebie, a ja najzupełniej podzielam to jej przekonanie. Jeżeli innego jesteś zdania, uznajmy żeśmy nic z sobą nie mówili... Moja wizyta okaże się bezużyteczną, ot i koniec na tem...
Młody człowiek podniósł żywo głowę.
— Zgadzam się na warunki matki!... powiedział. Co mi tam po całej tej fortunie, jeżeli dostanie mi się nawet kiedykolwiek?... Abym zdrowie miał tylko to reszta nic a nic mnie nie obchodzi!.. Będę się uczył!.. zostanę adwokatem... czuję, że będę miał talent ku temu i dorobię się majątku własną pracą i własnemi zabiegami. To więcej warto niż spadek!.. To daje przynajmniej prawo do tego, aby być dumnym z siebie!..
Dajcie mi arkusz papieru stemplowego, podyktujcie zobowiązanie, napiszę je i podpiszę.
— Oto prześlicznie postanowiłeś!... powiedział Jakób Lagarde i szczerze ci winszuję...
— Kiedy dostanę owe dwadzieścia pięć tysięcy franków? — zapytał René.
Na to pani Labarre odpowiedziała:
Chociażby jutro nawet, jeżeli sobie tego życzysz... Dam ci upoważnienie do notaryusza mego w Tours, który ma pieniądze te w depozycie i który natychmiast ci je wypłaci... — Ba!.. więc trzeba do Tours po nie jechać?...
— Naturalnie, boć w Paryżu nic nie mam. Cóż ci to jednakże szkodzi. Będzie to pierwszy przystanek w twojej podróży...
— Dobrze, to ja pojadę tam zaraz jutro... Niechże mama siada i pisze upoważnienie, a przede wszystkiem, ponieważ pan doktór nie nosi ze sobą zapewno papieru stemplowego w kieszeniach, niechże mama pośle służącą aby go kupiła.
Tak jest... odezwał się Jakób Lagarde.
Pani Labarre podniosła się z siedzenia.
— Poślę Julję w tej chwili działa.
I wyszła.
— Doktorze, — rzekł żywo René do Jakóba, skoro tylko pani Labarre wyszła z salonu — potrzebuję powiedzieć coś panu... panu samemu...
— Czy nie możesz mi powiedzieć tego tutaj i zaraz teraz? — zapytał mniemany Thompson nieco niby ździwiony.
— Tutaj... to niepodobna.
— Dla czego?...
— Nie mogę się tłomaczyć w tej chwili...
— Zatem służę ci, kiedy chcesz tylko.
— Wieczorem o dziewiątej, będę w kościele świętego Sulpicyusza... Czy pan będziesz mógł się tam stawić?...
— Najchętniej.
— Dziękuję ci stokrotnie doktorze.
Pani Labarre powróciła.
— Zatem wszystko postanowione moja mamo — odezwał się René — wyjeżdżam jutro zaraz z Paryża... Krawiec zobowiązał się jutro z samego rana dostarczyć mi ubranie cywilne, a zresztą nie będę miał nic do zabierania. Niech że mama przygotuje mi list do notaryusza, który ma mi wyliczyć te 25,000 franków...
— List będzie na czas, możesz być oto spokojnym.
Julia stawiła się z arkuszem papieru stemplowego w ręku.
Z polecenia pani przyniosła zaraz jeszcze atrament i pióro, poczem za dyktandem Jakóba Lagarda, młody seminarzysta napisał zobowiązanie, że przyznaje matce swojej prawo dożywotniej renty z majątku, jaki mu został przez hrabiego de Thonnerieux zapisanym.
Położył datę 10 marca 1881 r., jako datę, w której stawał się pełnoletnim, położył pod tem imię swoje i nazwisko, złożył papier we czworo i doręczył go pani Labarre.
— Oto jest akt jakiegoś żądała odemnie moja matko — rzekł z pewną goryczą w głosie. — Daj że Boże, abym dla siebie i dla ciebie dożył szczęśliwie do czasu odnalezienia testamentu mego dobroczyńcy...
Byłby to wymowny dowód, że pan Thompson, jest znakomitym co się nazywa lekarzem!...
Pani Labarre odpowiedziała:
— Będziesz żył długie lata, mój synu, a jeżeli dojdzie nas kiedy ten majątek, bądź spokojnym, że nic z niego nie uronię.
Potem dodała jeszcze:
— Będziesz potrzebował porobić sobie przed wyjazdem niektóre konieczne sprawunki, masz-że tu na nie tysiąc franków!...
— Na rachunek tych dwudziestu pięcia tysięcy, jakie mam w Tours otrzymać?...
— Nie, to podarunek mój dodatkowy.
— Dziękuję mamie serdecznie!... Pójdę zaraz posprawiać sobie co mi potrzeba. Niech mama nie czeka na mnie z obiadem.. Wstąpię do seminaryum pożegnać się z moimi nauczycielami i kolegami...
— Dobrze, moje dziecko.
— Przykro mi, kochany panie doktorze — dorzucił René, zwracając się do mniemanego Thompsona — że nie będę miał szczęścia znajdować się u pana na wieczorze, ale skoro raz stanęło postanowienie, to je trzeba bezzwłocznie wprowadzić w wykonanie... Będę się z religijną, akuratnością stosował do wskazówek, jakie mi udzielić raczysz. Gdy lekarstwa, w jakie mnie zaopatrzysz, spotrzebuję, napiszę natychmiast x prośbą, abyś mnie w nowe zaopatrzył. Pragnę się leczyć, pragnę odzyskać zdrowie i siły, pragnę żyć koniecznie...
— I będziesz żyć — zapewniam cię — odpowiedział Jakób Lagarde. — Stosowne zachowywanie się i lekarstwa dużo pomogą do uzdrowienia, daleko jednak więcej liczę na wypoczynek, rozrywki i ruch, co na pewno wyrobi na nowo krew bogatszą i cieplejsza!... Po kilkomiesięcznej podróży, powrócisz zdrów na ciele i umyśle... — Pisuj do mnie często... ja ci nigdy nie dam czekać na od⋅ powiedź...
— Dziękuję doktorze... — Wiem, że mogę liczyć na pana... — Mam w panu zaufanie bezwzględne.
— Spodziewam się, że zasłużę na nie moje dziecię... — odrzekł pseudo-Thompson znacząco.
— Do widzenia moja matko...
I René wyszedł, rzuciwszy Thompsonowi ostatnie spojrzenie, mówiące jasno i wyraźnie:
— Do wieczora... Nie zapomnij pan!...
Kiedy drzwi się za młodzieńcem zamknęły, pani Labarre szepnęła:
— To doprawdy serce z kamienia... natura egoistyczna, — Nie... to po prostu umysł chory... Nie wiele zresztą mieliśmy pracy, aby go nakłonić do tego, co nam potrzebnem było.
— To twoja zasługa doktorze!... —Jedno tylko ździwiło mnie bardzo...
— Co takiego?...
— René opuszcza Paryż bez żadnego bodaj żalu... Ani wspomniał nawet o pańskiej kuzynce... — Czyś się pan czasami nie omylił, biorąc go za zakochanego?...
— Może, że i tak było... nie mam pretensyi do nieomylności...
Jakób podniósł się z fotela.
— Już pan mnie opuszcza?... — spytała pani Labarre.
— Niestety... — Mam jeszcze kilka wizyt do zrobienia, a pani potrzeba czasu na napisanie do notaryusza do Tours. List i pieniądze muszą być dzisiaj wysłane, niech pani o tem pamięta...
— Nie opóźnię się na pewno. — Kiedyż pana znowu zobaczę?
— Kiedy pani będzie chciała...
— Ja chciałabym widzieć pana ciągle!...
— Czy zgodziłaby się pani, przepędzić ze mną dzień jeden na wsi?...
— Przypuszczam, że pan o tem nie wątpi!...
— Dziękuję pani i przyznaję, że mi to sprawia wielką radość...
— Kiedyż ma nastąpić ta przejażdżka, na samą myśl o której, doznaję zawrotu głowy?...
— Jutro sobota, dzień konsultacyj moich, ale będę wolny zaraz potem. — Jak pani sadzi, o której godzinie wyjedzie René?...
— Pociągiem pospiesznym o ósmej wieczorem...
— Odprowadzi go pani kolej?...
— Myślę, żeby wypadało...
— To niechże pani zaraz po jego odjeździe, zawieść się każe na stacyę kolei Bastille. — Ja będę tam czekał na panią i podążymy razem do mojego wiejskiego domku. — Niech pani nie je obiadu, bo razem zjemy kolacyę... — Po wyspaniu się wygodnem, będzie pani mogła rano podziwiać wschód słońca i cieszyć widokiem pięknej natury.
— To będzie dla mnie rozkosz prawdziwa!... Cudowna myśl przyszła panu do głowy.
— Szczęśliwym, żem potrafił dogodzić pani.
— Zachwycona jestem.... — Kiedy powrócimy?...
— W niedzielę wieczorem. — W poniedziałek rano muszę koniecznie być już w Paryżu.
— Ułożyliśmy się zatem zupełnie?...
— O! tak proszę pani. Będę myślał o niedzieli i będę śnić cudownie!...
Jakób ujął białą pulchną rączkę wdowy i zbliżając ją do ust, złożył na niej pocałunek pełen uszanowania i galanteryi, przyczem serduszko wdówki o mało jej nie wyskoczyło z piersi.
— Kochany doktór i naprawdę najprzyjemniejszy chyba na świecie człowiek — myślała pani Labarre, znalazłszy się samą. — Widocznie bardzo mu przypadłam do gustu i nie widzę przyczyny żeby się ze mną nie miał ożenić!
Potem zasiadła przy biurku i zaczęła pisać list do notarysza do Tours, ale często przerywała pisanie, ażeby powiedzieć sobie:
— No, pozbywam się nareszcie Renégo!... Gdybym nawet nie wyszła za doktora, będę jednak jeszcze bogata, byle tylko odnalazł się testament hrabiego de Thonnerieux!
Jakób Lagarde, powracał w tym czasie do pałacu przy ulicy de Miromesnil, uradowany z rezultatu jaki osiągnął, ale bardzo zaintrygowany rendez-vous naznaczonem sobie przez seminarzystę.
To rendez-vous sprawiało mu pewno nawet zakłopotanie.
— Czego on chce odemnie?...
Czy skutkiem rozmowy, jakążmy mieli, nie trzeba będzie zmienić niektórych szczegółów w planie, jakim sobie ułożył?...
Pascal, który oczekiwał niecierpliwie, zaraz go na wstępie zapytał:
— No, i cóż?...
— Wszystko doskonale... — odpowiedział Jakób — jutro rano, powiem ci, jak rzeczy stoją. Według wszelkiego prawdopodobieństwa, jutro też wieczór znowu będziemy mieli robotę w Petit-Castel — Jakże się ma Marta?...
— Daleko lepiej.
— Czy już wyszła ze swego pokoju?
— Nie jeszcze.
— Pójdę ją zobaczyć.
Udał się do apartamentu sieroty.
Młoda dziewczyna bledsza trochę niż zwykle, czytała leżąc na szezlągu.
Ubrana była w biały wełniany pegnoiri, który pozwalał domyślać się tylko jej przepięknych kształtów.
Przepyszne złoto-blad włosy miała niedbale wysoko podniesione na prześlicznej głowie.
Z jedwabistej masy tych włosów, kilka promieni opadało niby potoki złote na białą śnieżyście szatę.
Pseudo-Thompson zlekka do drzwi zastukał.
Marta podniosła głowę, położyła książkę na krzesełku stojącem obok i zawołała:
— Proszę.
Jakób otworzył i próg przestapił.
Litoralnie olśniony został ta pięknością.
Marta uśmiechnęła się do niego.
— Powiedziano mi, to się masz lepiej kochane dziecię — rzekł zbliżając się ku sierocie.
— Zupełnie nawet czuję się dobrze... jestem zupełnie już zdrowa...
Podała rękę doktorowi, który ją uścisnął i zatrzymał.
— Tak — powtórzyła, jestem już prawie zdrową zupełnie... ale przejście było ciężkie...
— Przelękłaś się zatem bardzo?
— O! tak, przelękłam się okropnie, chociaż nie miałam powodu ka temu, bo przecie nie było znów tak wielkiego niebezpieczeństwa...
Doktor usiadł przy swojej wychowance i przypatrywał się jej z uwielbieniem prawdziwem.
Więcej niż kiedykolwiek doznawał w tej chwili tego, dziwnego jakiegoś niepokoju, o jakim wspominaliśmy już nie raz.
Czuł teraz jakieś zamieszanie w całej istocie swojej, to też głosem niepewnym i prawie drżącym wyszeptał:
— Na przyszłość, kochana Marto, wychodzić będziesz tylko zemną... Pragnę nieustannie być przy tobie, aby czuwać nad tobą i usuwać przed twoją wrażliwą naturą wszelkie wzruszenia...
— Dziękuję ci kochany doktorze — odpowiedziała sierota z nowym uśmiechem. — Jakiś ty dla mnie wyrozumiały!.. Jakiś ty dobry dla mnie!..
— Pokazuje się jednakże, że nie zupełnie tak jest, skoro nie zasłużyłem na zupełne twoje zaufanie — odrzekł z goryczą Jakób.
Młoda dziewczyna spojrzała na swojego interlokutora ździwiona.
— Ja kochany doktorze — powiedziała — mam do ciebie nieograniczone zaufanie.
— Nie... moje dziecię!..
— Przysięgam...
— Nie przysięgaj, bo durzyłabyś sama siebie... Przestrach jakiego doznałaś dużo się z pewnością przyczynił de choroby, ale stan twojej duszy był tutaj główną złego przyczyną.
— Ależ kochany doktorze zapewniam cię...
— Nieprzerywaj mi, moje dziecię, proszę cię bardzo... Gdy opuściłaś Petit-Castel, ażeby zamieszkać z nami w Paryżu, słyszałaś już tę samą uwagę. Nie ukrywałem wtedy przed tobą, że mnie to odkrycie bardzo boleśnie dotknęło. — Odpowiedziałaś mi w sposób, który nie mógł mnie przekonać... Dzisiaj mam już zupełną pewność, że coś przedemną ukrywasz, że masz jakieś cierpienie... jakąś boleść... Chwilami pomimo usiłowań jesteś ponurą i smutna... To mnie niepokoi straszliwie... Często uśmiech gości na twoich ustach, ale ja czuję, że to uśmiech zwodniczy!.. No, kochane dziecię, jeżeli masz, jak powiadasz zupełne do mnie zaufanie, odpowiedz mi otwarcie...
— Doktorze — szepnęła młoda dziewczyna z widocznem zakłopotaniem — nie dopytuj się o przyczynę melancholii którą spostrzegasz i która cię niepokoi...
Niepodobnaby mi się było wytłómaczyć przed tobą... Prawdą jest, że przychodzą na mnie bardzo czarne godziny, ale dla czego?... Czyż ja wiem sama?
— Może ci tutaj brakuje czego do szczęścia?
— Coby mi brakować mogło, skoro mnie otaczacie staraniami i przyjaźnią? Nie, nie mi z pewnością nie brakuje!..
— Dusza ma często sekretne pragnienia moje dziecię — odrzekł Jakób. — Jeżeli się nie spełniają to wywołują cierpienie... Dla czego ukrywasz przedemną cierpienia swoje? Wiesz jak wszystko, co cię dotycze, żywo mnie obchodzi... Wiesz jak cię kocham serdecznie...
Oh! tak, kochany doktorze — odrzekła Marta z zapałem — wierzę w twoję dla mnie dobroć... Dałeś mi już tyle jej dowodów!
— Że wierzysz, o tem nie wątpię, ale ani możesz domyślać się nawet, do jakiego stopnia jesteś mi drogą... Marto droga!.. od czasu jak przypadek, albo raczej Opatrzność zetknęła nas ze sobą, czyż nie zapytałaś się siebie nigdy, jaką mogła być twoja egzystencya przy mnie?...
— Widziałam przyjazną rękę, wyciągającą się ku mnie dla podtrzymywania mnie i ocalenia w chwili nieszczęścia, jakie we mnie ugodziło... Ujęłam tę rękę, dziękując za nią Bogu i powierzyłam panu moję przyszłość...
— Ale czy w tej przyszłości samej, nie przewidywałaś niczego, czy nic nie przypuszczałaś?
— Nie doktorze!
— Marto! — odezwał się znowu Jakób, po krótkim przestanku, głosem namiętnym — ja nie mogę powstrzymać, ja nie mogę głuszyć dłużej głosu serca mojego... Kiedy cię pierwszy raz zobaczyłem, nie myślałem, Bóg mi świadkiem o niczem więcej, jak tylko, ażeby ci ulżyć w cierpieniu... Do przywiązania jakie wzbudziłaś we mnie, nie mieszał się żaden egoizm... Żyliśmy obok siebie, niechcący moje przywiązanie z początku czysto rodzicielskie, zmieniło się nieco... Jesteś bardzo młodą i nadzwyczaj piękną, obecność twoja w domu młodego wdowca, może dać ludziom powód do podejrzeń, uchybiających twojemu honorowi, reputacyi twojej... I pierwszy i druga muszą pozostać bez skazy... Trzeba uczynić niemożebne więc wszelkie złośliwe przypuszczenia świata, a na to jest jeden tylko środek jedyny.
Marto ja cię kocham, ale już nie ojcowską miłością!...
Marto ja w tej chwili żyję tylko dla ciebie... Ubóstwiam cię jak narzeczony ubóstwia swoją przyszłą!...
I pseudo Thompson przyklęknąwszy przed młodą dziewczyną dodał:
— Ukochano Marto moja, czy chcesz zostać moją żoną?...
Sierota od stóp do głów zadrżała.
Niezmierne uczucie przerażenia owładnęło nią, gdy słuchała ostatnich słów Jakóba Lagarda, a jego pałające oczy przestraszały ją śmiertelnie.
Więc on ją kochał, on, którego uważała dotąd za najlepszego swojego przyjaciela i protektora, za ojca prawie...
Miłość ta zapowiadała jej groźne i niespodziewane niebezpieczeństwo...
A jakże zdoła tych niebezpieczeństw uniknąć?...
— Doktorze — odezwała się głosem drżącym — czuję prawdziwe dla ciebie przywiązanie i nieskończoną wdzięczność... Tyś mi dopomógł, tyś mnie ocalił, tyś dodał siły i odwagi do dalszego życia, w chwili, kiedy zwątpiłam o wszystkiem i pragnęłam tylko śmierci, aby się z ukochaną moją matką połączyć... Wierzę w pana jak w bóstwo, ale nie spodziewałam się wcale usłyszeć tego, co usłyszałam, dla tego też tak jestem pomieszaną i przerażoną nawet...
— Wyznałem ci, że cię kocham, a to wyznanie cię przeraża!... wykrzyknął Jakób gwałtownie... Marto to niepodobna!... Ty nie możesz obawiać się mojej miłości!...
— Błagam cię doktorze... opiekunie mój i przyjaciela.. nie mów tak do mnie... Nie wspominaj mi więcej o tem... prosiła młoda dziewczyna cała drżąca, ze złożonemi rękoma.
— Czy więc sądzisz, że cię oszukuję? Ja myślę, że się sam mylisz co do natury twojego uczucia, to się nie zastanowiłeś dobrze nad niem...
— Przeciwnie, zastanawiałem się bardzo długo, zanim ci otworzyłem moję dusze. — Rozważałam za i przeciw... Zapytywałem się siebie, czy to co mnie czyniło szczęśliwym, przedstawiało dla ciebie równe szanse szczęścia i odpowiedziałem sobie potakująco.
Ja chcę żebyś była bogatą i szanowaną... Chcę żebyś otrzymała przezemnie poważanie i majątek... chcę nakoniec dać ci tyle radości w przyszłości, ile musiałaś przejść cierpień w swojej bolesnej przeszłości.
Szacunek czuję dla ciebie głęboki, ale moja miłość wyrównywa temu szacunkowi, jest gwałtowną i niepokonaną, pożera mnie i pali!... Żyć bez ciebie, to lepiej umrzeć, a ja chcę żyć... chcę żyć, aby być kochanym przez ciebie, aby uczynić cię szczęśliwą.
Marta żywo się podniosła.
Namiętny wyraz twarzy Jakóba, drżenie głosu i rak ściskających jej ręce, przestraszały ją coraz bardziej.
— Jesteś moim dobroczyńcą i jedynym przyjacielem... powiedziała... Serce moje pełne jest dla ciebie wdzięczności Ba to wszystko coś dla mnie uczynił doktorze, ale nie mogę przyjąć pozycyi, jaką mi ofiarowywasz. Wielkiego tego honoru nie czuję się wcale godną...
— Niegodnąś jest zostać moją żoną?... wykrzyknął Jakób. A to dla czego znowu?...
— Dla tego, że jako dziecko biedne i bez rodziny, nie zasługuję ani na to, abyś mi wolność swoję składał w ofierze, ani na to, abyś mi majątek swój oddawał... Powtarzam to raz jeszcze doktorze, żeś jest igraszką omyłki... Odnalazłeś we mnie obraz ukochanej córki, którą utraciłeś i to cię zaślepia... Proszę cie, błagam cię, zastanów się doktorze...
— Ale ja cię kocham prawdziwie... kocham cię do szaleństwa! — wykrzyknął Jakób ściskając ręce Marty.
— Sam sobie zadajesz kłamstwo...
— Przy tobie serce o mało mi z piersi nie wyskoczy... to nie krew płynie już moich żyłach, ale ogień...
— Doktorze, proszę cię, błagam ze złożonemi rękami, nie mów tak de mnie...
Ja się boje...
— Przestraszam cię, dając ci moję miłość, jaką mężczyzna może ofiarować ukochanej przez siebie kobiecie! — Jeżeli nie przyjmujesz, to widać, że serce twoje nie jest wolne...
Słysząc te ostatnie wyrazy, Marta zadrżała.
Położenie jej stawało się okropnem.
Przyznać się, że kocha Pawła Fromentala, w chwili, kiedy doktór wyznał jej swoją miłość, byłoby ściągnąć na siebie złość, a może i nienawiść tego, któremu winną była wszystko, i który odwróciwszy się od niej, pozostawi ją w takiem samem opuszczeniu i nędzy, z jakich ją wspaniałomyślnie wydobył.
— Na pamięć córki, którą tak kochałeś doktorze, a której ja jestem żywym podobno obrazem, nie mów do mnie w ten sposób... szeptała Marta... Robisz mi wielką przykrość... sprawiasz mi wielkie cierpienie...
Jakób Lagarde, odpowiedział na to porywczo:
— O Marto! ty mnie oszukujesz, ja to czuję, ja to odgadłem, ja jestem pewny tego! — Teraz rozumiem przyczynę twojego smutku, a jakiego wytłómaczyć sobie nie mogłem... Ty kochasz kogoś, od którego cię pobyt u mnie oddziela, ale nie możesz się zdecydować na rozłączenie!... Nie prawda?...
— Doktorze! — krzyknęła przestraszona sierota, odwracając głowę. — Przestań mnie wypytywać i nie patrz w tak dziwny sposób na mnie...
— Śmiałabyś mi zaprzeczyć, że się kochasz?... Potrzeba było albo skłamać, albo zdradzić swoję tajemnicę.
Kłamstwo wydawało się właściwszem to też Marta pomimo swojej szczerości, nie zawahała się wcale.
— Nie! — odpowiedziała. — Nikogo nie kocham... nikogo. — Moje serce jest wolnem i chce pozostać wolnem.
— Przysięgasz mi na to?... Na pamięć twojej matki przysięgasz?...
Młoda dziewczyna cofnęła się przed ohydą fałszywej przysięgi, któraby była jednocześnie świętokradztwem.
— Znieważasz mnie doktorze, nie wierząc słowom moim! — odpowiedziała z godnością. Myliłam się wierząc w twój dla mnie szacunek, dobrze to w tej chwili widzę! — Nie przysięgnę!...
Jakób Lagarde, zawstydził się gwałtowności z jaką przemawiał.
— Wcale o tobie nie wątpię kochana Marto... Ale cóż chcesz?... ja jestem waryat... Jestem zazdrosny, trzeba mnie żałować i trzeba mi wybaczyć...
Wybaczam ci doktorze z całego serca — odrzekła sierota — bo bezwiednie, jestem tego pewną znieważyłeś mnie i sprawiłeś boleść wielką... Ty...
tak zawsze dobry dla mnie... ty do którego tak się przywiązałam...
I wybuchnęła głośnym płaczem.
Widząc jej konwulsyjne łkania i łzy spadające gradem z jej oczu, Jakób znowu poczuł wyrzuty.
— Marto, kochane dziecię — odezwał się głosem drżącym, łagodnym — wierzę ci... chcę ci wierzyć — zbłądziłem, przyznaję, przemawiając w ten sposób do ciebie, ale uspokój się, nie płacz, bo twoje łzy przykrość mi sprawiają... Pozwól mi liczyć na przyszłość... czas stanie się sprzymierzeńcem moim... Ponieważ serce twoje jest wolne, przyjdzie spodziewam się czas, że poznasz mnie lepiej, że mnie pokochasz i pozwolisz uczynić cię najszczęśliwszą ze wszystkich kobiet.
Mówiąc to przyciągał ku sobie młodą dziewczynę, która mu się żywo wydzierała.
— Nie znam tajemnic przyszłości— rzekła — ale na litość nie zmuszaj mnie doktorze do przeklinania dnia, w którym z bezgranicznem zaufaniem przyjęłam dłoń ku mnie wyciągniętą….. Widziałam w tobie ojca... najlepszego z ojców!... łudziłam się... dla czego odbierasz mi to złudzenie?...
Doktór zagryzł wargi.
Zapanował już zupełnie nad sobą.
— Dobrze Marto... odrzekł zimno i ostro prawie... Spodziewałem się w tobie znaleźć przyjaciółkę i towarzyszkę... a znajduję kobietę podejrzliwą, która nie dowierza nawet rodzicielskiemu mojemu przywiązaniu... Odpychasz mnie dzisiaj, ale zmienisz to swoje usposobienie. Przykre wrażenie jakie ci sprawiło moje wyznanie, zatrze się wkrótce. Pokochasz mnie kiedyś, jestem tego pewny, bo ja tego chce, a nikt nie zdoła oprzeć się mojej woli!...
I zarazem dodał głosem łagodniejszym.
— Chodź kochane dziecię, czas już wielki posilić się trochę.
— Masz racyę doktorze... przebiorę się tylko i zejdę zaraz do sali jadalnej.
Jakób wyszedł.
Czoło miał zachmurzone, brwi ściągnięte.
— Będzie mnie ona kochać! — mówił do siebie z dziką pasyą — musi mnie pokochać!...
Pierwszy to raz w mojem życia, tak zostałem pochwycony za serce...
Pierwszy to raz, ale i ostatni... Chce, aby Marta została moją żoną!... Upiera się, ale to nic nie znaczy. Zostaje przecie pod moją władzą... Musi mi być posłuszną... To tylko kwestya czasu... zresztą jeżeli walka jest potrzebną, będę walczył! — Marta, jestem pewny, ukryła przedemną stan swojego serca... Zapewne tak jak każda młoda dziewczyna, rozpoczęła jaki głupi romans... Zapomni o nim i basta.
Pseudo Thompson poszedł do Pascala.
Marta skoro tylko wyszedł z pokoju, padła na kolana i ręce złożyła.
— Boże, Boże mój — szeptała zrozpaczona, czy po tem wszystkiem co wycierpiałam, nowe mnie czekają znowu katusze?... Człowiek, w którym widziałam ojca, kocha mnie miłością wcale nie ojcowską?... Ta miłość stanie się dla mnie fatalną, bo na nię wzajemnością odpowiedzieć nie moge... bo serce moje nie należy już do mnie... Stwórco mój, Zbawicielu mój, wspieraj mnie łaską swoją, a ty matko moja czuwaj tam z góry nad biednem dziecięciem twojem.
Po tej krótkiej modlitwie, Marta się co żywo przebrała i zeszła.
Obiad nie był wcale smutny, ale nie przeciągnął się długo. Skoro tylko powstali, Jakób wyszedł, aby się stawić na schadzkę naznaczoną mu przez syna pani Labarre.
Brakowało zaledwie parę minut do ósmej, gdy doktór przybył na plac św.
Sulpicyusza i wszedł do starego kościoła o dwu nierównych wieżach.
Wysokie i ciemne sklepienia, zarzucały mu na ramiona jakby płaszcz lodowaty.
Nawa była prawie pustą.
Kilka kobiet klęczało z ukrytemi w dłoniach twarzami, i modliły się w milczeniu, w zupełnej prawie ciemności, bo nawa główna oświetlona była niewielką liczbą lampek i świec palących się w kapliczkach pobocznych.
Jakób Lagardo przystanął przy jednej z tych kaplic.
U stóp ołtarza spostrzegł zaraz pochylonego młodego księdza, czy też człowieka w księżem ubraniu, który mu się wydał do Renégo Labarre podobnym.
Przez chwilę przypatrywał się temu człowiekowi, a pewny, że się nie myli, zbliżył się doń i dotknął ramienia.
— Wszak to René, nie prawda?...
René, bo rzeczywiście on to był — podniósł się i podał rękę doktorowi.
— Tak, to ja panie — odpowiedział seminarzysta. — Siadaj no pan tutaj... — Mamy pół godziny czasu do zamknięcia kościoła. — Więcej to, aniżeli potrzeba, na to, co mam pana powiedzieć...
Jakób usiadł.
Młody człowiek zajął miejsce obok i zaczął dalej głosem przyciszonym:
— Musiałeś się pan ździwić zapewne, kochany panie doktorze, że kościół na miejsce spotkania się naszego wybrałem... — A to naturalne jednakże. — Ubranie, jakie mam jeszcze na sobie, nie pozwała mi, pokazywać się w jakiemkolwiek publicznem miejscu, bez zwrócenia na siebie uwagi...
— Mogłeś był przecie przyjść do mnie?...
— Nie chciałem.
— Dla czego?...
— Może zaraz się wytłomaczę... — wydało się panu dziwnem, żeś mnie zastał klęczącego i modlącego się żarliwie, mnie, który jutro zrzucam sutannę!... — To także bardzo proste.., — Nie miałem wcale powołania do stanu duchownego, ale mam wiarę i to wiarę gorącą, szczera!... — Błagałem Boga, aby mi dodał odwagi i energii, ażebym stał się człowiekiem i doszedł do celu, o którym marzę. Teraz wysłuchaj mnie doktorze...
— Słucham cię moje dziecko.
— Wytłomaczę ci dla czego nie chciałem pójść do pana... Ale pozwól mi pan zadać sobie naprzód jedno pytanie?...
— Proszę cię bardzo.
— Kiedy z matką udałem się do pałacu pańskiego po poradę, zobaczyłem tam młodą osobę, którą nam pan przedstawiłeś jako kuzynkę swoję...
René się powstrzymał.
— No i có2? — zapytał Jakób.
— A więc ta młoda osoba... zaklinam cię doktorze odpowiedz mi otwarcie... ta młoda osoba czy jest twoją kuzynką rzeczywiście?...
— A! ha! pomyślał sobie wspólnik, Pascala Saunier — nie myliłem się tedy, odgadłem prawdziwą przyczynę dzisiejszego spotkania.
Głośno się zaś odezwał:
— Ale prosta rzecz, że Marta jest moją kuzynką.
— Kuzynką bliską czy dalszą?
— Dalszą trochę. Rodzice ją odumarli i sama jedna pozostała na świecie... Zabrałem ją, wychowałem... Pielęgnowałem jak gdyby była własną moją córką... Dzisiaj ma lat dziewiętnaście... W tym więc samym jest wieku co i ty jak mi się zdaje.
— Doktorze — wyjąkał René głosem drżącym od wzruszenia — ja kocham pannę Martę z całej duszy...
— Kochasz ją?... przerwał Jakób. Ależ zaledwie ją dopiero poznałeś!..
— Dość mi było raz ją jeden zobaczyć, ażeby się przywiązać do niej! Kocham ją szalenie i czuję, że ta miłość będzie nieskończoną i jedyną w życiu!.. Wyjadę dzisiaj, ale pojmujesz pan dobrze, że największem mojem pragnieniem byłoby zobaczenie twojej kuzynki i zaczerpnięcie w jej oczach odwagi i energii, o którą przed chwilą Boga błagałem... Nie mogłem sobie pozwolić tego szczęścia nie otworzywszy ci wprzód eerca mojego.
— Jesteś prawym chłopakiem... wiem o tem doskonale.
— Czy kuzynka pańska jest wolną?
— Zupełnie.
— Nigdy do tej chwili nie pomyślałeś pan o mężu dla niej?
— Nigdy.
— Czy sądzisz, że w świecie w którym żyje, nie zwróciła na kogo uwagi?
— Nie tylko, że w to nie wierzę, ale przekonany jestem o tem najzupełniej.
Po chwili milczenia, Jakób Lagarde ciągnął dalej z uśmiechem:
— Teraz jak mi się zdaje, wszystko wiesz coś chciał wiedzieć...
René Labarre uczynił nadzwyczajne wysilenie, ażeby pokonać nieśmiałość jaka go opanowała w ostatniej chwili i zaledwie wymówił te słowa:
— Czy potrafiłbyś doktorze przyjąć mnie na męża swojej wychowanki?...
— Mój kochany chłopcze — odrzekł pseudo Thompson — wiesz jaką żywą mam dla ciebie sympatys, boć dałem ci już jej dowody, ale nie mam wcale prawa narzucić Marcie męża, dla tej jedynie przyczyny, że ten mąż mnie się podoba... Koniecznem jest, aby jej serce samo wybór zrobiło!..
Rozumiesz to nieprawda?...
— Rozumiem — odrzekł René tak słabym głosem, że zaledwie go można było dosłyszeć.
Jakób mówił dalej:
— Jesteście zresztą oboje za młodzi, ażeby teraz myśleć o małżeństwie... —Pracuj... złóż egzamin, a gdy staniesz się już skończonym człowiekiem, wtedy dopiero będziesz mógł powtórzyć mi swoję prośbę, a ja będę ci mógł dać odpowiedź, której dziś udzielić ci nie mogę...
— Jeżeli przyjąłem te dwadzieścia pięć tysięcy franków, jakie jutro mam podnieść od notaryusza w Tours, to dla tego jedynie, że chcę pracować... — odrzekł René — że chcę własną pracą dojść do majątku i sławy... Ale powtarzam ci raz jeszcze doktorze, że moja siła woli, moja energia sto razy będzie większa, jeżeli ją zaczerpię, w jej oczach! — Najszczerszem życzeniem mojem jest powiedzieć przed wyjazdem kuzynce pańskiej, jakie żywię dla niej uczucie i zapytać, czy będzie mogła mnie pokochać kiedy się stanę człowiekiem.
— Mój kochany René, jesteś młodym, niedoświadczonym a pełnym iluzyj, jak to, co w tej chwili od ciebie słyszałem wymownie dowodzi, później dopiero trochę będziesz wiedział co trzymać o miłości, którą dziś za nieśmiertelną uważasz!... Ja także w twoim wieku, uczułem, jak mi się zdawało, gwałtowną miłość dla kobiety, którą przez chwilę widziałem.
— A więc? — zapytał René.
— A więc puściłem się w podróż, tak jak ty teraz uczynisz i z pięknego uczucia pozostało tylko wspomnienie.
— Ja mego nie zapomnę nigdy! — wykrzyknął René, — Przysięga to młodego chłopca...
— Nie doktorze!...
— Ja tak samo utrzymywałem, a jednakże myliłem się i to grubo...
— Pewny jestem, że się nie mylę! — Pozwól mi doktorze, w chwili odjazdu, zobaczyć pannę Martę, chociażby tylko na chwilkę, proszę cię o to... błagam cię! Pozwól mi powiedzieć jej w swojej obecności, że mojem największem pragnieniem poświęcić jej życie, jeżeli mi zrobi tę łaskę, że je przyjąć raczy... Doktorze... kochany doktorze, dla czego mi tego odmawiasz?...
Jakób igrał z Reném, jak igra kot z myszą, nim ją ostatecznie schrupie.
Prawie od początku rozmowy, której byliśmy świadkami, odgadł cel do jakiego zmierzał młody człowiek, domyślił się o co go będzie prosił jak o największą łaskę.
I nie spieszył rozumie się z odpowiedzią na prośbę biednego dzieciaka, który od laski jego zupełnie zależał.
Ale okrutna igraszka nie mogła się przeciągać nad miarę — więc też mniemany Thompson odpowiedział:
— Pozwól sobie raz jeszcze powiedzieć, kochany René, żeś jest dla mnie sympatycznym nad wszelki wyraz... — Od dnia, w którym cię zobaczyłem, zyskałeś całą moją szczerą przyjaźń w dowód czego dam ci zaraz niektóre rady. Że mnie usłuchasz, wiem z góry. Dostrzegam w tobie energie, potrzebną człowiekowi co się chce wybić z tłumu i stworzyć sobie stanowisko odpowiednie: wierzę, że ty nie ustaniesz w pół drogi, wierzę, że wytrwasz i zwyciężysz. Kiedy cele zamierzone osiągniesz i kiedy powtórzysz mi wtedy prośbę swoję o rękę mojej wychowanki, będę bardzo szczęśliwy, gdy Marta zgodzi się zostać twoją żoną... — Chcesz jej dziś w mojej obecności, wyznać swoję miłość?... — Dobrze, zgadzam się na to...
— Zgadzasz się doktorze... — odezwał się syn pani Labarre, z pewnym rodzajem upojenia.
— Tak mój przyjacielu.
— O! jakiś pan dobry dla mnie!...
— Ale do tego zezwolenia — odezwał się Jakób — dołączam pewien warunek.
— Jaki?...
— To, że twoja pani matka nie dowie się o tej mojej dla ciebie powolności... —Mogłaby mi wyrzucać, że ci dopomagam do rozporządzenia swoję przyszłością i miałaby słuszność zupełną, bo moje sumienie nie jest zupełnie spokojne. Ale... chęć widzenia cię szczęśliwym, głuszy we mnie inne wszystko...
— O! kochany doktorze, jakże ci wyrażę moję wdzięczność?...
Zachwycony René ściskał konwulsyjnie ręce Jakóba.
— Kiedyś będę miał szczęście zobaczyć pannę Martę? — zapytał.
— Jutro... Ale musisz tym sposobem opóźnić wyjazd o kilka godzin.
— Jakto?...
— Marta jest trochę cierpiącą w skutek wypadku, jaki jej się przytrafił, gdy jechała powozem.
— René pobladł.
— Wypadek?... powtórzył głosem drżącym.
— Tak, ale nie lękaj się... bo to nic takiego ważnego...
— Jednakże powiadasz pan, że jest cierpiącą?...
— Cierpiącą jest, ale nie ma żadnej obawy... Uznałem za stosowne wysłać ją na wieś na doi kilka.
— Tam musimy się udać, aby ją zobaczyć...
— Gdzież się znajduje ta miejscowość?...
— Nad brzegiem Marny... na terytoryum de Créteil...
— Doktorze, jutro we dnie łatwo mi przyjdzie wymknąć się na kilka godzia z Paryża.
— To na nic by się nie zdało, bo ja nie będę mógł jutro oddalić się z doma... Jatro jako w dzień przyjęcia, naletę do moich chorych i za nic w świecie nie naraziłbym ich na zawód...
— Słusznie... Ale cóż w takim razie mam zrobić...
— O której godzinie zamierzałeś wyjechać do Tours?...
— Pociąg pośpieszny wychodzi o ósmej minut czterdzieści pięć... wieczorem, i nim właśnie chciałem był jechać.
— Czy matka miała zamiar, odprowadzić cię na kolej?...
— Mówiła mi, że będzie na kolei.
— W takim razie o to co potrzeba będzie zrobić, ażeby się niczego nie domyśliła.
Weźmiesz swój bilet i zajmiesz się wyekspedyowaniem swoich rzeczy... Po tem ucałuje z matkę i pożegnasz się z nią, ale zamiast pojechać, pozostaniesz.
— A cóż się stanie z mojemi rzeczami, bo nie mogę ich przecie tracić...
— Rzeczy pojadą bez ciebie, odbierzesz je w Tours nazajutrz, za kwitem jaki będziesz miał przy sobie.
— Więc skoro matka odejdzie?...
— Udasz się do kawiarni stacyjnej i tam poczekasz na pewną osobę i powóz.
— A ten powóz gdzie mnie powiezie?...
— Do posiadłości mojej do Créteil, gdzie będę czekać na ciebie, gdzie przepędzisz z godzinę... Powóz, który cię tam przywiezie, odwiezie cię zaraz z powrotem do Paryża... Prześpisz się w hotelu obok stacyi... i najpierwszym pociągiem odchodzącym z rana, odjedziesz z sercem bodaj przepełnionem nadzieją.
— Ah! doktorze, kochany doktorze, tyś jest najlepszym człowiekiem na świecie... Nieskończenie ci to będę powtarzał!...
I René ściskał znowu z podwójnym zapałem ręce pseudo Thompsona. Ten odpowiedział uśmiechem:
— Jestem po prostu twoim przyjacielem i staram ci się tego dowieść... Nie wielka to zasługa...
— Kościół zaraz zamykają więc wyjdźmy...
— Jeszcze słówko... Co robić zamierzasz gdy odbierzesz swoje dwadzieścia pięć tysięcy franków?... Jaką myślisz pójść drogą?...
— Nie wiem doprawdy jeszcze.. W Tours się namyślę ostatecznie i napiszę do pana...
— Nie zapomnij!...
— Nie zapomnę tem bardziej, że będę prosił pana, abyś mi raczył donosić o biegu sprawy co do kradzieży popełnionej w pałacu de Thonnerieux i procesie Jeroma Villarda. — Jeżeli testament hrabiego zostanie odnaleziony, to będę się musiał stawić...
— Nie zapomnij o medalu pamiątkowym rozdanym sześciorgu dzieciom urodzonym w tym samym dniu co córka nieboszczyka hrabiego?
— Z pewnością że nie zapomnę.
— Schowałeś go zapewne starannie do walizy.
— O nie zrobiłbym nigdy tego. Medal ten od samego dzieciństwa noszę zawsze na szyi i nie rozstaję się z nim nigdy.
— Masz racyę. — To sposób najpewniejszy. Do widzenia kochane dziecię... do jutra wieczorem...
Jakób i René wyszli z kościoła świętego Sulpicyusza i rozeszli się uścisną wszy się raz jeszcze za ręce.
— No — myślał sobie René powracając do mieszkania matki — będę zatem przynajmniej wiedział, czy mogę liczyć, że Marta odpłaci mi się kiedyś wzajemnością! Ah! ten doktor Thompson, to najlepszy człowiek w świecie!..
Jakób także zacierał sobie ręce.
— Jutro wieczór będziemy mieli jeden medal więcej — szeptał sobie.
Powróćmy do Rajmunda Fromentala i zobaczmy na czem ma dzień przeminął.
Po wysłaniu depeszy do syna, oznajmiającej o niespodziewanym jego wyjeździe, poszedł zaraz do naczelnika służby bezpieczeństwa publicznego, do jego gabinetu w prefekturze policyi.
Tutaj zastanawiali się obaj poważnie nad protokółem stwierdzającym śmierć Duvernaya i Wirginii.
Potem uradzili, że niezbędnem było zrobienie rewizyi w mieszkaniu nieboszczyków.
— Przed tem... proszę pana naczelnika — odezwał się Rajmund, życzyłbym sobie zobaczyć sznurek, na którem wisiało ciało Duvernaya.
— Oto jest.
Rajmund wziął sznurek i zaczął mu się przypatrywać.
— To sznur stajenny — powiedział następnie — a oto ślady żelaznego kółka...
od żłoba...
— Tak i mnie się zdawało, ale nie widzę w tem nic takiego, z czegoby można jakąkolwiek korzyść osiągnąć.
Zapewne, nie przeszkodzi to jednakże, aby w danej chwili, osiągnąć z tego jaką wskazówkę.
— Tak sądzisz?...
— Myślę, że to prawdopodobne a bodaj zupełnie pewne... Prosiłbym pana naczelnika, żeby mi sznurek ten powierzył...
— Weź, ale pamiętaj nie buduj zamków na lodzie... Wszystkie sznury do przywiązywania są zupełnie jednakowe... wyrób ich zawsze jeden i ten sam.
— To się pokaże... Zobaczymy naprzód co znajdziemy w mieszkaniu Duvernaya... Towarzysz, z którym pił w wigilię swojej śmierci, wspominał o jakiejś wycieczce, jaka miała się odbyć nazajutrz... Sznur ten nie wygląda na to, aby pochodził z jakiejś wykwintnej stajni... może na wsi na jaki ślad trafimy...
— Bardziej tego pragnę aniżeli mam nadzieje — odrzekł naczelnik bezpieczeństwa publicznego — powstając i biorąc za kapelusz.
Obaj urzędnicy wyszli aby się udać na ulice Julien La Croix w Belleville, i dokonać rewizyi w mieszkaniu Duvernay’a.
Nie pójdziemy za nimi i nie będziemy się zajmować szczegółami poszukiwania, które jak nasi czytelnicy z góry są przekonani, musiało pozostać bez skutku, medal bowiem hrabiego de Thonnerieux nie mógł być odnalezionym w mieszkaniu nieszczęśliwego Amadeusza. Badania też sąsiadów i stróża domu nie dadzą również żadnego stanowczego rezultatu, bo ludzie ci nie zgoła nie wiedzą.
Późno już było gdy Fromental powrócił do mieszkania, bardzo zajęty okrutną sprawą, którą mu powierzono do wyjaśnienia, smutniejszy niż zwykle, w obec faktu, że z synem swoim musi być znowu na długo rozłączony.
Przez całą noc zastanawiał się, kombinował, układał różne plany i odrzucał je następnie, jako niepewne — co mu nie przeszkodziło jednakże zająć się nazajutrz zaraz od samego rana tropieniem złoczyńców. Najbardziej chodziło o to, aby dowiedzieć się o miejscowość do której udali się byli na spacer — młody tapicer z narzeczoną.
To zagadka, która... pomyślnie rozwiązana, może bardzo ułatwić wszystko.
Pozostawmy go w spokoju, a udajmy się do pałacu przy ulicy de Miromesnil.
Jakób Lagarde czyli pseudo doktór Thompson, powróciwszy ze schadzki z Reném, oddalił się do swoich apartamentów, aby wypocząć, czego mu bardzo było potrzeba.
Nazajutrz bardzo wcześnie był już na nogach i kazał poprosić mniemanego swego sekretarza, do swego gabinetu.
Zdawał się być bardzo zakłopotanym, bo aż zmarszczki wystąpiły mu na czoło.
— Co ci to kochany przyjaciela? zapytał wchodząc Pascal. — Wydajesz mi się bardzo ponurym. Czy nie wszystko poszło po myśli?
Jakób odpowiedział pytaniem:
— Czytałeś dzienniki poranne?
— Czytałem.
— O śmierci Amadeusza Duvernaya i pięknej Wirginii... znowu żadnej a żadnej wzmianki.
— Prawda... ani jednego słówka...
— Otóż to milczenie mnie niepokoi, powiem nawet, że mnie przestrasza.
— Dla czego?
— Bo musi coś w tem być jednakże.
— Że coś jest — odparł Pascal — to nie ulega wątpliwości, ale że to „coś“ nie trudne do odgadnięcia, to także prawda.
— Co to jest podług ciebie? — zapytał Jakób.
— Policya nie znalazła mordercy Antoniego Fauvela, a przeczuwając, że nieodnajdzie także mordercy dwojga młodych, obawia się aby dzienniki nie szydziły z jej niedołęstwa, aby nie obruszyły przeciwko niej ludności Paryża, obawia się pisnąć słówko, któreby jej nieudolność wykazało... Mowa jest srebrem ale milczenie złotem, oto zasada jakiej trzyma się w tej rzeczy służba bezpieczeństwa publicznego... W obec tego, to, co ciebie w tej chwili niepokoi, mnie otuchy owszem dodaje... Jesteśmy zupełnie bezpieczni.
— Potrzebaby tylko, jednego lepiej poinformowanego dziennikarza, ażeby co jest roztrąbił i podłożył ogień pot nogi policyi.
— Cóż nas to zresztą obchodzi? Przedsięwzięliśmy wszelkie środki ostrożności, działamy z zanadto wielką zręcznością, abyśmy się mogli skompromitować kiedykolwiek... Pamiętaj, że jest w sądownictwie zasadą: Szukaj tego, kto może korzystać z popełnionej zbrodni! — Nie ma nikogo na świecie, ktoby był zdolnym odnaleźć przyczynę tych jedno po drugiem następujących morderstw... Nie ma nikogo na świecie, kto by mógł powziąć podejrzenie, że my mamy interes w usuwaniu spadkobierców hrabiego de Thonnerieux. Żadnych a żadnych zatem obaw i śmiało do celu, jakeśmy sobie postanowili!..
— Dziękuję!.. Uspokoiłeś mnie!.. Idźmy zatem do celu, do którego co dzień się przybliżamy, a jutro znowu będziemy bliżej jeszcze.
— Jutro?
— Tak.
— Jakto?
— Dziś w nocy zdobędziemy medal Renégo Labarra...
— Nierozumiem...
Jakób w kilku słowach opowiedział swojemu wspólnikowi o swojej wczorajszej schadzce w kościele świętego Sulpicyusza.
— A więc powiedział Pascal — poczciwy ten chłopak, będzie czekał dziś wieczór na stacyi po odejściu pociągu.
— W kawiarni stacyjnej, gdzie go poznasz bardzo łatwo...
— Przedewszystkiem po jego księżem ubraniu...
— Będzie tak jak my ubrany.
— O! do dyabła!... Widziałem kochanka raz jeden tylko i wcale nie przypominam go sobie... No aleć mam węch niezły przecie. W nowem przebraniu nie będzie jeszcze zupełnie siebie pewny... i po tem go łatwo odróżnię... O której godzinie trzeba pojechać?
— Około dziesiątej. Nie możesz go przywieźć do Petit-Castel wcześniej, niż przed samą jedenastą wieczór. — Potrzeba działać nadzwyczaj ostrożnie... pani Labarre także tam będzie...
— Jego matka! — wykrzyknął zdziwiony Pascal.
— A tak...
— To niedorzeczność!..
— Przeciwnie, to szczyt zręczności!... to gra prawdziwie mistrzowska!... Podbiłem zupełnie panią Labarre, i widzi ona we mnie przyszłego swojego męża!...
Zaprosiłem ją na kolacyę do willi, w której przenocuje, i w której przepędzi dzień następny nad brzegiem Marny w cieniu drzew wyniosłych... Pojmujesz, że obecność tej szanownej damy w moim domu i w mojem towarzystwie... będzie najlepszem dla mnie świadectwem... Jeżeli przypadkiem wydarzy się co niedobrego synowi, czy jego matka będzie mogła posądzać o cokolwiek, czy będzie mogła przypuścić, żem się do tego wypadku przyczynił?...
— Najmniejszy szelest, może zwrócić jej uwagę...
— Nie będzie żadnego szelestu, wiesz o tem przecie tak jak i ja dobrze.
— Zresztą wszelkie ostrożności zostaną zastosowane... Działam jak najlepiej dla naszego interesu... nie możesz o tem wątpić...
— Wiem żeś jest bardzo zręczny, ale twoja śmiałość przestrasza mnie czasami... Czy nie masz mi już nie do powiedzenia?
— Chyba to tylko, że Angela musi nas wyprzedzić w wyjeździe do Petit-Castel, tak jak wówczas przed wizytą Antoniego Fauvela, i przygotować wykwintną kolacyę. — Sam jej zresztą, o tem powiem.
Angela otrzymawszy instrukcye od Jakóba, wybierała się na popołudnie.
Nadeszła godzina konsultacyi doktora Thompsona i tłumy osób zebrały się W salonie.
Marta zanim zajęła stanowisko kasyerki, uśmiechnęła się jak zwykle do doktora.
O wpół do siódmej pseudo Thompson oznajmił, że konsultacya skończona, a osoby, które nie zostały obsłużone poprosił, aby się pofatygowały po jutrze.
Sierota przedstawiła mu rachunek.
Zdawało się, że zapomniała zupełnie o wczorajszej rozmowie... Twarz jej weselszą nawet była niż zwykle, ale ta udana wesołość nie mogła omylić badawczego spojrzenia Jakóba.
— Ona mnie oszukuje — zapewniając, że serce jej wolne — myślał sobie... Kogo ona jednakże kocha?... Muszę wiedzieć!... będę wiedział... i naprzód już żałuję mojego rywala!... Nie będzie on mi długo zawadzał na drodze!...
Jakób rozpędził czarne myśli — wypogodził czoło, i uprzedził sierotę, że musi wyjechać, i że nie będzie na obiedzie.
Powróci dopiero jutro po południu.
— Nie zapomnij kochana Marto — dodał, że mój pierwszy wieczór muzykalny odbędzie się w poniedziałek, i że ty wraz zemną czynić będziesz honory domu, przyjmować gości zaproszonych...
— Wywiąże się jak będę mogła najlepiej, z tego zupełnie co prawda obcego mi zadania, odpowiedziała młoda dziewczyna — ale jest coś co mnie ambarasuje bardzo.
— Co takiego kochane dziecię?...
— Jak się ubrać?... jestem jeszcze w grubej żałobie po matce...
— Nie żądam wcale, abyś zrzuciła żałobę, boć to nie bal przecie. — Włóż suknię czarną, tylko bogatszą trochę i lżejszą tak, żeby po przez koronki przeglądały choć cokolwiek prześliczne twoje ramiona... przypnij białą kokardę do przepysznych swoich blond włosów, a będziesz i nadzwyczaj odpowiednio i bardzo ładnie wystrojoną... O jedno cię tylko proszę, a mianowicie oto, żebyś przy swoim wdzięku, nabrała pewności siebie... żebyś czasami nie wydawała się zaambarasowaną i nieśmiałą.
Pamiętaj, że odtąd grasz tutaj rolę pani domu, rolę, która kiedyś zamieni się w rzeczywistość.
Na te słowa Marta zadrżała, najpierw zaczerwieniła się, a potem zbladła, jednakże szepnęła...
— Mówiłeś doktorze, że mnie kochasz...
— I powtarzam ci to Marto. Kocham cię z całej duszy... Kocham cię o ile tylko można kochać...
— No, to dowiedź mi tego.
— Jakim sposobem?...
Przyrzekając, że nie będziesz wspominał o tej miłości, aż do czasu skończenia się żałoby po mojej matce...
— To prawie cały rok jeszcze! — wykrzyknął Jakób. — Czyż mogę na tak długo nakazać milczenie mojemu sercu? Będę ci nieskończenie za to wdzięczną! O! nie odmawiaj mi doktorze! Proszę cię o to w imię tej, której otrzymałeś ostatnie tchnienie... Proszę o inne uczucia, jakie dla mnie uczuwałeś!...
Głos Marty chociaż smutny i załzawiony, był jednakże słodki i pieszczotliwy.
Jakób uczuwał rodzaj upojenia, słuchając mowy młodej sieroty.
Serce biło mu gwałtownie.
— A po skończeniu roku — zapytał — nie każesz mi milczeć, kiedy ci będę mówił o mojej miłości?...
— Nie.
— I odpowiesz mi, że kochasz mnie także?...
— Tajemnice przyszłości, Bogu są tylko wiadome... — szepnęła sierota przyszłość do Boga należy...
— Ale zostawiasz mi nadzieję?...
— Nie mam prawa ci jej odbierać doktorze...
I z uśmiechem podała rękę Jakóbowi.
Nędznik pochwycił tę rękę i przycisnął do ust z takim wybuchem namiętności, że młodą dziewczynę dreszcze przeszły.
— Dobrze! — powiedział następnie. — Ustępuje ci... ustępuje... chociaż rok ten będzie dla mnie wiekiem! Ale nie jestem ci w stanie odmówić... — Zresztą pozostawiasz mi nadzieję, a ja cię kocham tak bardzo, że ulitujesz się nademną i skrócisz mi z pewnością mękę.... Nie odpowiadaj nic... pozostaw mi moję ułudę... chce się pieścić mojem marzeniem...
Powiedziawszy to opuścił młodą dziewczynę.
Marta długo się przedtem zastanawiała nad temi kilku słowami, jakie wypowiedziała pseudo Thompsonowi.
— Za jaką bądź cenę, trzeba zyskać na czasie mówiła sobie. — Będę się osłaniać moim smutkiem, żałobą jaką noszę... będę żądać roku czasu. — Kto wie co się stać może? Może tymczasem zobaczę Pawła przypadkiem.
Niewinny podstęp sieroty, poskutkował przynajmniej chwilowo, skoro doktór zgodził się czekać i to bez szemrania.
Zamieniwszy jeszcze słów kilka z Pascalem, wyszedł z pałacu i wziąwszy powóz, kazał się zawieźć na stacyę kolei do Vincennes.
Ponieważ przybył wcześniej trochę, wszedł do kawiarni i czekał tu cierpliwie na przybycie pani Labarre.
René straciwszy większą część dnia na lataniu za różnemi sprawunkami i przygotowaniach do podróży, na obiad przyszedł do matki.
Nie miał już na sobie sukni seminarzysty, ale ładny garnitur granatowy, doskonale uwydatniający zgrabną choć wątła trochę jego postać i ruchy dystyngowane.
Pomimo anemicznej bladości jego cery i ust, był bardzo ładnym chłopcem i większość kobiet z przyjemnością by mu to powiedziała.
O w pół do ósmej, służąca pani Labarre poszła przywołać fiakra.
Stróż pomógł jej znieść walizę i torbę podróżną, poczem zaraz i matka i syn podążyli do stacyi drogi żelaznej Orleańskiej.
Pociąg, którym miał odjechać René, odchodził o ósmej minut czterdzieści pięć, kasa więc nie była jeszcze otwartą.
Młody człowiek podał ramię matce i zaczęli przechadzać się po sali, rozmawiając ze sobą półgłosem.
Pani Labarre miała jak wiemy bardzo umiarkowane dla swojego jedynaka uczucie, ale dzisiejszego wieczoru, pierwszy raz w życiu i bez żadnego wybitniejszego powodu, obchodziła się z nim prawdziwie po macierzyńsku.
Wyjazd Renégo — z którego powinna się była cieszyć właściwie, zasmucał ją owszem i to nawet bardzo.
Patrzyła się na to rozłączenie z pewnym żalem i obawą.
W dwie minuty po odejściu pociągu, zapomni o wszystkiem z pewnością, ale w tej chwili patrząc na syna nie mogła się powstrzymać od jakiegoś wielkiego wzruszenia.
Odzywała się doń z niezwykłą serdecznością.
Młody chłopak przyzwyczajony od dawna do traktowania obojętnego, dziwił się tej nagłej czułości i nie umiał jej sobie wytłomaczyć.
— Zdajesz się być smutną i zmartwioną moja mamo — powiedział nagle: nie przypuszczam, aby to a przyczyny mojego wyjazdu.
Łza ukazała się na rzęsie pani Labarre i spłynęła po policzku.
— Mylisz się moję dziecię — odrzekła ściskając ręce syna — twój odjazd obchodzi mnie bardzo...
— Ale dla czego?... Wszakże mama życzyłaś sobie przecie tego wyjazdu zresztą, nie nazawsze przecie wyjeżdzam.
— Zapewne... Chwilowa też to jakaś słabość, bez żadnej zapewne przyczyny, zdaje mi się atoli, że to rozłączenie stanie się wielkiem dla nas obojga nieszczęściem...
— Mama żądała tego... ja nie myślałem o oddaleniu się z Paryża...
Pani Labarre opuściła smutnie głowę.
René mówił dalej.
— Złe przeczucia mamy, świadczą tylko o jej nerwowem rozstrojeniu, nie trzeba przywiązywać żadnej do nich wiary... Mama sądzi, że to rozłączenie sprowadzi nam nieszczęście?... Ja jestem innego zupełnie zdania... Ja wierzę w moję przyszłość, mama o niej powątpiewa... Niech mama pójdzie lepiej za moim przykładem...
W tej chwili rozległ się dzwonek.
Otworzono kasę.
René opuścił matkę i poszedł bilet do Tours wykupić.
Z kasy udał się do ekspedycyi bagaży, dostał kwit na rzeczy, który schował do pugilaresu i powrócił do matki.
Nadeszła chwila rozstania.
Uściskali się z matką z prawdziwą serdecznością.
W tej chwili serce obojga biły jednakowo gorąco...
Przez tę krótką chwilę, kochali się prawdziwie.
— No, żegnam cię kochane dziecko, albo raczej do widzenia — odezwała się pani Labarre, głosem drżącym trochę. — Szczęśliwa będę prawdziwie, gdy cię będę mogła uściskać za powrotem, tak jak ściskam cię w tej chwili... — Pamiętaj, żeś odtąd wolny i niezależny. Umiej że być mężczyzną... Pamiętaj o swojej przyszłości... a przedewszystkiem pamiętaj o swojem zdrowia i powracaj wyleczony i wesół...
— Bądź spokojną moja matko... dziękuję ci z całego sersa, bo widzę, że mnie kochasz...
— Czy wątpiłeś kiedy o tem?...
— Czasami... Ale odtąd nic podobnego nie będzie...
Pani Labarre i René uściskali się jeszcze raz ostatni i młody człowiek wszedł do sali podróżnych klasy drugiej.
Wdowa po adwokacie Labarre, chwilę go jeszcze śledziła oczyma.
Kiedy zniknął, otarła zwilżone oczy, wyszła z sali i wsiadła do czekającego na nią powozu.
— Gdzie jechać? — zapytał stangret.
— Niedaleko... na stacyę Vincenes.
Powóz się potoczył i wjechał na most Austerlitz.
René jak powiedzieliśmy, wszedł na salę pasażerską.
Pokręcił się parę minut, a następnie wyszedł, i rzucił wzrokiem do okoła, aby się przekonać, czy matki już nie ma.
Nie zobaczywszy jej nigdzie, pobiegł do kasy, którą już zamykano.
— Panie, odezwał się do kasyera, kupiłem bilet klasy drugiej do Tours, ale uprzedzono mnie, że obecność moją koniecznie potrzebną jest dziś wieczór w Paryżu. — Pojadę jutro... na jutro bilet ten nie będzie mi już mógł służyć. Czy byś pan nie był łaskaw zwrócić mi za niego pieniądze?...
—Przepisy na to nie pozwalają — odrzekł urzędnik. — Jedyna rada jaką dać panu mogę, to poczekaj pan jakiej osoby, któraby jechała do Tours, i bilet od pana odkupiła.
W tej chwili jakiś pasażer stanął przy okienku.
— Proszę do Tours... druga klasa, powiedział.
— Oto właśnie dobra sposobność dla pana... rzekł urzędnik do Renégo.
Były kleryk ofiarował bilet swój podróżnemu, który nabył go chętnie bez żadnych trudności, i pospieszył do kawiarni, gdzie miał czekać na posłańca od doktora Thompsona.
Rzeczy pójdą bez niego, ale mniejsza oto, jutro je w Tours zastanie. Kazał sobie podać wody sodowej, bo go w gardle paliło coś, jakby żywy ogień, wyjąwszy z kieszeni pugilares, zaczął porządkować niektóre papiery.
Pugilares był dobrze wypchany. Zawierał wykazy przedmiotów wczoraj pokupowanych, bilety wizytowe z adresem mieszkania matki, ulica Charete-Midi i t. p.
Wyjął kilka tych biletów i włożył do bocznej kieszeni surduta, potem schował pugilares i wziął w rękę jakiś dziennik wieczorny.
Czas wydawał mu się nieskończenie długim, bo myślał o tej błogosławionej chwili, w której znajdzie się w obecności Marty.
Co raz spoglądał na zegar i na drzwi wchodowe, spodziewając się, że doczeka nakoniec tego, który ma go zawieźć do posiadłości Thompsona.
Wybiła dziesiąta.
Niecierpliwość młodego chłopaka stała się gorączkową i pełną obawy.
Czy nie dotrzymają mi słowa?
Czy czasem nie bezpotrzebnie opóźniłem mój wyjazd?
Gdy tak rozmyślał, jakiś człowiek, wyglądający na stangreta z dużego domu, ukazał się na progu kawiarni i zaczął się rozglądać do okoła.
Renému serce zabiło gwałtownie.
Spojrzenie woźnicy zatrzymało się na nim.
Podniósł się pospiesznie.
Stangret, w którym nasi czytelnicy poznali już zapewne Pascala Saunier, dał mu znak jakiś.
René żywo się zbliżył do niego i zapytał po cichu:
— Czy mnie szukacie?...
— Tak, jeżeli pan miałeś dziś do Tours pojechać...
— A właśnie.
— Nazywa się pan?...
— René Labarre.
— No to, to samo.
— Przysłanyś jest przez doktora Thompsona?...
— Tak panie...
— Zaraz zapłacę i idę za tobą.
Podszedł do kontuaru i zapłacił za wodę sodową.
Nikt na to co zaszło, nie zwrócił najmniejszej uwagi.
Młody człowiek wyszedł z kawiarni i spotkał zaraz Pascala.
Odezwał się on doń z kozła, wskazując na drzwiczki powozu:
— Niech pan siada...
— Gdzie mnie zawieziesz? — zapytał — René.
— Do Créteil... do doktora.
— A prędko się tam znajdziemy?...
— Za godzinę.
— To jedźmy.
Usadowił się i zamknął drzwiczki.
Pascal Saunier zaciął konia i puścił go galopem.
Młodemu człowiekowi pod wrażeniem wzruszenia i miłości, jazda wydawała się bardzo wolną.
On radby był lecieć na skrzydłach, tak mu pilno było do doktora Thompsona, do Marty, która jak marzył sobie, czekała na niego.
Biedny René!
∗
∗ ∗ |
Pani Labarre wysiadła przed stacyą do Vincennes, a zapłaciwszy i odprawiwszy stangreta, weszła do sali i zaczęła szukać spojrzeniem tego, kto miał na nią oczekiwać.
Zapomniała już o synu zupełnie!
Myślała tylko o rozkosznym wieczorze i dniu, jaki miała spędzić na wsi w towarzystwie człowieka ujmującego, człowieka, w którym już przyszłego męża swojego widziała.
Jakób, jak wiemy, był już na stacyi.
Pani Labarre nie spostrzegłszy go, spojrzała na zegarek i ponieważ brakowało jeszcze pięć minut do naznaczonej jej godziny, usiadła na ławce a oczy ku drzwiom zwróciła.
Jakób zjawił się niebawem.
Wdowa powstała i podeszła ku niemu.
— Jakto, więc kochana pani, pierwsza przybyła? — wykrzyknął, ściskając podaną sobie rękę. — Naprawdę umieram ze wstydu! — Przepraszam, żem dał czekać na siebie.
— Nie mam ci nic do przebaczenia, kochany doktorze. — Jesteś punktualnym wyjątkowo, ale ja się pospieszyłam trochę.
— Bądź co bądź ja powienienem był być pierwszym!... Dziękuję za pobłażliwość... Spodziewam się, że pani nie po obiedzie...
— Jadłam bardzo mało, bo chciałam zachować dobry apetyt na kolacye...
— Jestem pani nieskończenie za to wdzięczny...
— Prędko jedziemy?...
— Natychmiast...
Jakób oddalił się od pani Labarre, ażeby pójść po bilety.
W chwile potem oboje jechali koleją, a od stacyi, ponieważ było bardzo niedaleko, udali się pieszo do Petit-Castel.
Wieczór był prześliczny.
Pseudo-Thompson otworzył furtkę kluczem, który miał przy sobie, a przeszedłszy ze swoją towarzyszką podwórze, wszedł na peron.
W chwili, kiedy wchodzili na peron, otworzyły się drzwi willi i Angola ukazała się na progu ze świecznikiem w ręku.
Spostrzegłszy kobietę, która z pewnością służącą nie była, pani Labarre została niemile ździwioną a nawet zawstydzoną prawie i szybko zasłoniła się woalką.
Jakób zrozumiał, co sobie pomyślała, pospieszył też powiedzieć:
— Pozwoli sobie kochana pani przedstawić kuzynkę moję, Angelę, najsympatyczniejszą i najprzywiązańszą z kuzynek... Mówiłem jej bardzo już wiele o pani i o sympatyi, jaka nas łączy, wskutek czego gotową jest przelać na panią przywiązanie, jakie żywi dla mnie.
— Chętnie bym pragnęła zasłużyć sobie na to odezwała się wdowa, podając rękę Angeli, którą ta uścisnęła życzliwie.
— Znajomość zatem zrobiona! — zawołał Jakób wesoło. Jesteście panie już przyjaciołkami.
Następnie zaś zapytał:
— A cóż, czy kolacya gotowa?...
— Może być podaną na każde żądanie kuzynie.
— No to choćby zaraz, bo umieramy z głodu, ale przedewszystkiem, bądź łaskawa kochana Angelo, poprowadzić panią do pokoju w którym dzisiejszą noc przepędzi, aby się rozebrała z kapelusza i okrycia.
— Chodźmy łaskawa pani.
Ex-magazynierka zaprowadziła ex-adwokatowę do pokoju, który zajmowała Marta, podczas swego w willi pobytu.
Jakób udał się do salonu rzęsiście oświetlonego w którym wyjątkowo nakryte było do stołu, bo tutaj właśnie, a nie w sali jadalnej, miała się odbyć kolacya.
Upewniwszy się, że okna i okiennice są szczelnie pozamykane, podszedł do konsolki, na której stało kilka butelek z likierami.
Wziął jednę z tych butelek, napełniona płynem prześlicznego żółto-złotawego koloru, odkorkował ją, odlał małą szklaneczkę, a wlał natomiast taką samą ilość płynu z flaszeczki kryształowej, którą wyjął z kieszeni.
Zakorkował z powrotem butelkę i postawił na swojem miejscu.
Zaraz potem Angela z panią Labarre weszły do salonu.
Zasiedli do stołu.
Część kolacyi składała potrawa z truflami, pieczeń wołowa na zimno w galarecie, majonez z drobiu, wątróbki i przepyszne raki.
Butelki z winem szampańskim chłodziły się czekając kolei.
Kolacya będąca prologiem zbrodni, była ożywioną nadzwyczajnie.
Angela opowiadała przeróżne anegdotki z czasów swojej wesołej młodości, pani Labarre śmiała się głośno i spijała kolejno ciepłe Chateau-Larozza i mrożonego szampana, które Jakób nieustannie wlewał jej do kieliszków.
Upijała się powoli, sama nie wiedząc o tem.
Trochę przed jedenastą mówiła jeszcze ciągle i dużo, ale już głosem przeciągłym, a śmiała się coraz głośniej i bez żadnego powodu.
Teraz Angela przyniosła kawę i likiery.
Jakób napełnił mały kieliszek złotym płynem z butelki już nam wiadomej i podał go pani Labarre.
— Nie-chno pani tego szkosztuję... proszę pani... wyborne to co się nazywa...
Wdowa wypiła likier do ostatniej kropelki, niemogąc się go nachwalić, ale zaledwie postawiła próżny kieliszek na stole, oczy jej się przymknęły, głowa się chwiać zaczęła z jednego ramienia na drugie, nakoniec pochyliła ją na lewe ramię i nie poruszyła więcej...
— Usnęła! — odezwał się po cichu Jakób. — Usnęła i to tak twardo, że choćby piorun koło niej uderzył, to się z pewnością nie obudzi...
— Czy nie byłoby lepiej przenieść ją do jej pokoju i położyć do łóżka? — odezwała się Angela.
— Nie trzeba!... Mam pewien swój plan co do niej. — Tutaj zamknęła oczy i tutaj je musi otworzyć...
Pseudo Thompson wyszedł z salonu razem z Angelą, zamknął drzwi na dwa spusty i przeszedł do sali jadalnej.
— Co mam robić?... zapytała Angela.
— Przyrządzić aparat nie tracąc ani minuty.
Udali się do śpiżarni znanej już czytelnikom naszym.
Aparat został odpowiednio nastawiony, zaopatrzony w dostateczną dozę keroseliny i połączony za pomocą rurki gutaperkowej z tobą żelazna, która w murze przechodziła do sali jadalnej.
Zaledwie przygotowania te zostały dokonane, dał się słyszeć turkot nadjeżdżającego szybko powozu.
— Jest Pascal — zawołał Jakób. — Idźno mu otwórz bramę...
Angela poszła spełnić zlecenie.
Powóz się właśnie zatrzymał — zapalone latarnie rzucały żywe światło do koła.
Mniemana kuzynka Thompsona skierowała się do sztachet, otworzyła bramę i zaraz ją z powrotem zamknęła skoro powóz wjechał na podwórze i zatrzymał się przy stajniach.
Pascal zeskoczył z kozła i otworzył drzwiczki Renému Labarre, który zapytał:
— Przyjechaliśmy już?...
— Już panie.
Angela zbliżyła się w tej chwili: witam pana — rzekła — pan doktór Thompson oczekuje pana niecierpliwie... Służę panu...
René poszedł za Angelą, która wprowadziła go do sali jadalnej, gdzie Jakób Lagarde, siedział przy stole i przy lampie czytał dzienniki.
Podniósł się na przywitanie przybyłego i z uśmiechem podał mu rękę.
— Ah! jakże czas wydał mi się nieskończenie długim kochany doktorze powiedział syn pani Labarre Czy uwierzy pan, że siedząc tam w kawiarni, sądziłem, że jestem zapomniany...
— Posądziłeś mnie zatem niesłusznie, bo ja nie przestałem myśleć o tobie.
— Najpierw powiedz mi doktorze jak się miewa panna Marta...
— Zdrowa już prawie zupełnie i... czeka na ciebie...
— Mówiłeś jej pan o mnie?...
— Musiałem... aby ją przygotować do wyznania, jakie chcesz jej uczynić.
René zaczerwienił się po same uszy.
— Czy przynajmniej przypomniała o mnie sobie?... wymówił nieśmiało.
— Pamięta cię doskonale — mówię ci nawet otwarcie, że cię zauważyła.
— Zauważyła mnie!... powtórzył młody człowiek z prawdziwą radością, a nieśmiało dodał: I nie bardzo jej się nie podobałem?...
— Przeciwnie... odrzekł Jakób z uśmiechem.
— Zaledwie mogę panu wierzyć doprawdy... Nie spodziewałem się nigdy takiego szczęścia... zdaje mi się, że to sen...
— Sen bez przebudzenia...
— I ja zobaczę pannę Martę i będę dziś z nią mówił?...
— Za parę minut... Pójdę ją uprzedzić o twoim przyjeździe... Zaczekaj tu trochę...
Jakób pozostawił Renégo Labarre, w tak radosnem upojeniu, że nie był on w stanie ani zebrać myśli, ani też dziwić się czemukolwiek.
Wychodząc pseudo Thompson zasunął po cichutku zasuwę u drzwi oddzielających pokój jadalny od salonu, w którym pani Labarre zasypiała.
Poszedł do Pascala, który zrzucił już liberyę, i czekał go w śpiżarni.
— A cóż? — zapytał go ex-sekretarz hrabiego de Thonnerieux.
— Wszystko się odbyło tak jak przewidziałem... mama śpi jak zabita...
— A gdyby się obudziła?...
— Nie podobna... możesz chyba wierzyć, że przedsięwziąłem wszelkie środki ostrożności... Spać będzie do rana...
— No to bierzmy się do dzieła.
— Jakób wyjął zegarek i z oczami utkwionemi w skazówki, naciskał prawą ręką banię kauczukową.
Aparat zaczął działać natychmiast, zapełniając sproszkowaną keresolinę atmosferę sąsiedniego pokoju w którym się René Labarre znajdował.
Siedział on z oczami utkwionemi we drzwi, po przez które miała wejść niby Marta doktorem.
Naraz uderzył go prześliczny jakiś zapach.
Zdawało mu się, że gałązka kwiatu aromatycznej woni muska go po twarzy.
Skąd ten odurzający zapach mógł pochodzić?
Nie silił się wcale a wcale odgadywać przyczyny i wciągał chciwie rozkosz nieznaną.
Nagle poczuł, że powieki mu ciężą i na oczy spadają.
Jednocześnie zdawało mu się, że podłoga z pod nóg mu ustępuje.
Napróżno usiłował się podnieść — pozostał przybity do krzesła.
Usiłował przemówić słów kilka, ale język odmówił mu posłuszeństwa i jakieś niewyraźne tylko brzmienie wychodziło z ust pół otwartych.
Ręce, które chciał wyciągnąć, opadły martwo, oddech stał się nierówny, przyspieszony.
Usnął, tak jak przed nim usnęli w tem samem miejscu jego wuj Antoni Fauvel, a potem Amadeusz Duvernay i piękna Wirginia.
Tak samo jak i tamci, zapadło biedne dziecko w sen śmiertelny.
Nie będziemy opowiadać szczegółów zbrodni — bo je nasi czytelnicy znają aż nadto dobrze.
W pół godziny później, medal pamiątkowy przeszedł z szyi ofiary w ręce jego morderców, którzy zabrali jednocześnie pugilares zawierający osobiste papiery ex seminarzysty.
Jakób Pascal pragnęli, aby ciało zamordowanego zaniesionem zostało do Morgi przez tych, którzy je znajdą.
O wpół do pierwszej po północy odjeżdżał w powozie ten trup bezkrwisty.
Jakób usiadł obok niego, Pascal zajął miejsce na koźle i pojechał drogą Gravelle.
Minęli most Charenton, następnie most d’Ivry, wjechali na drogę prowadząca do Choissy-le-Roi i przystanęli w pobliżu linii kolejowej z Paryża do Orleanu, w miejscu trochę wyniesionem po nad szyny.
Tu Pascal zeskoczył z kozła, zbliżył się do samych szyn i rozejrzał w prawo i w lewo, tak daleko jak tylko mógł okiem zasięgnąć.
Panowało głębokie milczenie, wszędzie wydawało się zupełnie pusto.
Wielkie burzliwe chmury przesuwały się po niebie, zasłaniając księżyc i zwiększając jeszcze ciemności.
Pascal zbliżył się do Jakóba i rzekł:
— Nie ma obawy! Czas jakby umyślnie dla nas. — Spieszmy się!
Otworzono drzwiczki i Pascal przy pomocy wspólnika zarzucił sobie na plecy ciało René’go i niosąc ten straszny ciężar, zeszedł z nim nad szyny.
Stanąwszy przy ogrodzeniu zasłaniającem w tem miejscu owe szyny, podrzucił na ramionach trupa jak worek mąki i przerzucił go na drugą stronę.
Zrobiwszy to, przelazł płot, wziął zwłoki za ramiona, pociągnął parę kroków i położył w poprzek szyn.
W parę minut powrócił już do doktora.
— Gotowel — powiedział — odjeżdżajmy...
— Chwilę jeszcze — odrzekł Jakób nadstawiając uszu. — Posłuchajno tylko trochę...
— Co takiego?...
— Jada ku nam...
— Z której strony?...
— Od strony Choissy-le-Roi...
— Na których szynach położyłeś nieboszczyka?...
Na tych, po których przejdzie właśnie pociąg.
— Oto nadchodzi.
Rzeczywiście wśród ciemności pokazały się dwie latarnie umieszczone na przodzie lokomotywy, jak dwa pałające ślepia bestyi apokaliptycznej.
— Uciekajmy co koń wyskoczy!... — zakomenderował Jakób — bo mógłby się przestraszyć i rozbiegać, coby nam narobiło wiele ambarasu...
Pascal chwycił za lejce.
A nie było chwili do stracenia, bo koń zdradzał już oznaki zaniepokojenia.
Pascal zdołał go powstrzymać, Pociąg nadchodził z całą szybkością i łoskotem, który przy nocnej ciszy wydawał się dwa razy głośniejszym.
Przeleciał jak błyskawica, pozostawiając za sobą zmiażdżone ciało René’go.
O trzeciej godzinie rano, Jakób i jego wspólnik byli już z powrotem w Petit-Castel.
Pascal zajął się wyprzęganiem konia i odprowadzeniem go do stajni, Jakób powrócił do salonu.
Angela wyciągnięta na kanapie, to się budziła, to zasypiała na nowo.
Pani Labarre z łokciami opartemi na stole, z głową wspartą na ręku, pozostawała ciągle w śnie letargicznym.
Świece w kandelabrach dopalały się, oświecając szczątki deseru i próżne butelki.
Jakób zasiadł naprzeciw matki, której syna co tylko zamordował.
Kiedy się rozwidniło, i kiedy narkotyk przestał działać, pani Labarre otworzyła oczy.
Zrazu nie mogła sobie zdać sprawy z niczego.
Rzuciła w koło siebie zdziwione spojrzenie, nie poznając miejsca, gdzie się znajduje.
Myślała, że śni jeszcze.
Ale obecność doktora Thompsona, który plecami oparty o poręcz krzesła, a z głową na piersi spuszczoną zdawał się głęboko także uśpionym, przywróciła jej równowagę.
W tej chwili Jakób lekko się poruszył.
Podniósł rękę, wyprostował głowę i otworzył oczy, odgrywając z właściwym sobie talentem komedye budzącego się człowieka.
Spojrzeli na siebie i... uśmiechnęli się oboje.
— Ah! mój przyjaciela — odezwała się wdowa z pewnem zakłopotaniem — jakże zdradzieckie to twoje wino szampańskie!...
Najniespodziewaniej pobija...
To jedno mnie tylko trochę pociesza, że i pan, lubo mężczyzna, nie oparłeś się jego działaniu!...
Dla mnie jako dla kobiety, nie widzę by to było tak bardzo żenującą porażką.
Kilka minut przekomarzali się jeszcze, a potem Jakób zaproponował poranną przechadzkę po parku, co naturalnie chętnie zostało przyjęte.
Hanek był przepyszny.
Słońce wschodzące na czystem jak lazur niebie, ozłacało złotemi swojemi promieniami gazony, przedzierało się po przez gęste liście wysmukłych drzew i rzucało smugi złociste na spokojne prawie fale Marny.
Dzień zapowiadał się prześlicznie.
Przeszedł też bardzo szybko przynajmniej dla pani Labarre, na przejażdżce czółnem po rzece i różnych innych rozrywkach.
Z głębokiem też westchnieniem, wdowa po obiedzie odjechała do Paryża koleją szóstej wieczorem, powracała do swego mieszkania przy ulicy Cherche-Midi.
Jednocześnie także Jakób z Angela i Pascalem opuścili Petit-Castel.
Na ulicy de Miromesnil, zastali Martę, która pomimo, że została sama jedna, nie nudziła się bynajmniej.
Umysł jej zajęty był przewidywaniem złowrogich konsekwencyj, jakie wypaść mogły dla niej z miłości doktora Thompsona. Nie pozwoliło to jej nawet pamiętać, że jest samą w całym domu.
Powróćmy do Rajmunda Fromentala.
Dzień sobotni przeszedł mu na poszukiwaniach dotyczących Amadeusza Duvernay i Wirginii, ale nie zaprowadził na najmniejszy choćby ślad, gdzie byli na spacerze i co na nim porabiali.
Na tych samych badaniach spędził ranek niedzielny, ale również bezskutecznie.
Powrócił do domu zupełnie zniechęcony i nie mający żadnej nadziei rozgmatwania tej zawiłej sprawy.
Po niadaniu ubrał się i poszedł na ulice de Tournon, do pałacu de Chatelux.
W wigilię tego dnia, jak to sobie przypominamy, hrabina złożyć miała w jego interesie wizytę sekretarzowi ministra, pragnął więc jak najprędzej dowiedzieć się rezultatu tej wizyty.
Kazał się zameldować pani de Chatelux i został natychmiast przyjęty.
Wchodząc do salonu był bardzo zaniepokojony.
Chodziło o przyszłość jego i syna.
Co za ciosem będzie wiadomość, że prośba została odrzuconą.
Pani de Chatelux przyjęła go z uśmiechem na ustach.
To wydało mu się dobrą wróżbą i uczuł pewną ulgę.
— Czekałam cię mój przyjacielu... odezwała się matka Fabiana... Ciesz się, bo mam dobrą dla ciebie nowinę... Byłam wczoraj jak ci przyrzekłam u sekretarza ministra, który ma wielkie wpływy na jego ekscelencyę... Opowiedziałam mu w najmniejszych szczegółach przeszłość i twoje obecne wyjątkowe położenie... Moja wymowa miała skutek nadzwyczajny... Jestem dumną z siebie, bo wywołałam łzy na oczach sekretarza ministra. To nie lada zasługa!….. Krótką mówiąc, wziął sprawę gorąco do serca i nietylko obiecał przedstawić prośbę jego ekscelencyi, ale poprosić także o poparcie jeszcze prefekta policyi, który najlepiej może zaświadczyć, jakie im oddałeś usługi.... Czyć jest zadowolony?...
Uradowanemu Rajmundowi także łzy płynęły z oczu.
— Oh! pani... pani... zawołał głosem drżącym ze wzruszenia. Uczyniłaś mnie bardzo szczęśliwym... Mogę się więc spodziewać zupełnej wolności. Mogę mieć nadzieję, że zerwę łańcuch, którego ciężar mnie zabija!... że będę mógł poświęcić resztki życia czuwaniu nad mojem ukochanem dzieckiem, bez obawiania się już, aby Paweł się nie dowiedział czem byłem i czem obecnie jestem, aby nie rumienił się za swojego ojca!...
Wszystko będziesz mógł uczynić kochany Rajmundzie... Bądź więc spokojny i nie trać nadziei!...
— Pan! w tobie tylko mam nadzieję!
— I możesz zupełnie liczyć na mnie, bo zrobię wszystko, aby ci zadość uczynić.
— Pozwoli pani hrabina zapytać, kiedy znowu ma się zobaczyć z sekretarzem ministra?...
— Uprzedził mnie, że mi złoży wizytę we wtorek wieczorem, że zabierze pańską prośbę. Trzeba więc napisać ci ją co najprędzej i przynieść mi we wtorek rano... Tymczasem postaram się o poparcie kilku wpływowych osób...
— We wtorek rano stawię się pani hrabino!...
— Czekam cię mój przyjacielu... Teraz pomówmy o pańskim synu i moim...
Czy widziałeś Fabiana w Créteil?...
— Nie pani...
— Jakto?….. a jakimże sposobem?...
— Wezwany niespodziewanym rozkazem z prefektury, musiałem wyjechać w piątek.
— A kiedyś tam powrócisz?...
— Niestety nie wiem.
— Cóż pomyślał Paweł o tym niespodziewanym odjeździe.
— Upozorowałem podróż, uprzedzając, że nie wiem jak potrwa długo.
— Nie rozpocząłeś jakich kroków, co do wynalezienia tej młodej osoby, w której Paweł tak się zakochał szalenie?...
— Rozpocząłem... ale zmuszony byłem zaprzestać. Zajmę się tem zaraz jak tylko będę mógł i spodziewam się, że nie bezskutecznie.
— Młodość to płochość — może tymczasem Paweł potrafi zapomnieć...
— Pragnąłbym tego bardzo, ale wątpię... — Biedne dziecko naprawdę jest zakochane i bardzo się boję, aby ta miłość nie stała się dlań źródłem zawodów i zmartwień...
— Zawsze kochany Rajmundzie, widzisz wszystko w czarnych kolorach!...
Pani de Chatelux słowami swemi uspokoiła trochę strapionego ojca i Fromental wyszedł od niej przepełniony radością.
Powróciwszy do domu, zabrał się bezzwłocznie do pracy.
Chodziło ma o zredagowanie prośby do ministra, którą nazajutrz miał zanieść hrabinie.
O pierwszej prośba była skończoną, nazajutrz miał ją tylko przepisać na i czysto.
Upadając ze znużenia, spać się położył.
Nazajutrz po niedzieli spędzonej tak przyjemnie w Petit-Castel, w towarzystwie doktora Thompsona, pani Labarre wstała w bardzo wesołym humorze.
Zadowolona sama ze siebie, stanęła przed dużem lustrem i znajdując się odmłodzoną, zaczęła z największą starannością czesać długie sploty ciemnych swych włosów, z których rzadko gdzie zresztą przebijający biały włosek, zostawał zaraz wyrywany.
Twarz posypała lekko pudrem i oczekiwała chwili śniadania, wybiegając ciągle myślą ku doktorowi, Thompsonowi, najprzyjemniejszemu człowiekowi, jakiego kiedykolwiek widziała.
O jedenastej, kiedy przeszła do sali jadalnej, w przedpokoju dał się słyszeć dzwonek.
Za chwilę weszła służąca, ażeby powiedzieć pani, iż jakiś pan chce się widzieć z nią koniecznie.
— Cóż to za pan? zapytała żywo wdowa.
— Czy kto znajomy?..
— Nie wiem, czy go pani nie zna, ale ja go tu nie widziałam nigdy.
— Jak wygląda?...
— Bardzo porządnie... Możnaby go wziąść za jakiego urzędnika... — Umyślnie przybył z Choissy-le-Roi, ażeby się z panią zobaczyć...
— Z Choissy-le-Roi?... — powtórzyła pani Labarre zaintrygowana. — Nie znam tam nikogo... — To dziwne... — No, ale poproś tego pana do salonu... — Zaraz tam przyjdę...
Przybyły był człowiekiem lat około czterdziestu, starannie wygolonym z faworytami, pozór miał dystyngowany, a ubrany był w czarny tużurek i biały krawat.
Po zamienienia ukłonów, zapytał:
— Mam interes do pani Labarre, wdowy po wielce szanowanym adwokacie, czy więc z nią mam honor mówić?...
— Tak panie... — Proszę niech pan siada — odezwała się pani Labarre, wskazując ręką na krzesło. — Czekam, aby mi pan był łaskaw wytłomaczyć przyczynę pańskich odwiedzin...
— Zaraz ot uczynię proszę pani, ale naprzód mam prosić panią o odpowiedź na niektóre moje pytania...
— Ma mi pan zadawać pytania? — wykrzyknęła zdziwiona pani Labarre.
— Tak jest — ale, niechże się pani wcale nie obawia. — Pytania nie będą niedyskretne...
— Czekam więc na to zapytania...
— Pani ma syna? — zaczął przybyły.
— Tak jest — odpowiedziała wdowa, tknięta nagłą obawą.
— Czy w tej chwili nie jest on obecnym w Paryżu?
— Nie, proszę pana.
— Zapewne wojażuje?
— Tak, proszę pana...
— Od jakiego mianowicie czasu?
— Od soboty wieczorem.
— A gdzież pojechał?
— Do Tours.
— Czy pani pewną tego jesteś?
— Ależ naturalnie! — Sama go odprowadzałam na kolej.
— Na którą kolej?
— Na orleańską.
—Syn pani ma lat ośmnaście, do dziewiętnastu?
— Ma lat dziewiętnaście. Ale po co te wszystkie badania... Czy ma mi pan powiedzieć coś dotyczącego mojego syna?...
Nieznajomy zdawał się być zakłopotanym.
Widocznie zawahał się z odpowiedzią.
Musiał się jednak zdecydować i przerwać to niezrozumiałe milczenie.
— Niestety! proszę pani — rzekł — odpowiedzi jakie od pani posłyszałem, czynią wątpliwość niemożliwą.
— Wątpliwość? — powtórzyła pani Labarre co raz bardziej zaniepokojona. Nie rozumiem pana... Pańskie ociąganie się... tajemniczość jaką się pan otacza……. przestraszają mnie doprawdy!... Raz jeszcze pytam pana, co znaczą te badania?... Czy syn mój nie popełnił czasem jakiej niedorzeczności?... Jego młodość tłómaczyłaby go w takim razie...
— Nie popełnił ani niedorzeczności, ani żadnej innej winy proszę pani...
Nieszczęsne dziecko stało się smutną ofiarą...
— Ofiarą?... Miał przy sobie trochę pieniędzy, czyżby go okradziono?...
— Nie pani.
— A więc cóż mu się przytrafiło?
— Widzi pani jak jestem wzruszony, zakłopotany i drżący... Musi to pochodzić przecie z bardzo ważnej przyczyny...
— Z bardzo przyczyny ważnej!.. wykrzyknęła pani Labarre, która na seryo zaczynała obawiać się jakiegoś nieszczęścia. Na Boga, wytłómaoz się pan, proszę pana!... Czyby René był chory? raniony może?...
Przybyły opuścił głowę.
— Odpowiedz mi pan! odpowiedz... wołała wdowa. — Milczenie pańskie jest przerażające!... Gotowam myśleć, że dziecko moje nie żyje!...
— Przysłany jestem do pani z misyą tak bolesną... że słowa mi na ustach zamierają...
— Mów pan... mów pan... na miłość Boga... Wolę wszystko, aniżeli tę niepewność... tę mękę, jakiej doświadczam. Czy mój syn nie żyje? proszę pana?...
— Tak pani... nie żyje...
Wiemy od dawna, że wdowa po adwokacie chłodno bardzo traktowała swojego jedynaka.
Musimy jednakże oddać jej sprawiedliwość i powiedzieć, że ta niespodziewana piorunująca wiadomość, wywarła na nią okropne wrażenie.
Matka, choćby nawet najgorsza z matek, ma jednak w sercu struny uśpione, które się budzą i w odpowiedniej chwili wydają dźwięki.
Chyba byłaby prawdziwem monstrum, ale takie monstra rzadko się zdarzają na świecie, każda z matek opłakuje zawsze swoje dziecię.
Musimy też zapewnić czytelników, że pani Labarre zapomniała w tej chwili nawet o tem, że wraz z René’m znika jej przyszła fortuna.
Zbladła, zachwiała się i załamała ręce.
— Nie żyje!... René nie żyje! — wołała z nieudana bynajmniej rozpaczą. Nie! nie!.. to niepodobna... nie wierzę panu!. W sobotę był zupełnie zdrów, wesoły... szczęśliwy... Nie umiera się tak nagle w jego wieku... przy zupełnie dobrem zdrowia.. Źleś pan coś chyba zrozumiał... powiedz mi pan, że jest ranny, chory, że się znajduje w niebezpieczeństwie, to być może, ale żeby umarł, w to niewierzę!..
— Niestety, szanowna pani, nie mọgę przed panią kłamać!.. Powiedziałem najzupełniejszą prawdę przed chwilą...
Strumień łez popłynął z oczu pani Labarre.
Konwulsyjne łkania unosiły jej piersi, jakieś skargi i niewyraźne jakieś wyrazy z ust jej wychodziły.
Po paru minutach tej gwałtownej rozpaczy, nastąpił pokój względny.
Skoro tylko była w stanie przemówić zaraz się zapytała:
— Ale gdzież on umarł? — jak umarł?
— Oficyaliści kolei żelaznej znaleźli go wczoraj rano na drodze, na szynach przy Choisy-le-Roi, prawie zmiażdżonego.
— O! moje dziecko!.. moje drogie kochane dziecko! — wołała matka ze wzrastającą boleścią.
— Nagle podniosła głowę i zapytała:
— Skądze pan jednakże jesteś pewnym, że się nie mylisz? — Kto pana przekonał, że trup znaleziony jest moim synem?...
— Niestety, wątpliwość jest niemożebną w tym względzie... W kieszeni paltota znajdowały się bilety wizytowe... Jego nazwisko... pani nazwisko i pani adres.. przeczytaliśmy na tych biletach...
— Gdzież on jest teraz?... gdzie jest biedne moje dziecię? — wołała wdowa z wytrzeszczonemi oczyma, z pobladłemi ustami.
— Dowiedziawszy się kto był nieboszczyk, obowiązkiem było naszym... obowiązkiem bardzo przykrym!... przywiezienie go do domu pani...
— Co pan mówisz?... On jest tutaj? moje dziecko jest tutaj?
— Ciało syna pani jest na dole w powozie i czekam tylko na jej rozkaz, ażeby ludziom, co ze mną przybyli, kazać je przenieść tutaj.
— Ja sama pójdę po Renégo — zawołała wdowa w obłąkaniu prawie.
— Spokoju błagam panią, spokoju i odwagi... Niech pani tutaj poczeka, to będzie daleko lepiej... szczerze tak radzę pani...
Pani Labarre chciała się podnieść, ale siły ją opuściły i upadła znowu na krzesło, zakryła twarz rękami i zaczęła płakać rzewnie.
Służąca weszła do salonu, okropnie przerażona.
Posłyszawszy przez otwarte okno hałas na ulicy, wyjrzała i zobaczyła powóz otoczony przez gromadę ludzi, zeszła więc z ciekawości, zobaczyła zwłoki i powróciła przerażona, szalona prawie.
— O! pani... pani... biedna moja pani... wołała — co za nieszczęście!... Co za straszne nieszczęście!... Co my teraz robić będziemy?...
— Przedewszystkiem odezwał się nieznajomy, potrzeba przygotować łóżko, w pokoju tego nieszczęśliwego młodzieńca... Proszę to zrobić... tylko prędko...
Służąca wyszła spełnić rozkazy.
Nieznajomy, który był nadzorcą stacyi Choisy-le-Roi, zszedł prędko i kazał ciało przenieść na górę.
Dwóch ludzi w mundurach kolejowych, podnieśli z poduszek zwłoki leżące na słomie i okryte czarnem płótnem i z tym smutnym ciężarem weszli na schody.
Pani Labarre uchwyciła się za futrynę drzwi i czekała w progu mieszkania.
Zobaczywszy ciało syna, dostała ataku nerwowego i gdyby nie pomoc nadzorcy, który ją przytrzymywał, byłaby padła zemdlona.
Podtrzymywana poszła chwiejącym się krokiem za ludźmi niosącymi jej syna, którym służąca pokazywała drogę.
Położono go na łóżku okrytego czarnem płótnem.
Wdowa zbliżyła się do łóżka i chciała zdjąć zasłonę.
— O! pani — zawołał żywo zwiastun nieszczęścia — to widok zanadto okropny... Przez litość dla siebie samej, oszczędź sobie pani tej boleści.
— Nie... nie — odrzekła pani Labarre, ja muszę go zobaczyć po raz ostatni.
I rzekłszy to, odwinęła płótno.
Ale zaraz cofnęła się przerażona i zasłoniła sobie oczy obiema rękami.
Widok był prawdziwie straszny.
Poszarpane ubranie, pozwalało widzieć zmiażdżone ciało i pogruchotane kości.
Głowa tylko pozostała nienaruszona, ale się trzymała ledwie na kilku strzępkach.
Służąca upadła na kolana i zaczęła odmawiać modlitwy.
— Pani Labarro osunęła się na krzesło.
— A! to okropne... okropne!... — powtarzała głucho — ja nie przeżyję tego ciosu.
Następnie zwróciła się do służącej.
— Julio, zejdź do odźwiernego i powiedz mu, aby pobiegł do pałacu doktora Thompsona na ulicę Miromesnil... — Niech zaczeka jeżeli będzie potrzeba...
niech mu opowie wszystko... niech go tutaj zaraz przyprowadzi... — Czuję, że umieram... tylko jeden pan Thompson ocalić mnie może...
Służąca wyszła pospiesznie.
Zaledwie znalazła się na schodach, gdy pani Labarre straciła znowu przytomność.
— Twoja pani zemdlała — powiedział nadzorca stazyi do służącej, skoro ta powróciła. — Potrzebaby ją koniecznie wy prowadzić z tego pokoju... aby gdy przyjdzie do siebie, nie miała już przed oczami tego przykrego widoku.
— No, to proszę pana, przenieśmy ją tylko do jej pokoju.
Nic łatwiejszego — pani Labarre leżała w fotelu, a fotel był na kółkach.
∗
∗ ∗ |
Czytelnicy nasi nie zapomnieli zapewne, że tego samego dnia. — w poniedziałek wieczorem miało się odbyć zebranie a doktora Thompsona, zebranie za pośrednictwem którego chciał on pozawiązywać stosunki ze światem.
Wystąpienie inauguracyjne miało być naturalnie świetne, to też od samego rana, wszystko było do góry nogami przewracane w pałacu de Miromesnil.
Tapicerzy, ogrodnicy, dekoratorzy uwijali się, zawieszali firanki, ustawiali klomby z roślin egzotycznych na schodach, podwajali liczbę luster, rozrzucali Wszędzie zieloność i kwiaty.
Jakób Lagarde i Pascal Saunier, li czyli bardzo na tę uroczystość. Powinna ona była wywrzeć ogromne wrażenie jako reklama, powinna była zdwoić stosunki doktora.
Stosunki te, miały się stać najlepszym puklerzem przeciwko wszelkim podejrzeniom, miały nadać Thompsonowi patent nietykalności.
Komuż zresztą przyjść mogła do głowy myśl posądzenia go o czyny zbrodnicze?...
Prefektura policyi, interesująca się zawsze trochę przybyszami zagranicznymi, otaczała szacunkiem sławnego amerykańskiego specyalistę.
Miał przyjaciół pomiędzy lekarzami, miał majątek — uchodził za bardzo uczonego przyjmowano go w towarzystwach najchętniej.
Jakim sposobem można podejrzywać osobistość podobną?...
Czyż człowiek posiadający własny pałac i to pałac nabyty za gotówkę, człowiek zapraszający do siebie śmietankę towarzystwa, mógł być posądzonym o zbrodnię, albo udział w zbrodni?...
Nigdy!... a nigdy!...
Angela i Marta skrzętnie doglądały przygotowań.
Jakób i Pascal zamknięci w gabinecie doktora Thompsona, siedzieli przy biurku naprzeciw siebie, z oczami wlepionemi w trzy medale ułożone jeden przy drugim.
Pierwszy z nich znaleźli w szkatułce hrabiego de Thonnerieux, dwa drugie zdobyli na trupach Wirginii i Renégo Labarre.
Nędznicy przypatrywali się im uważnie.
— Nie ulega wątpliwości — mówił Jakób — że każdy wyraz wyrżnięty na każdym z tych medali, jest cząstką całości, która wskaże nam miejsce, gdzie się znajdują miliony... Jest to nawet wyraźnie zaznaczone w testamencie, na próżno jednak silić się będziemy na odnalezienie klucza tajemnicy, nie mając wszystkich medali... Musimy je zdobyć koniecznie.
Ale ty zaledwie mnie jednem uchem słuchasz... zauważył pseude Thompson, zwracając się do Pascala, o czemże myślisz u licha?...
— Myślę — odrzekł wspólnik co mogą znaczyć wyrazy pomieszczone na tych medalach, jakie już posiadamy.
Saptième | dalle | noire |
Siódma | płyta | czarna |
Comptant | à | partir |
Rachując | od |
I przeczytał:
— Des Granges de — Septième dalla noir — Comptant à parter...
Jakób wzruszył ramionami.
— Niepodobna odgadnąć tego logogryfu — powiedział następnie. — Pieniądze ukryte są pod czarną płytą, ale gdzie?, a ta płyta czy jest siódmą z dwudziesta siedmiu, czy z trzydziestu siedmiu?... Zagadka niedocieczona... Sphinx tajemniczy i milczący!... Raz jeszcze powtarzam, że potrzeba nam wszystkich medali!
— Będziemy je mieli! — odrzekł Pascal ponuro — ale spieszmy się na Boga, bo ja się bardzo boję.
— Boisz się... czego?
— Nie umiem dać na to pytanie odpowiedzi... boję się wszystkiego... Opanowała mnie jakaś trwoga instynktowna...
— Trwoga to bezsensowna... Dokąd że mam ci powtarzać, że urządzaliśmy się w ten sposób, iż niemożliwe są żadne podejrzenia. Wiesz o tem zresztą równie dobrze jak i ja...
— Zapewne że wiem, ale często gdy czujemy się najzupełniej bezpiecznymi, na raz jeden nieprzewidziane jakieś głupstewko, jakieś coś, niby nic nie znaczące, przyczynia się do twojej zguby!
— Uspokój swoje nerwy kochany — przyjacielu i działajmy...
— Tego się właśnie domagam...
— Czy zająłeś się la Fouine’m, tym rybakiem filozofem?...
— Spodziewam się... Nie zmienił on w niczem swoich przyzwyczajeń, włóczy się jak zawsze pomiędzy Joinville, Port-Créteil i Saint-Maur, dzień i noc przesiaduje na czółnach przywiązanych przy brzegu drogi do Port-Créteil...
— Potrzeba raz z nim skończyć.
– I to jak można najprędzej, zdaje mi się jednakże, że byłoby niezręcznem ściągać go do Petit-Castel i myślę o innym nowym jakim sposobie.
— Masz jaki sposób pewny?...
— Mam niezawodny... — Chcesz, abym działał?...
— Działaj, ale bądź ostrożny... — Chybić, byłoby to, sprowadzić natychmiast na siebie niebezpieczeństwo, które przewidywałeś przed chwilą.
— Ja nie chybie, nie obawiaj się o te... Sądzę tylko, że byłoby bardzo dobrze odbyć zaraz podróż do Genewy i porozumieć się z panną Emilią-Martą Berthier.
— Tak, to panienka, której się trzeba pozbyć także, a koniecznie.
— Z kobietą, nie będzie nic trudnego.
— Nie licz tak znowu na to.
— Ułożyłem sobie już pewien codo tego planik.
— Czy możesz mi go przedstawić?...
— Oto główniejsze zarysy: — Chodzi o nocną wizytę u dwóch zasypiających kobiet... — Cała rzecz na tem polega, aby wsunąć się do nich, zręcznie otworzonemi drzwiami. — Genewa to całkiem prowincyonalne miasto... Chodzą tam spać razem z kurami.. O dziesiątej chrapią już wszуscу w łóżkach. — Mam dosyć sprytu na to, aby się wcisnąć do domu. Jeżeli się jejmoście pobudzą, tem gorzej dla nich... same będą sobie winne!... Zastosuję się z wykonaniem mojego planu, do godziny odejścia pociąga do Francyi... Kiedy się spostrzegą, będę już dobrze daleko... Pochwalasz?...
— W zupełności... — Co do jednego tylko, nie podzielam twojego zdania.
— Mianowicie?...
— Według mnie, operacya z Juljaszem Boulencis, powinna poprzedzić koniecznie operacyę genewską.
— Idzie ci o to?...
— Tak... Chce, aby rybak la Fouine nastąpił po kleryku Labarre!...
— Pozostaną nam i tak jeszcze: Fabian de Chatelux i Paweł Fromental.
— Ci dwaj młodzieńcy mają tu być dziś wieczorem ja sam zdecyduję jak się do nich zabrać należy...
— I owszem. — Schowaj że ta medale... — a nie każę ci długo czekać na medal la Fouina...
Jakób Lagarde schował trzy złote sztuki do jednej z szuflad swojego biurka, od której sztuczny miniaturowy kluczyk nosił przy dewizce od zegarka.
W tym biurku znajdowała się także szkatułka, papiery i testament hrabiego de Thonnerieux.
Nadeszła godzina śniadania.
Jakób i Pascal zeszli na dół.
Angela i Marta czekały na nich tutaj.
Marta z uśmiechem na ustach, ukrywała jak mogła smutek, jaki nosiła w duszy.
Zasiedli do stołu.
W pośród ogólnej rozmowy, która jak się łatwo można domyślać, dotyczyła głównie przygotowań na wieczór, Jakób zwrócił się do Marty i powiedział:
— Liczę na to, kochane dziecię, że nie zapomniałaś o tem, co ci zalecałem?...
— O czem panie doktorze? — zapytała młoda dziewczyna, zakłopotana nieco.
— O twojej tualecie... Chcę, abyś dziś, pomimo żałoby, zadziwiła wszystkich swoją pięknością.
Marta się zaczerwieniła.
— Bądź spokojny kuzynie — odezwała się Angela — sama zajęłam się szczegółami tualety naszej kochanej Marty, a wiesz, że się znam na tem... — Zapewniam, że nie będzie można spojrzeć na nią bez olśnienia.
— Tego sobie właśnie życzę... — odrzekł Jakób. — Będę dumnym i szczęśliwym z przedstawienia Marty moim gościom...
Głos pseudo Thompsona zadrżał przy tem ze wzruszenia, co nie mogło ujść baczności słuchaczy.
Z czerwonej, młoda dziewczyna stała się bladą.
Zrozumiała, że doktór nie zrzekł się swojej miłości, nie odstępował swoich nadziei.
To przejmowało ją dreszczem.
Podano kawą.
W tem służący powrócił żywo do sali jadalnej, z której wyszedł dopiero co przed chwilą.
— Co tam takiego? — zapytał Jakób...
— Panie doktorze — odpowiedział zapytany — przyszedł posłaniec i ma panu coś powiedzieć.
— Niech zaczeka...
— To coś podobno bardzo ważnego... pilnego... przyjechał fiakrem...
— Kto go przysyła?...
— Nie przypomina sobie nazwiska osoby, ale przybywa z ulicy Cherche-Midi...
Jakób, Angela i Pascal spojrzeli po sobie zaniepokojeni.
— Dobrze.. rzekł doktór — zaprowadź posłańca do mego gabinetu, ja tam zaraz idę...
Wstał od stołu i dał znak Pascalowi, aby udał się za nim.
— Co to może być? — pytał ex sekretarz hrabiego de Thonnerieux…..
— Może nic może prosty tylko kaprys ładnej wdówki... a może coś ważnego... Zobaczymy zresztą zaraz...
Weszli do gabinetu, gdzie lokaj wprowadził już posłańca.
— Przychodzisz z ulicy Cherche-Midi mój przyjaciela?... odezwał się Jakób.
— Tak jest panie... przyjechałem fiakrem, żeby być prędzej.
— Któż cię przysłał.
— Zapomniałem jakie mi odźwierny powiedział nazwisko... Wiem tylko, że od jakiejś pani... wdowy...
— Od pani Labarre zapewne?....
— Tak... tak... właśnie.
— I nie dał si żadnego bileciku do mnie od tej pani?...
— O panie, ta biedna pani, nie miała z pewnością głowy do pisania, bo się tam dzieją straszne rzeczy, jak mi odźwierny powiadał...
Jakób poczuł dreszcz po ciele, ale zapytał bardzo spokojnie:
— Cóż się tam dzieje takiego?...
— Wielkie nieszczęście proszę pana... — bardzo wielkie nieszczęście... Przyniesiono ciało syna tej pani, młodego człowieka, którego pociąg przejechał. Podobno okropny widok.... biedna pani, kazała natychmiast postać po pana doktora i upadła jak nieżywa...
Doktor, bardzo blady, spojrzał na również bladego i zlodowaciałego do szpiku kości Pascala.
— Mój przyjacielu — rzekł po chwili, biegnij prędko do pani Labarre i powiedz, że zaraz tam będę...
— Zatrzymałem fiakra proszę pana, kazano mi pana przywieźć.
— Zaraz zaprzęgną mi powóz, będę na miejscu równocześnie z tabą...
Jakób otworzył okno od gabinetu, wychodzące na podwórze i krzyknął na alzatczyka, ażeby zaprzęgał, bo zaraz pojedzie.
— Przyniesiono jej synal... — szeptał wystraszony Pascal. — Więc go ktoś pozna!!...
— Wszystkie kieszenie sam mu przetrząsałem, wyjąłem z nich wszystkie, jakie tylko były papiery i zaraz je spaliłem...
— Widocznie musiał się jakiś dowód przy nim pozostać... — odrzekł pseudo Thompson. Nie poszczęściło nam się tym razem.
— Jedziesz do pani Labarre?...
— A czy mógłbym nie pojechać, skoro mnie wzywa?...
— Nie obawiasz się policyi?...
— Nie, bo nie mam się czego obawiać...Zadrżałem trochę to prawda na wiadomość, że poznano Renégo Labarra, ale nie miałem racyi się obawiać, to też ochłonąłem już zupełnie i gotów jestem stanąć do walki, jeżeli, czego wcale nie przypuszczam, potrzeba by było tej walki. Cóż bo to nadzwyczajnego?... Ciało odniesione matce, dowodzi, że ci, co je znaleźli, uwierzyli w przypadek, inaczej bowiem zamiast na ulicę Cherche-Midi, poszli by byli do Morgi. Matka mnie wzywa, bo potrzebuje pomocy mojej jako doktora, co jest bardzo naturalnem po ciężkim ciosie jaki ją spotkał... Udaje się do klijentki — cóż nadto zwyczajniejszego, zkąd tu mogłoby wyrość jakie podejrzenie?... — Zresztą chociaż by i co było, czego znowu wcale nie przypuszczam kto dowiedzie, że nie z prostym wypadkiem, ale z morderstwem jest do czynienia. Pani Labarre i ja przez całą tę noc, podczas której spełniono zbrodnię, byliśmy ciągle razem i przebudziliśmy się dopiero nadedniem, siedząc na przeciwko siebie przy stole... To fakt, który czyni mnie nietykalnym!... Rób z całą swobodą umysłu przygotowania do wieczoru, na który zabrać się ma większa część znakomitości paryskich!...
Kiedy doktór wymawiał ostatnie wyrazy, służący przyszedł oznajmić, że po⋅ wóz czeka zaprzężony.
Jakób rzucił Pascalowi ostatnie spojrzenie, uśmiechnął się doń, aby go ostatecznie uspokoić, wziął za kapelusz i wyszedł.
Za chwilą powóz wyjeżdżał z pałacu i skierował się na ulice Cherche-Midi.
Po bardzo silnym ataku nerwowym, pani Labarre wróciła do przytomności, dzięki energicznym usiłowaniom swojej pokojówki i nadzorcy stacyi Choissy-le Roi.
Ale ocknąwszy się z omdlenia, odzyskała też świadomość swojego nieszczęścia.
Strumień łez popłynął jej z oczu i te łzy, jak to się często przytrafia, sprowadziły uspokojenie.
— Cóż doktór Thompson? — zapytała, przykładając chustkę do oczu.
— Jeszcze nie przyjechał proszę pani — odrzekła służąca — ale będzie zaraz zapewne... odźwierny posłał posłańca i kazał mu wziąć fiakra, ażeby był prędzej.
— Biedny René... — szeptała pani Labarre, a zwróciwszy się do zwiastuna okropnej nowiny, rzekła: — Ah! panie, któżby mi był śmiał powiedzieć, gdy się z nim w sobotę wieczór rozstawałam, że go w tym stanie zobaczę dzisiaj?...
I znowu wybuchła płaczem.
— Niech się pani uspokoi...-odrzekł nadzorca stacyi — rozpacz nie pomoże biednemu dziecku pani, a przytem musi pani przyjąć...
— Doktora Thompsona?... — wymówiła wdowa machinalnie.
— Nie pani... urzędników sądowych.
— Urzędników sądowych?... — powtórzyła ze ździwieniem pani Labarre.
— Tak pani... — jestem naczelnikiem stacyi Choissy-le-Roi i stosownie do zastrzeżenia w protokole doktora z Choissy, wezwanego dla skonstatowania śmierci nieszczęśliwego syna pani, musiałem zawiadomić przez dopeszę prokuratora rzeczpospolitej i naczelnika służby bezpieczeństwa publicznego, o tem co się stało, prosząc, aby przybyli do mieszkania pani...
— Ależ po co?... — zapytała pani Labarre, niespokojna i drżąca — po co tutaj policya?...
Naczelnik stacyjny odpowiedział:
Wspomniałem już pani... że pewne szczegóły pomieszczone w protokole doktora z Choisy, wywołały potrzebę ścisłego śledztwa...
— Śledztwa?... powtórzyła wdowa. — Cóż więc przypuszczają?...
Nadzorca miał właśnie odpowiedzieć, gdy zadzwoniono do drzwi apartamentu.
Julia pobiegła otworzyć i zaraz powróciła.
— Proszę pani szepnęła tajemniczo, przyszli jacyś panowie, życzą sobie pomówić z panią... Czy mam ich wprowadzić?...
Na znak potwierdzenia swojej pani, Julia wprowadziła cztery osoby.
Pani Labarre podniosła się i chwiejąco postąpiła kilka kroków na spotkanie przybywających.
Byli to: prokurator Rzeczpospolitej ze swoim sekretarzem, naczelnik bezpieczeństwa publicznego i doktór sądowy.
Dwóch agentów ubranych po cywilnemu, pozostało w pierwszym pokoju.
— Panowie!... panowie!... co się to dzieje?….. wykrzyknęła wdowa z rozpaczą. Przed chwilą przyniesiono mi zwłoki syna, a teraz sąd znowu pezychodzi do mnie!...
Czy to zbrodnia została popełnioną?... czy zamordowano moje dziecko?...
— Pani — odpowiedział prokurator rzeczpospolitej — szczegóły zapisane w protokole doktora w Choissy-le-Roi, jeżeli nie dowodzą stanowczo, to przynajmniej pozwalają się domyślać, że syn pani padł ofiarą, że został istotnie zamordowanym. Obowiązkiem jest naszym przekonać się, czy przypuszczenia te oparte są na jakich stałych podstawach... Musimy więc obejrzeć ciało nieszczęśliwego Renégo...
Pani Labarre bladą była śmiertelnie.
— Zbrodnia? — powtórzyła... zbrodnia... zabito mojego syna...
— Zaraz, proszę pani, doktór, który przybył z nami, rozwiąże nam tę kwestyę... Racz pani zebrać całą odwagę i racz nas kazać poprowadzić do pokoju, gdzie leżą zwłoki syna.
— Ja sama pójdę tam z panami.
— Ależ, proszę pani, podobny widok...
— Ja pójdę z panami— ja muszę wiedzieć czy mój biedny René stał się ofiarą wypadku czy zbrodni... — Zresztą będziecie panowie zapewne zmuszeni zadawać mi jakie pytanie... — ja chcę być obecną przy oględzinach, chcę wam natychmiast dawać objaśnienia...
Wdowa po adwokacie taka pognębiona przed paru minutami, nabrała teraz siły jakiejś gorączkowej.
Poszła prosto do drzwi prowadzących do pokoju Renégo, gdy w tem znowu ktoś zadzwonił.
Wszyscy się zatrzymali.
Julia drzwi otworzyła i Jakób Lagardė, pseudo doktór Thompson wpadł pospiesznie.
Pani Labarre rzuciła się ku niemu z krzykiem:
— Oh!... doktorze!... mój syn... mój René... moje dziecko nieszczęśliwe...
Zobaczywszy tylu ludzi i poznawszy urzędników z ich fizyonomii, Jakób nie mógł nie doznać ździwienia i przerażenia prawie.
Ale tak prędko zapanował nad sobą, i nikt tego nie zauważył.
— Przysłała pani po mnie z żądaniem, ażebym przybył jak najprędzej... Co to się dzieje tutaj? — zapytał z doskonale udaną obawą.
— Syn mój nie żyje... René zamordowany... szeptała łkając wdowa.
— Zamordowany! — powtórzył pseudo-Thompson. — Czy to być może proszę pani!...
Doktór sądowy zbliżył się do Thompsona.
— Czy z kolegą mam honor mówić? zapytał.
— Tak panie, jestem Thompson...
— Sławny amerykański specyalista?
— Lekarz domowy pani Labarre.
— A więc kochany doktorze, kolega nasz z Choissy-le-Roi, obecny przy podniesieniu ciała, zauważył, że przypuszczalną jest zbrodnia, co czyni koniecznem dopełnienie sekcyi... — Zaraz się zabiorę do tego i proszę nie odmówić mi pomocy...
— Będzie to dla mnie zaszczyt prawdziwy.
Doktór sądowy zwrócił się do urzędników:
— Panowie — rzekł — przedstawiam panom doktora Thompsona, jednego z mistrzów wiedzy tegoczesnej, lekarza, który wypowiedział walkę anemii i wychodzi z tej walki zwycięsko. Doktorze pan prokurator rzeczpospolitej; pan naczelnik bezpieczeństwa publicznego.
Trzej panowie skłonili się sobie.
Oczy Jakóba zabłysły żywo, na jego ustach ukazał się dziwny uśmiech.
— Mój szanowny kolega — powiedział — z pewnością dałby sobie jak najlepiej radę bez mojej pomocy, ale może nie będę mu zupełnie nieużytecznym...
Po cichu zaś dodał:
— Widocznie szatan mnie proteguje! Nic w świecie pożądańszego dla mnie nad to spotkanie... Będę figurował w papierach naczelnika bezpieczeństwa publicznego i w papierach prokuratora rzeczpospolitej... — Wcale dobry interes!
Wdowa po adwokacie, wybuchła na nowo płaczem.
Pseudo Thompson pochylił się ku niej i wziął ją za rękę.
Odwagi łaskawa pani — szeptał jej do ucha, ale tak głośno, ażeby go obecni słyszeli — jeżeli zbrodnia została po pełnioną, panowie co przedstawiają prawo i sprawiedliwość, odnajdą winnych i pomszczą dziecko pani!... Gdzież złożono biednego Renége?…..
Niezdolna wymówić słowa, pani Labarre ręką drzwi wskazała.
Drzwi te zostały otworzone przez Jakóba Lagarda i wszyscy obecni, przeszli do pokoju nieboszczyka.
Julia podtrzymywała swoję panię.
Naczelnik bezpieczeństwa publicznego odsłonił firanki u okien, bo było trochę za ciemno w pokoju.
Odsłonił także kotarę łóżka i pewną ręką zdjął czarne płótno okrywające szczątki śmiertelne.
Okrzyk zgrozy wyrwał się z piersi wszystkich.
— A! to okropne! — zawołał Jakób z akcentem wielkiego wzruszenia i głębokiej boleści.
Biedny René!... Nieszczęśliwe dziecko!...
I nędznik otarł łzę, prawdziwą łzę, którą wprawny komedyant potrafił sprowadzić na rzęsę.
Pani Labarre zakryła twarz rękami.
Posadzone ją na fotelu.
Prokurator rzeczpospolitej i naczelnik bezpieczeństwa publicznego, stanęli w nogach łóżka.
Doktór sądowy i doktór Thompson pochylili się nad ciałem i wlepili weń oczy.
— O! — wykrzyknął nagle doktór sądowy wyrazem nieopisanego zdumienia i trwogi.
— Co takiego? — zapytał żywo prokurator rzeczpospolitej.
— To doprawdy nie podobne do wiary! — To nieszczęśliwe dziecko zostało zamordowane, i to zamordowane tą samą ręką, co ugodziła Antoniego Fauvela, piękną Wirginie i Amadeusza Duvernaya.
Obecni spojrzeli po sobie z łatwem do pojęcia osłupieniem.
Posłyszawszy wymówione nazwisko Antoniego Fauvela, pani Labarre podniosła nagle głowę.
Jakób poczuł, że mu drżą usta, a oczy stają kołem.
Ażeby się nie zdradzić, musiał zabrać głos.
— Nie wiem — odezwał się — po czem szanowny kolega poznaje markę fabryki zbrodniczej, o której wspomina, ale konstatują, że z tych okropnych ran nie pociekła ani kropelka poczemi.... co jest i dziwnem i tajemniczem...
— Dziwne to, tajemnicze to prawdziwie ale łatwe do zrozumienia... odrzekł doktór sądowy. — Po raz to już trzeci od dni dziesięciu znajdujemy się w obec ofiar jednego i tego samego zbrodniarza... Nie mam pod tym względem żadnej a żadnej wątpliwości... Zabija ręką pewną i zawsze w sposób jednakowy, przecinając arteryę główną, przez którą wszystka krew uchodzi z ciała... Zbrodnie to chirurgiczne!... Z pewnością ten co je popełnia studyował medycynę i włada skalpelem a nieporównaną zręcznością!...
— Masz pan racye — odrzekł Jakób — takie zupełne wytoczenie krwi, nie może się tłómaczyć w żaden inny sposób. Ależ to monstrualne!... Cztery trupy w ciągu dziesięciu dni!... Doprawdy jest czem przerazić cały Paryż... Wszystkie rodziny mogą być narażone!...
— Nie... doktorze, chodzi o kilka tylko rodzin — odpowiedział naczelnik bezpieczeństwa publicznego.
— Jakto? zapytał Jakób.
— Morderca jeżeli jest jeden, lub mordercy jeżeli ich jest kilku, działają w pewnym cela.
— W pewnym celu? — powtórzył pseudo Thompson.
— Takie jest moje przekonanie... Następnie zwracając się do nadzorcy stacyi Choissy-le-Roi dodal: Czy nie znaleziono przy tym nieszczęśliwym młodzieńcu, nic innego oprócz karty wizytowej.
— Nie panie, nie znaleziono nic więcej...
— W takim razie — rzekł Jakób Lagarde, morderca miał kradzież na celu, bo jak wiem, pani Labarre, dała synowi nie tylko pieniądze ale i list do notaryusza do Tours... na mocy którego René miał podnieść dosyć nawet znaczną same...
— Tak jest — szepnęła wdowa — doktór Thompson był w chwili gdym wręczała biednemu mojemu dziecku w wigilię jego wyjazdu pieniądze i list wspomniany... Jeżeli zabito nieszczęśliwego Renégo, ażeby mu ten list wykraść, spełniono mord na próżno... notaryusz miał wypłacić jemu samemu i za pokwitowaniem... Każcie panowie zaaresztować tego co się zgłosi po pieniądze...
— Zaraz zatelegrafujemy — odrzekł prokurator rzeczpospolitej. — Ale pozwól pani zadać sobie jedno pytanie.
— Jakie?...
— Czy pani towarzyszyła synowi na kolej?...
— Tak panie.
— Przy pani wykupił bilet?...
— Przy mnie proszę pana... — Opuściłam go dopiero, gdy wszedł do sali pasażerskiej pierwszej klasy.
— O której godzinie odchodził pociąg do Tours?...
— O ósmej minut czterdzieści pięć.
— Jeszcze zatem jedna tajemnicza komplikacya — zauważył naczelnik bezpieczeństwa publicznego.
— Rzeczywiście — wtrącił Jakób Lagarde. — Co do mnie, napróżno silę się wytłomaczyć sobie te zbrodnię, popełnioną pomiędzy chwilą wyjazdu, a chwilą, gdy nieszczęśliwy chłopiec znaleziony został na szynach zabity i poszarpany!... Zbrodnia tego rodzaju i w takich warunkach, musiała być naprzód obmyślaną, a wykonanie jej potrzebowało pewnego czasu... Nie można przecie przypuszczać, ażeby popełnioną była w wagonie kolejowym.
— To prawda... — odrzekł prokurator rzeczpospolitej. — Co sądzić, czemu wierzyć i gdzie szukać?.. — To co się dzieje, jest niepodobne do wiary!... To fantasmagorya jakaś!... To coś z tysiąca i jednej nocy!... — Jestem przerażony, przyznaję...
— Ale — mówił dalej pseudo-Thompson, którego spokój w tych okolicznościach dowodził nadludzkiej siły woli, pan naczelnik bezpieczeństwa publicznego mówił przed chwile, jeżeli się nie mylę, że przypuszczał, iż te następujące po sobie zbrodnie, spełniane są w jednym i tym samym celu...
— Nie mylisz się doktorze... W tym względzie zupełnie jestem pewnym... — Zadam pani Labarre pewne pytanie i przekonany jestem, że jej odpowiedź utwierdzi mnie bardziej jeszcze...
— Proszę, niech pan mówi... — odezwała się przyciszonym głosem wdowa, niech pan zapytuje... gotową jestem odpowiadać...
— Syn pani przyszedł na świat w 1860 roku, nieprawda?...
— Tak panie.
— W dniu 10 marca?...
— Rzeczywiście.
— Urodzony był w szóstym okręgu, tego samego dnia co córka hrabiego de Thonnerieux i należał do liczby tych dzieci, które hrabia zamierzał obdarzyć majątkiem, w dniu dojścia ich do pełnoletności...
— Wszystko prawda.
— Otrzymała pani dla niego medal złoty, od pana de Thonnerieux, medal, który miał być okazanym razem z aktem urodzenia przy odbiorze majątku?...
— Tak panie.
— Czy René nosił ten medal?
— Nosił go zawieszony na szyi na jedwabnej tasiemce, zaszyty w rodzaj szkaplerza... i nie zdejmował nigdy...
— W chwili odjazdu, czy go miał na sobie?
— Tak jak zawsze...
Prokurator zwrócił się do nadzorcy stacyjnego i zapytał:
— Nie znaleziono nic na trupie młodego człowieka?...
— Nic a nic...
— No więc nie myliłem się moi panowie! — wykrzyknął naczelnik bezpieczeństwa publicznego. — To potwierdza Wszystkie moje przewidywania... Sukcesorowie hrabiego, napadani są jeden za drugim. Ani Fauvel, ani piękna Wirginia nie byli spadkobiercami, to prawda, ale Fauvel był wujem Renégo Labarie, a dowiedzieliśmy się ze śledztwa, że Wirginia nosiła medal Amadeusza Duvernaya...
— W takim razie, panowie możecie łatwo wykryć winowajców — odezwał się Jakób z zupełną pewnością siebie.
— Jakto?...
— Stosując się do starej zasady prawników... Szukajcie kto ma korzyść ze zbrodni... Czy hrabia de Thonnerieux jest zawiadomiony co się dzieje?
— Niestety! — hrabia de Thonnerieux już nie żyje.
— Nie żyje! powtórzył pseudo Thompson, udając przewybornie zdziwionego...
— Ale musiał przecie rozporządzić w testamencie, jaki ma być podział jego majątku.
— Testament i pieniądze skradzione zostały!...
— W takim razie mówił Jakób Lagarde — niema cienia wątpliwości... ten, kto ukradł testament, jest mordercą.
— Człowiek, posądzony o kradzież, jest uwięziony — odrzekł naczelnik bezpieczeństwa publicznego.
— Co to za człowiek i dla czego go posądzają?
— Był kamerdynerem hrabiego. Pieczęcie pokładzione w pałacu hrabiego zostały naruszone, a on był wyznaczony na dozarcę... Testament zniknął, a zdaje się niepodobieństwem, aby złodziej mógł się tam dostać.
— Kamerdyner jest oczywiście winien...
— Kradzieży tak, ale nie innych zbrodni... Jakże przypuszczać, że w Mezas, gdzie jest zamknięty, mógł się znosić ze wspólnikami i kazać im działać?... Zresztą miał testament w swoich rękach, po cóżby potrzebował medali dla zabrania majątku... Jeżeli, co jest bardzo prawdopodobne, idzie tu o majątek ukryty, w testamencie musiała być wymieniona kryjówka...
— Zapewne, i dowodzenie pańskie jest bardzo logiczne... Mówiłeś pan, zdaje mi się przed chwilą, że z ofiar dwie nie należały i nie miały udziału w spadku hrabiego...
— Tak, doktorze, dwie na cztery...
— Więc mordercy trafiają przypadkowo, i zabierają medale po prosta, ażeby utrudnić rozpoznanie ofiar. Z zestawienia faktów przychodzę do przekonania...
— Jakiego?...
— Mordercy działają tutaj w sposób zanadto umiejętny, ażeby można przypuszczać, że zabijają dla kradzieży. — Bądźcie panowie pewni, że dziwni ci mordercy, mają inny jakiś cel...
— Jakiż cel inny mogliby mieć? — zapytał prokurator.
— Cóż kochany kolega przypuszczasz dodał doktór sądowy.
— Zaraz panom powiem, ale pozwólcie mi wprzód zadać sobie kilka zapytań…..
— Jesteśmy na pańskie rozkazy.
— Nieszczęśliwi, których ciała oglądaliście, wszyscy byli zabici w jeden i ten sam sposób.
— Wszyscy.
— Utracili krew, skutkiem przecięcia głównej arteryi?...
— Przecięcie podłużne.. Sam pan możesz to sprawdzić na szyi ostatniej ofiary...
Doktór sądowy wskazał na ciało Renégo.
—Przecięcia zrobione skalpelem Jakóba, doskonale było widoczne.
Pseudo Thompson nachylił się, udając, że się uważnie przypatruje.
— Widocznie — mówił — ręka operatora była bardzo wprawną i doświadczoną, i to tem bardziej utwierdza mnie w przekonaniu...
— Ależ jakie jest to pańskie przekonanie?...
— Ja uważam, że ci ludzie, co zabijają, nie są wcale złodziejami, ale manijakami wiedzy, szaleńcami, niemającymi pojęcia o występku, mordercami stają się dla nauki i zgładzają swoich bliźnich, ze świata bez najmniejszego skrupułu jak wiwisektor, czyniący doświadczenia nad królikami.. W Londynie odbywają się tego rodzaju doświadczenia, a widziałem, jak dwóch takich jegomości wieszano w Ameryce... Idąc na rusztowanie, uważali się za męczenników wiedzy...
— To byłoby potworne! — wykrzyknął naczelnik bezpieczeństwa publicznego.
— Tak jednakże być musi!... tak jest, zapewniam!... mówił Jakób Lagarde. — Jeszcze jedno pytania. Czy trupy miały na sobie jakie ślady gwałtu?...
— Żadnych... odrzekł doktór sądowy. — Szukałem takich śladów, ale nie znalazłem, ani na rękach, ani na nogach...
— Dowód o jeden więcej. — Bo zauważ kochany kolego, że dla dokonania należytego przecięcia głównej arteryi osobie, która nie jest silnie skrępowaną, potrzeba, ażeby była uśpioną.
Jeżeli więc chciano zabijać tych ludzi w celu okradzenia ich, nie potrzeba się było uciekać do takiego nacinania... Canesthesia sprowadza śmierć w bardzo krótkim czasie...
— To prawda — odezwał się znowu doktór sądowy, zaczynam wierzyć tak jak i ty kochany kolego, że jesteśmy w obec krwi żadnego waryata, robiącego uczone doświadczenia...
— Waryata — ciągnął Jakób — szukającego sposobów przedłużania życia za pomocą wprowadzania krwi do organizmu, czem dziś bardzo gorliwie zajmują się w Niemczech... Wierzaj mi pan, że winowajcy potrzeba wam szukać pomiędzy uczonymi, i że go tam na pewno znajdziecie... Ja chętnie oddaję się do dyspozycyi kochanego kolegi, a szczęśliwym będę, jeżeli moje specyalne studya zdołają się przydać na co sprawiedliwości waszego kraju...
— I ja bardzobym prosił pana o współudział — wtrącił naczelnik bezpieczeństwa publicznego — a gdyby mi go pan nie odmówił w danym razie, byłbym mu bardzo wdzięcznym...
— Licz pan zupełnie na mnie... W każdej potrzebie gotów będę służyć panu... Żywiłem jak największą sympatyę dla tego biednego chłopca i radbym aby śmierć jego męczeńska została godnie pomszczoną!...
— Panowie!... — odezwał się prokurator rzeczpospolitej — proszę panów o jak najzupełniejszą dyskrecyę co do tej sprawy... — Jeżeli chcemy, żeby nam się udało przebić otaczającą nas tajemnicę, nie trzeba, aby nas ktokolwiek podejrzewał, jaki obrót wezmą nasze poszukiwania...
— Będę milczał jak grób — odrzekł pseudo Thompson — i życzę panu, panie prokuratorze, aby ci dał Bóg rozświecić te ponure ciemności!...
— O! moje dziecko!... moje biedne kochane dziecko... — szeptała pani Labarre znękana...
— Czy mamy się zatrzymać parę dni z pochowaniem zwłok? — zapytał Jakób prokuratora.
— Nie ma potrzeby... — odpowiedział tenże. Dam panu zaraz odpowiednie upoważnienie.
Napisano i podpisano akt odpowiedni, poczem urzędnicy zaraz się oddalili.
Wiedza i pewność doktora Thompsona wywarła i na nich i na lekarzu sądowym głębokie wrażenie.
Dowodzenia doktora amerykańskiego trafiły do przekonania wszystkim.
Zaczęli wierzyć, że mordercą musiał być jeden z tych ludzi, których nadmiar pracy i zaciekłość naukowa doprowadzają do obłędu, decydują do popełniania zbrodni.
Poszukiwania, jak słyszeliśmy o tem od prokuratora rzeczpospolitej, miały wziąć nowy obrót.
Natychmiast po powrocie do prefektury, naczelnik bezpieczeństwa publicznego posłał po Rajmunda Fromentala.
Nie znaleziono go w domu.
Agent delegowany napisał doń parę słów, ale Fromental wrócił późno i dopiero o pierwszej po południu stawił się u swego zwierzchnika.
Ten powiadomił go o ostatniej zbrodni popełnionej tą samą tajemniczą ręką.
Tak jak i wszyscy, Rajmund ogromnie się ździwił i przeraził.
Naczelnik opowiedział mu o podejrzeniach sformułowanych przez doktora Thompsona.
— Skoro tylko usłyszał nazwisko człowieka, którego wielce szanował, bo w nim pokładał całą nadzieję co do uleczenia syna, podzielił także jego poglądy i powiedział sobie, że rzeczywiście morderca musiał być maniakiem krwi pożądającym.
Postanowił więc rozpocząć poszukiwania na innej zupełnie drodze.
Najpierw tedy trzeba rozpocząć śledztwo na stacyi Orleańskiej, z której wyjeżdżał René Labarre i w Choissy-le Roi, gdzie jego trupa znaleziono na szynach.
Powrócił do domu, ażeby uporządkować i zabrać potrzebne sobie notatki i o siódmej wyszedł na obiad.
Pozostawmy go przy tym obiedzie, & powróćmy do Port Créteil, które opuściliśmy, w chwili, gdy Fabian de Chatelux napotkał Pawła łowiącego ryby w czółnie przywiązanym przy brzegu Petit-Castel.
Dwaj młodzi ludzie, powrócili zaraz do domu, a Paweł wytłomaczył przed swoim przyjacielem nieobecnego ojca.
Fabian zauważył ogromną zmianę w fizyonomii i obejściu Pawła.
Wydawał mu się on zamyślonym i roztargnionym, ale nie silił się odgadnąć przyczyny.
Obaj młodzi ludzie trzymali w tajemnicy swoją miłość, ani jeden ani drugi, wcale się nie domyślał, że serca ich biły dla jednej i tej samej kobiety.
Pomimo to wszystko, Paweł rozweselił się trochę, a przynajmniej ożywił się trochę wizytą Fabiana.
Wieczór piątkowy przeszedł im na rozmowie w ogródku, na dzień następny uplanowali przechadzkę po okolicy.
Przechadzka ta miała miejsce w sobotę i pod każdym względem bardzo była przyjemną.
Dwaj przyjaciele powrócili do willi o koło czwartej po południu, a obeszli pieszo w około Marne, co dla nietęgiego piechura, byłoby niemożliwem do wykonania.
— Jutro niedziela... — odezwał się Paweł — jakże ją przepędzimy?...
— Ja proponuję ryby — odrzekł Fabian.
— Niech i tak będzie.
— Czy nie mógłby pójść z nami i ten twój nauczyciel la Fouine! — Mając go przy sobie można być pewnym, że się nie wróci z niczem...
— Znajdziemy go zapewne przy czółnach i zaprosimy do kompanii. — To dzielny chłopak chociaż dziwny trochę...
Paweł i Fabian udali się do miejsca, gdzie były poprzywiązywane łódki przy brzegu, blisko drogi.
Paweł Fromental nie omylił się. Najpierwszym kogo spostrzegli był właśnie la Fouine.
Rybak filozof zarzucał wędkę przyśpiewując sobie wyjątki z Dzwonów Kornewilskich.
Było to wyraźnym dowodem, że ryby nie brały, w innym bowiem wypadku, nie można się oddawać żadnej innej rozrywce, ale całą uwagę skupić na pływającym spławiku.
Fabian zawołał na rybaka.
La Fouine jednym susem na brzeg wyskoczył.
— Dzień dobry panie de Chatelax!.. dzień dobry panie Fromental!.. wołał. — Masz pan gościa widzę ze sobą?...
— Tak mój przyjacielu i przyszliśmy zapytać się, czy nie pójdziesz jutro z nami na ryby.
— Z największą przyjemnością drodzy panowie... A o której wyruszymy?
— Ze świtem.
— Gdzie się zejdziemy?...
— U mnie... odezwał się Fromental.
— Stawię się punktualnie... A będzie| pan miał przynętą panie Pawle?...
— Będę miał wszystko co potrzeba...
— Dobrze, stawię się niezawodnie... A teraz skłaάam manatki i idę zjeść skórkę chleba... Ryby dzisiaj nie biorą wcale...
Rozeszli się.
Idąc ku restauracyi na wyspę, la Fouine mówił sobie:
— Ale nie, to niepodobna do pioruna, aby ojciec pana Pawła, przyjaciela pana de Chatelux, mógł być szpiegiem policyjnym... Nie... to niepodobna!... to niepodobna... Nie uwierzą w to nigdy a nigdy...
Nazajutrz od samego rana wszyscy byli na nogach.
Czółno Pawła wyładowane zostało prowiantami i narzędziami rybackiemi, pomiędzy któremi znajdowało się pół tuzina szalów.
Szalami nazywają małe okrągłe siatki z kółkiem w około metalowem, 1żywane do łowienia raków.
Paweł zamierzał nałowić ich na wieczór na obiad, bo znajdowało się ich dosyć zawsze w Marnie.
Popłynęli z biegiem rzeki, aż do mostu de Créteil, — La Fouine odnalazł miejsce, które wydało mu się niezmiernie obiecującem.
Czółno zostało uwiązane, a powiedzmy z góry, że miejsce było istotnie bardzo dobre i połów obfity.
Około trzeciej powrócili do domu z pięknym karpiem do smażenia i kopą raków pokaźnej wielkości.
Ta wyprawa na ryby, aż do mostu de Créteil, nie pozwoliła się domyśleć nawet Pawłowi, iż w Petit-Castel bawili dzień cały goście.
La Fouine został zaproszony na obiad przez dwóch przyjaciół i o dziesiątej dopiero wieczór opuścił ich zachwycony nad wyraz.
Paweł i Fabian uważali go za swego nauczyciela, i chcieli mu zapłacić honoraryum, więc wsunęli mu każdy w rękę po sztuce dziesięcio frankowej.
W poniedziałek rano Fabian de Chatelux, miał być na wieczorze u doktora Thompsona i zobaczyć Martę, wcześnie więc pożegnał Pawła, który chciał go odprowadzić aż do stacyi kolejowej i nie wpadł jakoś wcale w swoję zwykłą zadumę.
Stara Magdalena była bardzo szczęśliwą, bo i uśmiech dawno nie widziany błąkał się na ustach jej ulubieńca.
W wilię napisała kilka słów do Rajmunda Fromentala, ażeby mu donieść o szczęśliwej zmianie, jaka zaszła w jego synu.
Biedny ojciec ucieszył się bardzo i był za tę wiadomość bardzo wdzięcznym poczciwej słudze.
Ta dobra nowina połączona z tem co się dowiedział od hrabiny de Chatelux, oświecała promykiem słońca horyzont jego życia, tak ponurego dotąd.
Pomimo atoli pozornej zmiany w całej swojej osobie — Paweł był bardzo zakłopotany.
Przypominamy sobie, że Rajmund Fromental otrzymał dla siebie i syna zaproszenie na wieczór do doktora Thompsona, i że zadziwiło go bardzo to zaproszenie, bo doktór nie wiedział ani o jego nazwisku, ani o miejscu zamieszkania.
Musimy przypomnieć sobie także, że na zapytanie przez Fromentala: czy będzie korzystał z tego zaproszenia, Paweł odpowiedział przecząco.
Ale od tego czasu zdanie młodego człowieka zmieniło się z przyczyny bardzo naturalnej, bo zmieniło się z powodu, iż młoda osoba którą pokochał, prześliczna mieszkanka z Petit-Castel, czarodziejka z nad Marny, była wychowanką doktora Thompsona, chciał więc koniecznie cofnąć odmowę.
Nagły wyjazd ojca, stanął na przeszkodzie nowemu życzeniu.
Paweł pragnął teraz gorąco znajdować się na wieczorze a doktora Thompsona, widzieć Martę, mówić z nią, powiedzieć jej, że ją kocha i wyznać tę swoją miłość przed doktorem, którego uważał za przyjaciela swojego ojca.
Na nieszczęście niejedna przeszkoda stawała na zawadzie w urzeczywistnienia tego czarującego marzenia.
Potrzeba się było wymknąć w nocy bez wiedzy Magdaleny, która w swojej troskliwości tłómaczyłaby młodzieńcowi, że daleko lepiej siedzieć w domu, aniżeli po nocy włóczyć się po Paryżu.
Chociaż postanowił nie słuchać tych rad, Paweł nie chciał martwić wiernej służącej.
Potrzeba było także zaopatrzyć się w zaproszenie, które ojciec, jak przypominał sobie doskonale, pozostawił na stole w sypialnym pokoju.
Nadto nie posiadał w Port-Créteil żadnego innego ubrania oprócz lekkich garniturów wiejskich, nie miał się więc w co ubrać na bal.
Wszystkie te trudności nie zrażały go wcale i powtarzał sobie:
– Pójdę!.. muszę iść!... Niepodobna opuścić takiej sposobności, jaka może nie powtórzy się nigdy!...
Zaraz po obiedzie, pod pozorem wielkiego zmęczenia długą przechadzką sobotnią i niedzielnym połowem, udał się do swego pokoju.
Zaledwie była ósma.
Magdalena od dziewiątej wieczorem spała już zwykle snem twardym, Paweł czuwał.
Słyszał jak wybiła dziewiąta, potem dziesiąta.
Wiemy, że zajmował pierwsze piętro.
Wstał z łóżka, na które rzucił się w ubranie, zapalił świecę, wyjął z szuflady pęk kluczy, włożył je do kieszeni i po cichu na palcach podszedł do okna, które ostrożnie otworzył.
Okno wychodziło na ogród.
Parter był bardzo niski, a do okoła domku ciągnęły się gęste trawniki.
Paweł włożył kilka zapałek do kieszeni od kamizelki, zagasił świecę i powrócił do okna.
Zręcznym był gimnastykiem i skok nie przedstawiał dla niego żadnych trudności.
Chwyciwszy się oburącz za futrynę okna, zawiesił się, a odepchnąwszy się lekko nogami od muru, skoczył na murawę bez żadnego szwanku.
Pierwsza przeszkoda była pokonana.
Idąc, jak można najciszej, aby nie przebudzić Magdaleny, Paweł skierował się do furtki ogrodowej, otworzył ją jednym z kluczy, zamknął za sobą i zaczął biedz nad brzeg rzeki.
Tu się zatrzymał.
— Nie mogę przepłynąć Marny o tej godzinie, przy takiej ciemności — mówił do siebie — muszę dojść do kolei żelaznej, ale trzeba się śpieszyć...
Teraz już nie szedł ale leciał.
Przybył na kolej kiedy nadchodził pociąg z Varennes.
O kwadrans na jedenastą wysiadł z wagonu na stacyi przy placu Bastyii.
Natychmiast wskoczył do dorożki.
— Dokąd mam jechać? — zapytał woźnica.
— Ulica des Deux-Ponts, na wyspie świętego Ludwika.. Jedź prędko a dostaniesz dobry napiwek...
Stangret trzasnął z bicza.
Powóz się potoczył.
∗
∗ ∗ |
Po obiedzie Rajmund Fromental powrócił do domu.
Oprócz zajęć przywiązanych do urzędu, kilku raportów i ważnych sprawozdań, miał jeszcze do przygotowania prośbę do ministra, którą hrabina de Chatelux kazała sobie przynieść we wtorek rano, aby ją poprzeć jeszcze przez kilka osób wpływowych i potem dopiero doręczyć sekretarzowi Jego ekscelencyi.
Brulion miał już zrobiony.
Trzeba było przepisać go na czysto.
Rozłożył na biurku arkusz papieru, wziął pióro i przedewszystkiem wypisał:
„Rajmunda Klaudyusza Fromentala, skazanego przez sąd, kryminalny departamentu Sekwany, 25 marca 1864 r., za zabójstwo i kradzież, na lat dwadzieścia ciężkiego więzienia, a następnie ułaskawionego warunkowo 15 sierpnia 1869 r. i zaliczonego do służby bezpieczeństwa publicznego 1 września tegoż roku:
„Skazany przed piętnastu laty na lat dwadzieścia, zamknięty zostałem w więzieniu de Clairvaux, gdzie sprawowaniem się mojem nie zasłużyłem nigdy na żadną choćby najmniejszą naganę.
„Za wykrycie spisku zorganizowanego przez nędzników, za ocalenie z narażeniem własnego życia, trzech stróżów więziennych, za przytrzymanie własną ręką dwóch głównych złoczyńców, zostałem ułaskawionym, ale warunkowo tylko.
„Przypuszczając, że potrafię w danym razie oddać administracyi ważne nawet usługi, polecono mi wstąpić do brygady stróżów bezpieczeństwa publicznego na lat piętnaście, to jest na czas jaki mi pozostawał do zupełnego odcierpienia kary.
„Otrzymałem zatem wolność bardzo względną.
„Pomimo odrazy, jaką mi obowiązki narzucane sprawiały, przyjąłem tę wolność dla tego, że pozwalała mi zająć się mojem dzieckiem, które osoby dobroczynne przygarnęły i wychowywały, ukrywając przed niem przez litość, smutny los jego ojca.
„Całe dziesięć lat sprawowałem urząd mój najsumienniej, nie szczędząc żadnych trudów, nie dbając o życie nawet ile tylko razy była tego potrzeba.
„Dzisiaj syn mój dorósł... jest człowiekiem... kocha mnie... i szanuje...
„Przypuszczam, że bądź co bądź, dochowałby mi zawsze przywiązania, ale coby się stało z szacunkiem i poważa niem, jakie ma dla mnie, gdyby się dowiedział, że okłamywałem go na każdym kroku?...
„A niestety, pomimo wszelkich moich ostrożności, dostatecznem jest jedno jakieś niebaczne słowo, aby cała prawda wyszła odrazu na jaw...
„Racz pan się ulitować nad najpokorniejszym swoim sługą, i zarazem najwierniejszym z podwładnych swoich!
„Gdyby szło tylko o mnie, nie ośmieliłbym się nigdy wystąpić z niniejszą prośbą. Dźwigałbym krzyż mój bez szemrania...
„Skazanie, odpokutowałbym cierpliwie za moję winę!... Nie śmiałbym upraszać o łaskę, której zapewne, że nie jestem jeszcze godzien.
„Ale jestem ojcem, i chodzi mi o mojego jedynego syna, o ukochane dziecię moje... Jest to młody człowiek bardzo wątły i delikatny... Potrzebuję otoczyć go nieustannem staraniem, czuwać nad nim co godzina, co minuta, aby go wydrzeć śmierci... Błagam pana o życie tego chłopca!.
„Przez lat piętnaście, pokutowałem już wszak za fatalną moję przeszłość?...
„Czyż swojem wiernem spełnianiem obowiązków nie zasłużyłem na litość, na przebaczenie?...
„Nie do pańskiej sprawiedliwości się jednakże udaję, ale do pańskiej dobroci...
„Nie do pańskiej sprawiedliwości się zwracam, ale do ojcowskiego jego serca....
„Racz mi pan wspaniałomylśnie darować te pięć lat, jakie się jeszcze odemnie należą.
„Błagam o tę łaskę nie dla mnie, lecz da syna mojego!...
„Młodzieniec na progu życia... prawy, niepokalany, szlachetny, ma prawo do życia... do szczęścia...
Ulica Saint Loius en l’Isle“
Skończywszy przepisywanie prośby, Rajmund zaczął ją odczytywać, aby sprawdzić czy nie zapomniał postawić jakiego punktu, przecinka, lub znaku.
W tej to chwili Paweł wysiadał na rogu Saint-Louis-en-l’Isle i de Deux-Pont.
Zapłacił stangreta i doszedł pieszo do mieszkania ojca.
Przybywszy do bramy zadzwonił i zaraz mu otworzono.
Przechodząc około odźwiernego, powiedział mu swoje nazwisko, ale ten na wpół śpiący nie usłyszał go bodaj wcale.
Paweł minął przysionek, który według starej mody, oddzielał bramę od podwórza i machinalnie podniósł oczy do okna mieszkania, jakie zajmował z ojcem i jakie spodziewał się zastać pogrążone w zupełnej ciemności.
Jakże wielkie było jego zdziwienie — możemy nawet powiedzieć przerażenie, gdy zobaczył światło w sypialnym pokoju ojca.
— Co to znaczy? — pomyślał sobie. — Światło w pokoju ojca... kiedy on w podróży? — Czyżby złodzieje się tam dostali?...
Miał zamiar obudzić odźwiernego i zażądać ażeby poszedł z nim na górę.
Cofnął się nawet parę kroków.
Ale się zaraz zatrzymał.
Myśl okropna, przerażająca przyszła mu do głowy.
Przypomniał sobie wyrazy wyrzeczone przez la Fouine’a, gdy zobaczył fotografię Rajmunda Fromentala.
Uwaga rybaka-filozofa: „To panie Pawle fizyognomia policyjnego szpiega!“ — rysowała się w jego pamięci ognistemi głoskami.
Zaambarasowanie la Fonine’a, kiedy go zapytywał, przedstawiało mu się teraz w prawdziwem dopiero znaczeniu.
Pawłowi zimny pot wystąpił na skronie, poczuł dreszcz po całem ciele.
— Boże mój! — szepnął zdławionym głosem jeżeli to jednakże prawda... — jeżeli la Fouine się nie mylił! Boże!... Boże Wielki zmiłuj się nademna!... Ale to niepodobna!... niepodobna!...
Poskoczył ku schodom i chciał je przebiedz kilkoma susami, na pierwszym stopniu zatrzymał się jednakże znowu.
Podejrzenie na chwilę odegnane, znowu mu opanowało duszę.
Przypomniał sobie częste wycieczki ojca, wycieczki niewytłómaczone, albo usprawiedliwiane jakiemiś nieprawdopodobnemi przyczynami, przypomniał sobie, jak stanowczo ojciec nie chciał go zabrać ze sobą w drogę.
— Jeżeli la Fouine był złudzony podobieństwem, jeżeli się mylił — mówił do siebie młody człowiek — dla czegoś ojciec jest tutaj, zamiast być w Port-Créteil? dla czego za powrotem nie przyjechał mnie odwiedzić i ucałować?
Nie mógł przecie w dwóch dniach odbyć długiej podróży o jakiej mi wspominał...
Ukrywa coś zatem przedemnę...
Ma jakąś podejrzaną tajemnice... ma ohydny jakis sekret...
Chcę wiedzieć prawdę i muszę ją koniecznie wiedzieć...
Zrobił jakieś postanowienie.
Wszedł wolno na schody, po cichutku z wszelkiemi ostrożnościami, otworzył drzwi od swojego pokoju, oddzielonego, jak sobie przypominamy od apartamentu ojca, zamknął drzwi za sobą i zbliżył się do okna położonego na wprost sypialnego pokoju Rajmunda.
Uniósł rolety i z twarzą wlepioną w szybę zaczął się przypatrywać.
Światło ciągle błyszczało pomiędzy szczeblami żaluzyj.
— Co on robi? — myślał Paweł z najwyższym niepokojem. — Co on może robić takiego?...
Kiedy właśnie stawiał sobie to pytanie, niespodziany hałas rozległ się po domu.
Zadzwoniono do bramy.
Młody człowiek nadstawił ucha.
Słyszał jak się brama otworzyła, a następnie zamknęła.
Spostrzegł cień człowieka przechodzącego podwórze i kierującego się ku schodom.
Z podwójną uwagą zaczął się przysłuchiwać.
Ciężkie kroki rozlegały się po schodach i zatrzymały w korytarzu pierwszego piętra.
— To do ojca ktoś idzie — szepnął Paweł i znowu wlepił oczy w oświetlone okna.
Nagle światło zniknęło, a w chwilę potem drzwi od mieszkania otworzyły się i zamknęły.
— Nie myliłem się — mruknął Paweł, to do ojca ktoś przyszedł... Kogóż on przyjmuje o tej porze?... To dziwne!... to bardzo dziwne!...
Światło się nie ukazywało.
Paweł stał ciągle na czatach i słuchał.
Upłynęło kilka minut.
Znowu posłyszał otwierające się drzwi od mieszkania i odgłos kroków na schodach.
Młody człowiek poskoczył co żywo do okna, od którego odszedł i zaczął patrzyć na podwórze.
Ukazali się dwaj ludzie wychodzący z domu.
Paweł poznał jednego z nich, i przekonanym był że się nie myli.
To był jego ojciec.
Rajmund i gość nocny zniknęli w bramie, furtka zamknęła się zaraz za niemi.
— Boże!... Boże mój!... jęczał Paweł, przejęty straszną jakąś obawą. Co to Wszystko znaczy?... o czem ja się znowu dowiem?... Mam przecie prawo wiedzieć co się tu dzieje, co robi mój ojciec!... chcę i muszę to wiedzieć...
Zgorączkowany, z szumem w uszach i przyspieszonem biciem serca, zapalił małą lampkę, wyszedł ze swego pokoju, wybrał z pęczka klucz otwierający ojca mieszkanie, otworzył drzwi i wszedł do przedpokoju.
Z pewnością nie myślał w tej chwili o wieczorze u doktora Thompsona, na który przybył do Paryża. Zapomniał nawet o Marcie!...
Widział tylko tajemnicę, w obec której postawił go przypadek, tajemnicę którą zbadać postanowił.
Tajemnica to okropna, domyślał się jej i naprzód już doznawał strasznego oburzenia.
Najprzód udał się do gabinetu ojca i położył rękę na klamce, ale nagle się zawahał.
Ciemno mu się zrobiło w oczach i o mało nie upadł...
— Co ja chcę robić? — zapytał sam siebie, odejmując rękę od klamki. Czyż mam prawo wchodzić do tego pokoju pokryjomu jak złodziej?... Ciekawość mnie pociąga, ale ciekawość to występna... Otwierając drzwi, znieważam mego rodzica... popełniam świętokradztwo...
Stał przez chwilę nieruchomy, z pochyloną głową i oddychał pospiesznie.
— A więc nie! — odezwał się nagle z dzikim wyrazem twarzy. — Nie mogę się zatrzymywać... jakiś demon popycha mnie naprzód i szepce mi do ucha: Idź! idź!... dowiedz się o co chodzi! — Doprawdy, że można oszaleć!... Zdaje mi się, że już jestem waryatem... Ta straszna myśl mnie zabija... On!... mój ojciec, szpieg policyjny!.. jedna z tych istot, których rzemiosłem jest denunoyacya. Nie! to niepodobna!... Nie chcę dłużej pozostawać z tą myślą!... Wszystko wolę przenieść, aniżeli podobną niepewność.
Ujął za klamkę bez żadnego już wahania.
Drzwi, które nie były wcale zamknięte, otworzyły się, a mała lampka, bladawem swojem światłem oświecała skromne umeblowanie.
Paweł poczuł się wzruszonym wchodząc do tego pokoju, którego progu bardzo już dawno nie przestąpił.
Rzucił bystre spojrzenie do okoła i oczy jego zatrzymały się na dużym biurku zarzuconem papierami, przed którem siedział niedawno Rajmund Fromental, zajęty pisaniem.
Na tym biurku leżała prośba zaadresowana do ministra sprawiedliwości.
Młody człowiek zbliżył się, postawił lampkę i machinalnie spojrzał na papier, na którego marginesie wypisane były większemi literami słowa, które już znamy:
„Rajmunda Klaudyusza Fromentala;
Skazanego za zbrodnię i kradzież, na dwadzieścia lat więzienia, przez sąd kryminalny departamentu Sakwany, 25 marca 1864 r. ułaskawionego warunkowo 1869 i r. zapisanego do brygady straży bezpieczeństwa 1 września tegoż samego roku...
Paweł pożerał straszliwą notę, po czem jęknął głucho i upadł na fotel ojca.
Przez jakiś czas pozostawał jakby omdlony, z oczami wlepionemi w litery, które mu się wydawały krwią pisane.
Nareszcie drżącemi usty wymówił wolno to wyrazy:
— Tak więc wszystko prawda... Rzeczywistość przechodzi moje najczarniejsze przeczucia... Ojciec mój jest morderca... złodziejem... Był skazanym... został ułaskawionym... a dzisiaj należy do policyi...
— Tę prawdę czytam wypisaną własną jego ręką!... O mój Boże, mój Boże, na cóż ja się rodziłem, na cóż mi żyć pozwoliłeś?... Czy dla tego tylko, aby mnie dotknąć tak okropnie?... Za co muszę ponosić takie męki?... Człowiek, którego szanowałem, kochałem, uwielbiałem, człowiek z którego byłem dumny, szczęśliwy, człowiek ten jest zabójcą i złodziejem. Ręce, które ściskałem z taką miłością, są krwią cudzą oblane! Pieniądze, jakie mi daje, pochodzą ze szpiegostwa!... To okropne!... okropne!...
Straszną była rozpacz Pawła.
Twarz zmieniła mu się do niepoznania.
— Ale co zawiera jeszcze ten papier tak cały zapisany? – Do kogo ten długi list?
— Pochylił się i przeczytał.
Do jego ekscelencyi pana ministra sprawiedliwości...
— Do ministra?... powtórzył młody człowiek i zbierając całą odwagę zaczął czytać prośbę.
W miarę czytania zmieniał się wyraz jego fizyonomii.
Czytał chciwą ciekawością i ściśnieniem serca.
— Ten krzyk zrozpaczonego ojca, ta skarga doprowadzonego do ostateczności męczennika, poruszyła go do głębi. Dreszcze przeszły go po całem ciele.
Nic teraz nie istniało dlań na świecie, oprócz tych okropnych słów, jakie jedne za drugiem przesuwały mu się przed oczami.
Piorun mógł by w tej chwili uderzyć w dom, a nawetby tego nie spostrzegł. Tak pogrążył się w czytaniu, że nie słyszał wcale jak drzwi od przedpokoju otworzyły się i zamknęły, a kroki dały się słyszeć w sąsiednim pokoju i jakiś człowiek stanął jak wryty w progu, a ujrzawszy go, krzyknął głucho i oprzeć się musiał o ścianę, ażeby nie upaść, bo nogi się pod nim zachwiały.
Tym człowiekiem był Rajmund Fromental.
Był to ojciec blady z przerażenia, drżący ze wstydu przed synem, gdy spostrzegł, że czyta jego prośbę, że przed nim teraz nic nie ukryje, że fatalny przypadek rozwiązał przed nim zagadkę.
Milcząc z przerażenia, patrzył na Pawła, usiłując wyczytać w jego twarzy, co się dzieje w jego duszy.
— I to dla mnie — wykrzyknął młodzieniec z rozdzierającą boleścią — to dla mnie żąda życia!….. dla mnie, którego hańbą okrywa jego przeszłość!... lepiejby mnie zabił... Byłoby to godniej i Wspaniałomyślniej... Przestałbym przynajmniej cierpieć i usnąłbym na zawsze, nie rumieniąc się już za ojca, ani za swe nazwisko.
Głośne tkanie wyrwało się z gardła Fromentala.
Nieszczęśliwy rzucił się na kolana i wyciągając do syna błagalnie ręce, wymówił zdławionym głosem:
— Łaski!... łaski!...
Posłyszawszy ten głos, Paweł zerwał się na równe nogi i cofnął o parę kroków, jak przed nieprzewidzianem niebezpieczeństwem.
— Litości... powtórzył Rajmund po raz trzeci.
— Tyl... wykrzyknął Paweł. — To ty, mój ojcze!... Oh!... chodź... chodź mi powiedzieć, że jestem igraszką przerażającego złudzenia... że źle przeczytałem, że nazwisko wypisane na tym papierze, jako nazwisko zbrodniarza, i złodzieja i szpiega, nie jest twojem nazwiskiem...
Szybkim ruchem Rajmund stanął na nogi i z podniesioną głową, zmarszczonem czołem i błyskawicą w oczach, głosem zupełnie pewnym, który brzmiał metalicznie, odpowiedział:
— Dobrze przeczytałeś!... jest to moje nazwisko...
— Twoje nazwisko?...
— Tak... Moje i twoje zarazem...
— A... fakty... opisane?...
— Prawdziwe.
— To zabij mnie ojcze!... Zabij mnie przez litość... Ja już żyć nie chcę...
— Najprzód wysłuchaj mnie, mój synal — odrzekł Fromental. — Oskarżony ma prawo się bronić... — Ja się będę broni... — Skoro mnie wysłuchasz, osądzisz mnie, mnie swojego ojca!... — Albo mnie potępisz, albo uniewinnisz, według sumienia, a wtedy, ale dopiero wtedy, powiesz, czy żyć masz czy umierać!...
Rajmund mówił poważnie, prawie wyniośle.
Paweł czuł się upokorzonym.
Przyzwyczajony był szanować i słuchać ojca i mimowoli pochylił głowę.
— Słuchaj mnie, mój synu — rzekł Fromental — słuchaj i wierz moim słowom, bo ja nie potrafię kłamać.
„Szesnaście lat temu mieszkałem w Bois-Colombes, gdzie zarządzałem jednym majątków hrabiego de Chatelux...
Usłyszawszy nazwisko Chatelux, Paweł podniósł głowę i spojrzał na ojca.
— Nie posiadałem żadnej fortuny — ciągnął dalej. — Położenie moje było tak skromne, jak i wymagania, ale czułem się zupełnie szczęśliwym i z całego serca dziękowałem Bogu za jego dobrodziejstwa, bo mi dał największe szczęście ze wszystkiego, towarzyszkę życia równie piękną jak dobrą i cnotliwą... twoją matkę...
— Matka moja... — szeptał Paweł ze drżeniem — matka...
Rajmund zdawał się nie zważać wcale na przerwę i mówił dalej, tylko trochę ciszej i z pewnem wzruszeniem:
— Kochaliśmy się ja i twoja matka, jak tylko można się kochać... — Żadne z nas nie miało nigdy ukrytej myśli, serca nasze w każdej okoliczności uderzały jednakowo...
„Dla uzupełnienia naszego szczęścia, niebo zesłało nam syna... Tyś przyszedł na świat... — Niestety, zupełne szczęście takie nie mogło trwać długo.
Nieszczęście spadło na nas, jak w letni dzień, zrywa się niespodziany huragan i wszystko niweczy...
Głos Rajmunda stawał się coraz posępniejszym.
Zmarszczył czoło.
A dziwne światełka migotały mu w Źrenicach.
Bo nieszczęśliwy ojciec, męczennik prześladującego go losu, po raz pierwszy od szesnastu lat odsłaniał krwawiącą ranę swojego serca i okrywał duszę żałobą.
Mówił dalej:
— W sąsiedztwie majątku hrabiego de Chatelox, stała elegancka willa wiejska, własność młodego paryżanina, wielkiego bogacza, należącego do t. zw.
wówczas „Libertynów,“ którzy będąc pasożytami społecznymi, wysilali się na prowadzenie rozwiązłego życia i nie cofali się przed niczem dla zadawolnienia namiętności a nawet kaprysów i wybryków.
„Młodzieniec ten przyjeżdżał co lato przepędzić kilka tygodni w willi, a najczęściej przywoził ze sobą godną siebie kompanię.
„Hałasowano, wyprawiano skandale.
„Pewnego dnia zobaczył twoję matkę, podobała mu się, a sądząc, że zrobi zaszczyt żonie skromnego oficyalisty, uczynił jej uchybiającą propozycyę, którą odrzuciła z zasłużoną pogardą...
Rajmund się zatrzymał.
Łza wypłynęła mu z pod powieki i potoczyła się po bladym jego policzku.
Paweł spojrzał na ojca, i zobaczył tę łzę. I jego oczy zwilgotniały, a serce się ścisnęło.
— To go wcale nie zniechęciło — ciągnął dalej Fromental. — Ci ludzie bywają uparci w nikczemności... Opór tembardziej ich podnieca... Od tej chwili moja ukochana żona, moja biedna Marya, ciągle go spotykała na swej drodze...
Znowu Rajmund się zatrzymał, gardło zacisnęło mu się, jak w kleszczach, głowa się pochyliła pod natłokiem czarnych wspomnień.
— Mów, ojcze... mów! — szeptał Paweł, ledwie zrozumiałym głosem.
Rajmund z wysiłkiem mówił dalej:
— Pewnego wieczora, kiedy matka twoja znajdowała się sama w domu, człowiek ten był tyle bezczelnym, że dostał się do naszego domu i wyobrażając sobie, że każda kobieta, żyjąca w skromnych warunkach i nie posiadająca majątku, zdolną jest sprzedać się, usiłował olśnić Maryę obietnicami... rozłożył przed nią stosy biletów bankowych.
— Nędznik! — szepnął Paweł.
— Tak, nędznik, bo widząc, że jego propozycye zostały z pogardą odepchnięte i nigdy matki twojej uwieść nie zdoła, uciekł się do przemocy i chciał ją porwać!...
— O! podły! podły! — szeptał Paweł, zaciskając pięści.
— W tej chwili powróciłem był do mieszkania i posłyszałem wołanie o pomoc nieszczęśliwej mojej żony.
„Rzuciłam się z rewolwerem, który zawsze nosiłem w kieszeni i w uniesieniu łatwem do zrozumienia, palnąłem w łeb łotrowi, co chciał mi wydrzeć i żonę i matkę...
— Dobrześ zrobił kochany ojcze! — odrzekł młody człowiek z zapałem. —
Zabiłeś nikczemnika, jak się zabija wściekłe zwierzę. Postąpiłeś uczciwie!...
Powinienem był być wytłomaczonym, ale sprawiedliwości nie ma na tym świecie!... Człowiek, któremu przestrzeliłem czaszkę miał można bardzo rodzinę... Dokument usprawiedliwiający popełnione przezemnie zabójstwo rzucał plamę na tę rodzinę. — Uważała więc za rzesz najprostszą, zniweczyć ów dokument i oskarżyć mnie o wciągnięcie ofiary w zasadzkę, za pomocą wdzięków mojej żony i morda dla kradzieży!...
— Toż to ohydne, monstrualne, mój ojcze.
— Tak jednakże było!...
— I nie broniłeś się?...
— Broniłem się z całych sił...
— Nie dowiodłeś jednakże swej niewinności?...
— Wszystko co tylko można było zrobić, dla dowiedzenia jej robiłem!... Walczyłem odważnie, alem został pokonany!... — Napróżno protestowałem przeciwko gwałtowi z całem oburzeniem uczciwego człowieka!... Napróżno matka twoja usiłowała zaprzeczać nędznemu kłamstwu... Napróżno świadczyli za mną ci, co znali moję przeszłość bez skazy, moję pracowitość i uczciwość! Napróżno wziął mnie pod swoją protekcyę hrabia Filip de Thonnerieux, hrabia i hrabina de Chatelux! — Fatalność postawiła mnie wobec sędziów uprzedzonych i nielitościwych, wobec przysięgłych bez inteligencyi, widzących tylko sam fakt materyalny...
„Trup i pakiety biletów bankowych, znalezione w mojem mieszkaniu, zdaniem sędziów przysięgłych, wystarczały do dowiedzenia mi zbradni... — Zoatałem skazanym...
— O! mój Boże! — wykrzyknął Paweł, zasłaniając twarz rękami.
— Uznany z mordercę i złodzieja — ciągnął Rajmund ponuro — skazany zostałem na dwadzieścia lat więzienia!... — Lepszą by była kara śmierci, ale przez gorzką ironię uznano okoliczności łagodzące...
— Boże! Boże mój!... biedny kochany ojcze! — powtarzał młody chłopak, dusząc się od płaczu.
Fromental mówił dalej:
— Umarłbym był ze wstydu i rozpaczy, rozumiesz to zapewne dobrze, ale powiedziałem sobie, że potrzebuję żyć dla twojej matki i dla ciebie...
Przeprowadzono mnie z Roquette do więzienia głównego w Clairveaux i wtedy to hrabina de Chatelux, ta wzniosła, anielska dusza, gotowa zawsze do miłosierdzia i poświęcenia, zaopiekowała się tobą i biedną moją żoną, biedną wdową po żyjącym mężu, podtrzymywała słabnące jej siły i wątłe dzieciństwo twoje.
Niestety nie miałem już więcej zobaczyć mojej drogiej Maryi...
Gasła ona wolno, złamana nieszczęściem, zabita opuszczeniem i bezbronna przeciwko podłości ludzkiej. — Zostałeś podwójnym sierotą...
Paweł szlochał głośno i zaledwie zdolnym był wymówić:
— Matka moja... Biedna moja matka...
Rajmund płakał wraz z synem, ale pomimo łez mówił dalej.
Pilno mu było dokończyć tej ponurej historyi.
– Upłynęło lat pięć... — Dzięki mojemu zachowywaniu się, dzięki protekcyom, jakich używano, dzięki nieustannym prośbom naszej dobrodziejki, a szczególniej dzięki trafowi, który pozwolił mi wykryć i odwrócić z narażeniem własnego tycia spisek uknuty przez przestępców, zostałem ułaskawiony...
— Ułaskawiony? — powtórzył Paweł.
— Tak, ale pod warunkiem ciężkim bardzo.
Ułaskawienie takie uważać mogłem za dalszą karę.
W sprawie tej spiskowej, dałem dowody pewnych wyróżniających mnie zdolności, dowody panowania nad sobą i odwagi, dowody spokojnej śmiałości... Uznano, że przymioty te, mogą uczynić ze mnie zdolnego policyanta, że mogę oddać im wielkie usługi. W rezultacie, postawiono mi za warunek wstąpienie do służby bezpieczeństwa publicznego na cały czas, jaki mi pozostawał z wyroku, to jest na lat piętnaście...
Lepszem to było od więzienia, które mnie oddalało od ciebie, a przytem zbliżała się ona, że mogła zapytać: Gdzie jest mój ojciec? Czy on żyje, czy nie żyje?... Jakąż odpowiedź można ci by było dać na to pytanie?... „Ojciec twój żył, ale siedział w więzienia?...
Przyjąłem więc propozycyę z wdzięcznością, bo ta względna swoboda pozwalała mi widywać cię, wychowywać i czuwać nad twojem wątłem zdrowiem...
I oto dziesięć już lat wypełniam sumiennie przyjęty obowiązek...
Tyś wyrastał, a ja drżałem co raz bardziej, ażeby jakie fatalne zdarzenie nie odkryło ci mojej przeszłości i nie zdradziło teraźniejszości...
Chciałem za jaką bądź cenę utrzymać cię w nieświadomości co do tego...
Dla tego tylko błagałem w tej prośbie ministra, aby mi darowali te pięć lat ostatnich.
Teraz mój synu, nadeszło właśnie to fatalne zdarzenie...
Moje życie nie jest już dla ciebie tajemnicą...
Znasz całą teraźniejszość i przeszłość moję... znam nieszczęścia, które ludzie nazwali zbrodniami...
Czy rumienisz się teraz za mnie?... Czy pogardzasz twoim ojcem? Czy żądasz jeszcze śmierci?..
Paweł padł na kolana i wyciągał ręce do Rajmunda.
— O! mój ojcze, mój ukochany męczenniku biedny, czy ty mi przebaczyć raczysz?….. pytał drżacemi usty?... Gdybyś mi nie przebaczył, to w takim razie dopiero pożądałbym śmierci!...
Fromental poskoczył do syna, podniósł go i przycisnął do piersi.
Słodkim był ten uścisk dwojga ludzi, którzy przez kilka sekund topili w nim gorzkie myśli swoje.
— A więc — zawołał Rajmund całując Pawła — kochasz zawsze i szanujesz swojego ojca?...
— Czy ja cię szanuję! czy ja cię kocham?... odrzekł z zapałem młody człowiek. — O! ojcze jakiś ty dla mnie pobłażliwy. Do ostatniego tchnienia będę wyrzucał sobie, żem się nie poznał na tobie... że mogłem na chwilę zwątpić o tobie. Tyś taki wielki, szlachetny, tak niesprawiedliwie nieszczęśliwy!... Całe życie moje poświęcę na wynagrodzenie ci tej krzywdy chwilowej! — Nigdy żaden ojciec nie był bardziej kochanym, bardziej szanowanym, jak ja cię pragnę kochać i szanować! — O! ojcze mój ukochany, cóżes ty musiał wycierpieć, i co jeszcze cierpieć musisz?...
— Przeszedłem bardzo wiele, moje drogie dziecię, ale teraz przysięgam ci, to już wszystko skończone!...
— Skończone! — powtórzył Paweł.
— Tak.
— Dla czego?...
— Dla tego, że znasz już tajemnicę moję, że znasz już przeszłość, a mimo to kochasz mnie jeszcze... Z ustaniem ciągłej obawy i boleść ukoić się musi.. Jostem spokojny i pełen w lepszą przyszłość otuchy.
— Jutro zaniosę tę prośbę i jeżeli Pan Bóg mi dopomoże, będę wolny... zupełnie wolny!... Wtedy będziemy mogli opuścić Paryż i zamieszkać gdzie w cichym jakim kąciku, gdzie będziemy szczęśliwi prawdziwie...
— Komu ojcze masz zanieść to prośbę?...
— Pani hrabinie de Chatelux, która będąc zawsze moją Opatrznością, chce przed wręczeniem jej sekretarzowi ministra sprawiedliwości, być jeszcze u kilka wpływowych osób.
– Ja pójdę z tobą ojcze — odezwał się Paweł stanowczo.
— Po co moje dziecko?...
— Bo chcę prosić także matki Fabiana, ażeby użyła wszelkich swoich wpływów dla otrzymania łaski — której żądasz, a która jest tylko sprawiedliwością....
— Dziękuję i mój synu, odpowiedział Fromental, ale pani de Chatolux nie powinna wiedzieć, że przeszłość moja jest ci już wiadoma... To daleko lepiej będzie...
A teraz odpowiedz mi na moje pytanie...
— O co chcesz mnie zapytać ojcze?...
— Co to znaczy żeś przybył dziś wieczór do Paryża?...
Pawłowi oczy zabłysły i zaczerwienił się cały.
Zapytanie ojca przywiodło mu na pamięć to, o czem z powodu gwałtownego wzruszenia zapomniał był zupełnie.
— Mój ojcze... szeptał pomieszany.
— Czyż cię tu przywiodły podejrzenia? — pytał dalej Fromental. — Nie potrzebujesz nic ukrywać, skoro wszystko zostało wyjaśnione, — Nie ojcze... ja przybyłem zupełnie po co innego...
— Po cóż mianowicie?...
— Po list zapraszający pana Thompsona...
— Po list zapraszający pana Thompsona? — powtórzył Rajmund ździwiony.
Paweł skinął głową.
— Co chcesz tym listem zrobić?...
— Okazać go przy wejściu do doktora Thompsona.
— Wszakże zaproszenia tego przyjąć nie chciałeś przed kilku dniami, pomimo namowy mojej...
— Prawda.
— Skądże więc ta nagła zmiana?...
— Bo dziś wiem jedną rzecz, o której nie wiedziałem przed trzema dniami...
— Cóż to za rzecz? To — odrzekł Paweł drżącym głosem — że u doktora spotkam te moję ukochaną, której nie spodziewałem się zobaczyć już nigdy!...
Rajmund poczuł się zaniepokojonym.
— Tę którą kochałeś... tę młodą panienkę, czy panię nieznaną... masz spotkać w pałacu przy ulicy de Miromesnil?
— Tak jest mój ojcze...
— Skądże wiesz o tem...
— Cudowny przypadek na ślad mnie naprowadził. Obaj szukaliśmy daleko tej, która bardzo blisko nas była. Dziś wieczór zobaczę ją... Dowiem się czy jest wolną... Czy wolno mi ją kochać i liczyć na jej wzajemność...
— To jest, że masz zamiar zapytać jej o to wszystko?
— Nie jej lecz doktora, on mi musi dać odpowiedź...
— On?... Wytłomacz mi to z łaski swojej...
— Marta jest wychowanką pana Thompsona.
Rajmund pobladł i powtórzył:
— Jest jego wychowanką?...
— Tak, mój ojcze. A wielkie to dla mnie szczęście, skoro doktór ciebie lubi a mnie okazuje wielką sympatyę i obiecał wyleczyć zupełnie. Przypominasz sobie ojczulku, jak nalegał, ażebym mu powierzył tajemnicę mojego moralnego cierpienia, abym mu wyznał, że się kocham... przypominasz sobie, że po mojem wyznaniu powiedział: „Wskazałem panu chorobę... — ja się zajmę kuracyą ciała... pan się zajmij leczeniem duszy.“ Życie moje zależy od tej miłości a doktór Thompson nie będzie chciał mojej śmierci, skoro ci zaprzysiągł, że żyć będę...
Fromental patrzył na syna z coraz większem zatrwożeniem.
Po raz drugi powtórzył z dziwnym wyrazem w głosie:
— Wychowanka doktora Thompsona.
— Co ci się ojczulku stało?.. — zapytał Paweł, uderzony i zaniepokojony zmianą fizyonomii rodzica. — Zdaje mi się, że powinieneś się cieszyć z tej wiadomości, która mnie nieskończoną napełnia radością... a tymczasem tyś się przeraził, dowiedziawszy się, iż odnalazłem tę, w której pokładam całą moję nadzieję i całe szczęście moje! Czy nie przypominasz sobie ojcze, że w obecności doktora zobowiązałeś się wyszukać tej młodej dziewczyny i uczynić mnie szczęśliwym?...
— Ah! — jęknął zrozpaczony Rajmund — łudziłem się i przyznaję, że miales przed chwilą racyę! Tak, sto razy lepiej by było, żebyś nie żył!...
— Ojcze, ojcze, przerażasz mnie!... — odrzekł zasmucony Paweł.
Zaledwie przed chwile horyzont nasz zaczął się jakby wyjaśniać, zaledwie przed chwilą robiliśmy projekta i przewidywali przyszłość spokojniejszą, a oto znowu desperujesz i czego?...
Rajmund objął syna w ramiona, przycisnął do piersi i odpowiedział:
— Biedne dziecko, nieszczęśliwe dziecko... czyż tego nie rozumiesz?...
— Cóż mam rozumieć?..
— Że ci się trzeba zbudzić ze snu ułudnego?... że rzeczywistość jest okrutna!... twoje szczęście niemożebne!... trudności niezwalczone?...
— Ojcze drogi ja cię wcale nie rozumiem w tej chwili.. dla czegoż szczęście moje ma być niemożebnem?... jakie są przeszkody niezwalczone, o których mi wspominasz?...
— Jakie są przeszkody?... powtórzył Rajmund — jeżeli ich nie widzisz, to chyba jesteś i będziesz zawsze ślepym!... Ta przeszkoda, to hańbiąca plama na nazwisku Fromentala, plama, która ze mnie ojca przechodzi na ciebie mego syna. Który człowiek honorowy, odda swoją córkę, albo nawet wychowankę synowi człowieka skazanego za kradzież i morderstwo, wypuszczonego z więzienia i z łaski zrobionego policyantem?...
— Ojcze... mój ojcze... nie mów tego! — wykrzyknął Paweł... Miej litość nademną... Nie mów mi tego!...
— Mówię ci tak jak jest biedne moje dziecię... Kiedy ci obiecywałem przeszukać świat cały, ażeby ci odnaleźć twoję ukochanę, obiecałem ci to bez zastanowienia się nad położeniem naszem...
Zrozpaczony byłem patrząc na twoje cierpienie... Chciałem zyskać na czasie. — Myślałem, ze może ta miłość była prostą fantazją tylko fantazyą, która po trochu zatrze się w twojem sercu i twojej głowie... Ale widzę, że zamiast zapomnieć, kochasz owszem coraz więcej i nie mogę cię już ładzić... Widzę rzeczywistość taką jaka jest, niezwalczoną, bez wyjścia i zapytuję się siebie, czy Pan Bóg nie powinien ulitować się nad nami obydwoma i zabrać nas obu, tak jak zabrał twoje matkę!...
— Nie wzywaj śmierci Kochany ojcze... nie bluźnij!... odrzekł Paweł. — Nic ci nie dowodzi, że złe nie jest do naprawienia. — Ja także sądziłem cię z pozorów, ja także uważałem cię za winnego dla tego tylko, że byłeś skazanym, ale kiedy poznałem tajemnicę twojej przeszłości, niewinność twoja ukazała mi się w całym blasku... Dotknięty nikczemnym wyrokiem, byłeś człowiekiem uczciwym, byłeś męczennikiem!... Jeżeli Marta mnie kocha, powiem jej wszystko, jak ty mi wszystko opowiedziałeś... Powiesz doktorowi jak było i co wycierpiałeś, a uniewinnią cię oboje, tak jak ja cię uniewinniłem!...
— Ty jesteś moim synem... Oni są nam obojętni...
— Jestem pewny, że Marta ma serce złote i duszę zdolną zrozumieć wszystko... Co do doktora Thompsona, ten zna się na ludziach, ma dla ciebie najwyższy szacunek... Nie rozpaczaj drogi ojcze... Ja chcę zobaczyć Martę... ja pragnę z nią pomówić stanowczo. — Gdyby ta rozmowa się opóźniła, niepewność by mnie zabiła... Nie skazuj mnie na takie cierpienie!... Daj mi zaproszenie doktora i pozwól zrobić z niego użytek...
— Wymagasz tego? — spytał Rajmund głosem złamanym...
— Ja niczego nie wymagam... ja tylko proszę cię mój ojcze!... Przepędzę parę godzin u pana Thompsona... a jutro rano powiem ci czy mogę być szczęśliwym...
Rajmund wziął z biurka list zapraszający i podał go synowi.
— Idź moje dziecię!... powiedział — idź gdzie cię wzywał twoje przeznaczenie, a Bóg niech czuwa nad tobą!...
Paweł porwał list, ucałował ojca i pobiegł do swojego pokoju.
W kilka minut w czarnym garniturze i białym krawacie powrócił do Rajmunda i całując go, szepnął mu do ucha raz jeszcze:
— Odwagi ojcze i nadziei... Jakiś głos wewnętrzny mówi mi, że przyszłość do nas należy...
Fromental nic nie odpowiedział, tylko głową wstrząsnął z niedowierzaniem.
Paweł wyszedł z domu, wsiadł na rogu ulicy do fiakra i krzyknął, na stangreta:
— Ulica de Miromesnill...
O dziewiątej wieczór zaproszeni zaczęli zapełniać pałac pseudo amerykańskiego doktora.
Zaproszenia rozrzucone po mieście w znacznej ilości s umiejętnym wyborem, odnosiły się do tak zwanego całego Paryża. Otóż cały ten Parys, składa się z indywidualności wybitnych w literaturze, sztukach pięknych, piśmiennictwie i nauce, z arystokracyi rodowej i pieniężnej, przedstawicieli przemysłu i magistratury.
Naturalnie, że wielu z zaproszonych nie przybyło, ale stawiło się wielu ciekawych poznać pierwszorzędnego specyalistę, co zaledwie został poznany a już jest tak sławny.
Doktór podobał się każdemu.
Uznano go za bardzo miłego i sympatycznego człowieka.
Jego uprzejmość bez przesady, jego skromne zachowanie się i grzeczne przyjęcie, zdobyły mu ogólne pochwały.
Gustowny przepych w urządzeniu, zyskał uznanie znawców.
Krótko mówiąc, Jakób Lagarde zdobył niezaprzeczoną palmę zwycięstwa, bo wielu przychodzi z przekonaniem, że ujrzą szarlatana, a znaleźli się w obecności człowieka światowego i do tego w obecności uczonego, który bynajmniej jednakże nie przechwalał się swoją wiedzą...
Angela i Pascal brali również udział w powodzeniu, jeden jako sekretarz i zaufany przyjaciel doktora, druga jako daleka jego kuzynka odnaleziona we Francyi.
Oboje dawali także dowody wielkiego taktu i wywiązywali się ze swego zadania jak mogli najlepiej.
Doktór sądowy spotkany rano u pani Labarre, przybył jeden z pierwszych i mieszając się do różnych kółek, nie przestawał wychwalać swojego dystyngowanego kolegi, nie przestawał unosić się nad jego rzadką usłużnością i trafnemi poglądami.
Zaanonsowano hrabinę de Chatelux i pana Fabiana de Chatelux.
Jakób Lagarde żywo pobiegł na spotkanie nowo przybyłych, i podwoił jeszcze swoję grzeczność w przyjęcia.
— Jak pan widzi, dotrzymałam panu słowa….. odezwała się z uśmiechem hrabina...
— A ja nie wiem jak wyrazić moją wdzięczność i pani i jej synowi, bo jestem pewnym, że wstawiał się za mną do pani...
— Nie mylisz się doktorze...
— Śmiem się spodziewać, że hrabina de Chatelux i nadal zaszczycać mnie raczy swemi względami.
— Na pewno... przyrzekam to panu! — odrzekł żywo młody człowiek podając rękę pseudo Thompsonowi.
Hrabina znowu się odezwała.
— Ja dotrzymałam mojej obietnicy panie doktorze, myślę, że i pan dotrzymasz swojej?...
— O jakiej obietnicy pani hrabina raczy mi mówić?...
— A to, że przyrzekł mi pan przedstawić tę młodą panienkę, podobno bardzo ładna, a która jest pańską protegowaną i wychowanką...
Słysząc mówiącą tak swoję matkę Fabian poczuł, że mu serce silniej zabiło — a wszystka krew uderzyła do głowy...
— Nie zapomniałbym tego pani hrabino odrzekł Jakób Lagarde. — Jeżelim jeszcze pani nie przedstawił mojej pupilki, to dla tego jedynie, że małe osłabienie — nieunikniony skutek doznanego wzruszenia, zatrzymało ją w jej pokoju dłużej aniżeli chciała w tej chwili dokończa swojej toalety i zaraz do nas przyjdzie...
Nowi goście wchodzili do salonu.
Jakób musiał opuścić panią de Chatelux i jej syna, aby powitać przybyłych.
Pascal znalazł się przy nim.
— Nie słyszę aby anonsowano Fromentalów... odezwał się do niego Jakób...
— Czyby przypadkiem nie mieli przybyć?...
— Nie wiem tego, ale jestem najpewniejszy, że list zapraszający, który sam zaadresowałem i posłałem, oddano do rak stróżowi domu w którym mieszkają.
— Czy ojciec i syn znajdowali się w Paryża?...
— Znajdowali...
— Nie dowiedziałeś się o nich nic nowego?...
— Nie... Z tej strony jest jakaś tajemnica, ale co nas to obchodzi, byleśmy tylko medal otrzymali.
Dwaj spólnicy rozeszli się.
Pani de Chatelux pod rękę z synem obchodziła salony i co chwila zatrzymywała się, aby zamienić kilka słów ze znajomemi jej osobami.
Fabian widział prześliczne młode panienki, ale żadna z nich nie wydała mu się godną porównania z wychowanką doktora, żadna nie mogła się równać z jej pięknością.
Orkiestra przygrywała, bo chociaż w zaproszeniach była mowa tylko o wieczorze muzykalnym, miano i tańczyć także.
Jeden z kamerdynerów, wynajęty dla większego efektu, przyszedł powiedzieć kilka słów Jakóbowi Lagarde.
Ten zaraz wyszedł z salonu.
Upłynęło parę minut, drzwi otworzyły się na nowo i ukazał się w nich Jakób z Martą Grand-Champ pod rękę.
Młoda dziewczyna była czarującą w czarnej sukni z długim trenem i stanikiem na pół dekolte.
Cera jej od tła czarnego, odbijała cudownie.
Bujne blond włosy zaczesane wysoko, zdobiły jej główkę, niby hełmem złotym, a jedwabista grzywka opadała na czoło, po nad ciemnemi brwiami, jakby narysowanemi pędzlem znakomitego artysty.
Długie rzęsy, przysłaniały do połowy lazurowe jej oczy.
Nie podobna było wymarzyć całości doskonalszej, cudowniejszej.
Wejście jej wywołało admiracyę ogólną.
Marta zrozumiała to dobrze i kameljowa białość jej cery zaróżowiła się trochę.
Dwa serca w tej chwili zaczęły bić z podwójną siłą.
Jakóba Lagarda, czyli mniemanego Thompsona — topniało na myśl, że cała śmietanka towarzystwa paryzkiego jednogłośnie uznaje piękność dziecka, które ubóstwiał, a z którego obiecywał sobie żonę.
Biada temu, który w tej chwili rzuciłby miłosne na Martę spojrzenie.
Spojrzenie to byłoby wyrokiem jego śmierci.
Pascal z oczami zwróconemi na swojego towarzysza, czytał te jego myśli.
— Jak on ją kocha! — mówił sobie z pewną pogardą. — Nie myślał bym tego o nim... Człowiek taki silny! — Czy można kiedy ręczyć za siebie!... Najprzebieglejszy da się złapać, i to w ten czas, kiedy się najmniej tego spodziewa!...
Drugie serce, którego bicie dałoby się słyszeć, gdyby takiego gwaru nie było, było sercem Fabiana de Chatelux.
Młody ten człowiek zobaczył znowu tę w której się szalenie zakochał od pierwszego spotkania, ale zobaczył bardziej jeszcze piękną, bardziej czarującą.
Lagarde przedstawił Martę swoim gościom.
Chociaż bardzo nieśmiała, młoda dziewczyna odpowiadała na komplementa z nieskończoną gracyą, a zakłopotanie jej nawet — pełne było uroku.
Pseudo-Thompson przeszedł przez tłum ażeby się zbliżyć do pani de Chatelux i Fabiana i powiedział:
— Niech mi pani hrabina pozwoli przedstawić sobie ukochaną moję pupilkę i prosić o względy dla niej... Zapewniam panię, to zupełnie na nie zasługuje... Wychowała się w odosobnieniu i do tej chwili nie zna wcale świata... edukacya więc jej pod tym względem bardzo jest nie kompletną, ale ma złote serce i duszę szlachetna...
Pan Fabian de Chatelux przyszedł jej pomocą w niebezpieczeństwie... winna mu może życie... To jedna przyczyna więcej do łaskawości pani.
Fabian, o czem nie mamy potrzeby wspominać, połykał słowa doktora...
Pani de Chatelux, przyciągnęła do siebie protegowaną doktora, pocałowała ją w czoło i odpowiedziała:
— Kochane dziecię, nie wątpij o tem, że posiadasz całą sympatyę moję... A w zamian ofiaruj mi życzliwość swoję...
— O pani — odpowiedziała Marta wzruszona, ani się domyśla pani, czego doznaję, słysząc panią mówiąca do mnie taką dobrocią... Nie tylko sympatyę mam już dla pani, ale kocham już panią całego serca...
A zwróciwszy się do Fabiana, który drżał jak listek pod jej spojrzeniem, rzekła:
— Szczęśliwą jestem, że mogę wyrazić nieskończoną wdzięczność moje panu, coś tak szlachetnie, nie znając mnie, przyszedł mi z pomocą... Jak słusznie przed chwilą zauważył doktór Thompson, winnam panu może życie. Wspomnienie podobnej przysługi, nie zaciera się nigdy w pamięci, ja też o niej nie zapomnę nigdy...
I Marta podała swoje małą delikatną rączkę Fabianowi, który ją pochwycił upojony, ale śmiał zaledwie lekko uścisnąć.
— Teraz, kiedy prezentacye skończone — odezwał się Lagarde... możnaby potańczyć trochę.
— O tak... tak... odezwały się dwa głosiki jakichś panienek. — Tańczmy co prędzej, bo i tak za dużo straciłyśmy czasu...
— Czy pani pozwoli mi rozpocząć ze sobą zabawę?... zapytał Fabian.
— Uczyniłabym to przyjemnością — odrzekła Marta, ale niepodobna.
— Niepodobna! — powtórzył młody człowiek. — Niech mi pani pozwoli zapytać się dla czego?…..
— Niech pan spojrzy na mnie, ja wcale nie z fantazyi włożyłam na się czarny ubiór... Ta suknia jest żałobną i moje serce jest w żałobie. Bardzo niedawno straciłam osobę najdroższą nad wszystko na świecie!... Boleść jest jeszcze świeżą... brać udział w zabawie wydałoby mi się świętokradztwem... Nie — nie mogę tańczyć... Ale wydam rozkaz orkiestrze, aby nie dała czekać na siebie tancerzom...
Fabian doznał wielkiego rozczarowania. Rachował, że dzięki kadrylowi, walcowi albo polce, będzie mógł w pośród tego tłumu pomówić swobodnie z Marta i nadzieja go zawiodła.
Marta postąpiła już parę kroków w stronę orkiestry, ale się zatrzymała i powróciła do hrabiny de Chatelux.
— Nie odejdę tak od pani... odezwała się do niej... dobroć pani chwyciła mnie za serce... i jeżeli pani pozwoli to powrócę porozmawiać z panią...
— Właśnie kochane dziecię, sama cię miałam o to prosić... odrzekła hrabina z uśmiechem.
— No to zaraz powrócę...
Marta oddaliła się zgrabna i zwinna, a ruszył za nią cały zastęp młodych panien, niecierpliwie wyglądających tańca...
Fabian podał matce ramię i nachyliwszy się do ucha, szepnął drżącym trochę głosem i ze wzruszeniem, które na próżno ukryć usiłował:
— A cóż matko, czy przesadzałem w czemkolwiek? — Czy widziałaś kiedy coś piękniejszego nad te młodą istotę?...
— Nie, nie, nieprzesadziłeś — odrzekła hrabina — to coś wyjątkowego prawdziwie i od pierwszego wejrzenia zajęła mnie supełnie...
Czas szybko przechodził.
Było już po jedenastej i zabawa zaczynała się ożywiać.
Jakób poszedł za Pascalem i Angelą do małego saloniku.
— A co! — zapytał — cóż myślicie moi drodzy?... czy sądzicie, że to się uda?..
— Uda się najzupełniej! — odrzekł Pascal — jesteś człowiekiem genialnym i jutro cały Paryż będzie mówił o tobie.
— Czy przypuszczasz, że odtąd żadne najmniejsze posądzenie nie dosięgnie doktora Thompsona?...
— Z pewnością że nie!... nigdy pozycya nie była, pewniejszą... Ażeby ją skompromitować, potrzeba by popełnić tysiące niezręczności — a my ich nie popełnimy...
— Czy zauważyliście Fabiana de Chatelux?... — zapytał z kolei Jakób.
— Zauważyliśmy odrzekła Angela.
— No i cóż?...
— Jest zupełnie oczarowany Martą, którą nieznacznie namówiłam, aby go słuchała grzecznie, jako przyjaciela domu i przez wdzięczność za oddaną jej przysługę... — Pan Fabian jest zresztą człowiekiem światowym i nie powie nic takiego, coby mogło zmieszać młodą dziewczynę. Widząc się słuchanym, będzie myślał, że jest kochanym, albo przynajmniej, że nim będzie.
— Nie potrzeba nam nic więcej, ażeby stad się w zupełności panami sytuacyi... Uważam za użyteczne, ażeby Angela zyskała zaufanie młodego hrabiego, stała się jego powiernica protektorką jego miłości.
— To bardzo łatwo — odezwała się przekwitająca piękność. — Podejmuję się tej roli i możecie być spokojni, że poprowadzę ją po mistrzowsku...
— Co do ciebie — ciągnął dalej pɛеudo-Thompson, zwracając się do Pascala — czuwaj nad wszystkiem...
— Nie obawiaj się mój drogi. — O której godzinie potrzeba będzie otworzyć salę jadalną, gdzie kazałem ponakrywać do stołu?...
— O północy. — Jeżeli bym nie był w pierwszym salonie, w chwili, kiedy zaanonsują Fromentalów: ojca i syna, to ich przyjmij i przyjdź mi powiedzieć.
Jakób załatwiwszy się ze swojemi wspólnikami, wyszedł z małego salonu.
Angela poszła za nim.
Fabian de Chatelux pozostawił matkę rozmawiającą ze znajomemi jej osobami i oczekując powrotu Marty, błąkał się w tłumie.
Angola urządziła się w ten sposób, ażeby się z nim spotkać.
Kiedy już była o kilka kroków od niego, uśmiechnęła się i kokietującym poruszeniem wachlarza zawezwała do siebie.
Młody, człowiek pospieszył na wezwanie.
— Przepraszam panią, że jeszcze nie złożyłem jej mego uszanowania — odezwał się skłonem — ale wina to nie z moja, lecz wielkiej lica by gości doktora Thompsona. Szukałem pani w pośród tych tłumów napróżno...
— Żałuję bardzo panie hrabio, że nie spotkaliśmy się wcześniej — odrzekła Angela, uśmiechając się znacząco. — Pilno mi było uczynić to, co uczynił już doktor Thompson, to jest wyrazić panu wdzięczność moję, za pomoc, jaką pan udzielić raczyłeś przyjaciółce mojej Marcie i mnie!... — Oh! przelękłyśmy się bardzo!...
— I było czego, proszę pani!... — Dzięki niebu, wyszłyście panie cało i zdrowo, ale niebezpieczeństwo było wielkie...
— Bardzo!... Mogłyśmy być pokaleczone.
— Marta wie o tem dobrze, co panu jest winną... — Bezustannie mówi też o pańskiej przytomności i odwadze a także o galanteryi pańskiej...
To słodkie słówka, łechtały przyjemnie serce Fabiana.
Marta bezustannie o nim mówiła — zapewnia go kuzynka doktora Thompsona — mówiła o nim do tego z wielkiemi pochwałami.
Było czem zawrócić głowę, sto razy nawet od jego głowy silniejszą, Angola zdawała się lubić rozmowę.
Napewno od niej będzie się mógł młody człowiek dowiedzieć o przeszłości Marty.
Podał ramię swej towarzyszce, a ta się lekko na nim oparła.
— Czy to naprawdę, proszę pani zapytał Fabian — rozmawiałyście panie o mnie?...
— I to prawie wyłącznie o panu. — odrzekła Angela, pociągając Fabiana w oddaloną część salonu i zasiadając na kanapce pod klombem roślin zwrotnikowych. — Kochana nasza Marta serduszko ma złote prawdziwie — ciągnęła dalej ex-magazynierka — a jak ona wdzięczna panu! Przekonaną jest, żeś pan uratował jej życie...
— To egzageracya, proszę pani...
— Wcale nie! — To najprawdziwszą rzeczywistość, panie hrabio... Nie jest bynajmniej bagatela omdlenie, nie zwalczone w swoim czasie. Widziano już.
kobiety zemdlone, które nie odzyskiwały wcale przytomności i przenosiły się na tamten świat, dla braku jedynie otrzeźwiających soli... Marta wie o tem dobrze.. wie piękna pieszczocha moja doskonale, co panu winna...
— Czyżby pamiętała o tem?...
— Pamięć ma równie dobrą, jak serce...
— Z czasem, Wszystko się zaciera jadnakże... — Zresztą uczyniłem to, co każdy inny zrobił by na mojem miejsca. ― Panna Marta raczyła mi uprzejmie podziękować i wynagrodziła mnie w ten sposób sowicie...
Angela, jako doświadczona komedyantka, spojrzała znowu na Fabiana ze znaczącym uśmiechem.
— Czy pani pozwoli zadać sobie jedno pytanie? — zapytał Fabian.
— Dziesięć nawet, jeżeli się panu podoba...
— A więc! z czego się pani tak uśmiecha?
— Z tego, coś pan mi powiedział przed chwilą...
— Dla czego?...
— Ależ dla tego poprostu, że pan myśli zupełnie inaczej...
— Naprzykład?... — zaczął znowu Fabian.
— Niech pan będzie szczerym zupełnie ze mną, przerwała Angela. — Wiedziałeś pan doskonale, że Marta pana nie zapomni... a jej spojrzenia dowiodły tego panu dzisiaj wieczorem...
— Jej spojrzenia?... powtórzył Fabian nie śmiejąc zrozumieć.
— Ależ tak... jej spojrzenia!... łagodne spojrzenia jej zachwycających oczu! — Sądzę, że w wieku pana rozumie się doskonale taką mowę!... ! gdybym była pewną, że pan będziesz rozsądnym i dyskretnym... a szczególniej dyskretnym...
— A więc?...
— Zrobiłabym panu pewne zwierzenie...
— Jakie?...
— Przysięgnij mi pan naprzód, że zachowasz w najzupełniejszym sekrecie co ci powiem...
— Przysięgam pani...
— Na co?...
— Na mój honor szlachecki...
— Takim przysięgom można wierzyć….. może więc źle robię, ale pomimo to... powiem panu, żeś wywarł na Marcie bardzo głębokie wrażenie... Tak jak pana zapewniałam przed chwilą, myśli tylko o panu... mówi tylko o panu... i..
Angela nie dokończyła.
— Niech pani mówi... niech pani mówi błagam panią!... szeptał Fabian głosem drżącym.
— Otóż — ciągnęła przekwitła piękność z intonacyą wielkiej komedyantki, sądzę, że i serduszko jej nie pozostało obojętnem dla pana, i że jeżeli, pieszczotka moja, nie kocha pana jeszcze, to go z pewnością pokocha niezadługo...
Fabian czuł się upojony swojem szczęściem.
Angela dolewała mu po kropelce gorącego napoju, który sprawiał mu gorączkę i radował duszę.
— Ah! pani! pani!... wykrzyknął biorąc ręce Angeli i ściskając je z wdzięcznością — jakże mnie pani uszczęśliwia! — Ona mnie kocha?... Ona powinna mnie kochać, bo ja ją ubóstwiam... ubóstwiam ją proszę pani i... gotówem krew przelać za nią...
— Szal... Bądźmy cicho!... bądźmy rozsądni! — zrzekła przyjaciółka Pascala, oswobadzając jedną rękę i uderzając lekko wachlarzem Fabiana. — Czy to u pana nazywa się być rozsądnym? — Daję słowo, że gdybym była wiedziała, nic bym była nie powiedziała! myśl pan tylko, że gdyby się dowiedział doktor Thompson — o czem mówimy w tej chwili, bylibyśmy wszystko troje narażeni na jego niezadowolenie... nawet na gniew może...
— Wszystko troje?
— Rachunek łatwy do zrobienia... Marta, pan i ja.
— Ale zkądżeby to niezadowolenie, ta złość?...
— Zmuszasz mnie pan do zdradzenia jeszcze jednej tajemnicy, ale cóż mam robić nieszczęśliwa... Wyobraś pan sobie, że mój kuzyn, nie mógł uchować serca w spokoju przy tak prześlicznej jak Marta Grand-Champ kobiecie.
— Czyżby doktór kochał swą wychowankę? — odezwał się Fabian i poczuł gwałtowne dreszcze.
— Nie mówił mi tego wprawdzie, ale łatwe to do odgadnięcia. Jestem pewną, że, ma nadzieje zostać mężem panny Marty.
— Pani mnie przeraża doprawdy!... powiedział blednąc młody hrabia.
— A to z jakiej przyczyny ta trwoga?...
— Z przyczyny małżeństwa o jakiem pani wspomniała...
— Nigdy nie myślałam, żeby doszło do skutku, a dzisiaj tembardziej...
— A jeżeli jednakże panna Marta pokocha opiekuna z którym ją wiążą węzły wdzięczności?...
Angela śmiać się zaczęła.
— Oh! zaklinam panią, niech się pani tak nie śmieje! — rzekł Fabian, któremu serce się ścisnęło. — Nie śmiej się pani ale mi odpowiedz szczerze...
— Odpowiedziałam z góry, powiadamiając cię mój hrabio, że Marta kocha pana a jednocześnie dodaje, że przyjaciółka moja nigdy nie będzie miała dla doktora innego uczucia nad przyjaźń... Nadzieja jaką się ludzi kochany mój kuzyn nie ziści się nigdy... Przyszłość go rozczaruje...
—A ja właśnie zamierzałem odkryć mu stan mojego serca!...
— A to byś się pan dobrze znalazł, panie hrabio!... Możesz pan sobie wyobrazić jak byłbyś przyjęty!... Dla tego właśnie chciałam koniecznie pana uprzedzić, aby cię nie narazić... Chowaj pan dobrze swój sekret... chowaj go przed wszystkimi...
— Nawet przed panną Martą?...
— Byłoby to może zanadto trochę posuwać dyskrecyę, ale czuwaj pan nad sobą ażeby się nie zdradzić... Kocham Martę nadzwyczaj, a pan także zyskałeś moję sympatyę..
Fabian skłonił się z uszanowaniem.
Angela mówiła dalej:
— Jeżeli tak jak myślę, serce Marty bije w takt z sercem pana, to będzie z was parka prześliczna, parka złączona szczerą miłością, a ja się interesuje szczerze kochającymi się... Taka już natura moja!... Podejmuję się więc czuwać nad wami i bronić was przeciwko wszelkiemu niebezpieczeństwa... Tylko potrzeba słuchać. Niech miłość wasza pozostanie w sekrecie pomiędzy nami... Być może, że Marta posłyszawszy pańskie wyznanie, nie odpowie panu stanowczo... bardzo to być może, ale nie obawiaj się pan niczego. Marta to dziecko jeszcze, dziecko bardzo nieśmiałe, i obawia się swojego opiekuna chociaż go kocha.. Sama myśl rozgniewania go paraliżowałaby jej słowa. Opowiedziałam panu w zupełności jak rzeczy stoją…..
— Pozycya moja jest okrutną!...
— Nic w życiu łatwo nie przychodzi! Bądź pan cierpliwy, a później zobaczymy! — Kto wie czy ja sama nie zwrócę uwagi kuzynowi, że w jego wieku, przy jego powadze, nie zaślubia się bez niebezpieczeństwa panienki tak młodej i tak pięknej... Zrzecze się może swoich projektów, na rzecz pana... jeżeli naturalnie hrabia de Chatelux raczy prosić o rękę panny Grand-Champ.
— Poślubić pannę Martę, jest najgorętszem mojem życzeniem — odpowiedział młodzieniec z zapałem.
— No to mniej pan nadzieję... Ja panu to powiadam! — A teraz rozejdźmy się i pamiętaj pan, że masz we mnie wiernego sprzymierzeńca. — Tylko sza!... Jeżeliby się rozmowa nasza wydała, albo wzbudziła najmniejsze choćby podejrzenie, nie byłabym w możności dopomożenia panu...
— Dochowam sekretu ściśle i śmiem liczyć w zupełności na łaskę pani...
Angela odpowiedziała obiecującym uśmiechem i odeszła zupełnie zadowolona z powodzenia komedyjki, jaką odegrała z Fabianem.
Ten nie posiadał się z radości.
Serce miał przepełnione miłością i zapałem.
Po tem co dopiera usłyszał a czego nie mógł przecie podejrzywać, uważał, że jest kochanym, albo przynajmniej bardzo blizkim pokochania.
Jakby rad iść i wyznać Marcie, że z pomiędzy wszystkich młodych kobiet całego świata, ją tylko wybrałby na towarzyszkę życia.
W tem usposobienia umysłu marzył tylko o jaknajprędszem spotkaniu się z wychowanką doktora i szukał jej skwapliwie.
Spostrzegłszy nareszcie, że rozmawia z panią do Chatelux, zbliżył się do matki coprędzej.
— Czekałam na pana — odezwała się uśmiechem Marta.
— Czekała pani? — powtórzył Fabian ukrywając wzruszenie.
— Tak, bo chciałam panu trochę Szczerzej podziękować, niż w obecności opiekuna, przy którym podziękowanie musiało być tylko oficyalne...
— Porozmawiajcie zatem ze sobą moje dzieci, bo ja mam także powiedzieć słów kilka pani de Saules, którą tam widzę...
Zaraz do was powrócą...
Pani de Chatelux oddaliła się i pozostawiła Martę z Fabianem.
— Czy pozwoli pani podać sobie rękę, aby się przejść po salonach?...
— Bardzo chętnie... odpowiedziała z uśmiechem wychowanka doktora.
I oparła swoje rączkę na ręku hrabiego de Chatelux.
Poprowadził ją do saloniku zmienionego w ogród rozkoszny, gdzie natłok był mniejszym i gdzie zatem można było rozmawiać nieco swobodniej.
Tu głosem przyciszonym, Fabian odezwał się do Marty:
— Błogosławię naprawdę wypadek, który mi pozwolił znajdować się na placu de l’Etoile, w chwili, gdy obecność moja mogła się na coś przydać...
— Ależ panie — odpowiedziała młoda dziewczyna — zdaje mi się, że to ja właśnie obowiązanam do tego błogosławieństwa, bo dzięki temu wypadkowi, przyszedłeś mi pan z pomocą...
— Ja, przypadek ten proszę pani, nazywam Opatrznością!... — odrzekł Fabian. — Temu to przypadkowi zawdzięczam uczucie, jakiego nie znałem dotąd jeszcze!... — Od pierwszej chwili, w której ujrzałem panią, już do niej w zapełności należałem... — Serce moje i dusza moja są zupełną pani własnością i jeżeli raczy je pani przyjąć, uznam się za najszczęśliwszego na świecie.
Marta słuchała tych gorących słów, & Wielkim spokojem, nie zdziwiona prawie.
Przepowiednie doktora Thompsona, stanęły jej w pamięci.
Mówił jej przecie o tem.
— Jesteś — mówił — piękną moją Marto, jesteś bardzo piękną kobietą i piękność twoją ściągać ci będzie tłumy wielbicieli. Pozwól im mówić... nie dziw się i nie obrażaj za komplimenta, jakie ci będą powtarzać... Słuchaj z uśmiechem, tak jak byś słuchała tabakierki, wygrywającej jedne i to samo kawałki z małemi tylko odmianami... — Odpowiadaj z grzecznością, którą będą mogli tłomaczyć sobie, jak im się żywnie podoba... Przy troszeczce kokieteryi i zręczności, nie będziesz miała ani jednego nieprzyjaciela, a przyjaciół bardzo wielu...
— Marta myślała sobie:
— Doktór prawdę przewidział... Dobrze, że mnie uprzedził... — Defilada wielbicieli rozpocznie się zaraz zapewne, skoro pierwszy młody człowiek, jakiego poznałam, zaczyna od wyznawania miłości... — Potrzeba zastosować się co do joty do zalecenia doktora... — To będzie bardzo łatwe...
Sierota rozmyślając nad tem, milczała i spuściła głowę.
— Niech mi pani pozwoli się zapytać, o czem pani tak myśli?... — szepnął Fabian, zdekoncertowany tem milczeniem.
— O tem co mi pan powiedziałeś przed chwila — odrzekła Marta.
— Czy pani mi nie wierzy?...
— Nie kłamałam sama nigdy... dla czegoż więc miałabym pana posądzać o kłamstwo?...
— Jesteś pani zachwycającą! O! tak! wierz pani w moję miłość!... jest ona szczerą, prawdziwą, pełną uszanowania i poświęcenia!... — Niech mi pani uwierzy i odpowie czy mogę mieć nadzieje, że zasłużę sobie kiedyś z czasem na jej wzajemność?... Czy zgodzi się pani kiedy zostać hrabina de Chatelux?...
Marta poczuła dreszcze.
Milczała i znowu opuściła głowę.
Słysząc Fabiana proponującego jej zostanie hrabina de Chatelux, myślała ö tym nieznajomym, którego zaledwie znała z imienia, którego obraz nosiła jednakże w duszy i dla którego biło jej serce.
Ze swej strony, Fabian myślał sobie:
— Kuzynka doktora uprzedziła mnie, że Marta z obawy opiekuna będzie bardzo ostrożną.
— Dla czego pani milczy? — zapytał znowu Filip. — Dlaczego mi pani nie odpowiada?...
Marta powzięła postanowienie.
— Ależ panie, co ja mogę odpowiedzieć panu tak zaraz — odezwała się uśmiechem nerwowym. — To trochę za gwałtowne żądanie, sam pan zapewne przyznasz!... — Widzimy się dzisiaj zaledwie po raz drugi i pan mi proponuje, abym została jego żoną... Składa pan u stóp moich hrabiowską koronę... To bardzo piękne, bardzo ujmujące, bardzo pochlebne, ale także bardzo raptowne!... — Pozostawia się zwykłe czas do namysłu... — Będziemy się częściej widywać zapewne, będziemy więc mogli pomówić później, o rzeczy tak wielkiej wagi... Dziś przy drugiem widzeniu się naszem i w pośród takiego tłumu, chwila jest nie stosowną na tego rodzaju rozmowę.
Oświadczenie Marty nie było wcale zachęcającem.
Fabian jednakże wytłomaczył je sobie na swoję korzyść.
Zo Marta kocha go, to najmniejszej nie ulega wątpliwości.
Zapewniała go o tem Angela, a że skromność dziewicza zamyka jej usta, to zupełnie naturalne.
Nie chciała tak zaraz i w dodatku na balu przyznać się do swojej miłości.
Nalegania byłoby wielką niedelikatnością.
Takiej niedelikatności Fabian nie popełni z pewnością.
Pozostawi swej uwielbianej najzupełniejszą swobodę.
— Ale... przynajmniej... — odezwał się nieśmiało, pozwoli mi pani bywać w tym domu?...
— Chyba pan o tem nie wątpi!...
— I mogę bywać dosyć często?...
— Wizyty pańskie będą mi zawsze bardzo przyjemne.
— Czy na prawdę?...
— Powiedziałam już panu, że nie potrafię kłamać!... Czyś pan zapomniał o tem?...
— O! jak ja panią ubóstwiam! — wykrzyknał Fabian przyciskając do ust maleńką rączkę Marty.
Sierota mimowoli zmarszczyła czoło.
Sytuacja zaczęła być kłopotliwa.
— Wybacz pan, to go opuszczam — rzekła zmuszając się do uśmiechu, ale muszę zająć się pewnemi szczegółami zabawy!... Dla pana zupełnie zapomniałam o gościach...
Słowa te za nadto były uprzejme, a żeby nie zrobiły miłego na Fabianie wrażenia.
Patrzył też za oddalającą się pięknością okiem pełnem miłości.
Nie domyślając się tego wcale, biedna Marta odpowiedzią swoją dopomogła zamiarom Jakóba i Pascala, tak doskonale, jak gdyby była ich wspólniczką.
Angela nie straciła ani słowa z rozmowy dwojga młodych.
Ukryta po za klombem krzewów słyszała wszystko i winszowała sobie, że wszystko idzie podług życzenia doktora Thompsona.
Odchodząc od, Fabiana Marta myślała sobie:
— Świat, w pośród którego żyć muszę, naprawdę mnie przeraża... Dla czegoż ten, którego ukochałam nie może mnie z niego wyciągnąć?...
Udała się do sali jadalne), w której pozastawiane były bufety z napojami i przekąskami najróżnorodniejszego rodzaju, do których o północy miano zaprosić gości.
Eks-sekretars hrabiego de Thonnerieux doglądał ostatnich przygotowań.
— Czy mogę pomódz panu panie Pascal?... zapytała Marta.
— Nie proszę pani odpowiedział, ale czy zechce pan zrobić mi jedne przyjemność?...
— Z największą chęcią... proszę pana...
— Musi pani bardzo być zmęczoną jako nie przyzwyczajona do takich licznych zebrań — niech więc pani chwilkę odpocznie tutaj i pozwoli sobie czem służyć.
— Bardzo dobrze...
— No to niechaj pani siada... Przyniosę zaraz szklaneczkę Porto i jaką przekąskę.
Młoda dziewczyna usiadła, bo była rzeczywiście trochę znużona, a Pascal usługiwał jej z galanteryą dobrze wychowanego człowieka.
Gospodarz domu Jakób Lagarde, literalnie się rozrywał na sztuki. Wszędzie go było pełno, z każdym z panów coś porozmawiał, dla każdej z pań miał jakiś udatny kompliment. Lubo nie słyszał co mówili ze sobą Fabian i Marta, których obserwował z daleka, był pewnym jednak, że co do tego, idzie wszystko podług jego życzenia.
Angela, która właśnie przechodziła, upewniła go ostatecznie, to się nie mylił, szepnąwszy mu do ucha.
— Idzie jak nie można lepiej! — młodzieniec wpadł po same uszy — ma zupełnie zawróconą głowę. — Dosyć jednego słowa, żeby go do Chin wyprawić...
Uśmiech tryumfu ukazał na się ustach Jakóba Lagarda.
— Nie poślemy go tak daleko...
W tej chwili północ wybiła.
Kamerdyner pełniący szwajcara obowiązki zaanonsował:
— Pan Paweł Fromental.
Pseudo Thompson obrócił się co żywo, ażeby spojrzeć na wchodzącego.
Nie mógł ukryć wielkiego zdziwienia i o mało nie wykrzyknął.
Paweł Fromental, jedna z ofiar skazanych, był tym młodym człowiekiem, dla którego miał istotną sympatyę, nie wiedząc kto on i jak się nazywa, był to ten młody człowiek, któremu uroczyście przyrzekł przywrócić zdrowie...
Ale wzruszenie nie trwało długo. Czułość musiała ustąpić interesowi.
Co go obchodził wyrostek, o którym w tej chwili dopiero dowiaduje się co jest za jeden?...
Ponieważ znajdował się w liczbie posiadaczy medalu hrabiego Filipa de Thonnerieux, Paweł Fromental skazanym był nieodwołalnie.
Ukrywając dokładnością genialnego komedyanta zdziwienie swoje, Jakób Lagarde pobiegł żywo na spotkanie syna Rajmunda.
— Drogie, kochane dziecię, jakże mi cię przyjemnie widzieć!... zawołał ściskając spóźnionego gościa. — Zaczynałem już powątpiewać o tobie!... Dla czegoż tak późno?...
— Nie mogłem wcześniej, panie doktorze, wierz mi pan, że mi to wielką przykrość sprawiło...
— Jakże się czujesz dzisiaj?...
— Bardzo dobrze panie doktorze!...
— Niepotrzebnie się co prawda zapytuje; bo wyglądasz doskonale... Mogę być dumnym z siebie, jesteś na drodze zupełnego wyzdrowienia...
— Panu doktorowi zawdzięczać będę moje życie... rzekł Paweł głośno, a po cichu dodał jednocześnie:
— A zapewne i szczęście moje...
Jakób ciągnął dalej.
— Ale sam tylko jesteś... liczyłem i na twojego ojca także...
— Niestety, nie przyjdzie... odrzekł młody człowiek zakłopotany...
— A dla czego?... czy niecierpiący czasami?...
— Jak najzdrowszy, panie doktorze, ale go nie ma w Paryżu. — Zmuszonym był wyjechać na prowincyę...
— Tem lepiej... pomyślał Jakób – zapewne za interesem?... zapytał.
— Tak panie doktorze, ale za interesem służbowym...
— Niewiedziałem, że ojciec jest urzędnikiem... myślałem, że jest zupełnie niezależnym człowiekiem...
— Ojciec mój służy w ministeryum oświaty i pełni obowiązki inspektora bibliotek departamentalnych... Udał się właśnie w objazd...
— Niespodziewanie?...
— Zupełnie niespodziewanie.
— Podwójnie żałuję, ze go nie zobaczę — raz, że miałbym przyjemność w jego towarzystwie, a powtóre, żebym mu powinszował szybkiego polepszenia się twojego zdrowia...
— Musiał cię dobrze pilnować abyś wypełniał moje rady...
— Nie potrzebował mnie pilnować, panie doktorze... — Mam do pana zaufanie nieograniczone i pedantycznie stosuję się do tego co mi pan zaleciłeś...
— Moje rady, stosują się tylko do cierpień fizycznych, ty miałeś także cierpienie moralne... — Czy znaleźliście na nie lekarstwo?...
— Znaleźliśmy, panie doktorze.
— Któż je dostarczył?...
— Przypadek.
— To jakaś widocznie zagadka?...
— Szukałem bardzo daleko przed miotu mojej miłości, a...
— A i cóż?...
— A znajdował się bardzo blisko...
— Gdzie moje dziecko? Ale ba... przepraszam cię, bo ci zadałem pytanie, za bardzo znowu niedyskretne...
— Pan doktor ma prawo o wszystko mnie zapytywać, nie mam dla pana tajemnicy. Panu też pierwszemu się zwierzę, tylko pierw muszę się dowiedzieć, czy ta którą pokochałem, pozwoli mi kochać się wzajemnie...
— Bardzo słusznie, mój chłopcze... — Odpowiedź twoja jest dowodem twej uczciwości i szlachetności, cnót bardzo rzadkich, ale bardzo cennych zawsze. — Będziesz szczęśliwy, kochany chłopcze, bo zasługujesz na to — powiedział z powagą Jakób i dodał zaraz po cichu: — Tylko się spiesz, radzę ci, bo choć jesteś jeszcze bardzo młody, bliżej ci do śmierci, niż niejednemu starcowi...
Paweł błądził oczami po sali w której się znajdowali i po salach następnych.
Szukał ukochanej swej dziewczyny, szukał swojego ideału, swojej „Czarodziejki z nad Marny,“ ale jej nigdzie nie dostrzegł.
Musiała się tu znajdować jednakże...
Niepodobna, aby jej nie było na wieczorze...
Jakób Lagarde spostrzegł to rozglądanie się Pawła.
— Kogo tak poszukujesz, kochane dziecię? ― zapytał.
— Nikogo, panie doktorze — odpowiedział spiesznie Paweł — patrzę, czy nie zobaczę czasami kogo ze znajomych...
— Prawdopodobnie, spotkasz kogo, bo jest osób bardzo dużo... — Paryżanie raczyli przyjąć łaskawie moje zaprosiny, za co im wdzięczny jestem nieskończenie.
W tej chwili otworzono salę jadalną.
Chciałbym cię zaprowadzić do bufetu — powiedział Jakób Lagarde — ale przede wszystkiem muszę cię przedstawić mojej wychowanicy...
Paweł zadrżał z radości, ale zapanował nad sobą.
Jego wzruszenia nie spostrzegł wcale doktor Thompson.
— Wielki to dla mnie zaszczyt, panie doktorze... — oświadczył Paweł z udanym spokojem.
— Oto właśnie ona... w sam czas przychodzi... — rzekł Jakób, wskazując na Martę, wychodzącą z sali jadalnej jakąś młodą panienką.
Ujrzawszy „Czarodziejke“ w żałobnem jej ubraniu, Pawłowi zakręciło się w głowie, jak gdyby posadzka zachwiała mu się pod nogami.
Wzruszenie przemogło silną jego wolę.
Bohaterskim prawdziwie wysiłkiem, zdołał zapanować nad sobą.
Marta ciągle rozmawiając, zbliżała się do dwóch mężczyzn, ale ich nie widziała.
Gdy miała mijać doktora, ten uderzył ją lekko w ramię i rzekł:
— Pozwól, kochana Marto, przedstawić sobie syna jednego z moich dobrych przyjaciół...
Młoda dziewczyna zatrzymała się i patrzyła na doktora, który zasłaniał Pawła.
— Pan Paweł Fromental...
Znalazłszy się tak niespodzianie w obecności tego którego kochała, a którego oczy patrzyły w nią z uwielbieniem, Marta poczuła ogarniające ją płomienie.
Krzyknęła, położyła rękę na sercu i byłaby upadła, gdyby jej nie podtrzymał Jakób.
Paweł chciał także porwać ją w swoje objęcia, ale powstrzymał zapał, który go popychał naprzód.
Jakieś zazdrosne podejrzenie, przemknęło przez głowę Jakóba.
— Co tobie, kochana Marto? — zapytał zaniepokojony — dla czegoś krzyknęła, zkąd to pomieszanie?...
Sierota zrozumiała, że tajemnica gotowa się wydać, a nie miała sposobu zapobiedz temu.
Z szybkością błyskawicy pojęła fatalne następstwa podobnego odkrycia.
Zebrała z nadludzką energią wszystkie swe siły, jakie kobiety znajdują zawsze, gdy są zagrożone niebezpieczeństwem i z uśmiechem na ustach, z jasnemi niewinnemi oczyma, wyprostowała się.
— Nic mi nie jest, panie doktorze... — odpowiedziała — nic takiego, cobym określić potrafiła. Chwilowe jakieś osłabienie... Ale to już przeszło...
— Zupełnie?...
— Najzupełniej... — Nie pozostało ani śladu...
Jakób zmarszczył brwi.
Tłomaczenie się młodej dziewczyny, chociaż prawdopodobne, nie zadowoliło go jednakże.
To nagłe i tak krótko trwające osłabienie, wydało mu się mocno podejrzanem.
— Co to znaczy? — pomyślał sobie. — Czy przypadkiem nie jestem oszukiwany? Czy Marta zapewniając mnie, że nie kocha nikogo, nie kłamała czasem przedemną, czy czasem nie odkryją dowodu?...
I Thompson rzucił przenikliwe na Pawła Fromentala spojrzenie.
— Ten ze swej strony pożerał oczami młodą dziewczynę, która przyłożyła paluszek do ust, nakazując mu milczenie.
— Jakże mi przykro — odezwał się syn Rajmunda — że nagła niedyspozycya pani, przypadła właśnie w chwili, kiedy miałem szczęście być jej przedstawionym!... Pozostawi to nieprzyjemne może po mnie wspomnienie...
— Niech pan wcale temu nie wierzy!... odpowiedziała uśmiechając się sierota. — Czyżby pan naprawdę tak miał złe o moim rozsądku pojęcie?... — Niedyspozycya zupełnie przeszła i zupełnie już o niej zapomniałam... Witam pana w tym domu, że zaś jesteś pan ulubieńcem doktora Thompsona, któremu bardzo wiele jestem winną, liczę, że staniesz się pan moim także przyjacielem.
I z najnaturalniejszą w świecie gracyą podała rękę Pawłowi.
Jakób Lagarde wiecznie podejrzliwy, wiecznie niedowierzający, śledził wyraz oczu obojga młodych, studyował poruszenia ich ust, czy nie ujrzy czasem na nich jakiego dwuznacznego uśmiechu, ale został pobity spokojem Marty i naturalnem swobodnem zachowywaniem się Pawła.
— Nie, oni się nie znali... — zakonkludował nareszcie — niepodobna, aby ją kochał... A zresztą, jeżeli mnie wyprowadzili w pole i znają się i kochają od dawna, to nie ma nic w tem wielkiego! – Skończy się to niezadługo... Paweł Fromental nie jest wcale niebezpiecznym, nie należy on już wcale do tego świata.
Zasępił czoło, a w oczach dzikie zabłysły mu płomienie.
Marta spostrzegła to i zimno się jej zrobiło.
Ale wyraz fizyonomii doktora Thompsona zmienił się zaraz zupełnie.
Twarz jego z ponurej i groźnej, stała się odrazu otwartą i uśmiechniętą.
— No — odezwał się do sieroty i Pawła — porozmawiajcie ze sobą swobodnie, poznajcie się lepiej moje dzieci, bo zapewne dosyć często widywać się będziecie... Ja muszę iść do gości i zostawiam was samych...
Skinął przyjaźnie ręką i odszedł.
Marta musiała sobie przyznać tą razą, że wcale nie zrozumiała postępowania doktora.
Dla czego pozostawiał ją samą z Pawłem... dla czego pozwolił jej swobodnie z nim pomówić?...
Co to mogło znaczyć?...
Czyby ten człowiek taki niedowierzający i taki przebiegły, dał się naprawdę oszukać?...
Czy uwierzył jej tłomaczeniu?...
Czy w istocie nie zrozumiał co znaczył ten jej okrzyk na widok Pawła?...
Nie miała czasu zastanowić się nad tem wszystkiem, bo syn Rajmunda odezwał się do niej:
— Czy pani pozwoli podać sobie rękę i przejść się ze mną po salonach?... Zabawa w obecności pani, wyda mi się daleko piękniejszą.
Za całą odpowiedź, Marta wsunęła drżącą rączkę pod rękę Pawłowi i zaczęli się przechadzać pomiędzy gośćmi.
Jakob Lagarde, kryjąc się po za grupy rozmawiających, obserwował ich bacznie.
— Z tego co cierpię, przekonywam de dopiero jak ją kocham szalenie! — powiedział do siebie. — Zazdrość jest szkaradną chorobą. To rak, co toczy serca! — Czyżby jego przekładała nademnie? — Prawie, że byłbym zadowolonym tego. Ten chłopak musi umrzeć...Zabijając go, nie będę wcale morderca... będę tylko mścicielem!...
Paweł i Marta trzymając się pod ręce, nie przemówili dotąd do siebie ani jednego słowa, żadne z nich nie miało odwagi rozpocząć dyskursu.
Nareszcie Paweł przerwał pierwszy milczenie.
— Panno Marto!... rzekł z cicha, jak ja wiele mam pani do powiedzenia... to trudne do wiary doprawdy!...
Przed udzieleniem odpowiedzi Marta zwolna zwróciła głowę.
— Nie spostrzegłszy doktora, ścisnęła gorączkowo rękę Pawła i szepnęła:
— Proszę pana...
— Rzekłszy to pociągnęła syna Rajmunda do małego saloniku przemienionego w ogród, w którym właśnie miała przed tem rozmowę Fabianem de Chatelux. Zamiast jednak tu się zatrzymać uniosła zasłonę z perskiej materyi, nacisnęła sprężynę drzwiczek ukrytych i otworzyła do małego słabo oświetlonego buduaru.
Gdy weszli za próg, Marta zamknęła drzwi za sobą.
Paweł upadł na kolana na dywan i wyciągając ręce do młodej dziewczyny, szeptał głosem namiętnym, poruszającym Martę do głębi.
— Ja to ci mam powiedzieć Marto, że czekam od ciebie wyroku... wyroku życia lub śmierci...
Sierota stała cała drżąca.
Nie była wstanie zdobyć się na odpowiedź.
Paweł mówił dalej:
— Zrozumiałem, że się obawiasz... i żem milczeć powinien... Ten sam znak twój rozpaczliwy przekonał mnie, te znasz wszystkie myśli moje... Tak jest, ty wiesz o tem dobrze, że od pierwszego zobaczenia cię, pokochałem cię prawdziwie!... Wyjechałaś gdzieś bez śladu... Myślałem, że cię już straciłem na zawsze i zrozpaczony błagałem Boga, żeby śmierć zesłał na mnie... Ale Pan Bóg ulitował się widocznie nademną, skoro pozwolił mi cię odnaleźć, skoro doprowadził mnie do miejsca, w którem przebywasz...
Przyszedłem nie wiedząc, czy idę po największe szczęście, czy po rozpacz bez granic.
Dusza moja i serce moje należą do ciebie niepodzielnie... cokolwiek bądź postanowisz, przyjmę to z pokorą.
Powiedz mi, że zanadto robiłem sobie nadziei... powiedz, że nie jesteś wolna... że mnie nie kochasz... że mnie nigdy nie będziesz mogła pokochać... powiedz mi to, a ja bez skargi, bez szemrania oddalę się natychmiast... Powiedz mi to, a cierpienia moje nie będą trwały długo, bo śmierć mnie, bez potrzeby uciekania się do samobójstwa, zaraz zabierze.
Młody człowiek umilkł.
Marta przez parę chwil wymawiała słowa jakieś bez związku i niezrozumiałe, ale nareszcie z wielkim wysiłkiem podała rękę synowi Rajmunda i głosem złamanym lecz wyraźnym rzekła:
— Ja cię kocham Pawle!...
Objął w swoje ramiona „Czarodziejkę“ i przycisnął do serca.
Oboje drżeli w upojeniu, niewinną ale ogromną, nieskończoną miłością.
— O! Marto moja ukochana, jedyną, dajesz mi szczęście nadziemskie, dajesz mi najwyższą radość, jaką może uczuwać istota ludzka — wykrzyknął Paweł z rodzajem obłąkania.
— Cicho!... Na miłość Boską cicho!... szepnęła Marta odzyskawszy panowanie nad sobą. Wiem wszystko... — Wiem więcej aniżeli przypuszczasz, bo tego dnia, kiedy w tym domu, w tym gabinecie doktora mówiłeś o mnie nie wymieniając mojego imienia, słyszałam cię, zrozumiałam, i byłam smutną i szczęśliwa zarazem... Wiem, że mnie kochasz całą dusza, a ja ci płacę miłością za miłość... Niech żadne słowo, żadne spojrzenie nie zdradzi nas aż do dnia, kiedy wolną zostanę...
— Wolną? — A czyż nią nie jesteś w tej chwili?..
— Nie, wcale nie jestem wolną...
— Jakto?...
— Tak jest mój drogi, ja nie jestem wolną i nie mogę tak od razu zerwać mojego łańcucha — odpowiedziała Marta...
— Nie rozumiem.
— Doktór Thompson zakochał się we mnie i chce ze mnie zrobić sobie żonę...
— On? — wykrzyknął Paweł — w wyznał ci już swoją miłość?...
— Wyznał mi ją, ale uspokój się mój jedyny!... Z tego nic być nie może i nie będzie, bo ja ciebie tylko kocham.
— Czy doktór ma jakie prawa do ciebie?... Czy ma jaką władzę nad tobą?...
— Ani jedno ani drugie, bo nie jest ani kuzynem moim, ani nawet prawym opiekunem... Ale był moją jedyną podporą, był jedynym moim pocieszycielem w najcięższej chwili mojego życia... Mam dlań przywiązanie córki i szczerą wdzięczność... Jako opiekunowi winnam mu posłuszeństwo i uszanowanie, ale nie mogę mu poświęcić najdroższych pragnień mego serca!...
— A ja chciałem mu wyznać moje uczucia...
— O! jakieś dobrze zrobił, żeś nie nie powiedział... Nie wspominaj mu nic o tem nigdy!... Niech się niczego nie domyśla... Zazdrosny jest i lęka się swojego własnego cienia... Widział moje wzruszenie i z pewnością szuka przyczyny... Nie dowierza nam, jestem tego pewną, bo wpatrywał się w nas z dziwnym wyrazem oczu... Pawle, kochany mój Pawle!... wystrzegaj się go na miłość Boga... Zazdrość mogłaby go uczynić niebezpiecznym...
— Ależ jednakże — zawołał Paweł, położenie takie nie może się przeciągać do nieskończoności... Musi się znaleźć przecie jakie z niego wyjście...
— Zapewne — odpowiedziała Marta.
— Jakież zatem?...
— Chcesz mi zaufać... Pozwolisz mi kierować sobą...
— Pytasz mnie o to?... Ależ pragnę tego z całego serca!. Rozporządzaj mną a będę ci ślepo posłusznym!... Co mam uczynić?...
— Masz myśleć o mnie nieustannie... przychodzić tutaj jak można najczęściej, ale jako gość, jako przyjaciel domu, a nie jako zakochany... Gdy ci powiem... żem jest wolną... wtedy nie będzie się czego obawiać... wtedy będziesz mógł się oświadczyć...
— Powiedziałaś mi, wszak prawda, że nie jesteś jak wszyscy sądzą pupilką doktora Thompsona?...
— Jestem tylko biedną sierotą, którą on przygarnął i którą uratował od nędzy... Bez niego, może nie istniałabym już na świecie, to też nie umiałabym targować się z nim o moję wdzięczność...
— Marto, ty mnie przerażasz!...
— Dla czego?
— Doktór wziął nad tobą taką przewagę, jakiej się napewno niedomyślasz. Jeżeli cię kocha, zmusi cię ażebyś go poślubiła...
— Nie obawiaj się o to wcale mój kochany, nie jestem taką słabą, mam owszem bardzo silną wolę... żadna moc ludzka jej nie złamie!... Oddałam ci moje serce i nikt ci go wydrzeć nie potrafi. Jeżeli zawsze będziesz mnie kochał, zostanę twoją napewno... jeżeli przestaniesz mnie kochać, nie zostanę niczyją.
— Marto, kochana Marto — zawołał Paweł upojony temi słowy — ja mam w tobie tylko nadzieję!
— Nadzieję, która cię nie zawiedzie, odrzekła sierota, i podając mu czoło dodała: Odwagi mój przyszły mężu!... odwagi....
Syn Rajmunda z bijącam sercem przycisnął usta swoje do złocistej grzywki czarodziejki.
Teraz chodźmy — powiedziała — bo nie trzeba ażeby spostrzeżono, iżeśmy oboje zniknęli...
Weszli do salonu pełnego zieleni.
— Rozłączmy się — powiedziała młoda dziewczyna — a pamiętaj, że jak zdołam się oswobodzić, znakiem cię zaraz o tem uprzedzę...
Paweł uściskał ręce Marty, która mu odpowiedziała uściskiem i wsunęła się pomiędzy gości.
To co usłyszał o przeszłości swojej czarodziejki, rozproszyło wszelkie obawy.
Marta nie była ani pupilka, ani kuzynką doktora Thompsona, ale poprostu będąc dziecięciem, sierotą wziętą przezeń na opiekę.
Thompson nie miał do niej żadnego szczególnego prawa.
Marta może sama sobie wybrać człowieka, do którego należałaby duszą i sercem, może sama rozporządzać swoją ręką.
Jego wybrała i z pewnością pozostanie wierna danemu słowa.
Przyszłość do niego należała, jedynie do niego!...
Ażeby osiągnąć to wymarzone szczęście, potrzeba tylko uzbroić się w trochę cierpliwości.
Marta ze swej strony czuła się także nad wszelki wyraz szczęśliwą i z pewnością nie przypuszczała, że użytą zostanie jako przynęta okropnej zasadzki, w którą doktór Thompson zamierzał zwabić Pawła.
Czy Jakób Lagarde i Pascal Saunier zdołają doprowadzić do końca swojej dzieło śmiertelne?...
Sukcesorowie hrabiego de Thonnerieux czy zostaną pomordowani do ostatniego?...
Tajemnica to Bogu jednemu tylko wiadoma.
Paweł przechadzał się po salonach, gdy naraz spotkał się oko w oko z Fabianem de Chatelux.
Zdziwienie obu młodych, nie spodziewających się niczego podobnego, łatwem było do zrozumienia.
Wzięli się pod ręce i zaczęli ze sobą rozmawiać, ale obaj dyskretni, nie zwierzali się sobie i ani wymówili nawet imienia wychowanki doktora.
Marta przyłączyła się do Thompsona.
— Cóż to, samaś jedna kochane dziecię?... zapytał. A cóżeś zrobiła z moim młodym przyjacielem Pawłem?...
— Pan Paweł, jak mi się zdaje, miał ochotę wziąć czynniejszy nieco udział w przyjemnościach wieczoru — odrzekła sierota — a że żałoba tańczyć mi nie pozwala, ustąpiłam go gościom naszym...
— Prześliczny chłopak nieprawda?...
— Być może — odparła sierota obojętnie — ale bardzo małomówny...
— Może go onieśmieliłaś swoją imponującą urodą?...
Marta śmiać się poczęła.
— Z czego się śmiejesz? — zapytał Jakób.
— Z przesadnego komplimentu panie doktorze... Jeżeli słowa pańskie wyrażają naprawdę przekonanie pańskie, to patrzysz na mnie bardzo pobłażliwemi oczami...
— Patrzę na ciebie oczami człowieka, który cię kocha na prawdę moja Marto!... szepnął sprzymierzeniec Pascala Saunier... Ubóstwiam cię i gdy cię widzę tak piękną i tak otoczoną powszechną admiracyą... mało nie oszaleję doprawdy!...
— Doktorze... doktorze... zapominasz już o naszej umowie... przerwała sierota.
— Prawda... mruknął Lagarde spuściwszy głowę. — Zapomniałem... Ale odtąd nie zapomnę się już więcej...
Marta odeszła aby się spotkać z Angelą.
Było już późno.
Spora liczba gości już odjechała.
Pani de Chatelux z Fabianem należeli do tej liczby.
Hrabina powinszowała doktorowi, że wieczór udał się świetnie i powiedziała kilka grzecznych słówek Marcie, która właśnie znajdowała się przy Thompsonie.
— Wszystkie pani słowa mam tutaj wyryte... odezwał się z cicha Fabian do młodej dziewczyny.
Marta nie przypomniała nawet sobie do czego się odnosi ta aluzya i odpowiedziała banalnym uśmiechem.
Ten uśmiech upoił ostatecznie młodego hrabiego.
Wychodząc z salonu, spotkał Angelę i przy ukłonie rzucił na nią znaczące spojrzenie.
Spojrzenie jakie w zamian otrzymał mówiło mu bardzo wyraźnie:
— Idź śmiało naprzód! — Masz we mnie wiernego sprzymierzeńca!...
W chwilę potem Paweł Fromental, zbliżył się do Jakóba.
Czy i ty także już odchodzisz kochany chłopcze? — zapytał pseudo amerykanin.
— Odchodzę panie doktorze...
— A to dla czego tak prędko?...
— Jestem jeszcze trochę osłabiony i trzymając się rady pańskiej, chcę się wcześniej trochę położyć. — Czy pan mi tego nie pochwala?...
— Przeciwnie, pochwalam najzupełniej — ale przed tem mówiłem do ciebie jako gospodarz domu, nie zaś jako doktor! Idź moje dziecię i stosuj się skrupulatnie do rad moich, a z pewnością w krótkim czasie zdrów będziesz jak ryba... Przychodź często mnie odwiedzać, a szczególniej przynieś mi co najprędzej dobrą jaką nowinę.
— Dobrą nowinę... panie doktorze?...
— Wiadomość, że pewnym jesteś swojego szczęścia... to jesteś kochanym!...
Miłość to szczęście na ziemi jedynie...
Pawłowi płomienie uderzyły do twarzy i może odpowiedziałby coś na to, ale spojrzenie Marty zamknęło mu zaraz usta.
— Dziękuję panu doktorowi za jego dobre życzenie... i mam nadzieję, że się ono z czasem spełni...
— Nie wątpię wcale o tem — odrzekł Jakób i podał na pożegnanie rękę Pawłowi.
Ten ostatni uścisnął ją bez żadnego pomieszania, a Marcie skłonił się z uszanowaniem.
Salony po trochu coraz więcej się opróżniały.
Ostatnie tony muzyki ucichły.
Z kolei rozeszli się i muzykanci, a nareszcie Jakób Lagarde znalazł się sam z Pascalem i Angelą.
— Trzeba przed upływem ośmiu dni Wszystko zakończyć, odezwał się Lagarde.
— I będzie wszystko skończone — odrzekł ex-sekretarz hrabiego de Thonnerieux. — Jutro zajmę się la Fouin’em, a pojutrze wyjadę do Genewy.
— Dobrze!... Pozostanie już nam tylko zatem Fabian de Chatelux i Paweł Fromental... Mamy ich w garści obudwu i gdy się z nimi załatwimy, będziemy panami milionów! — Ale to już bardzo późno a właściwie bardzo rano... Chodź.
my spać — bo nam sen potrzebny!...
Sprzymierzona trójka rozeszła się do swych pokojów.
Marta udała się wcześniej nieco do siebie i padłszy na kolana dziękowała Bogu, że jej zesłał taką wielką radość i tak niespodziewanie.
Jakób Lagarde znalazłszy się sam miał twarz zasępioną, a duszę pełną złości.
— Więc to ona jego kocha! — mruczał świszczącym głosem. — To on ją utracił, a teraz odnalazł! — Rzeczywistość biła mnie w oczy, pomimo komedyi jaką odgrywali oboje! — Doskonale się rozumieją!... ale mnie oszukać nie podobna!... Pan Paweł Fromental podwójnie jest skazanym!...
Syn Rajmunda wyszedłszy z pałaon Thompsona, wsiadł do powozu i kazał się zawieźć do domu na ulice Saint-Louis-en-l’Isle, gdzie go ojciec oczekiwał siedząc przy pracy.
— No cóż ukochane dziecię? pytał Pawła, powstając na przywitanie.
— A cóż mój ojcze! jeżeli chcesz widzieć człowieka szczęśliwszego, to patrz się na mnie!...
— Widziałeś wychowankę doktora?...
— Widziałem. Nasze obawy nie miały żadnej podstawy...
— Moje szczęście jest najpewniejszem!...
Rajmund uśmiechał się słysząc mówiącego w ten sposób syna.
— Czy wyznałeś doktorowi Thompsonowi swoje miłość?...
— O, nie uczyniłem tego.
— Dla czego? zapytał Rajmund zaniepokojony.
— Bo oświadczyć mu się, znaczyłoby to samo co wszystko zepsuć, a może i stracić...
— Dla czego?...
— Doktór Thompson jest moim rywalem, kochany ojcze...
Fromental zmarszczył brwi.
— Doktór jest twoim rywalem?... powtórzył. — On!...
— Tak mój ojcze... Tak samo jak ja jest zakochanym w Marcie i tak jak ja pragnąłby ją zaślubić…..
Powiedziawszy to Paweł, powtórzył prawie słowo w słowo rozmowę swoją z młodą panienką.
Rajmund słuchał syna z nadzwyczajną uwagą — a twarz jego coraz bardziej pokrywała się smutkiem.
Paweł zauważył to i wykrzyknął skończenia opowiadania:
— Ale cóż to ojczulku! żeś się tak zachmurzył?... Dla czego nie zdajesz się podzielać mojej radości?...
— Bo nie podzielam jej wcale... Ta rywalizacya martwi mnie więcej niż to potrafię wypowiedzieć. Smutna to rzecz, że trzeba walczyć z panem Thompsonem.
Życzliwość z jaką nas przyjął, poruszyła mnie do głębi duszy... Leczy cię! Jemu winni będziemy twoje ocalenie... I jakże mu się odwdzięczamy za to?... Stając się jego rywalem, stajesz się ma rozumieć nieprzyjacielem jego!... Czynisz mu największą krzywdę, jaką człowiek wyrządzić może człowiekowi, zabierający mu ukochaną przez niego istotę...
— Marta nie kocha go wcale...
— Powiedziała ci to?...
— Przysięgła mi na to. — Zresztą jakże by go kochać mogła, jeżeli mnie serce swoje oddała?... Wdzięczną jest doktorowi bardzo, ale nie może posunąć tej wdzięczności aż do tego stopnia, żeby zrobić ofiarę ze swojej osoby!...
— Marta jest zatem zupełnie wolną?...
— Moralnie tak... materyalnie jeszcze nie, ze względu na konwenanse jakie musi zachować. Obiecała mi jednakże, że się niedługo uwolni...
— Ha! wola Boża... idź za skłonnością swego serca... Z tego co mi powiedziałeś, jedno mnie tylko pociesza...
— Co kochany ojcze?...
— To to, że ukochana twoja jest sierotą i do tego biedną, że nie ma żadnej rodziny i że jest panią swej woli... Będąc samą na świecie, sama nas osądzi i może zrozumie...
— Ona cię nie będzie sądzić mój ojcze... Ona cię kochać będzie!...
— Dałby to Bóg... w którym jednym tylko pokładajmy nasze nadzieje!... Musisz być zmęczonym... Idź połóż się trochę, i nie zapomnij, że trzeba ci bardzo wcześnie pojechać do Créteil, ażeby uspokoić nasze biednę Magdalenę. Nie wiedząc co się z tobą zrobiło, musi być w śmiertelnej trwodze.
— Mam wielką ochotę mój ojcze choćby zaraz tam pojechać — odrzekł Paweł. Wypocznę sobie we dnie.
— Dobrze, mój synku!... Opowiadając Magdalenie o swojej wycieczce, powiedz jej żeś mnie widział.. że przyjadę do was na kilka godzin za każdą razą, jak tylko będę swobodniejszym... i że niedługo zapewne odzyskam już wolność zupełną...
— Więc ojcze, Magdalena zna twoją tajemnicę?...
— Zna ona całe życie moje... była świadkiem moich nieszczęść... powiernicą moich kłopotów i zgryzot moich...
— Poczciwa Magdalena! — wykrzyknął do łez wzruszony Paweł. — Kochałem ją zawsze, a teraz ją uwielbiać będę!...
— No jedź już jedź kochany synu... Tylko okryj się dobrze, bo noce teraz chłodne, szczególniej nadedniem, a w Créteil cały dzień odpoczywaj...
— Przyrzekam ci to kochany ojcze... Czy idziesz dziś rano do pani de Chatelux?...
— Idę... o dziesiątej.
— Zegnam cię ojcze...
— Do widzenia moje dziecko...
Paweł całował Rajmunda, ubrał się ciepło i wyszedł.
Nocny fiakr, za cenę piętnastu franków, zgodził się zawieść go do Port-Créteil, gdzie przybył o szóstej rano, ku wielkiemu ździwieniu Magdaleny, która tylko co wstała, najpewniejsza, że jej panicz zasypia w swoim pokoju.
Punkt o dziesiątej Rajmund stawił się w pałacu przy ulicy de Tournon.
Pani de Chatelux, chociaż trochę zmęczona wczorajszym wieczorem, przyjęła go w tej chwili.
Fromental oddał jej swoję prośbę.
Chciała ją przeczytać, czytając nie mogła się powstrzymać od łez, tak jej się wydały wzruszającemi skargi nieszczęśliwego człowieka, obawy zrozpaczonego ojca.
— Licz na mnie kochany Rajmundzie odezwała się następnie — poproszę jeszcze o poparcie twojej prośby, kilku bardzo wpływowych osób, dzisiaj zaraz wieczór oddam ją do własnych rąk sekretarzowi ministra... Prośmy Boga, aby nam dopomógł miejmy nadzieję!
Rajmund wyszedł z sercem przepełnionem wdzięcznością i spełniając rozkazy naczelnika bezpieczeństwa, wziął się do swojego zadania.
Zadanie to zawiłe, praca ogromna...
Musiał działać po omacku, musiał bez żadnej nitki przewodniej kręcić się w tym chaosie piekielnym...
Imaginacya zazwyczaj ogromnie rozwinięta wśród policyi śledczej, niedostarczała mu żadnych a żadnych wskazówek...
Potykał się na każdym kroku o nieprzeparte zawady.
Błąkał się pośród ciemności, a żadne światełko, nie błyszczało mu nawet z daleka.
Szukał jakiejkolwiek drogi wyjścia, ale jej nie znajdował.
W chwili kiedy Rajmund udawał się na ulice de Tournon, pseudo-Thompson, wyszedł ze swego pałacu i kazał wieźć się na ulice Charche-Midi, do matki ostatniej swojej ofiary.
Jako doktor winien jej był swoje starania.
Wdowa tonęła cała we łzach, ale te łzy nie sama tylko miłość macierzyńska powodowała, Pani Labarre opłakiwała swojego syna, bo krew zawsze ma swoje prawa, ale opłakiwała jednocześnie i majątek po hrabim de Thonnerieux, jaki miał się dostać Renemu w razie odnalezienia testamentu.
Śmierć nieszczęśliwego chłopca niweczyła wszystkie jej nadzieje.
Kiedy pani Labarre pomyślała o tem, matka ustępowała miejsca kobiecie chciwej, pozbawionej wszystkich swoich widoków, zupełnie zrujnowanej.
Jakób Lagarde uspokoił ją w części, dając jej do zrozumienia, że fortunę może odzyskać przez wyjście za mąż i że nie ma nic niepodobnego, aby on został tym mężem.
Wszystkie przygotowania do pogrzebu ukończono i eksportacya naznaczoną została na godzinę czwartą po południu.
Od wpół do czwartej naród się zbierał po przed domem przy ulicy Charche-Midi.
Pani Labarre jako wytrawna komedyantka, umiała nastroić twarz swoję odpowiednio do okoliczności i przyjmowała słowa pociechy z pozorem matki rozpaczającej.
Punkt o czwartej żałobny kondukt ruszył do kościoła świętego Sulpicyusza.
Doktór Thompson — reprezentujący rodzinę — postępował z odkrytą głową za trumną ofiary swojej.
W różnych porannych dziennikach zaznaczono, to R. L., dobrze urodzony młody człowiek, jadąc koleją żelazną, oparł się o źle zamknięte drzwiczki wagonu w pobliżu Choissy-le-Roi i wypadłszy został na śmierć przejechany.
Wzmianka ta nie dawała powodu do żadnych komentarzy.
W prefekturze nie znać było żadnej nadzwyczajnej ruchliwości.
Prokurator rzeczpospolitej i naczelnik służby bezpieczeństwa publicznego, zachowali w tajemnicy ostatni wypadek, dla powodów jakieśmy już wytłomaczyli.
Najprzód chcieli zapewnić mordercom pozorne bezpieczeństwo, a następnie nie chcieli niepokoić Paryża niedołęztwem policyi, która nie była w stanie wykryć nędzników i pozostawiała im możność prowadzenia dalej swojej piekielnej roboty.
A właśnie do nowej takiej roboty przygotowywali się ci nędznicy.
Słyszeliśmy jak Pascal Saunier mówił do Jakóba Lagarda:
— Jutro zajmę się la Fouinem, a pojutrze wyjadę do Genewy...
Czytelnicy nasi przypominają też sobie zapewne, że w Genewie właśnie spodziewali się odnaleźć Martę Berthier, zapisaną w testamencie hrabiego de Thonnerieux.
Zaraz z samego rana Pascal udał się do swojego mieszkania przy ulicy Puebla, gdzie od czasu do czasu miał zwyczaj pokazywać się dla względów, których łatwo się domyśleć.
Przetrząsnął tam jednę z waliz wypchaną różnego rodzaju ubraniami, wyjął z pośród nich stare połatane na kolanach i obszarpane u dołu spodnie, wypłowiałą koszulę kolorowa, kamizelkę z czerwonego sukna i palto z materyału niegdyś włochatego, dobrze wytarte na łokciach.
W tej samej walizce odnalazł także kapelusz słomiany, buty nie do użytku prawie, perukę blond, doskonale zrobioną i małe lusterko.
Upakowawszy to wszystko w niewielką paczkę, wyszedł na ulicę, wstąpił do fryzyera i kazał sobie zgolić wąsy sumiasto, które nosił, co było dostatecznem, aby go odmienić do niepoznania.
Przybywszy na bulwar, udał się ku jednej ze stacyj i wsiadł do fiakra.
— Gdzie jedziemy obywatelu? — zapytał stangret.
— Do bramy Daumesnil.
We trzy kwadranse fiakṛ zatrzymał się we wskazanem miejscu, Pascal zapłacił należność i poszedł do lasku Vincennes.
W tej porze roku, drzewa były rozwinięte w całej pełni, krzaki bardzo gęste.
Pascal szedł jakiś czas aleją nad brzegiem jeziora Daumesnil, a następnie zboczył w wąską drożynę w las prowadzącą.
O sto pięćdziesiąt kroków od drożyny owej, zatrzymał się, obejrzał na około czy nie ma gdzie przypadkiem kogo i wsunął się w krzaki.
O jakie trzydzieści kroków przystanął w gąszczu i zaczął się przysłuchiwać, ale oprócz świergotu ptasząt i szmeru liści wiatrem poruszanych, żaden go inny głos nie dochodził.
Pewny, że jest bezpiecznym, usiadł na trawie i zaczął zmieniać paryzki garnitur na łachmany, jakie miał owinięte w kawałku czarnego płótna.
Dokonawszy tej metamorfozy, pozostawało tylko dopasować jeszcze perukę.
Uczepił małe lusterko do gałęzi w takiej wysokości, aby mógł dobrze się sobie przyjrzeć, zaczesał włosy własne do góry i ukrył pod krótko przystrzyżoną perukę.
To przeobraziło go zupełnie.
Gdyby go sam nawet Jakób Lagarde zeszedł niespodzianie, z pewnością by go nie poznał.
Przyczernił sobie brzegi powiek kawałkiem ołowiu i z zadowoleniem przeglądał w lusterku.
Ażeby ręce odpowiadały ubraniu powalał je lekko tym samym ołowiem, po czym i twarz przyczernił.
Wyglądał na robotnika fabrycznego, który wymknął się w fabryki, ażeby się na wsi zabawić.
Ten właśnie pozór chciał sobie nadać i udało mu się doskonale.
Po skończenia roboty, owinął w to samo czarne płótno zdjęte z siebie ubranie i położył pakiet pod drzewem w wysokiej trawie.
Ponieważ trawa nie zupełnie go zakryła, narwał liści i na wierzch zarzucił...
Zrobiwszy to wyszedł z krzaków znacząc sobie drogę małemi gałązkami. w taki sposób, ażeby ją odnaleźć, gdy po wróci po swoje rzeczy.
Nucąc coś pod nosem dla lepszego pozoru, skierował się ku Charenton.
W pobliża mostu, zaszedł do sklepiku z przyrządami do łowienia ryb.
Ta kupił wędkę, wabik, stare pudełko od sardynek, koszyk i worek siatkowy, zarzucił koszyk na plecy, minął most, skręcił na lewo i poszedł gościńcem prowadzącym do Port-Créteil.
Dziewiąta biła w chwili gdy dotarł do miejsca, które było prawdziwą rozkoszą rybaków.
Nie wielu ich było dziś na stanowisku...
Na całej linii czółen Pascal spostrzegł trzech tylko.
Nic to wcale nadzwyczajnego, bo z wyjątkiem niedzieli i poniedziałku, spacerowicze są rzadcy, a więc nie wielu i amatorów łowienia.
Z wysokości brzegu ex-sekretarz hrabiego de Thonnerieux, poszukiwać dogodnego zejścia, i przypatrywał się pierwszemu rybakowi.
Nie znał go zupełnie.
Szedł dalej i myślał sobie, czyżby przypadkiem nie był tu dzisiaj?...
Byłby to wypadek bardzo dla mnie nieszczęśliwy...
Z kolei zaczął przyglądać się drugiemu rybakowi, od którego oddzielała go przestrzeń około stu kroków, ale i tą razą nie pocieszył się bynajmniej, bo zobaczył starego jakiegoś obywatela.
Przyspieszył kroku, zatrzymał się przy trzecim siedzącym tuż na wprost Petit Castel.
Czoło mu się rozpogodziło.
W tym trzecim rybaku który śledził oczami najmniejsze poruszenie wędki, poznał Juliusza Boulenois, przezwanego la Fouine-filozof.
— A no, więc go znalazłem... mruknął, wiedziałem, że go tu znajdą!...
Nadeszła zatem chwila stanowcza…..
Przyłożył obie ręce do ust i zaczął krzyczeć:
— Hej kolego, a jakże tam idzie?...
La Fouine odwrócił głowę w stronę wołającago, który wybrał się bardzo nie w porę, bo dobry rybak nie lubi, żeby ma przeszkadzano — ale sądząc, że ma do czynienia z kolegą, odpowiedział dosyć uprzejmie:
— Powinno by iść nienajgorzej, bo wiatr pomyślny... powietrze ciężkie...
— A miejsce dobre?...
— Ujdzie... woda dosyć głęboka i nie zanadto bieżąca...
— Czy można bez obrazy zająć miejsce obok ciebie?...
— Nie ma się o co pytać — liberta, libertas!... Rzeka tak dobrze do mnie jak i do ciebie należy, ryby zaś do wszystkich... Siadaj za mną albo przedemną, jak ci się żywnie podoba... zresztą nie jestem wcale dzikus, i lubią chętnie posłuchać jakiej historyjki...
— No to idę...
— Chodź...
Posuwając się po pochyłości brzegu zarośniętego wysoką trawę, Pascal przybliżył się do la Fouina.
— Dzień dobry kolego... powiedział...
— Dzień dobry panu... odpowiedział Boulenois.
Pascal śmiać się zaczął.
— O! w naszym warsztacie jest przynajmniej sześćdziesięciu takich jak ja panów, takich panów co pracują po jedenaście godzin na dzień po sześćdziesiąt centimów na godzinę... Odebrałem wczoraj należność i to jeszcze z nadpłatą za dwie godziny, bo ja jak robię to robię, ale dzisiaj przyszła mi ochota zabawić się trochę tutaj... Już ze trzy lata przynajmniej nie zapuszczałem wędki...
— Naprawdę! — rzekł la Fouine śmiejąc się, a ja jednak nie poznaję w tobie współpracownika z nad jodłowych desek.
— A ty często tu przychodzisz?
— Czy często?... Ja zawsze tu jestem. Więc nie łowiłeś już od trzech lat?...
Jeżeli lubisz swoje rzemiosło, to go ci musiało dyabelnie brakować...
— Chodziłem czasami na Sekwanę... to daleko bliżej... Ale tam za dużo ludzi... Trzeba się trącać łokciami, a to nie bardzo pożądane... tutaj to przynajmniaj...
— Tak, tutaj człowiek jest zupełnie spokojny.
— Jest też ta i jaka knajpka gdzie nieopodal?...
— Jest o pięćset kroków,.. a Tardifa... pod znakiem Picolo...
— Zawsze się da wypić, a nawet przyjemnie drapie w gardle.
— Może jest co i przejeść u Tardifa.
— Dostaniesz wszystkiego, czego tylko zażądasz...
— No, więc w takim razie, zapraszam cię na oblanie pierwszej ryby jaką wyciągnę z wody?...
— Jesteś więc majster w swoim zawodzie, mój stary!...
— Zobaczysz... Jeżeli ja nie złapię, to z pewnością nikt inny.
La Fouine rzucił szydercze trochę spojrzenie na przybyłego, którego zarozumiałość przechodziła wszelkie granice.
Co to za egzemplarz jakiś co chce udawać mistrza w obec niego, najzręczniejszego rybaka na Marnie?...
Ciekawe!...
— Dobrze dobrze!... — odezwał się, wzruszając ramionami. — Zapuszczaj wędkę i pilnuj... — Pierwszy, który wyciągnie leszcza wygrywa kwartę picolo! Zgadzasz się?...
— Zgadzam! — odrzekł ex-sekretarz hrabiego de Thonnerieux. — Jesteś widzę chłopak dowcipny i przyszła ci chętka wziąć mnie na kawał, ale poczekaj, ja ciebie wezmę!...
Oddalił się od la Fouina o jakie dwanaście metrów, wyjął wędzisko, założył haczyk i zaczął gruntować wodę.
Pascal, przed para laty, zapalonym był zwolennikiem rybołóstwa.
Nie mamy zatem potrzeby powiadać, że nie był zupełnym nowicyuszem.
Patrząc tylko jak przygotowywał wędkę, Juliusz Boulenois, który nie przestawał go obserwować ukradkiem, zmienił już o nim opinię i mruknął:
— Nie musi to być jednakże frajer i gdybym wygrał od niego dwa albo trzy litry picolo, byłoby to prawdziwie zabawne!...
Sprzymierzeniec Jakóba Lagarda przyrządził kilkanaście gałeczek przynęty i wrzucił je do wody w miejsce, gdzie miał zamiar zapuścić wędkę.
— No, gotowe! — odezwał się, obmywając ręce — za dziesięć minut rozpocznę ogień... — Tymczasem moglibyśmy wypalić sobie papierosa. Czyż nieprawda kolego?...
— Dobrze — wypalmy... — odrzekł la Fouine.
I obadwaj rywale zaczęli zwijać tytoń w cienką bibułkę.
— Więc ty — mówił Jaljuss Boulenois, pocierając zapałkę o ineksprymable — odpoczywasz sobie dzisiaj?...
— Cały dzień aż do jutra... — A muszę koniecznie co ułowić — bo obiecałem kolegom, że będą mieli jutro na śniadanie dobrze przyrządzoną potrawę z ryb... — Kucharka naszykowała już rondel... Rozumiesz, że gdybym nie dotrzymał słowa, wyśmiewali by mnie potępieńcy!...
— Starał się zatem mój stary...
— O! jestem zupełnie o siebie spokojny! — Gdyby ryby brać nie chciały, zabiorę całą Marnę!...
— Byłoby za dużo wody do potrawy! — wykrzyknął Boulenois, zaśmiawszy się na całe gardło.
Pascal miał taką postawę i mówił takim językiem, że oszukałby najpodejrzliwszego; to też la Fouine nie wątpił ani na chwilę, że kamrat jego był tym za kogo się przedstawiał; to jest robotnikiem-mechanikiem, poróżnionym ze swojemi narzędziami na dwadzieścia cztery godzin.
Typ tego mechanika bardzo mu się podobał.
Pascal wydawał mu się dobrym chłopakiem, chociaż trochę zanadto pewnym siebie.
Wypalili papierosy.
— Baczność! — krzyknął Pascal — walka się rozpoczyna! — No, dalej kolego!...
Powiedziawszy to, założył nogi pod siebie na jednym z kloców jodłowych, zarzucił wędkę i rozpoczął próbę.
Wyciągnął wkrótce parę ładnych płotek.
— E! he, — rzekł — dobrze idzie... będzie leszcz zapewne zaraz…..
Zmienił wędzidło, założył nowy haczyk, przyczepił doń gałkę wielkości orzecha i rzucił ją do wody.
To samo co Pascal, zrobił i la Fouine ze swej strony.
Obadwaj siedzieli milczący, uważając na szarpnięcia jakie robi ryba chcąca, wydobyć z gałki robaka.
Nagle Pascal wydał okrzyk zadowolenia.
— Zdaje mi się, że zapłacisz pierwszę kwartę mój chłopie! — powiedział do la Fouina. — Mam już szelmę...
— I ja... odpowiedział Boulenois. — Jest zatem dwie kwarty do wysuszenia...
Rzeczywiście obaj rybacy wyciągnęli po leszczu jednakowej prawie wielkości, każdy po fancie.
Przez całą prawie godzinę, podnieceni ambicyą, pseudo robotnik i włóczęga-filozof, łowili zapamiętale.
Nie tryumfował zresztą jeden nad drugim.
Wiodło im się jednako.
Obaj mieli po cztery leszcze równej prawie wielkości.
Nagle ryby brać przestały.
— Zaczynają nam bestye niedowierzać odezwał się la Fouine... Myślę, że to najlepsza pora do odpoczynku i przegryzienia czegoś...
I położył wędzisko na bolce.
— Propozycya to nie do odrzucenia — odrzekł Pascal — czuję pustkę w żołądku a jest już południe.
Wdrapali się na brzeg i udali pod Picolo.
— Czy wypijemy naprzód? — zapytał Boulenois.
— Naturalnie, zanim nam przyrządzą jajecznicę...
Zasiedli w altance i zadysponowali śniadanie.
Nic łatwiej nie pomaga do poufałej znajomości, niż połów ryb na wędkę.
Pomiędzy amatorami jednej i tej samej przyjemności, znajomość prędko się zawiązuje.
Wspólne upodobania łatwo wytwarzają sympatyę.
Po kilku godzinach zawsze jest się już na dobrej stopie.
Nic też dziwnego, że Pascal i la Fouine zaprzyjaźnili się ze sobą.
Popijając absynt rozmawiali.
Naturalnie rozmowa toczyła się o rybołóstwie, a każdy z rozmawiających wysilał się aby opowiedzieć coś ciekawego.
Podano jajecznicę ze słoniną i pierwszy litr picolo.
Dwaj towarzysze zaczęli zajadać z dobrym apetytem i zapijać dobrze.
Wkrótce z próżnych butelek utworzyła się baterya czworokątna w jednym rogów stołu.
Rozmowa ożywiała się coraz bardziej i coraz bardziej stawała się głośniejszą.
— Czy w tej porze księżyc świeci? — zapytał nagle pseudo mechanik.
— Nie — odpowiedział la Fouine — noce są teraz ciemne jak atrament...
— Można tutaj dostać gdzie czółna?...
— Do czego?...
— Proponuję ci oto nocny połów w miejscach, które kiedyś znałem, a które są zapewne dziś tak samo dobre jak wtedy...
— Znam zapewne te dziury — odrzekł Boulenois — a propozycya podoba mi się tembardziej, że mam zamówienia na duże ryby...
— Więc chodźmy wyszukać czółna.
— Nie ma potrzeby...
— Jakto?...
— Mam swoje...
— Patrzcie! patrzcie!... to pan widzę z ciebie nielada!... Właściciel statku...
to ci szyki...
— Ej! mam stare czółno rybackie przywiązane obok młyna... Niewiele warte, ale jeszcze zdatne do użytku... Usadowimy się w niem przy brzegach Petit-Castel.
— Tak! tak! przy brzegu Petit-Castel? — potwierdził Pascal wesoło.
— To tuż na wprost nas... po drugiej stronie Marny... Są tam zatoki na sześć metrów szerokie... w pośród kamieni….. prawdziwe gniazda karpi i leszczów...
— Pysznie się wszystko składa — bo chciałem właśnie mówić ci o tem samem miejscu! — odezwał się Pascal nalewając szklankę Julkowi. — Mam nadzieję, ze nie stracimy na próżno tej nocy...
— Zrobimy z pewnością dobry interes...
— O! co do interesu to zapewniam, że będzie dobry...
Słowa to zakończył Pascal głośnym śmiechem, któryby się wydał strasznym, gdyby możebnem było odgadnąć, co się działo w tej chwili w duszy nędznika.
— No, więc mój bracie, dodał — ja wybiorę tymczasem cokolwiek do jedzenia i picia i powrócę na dotychczasowe nasze stanowisko! — a ty dymaj po czółno. — Do nocy tutaj łowić będziemy... a w nocy pod Petit-Castel!... Czy dobrze zakomenderowałem?...
— Bardzo dobrze!...
— A będziemy mieli dosyć przynęty?...
— Mam jej znaczny zawsze zapas.
— Do przywiązania statku są żerdzie na środku Marny!...
— Ja mam coś lepszego od żerdzi.
— Cóż takiego?...
— Liny i ciężary.
— No to świetnie!...
Wybiło wpół do czwartej na zegarze z kukułką.
Młodzi ludzie przesiedzieli zatem w handlu win pół czwartej godziny i wypili co niemiara.
Szczególniej wypił dużo Boulenois, któremu Pascal nieustannie napełniał szklankę.
Kiedy się podniósł od stołu, poczuł, że mu się porządnie w głowie kręci.
— Dobryś! — odezwał się z uśmiechem. — To picolo, to wcale nie taki słaby napitek!... Zdaje mi się, że siedzę na koniu drewnianym!... Ale to nic... ja znam siebie doskonale... za pięć minut będę w zupełnym porządku... Zapłaćmy rachunek.
— Ja płacę odrzekł Pascal.
— Nie... nie... ja się nie zgadzam na to...
— To się później pomiędzy sobą rozrachujemy.
— No, tak, to dobrze...
— Dymaj po czółno...
— Zaraz odjeżdżam...
— Trochę się zataczając la Fouine wyszedł z altanki w której jedli śniadanie i podążył ku młynowi, gdzie stare czółno jego było przywiązane, i na kłódkę zamknięte.
Pascal kazał sobie podać czterofuntowy bochenek chleba, sznur kiełbasek, i cztery litry wina, butelkę wódki i dwie szklaneczki.
Zapłacił za wszystko i pociągnął ku szychtom, gdzie znalazł się sam jeden.
Dwaj inni rybacy obcy, którzy ta byli przed tem, zabrali manatki i odeszli.
— No teraz — kiedy sam jeden tylko jestem, to bardzo stosowna pora do obejrzenia mojego cacka...
Wyjął z kieszeni mały sztylecik z czystej stali, o ostrzu wytoczonem jak brzytwa, z końcem jak igła, zatkniętym dla bezpieczeństwa w korek.
Odrzucił ten korek i mówił z dziwnym uśmiechem:
— Ma dwa końce ta zabaweczka!... przecina i kłuje zarazem!... Skorzystam z chwili, gdy się bydlę nachyli... Pochwycę go za kark, przetnę sznurek na którym wisi medal... a to ślicznie mu wpakuję pomiędzy łopatki... Wrzuce następnie bestyę w wodę i basta!...
Założył napowrót korek na ostrze, i schował sztylet do kieszeni.
Upłynęło z pół godziny — gdy spostrzegł nadpływającego jakiegoś młodego człowieka. Był nim Juliusz Boulenois, który nie czuł się jeszcze zupełnie pewnym po libacyi przy śniadaniu.
Czółno jego popychane prądem posuwało się szybko.
Podpłynął na wprost składów drzewa.
— Otóż jestem! — zawołał przywiązując statek do brzegu. — Wyobraź sobie mój stary, że ten szelma picolo, kręci mi po mózgu, jakby młynek od kawy...
— Szklanka koniaku wszystko ci odkręci... odrzekł Pascal — a i ja zrobię tak samo, bo i mnie picolo zawadza trochę...
— Koniaku?... A czy go masz?
— Mam... całą butelkę... i szklanki także...
— No to dawaj mi jeden łyk... a potem prześpię się trochę, to będzie najlepiej...
Tracili się i wypili po szklaneczce.
La Fouine zaczął poziewać, wyciągnął się na ziemi i zasnął głęboko.
Pascal patrząc na niego myślał:
— Żeby to była noc lub żebym się nie obawiał, iż może kto nadciągnąć, jakże bym się delikatnie z tobą załatwił!... Ale cierpliwości, potrzeba trochę zaczekać...
Zabrał się snowa do łowienia, ale bardzo roztargniony.
Myślał o czem innem zupełnie.
Nasi czytelnicy wiedzą o czem.
Słońce zaszło już po za pagórki, gdy la Fouine się obudził.
Ozuł, że mu głowa ciąży tak samo jak przedtem, a nadto straszne miał pragnienie.
— Bój się Boga człowieku! — wykrzyknął, przecierając sobie oczy — a toż to już dobrze ciemno...
— A tak... noc nadchodzi... Chciałem cię już zaraz budzić...
— No, jakże tam?...
— Zawsze ten dyabelski młynek od kawy...
— Przejdzie...
— Złapałeś co?...
— Same plotki.
— To nie wiele!... — Boże, jakże mi się pić chce wścieklo — dodał la Fouine.
Język mi kołem stoi...
— Mogę cię zaraz napoić.
— Wódki nie chcę w tej chwili.
— To też ja ci wina daję...
Pascal odkorkował butelkę, nalał szklankę i podał la Fouin’owi, który duszkiem ją wychylił.
— Ah! sapristi, już mi lepiej, już się czuję silniejszym!... Teras idzie o to, żeby zapakować narzędzia do czółna dostać się do miejsca w którem łowić będziemy, zanim noc zapadnie.
Zabrali się do przeniesienia narzędzi i żywności.
— Czy mamy wszystko co potrzeba do przynęty? — zapytał mechanik.
— Mamy.
— No to w drogę....
Odbili od brzegu i popłynęli w miejsce wskazane przez Boulenois.
Noc stawała coraz czarniejszą ― była to noc pochmurna, bez gwiazd i księżyca.
Wśród tych ciemności, zaledwie odróżnić było można sylwetki gęstych drzew w Petit-Castel.
Przywiązali statek.
— Zarzućmy przynętę... — rzekł la Fouine — a następnie przetrąćmy cokolwiek...
Wrzucili w Marnę sporą ilość gałeczek z ziemi, przetykanych czerwonemi robaczkami i gotowanemi ziarnkami zboża.
Potem zabrali się do chleba i kiełbasek, oblewając je suto picolem.
Łyk konisku stanowił deser; dobrze przygotowane wędki zapuszczone zostały w wodę.
Cisza była zupełna.
Żadnego najmniejszego wiatru.
Oprócz słabego plusku, odbijającej się o brzegi wody, nie było słychać nic zgoła.
Co pół godziny dochodził zdala świst lokomotywy i szmer pędzącego pociągu, a potem znowu zalegała cisza.
Połów nocny nie dobrze się zapowiadał.
Ryby nie brały.
Obu rybakom czas dłużył się piekielnie, więc dla rozrywki popijali albo raczej jeden popijał, bo Pascal Saunier korzystał z ciemności i udawał tylko że pije, a używał próżnej szklanki.
Juljusz Boulenois przeciwnie, żłopał jak bąk, a pomimo to trząsł się od zimna, bo noc była bardzo chłodna.
Dla rozgrzewki, zażądał butelki z wódką, pociągnął porządnie co się nazywa i wziął się znowu do wędki, ale zaczęło go ogarniać ogólne odrętwienie; zaczęło mu się mieszać w głowie, sen go zdejmował.
Pascal, siedzący obok, Pascal, którego wzrok przyzwyczaił się do ciemności, spostrzegł, że Julek opuścił naraz głowę na piersi i na wznak się przewrócił.
Jednocześnie głośne chrapanie świadczyło, że zasnął głęboko.
Ex sekretarz hrabiego de Thonnerieux miał na ustach zły jakiś uśmiech, wykrzywił się jak dzikie zwierzę.
Porzucił wędkę, która też poszła z wodą, wyjął z kieszeni sztylet, korek wrzucił do Marny i zaczął nadsłuchiwać.
Juljusz Boulenois nie przestawał chrapać.
Ostrożnie i bardzo delikatnie, Pascal wsunął mu lewą rękę za koszulę i pochwycił sznurek, na którym medal był zawieszony.
Jednocześnie uzbrojona ręka prawa opadła pomiędzy łopatki śpiącego.
Sztylet napotkał jakąś przeszkodę.
Szpiczasty koniec się ułamał, ale mimo to część ostrza weszła w ciało.
Obudzony w ten sposób la Fouine, uniósł się i z krzykiem, chwycił drżącemi rękami za ubranie Pascala, aby powstać na nogi i rozpocząć z nim walkę.
Złe stąpnięcie, pozbawiło go równowagi.
Upadł na brzeg czółna, pociągając za sobą, Sauniera, który ciągle trzymał za sznurek od medalu, a pociągając go ku sobie o mało nie zdusił biedaka.
Pod gwałtownym wstrząśnieniem i podwójnym ciężarem na jednej stronie, stare czółno zaczęło trzeszczeń, przechyliło się, napełniło wodą i obaj walczący runęli w Marnę.
Wszystko to odbyło się daleko prędzej, aniżeliśmy opowiedzieć zdołali.
Pascal był znakomitym pływakiem i zręcznym nurkiem i potrafiłby przepłynąć znaczną przestrzeń pod wodą, ale gdyby był w kostyumie kąpielowym.
Ubranie, w jakiem był, tamowało mu ruchy, a że miał wolną jedną tylko rękę, obawiał się, żeby nie pójść na dno.
Gwałtownem szarpnięciem przerwał sznurek trzymany w lewem ręku, pochwycił medal, włożył go w zęby, wyprostował się jak deska na kilka sekund żeby nabrać powietrza, bo mu już brakowało sił i oddechu i zaczął się oddalać od teatru tej krótkiej sceny.
Jego osłabienie nie trwało długo.
Brzeg znajdował się tuż blizko niego.
Dostał się doń po kilku poruszeniach i wyszedł z wody nadstawiając uszu.
Nic nie widział i nic nie słyszał.
Wyszedłszy na brzeg, schował medal do kieszeni i poszedł w stronę, gdzie było czółno przywiązane.
Nie było go już tutaj.
A zatem zatonęło.
Znowu się zaczął przysłuchiwać.
Milczenie panowało jak przedtem... — milczenie śmiertelne!...
— No — mruknął wszystko skończone... Teraz potrzeba tylko umykać co sił starczy... Cały się trzęsę jak w febrze... zęby mi paskudnie szczękają….. Dobre trzy kwadranse drogi mam ztąd co najmniej do lasku Vincennes... Ba! będę szedł prędko, to się rozgrzeje...
I puścił się olbrzymiemi krokami w stronę kanału, obok którego musiał przechodzić, aby się dostać na most Charenton a stamtąd do lasku Vincennes.
Wybiła północ.
Pewnym był zupełnie, że nie spotka nikogo na drodze.
Ale zaledwie uszedł brzegiem jakie dziesięć kroków, gdy nagle się zatrzymał.
Posłyszał jakiś szmer, dochodzący go od wody.
Podszedł do miejsca skąd szmer zdawał się pochodzić i zaczął nasłuchiwać.
Noc była czarna, brzeg wysoki.
Niepodobna nic rozróżnić.
Znowu jakieś chlapanie dało się słyszeć w dole i znowu ustało.
— To albo jaka wydra, albo szczury wodne wyprawiają polowanie na ryby — rzekł sobie zupełnie uspokojony i poszedł dalej, a wkrótce zniknął w ciemności.
W niespełna godzinę, minął przestrzeń oddzielającą go od mostu Charenton, a za kwadrans dojdzie do krzaków, w których ukrył swój garnitur.
Przyspieszył kroku, bo w tem ubraniu przesiąkniętem wodą, rozgrzać się nie był w stanie i nakoniec dostał się do lasu.
Zoryentował się bez trudności.
Wielka złamana gałęź, posłużyła mu za wskazówkę.
Tą to właśnie drogą, udać się powinien.
Nie pójdziemy za nim po zawinięcie, które znalazł naturalnie nietkniętem.
W dziesięć minut, przebrany od stóp do głów, porzuciwszy przemokłe łachmany, skierował się ku Daumesnil, napotkał fiakr powracający z Saint-Mandé, wziął go i kazał się zawieźć na róg ulicy Miromesnil.
Ztad pieszo dotarł do pałacu doktora Thompsona, wszedł do swojego pokoju i od razu położył się do łóżka, ażeby użyć wypoczynku, który mu był bardzo potrzebny.
Pozostawmy go śpiącego i powróćmy do tego plusku, jaki słyszał był gdy się od Petit-Castel oddalał i jaki przypisywał baraszkowania wydry albo szczurów, bardzo obfitych w tej okolicy.
Pascal grubo się mylił.
Plusk, jaki słyszał, inną miał przyczynę i ta przyczyna byłaby go dziwnie przeraziła, gdyby nie było tak ciemno i gdyby lepiej mógł się był rozejrzeć.
Słaby promyk księżyca zabłąkany pomiędzy dwie chmury, dostatecznym był aby mu ukazać ciało człowieka wyczerpanego zmęczeniem, człowieka, który się czepiał krzaków i korzeni nad brzeżnych, ażeby się nie dać porwać prądowi rzeki.
Człowiekiem tym był przyjaciel nasz la Fouine.
Skaleczony w plecy, na pół zduszony potłuczony upadkiem na czółno, zmordowany wreszcie walką w wodzie był jednak całkiem przytomny i nie miał najmniejszej ochoty umierać.
W chwili kiedy wpadł w wodę, gwałtowna nastąpiła w nim reakcya. Wytrzeźwiał zupełnie.
Sznurek zaciśnięty w około szyi, ściskał mu gardło i utrudniał oddychanie: rana pomiędzy łopatkami, sprawiała mu ból dokuczliwy, ale głowy nie tracił.
Zwinny, silny i wytrzymały na cierpienie, również jak Pascal doskonały pływak, powiedział sobie, że musi się ocalić i pewnym był, że mu to uda się z pomocą Bożą.
Najgłówniejszą było rzeczą oswobodzić się od przeciwnika, ażeby go nie utopił i pozwolić iść łotrowi na dno w razie jeżeli pływać nie umie.
Puścił więc Pascala, kopnąwszy go silnie w dodatku.
W tej właśnie chwili wspólnik Lagarda pociągnął silnie za sznurek, ażeby go zerwać.
Dokonał swego i zabrał medal.
La Fouine odzyskał swobodę ruchów.
Ogłuszony na chwilę, napił się jak dobrze wody, ale to go nic nieprzestraszało.
Wstrzymując oddech, dał się unosić prądowi, usiłując tylko utrzymać się na powierzchni i nie oddalać za bardzo od brzegu.
Po paru sekundach poczuł jednak, że go ogarnia ogromne osłabienie.
Utracił sporo krwi.
Ból w plecach stawał się coraz dotkliwszym, oddech coraz ciętszym.
Lada chwila może przyjść omdleniu, trzeba więc gwałtem dotrzeć do brzegu...
Opuścił nogi i poczuł grunt pod niemi. Woda zaledwie mu do brody sięgała.
Najdalej o dwa metry były krzaki rosnące nad brzegiem.
Zatrzymał się, żeby zaczerpnąć powietrza i nagle usłyszał odgłos kroków po nad głową.
Szedł ktoś widocznie brzegiem.
Naraz wszystko ucichło.
Pascal tu był przystanął i zaczął się przysłuchiwać.
Znowu dało się słyszeć stąpanie, które słabło stopniowo i nareszcie zniknę to zupełnie w oddali.
— To mój zabójca mechanik! — pomyślał Julek — przypuszcza, że już po mnie i ucieka!... A! szelma!... a łotr!... Cóż ja złego zrobiłem temu gałganowi?...
Powoli z trudnością wdrapał się na trawnik.
Trząsł się cały jak w febrze.
Chłodny wiatr nocny poruszający jogo mokrem ubraniem, czynił mu wrażenie okładów lodowych przykładanych do czoła.
Był tylko w koszuli i szarawarach, co było też wielkiem szczęściem dla niego, bo ciężej ubrany, byłby napewno utonął.
— Nie mogę tu tak pozostać — powiedział sobie — zawlokę się do chałupy gdzie mam na zmianę ubranie... Potem zastanowię się swobodnie... Tylko — ciągnął dalej ażeby się dostać do chałupy, potrzeba iść, a ja jestem tak osłabiony, te komar by mnie przewrócił czterema kopytami do góry... Do pioruna okrutnie mnie boli pomiędzy łopatkami! Niech dyabli wezmą, co za silnego dał mi kułaka!
Cierpiał dotkliwie, ale się podniósł i powlókł drogą prowadzącą wzdłuż odnogi Marny, na Petit-Castel — następnie minął przesmyk łączący wyspę ze stałym lądem.
Doszedł do restauracyi, do której nie raz już prowadziliśmy naszego czytelnika, i wszedł do małej chatyny pobudowanej z desek jodłowych, w której we dnie odpoczywali przewoźnicy i gdzie restaurator pozwolił mu trzymać ubranie, jakie miał na zmianę.
Ubranie to składało się ze starych aksamitnych spodni, koszuli wełnianej i wielkiej opończy w jaką się przyodziewał podczas deszczy jesiennych.
Przemienił ubranie, położył się na posłaniu z suchych liści narzuconych w jednym kącie i zaczął się zastanawiać.
Rozjaśniło mu się zaraz w głowie, skoro spostrzegł, że ma medal skradziono.
— To o ten medal chodziło łotrowi, i dla tego tak mnie ślicznie urządził... Ale zkądże on o nim wiedział?... Amadeusz Duvernay został także zabity, zamordowano i piękną Wirginię i zdarto niej medal Amadeusza... Dziwne to, bardzo dziwne... albo raczej wcale nie dziwne...
To co mi wsadził w plecy, a co ja wziąłem za kulaka, to było pchnięcie noża, medal, który obróciłem na plecy, przeszkodził uderzenia i nie pozwolił mi ad patres powędrować.
A więc mogę się pochwalić, że mi on się na coś przydał... Inaczej byłoby po wszystkiem... nie byłoby już Juljusza Boulonois.
Co to za jeden może być ten łotr jednakże?... zkąd się wziął... i gdzie się podział?...
Jutro zaraz pójdę do komisarza...
La Fouine przerwał swój monolog, i zaczął na nowo rozmyślać.
— Pójdę do komisarza... powtórzył po chwili — a kiedy mu opowiem całą sprawę?….. cóż mi odpowie? — Powie mi, że zadużo się napiłem i że wdałem się z jakimś łotrem i żem sam sobie winien... powie mi, że byłem na nocnym połowie, a to jest zabronione przepisami, przeciwne prawu, że jestem głupiec i do tego złodziej rzeczny i że zasłużyłem na schowanie w ale…..
Zresztą jakąż wskazówkę dać mogę o łotrze co mnie tak ładnie urządził?...
Taki on mechanik jak i ja, i więcej o nim nic nie wiem... Z rysopisu podobnym jest do wszystkich, ale jeżeli go spotkam, to go poznam, i niech się ma na baczności... Najlepiej tymczasem udawać nieżywego i nikomu nic nie mówić... Czy przynajmniej ten rozbójnik pozostawił mi moje czółno i moje wędki, bo inaczej dobrzebym wyglądał! — Nie mam już medalu!... Jeżeli kiedy odnajdą testament hrabiego de Thonnerieux, czem udowodnię prawo do swojej części?...
Sapristi!... jakże mi zimno i jak mi ból dokucza!... Prawdziwe dotknęło mnie nieszczęście.
Rzeczywiście, la Fouine trząsł się coraz bardziej, a rana coraz dokuczliwsze sprawiała mu cierpienie.
Przykrył się jak mógł najlepiej suchemi liśćmi i wkrótce rozgrzał go silny atak gorączki.
Nakoniec zdołał zasnąć, ale snem niespokojnym, pełnym strasznych widziadeł.
Obudził się około dziewiątej.
Wszystkie członki miał zesztywniałe, ból w plecach wcale się nie zmniejszył.
Muszę jednakże dowiedzieć się co to jest...
Ogarnął się i poszedł do aptekarza w Créteil.
Tu zdjął starą swoję opończę wełnianą, zdjął koszulę i pokazał chude na ramiona.
— To chyba pchnięcie nożem! krzyknął aptekarz..
— Nie... odrzekł Boulenois.
— A więc cóż to takiego?...
— Upadłem wznak na kant mojego czółna...
— Aha!...
— Czy to może być z tego co złego?...
— Nic a nic... Bolesne to, ale nie niebezpieczne... Wyleczę cię w czterdzieści ośm godzin.
Aptekarz opatrzył ranę i kazał wieczorem przyjść po ponowny opatrunek.
La Fouine zapłacił i wyszedł.
Cierpiał daleko mniej, mógł chodzić dosyć pewnym krokiem i udał się na to miejsce, gdzie o mało nie postradał życia zeszłej nocy.
Tu prawdziwie się ucieszył.
Zatopione czółno widać było doskonale, w niegłębokiej przezroczystej wodzie. Można było rozróżnić nawet wędki pod ławkami.
— No — pomyślał sobie — nie tak przecie trudno znów będzie wydobyć ten stary chodak.
Pomyślę o tem później...
Poszedł do restauratora na wyspę, i opowiedział mu tę same historyę co aptekarzowi, ażeby usprawiedliwić swoje skaleczenie.
Restaurator zaczął się z niego wyśmiewać.
La Fouine przymuszał się także do śmiechu, ale myślał o swojej przyszłej zemście.
Pascal Saunier tak samo zmordowany jak Juliusz Boulenois, wstał dosyć późno...
Udał się zaraz do Jakóba, wręczył ma medal ukradziony, który dorzucił jeden wyraz do każdego z trzech zdań, jakie potrzeba było złożyć koniecznie.
Brakowało jeszcze trzech medali, sfinks trzymał swoję tajemnicę.
— Odmłodniałeś przez zgolenie wąsów — rzekł śmiejąc się Jakób do ex-sekretarza hrabiego de Thonnerieux... Masz minę wyrostka...
— Przyda mi się to zapewne w zawiązywaniu znajomości z Martą-Emilią Berthier — odrzekł Pascal.
— Kiedyż jedziesz do Genewy?...
— Pociąg pośpieszny odchodzi wieczór o ósmej i tym właśnie chcę pojechać...
Rzeczywiście zaopatrzony w potrzebne papiery i dość znaczną sumę pieniędzy, Pascal Saunier z małą tylko walizka w ręku wsiadł na kolej i przybył do Genewy nazajutrz o wpół do dziesiątej rano.
Zamiast stanąć w wielkim jakim hotelu, jak hotel les Bergues, Hotel da Lac, stanął w czwartorzędnym zajeździe, podawszy się za podróżnego przemysłowca, co poparł okazanemi dowodami.
Po zjedzenia porządnego śniadania, kazał sobie wskazać drogę do Lausanny i pewny, że się nie omyli, poszedł na ulicę wymienioną w testamencie hrabiego de Thonnerieux, jako miejsce zamieszkania matki Berthier z córką.
Droga, raczej ulica. prowadząca do Lausanny, położoną jest w części Genewy, pomiędzy koleją żelazną, a miejscem, z którego Rodan wypływa z Lemanu.
Minąwszy stacyę wchodzi się już na ulice Lausanny.
Domy pobudowane tu na przestrzeni jednego kilometra, stanowią przedmieście, dalej idzie droga prowadząca do Lausanny, dotykająca malowniczych brzegów jeziora.
Pascal poszedł tą drogą.
Perina Berthier, której Marta była dzieckiem, miała według testamentu nieboszczyka hrabiego, mieszkać pod numerem 49.
Dom oznaczony tym numerem był duży i bardzo ładny, pobudowany z czarnego kamienia.
Wzniesiony był najwyżej przed laty dwunastu.
Sklepy na parterze zajęte były jeden przez kupca korzennego, drugi przez magazyn galanteryjny.
— Tutaj prawdopodobnie muszę ją — mruknął Pascal. — Trzeba znaleźć zasięgnąć języka.
— Wszedł na korytarz oddzielający dwa sklepy, w głębi którego były schody prowadzące na piętro.
Wspólnik Jakóba Lagarde, miał zamiar zapytać odźwiernego.
Nie wiedział — albo raczej zapomniał, bo nieraz był już w Szwajcaryi, że odźwierni są prawie nieznani w Genewie.
— Aj! do dyabła! — pomyślał przekonawszy się, że nie ma wcale mieszkania dla stróża.
To mi wcale nie na rękę... Chyba w sklepach będę się mógł czego dowiedzieć...
Wszedł do sklepu korzennego.
Zastał w nim samą kobietę.
— Córki Ewy mają zwykle języki bardzo długie — mruknął Pascal — a ta z pewnością wypaple wszystko o czem chce się dowiedzieć.
— Czego pan sobie życzy? — zapytała z uśmiechem kupcowa.
— Przyszedłem prosić panią o pewne objaśnienie... odrzekł przybyły.
— Bardzo je chętnie panu udzielę, jeżeli tylko będę mogła...
— Pani zapewne zna mieszkańców tego domu?...
— Wszystkich proszę pana... wszystkich. U mnie się wszyscy zaopatrują, a mąż mój jest głównym lokatorem kamienicy.
— No to nie łatwiejszego dla pani, jak mi powiedzieć, czy mieszka tutaj pani Perina Berthier?...
— Perina Berthier?. — powtórzyła kupcowa.
— Tak... francuska... w pewnym już wieku... z córką... młodą dziewiętnastoletnią panienka...
Kupcowa potrząsnęła głową.
— Nie panie — odrzekła — takiej tu wcale nie mamy...
Pascal zaczynał się niepokoić.
— Pewny jednakże jestem, że się nie mylę... co do adresu... Wszakże to aleja Lausanny.
— Tak jest szanowny panie.
— Dom ten oznaczony jest Nr. 49?...
— Nigdy nie nosił innego... — Ale to nie przeszkadza, że nie mamy i nigdy nie mieliśmy tu lokatorki nazywającej się Perina Berthier...
— A to kłopot nielada! — wykrzyknął Pascal. — Idzie o rzecz ważną... bardzo ważną... a nic nie wiem teraz gdzie się zwrócić, żeby odnaleźć panią Berthier...
— Czy pewnym pan jesteś jej nazwiska?...
— Najpewniejszym... — Matka i córka nazywały się Berthier...
— Czy mógłby mi pan je opisać?...
— Nie proszę pani... Nie znam ich wcale.
— Szkoda, bo może mogłabym się domyśleć z podobieństwa...
— Z podobieństwa? — powtórzył ździwiony Pascal — domyślić się?...
— Czy pewnym pan jesteś, że to osoby mieszkały tutaj w Genewie pod swojem własnem nazwiskiem?...
— Co do tego proszę pani, to nie mógł bym zaręczyć...
— Osoby, które mam na myśli, były w samej rzeczy francuzkami z urodzenia, ale matka wyszła za mąż za genewczyka...
— Jakże się nazywały te osoby?... — zapytał Pascal na wszelki przypadek.
— Poczekaj no pan... niech no sobie przypomnę... Otóż jestem... Mówiłeś pan Perina, nie prawda?...
— Tak Perina Berthier...
— Mąż rzeczywiście nazywał swoją żonę Periną...
— A jakże się mąż nazywał?...
— Grand Champ...
— Grand-Champ!... — wykrzyknął młody człowiek, uderzony nagłem światłem — a jakże wyglądała córka? w jakim była wieku?...
— Piękna jak amorek blondynka... — Nazywano je złoto-włosą pięknością.
— A imienia jej nie przypomina sobie pani?...
— Marta...
— Pascal zadrżał znowu.
Kupcowa prawiła dalej.
— Byli to bardzo uczciwi ludzie... — mieszkali w naszym domu... matka miała magazyn nowości tuż obok... Sprzedała go po śmierci pana Grand-Champ i przeniosły się do Paryża...
Pascal literalnie połykał wyrazy uprzejmej interlokatorki.
To co mu opowiadała, było najdokładniejszą historyą Marty Grand-Champ i Periny jej matki, zmarłej w Joigny.
Zdawało mu się, że śni, tak rzeczywistość dziwną mu się wydała.
Zresztą pozostawał mu jeszcze jeden sposób przekonania się zupełnego.
Użył zatem tego sposobu.
— Pieniądze, pochodzące ze sprzedaży magazynu — czy nie były czasami powierzone przez panią Grand-Champ, pewnemu bankierowi genewskiemu? — zapytał.
— Tak panie... tak... to to samo... — Łotr ten uciekł, pozostawiwszy w nędzy nie jednę rodzinę... — Jeden z panów sędziów trybunału, mieszkający w tym domu, mówił mi o nim wczoraj jeszcze. Miał w ręku kilka listów panny Marty, domagającej się już po ogłoszeniu bankructwa, przynajmniej jakiej części z kapitału matki. Listy przychodziły z Joigny, gdzie obie kobiety się zatrzymały, bo matka zachorowała...
Niepodobna było wątpić.
Pewność była najzupełniejszą.
— Marta Berthier była tą samą Marta Grand-Champ, której matkę on z Jakóbem zabili, dając jej zimnej wody w tyfusie.
Marta Grand-Champ, jedna z sukcesorek hrabiego de Thonnerieux, uchodziła w oczach świata, za wychowankę doktora Thompsona.
— Dziękuję pani bardzo — rzekł Pascal do kupcowej.
— Czy zadowolony pan z moich objaśnień?...
— Przekonany jestem, proszę pani, że osoby, o których mi pani powiedziała, są te same, których poszukuję. Małżeństwo zawarte w Genewie przez Perinę Berthier, tłumaczy zmianę jej nazwiska... — nie pozostaje mi więc nic innego, jak postukać we Francyi śladu tych biednych kobiet. Mam nadzieję, że je odnajdę dzięki uprzejmości pani...
Pascal wyszedł ze sklepu, powrócił do hotelu i zażądał zaraz rozkładu jazdy kolei żelaznej, który mu natychmiast przyniesiono.
Zobaczył o której godzinie najpierwszy pociąg odchodzi do Paryża.
Pospieszny wychodził o trzeciej minut dwadzieścia ośm.
Spojrzał na zegarek.
— Dochodziła trzecia za pięć minut.
— Prędko! prędko!... dawaj mi moję walizką! — zawołał na chłopaka, który odrzekł:
— — Sądziłem, że pan będzie nocował w hotelu?
— Tak i ja myślałem, ale zastałem na poczcie list wzywający mnie do Calais, gdzie muszę być jeszcze dzisiaj... Śpiesz się z podaniem mi rachunku...
Zapłaciwszy rachunek, Pascal wziął swoje walizkę i pospieszył na kolej.
W dziesięć minut pociąg unosił go już do Paryża.
Siedział sam jeden w przedziale klasy pierwszej i mówił sam do siebie.
— Marta Grand-Champ! — Co za komplikacya szczególna! Jak się to wszystko skończy?...
O wpół do szóstej rano pociąg stanął w Paryżu.
O kwadrans na siódmę, Pascal był już na ulicy de Miromesnil.
Wszyscy w pałacu jeszcze spali.
Pascal zasztukał do drzwi pokoju Jakóba.
Przebudzony raptownie, nie mógł się zrazu pomiarkować i zapytał z pewnym przestrachem:
— Kto tam? — Czego chcesz odemnie?
— To ja... Pascal — odrzekł przybyły — otwieraj prędko!...
Zanim dokończył, Thompson wyskoczył z łóżka i czemprędzej drzwi otworzył...
Pascal wszedł i zamknął drzwi za sobą.
Jakób był poprostu zdumiony.
— Ty! tutaj... ty?... Nie dowierzałem uszom, a teraz oczom własnym nie dowierzam.
— Więc powróciłeś... a interes załatwiony?...
— Potem się porozumiemy — rzekł Pascal.
Doktór powrócił do ciepłego jeszcze łóżka i z łokciami opartemi o poduszki czekał, czem mu wspólnik jego wytłumaczy powód swego spiesznego powrotu. Ex-sekretarz hrabiego de Thonnerieux rzucił się na fotel.
— Przede wszystkiem objaśniam, żem jeszcze nic nie załatwił...
— Dla czegóż więc powróciłeś?
— Zaraz na tę wiadomość podskoczysz...
— Podskoczę? — powtórzył Jakób. Czyby Marta Berthier umarła albo zginęła bez wieści?
— Żyje i wiem gdzie się znajduje...
— A więc... to czego nie zrobiłeś wczoraj, zrobisz jutro i po wszystkiemu...
— Istnieją trudności, które ty sam może gdy je poznasz, uznasz za niepodobne do zwalczenia...
— Ja, cóż znowu?... Czyż ja cofam się kiedykolwiek i przed czemkolwiek?
— Kto to wie?
— Mów-to prędzej bo umieram z niecierpliwości! Po co to wszystkie przedmowy?...
— Dla tego, że boję ci się powiedzieć Jakób Lagarde wzruszył pogardliwie ramionami.
— Mów jednakże!... Wiadomo ci, że ja się tak łatwo nie przerażam!...
— Kto to wie?...
— Ja wiem, a to wystarcza...
— Uzbrój się w silną wolę... w odwagę...
— W silna wolę?... w odwagę?... Dla czego?... Z jakiego powodu?
— Zadam ci cios okrutny...
— Dosyć jestem silnym ażeby go przetrzymać.
— Boleśnie dotknę twego serca...
Jakób zaczynał doświadczać pewnego niepokoju.
— Mego serca? — powtórzył, nadrabiając miną — boleśnie zranisz moje serce?.. Nie... widzę że zwaryowałeś... Jeżeli Szwajcarya wywiera podobne skutki na wszystkich podróżników, udających się do niej we własnych interesach, lepiej nie przejeżdżać wcale granicy!... Skończ już raz... mój kochany... Czy widziałeś Martę Berthier i jej matkę?
— Nie.
— Dla czego?
— Opuściły Genewę po sprzedaniu małego magazynu strojów, z którego żyły...
— Kiedy wyjechały?
— W maju bieżącego roku.
— Ślad ich znalazłeś jednakże?
— Bez najmniejszej trudności.
— Gdzie się udały po opuszczeniu Genewy?
— Do Paryża.
— Więc są w Paryżu?
— Matka zachorowała w drodze i musiały się zatrzymać...
— Gdzie?...
— W Joigny.
— Jakób Lagarde zbladł śmiertelnie.
— W Joigny!... mruknął — w Joigny?...
— Stanęły tam, ciągnął Pascal, na przedmieścia da Pont w oberży Martin Pecheur.
— Do pioruna! — krzyknął pseudo-Thompson zaciskając ręce gwałtownie, ależ to historye Marty Grand-Champ opowiadasz mi w tej chwili...
— Tak, bo nasza Marta, jest tą Martą Berthier, której poszukujemy... Matka jej wyszła za mąż za genewczyka nazwiskiem Grand-Champ...
Jakób z bladego stał się sinym.
— Co znowu? — przesadzasz — to niepodobne do prawdy...
— To najprawdziwsze z tem wszystkiem.
— Marta — szepnął doktór z błędnemi oczyma — Marta jest jedną ze sukcesorek hrabiego de Thonnerieux?...
— I naturalnie, jest jako taka, skazaną razem z innemi!... rzekł Pascal wpatrując się w oczy wspólnika.
Lagarde zerwał się na równe nogi i wykrzyknął:
— Skazana! — dla czego?...
— Bo posiada medal, który jest nam potrzebny, a którego nie dostaniemy bez wyekspedyowania jej do lepszego świata.
Jakób zaczął się śpiesznie ubierać, słuchając pilnie tymczasem co mówił ex-sekretarz nieboszczyka hrabiego.
Nagle stanął przed nim z rękami skrzyżowanemi na piersiach, z głową podniesioną, drżącemi asty i piorunami w oczach.
— Marta nie umrze, słyszysz? — rzekł głosem świszczącym, ponurym. — Włos z głowy jej nie spadnie! — Wyrzeknę się raczej poszukiwanych milionów... Marta zagrożona!... Biada temu, ktoby ją zaczepił!... Będę jej bronił do ostatniej kropli krwi... rozumiesz?... Marta nie umrze bo...
— Bo ją kochasz! — zawołał Pascal — czy myślisz, że to tajemnica dla mnie?... Już od dawna domyślałem się tej miłości...
— A więc tak!... kocham ją z całej duszy i wszystkich sił moich... Kocham ją tak, iż nie przypuszczałem nawet, ażeby można tak kochać! — Ona jest dla mnie wszystkiem!...
— Dla tego też wróciłem zaraz gdym się dowiedział, że Marta Berthier to właśnie Marta Grand-Champ!... Dla tego ci też z góry powiedziałem, że podskoczysz na wiadomość jaką przywiozłem z drogi, dla tego powiadam ci Jakóbie, jesteśmy zgubieni!...
— Zgubieni? — powtórzył doktor. Dla czego zgubieni?...
— Dla tego, że dążymy do przepaści. Miłość cię opanowała i zaślepia! Dla tej miłości wyrzekasz się wszystkiego cośmy dotąd zrobili. Przelanej krwi, której każda kropelka miała się dla nas zamienić w złoto, już teraz nie bierzesz wcale w rachubę... Jesteś niby Samson, gdy nożyczki Dalili dotknęły włosów jego... Lecisz w przepaść powtarzam ci i ciągniesz ze sobą swoich wspólników...
— Wszystko to melodramatyczne frazesy — odrzekł szyderczo Jakób.
— Nie melodramatyczne to wcale, bo ta miłość jest zgubą twoją i naszą!...
Chcesz porzucić zamiary prawie że już spełnione, chcesz się wyrzec najświetniejszej przyszłości, dla ocalenia Marty...
— Niczego nie zaniedbam!... niczego się nie wyrzekam!... Możemy oszczędzić to dziecię, a mimo to dojść do zamierzonego celu...
— Nie, nie możemy!... Zostawić Martę przy życiu, to narażać się na nieustanne niebezpieczeństwo!...
— Dowiedź mi tego!...
— Bardzo łatwo mi to przyjdzie! — Potrzeba nam medalu Marty, ażeby dołączyć go do tych, które już posiadamy, albo wkrótce posiadać będziemy, i ażeby rozwiązać zajmującą nas zagadkę...
— Przyznaje... zbieramy wszystkie medale i dostajemy w ręce ukrytą fortunę. Zostajemy bogaczami. Ale śledztwo w sprawie Jeroma Villard, oskarżonego o kradzież testamentu hrabiego jest już na ukończeniu i sprawa niedługo sądzoną będzie.
Naturalnie, że sąd roztrząsać będzie najmniejsze szczegóły z życia hrabiego de Thonnerienx...
Naturalnie, że będzie mowa i o tych dzieciach urodzonych w tym samym dniu co hrabianka de Thonnerieux, o tych dzieciach, z których każde otrzymało medal złoty, a które jedno po drugiem zostały wymordowane i ograbione z medali.
Wśród obecnych okoliczności potrzeba było całej twojej sztuki, całej zręczności i siły woli, ażeby zwrócić policyę z drogi, którą postępowała, ale na którą może powrócić jednakże!... Kto wie czy nie zechce zająć się poszukiwaniem owych dzieci, więc co będzie gdy ich nie znajdzie, albo raczej gdy znajdzie Martę tylko?... Zawezwą ją do sądu i zaczną badać i dowiedzą się oczewiście, że wchodząc do naszego domu, miała medal, ale że go jej u nas ukradziono...
Zauważ także, że byłeś w stosunkach z Reném Labarre, Pawiem Fromentalem i Fabianem Chatelux... trzema obdarowanymi, zauważ to, bo to ważne!... Najmniejsze podejrzenie dokąd nas zaprowadzi?... Odpowiedz mi na to pytanie jeżeliś w stanie?... Powiesz, że to wszystko przypuszczenia tylko?...
Dobrze, niech i tak będzie.... zgadzam się na to, ale twierdzę za to, że to co dziś jest przypuszczeniem, jutro stać się może rzeczywistością okrutną.
Marta, gdyby cokolwiek podejrzewała, stała by się wrogiem naszym, bo z pewnością nie chciałaby być naszą wspólniczką...
— Marta stałaby się nieprzyjaciółką naszą?... wykrzyknął Jakób.
— Nie inaczej!... kto wie nawet, czy już dziś nią nie jest... W każdym razie bądź pewnym, że już teraz oburza się na twoje do niej pretensye, bo cię nie kocha wcale.
Jakób zadrżał od stóp do głów, głęboka zmarszczka wystąpiła mu na czoło.
— Zkądże wiesz, że mnie nie kocha? zapytał.
— To bije przecie w oczy.
— Więc mnie pokocha może później...
— Nigdy! i to z najprostszej przyczyny.
— Z jakiej?...
— Ża kocha kogo innego.
Pseudo-Thompson poruszył się z wściekłością.
— Podejrzenie! mruknął następnie.
— Nie, pewność!...
— Któż ci powiedział o tem?...
— Nikt. — Sam to zaobserwowałem... I dodam, że ażeby tego nie widzieć, to trzeba dobrowolnie robić się ślepym...
— Utrzymujesz więc, że wiesz w kim się kocha?...
— Naturalnie.
— W kimże takim?...
— W Pawle Fromentalu... Przyznaj się z ręką na sercu, czy nie domyślałeś się tego także trochę?...
— Przeczuwałem...
— To przynajmniej...
— Ale ja jestem panem, Fromental jest skazanym!...
Teraz Pascal z kolei ruszył ramionami.
— Jeżeli sprzątniemy Pawła — to Marta umrze z rozpaczy...
— Nie umiera się tak na poczekaniu! Pocieszy się... zapomni... Marta do mnie będzie należeć...
— Nigdy... chyba, że użyjesz podstępu lub przemocy.
— Ani jednego, ani drugiego...
— No to przywdziej zaraz od dziś żałobę... — Ja znam dobrze Martę... Studyowałem ją bardzo gorliwie... Pomimo anielskiej niby dobroci, posiada nie mało energii i nadzwyczaj silną wolę... Gdy zabraknie Fromentala, który ją wiąże do życia... gdy się przekona, że cię nie będzie mogła uniknąć, odbierze sobie życie.
— Ta-a-ak?... — A więc, jeżeli mnie nie kocha, jeżeli nigdy nie ma być moją, to nie będzie niczyją inną!... Musi umierać.
— Brawo!... odnalazłem cię nareszcie!...
Jakób opuścił głowę, a twarz jego przybrała wyraz okrutny.
— Tak — powtórzył ponuro — będzie moją albo zginie...
— Teraz pomówmy ze sobą poważnie — odezwał się Pascal — miłość, uczucie marne, odłóżmy na bok na chwilę...
Psoudo-Thompson dał znak, że gotów słuchać.
Ex-sekretarz hrabiego zaczął:
— Nigdy na szyi Marty, nie zauważyłem żadnej wstążeczki, żadnego łańcuszka lub sznureczka, na którym miałaby zawieszony medal, otrzymany w dzień urodzenia...
— Ani ja także...
— Cóż więc może to znaczyć?...
— Może go ma w szkatułce w której przechowywa drobne kosztowności jakie odemnie dostała...
— Trzeba by się przekonać o tem...
— Chciałbyś go zabrać?...
— Nie... chciałbym go zobaczyć tylko, boć my medalów nie potrzebujemy wcale... nam dość, gdy będziemy wiedzieli wyryte na nich wyrazy...
— To prawda! to prawda! — wykrzyknął Jakób z błyskiem radości w oczach. — Marta nie potrzebuje podzielać losu innych współsukcesorów, bo medal pozostanie w jej posiadaniu. Nikt nas nie będzie podejrzewać! — Widzę w tem nawet okoliczność która może zupełnie zbić z tropu policyę, gdyby wpadła znowu na niego...
— Duszo słaba! serce kurczęcia!... już się więc cofasz znowu od postanowienia powziętego przed chwilą...
— Chciałbym oszczędzić Martę!...
— A to ją sobie oszczędzaj, ale przynajmniej nie daj się wykierować na głupca, to znaczy nie oszczędzaj jej dla Fromentala. Między nami powiedziawszy, byłoby to za naiwne! — W każdym razie dowiedzmy się przedewszystkiem, gdzie się obraca jej medal... — Angela może wchodzić do twej pupilki, kiedy się jej tylko podoba... jej więc trzeba polecić dokonanie rewizyi... — Czyś jest tego samego zdania?...
— Zapewne! — Tylko zapowiedz jej, aby jak najdokładniej skopjowała wyryte na nim wyrazy.
— O to bądź spokojny... — Coś postanowił we względzie Fabiana de Chatelux?...
— Czekam, aż tu będzie jeszcze z kilka razy i aż bardziej rozmiłuje się w Marcie... Gdy spostrzegę, że będzie gotów być posłusznym Angeli, będę działał.
— Chciałeś, ażeby wszystko było w przeciągu ośmiu dni skończone, a już trzy upłynęły...
— Przez pięć pozostałych bardzo wiele zrobić można! — Czterdzieści ośm godzin prędzej czy później, to bagatela w tym razie.
— Jakóbie, mój przyjacielu, bądź ostrożnym — odezwał się poważnie Pascal —zaczynasz mnie niepokoić! — Przed chwilą wydawałeś mi się być na drodze de wyleczenia, a teraz znowu w stan niebezpieczny zapadasz!... — Widzę, żeś ciągle jest zhypnotyzowany przez miłość!... — Pomyśl, że ja idę tą samą co i ty drogą! Pomyśl, żeśmy sobie zaprzysięgli dojść w dobrej zgodzie do końca, pomyśl, że mam ci prawo o tem przypomnieć. Jakóbie, ty nie jesteś samowładnym przecie panem!...
— Nie zapominam o tem wcale — odrzekł pseudo-Thompson.
Rozmowa została przerwaną, bo Angela się ukazała.
Pseudo-kuzynka pseudo-Thompsona, dowiedziała się o powrocie Pascala i przyszła zapytać, czy mu się udało.
Wspólnicy wtajemniczyli ją w to, czego się dowiedzieli.
Powierzyli jej następnie delikatną misyę odszukania w rzeczach sieroty medalu hrabiego de Thonnerieux — i dokładnego przepisania wyrazów jakie się na nim znajdują.
Ochłonąwszy z ogromnego ździwienia, jakie jej sprawiła posłyszana wiadomość, Angela zapytała:
— Gdzie, jak sądzicie, mogłaby Marta schować ów medal, jeżeli go na szyi nie nosi?...
— Najprędzej do szkatułki z kosztownościami odpowiedział Pascal.
— Kluczyk od tej szkatułki, ma zawsze przy sobie...
— To znaczy, że ma w niej coś kosztownego, jakiś przedmiot bardzo dla niej cenny... — Musisz być tyle zręczną, ażeby zdobyć ten kluczyk.
— Bądźcie spokojni... zrobię wszystko jak najlepiej...
— Ale działaj jak najspieszniej tylko będziesz mogła...
∗
∗ ∗ |
Upłynęły dwa dni — a Angela pomimo wszelkich usiłowań, nie znalazła sposobu przeszukania szkatułki Marty.
Pseudo-Thompson był w ponurem niezmiernie usposobieniu, mówił bardzo mało, nie odzywał się nawet do swojej mniemanej pupilki, która bardzo się tem niepokoiła, przypuszczając, że ta niezwykła posępność musiała mieć ważną jakąś przyczynę.
Fabian de Chatelux, za wiedzą i pozwoleniem matki, przyszedł złożyć wizytę doktorowi — a właściwie przyszedł zobaczyć Martę.
Angela postarała się pomówić z nim sami na sam i z krótkiej rozmowy, przyszła do przekonania, te miłość młodego człowieka dla sieroty wzrastała w sposób gwałtowny.
— Dość będzie kiwnięcia palcem, ażeby naiwnego hrabicza pociągnąć gdzie nam się żywnie podoba — powiedziała do Jakóba.
— Nie nadeszła jeszcze stosowna ku temu chwila, odrzekł na to Lagarde niedbale.
I moralnie i fizycznie pseudo-Thompson zmienił się bardzo.
On, który dotąd zmierzał w prost do wytkniętego celu i nie widział przeszkody którejby zwalczyć nie potrafił, teraz stawał się jakiś wahający i niezdecydowany.
Gwałtowne uczucie jakie go opanowało i jakie — czego wcale nieukrywał przed sobą, sprowadzić nań mogło następstwa najfatalniejsze, wprawiło go w rodzaj odrętwienia, odebrało mu jego dawną energię, jego dawną siłę woli i stanowczość.
Noce spędzał okropne...
Dokuczała mu bezsenność, a jeżeli czasami twardy go sen ogarnął, prześladowały go okrutne widzenia, zawsze jedne i te same, ukazujące mu Martę i Pawła Fromentala uśmiechających się do siebie, zadowolonych... szczęśliwych...
Pewnego poranku ocknięty ze snu takiego, Jakób wstał z głową rozpaloną, z sercem przepełnionem wściekłością...
Kazał Angeli i Pascala poprosić, do swojego gabinetu.
Przybiegli w tej chwili na to zawezwanie.
— Kiedy Fabian. de Chatelux jest spodziewany? — zapytał Angeli.
— Dziś przyjdzie prawdopodobnie...
— Nadeszła chwila działania... Jestem zdecydowany nie ociągać się dłużej...
Potrzeba, aby ten głupi gaszek znalazł się w Petit-Castel zaraz jutro...
— Brawo! — zawołał Pascal odnajduję cię zatem znowu!... A daję słowo honoru, że byłem już bardzo zaniepokojony...
— Dość mi słówko będzie szepnąć tylko paniczykowi... odezwała się Angela. — Obowiązuje się przyprowadzić go wam sama, jeżeli mi carte-blanche dacie...
— Dajemy ci naturalnie...
— Po co jednak odkładać do jutra, to coby można zrobić zaraz dziś wieczorem?... zapytała Angela.
— Potrzeba przecie czasu na naznaczenie rendez-vous — odrzekł Jakób.
— Nic nie potrzeba! — Wszystko da się urządzić najłatwiej w świecie... Wyjedź sobie tylko z pałacu, a Martę pozostaw w jej pokoju, — Ja przyjmę sama pana Fabiana i zrobię wszystko co trzeba... Jakże uważasz?...
— Zatwierdzam...
— No więc na dziś wieczór?...
— Na dziś wieczór...
— O której godzinie potrzeba będzie być na miejscu?...
— Pomiędzy jedenastą a północą.
— Dobrze.
— Ja ― odezwał się Pascal — pozostanę tu, bo ich zawiozę.
— A co do Marty... — Czyś znalazła sposobność przeszukania jej szkatułki? zapytał Jakób.
— Nie, ale sobie przysposobiłam wczoraj wieczór cały pęczek stosownych kluczyków... Spodziewam się w ich liczbie znaleźć jeden, który się nada do zameczku... Jutro pod jakimkolwiek pozorem trzeba będzie wyprawić Martę samą bezemnie...
— Zobaczymy... odrzekł pseudo-Thompson.
Po śniadaniu, obaj wspólnicy wyszli, kobiety same w domu pozostały.
Marta wydała kilka rozkazów służbie, bo jak wiemy, obowiązaną była zajmować się gospodarstwem i powróciła zaraz na górę do swego pokoju, jak to zwyczajnie każdego dnia robiła.
Zamiast zaproponować Marcie, że pójdzie z nią razem, Angela pozostała na parterze, ażeby przyjąć Fabiana de Chatelux.
Jakób i Pascal uprzedzili, że nie będą na obiedzie.
Po obiedzie około ósmej, Pascal powróci do pałacu, ażeby się dowiedzieć, jak Angela ułożyła się z młodym hrabią i zawiadomić Jakóba, czekającego w kawiarni przy stacyi de Havre.
Przewidywania Angeli sprawdziły są co do joty.
Fabian przybył na ulice de Miromesnil około czwartej. — Była to zwykła godzina jego wizyt.
Zakochany był szalenie.
To co Angela mu powiedziała o Marcie i o doktorze, zmodyfikowało trochę wyobrażenie jego o sierocie, tem bardziej, że ta idąc słowo w słowo za radą doktora, pozwalała mu mówić, co tylko ma serce dyktowało, słuchała, gdy się znajdowali sami wszystkiego bez gniewu i bez oburzenia, ale następnie śmiała się i odpowiadała wymijająco.
Fabian wobec tego uważał ją za kokietkę, której nie bardzo chodziło o wyjście za mąż i która zgodziłaby się zapewne na pomoc kochanka, ażeby wydobyć się z tego na pół klasztornego życia, jakie prowadziła w pałacu przy ulicy de Miromesnil.
Sąd jego o młodej dziewczynie, potwierdziły słowa Angeli.
Wierna przyjaciółka Pascala, podniecała w Fabianie materyalną stronę miłości i robiła mu najrozmaitsze nadzieje, ażeby go tem łatwiej wciągnąć w zasadzkę, jaką dlań przygotowywano.
Cel ten w zupełności osiągnęła.
Fabian de Chatelux udawał przed matką zupełnie obojętnego dla wychowanki doktora a bez jej wiedzy wymykał się co dzień na ulice de Miromesnil.
— Chodź że hrabio! chodź jak najprędzej!... Oczekuję cię z niecierpliwością, o jakiej nie masz pojęcia! — zawołała Angela, lecąc na spotkanie pana de Chatelux aż do przedpokoju.
Wzięła go za ręce i poprowadziła do małego pokoiku, od którego drzwi zamknęła za sobą.
— Czy ma mi pani do powiedzenia coś ważnego? — zapytał żywo Fabian z pewnem wzruszeniem.
— Tak... coś nadzwyczaj ważnego...
— Czy idzie o pannę Martę?...
— O Martę i o pana...
— Ale przynajmniej nie powie mi pani nic złego? — zapytał Fabian z obawą.
Angela wzruszyła ramionami.
— Oj, ci zakochani! ci zakochani, cóż to za dziwne istoty doprawdy! — Nie myślą oni o niczem, tylko o rozmaitych przeszkodach stawianych swojej miłości, tylko o różnych imaginacyjnych awanturach! — Nim usta otworzysz, nim zdążysz powiedzieć cztery wyrazy, oni już w tych wyrazach widzą niepokojące tajemnice i nabijają sobie niemi głowę!
— Mów, kochana pani, mów, błagam cię! Umieram z niecierpliwości!...
— Już?...
— Przysięgam pani!...
— No to będzie zaraz coś zupełnie innego i gdyby doktór był obecnym, prosiła bym go o przygotowanie jakiego kordyała, zabezpieczającego od zemdlenia...
— Doktora nie ma?...
— Nie ma, kochany hrabio, nie ma także i jego sekretarza.
— Zapewne niezadługo powrócą?...
— Doktór wezwany został dziś rano na konsylium do jakiegoś zamku o sześć mil od Paryża i pojechał tam łącznie z pół tuzinem najsławniejszych swoich kolegów... — Idzie o coś poważnego... — O operacyę podobno.... Sam nie wie kiedy powróci! — Może późno w nocy — a może jutro rano dopiero...
— A panna Marta jest i będę mógł...
Angela nie pozwoliła dokończyć Fabianowi rozpoczętego frazesu.
— Nie, pan nie będziesz mógł! — przerwała ze śmiechem.
— Jakto, nie będę mógł złożyć swojego uszanowania pannie Grand-Champ?
— Nie, kochany hrabio.
— Nie życzy sobie, widzieć się ze mną?...
— Okoliczności na to nie pozwalają.
— Okoliczności! — Czy panna Marta nie jest słabą?...
— Czyż bym była tak wesołą — gdyby była słabą?... — Nie... nie... Marta ma się jak nie można lepiej...
— No, więc cóż znaczy to, co mi pani mówi?... wygląda to na żarty ze mnie doprawdy...
— Aj! kochany hrabio, ty widzę niczemu nie wierzysz...
— Mów pani, bo umrę z niecierpliwości.
— A niechże Pan Bóg broni!... Pan, przeciwnie, musisz żyć... dla swojego szczęścia!...
— Czyż ja mogę być szczęśliwym, gdy pani tak udręcza moje serce?... tak zasmuca moję duszę?...
— Niechże się to serce uspokoi a dusza rozweseli!... — No widzę, że pan nie odgadniesz?...
— Ja napewno nic nie odgadnę... bo cóż mógłbym odgadnąć?...
— Trzeba więc panu wszystko powiedzieć. — Marta, pańska ukochana Marta, nie znajduje się już w Paryżu...
Fabian pobladł.
— Nie ma jej w Paryżu!... — powtórzył.
— No, ale nie ma pan potrzeby martwić się woale... — Raczej ciesz się pan z tego!... — Doktór przekonany, że świeże powietrze wywrze dobry wpływ na jego wychowankę, wysłał ją na wieś na dni kilka.
— I wyjechała?...
— Dziś rano...
— Nie pomyślała nawet o mnie... nie napisała choćby kilka słów do mnie?...
— Te-re fere!... — zawołała Angela, z nowym wybuchem śmiechu. — Cóż za dziwne posadzenia, kochany hrabio, przeciwnie, Marta wyjeżdżała z myślą o panu...
— Naprawdę?...
— Chcesz pan na to dowodów? — No, więc ten będzie chyba dostatecznym i przekona pana nareszcie. — W chwili wsiadania do powozu, poleciła mi oddać to panu...
I rzekłszy to Angela, podała Fabianowi fotografię panny Grand-Champ.
— Oh! co za szczęście, co za szczęście! — wykrzyknął hrabia de Chatelux, przyciskając fotografię do ust i okrywając pocałunkami.
— No — odezwała się przyjaciołka Pascala — może teraz kochany hrabio, jesteś nareszcie zadowolonym?...
— Nie wiem, czy jest kto odemnie szczęśliwszym na świecie?...
— I co do tego mylisz się pan znowu grubo!... — Pan sam jeszcze będziesz daleko, ale to daleko szczęśliwszym.... — Nie wyjawiłam panu, wszak jeszcze wszystkiego... — Marta oddając mi fotografią, jeszcze coś powiedziała...
— Co takiego?... — Pani kochana, powiedz mi to jak najprędzej.
— Domaganie się, aby pojechać na wieś, dla odetchnięcia świeżem powietrzem, miało pewien cel ukryty.
— Jaki cel, droga pani?...
— Zgadnij hrabio!...
— Nie śmiem.
— To nie dobrze... — Mężczyzna powinien być odważnym... — A więc na wsi jest się swobodnym... ma się możność rozmawiania otwarcie, bez obawy podsłuchiwania przez służbę, która zawsze i chętnie szpieguje... Marta otóż zapragnęła willegiatury, ażeby mogła porozmawiać z panem otwarcie...
— Powiedziała to pani?... — wykrzyknął rozpłomieniony Fabian.
— Zapraszam pana w jej imieniu.
— Pani!... czy pani ze mnie nie żartuje?...
— Aj kochany hrabio! prawdziwie Tomasz niewierny z ciebie!...
— Ale bo taka wielka łaska, takie wielkie szczęście, zdają mi się nieprawdopodobieństwem...
— Są jednakże prawdą najrzeczywistszą.
— Zdaję mi się, że śnię...
— Nie hrabio, nie śnisz, działamy najzupełniej na jawie...
— Kiedyż panna Grand-Champ może mnie przyjąć? — zapytał Fabian znowu.
— Dziś wieczorem, jeżeli jesteś pan wolnym... — odrzekła Angela.
— Jeżeli jestem wolnym?.. Ja zawsze jestem wolnym...
— A więc ponieważ jadę dziś do niej, zabiorę pana ze sobą...
— Jestem gotów...
— No, no, tylko nie tak znowu prędko — odrzekła ze śmiechem przyjaciołka Pascala ― mam jeszcze do załatwienia parę sprawunków doktora i to zajmą jeszcze kawał czasu...
— O której godzinie pani pojedzie?...
— Nie wcześniej jak o dziesiątej.
— Czy mam to do pani, przyjechać?...
— Nie... Racz pan zaczekać na mnie o wpół do jedenastej przy rogu bulwaru Filipa Augusta i ulicy Aleksandra Dumasa.. Zabiorę pana przejeżdżając.
— I gdzie udamy się następnie?...
— Zobaczysz pan, jak pan przybędziesz...
— Dla czego nie chce mi pani powiedzieć tego zaraz?...
— A dla czego tak panu idzie oto, aby dowiedzieć się naprzód? — Czyż byłbyś pan takim ciekawym?... Jeżeli nie masz do mnie zaufania to zapomnij o tem com ci powiedziała, a pozwól mi zająć się mojemi interesami...
— Ja nie mam do pani zaufania?... Co też pani mi mówi naprawdę, zawołał Fabian, biorąc ręce Angeli i ściskając je serdecznie. — Jam pani winien dozgonną wdzięczność! — Ja dzięki pani znajdować się będę w towarzystwie panny Marty... ubóstwianej mojej Marty!...
— Tak... ale muszę panu położyć pewne warunki...
— Z góry je i chętnie przyjmuję.
— Zachowasz pan dyskrecyę jak najściślejszą...
— Przysięgam pani!...
— Nikt zgoła nie powinien wiedzieć, gdzie pan się udajesz... gdzie pan przepędzasz swoje wieczory... nikt w świecie, nawet matka pańska, która bezwiednie mogłaby zdradzić tajemnicę naszę w rozmowie z doktorem...
— Nie pisnę ani słówka przed matką.
— Dnie przepędzać pań będziesz w Paryżu, wieczory przy Marcie...
— Nie zobaczę więc jej, aż wieczór dopiero.
— Tak. — Nie może być inaczej. — Zresztą to nie powód do narzekania, nie prawda?...
— Nie myślę też bynajmniej narzekać... Uważam się za najszczęśliwszego na świecie!...
— A więc o naznaczonej godzinie bądź pan na stanowisku...
Powóz mój się zatrzyma na samym rogu ulicy Aleksandra Dumas...
— Gdzie to jest ta ulica?...
— W kwartale Père-Lachaise, obok ulicy Charenne.
— Stawię się niezawodnie!...
— Nie wątpię o tem! — Tymczasem uciekaj pan... Mam masę kursów do zrobienia, a i tak się już opóźniłam czekając na pana...
— Dziękuję z całej duszy!...
— Niech mi pan nie dziękuje!... To wszystkie ukłony zabierają dużo czasu, a my go wcale dziś nie mamy.
Fabian ucałował ręce Angeli i z sercom wezbranem wdzięcznością, opuścił przyjaciółkę Pascala Saunier i Jakóba Lagarda.
O ósmej Pascal powrócił, aby się zapytać co słychać i zaraz poszedł uprzedzić Jakóba, który też natychmiast do Petit-Castel pojechał.
O dziesiątej sekretarz hrabiego de Thonnerieux zajął miejsce na koźle małego powoziku, a gdy Angela wsiadła, podciął konia i podążył do miejsca, w którem Fabian miał schadzkę naznaczoną...
Hrabia szalenie naturalnie był wesół powróciwszy do domu na ulice de Tournon.
Uściskał matkę i podwoił swoje względem niej czułości.
Pani de Chatelux cieszyła się z tego bardzo, ale nie starała dowiedzieć się przyczyny.
Podano obiad.
Matka i syn zasiedli do stołu we dwoje tylko.
— Co mateczka porabia dziś wieczorem? — zapytał Fabian.
— Idę do markizy de Richemont... Pamiętasz zapewne, że otrzymaliśmy zaproszenie?...
— Niestety, zupełnie o tem zapomniałem.
— Pójdziesz ze mną?
— Jeżeli mama sobie życzy, to i owszem, wolałbym jednakże żeby mnie mateczka z tego zwolniła.
— Czy masz jakie projekta?
— W „Gymnase“ wystawiają dzisiaj nową sztukę, bardzo interesującą podobno... Jeden z moich przyjaciół syn dziennikarza przysłał mi bilet... Zdziwiłby się, a może i obraził, gdybym z niego nie skorzystał.
— Korzystaj więc kochane dziecię... ja sama pojadę do pani de Richmont.
— Nie będzie to przykro mateczce?
— Wcale nie moje dziecko. Czy późno powrócisz?
— Być może... Pierwsze większe przedstawienia, kończą się zwykle po północy...
— No to powiedz mi dobranoc i zobaczemy się dopiero jutro rano.
— Dobrze mateczko.
Rozmawiali jeszcze w dalszym ciągu, ale o rzeczach nie interesujących wcale naszych czytelników.
Około ósmej, wstali od stołu.
Fabian pożegnał matkę, która go czuło uściskała mówiąc:
— A zabaw się dobrze kochane dziecię.
— Będę się starał — odrzekł Fabian uśmiechem, do jutra zatem mateczko.
Młody człowiek udał się do swego pokoju i zajął się swoją toaletą, prawdziwą toaletą zakochanego. Fotografię Marty schował do małego pudełeczka hebanowego, ucałowawszy ją przed tem. Gdy wyszedł z pałacu, wsiadł do fiakra i kazał się zawieźć do teatru Gymnase, gdzie postanowił doczekać oznaczonej na schadzkę godziny.
Czas wydawał mu się długim nieskończenie.
Nowa sztuka była rzeczywiście interesującą.
Widział jednakie tylko akt pierwszy, a po zapuszczeniu kurtyny, byłby w wielkim kłopocie, gdyby mu przyszło zdać sprawę z tego co widział na scenie.
Myśl o Marcie zajmowała go wyłącznie i jedynie.
Nie aktorki widział, albo raczej przypuszczał że widzi przed sobą, lecz wychowankę doktora...
Podczas antraktu, zamienił kilka słów z kilkoma ze swych przyjaciół, spojrzał na zegarek i….. zniknął.
Brakowało dziesięć minut do dziesiątej.
Na bulwarze wsiadł do fiakra.
— Gdzie jedziemy? — zapytał woźnica.
— Na ulice Filipa-Augusta.
— Który numer?...
— Zatrzymasz się o piędziesiąt kroków od ulicy Aleksandra Dumasa...
— Wio! Creotte!...
Fiakr ruszył.
— Jesteśmy!... zawołał woźnica po dwudziestu minutach jazdy, zatrzymując konia.
Fabian wysiadł.
— A więc zapytał płacąc, ulica Aleksandra Dumas, to ta na przeciwko nas położona?...
— Tak panie. — Trzeba iść prosto jakby pan szedł ku rogatce du Trône... Ulica Aleksandra Dumasa jest najpierwszą jaką pan napotka o piędziesiąt kroków stąd najdalej...
Młody człowiek odszedł i zaraz zobaczył z daleka światło dwóch latarni nieruchomie błyszczące w ciemności, na zupełnie pustym bulwarze.
— To z pewnością pojazd pani Angeli... mruknął przyspieszając kroku.
Wkrótce znalazł się przy powoziku.
Stangret gęstą brodą, w kapeluszu naciśniętym na oczy, wyglądał sztywno jakby jaki żołnierz pruski.
Stangretem tym był Pascal Saunier.
Przyjechawszy w to odludne miejsce, wyjął ze skrzynki z pod kozła fałszywe brodę, założył ją i zrobił się niepodobnym do poznania.
Fabian zbliżył się do powozu.
Szyba zaraz została spuszczoną.
Głowa kobieca ukazała się w otworze...
Fabian raczej odgadł Angelę, aniżeli ją rozpoznał w ciemności.
— Czy to pan kochany hrabio? — zapytała przyjaciółka Pascala.
— Ja... do usług drogiej pani...
— Siadaj pan prędko — zawołała ex magazynierka i jednocześnie otworzyła drzwiczki.
Fabian zajął miejsce, Angela zamknęła drzwiczki i szybę zasunęła.
Rozkazy przed tem już wydane zostały.
Koń popędził jak strzała.
— Teraz, kochana pani, powie mi zapewne gdzie jedziemy? — odezwał się młody człowiek z uśmiechem.
— Szkaradny z pana ciekawiec, bądź-że cierpliwym trochę! — Cóż pana tak zależy na tem, abyś wiedział gdzie jedziesz, skoro wiesz, że niezadługo zobaczysz ukochanę swoję Martę!...
— Ma pani racyę...
Powóz toczył się w ciemności, szybko a bez najmniejszego wstrząśnienia, to po gładkiej szosie, to znów po drodze piasczystej.
Zasunięty w kącik po lewej stronie, bo Angela, dosyć otyła, zajmowała sporo miejsca, Fabian marzył rozkosznie.
Jak wszyscy zakochani, w chwili, kiedy już zdawał się być u celu najgorętszych swoich życzeń, zapytywał się siebie, co powie Marcie, o co ona pytać go będzie, co jej odpowie na te pytania i t. p.
Droga wydała mu się nadzwyczaj daleką.
— Zdaje mi się, że już wiek cały jedziemy... odezwał się po półgodzinnem milczeniu, które mniemana kuzynka doktora również zachowywała. — Czy prędko przybędziemy na miejsce?...
— Za pięć minut.
Istotnie, nie upłynęło jeszcze pięciu minut, gdy powóz się zatrzymał.
— A co, czy nie prawdę powiedziałam?... — zapytała Angela, otwierając drzwiczki po swojej stronie. — Wysiądę, a pan tutaj poczekaj trochę. — Tylko bardzo proszę, nie ruszaj się wcale z miejsca!...
Zamknęła drzwiczki i odeszła, zostawiając samego Fabiana, którego zachowanie to ździwiło trochę, ale nie naprowadziło na żadne podejrzenia.
Przyjaciołka Pascala wyjęła klucz z kieszeni.
Kluczem tym otworzyła sztachety Petit-Castel, powóz wjechał na podwórze, minął wysypana piaskiem aleje okrążającą klomb i przystanął przy peronie.
— Teraz — odezwała się Angela do swego towarzysza podróży — teraz możesz pan wysiąść. — Byłeś pan przez całą drogę bardzo grzecznym, będziesz więc wynagrodzonym za to. — Chodź pan prędko, kochana pieszczoszka musi schnąć niecierpliwości...
Fabian nie dał sobie dwa razy tego powtarzać i wyskoczył z powozu.
Martę zobaczy!...
Marta nań oczekuje z niecierpliwością!
Ta myśl o gorączkę go przyprawiała.
Skronie mu pulsowały.
Serce skakało w piersiach, jak ptak w klatce uwięziony.
Podążył za Angelą.
Wszedł na stopnie peronu i przestąpił próg willi.
Latarnia z matowem szkłem, wisiała u sufitu przedsionka i rzucała słabo tajemnicze światełko.
Angela skierowała się ku sali jadalnej i otworzyła obie połowy drzwi.
Uderzyło światło jaskrawo.
Na stole ubranym kwiatami, srebrem i kryształami, nakryte było na trzy osoby.
— Trzy nakrycia! — rzekła Angela. — Widzisz hrabio, że nasza pieszczoszka czekała na nas i szykuje się dobrze nas przyjąć! — Czy jesteś kochanym! — Czy jesteś szczęśliwym? — Jakże myślisz panie hrabio?...
Fabian nic nie odpowiedział.
Był oczarowany, był oszołomiony jarzącem światłem, był upojony silnym zapachem kwiatów...
— Zaczekaj pan chwilkę — powiedziała Angela — pójdę uprzedzić Martę o pańskiem przybyciu...
I wyszła żywo, zamykając drzwi za sobą.
Tak jak Antoni Fauvel, jak Amadeusz Duvernay, jak piękna Wirginia i Réne Labarre, młody hrabia do Chatelux znalazł się w rękach złoczyńców, czyhających na jego życie.
Angela poszła wprost do kredensu, w którym znajdował się pulweryzator napełniony keroseliną.
Jakób i Pascal byli już na stanowiskach.
Ręka doktora naciskała już gąbkę kauczukową i puszczała do sąsiedniego pokoju wysiew odurzający.
Przerażające milczenie panowało do koła.
Cisza ta przerwaną została gwałtownem chodzeniem i silnem dobijaniem się do drzwi zaryglowanych.
Fabian, poczuwszy pierwsze skutki wywołane inhalacyą, przestraszył się i chciał uciekać, zaczął więc biegać po pokoju i szukał jakiego wyjścia, którego rzecz prosta nie znalazł.
Wkrótce dał się słyszeć głuchy łoskot upadającego ciała.
Młody hrabia zwyciężony, padł nieprzytomny na podłogę.
Jakób i Pascal rzucili się do drzwi i i otworzyli je.
Fabian leżał wyciągnięty na wznak, z oczyma zamkniętemi, z rozłożonemi rękami.
— Prędko zabieraj medal — zawołał doktór na swego wspólnika, ja przyszykuję tymczasem kompres nasiąknięty keroseliną...
Pascal ukląkł przy młodym hrabi, odwiązał ma krawat, rozpiął kołnierzyk i rozchylił koszulę, ażeby zdjąć z piersi przedmiot jakiego poszukiwał...
Nagle wykrzyknął ze złością i podniósł się z brwią zmarszczoną.
— Co takiego? — zapytał Jakób zaniepokojony.
— Pracowaliśmy napróżno. Nie nosi widać medalu hrabiego de Thonnerieux!...
— Nie ma medalu? — powtórzył Thompson zaambarasowany.
— Nie ma.
— To niepodobna!...
— Tak jest niestety!... Patrz jeżeli sobie życzysz.
— Przetrząśnij go! — mówił Jakób, może ma go gdzie przy sobie... w której z kieszeni... w pugilaresie... w portmonecie...
Pascal szukał drżącemi rękoma.
— Nie ma nigdzie! — odezwał się po chwili.
— Cóż teraz robić?... Życie jego nie jest nam potrzebne...
— Tak, ale puścić go na wolność, to się zgubić... Potrzebujemy jego medalu!...
— Cóż więc decydujesz?
— Pozostawić go przy życia... do nowego rozkazu przynajmniej...
— Pomyśl o niebezpieczeństwie!
— Unikniemy niebezpieczeństwa. Fabian de Chatelux będzie żył, ale ztąd już nie wyjdzie...
— Jakto?
— Zobaczysz. Zaraz go ocucę z uśpienia.
Jakób i Pascal podnieśli młodego hrabiego, jeden za nogi, drugi za ramiona — a winda bez najmniejszego wstrząśnienia położyła go w suterynie gdzie czekała Angela.
— Otwórz drzwi do piwnicy, kochana kuzynko — zawołał Jakób.
Przyjaciółka Pascala wzięła stoczek i nie pytając o wyjaśnienie poszła otworzyć.
Dwaj wspólnicy podnieśli znowu ciało, ale zamiast rozebrać Fabiana i rozłożyć na stole dla wykonania na jego szyi śmiertelnego cięcia, zanieśli do piwnicy, od której Jakób kazał był otwory zamurować.
Była to mała celka sklepiona, zaopatrzona w grube drzwi dębowe, obite blachą i zamykane na zamek sekretny.
— A teraz co? — zapytał Pascal.
— Teraz — odrzekł Jakób — ja pilnować będę tego pana, aby się nie obudził, a ty z Angelą przynieście dwa materace, stoliczek, nocną lampkę, olej, knotki... i coś do jedzenia... Tylko się spieszcie, moi drodzy!...
Angela i Pascal udali się na parter dla spełnienia rozkazów Jakóba, który przyklęknąwszy przy ciele Fabiana, przytrzymywał mu pod nosem kompres nasiąknięty keroseliną.
Pascal po kilku minutach ukazał się z dwoma materacami na plecach.
Położył je w kącie, poczem przyniósł jeszcze z kuchni stolik i krzesło, co stanowić miało całe umeblowanie piwnicy zamienionej na więzienie.
Angela przyniosła butelkę oleju, lampkę i pudełko knotków.
— Lampkę postawiła na stole, nalała w nią oleju, umieściła knotek i zapaliła.
— Spieszcie się z przyniesieniem prowiantów: chleba, wina i wody — rozkazywał Jakób, który trzymał rękę Fabiana i obserwował pulsacyę arteryj. — Puls wolniał... Sen trwa już za długo, śmierć by mogła lada chwila nastąpić...
Kilka sekund wystarczyło na spełnienie rozkazów Lagarda.
— Nie znalazło nie w kieszeniach, żadnej broni? — zapytał Pascala.
— Żadnej.
— A fotografii Marty, którą mu dała Angela?...
— Także nie... Musiał ją pozostawić w domu.
— Mniejsza o to. — Połóżmy go na materacach... — A!... przyniosłeś także prześcieradło i kołdrę, o których nie pomyślałem... To dobrze... — Ostatni potomek de Chateluxów będzie się mógł wyspać wygodnie i do woli, nie przebudzi go tu turkot powozów.
Fabian ciągle nieprzytomny, położony został na materacach, a Angela, tknięta kobiecem współczuciem dla tak ładnego chłopaka, przykryła go kołdrą, ażeby się nie zaziębił.
— Wszystko w porządku! — rzekł Jakób. — Zmykajmy!... — Dobrej nocy panu hrabiemu! — dodał ze śmiechem, wychodząc z piwnicy.
— Snij sobie Fabianku o miłości... Niedługo pogadamy ze sobą...
Popchnął drzwi, które się przymknęły z metalicznym brzękiem, poczem zawiasy zgrzytnęły i klucz się w zamku obrócił.
— Co u dyabła będziemy z nim robili? — zapytał zaintrygowany Pascal.
— Nic nad to cośmy już zrobili...
— Więzienie... dobrze... ale jakiś cel tego więzienia?...
— Zdobycie medalu!... musimy się przecie dowiedzieć gdzie się znajduje.
— W pałacu hrabiny de Chatelux, to nie ulega żadnej wątpliwości.
— Pałac jest wielki!... Plądrować w nim od piwnicy do strychu, rzecz niemożliwa...
— Kiedy nam wskaże schowanie (a ja się podejmuję języczek mu rozwiązać), udamy się po medal, jeżeli nam będzie koniecznym.
— Nie potrzebnie siedzimy tu tak długo...
— Wracajmy do Paryża...
W dziesięć minut potem powóz pseudo-Thompsona wyjeżdżał już z Petit-Castel.
Uśpienie Fabiana de Chatelux nie przedłużane kompresami keroselinowemi, trwało bardzo krótko po ustąpieniu wspólników.
Młody człowiek zaczął machinalnie przeciągać członki odrętwiałe.
— Oczy otworzył, ale ogromny chaos miał w umyśle. — Zdawało mu się, że śpi jeszcze, że jest pod wpływem jakiegoś snu przykrego...
Sen ten jednakże, jak mu się zdawało nie miał żadnego związku z tem, co mu się przytrafiło.
Widział się jeszcze w sali jadalnej, gdzie go blask światła olśniewał, gdzie zapach z kwiatów kręcił mu w głowie...
Przypomniał sobie, że jak gdyby jakaś coraz gęstsza zasłona rozpościerało się mu przed oczami, jak gdyby jakaś mgła go otaczała i przygaszała światło świec w świeczniku i kandelabrach... Głowa stawała się coraz cięższa, tak, że nic nie wiedział co się z nim działo.
Usiłował oprzeć się na łokciach i spojrzeć w około siebie.
Knotek w lampce, wydawał się jak mały punkcik świecący w ciemności, lampka stała na małym, białym stoliku, na którym był także talerz, dwie butelki i chleb.
Nie podobnym był do stołu wykwintnie zastawionego, co tak go zachwycił w sali jadalnej, do której wprowadziła go Angela.
Co to miało znaczyć?...
Chciał wstać, ale nogi jeszcze osłabione, odmówiły mu posłuszeństwa, musiał poszukać jakiej podpory ażeby nie upaść.
Rękami dotknął gołej, zimnej ściany.
— Gdzież ja jestem? — pytał się siebie, przecierając oczy. — Czy to sen jeszcze? — Ale nie... — ja nie śpię... — szepnął po chwili. — Jestem zupełnie przytomny. To nocna lampka... To chleb i butelki. Czyżbym wpadł w jaką zasadzkę?
Chwiejąc się, podszedł do mocnych drzwi i uderzył w nie pięścią, ale się nie poruszyły nawet.
Prawdziwe drzwi więzienne...
— Zamknięte!... szepnął z rozpaczą. — Co to jest?... Co to znaczy?... — doprawdy, albo dostałem waryacyi, albo śnię z otwartemi oczami?...
Ależ przypominam sobie przecie... jestem pewny, że sobie przypominam... — Byłem w Paryżu w teatrze Gymnase... Wyszedłem przed ukończeniem sztuki... wziąłem fiakra... kazałem się zawieźć na ulice Filipa-Augusta, gdzie czekała na mnie pani Angela, aby mnie zawieźć do Marty... Wsiadłem do jej powozu i przyjechałem do nieznanego mi domu... wszedłem do pokoju pełnego światła, gdzie było nakryte do stołu na trzy osoby... — Pani Angela kazała mi czekać a sama wyszła po Martę...
Czekałem, gdy na raz poczułem, jak by obręcz jaka żelazna ściskała mi skronie... Brakowało mi coraz bardziej oddechu... Oczy mimowoli się zamykały... Chciałem wyjść, żeby odetchnąć na powietrzu... i szedłem już... i... i nie przypominam sobie nic więcej... Jestem w więzieniu... zkąd i dla czego?
Czyim jestem jeńcem?
Marty? niepodobieństwo!...
Angeli? — niedorzeczność!...
Fabian zamilkł i zadrżał całem ciałem.
Jakaś myśl błysnęła mu po głowie i przeraziła.
— Boże! — ciągnął po chwili — czyż byłbym więźniem doktora Thompsona? Powrócił może do Paryża wcześniej aniżeli się spodziewano, przybył i zastał mnie tutaj, a przekonawszy się, że jestem od Marty kochanym, zemścić się przez zazdrość postanowił! — Tak... tak... na pewno tak a nie inaczej. Doktór się mści, a Marta pokutuje bodaj tak samo jak i ja, za to, że mi oddała serce...
— Ale zkądże ten człowiek się dowiedział?... Przecie nie widziałem wcale Marty... Czyż można przypuścić, żeby pani Angela protegowała nas dla tego tylko, aby nas zdradzić? — Co za interes by w tem miała, ażeby mnie ściągać tutaj?... Z pewnością żadnego!... — W głowie mi się przewraca! Oszaleję od tych niedorzecznych myśli jakie mi się cisną do głowy! — Gdy zobaczę pana Thompsona... wyznam mu, że kocham i jestem kochany... poproszę go o rękę Marty... — Przecie przyjdzie tutaj. — Nie może mnie trzymać zamkniętego, bo mógłby odpowiadać za to.
Nie ma prawa pozbawiać mnie wolności, nie może mi zabraniać powrotu do matki, do mojej kochanej matki, która w tej chwili rozpacza może nie widząc mnie obok siebie, bo kto wie odkąd ja tu pozostaje!... Może to już dzień od dawna?...
Fabian z całych sił wołać zaczął:
— Doktorze!... panie doktorze Thompson!... Proszę pana!...
Wołanie pozostało bez odpowiedzi.
Zaciśniętemi pięściami walił we drzwi obite blachą, kaleczył sobie ręce, lecz Wszystko napróżno.
— Doktorze! przybywaj!... — wykrzyknął raz jeszcze zrozpaczony młody chłopak.
— Nikt nie odpowiedział na wołanie.
— Czy chcę, żebym umarł tutaj? — mruknął. Nie... bo skoro mi dostarczył żywności... — nie ma zamiaru zamorzyć mnie głodom... — Ale to okropna rzecz być zamkniętym.
I Fabian znowu krzyczeć zaczął.
Trząsł się z wściekłości i przestrachu, głos zamierał mu w gardle i stawał coraz słabszym.
Po bezużytecznych krzykach, następował śmiech nerwowy.
Potem atak jakby gwałtownej waryacyi go opanował.
Atak ten zakończył się przeraźliwym wrzaskiem i nareszcie Fabian wyczerpany z sił, z pianą na ustach, runął bezprzytomny na materace, które miały mu służyć za łóżko.
Nazajutrz po tej strasznej nocy, był dzień przyjęcia u pseudo-Thompsona.
Marta zająć miała zwykłe swoje stanowisko w pokoju sąsiednim, obok gabinetu Jakóba i spełniać zwykło swoje czynności.
Wstała rano, myśląc o Pawle Fromentalu, który wierny jej zaleceniom, nie pokazał się wcale przy ulicy de Miromesnil.
— Może dziś przyjdzie... — myślała sierota i czuła się uszczęśliwioną tą myślą i tą nadzieją, pomimo bowiem instynktownej obawy, jakiej doświadczała, dałaby dużo za to, ażeby zobaczyć ukochanego, chociażby na chwilę tylko.
Kiedy dokończała właśnie toalety, zapukano lekko do drzwi jej pokoju.
— Kto tam? — zapytała.
— Twoja Angola, kochanko.
— Proszę.
Przyjaciołka Pascala przestąpiła próg i podeszła złożyć na czole Marty judaszowski pocałunek.
— No, kładź kapelusz i okrycie, moja pieszczoszko... — rzekła, bo czekają na ciebie...
— Kto taki?...
— Doktor...
— A czegóż chce odemnie?...
— Kazał zaprzęgać i zabiera cię na przejażdżkę po lasku Bulońskim...
— Samą? — szepnęła sierota z pewną obawą.
— Nie... Pascal pojedzie także z wami...
— Wolałabym zostać w domu... Doradź doktorowi, żeby pojechał bezemnie.
— O! nie podejmuję się tego wcale. Rozgniewałabyś kuzyna kochanko, a tego nie trzeba!... On taki dobry dla ciebie... Taki szczęśliwy obok ciebie... taki dumny, kiedy się ukazuje z tobą!... No... no... ten oto kapelusz i to okrycie i w drogę... Taka przejażdżka poranna bardzo ci posłuży...
Mówiąc to Angela podawała Marcie czarny kapelusz i czarne okrycie.
Młoda dziewczyna nie miała powodu upierać się przy swojem życzenia.
Ubrała się i zeszła.
Pascal i Jakób czekali na Martę w przedsionku pałacowym.
Jakób podał jej rękę, ale wbrew zwyczajowi nie pocałował w czoło.
Sierota pomyślała sobie.
— Nie wiem co znaczy ten manewr, ale niepokoi mnie trochę... Wolałabym żeby zawsze był jednakim.
— Spodziewam się, że ranna przejażdżka nie jest ci nie na rękę kochana Marto?... odezwał się pseudo-Thompson, przymykając powieki, aby ukryć błyszczące spojrzenie.
— Z pewnością, że nie, doktorze... odpowiedziała młoda dziewczyna.
— Siadaj zatem... Od dnia wypadku nie wyjeżdżałaś jeszcze... Świeże powietrze, bardzo ci potrzebne...
Marta zajęła miejsce w powozie, Jakób usiadł obok niej, a Pascal naprzeciw Jakóba.
— Do lasku Bulońskiego!... rozkazał stangretowi.
Powóz wyjechał.
Angela ukryta po za firanką okna, widziała jak wyjeżdżali z podwórza.
Zaraz potem pobiegła żywo do pokoju sieroty, zamknęła drzwi za sobą, żeby zabezpieczyć się od wszelkiej niespodzianki, zakręciła kluczem i klucz schowała do kieszeni.
— Teraz — mruknęła, mam czasu dosyć przed sobą. Potrzeba być bardzo domyślną, aby znaleźć ten medal?... gdzie on się może się znajdować?...
W szkatułce z kosztownościami powiedzieli... To wydaje się dosyć prawdopodobnem... Nie ma żadnej skrytki w tym pokoju, a szuflady niepozamykane.
No, zobaczymy...
Podeszła do małego mebelka z czarnego drzewa inkrustowanego mosiądzem, stojącego przy ścianie.
Na mebelku tym, w pośród drobiazgów różnego rodzaju a bez wielkiej wartości znajdowała się szkatułka z cyzelowonego srebra, dar doktora pseudo-Thompsona.
Przyjaciółka Pascala wzięła tę szkatułkę ostrożnie, aby nie poruszyć otaczających ją cacek, postawiła sobie na kolanach i wyjęła z kieszeni pęczek z dwudziestu przynajmniej maleńkich kluczyków.
Spróbowała kolejno dziesięciu, czy dwunastu, bez rezultatu jednakże. Żaden nie nadawał się do zameczka.
Nakoniec odetchnęła swobodniej.
Trzynasty wszedł z łatwością, i obrócił się z łatwością.
Pudełko zostało otworzone.
Na poduszeczce atłasowej pikowanej i uperfumowanej, ex-magazynierka spostrzegła parę biżuteryj żałobnych, ofiarowanych sierocie przez doktora Thompsona, ale medalu nie było.
Uniosła poduszeczki, biorąc ją z dwóch stron, aby nie poruszyć niczego, położyła ją na stole, i powróciła do szkatułki.
W szkatułce znajdowały się tylko papiery, które przejrzała: ale były to papiery nie przedstawiające żadnej wartości: były to tylko stare rachunki modniarek.
— Widocznie, że to nie tutaj! — pomyślała Angela, w bardzo złym humorze. — Pascal i Jakób będą mnie podejrzewać, że źle szukałam. — Niech dyabli porwą głupią dziewczynę razem z jej medalem!...
Ale spostrzegła się i z uśmiechem dodała:
— Nie... nie... Niech dyabli ją tylko samą porwą, a medal niech się nam dostanie, bo go potrzebujemy...
— No, popatrzmy gdzieindziej...
Przyjaciółka Pascala ułożywszy z powrotem wszystko jak było, postawiła szkatułkę na swojem miejscu.
Potem obejrzała się po meblach stojących w pokoju, i medytowała gdzieby zwrócić swe poszukiwania...
— Wszystko jedno... mruknęła, poszła prosto do małej komódki i kolejno przejrzała wszystkie szufladki.
Zły miała instynkt, bo i tu nic nie znalazła.
Przetrząsnęła po kolei jeden i drugi mebel, i zaczynała się już irytować, gdy spostrzegła małe pudełko hebanowe, wysadzane masą perłową, stojące na dosyć wysokiej szafie.
— Może w tem pudełku... pomyślała sobie Angela.
Przystawiła krzesło i dostała pudełko.
— Bardzo leciutkie — burknęła — dość gruba warstwa kurzu, świadczy, iż nie często otwierane.
Tak jak szkatułka, pudełko było na klucz zamknięte.
Angela znowu musiała uciec się do wytrychów i po pewnych usiłowaniach otworzyła.
Pudełko przywiezione z Genewy zawierało w sobie kilka papierów i kilka starych listów, które ex-magazynierka wyjęła ażeby przebrać czy nie znajdzie medalu.
Przekonawszy się że, i ta go nie ma, przez wrodzoną kobiecą ciekawość, zaczęła przeglądać papiery.
Pierwszy jaki rozłożyła był aktem urodzenia Marty z jej prawdziwem nazwiskiem Berthier. — Był takie akt zejścia pana Grand-Champ, drugiego męża jej matki.
Papier żółtawy, złożony we czworo zwrócił uwagę spólniczki.
— To coś podobne do kwitu z Mont-de-Pieté... rzekła. — Ja się znam na tem...
— Nie raz je skupowałam swego czasu!...
Rozłożyła żółty papier.
Przewąchała dobrze.
Był to rzeczywiście kwit z Mont-de-Pieté.
— Patrzcie!... patrzcie!... mówiła prawie głośno! — Mała ma coś w zastawie.
— Co to może być takiego?...
Spojrzała na rubrykę przeznaczoną do opisywania przedmiotów, na jakie udzielało pożyczkę.
I zaczęła czytać.
„Medal szczerozłoty, wagi czterdzieści pięć gramów i dziewiędziesiąt trzy centigramy, z datą, paru wyrazami i numerem kolejnym...
— Ależ to do wszystkich dyabłów, kwit na medal, którego poszukuję — wykrzyknęła z radością. Zastawiła panienka medal: ot i sekret cały... Doskonale! doskonale!... Jakób i Pascal ucieszą się ogromnie! — To tak jak by go już mieli w kieszeni!...
W tej chwili dał się słyszeć turkot powozu wjeżdżającego na podwórze pałacowe.
Poszukiwania w pokoju Marty trwały z górą godzinę.
Angela wsunęła kwit do kieszeni, zamknęła pudełko, postawiła je na szafie, krzesło odstawiła na swoje miejsce, otworzyła drzwi i wyszła z pokoju nie zostawiając żadnego w nim śladu po sobie.
Na schodach spotkała powracającą Martę.
— A co — przyjemną odbyłaś przejażdżkę pieszczoszko? zapytała z uśmiechem.
— Bardzo przyjemną... odrzekła sierota. — Bardzo jestem z niej zadowoloną, żałowałam tylko, że ciebie z nami nie było...
— Wiem, że dobre masz serduszko.
Rozstały się.
Marta poszła do siebie.
Angela zeszła ze schodów.
Jakób i Pascal byli jeszcze w przedsionku.
— No cóż? — zapytał żywo Pascal.
— Idź — odpowiedziała po cichu — za dwie minuty stawię się w gabinecie doktora.
Udała, że idzie wydawać jakieś rozkazy, obaj wspólnicy poszli na górę.
Ex magazynierka zaraz poszła za nimi.
— No i cóż? — zapytał z kolei Jakób.
— Moje dzieci — odezwała się Angela siadając — wyobraźcie sobie, że wam powiem coś nadzwyczajnego i przygotujcie się do niespodzianki.
— Fatalną byłoby niespodzianką, gdyby ci się nie udało, kochana kuzynko! — odrzekł Jakób. — Czyś odnalazła medal?...
— Tak i nie...
— Jakto?...
— Nie znalazłam medalu, ale tak jakbym go znalazła...
— Co znaczy ta zagadka?...
— To znaczy, że ta mała zastawiła swój talizman.
— Co ty gadasz?... zapytał Pascal.
— Najczystszą prawdę...
— Panna Marta zastawiła swój medal w Mont-de-Pieté...
— Dla czego?...
— Zkadże chcesz abym o tem wiedziała?... Może z obawy, aby go jej nie ukradziono. W każdym razie jest to rzecz najpewniejsza, bo oto kwit...
Angela wyjęła z kieszeni żółty papier i podała go Jakóbowi, ten zaś rozłożył dokument drżącemi rękami i przeczytał opis zastawionego przedmiotu.
— Prawda! — odezwał się — to właśnie ten sam medal...
— I — zapytał Pascal — znajduje się w Paryżu?...
Thompson rzucił spojrzenie na nagłówek.
— Nie w Paryżu... w Joigny...
— W Joigny?... powtórzył Pascal... No to rzecz jasna... Marta wszystko zmieniała na pieniądze podczas choroby matki... Mówiła nam o tem przecie gdyśmy opuszczali owę miejscowość.
— Nie pamiętam... odrzekł Jakób — ale co nas to obchodzi. Skoro posiadamy medal, to zresztą — wszystko głupstwo...
Jutro udasz się do Joigny...
— Wiele Mont-de Pieté pożyczyło?...
— Sto trzydzieści siedm franków i Piędziesiąt centymów...
— Poczekajno... przedstawia się jedna trudność...
— Jaka?...
— Marta zastawiła zapewne mnóstwo innych drobiazgów, zanim medal poświęciła.
— To więcej niż prawdopodobne...
— Posiada też zapewne więcej dowodów...
— Więc cóż?...
— Skoro jej pozostał tylko jeden, musiała tamte posprzedawać...
— Cóż z tego wnosisz?...
— Aby je sprzedać potrzebowała się podpisywać, podpis więc jej jest znanym w Joigny... Do wykupienia medalu potrzeba mieć podpis Marty, po drugiej stronie tego dowodu...
— To nie może stanowić trudności... Podpiszesz się za nią i basta... W naśladowania podpisów nie masz przecie równego sobie...
— Nie znam wcale pisma Marty...
— Przysłała mi pewnego dnia, podczas konsultacyi bilecik z podpisem: „Marta Grand-Champ...“ Zachowałem ten bilecik i zaraz ci go dostarczę.
— No, tak, to dobrze... — Teraz pogadajmy jeszcze trochę... — Marta może spostrzedz, że zabrano jej dowód... trzebaby zatem zaradzić złemu...
— Niebezpieczeństwo nie jest bynajmniej wielkie... — odezwała się Angola. Kwit ten nie znajdował się w szkatułce na kosztowności, jakeście mylnie utrzymywali, ale w pudełku na szafie... — Żeby je dostać, musiałam włazić na krzesło. Warstwa kurzu, jaki pokrywał pudełko, dowodzi, że Marta nie zaglądała do niego zbyt często. Zanim jej przyjdzie do głowy zajrzeć do niego, już wszystko załatwicie.
— Trzeba liczyć na nieprzewidziany wypadek — odrzekł ex-sekretarz hrabiego de Thonnerieux — zdarza się często coś, o czem się filozofom nie śniło...
— Przypuśćmy, że otworzy nawet pudełko, odezwała się Angela — to pomyśli, że gdzieś dowody zarzuciła.
— Takie dowody nigdy się nie zarzucają!...
— No najpierw dostańcie medal, a potem będziemy radzić...
— Najważniejszą jest rzeczą, ażeby Marta nie mogła podejrzewać, że myśmy jej kwit ukradli.
Ty, Jakóbie, rozumiesz, co chciałem przez to powiedzieć! — Spiesz się z postanowieniem stanowczem.
— Przyrzekam ci, że coś postanowię...
— Nie zapominaj, że mam prawo domagać się tego... Jesteśmy związani solidarnie.
To co grozi jednemu, zagraża i drugiemu także. — Pamiętaj o tem!...
— Nie zapomnę...
— Co z Fabianem de Chatelux zrobić zamyślasz?...
— Pomówimy o tem jak powrócisz z Joigny. — Kiedy myślisz jechać?...
— Jutro najpierwszym pociągiem... powrócę zapewne wieczorem... Daj mi bilecik, o którym wspomniałeś przed chwila... Potrzebuję wystudyować podpis Marty Grand-Champ.
Pseudo-Thompson wyjął z kieszeni kluczyk, otworzył szufladę biurka i podał Pascalowi papier żądany.
— Oto jest... spisz się porządnie jak zwykle...
— Postaram się, aby zrobić jak najlepiej, możesz mi wierzyć — odrzekł Pascal.— A czy też przeglądałeś dzisiejsze dzienniki poranne? zapytał.
— Nie miałem czasu, bo przecie wyjeżdżałem...
— Jeżeli chcesz to przejrzymy je teras razem...
— I owszem...
— W naszem położenia, potrzeba zawsze interesować się paplaniem reporterów, zauważył ex-sekretarz — koniecznem jest wiedzieć zawsze co słychać w prefekturze. Sprawozdania dzienników są czasami bardzo użyteczne...
— Dla policy?... zapytał śmiejąc się Jakób.
— I dla tych, którzy się jej obawiają... odparł równie ze śmiechem Pascal.
Mówiąc to Pascal, przecinał opaski kilkunastu pism codziennych, położonych przez kamerdynera na biurku doktora.
Drukując ciągłe o sobie reklamy, pseudo Thompson, otrzymywał stos dzienników.
Miał pisma przeróżnych opinij i formatów.
Spólnicy rozkładali je na chybił trafił.
Najpierwsza wpadła im w ręce mała gazetka, ogromnie rozpowszechniona, redaktor której puszczał się często na rozmaite wiadomości sensacyjne...
— A! ha! — odezwał się doktór, rzuciwszy okiem na te gazetkę.
— Co takiego?... — zapytał Pascal.
— Jest artykuł dyablo sensacyjny... odpowiedział Jakób.
Na czele numeru widniał ogromnemi literami wypisany tytuł:
„Przedstawimy czytelnikom naszym niebawem bardzo ciekawe szczegóły, dotyczące:
„Tymczasem od dziś zaczniemy drukować szczegóły zadziwiające, niepodobne do, wiary a zupełnie prawdziwe szczegóły o tem, co w obecnej chwili dzieją się w Paryżu, szczegóły, o których
albo nie wie, albo je zachowuje w tajemnicy, chociaż życie obywateli miasta codzień jest wystawiane na ogromne niebezpieczeństwo.
„Ta instytucya, której cały świat nam zazdrości, ta
uważa za stosowne i rozumne otaczać najściślejszą tajemnicą najohydniejsze zbrodnie, jakie od miesiąca spełniane są bezkarnie w Paryżu.
„My nie będziemy tak... „delikatni“ jak czcigodna nasza
i będziemy mówić głośno, bez obawy zarzucenia nam kłamstwa, iż banda nędzników, w nieznanym nam jeszcze celu, morduje ludzi w sposób straszliwy i zawsze jednakowy.
że miesiąc blizko temu, wydobyto Sekwany zwłoki zamordowanego człowieka, że śledztwo co do tej zbrodni nie zostało przeprowadzone, że żadnej
„Człowiek, o którym mowa, nazywał się Antoni Fauvel.
„Zapewniamy nadto, w sposób jaknajbardziej kategoryczny, że w ośm dni potem, znaleziono w lasku bulońskim ciało młodego człowieka i młodej kobiety, pozbawionych życia w ten sam sposób i że
znowu uznała za zbyteczne przeprowadzić śledztwo, lub zawiadomić o wypadku dzienniki.
„Dwie ofiary, o jakich tu mowa, to Amadeusz Duvernay i piękna Wirginia.
„Zapewniamy dalej, że pięć czy sześć dni znowu potem — podniesiono na szynach kolei z Paryża do Orleanu, rozmiażdżone zwłoki młodego człowieka. Mordercy zawsze jedni i ci sami, zamordowali tę czwartą ofiarę w ten sposób co trzy pierwsze.
„Młody człowiek nazywał się René Labarre.
„Dla czego sławetna
otoczyła tajemnica te zbrodnie ohydne?
„Dla czego pan minister policyi i pan naczelny prokurator rzeczpospolitej francuzkiej, zdają się o tem niewiedzieć?
rozporządzająca ogromnym budżetem i całą armią agentów, pozostaje w ręki niedołęgów, nieumiejących wykryć zbrodniarzy, albo tchórzów obawiających się o narażenie własnej skóry?...
„Wszystko to są rzeczy bardzo ważne, ale jeżeli
nie przeprowadzi natychmiast najenergiczniejszego śledztwa, to my je przeprowadzimy, a gdy zostanie ukończone, rezultaty zakomunikujemy do wiadomości publicznej.
„Ostrzegamy pana ministra sprawiedliwości!...
„Ostrzegamy pana naczelnego prokuratora rzeczpospolitej!...
„Ostrzegamy pana prefekta policyil“
Przebiegłszy szybko artykuł jakiśmy powtórzyli, Jakób Lagarde pobladł widocznie.
Pascal rzekł niecierpliwie:
— Tak... to artykuł naprawdę sensacyjny... artykuł który cię wzruszył jak widzę. Ale cóż to za artykuł?
— Przeczytaj i osądź...
— Pseudo-Thompson podał dziennik swojemu wspólnikowi, który pobladł także i zachmurzył czoło.
— Do dyabła! — powiedział po chwili. — To może się stać niebezpiecznem... Mieliśmy racyę, sądząc, że oburzona policya przedsięwzięła środki, aby utrzymać w tajemnicy faktu, których wyjaśnić nie była w stanie!... Miałeś wymowny tego dowód u wdowy Labarre, gdy nakazano wam wszystkim milczenie o prawdziwej przyczynie śmierci Renégo Labarre. Na nieszczęście petarda rzucona przez ten dziennik, zmusi ministra do zbadania o ile jest prawdy w artykule i poszukiwania zostaną poprowadzone z nieznaną dotąd energią.
— Napewno — odpowiedział Jakób, że będą skandale i wrzaski... Artykuł gdy wpadnie w oczy ministrowi sprawiedliwości, oburzy go na prefekta policyi, prokuratora rzeczpospolitej, naczelnika bezpieczeństwa publicznego i całą klikę policyjną. Pierwszy lepszy z deputowanych, nieprzyjazny prefektowi, może uczynić te rzecz przedmiotem interpelacyi w izbie...
— Tak... tak... to wszystko jest możebnem.
— Zkad oni wydostali to wszystkie szczegóły?... Kto im porobił to wszystkie odkrycia?
— Tamto nas nie obchodzi... Trzeba się wziąść ostro w kupę... Zniknięcie Fabiana de Chatelux wkrótce się naturalnie wykryje... a wtedy...
— Wrzawa ogłuszająca, ale nie straszna... puściłem charty na ślady fałszywe... Podwójmy ostrożności i po wszystkiem...
Jakób, jak mu się przynajmniej wydawało, zupełnie był pewnym siebie.
Wrażenie instynktowej obawy jakiej doznał czytając dziennik, minęło prędko...
W prefekturze policyi tak samo jak i w pałacu przy ulicy de Miromesnil, przeczytano ten artykuł i prefekt zawezwał czemprędzej naczelnika bezpieczeństwa publicznego.
Obaj byli mocno wzruszeni, bardzo zaintrygowani i bardziej jeszcze zirytowani.
Zkąd pochodził ten cios?
Przez kogo wszystko to zostało wykryto?
Czyż byłby ktoś w sądzie lub w prefekturze, zdolny do zdradzenia tajemnicy publicznej?
— Zaatakowano nas szkaradnie... — odezwał się prefekt — potrzeba odpowiedzieć koniecznie... ale co?...
— Pozwoli mi pan wypowiedzieć moje zdanie? — zapytał naczelnik.
— Nie tylko, że pozwolę, ale bardzo o nie proszę.
— A więc podług mnie, potrzeba to potraktować z góry i potrzeba odpowiedzieć, że niezdolnymi i źle czyniącymi ludźmi, są właśnie ci, którzy zdradzają publicznie tajemnicę, jaką nie wolno im rozporządzać, jeżeli jej podsłuchali lub jeżeli ją wykradli! — Tajemnice te prefektura zachowywała, dla ułatwienia poszukiwań, które były już na ukończeniu, a mogą teraz być skompromitowane przez zawczesne odkrycia... — Co do dziennika, nie łatwiejszego, jak go złapać na gorącym uczynku oszczerstwa... Dowodzi, że żadne śledztwo nie było prowadzone... Jeżeli jest rzeczą konieczną, ażeby wykazać, że kłamie, to się zakomunikuje prasie protokoły...
— Bagatela! — odrzekł prefekt — to kwestya bardzo niebezpieczna!. — Jedynie dobrą odpowiedzią, jaką możnaby dać zaczepiającym nas nieprzyjaciołom, byłoby wykrycie morderców... — Ta odpowiedź, byłaby bez zarzutu!... — Idź pan i podwój starania!...
Naczelnik bezpieczeństwa wyszedł.
Pozostawszy sam, prefekt ogromnie się niepokoił.
Oczekiwał lada chwila wezwania do ministra sprawiedliwości, któremu będzie się musiał tłomaczyć.
Minister nic jeszcze nie wiedział, ale napewno podsuną mu przed oczy artykuł, jaki się ukazał tego poranka.
Powracając z rady, wstąpił do swego gabinetu, gdzie czekał już nań jego sekretarz z papierami do podpisu.
Na biurku leżało kilka plik z aktami.
Na jednych widać było stempel prefektury policyi.
— Co to za akta? — zapytał minister.
— Akta agenta Rajmunda Fromentala uwolnionego od służby i zupełnie ułaskawionego... — odrzekł sekretarz.
— Czy uwolnienie posłane już zostało do prefektury?
— Dziś je rano odesłałem. — Biedny ojciec zapewne już w tej chwili musiał otrzymać szczęśliwą wiadomość i musi się nie posiadać z radości, bo najgorętsze jego życzenie zostało spełnionem...
— Nie raz jeden słyszałem o tym Rajmundzie... — Przedstawiano mi go zawsze jako człowieka inteligentnego i prawego, pomimo spełnionej kiedyś zbrodni... — Winę swoję ciężko odpokutował. Wyjście jego pozbawi prefekturę zręcznego i poświęcającego się agenta, ale słusznie należało mu się ułaskawienie. Czy powiadomiłeś pan hrabinę de Chatelux — o decyzyi względem jej protegowanego?...
— Dzisiaj zaraz to zrobię.
W tej chwili ktoś zasztukał dyskretnie do drzwi gabinetu ministra.
Sekretarz zawołał: „proszę wejść” i zapytał co to takiego.
Woźny podał kartę wizytowę na srebrnej tacy.
— Co to? — zapytał sekretarz.
— Jakaś pani — odpowiedział woźny, żąda natychmiastowego posłuchania u pana ministra...
— Czy ma list polecający?...
— Nie... zapłakana... Cała we łzach! Utrzymuje, że ma honor znać pana ministra... Oto jej karta...
Sekretarz wziął kartę wizytową, a spojrzawszy na nazwisko, wykrzyknął ździwiony:
— Hrabina de Chatelux!...
— Zmartwiona i zapłakana! — powtórzył minister.
— Idź no pan zobacz i wprowadź ją tutaj...
Sekretarz wybiegł aż do przedpokoju...
— Pani!... pani hrabina tutaj! — odezwał się do płaczącej — i taka w dodatku zdesperowana. Co to się stało takiego? Proszę niech pani będzie łaskawa... pan minister czeka na panią...
Podał ramię hrabinie ażeby ją poprowadzić.
Pani de Chatelux nic nie była w stanie mówić — wzruszenie tłumiło jej słowa w gardle.
Z wielką trudnością przyszłoby jej iść, gdyby sekretarz nie wziął jej pod rękę.
Minister postąpił kilka kroków na przywitanie.
Strasznie zmienione rysy nieszczęśliwej kobiety i wyryty na twarzy wyraz głębokiej boleści, uderzyły go żywo.
— Jakiej przyczynie przypisać mam wizytę pani hrabiny?... — zapytał. — Obawiam się, żeby ta przyczyna nie była za bardzo smutną, bo widzę że płaczesz pani?... Gdybym potrafił łzy te osuszyć...
Z wielkim wysiłkiem pani de Chatelux zdołała wydobyć głos z gardła.
— Panie ministrze! zawołała składając ręce. — Przychodzę żądać sprawiedliwości... Przychodzę domagać się zadosyćuczynienia!...
— Sprawiedliwości?... zadosyćuczynienia?... Przeciwko komu?...
— Przeciwko nędznikom, którzy mi porwali dziecko... którzy mi zamordowali syna...
— Pani syna?... — wykrzyknął sekretarz. — Jakto, Fabian zamordowany?...
— Musi być zamordowany, skoro zniknął bez wieści....
— Ależ to niepodobna! — odezwał się minister. — Któżby go mógł porywać?... Któżby go zamordował?...
— Kto panie ministrze? — odrzekła pani de Chatelux głosem donośniejszym, rzucając błyskawice oczami. — Kto? pan mnie się oto pytasz? Ci tajemniczy bandyci, którzy niepokoją obecnie Paryż i którzy w kilku dniach zamordowali cztery ofiary... Mój syn przez nich został porwanym... panie ministrze... — Zgaduję to, pewną tego jestem, czuję, że dostaję obłędu!... Pójdę za mojem dzieckiem do grobu, bo bez niego nie ma nic na ziemi, coby mnie wiązało do życia... Zanim umrę jednakże, chcę, aby jego ciało zostało mi oddane, ażeby sprawiedliwość została mi wymierzoną, żeby śmierć jego została pomszczoną...
Pani de Chatelux załamywała ręce z rozpaczą, a tkania dusiły ją prawie.
Minister i sekretarz spojrzeli na siebie.
Spojrzenia te najwyraźniej mówiły:
— Mówi, że dostanie obłędu! Ona biedaczka jest już zupełnie obłąkaną...
Pani de Chatelux, zerwała się gwałtownie.
— Czyś mnie pan nie zrozumiał panie ministrze? — odezwała się załamując ręce i ledwie oddychając — powiedziałam, że zabito mojego syna! powiedziałam, że żądam jego trupa dla siebie, a szafotu dla jego okrutnych katów, panowie zaś stoicie nieporuszeni i nie wydajecie rozkazów!... — Pan jesteś reprezentantem prawa, panie ministrze!...
Pan jesteś najwyższym przedstawicielem sprawiedliwości we Francyi — i dla tego do pana się udaję! — Działaj pan zaklinam cię na żywego Boga! Działaj bezzwłocznie, bo inaczej uwierzę tym co mówią, że opieka nad mieszkańcami Paryża, powierzona jest ludziom nieudolnym, znajduje się w rękach, które nie umiejąc wykryć winnych, zatrzymywali zbrodnie w sekrecie!...
— Pani!... pani hrabino!... — Zastanów się pani co mówisz — wykrzyknął minister. — Rozpacz panią unosi!...
— Oddajcie mi moje dziecko...
— Nic nie dowodzi, aby zostało zabite.
— Oddajcie mi go żywego, a nie przestanę was błogosławić...
— Zarządzi się poszukiwania, nakaże natychmiastowe śledztwo...
Pani de Chatelux, wzruszyła ramionami.
— Poszukiwania!... śledztwo!... — powtórzyła — tak jak co do Fauvela, Amadeusza Duvernay, pięknej Virginii i Renégo Labarre... wszak prawda?...
— Ależ to szaleństwo!... — mruknął sekretarz przerażony, bo uważał to wszystko za zboczenie umysłowe.
— Szaleństwo?... — powtórzyła pani de Chatelux z oburzeniem. — Więc panowie posądzacie mnie o malignę, traktujecie jak waryatkę, mnie matkę zrozpaczoną, która prosi was, abyście jej pomogli w odzyskaniu zaginionego, a może już i zamordowanego syna!... — Macie mnie za waryatkę dla tego, że was wszystkich oskarżam o trzymanie w sekrecie zbrodni, jakie się dzieją w Paryżu!... Dowiedźcie mi, że się mylę... Dowiedźcie mi, że na prawdę jestem waryatką... Odpowiedzcie na to!...
Rzekłszy to, hrabina wyciągnęła z kieszeni dziennik, który rozłożyła drżącemi rękami i podała ministrowi.
— Cóż to jest?... — zapytał naczelnik sprawiedliwości.
— Okropne oskarżenie... oskarżenie poniżające dla ludzi stojących tak wysoko! — Przeczytaj pan i powiedz mi, że ci, co to pisali kłamią!...- — Wtedy i tylko wtedy uważać będę za rzecz wyjątkową zniknięcie mojego syna, wtedy przyznam, żem się może za wcześnie zaalarmowała...
Minister rzucił okiem na dziennik podany przez hrabinę.
Zaledwie jednak przeczytał kilka wierszy, zatrząsł się i pobladł okropnie.
Z coraz większem przerażeniem odczytał artykuł do końca.
— To niepodobna!... to niepodobna!... wykrzyknął głosem zmienionym. — Nie wierzę, ażeby urzędnicy mogli do tego stopnia zaniedbać swoje obowiązki!... To zanadto ważna sprawa!... Nie, to niepodobna!...
— Jednakże wyraźnie przecie napisane...
— Oszczerstwo to i nie dowodzi niczego więcej, oprócz chyba nienawiści tych ludzi, co się taką bronią posiłkują. Ludzie nieprzyjaźni wszelkiej władzy, probują zdyskredytować administracyę, usiłują ją znieważyć... Ale to im się nie uda!...
— Wymieniają ofiary!... Przytaczają fakta, o których pan nie wiedziałeś...
— Utrzymuję też, że to wszystko fałsz wierutny!...
Sekretarz wziął dziennik i także przeczytał artykuł.
— Trzeba pociągnąć do odpowiedzialności ten niegodziwy dziennik — odezwał się po dokończeniu czytania. — To więcej niż skandal, to zbrodnia! Nie wolno niepokoić w ten sposób wszystkie rodziny paryzkie!...
— Więc panowie, czyż ja jestem waryatką? — zapytała pani de Chatelux. — Czyż nie mam prawa, wobec takich dowodzeń, myśleć, że mój syn został wciągnięty w jakąś zasadzkę, kiedy pierwszy raz w życiu nie nocował w pałacu?
— E! pani hrabino... młodzi ludzie...
— Zgadzam się. Rozumiem pana ministra... Ale gdyby Fabian, dał się był gdzie zaciągnąć, byłby powrócił dziś rano... Nic w świecie, jestem tego najpewniejszą, nie pozwoliło by mu zapomnieć, że jego nieobecność pogrąża mnie w śmiertelną trwogę...
— Obawy pani hrabiny są usprawiedliwione, ale pozwól pani sobie powiedzieć, że są i przesadne trochę... — Powtarzam pani, że w pewnej części prasy mamy nieprzyjaciół zawziętych, mamy wrogów, którzy uważają za właściwe imać się przeciwko nam najniegodziwszych sposobów. Nie przywiązuj pani żadnego znaczenia do tego artykułu.
— Sądzi pan, że te wieści są kłamliwe?...
— Wierzę przynajmniej w ogromną przesadę pewnych faktów...
— Na dziecko moje, które opłakuję w tej chwili, zaklinam pana, abyś się przekonał, o ile jest prawdy w tem wszystkiem.
— Obowiązkiem moim to zrobić i zrobię to proszę pani... — Jeżeli to prawda, postąpię z całą surowością z tymi, którzy ukryli przedemną, to co się dzieje; — jeżeli przeciwnie spotkam się z ohydnym manewrem, natychmiast każę pociągnąć redaktora do odpowiedzialności... — Prasa jest i musi być niezależną, wiem o tem... wolno jej wypowiadać wszystko, ale nie wolno jej szkalować!...
Minister zadzwonił i rzekł do przybyłego natychmiast woźnego:
— Powóz w tej chwili!...
— Co wasza Ekscellencya zamierza? zapytał żywo sekretarz.
— Nie stracić ani sekundy czasu i udać się natychmiast do prefekta policyi, odrzekł zapytany dygnitarz. Niech pani hrabina raczy mi towarzyszyć, a dowiemy się zaraz oboje, co trzymać o tych pogłoskach okrutnych...
Woźny przyszedł powtórnie z doniesieniem, że powóz czeka i minister podawszy rękę pani do Chatelux, wyszedł nią z gabinetu.
Gdy wsiedli, powiedział stangretowi:
— Do prefektury policyi.
Powóz ruszył.
Pozostawiliśmy prefekta dziwnie poruszonego ciężkim ciosem, jakim doniesienie dziennikarskie ugodziło go w samo serce.
Przez kilka chwil pogrążony był w najczarniejszych rozmyślaniach.
Projekt podania się do dymisyj przychodził mu już do głowy, ale jak każdy dobrze wie o tem, projekty podobne nigdy nie trwają długo.
Wysoki dygnitarz nie opierał się też przy tym zamiarze.
Wkrótce podniósł głowę, przetarł ręką zasępione czoło i zadzwonił na swojego sekretarza, mówiąc sobie:
— Potrafię stawić czoło burzy... nie trzeba nigdy upadać na duchu.
Wszedł sekretarz.
— Czy pan prefekt ma mi co do rozkazania? — zapytał.
— Tak... — Wyekspedjuj pan szybko sprawy bieżąco...
— Oto są papiery do podpisu...
Prefekt popodpisywał papiery, a zobaczywszy jeszcze jeden w ręku sekretarza, zapytał:
— Co to takiego?...
— Ułaskawienie, przysłane wczoraj wieczór od pana ministra sprawiedliwości z notą, kanclerza państwa i rozkazem, aby wszystko to doręczyć bezzwłocznie osobie interesowanej...
— O kogo chodzi?...
— O agenta bezpieczeństwa, skazanego kiedyś na dwadzieścia lat więzienia, a od dziesięciu lat pozostającego na służbie w prefekturze, na oddzielnych warunkach...
— Czy chodzi o Rajmunda Fromentala?...
— Tak jest panie prefekcie... — Zażądano przed paru dniami akt jego osobistych i zapytano o jego moralność i prowadzeniu... Świadectwa wydano, mu jak najkorzystniejsze.
— I został ułaskawiony zupełnie bez żadnego zastrzeżenia?... — Podarowano mu lata, jakie miał jeszcze odsłużyć?...
— Tak panie prefekcie... — Jeżeli zechce, może już od dzisiaj nas porzucić... a nawet od wczoraj wieczór, bo wczoraj wieczór, pan minister dekret podpisał...
— Wolny, zupełnie wolny? — mówił prefekt, przechadzając się po gabinecie. — Opuścić ma nas, właśnie w chwili, gdy bardziej niż kiedy potrzebną jest jego obecność! — Także dobrze wybrana chwila!... — Czy można pozbawić nas w warunkach dzisiejszych najczynniejszego, najsumienniejszego z naszych podwładnych... Ja w nim tylko cała nadzieję pokładałem, on jeden tylko zdolnym by był rozgmatwać tę tajemniczą sprawę morderstw!... I odbierają mi go!... — To absurdum, to niepodobieństwo! To być nie może!...
— Akt łaski podpisany — wtrącił sekretarz.
— Co to szkodzi?...
— Nie można cofnąć decyzyi podobnego rodzaju...
— Wszystko i zawsze można... decyzya nie została jeszcze wręczoną interesowanemu, można ją zatrzymać pod pozorem potrzeby dopełnienia różnych jeszcze formalności...
— Panie prefekcie, to sprawa z notą kanclerza!... Spełniłem rozkaz ministra; zawiadomiłem Rajmunda Fromentala...
— Pisałeś pan do niego?...
— Musiałem.
— Cóżeś mu pan napisał?...
— Że pan go wzywa do prefektury, po odbiór ułaskawienia...
— Wie zatem, że to ułaskawienie już podpisane?...
— Wie.
Prefekt rzucił się na fotel.
— Trudno... — powiedział. — Spełniłeś pan swoją powinność... Nie mam szczęścia doprawdy!... Pozostaw mnie pan, a jak Fromental przyjdzie, przyprowadź go do mnie i przynieś dekret ministeryalny...
Sekretarz wyszedł.
Zaledwie wszedł do sąsiedniego pokoju, gdy go zawiadomiono, że jeden z agentów bezpieczeństwa pragnie z nim mówić... że ma list wzywający.
— Czy to nie Rajmund Fromental?...
— Tak, panie sekretarzu.
— Sam przyszedł?...
— Towarzyszy mu młody jakiś człowiek... Bardzo do niego podobny, musi więc być jego synem.
— Jego syn... — powtórzył sekretarz i dodał:
— Poproś.
Rajmund wszedł z Pawłem.
Obaj byli rozpłomienieni.
— Czy mam potrzebę mówić o tem, jak list pański mnie uszczęśliwił!... odezwał się po chwili Rajmund. Część mojej wdzięczności należy się naturalnie panu, ponieważ to pan udzielił mi tę dobrą nowinę!...
Jestem wolny!... zupełnie wolny!... Zostanę człowiekiem takim jak i drudzy!... Zaledwie zdolny jestem temu wierzyć!... A jednakże to święta prawda!... Pozwoliłem sobie przyprowadzić mojego syna, ażeby mógł tak samo, jak i ja, wyrazić swoję wdzięczność panu i panu prefektowi...
— Panie Fromental! — odezwał się sekretarz — prefekt czeka na pana... pragnie pomówić z panem!... Proszę pana...
I sekretarz zabrawszy z biurka arkusz papieru złożonego we czworo, wprowadził Rajmunda do gabinetu prefekta i zamknął drzwi za sobą.
Paweł pozostał sam, zaniepokojony trochę. Coś podobnego do kropli zimnej wody spadło na jego radość.
Słowa sekretarza: Prefekt życzy 80bie z panem pomówić... a szczególniej ton, jakim słowa te były wymówione, sprawiły mu przykrość nieopisaną.
Obawiał się cofnięcia a przynajmniej opóźnienia.
Zajęty to myślą, usiadł na krześle tuż przy drzwiach.
Spodziewał się słyszeć ztąd, co prefekt będzie mówił z jego ojcem.
Gdy wszedł do gabinetu, dygnitarz, który pisał pochylony nad biurkiem, podniósł głowę i wziął papier, jaki mu podał sekretarz.
Rozłożył go, przeczytał od początku do końca i z największą uwagą, zdawał się studyować każdy wyraz, każde słowo.
Nic nad to nie było wyraźniejszego.
Dekret ułaskawiający nadawał Rajmundowi prawo natychmiastowego o puszczenia służby.
Prefekt zmarszczył brwi.
Dekret ułaskawiający napisany był w takiej formie, że żadna zwłoka nawet możebną nie była.
— Fromental — odezwał się do Rajmunda — prosiłeś o zupełne uwolnienie cię od służby.
— Tak jest, panie prefekcie.
—Dla czego?... Zajmowałeś pozycyę honorową... dobrze uważaną... Byłeś poważany przez naczelników; kochanym przez swych towarzyszy...
— Prawda, panie prefekcie, ale starość nadchodzi, muszę czuwać nad moim synem, w którym nadmierna praca rozwinęła w najwyższym stopniu anemię bardzo niebezpieczną i wymagającą nieustannej pieczołowitości. Wolność, o jaką upraszałem, pozwoli mi przywrócić zdrowie mojemu dziecku.
— Cel był rzeczywiście godny po chwały... to też miano wzgląd na pańskie ojcowskie przywiązanie... Wzorowe również twoje sprawowanie się przemówiło za tobą... Łaska jest podpisaną... Jesteś zupełnie wolny.
— O — panie!... — wykrzyknął Rajmund do łez wzruszony. — Jakąż ja winien jestem wdzięczność panu i tym wszystkim, co mnie raczyli otaczać swoją protekcyą... Nie umiem wyrazić tego... jakbym pragnął... nie... mogę... słów mi brakuje...
Łkanie dusiło biednego ojca i naprawdę nie mógł znaleźć ani jednego słowa podzięki.
— Winien jesteś rzeczywiście wdzięczność tym którzy cię popierali — odrzekł prefekt. — Oddałeś nam zresztą nie jedną ważną przysługę... Ale, mam ci jednę zrobić wymówkę...
— Wymówkę?... panie prefekcie!.. — zapytał przerażony Fromental. — Czemże mogłem na nią zasłużyć?...
— Czy się też nie domyślasz tego potrosze?
— Nie!... przysięgam panu prefektowi.
— To ci zaraz wszystko powiem... Masz obecnie w swoim ręku niezmiernie ważną sprawę...
— Prawda panie prefekcie.
— Wybrany zostałaś z pomiędzy wszystkich do wykrycia tajemniczych morderstw, które nas obchodzą do tego stopnia, iż postanowiliśmy trzymać je w tajemnicy, szczególniej przed prasą, aż do czasu wyśledzenia morderstw. Wiadome ci to przecie...
— Wiadomo panie prefekcie...
— A więc co byś pomyślał o żołnierzu, który żąda uwolnienia w wigilię dnia walnej bitwy, o agencie usuwającym się od obowiązków w chwili niebezpieczeństwa?... Doprawdy Fromental, strasznie źle wybrałeś chwilę!... W tych warunkach jak dziś wyjątkowych, to nie uwolnienie, to ucieczka, to zdrada prawie!...
Rajmund czuł się coraz bardziej pomieszanym.
Wolność tak gorąco upragniona, tak długo oczekiwana, czyż ma go jeszcze ominąć?
Fatalność uwzięła się na niego, jak by go zmuszała do dalszego wypełniania nienawistnych mu obowiązków.
— Ależ panie prefekcie, szeptał drżącym nerwowym głosem, niejeden przecie jestem pod pańskiemi rozkazami, nie jeden, na którego możesz pan liczyć zupełnie... Jest dość innych również inteligentnych, bardziej nawet gorliwych odemnie. Czyż nie mogą oni poprowadzić skutecznie poszukiwań, jakie ja rozpocząłem?... Wspominał pan prefekt przed chwilą o żołnierzu dezerterującym ze stanowiska, w chwili niebezpieczeństwa. Pozwól mi pan odpowiedzieć, że to nie może się do mnie stosować, bo w obecnej chwili nie zagraża panom żadne a żadne niebezpieczeństwa...
— Grozi nam niebezpieczeństwo okrutne, mój kochany — odrzekł dygnitarz. — Pewien dziennik poranny, zdradził dziś całemu Paryżowi tajemnicę naszą, zdradził tajemnicę, którąśmy dla słusznych powodów pragnęli zatrzymać jeszcze jakiś czas przy sobie... Wyobrażam sobie ministra... Obawiam się interpelacyi w Izbie... Jedna tylko rzecz a mianowicie wykrycie winnych, potrafiłoby nas usprawiedliwić... Rachowaliśmy, że dzięki tobie, wybrniemy ze wszystkiego szczęśliwie, a ty nas opuszczasz! Czyż nie mam prawa powiedzieć, że działając w ten sposób, dezerterujesz z placu walki?
— Czy nie dowiodłem tyle razy mojego poświęcenia i mojej odwagi?...
— Teraz powinieneś dowieść tych cnót jeszcze po raz ostatni!...
— Panie prefekcie, cierpiałem przez lat dziesięć!...
— Cóż znaczy kilka dni jeszcze?...
Rajmund chciał się jeszcze bronić, ale zabrakło mu czasu.
Drzwi od gabinetu nagle się otworzyły i na progu ukazała się postać jakaś, ze zmarszczonem czołem, z ponurem spojrzeniem i pobladłemi usty.
Na widok tej postaci prefekt zerwał się na równe nogi.
— Przewidziałem — pomyślał sobie kłaniając się uniżenie dla ukrycia wzruszenia.
— Sekretarz wyszedł spiesznie z Fromentalem i zamknął drzwi od gabinetu.
— Panie prefekcie — odezwał się minister lodowato — twoje pomieszanie i bladość dowodzą mi, że jeżeli moja wizyta tak pana przeraża, to go z pewnością nie zadziwia!... Wiesz pan zapewne jej przyczynę... Przeczytałem przed chwilą, dziennik, który pana atakuje, a który widzę oto rozłożonym na biurku pańskiem. Nie miałem cierpliwości posyłać po pana... i sam przyszedłem...
Prefekt pochylił głowę.
— Czy dziennik skłamał — zapytał minister. — Czy mam wydać rozkaz ażeby sady wystąpiły zaraz przeciwko niemu?...
Prefekt nic nie odpowiedział.
— Dziennik zatem nie skłamał — ciągnął minister. — Były zatem cztery ofiary?... Cztery osoby zostały zamordowane, a wcale nawet nieprzeprowadzono śledztwa, żadnego nie zdano mi raportu!... O niczem więc nie wiedziałem, ja, co powinienem był wiedzieć o wszystkiem najpierwszy...
Niezdolni wykryć winnych, obawiający się nagany, zamilczeliście o ohydnych zbrodniach, których nieudolność wasza czyni was wspólnikami...
W tej chwili cały już Paryż wie, że banda łotrów morduje i ograbia bezkarnie, że wielkie miasto staje się jaskinią bandytów! — A my mając prefekta policyi, naczelnika bezpieczeństwa publicznego i całe brygady agentów, hojnie opłacanych, pozwalamy mieszkańców zarzynać jak kury. To rzecz niesłychana!... mój panie, o ohydne!...
— Panie ministrze odezwał się nieśmiało dygnitarz — nie wszystko co opisuje dziennik zgadza się z prawdą... Śledztwa były przeprowadzone. Agenci zostali porozsyłani dla przetrząśnienia Paryża i co dzień, co godzina nadchodzą od nich raporty...
— Co się pan dowiedziałeś z tych raportów?...
— Dotąd nie jeszcze na nieszczęście, dla tego właśnie postanowiłem rzecz całą trzymać w tajemnicy... Widziałem wielkie niebezpieczeństwo w rozgłaszaniu zbrodni popełnionych a nie ukaranych... obawiałem się przerażać Paryż...
— Widzisz panie prefekcie, jak bardzo nie miałeś racyi, jak błędne były pańskie wyrachowania!... Dzienniki dowiedziały się, że chcesz zachowywać tajemnice i przemówiły!... A krzyczeć będą tem głośniej, że pozostawiłeś im pan otwarte pole do oskarżeń najskandaliczniejszych... Dzienniki dziś rozniosę przestrach, wykazując pańską nieudolność, nieumiejętność wykrycia i przytrzymania morderców! I będą w porządku niestety!... Tak, jesteś pan niezdolnym, bezsilnym, ślepym! — Czy pan wiesz przynajmniej co się znowu stało?
— Pan minister pozwoli zapytać do czego zmierza?
— Więc pan nic nie wiesz!... więc ja minister sprawiedliwości, mam objaśniać pana prefekta policyi, którego obowiązkiem mnie ze wszystkiego zdawać sprawę?... A więc... mój panie, tej nosy, nowa ofiara padła zapewne pod nożami łotrów tajemniczych. Matka ofiary, pani hrabina de Chatelux, przyszła do mnie dziś rano, domagając się swojego syna, który zniknął gdzieś bez wieści...
— Pani de Chatelux! — powtórzył prefekt osłupiały.
— Tak... I jest nawet tutaj ze mną i domaga się sprawiedliwości i zemsty!... Jeżeli ją stawię przed pana, cóż jej odpowiesz?... Że nic nie wiesz, że jak zawsze nie możesz się niczego dowiedzieć?...
— Boże!... ależ to okropne! — wykrzyknął zrozpaczony dygnitarz. — Jeszcze więc jedna zbrodnia!...
— Jeszcze jedna i to bezkarna! Tak panie prefekcie! Bandyci bezczelnie żartują sobie ze ślepej i głuchej policyi. Uzuchwaleni bezkarnością, będą w dalszym ciągu prowadzić swoje dzieło, a jutro dowiemy się znowu o czynach okropniejszych może niż wczorajsze.
— Przysięgam panu, panie ministrze, że nigdy Paryż nie był energiczniej pilnowanym niż w chwili obecnej.
— Czujność raczej pozorna, aniżeli rzeczywista!... czujność bezużyteczna, nie sprowadzająca żadnych rezultatów, nie natrafiająca na ślad żaden!
— Racz pan zwrócić uwagę panie ministrze na zupełnie odrębny rodzaj tych zbrodni, utrudniający wszelkie poszukiwania...
— Cóż pan przez to rozumiesz?
— Rozumiem, że morderca musi być waryat jakiś, który działa, albo przynajmniej zdaje się działać bez żadnego powodu...
— Wytłumacz się pan!
Prefekt policyi opowiedział w krótkości w jaki zawsze jeden i ten sam sposób mordowane były ofiary, których żadne stosunki nie wiązały ze sobą, których morderca wcale nie rabował. Powtórzył zdanie wyrażone w tym względzie naczelnikowi bezpieczeństwa przez znakomitego doktora, którego zapomniał nazwiska.
Doktorem tym, jak nasi czytelnicy wiedzą, był doktór Thompson.
Minister słuchał oburzony.
Kiedy prefekt skończył, minister odezwał się:
— Z jakiejkolwiek pobudki działa morderca, czy to pod wpływem manii naukowej, czy prawdziwej waryacyi, potrzeba aby ten monstrualny stan rzeczy miał nareszcie już koniec!... Zostawiam panu ośm dni na wyszukanie winnego czy winnych. Jeżeli w ciągu tych dni ośmiu, nie potrafisz pan nic zdziałać, to przynieś mi, proszę, podanie o dymisyę, bo inaczej przyślę ją sam panu.
Prefekt policyi to bladł, to czerwienił się apoplektycznie.
— Zrobię wszystko co w mocy ludzkiej, panie ministrze, ale wasza ekscelencya pozbawiłeś mnie największej siły mojej...
— Jakiej?
— Odebrał mi pan minister podwładnego, na którego najwięcej liczyłem...
— Czy nie mówisz pan o Rajmundzie Fromentalu?
— O nim właśnie, panie ministrze!... Jemu było poruszone to ciężkie zadanie. On obowiązanym był prowadzić wszelkie poszukiwania, a naczelnik bezpieczeństwa publicznego liczył nań ogromnie...
— Czy odmawia panu dalszej swojej pomocy?
— W chwili przybycia pana ministra rozmawiałem z nim w tym przedmiocie, i napotkałem, muszę przyznać, na wielki opór z jego strony.
— Czy jest tutaj jeszcze?
— Jest panie ministrze.
— Każ go pan poprosić...
Prefekt nacisnął sprężynę dzwonka.
Ukazał się sekretarz.
— Przyślij pan Fromentala — powiedział prefekt.
Rajmund wszedł drżący z obawy i skłonił się z uszanowaniem, ale bez uniżoności.
— To pan jesteś Fromentalem, którego ułaskawienie zupełne podpisałem wczoraj? — zapytał minister.
— Ja panie ministrze — odrzekł Rajmund — ja... błogosławiący przypadek, który mnie stawia w obecności Waszej Ekscelencyi i pozwala u nóg jego złożyć wyrazy nieskończonej mojej wdzięczności i bezgranicznego przywiązania.
— Od pana zależy dać mi dowody tego przywiązania i tej wdzięczności.
— W jaki sposób ekscelencyo?...
— Pana powierzono wykrycie zbrodni, jakie w tej chwili przerażają cały Paryż... Łaska jaką pan otrzymałeś, daje ci prawo usunięcia się od obowiązków, choćby od dzisiaj zaraz. Czy myślisz pan skorzystać z tego prawa?... Odpowiedz mi pan otwarcie.
— Mam taki zamiar, panie ministrze.
— A więc posłuchaj mnie pan, a może pańskie zapatrywanie zmieni się jeszcze w tym względzie...
Rajmund potrząsnął głową powątpiewająco.
— Oto co chciałem panu powiedzieć, panie Fromental... — zaczął minister. Jesteś pan dobrym ojcem, bo opierając się na swojem ojcowskiem przywiązaniu, prosiłeś o ułaskawienie. Wzruszony pańską prośbą, przychyliłem się do żądania... W imię otóż rodziców zagrożonych utratą swoich dzieci, mordowanych przez tajemniczego mordercę, żadam od pana aktu poświęcenia się, poświęcenia raczej kilku dni z tej bezwzględnej wolności, do której pan tak wielką przywiązujesz wagę!... W imię rodzin zrozpaczonych i przerażonych, odwołuję się do serca pańskiego!... Zadam od pana, abyś pozostał na stanowisku do dnia, blizkiego zapewne, gdy dzięki rozumnym staraniom pana, siła pozostanie przy prawie!... Wtedy pan prawdziwie hojnie dług nam swój zapłacisz!... Wtedy nawet będziemy panu obowiązani. Czy odpowie mi pan odmowa, panie Fromental?...
Rajmund drżał od stóp do głów.
Głos, który do niego przemawiał w tak prosty, a tak przekonywujący sposób, wzruszył go do głębi duszy.
Jakże odmówić takiej prośbie?...
Wahał się jednakże — myśl o synu go powstrzymywała.
Nagle drzwi oddzielające gabinet prefekta od gabinetu jego sekretarza, drzwi, których Rajmund nie zamknął za sobą zupełnie, otworzyły się i ukazał się w nich młody człowiek.
Był to Paweł.
— Zgódź się, kochany ojcze!... zgódź się... to święty twój obowiązek!... Ja ci pomagać będę w twojem zadaniu, ażeby okazać wdzięczność moję dla tych, co cię mi oddają!...
— Moje dziecko. moje dziecko!... szeptał Rajmund wzruszony, — jakto, ty pragniesz?...
— Pragnę działać łącznie z tobą, mój ojcze, chcę walczyć razem z tobą przeciwko nędznikom...
— I ja ci służę także, Rajmundzie!... odezwał się głos kobiecy.
Rzekłszy to, matka Fabiana, która weszła innemi drzwiami, zbliżyła się do Fromentala i ujęła go za ręce.
— Pani de Chatelux!... — wykrzyknęli razem Rajmund i Paweł.
— Tak... — odpowiedziała hrabina, tak... to ja... matka zrozpaczona, matka, która w tobie tylko Rajmundzie pokłada nadzieję, która błaga cię ze złożonemi rękoma, ażebyś jej przyszedł z pomocą!...
— Boże wielki, a co się stało pani hrabino?... zapytał żywo Paweł z obawą.
— Fabian gdzieś zniknął!... — odrzekła pani de Chatelux z płaczem. Fabian może już nie żyje...
— Fabian zniknął!... zabity może!
— Czekałam na niego całą noc... Wczoraj wieczór wyszedł do teatru... na pierwsze przedstawienie jakiejś sztuki, do Gimnase... Nie był to wcale pretekst do spędzenia w inny sposób wieczoru... Był w teatrze, bo go tam widziano... Dwaj jego znajomi, których się pytałam, mówili mi, że go widzieli i rozmawiali z nim nawet. Na noc nie powrócił jednakże... To byłoby jeszcze do wytłumaczenia. Ale skoro nie powrócił dziś rano, on, który wie dobrze, że tak długa, a niewytłomaczona jego nieobecność, może mnie do utraty zmysłów doprowadzić lub zabić odrazu, to najprędzej nie żyje!.. Nic a nic na świecie, nawet kobieta, nie dałaby mu do tego stopnia zapomnieć o swojej matce!... Szukam go i błagam Boga, aby mi go powrócił. Pan Bóg mnie wysłucha!... Przybyłam tutaj z panem ministrem... Byłam tam... w tamtym pokoju i słyszałam co tu mówiono, poznałam twój głos, serce mi powiedziało, że jeżeli czas jeszcze, ty jeden potrafisz mi zwrócić syna żywego, jeżeli już za późno, ty jeden pomścisz się za niego!...
— Pani!... — wykrzyknął Paweł, miej nadzieję!... Pan Bóg natchnie i poprowadzi kroki ojca, pozwoli mu oddać ci ukochanego Fabiana.
— Pani hrabina zaopiekowałaś się mojem dzieckiem, odezwał się Rajmund — pani hrabina odebrałaś ostatnie tchnienie biednej mojej żony!... Wspomnienia te nie pozwalają mi oprzeć się pani prośbie!... Zwrócono mi wolność, ale wdzięczność mnie wiąże!... Pozostaję na swojem stanowisku i nie opuszczę go aż dotąd, dopóki nie oddam pani syna żywego czy umarłego, dopóki nie zdam w ręce sprawiedliwości nędzników!...
— Dziękuję ci!... dziękuję ci!... — wolała pani de Chatelux.
O!... Rajmundzie, pewną byłam, że mnie nie opuścisz!...
— Szlachetnie się znalazłeś, panie Fromental!... — odezwał się wzruszony minister.
— Bądź łaskaw przyjść tutaj po południu, dorzucił prefekt policyi. Naradzimy się nad środkami, jakie trzeba będzie przedsięwziąć... Oto są papiery twoje i dekret uwalniający... Dowiodłeś nam, jak byłeś tego godnym...
Rajmund wziął papiery z rąk prefekta, przycisnął je do ust, a następnie ojciec z synem rzucili się sobie w objęcia i ucałowali z radości.
Minister pożegnał ich serdecznie dodając otuchy i odwagi hrabinie de Chatelux, którą, Paweł odwiózł do pałacu.
Rajmund pospieszył zaraz do swojego mieszkania, gdzie naznaczył schadzkę kilku agentom bezpieczeństwa.
Minister pozostał jeszcze czas jakiś z prefektem policyi.
Obaj naradzali się co do artykułu który „Agencya Havasa“ rozeszle główniejszym organom paryzkim.
Czytelnicy nasi, zapytają nas może jakim sposobem dziennik ów otrzymał szczegóły morderstw, które trzymano w takiej tajemnicy.
Wytłumaczymy im to w krótkości!
Reporterzy, czyhający zawsze na najświeższe nowiny, nie mogli się byli nie dowiedzieć o wypadku zaszłym w Choissy-le-Roi.
Wiedząc, że ciało Renégo Labarre, sprowadzone zostało do Paryża, udali się do domu nieboszczyka w dzień jego pogrzebu i zręcznie a dyskretnie wybadali służącą pani Labarre.
Młoda dziewczyna, słysząc, co mówił wczoraj w pokoju nieboszczyka naczelnik bezpieczeństwa z lekarzem Thompsonem, powtórzyła wszystko.
Ztąd sensacyjny artykuł i szalona wrzawa w Paryżu.
∗
∗ ∗ |
Cóż się stało z naszym znajomym, a raczej z przyjacielem naszym, la Fouine’m, od tego czasu, jakośmy go widzieli opatrującego się a aptekarza?...
Przedewszystkiem zajął się wydobyciem swojego czółna i naprawą takowego.
Następnie ostrożnie, bo doświadczał jeszcze pewnego osłabienia z powodu dużego upływu krwi, powrócił do zwykłych swoich zajęć.
Ale gdy śledził oczyma najmniejsze poruszenie spławika, marzył jednakże o zemście i wysilał mózg nad tem, jakby wynaleźć sposób wykrycia swojego mordercy.
Jedna szczególnie okoliczność nie wychodziła ma z głowy i nad nią też głównie się zastanawiał.
Skradzenie mu medalu!
Kradzież ta napewno naprzód była obmyślana, była z pewnością przyczyna popełnionego zamachu.
Przyszedł mu na pamięć Amadeusz Duvernay i piękna Virginia i powiedział sobie:
— Założyłbym się o nie wiem co, o nowy całkiem statek, że w tem wszystkiem jeden i ten sam łotr jest czynnym! Ten niby mechanik, co mnie tak ładnie poczęstował nożem, jest mordercą Duvernaya i Wirginii... — Nie mam najmniejszej co do tego wątpliwości!...
Dziennik, który opisał zbrodnie wpadł mu w oczy a kupca win w Créteil, u którego jadł śniadanie.
Naturalnie, że przeczytał, albo raczej połknął jednym tchem cały wiadomy artykuł i ździwił się nie pomału, skoro znalazł pomiędzy ofiarami nazwisko Renégo Labarre, który tak samo jak Amadeusz Duvernay i on, był spadkobiercą hrabiego de Thonnerieux.
Nie potrzeba mu było więcej, aby podejrzenia jego zamieniły się w pewność bezwzględną.
— A co! — mruknął — węch miałem doskonały. To jasne jak dzień, chodzi im bardzo o medale sukcesorów hrabiego, skoro aż zabijają, ażeby z ních obdzierać trupów... — Na co im mogą być potrzebne te medale?... Zaraz... zaraz... Trzeba ci się zastanowić nad tem mój przyjacielu! — Mam pewną myśl i zdaje mi się, że to myśl bardzo dobra...
Nie tracąc czasu, wsiadł w czółno, przepłynął Marnę i udał się do domku zamieszkanego przez Fromentala.
Przyjęła go Magdalena.
— A ha! to pan, panie Boulenois — odezwała się służąca.
— W mojej własnej osobie, kochana pani Magdaleno...
— Przychodzi pan do mojego młodego pana?...
— Tak jest pani Magdaleno... — A czy nie zastałem pana Pawła?...
— W tej chwili nie ma go w domu...
— Czy w Paryżu?...
— Właśnie... — Ojciec powrócił z podróży i przysłał po niego dziś rano depeszę...
— Aj, do dyabła! — A jak się zdaje pani Magdalenie, czy powróci dzisiaj wieczorem?...
— Nie zdaje mi się...
— To wielka, szkoda na prawdą, moja pani Magdaleno!...
— Czy miał pan powiedzieć panu Pawłowi co bardzo pilnego?...
— Bardzo pilnego... i jeżeli nie będzie to za niedyskretnie, prosił bym pani Magdaleny o jego adres w Paryżu...
— Nie ma w tem żadnej niedyskretności... — Znajdziesz go pan u ojca na ulicy Saint-Louis-en-l’Ile Nr. 16.
— Dziękuję pani Magdalenie... przepłynę Marne i siadam na kolej...
Powiedziawszy to, la Fouine opuścił domek i pospieszył do swojego czółna.
O kwadrans na dwunastą był już w Paryżu.
Dziesięć minut do dwunastej, wchodził do domu w którym Fromental zamieszkiwał.
— Czy jest pan Fromental, jeżeli łaska? — zapytał odźwiernej, która odpowiedziała:
— Wyszedł z synem.
— A nie może mi pani powiedzieć, kiedy powrócą?...
— O! nie wiem tego. — Nie stołują się w domu... ale... pan Fromental ojciec... prawie co dzień zachodzi około czwartej... niech pan przyjdzie o tej godzinie...
— Dziękuję bardzo... przyjdę o czwartej...
La Fouine niezadowolony z niepowodzenia, skłonił się odźwiernej i przeszedł podwórze, żeby wyjść na ulicę.
Nagle zatrzymał się uradowany.
Zobaczył Fromentala wchodzącego do bramy, przystanął więc, ażeby nań poczekać.
Rajmund powracał z prefektury.
Czuł w kieszeni dekret ułaskawiający, co go radowało niezmiernie.
Spostrzegł la Fouin’a, który się zbliżył z czapką w ręku.
— Dzień dobry, panie Fromental!... — odezwał się młody rybak.
— Dzień dobry, kochany chłopcze!...
— Czy pan mnie poznaje, panie Fromental?...
— Doskonale mój kochany... nazywasz się Boulenois i ty to pomagałeś nam wyciągnąć z wody, parę tygodni temu, ciało niejakiego Fauvela!...
— To! to właśnie... Może się pan pochwalić swoją pamięcią!...
A po cichu mruknął do siebie:
— Pewny byłem... — że to fijołek z tego papy pana Pawła... — Ale widać, że tak potrzeba. — Będę chciał być bardzo przebiegłym... bo mam swoje myśl!...
— Czy mnie szukałeś? — zapytał Rajmund.
— Tak jest panie Fromental, pana osobiście...
— A czego chcesz odemnie?...
— Chciałem pomówić z panem.
— Ze mną pomówić! — A o czem?...
— O! pan wiesz, że są rzeczy, o których nie gada się na podwórzu. — Chciałbym porozmawiać z panem... ale w mieszkaniu... we cztery oczy!...
— No, to chodź ze mną — odrzekł Rajmund zaintrygowany bardzo i nie mogąc się domyśleć, co młody chłopak ma mu do powiedzenia.
La Fouine poszedł za Fromentalem, który wprowadził go do sali jadalnej i odezwał się doń w te słowa:
— Jesteśmy zatem sami, tak jak sobie życzyłeś. Nikt, oprócz mnie, nie może cię więcej słyszeć... — Siadaj i mów...
Boulenois wziął krzesło i tak zaczął:
— Potrzeba, aby pan wiedział przedewszystkiem, panie Fromental, że ja jestem, że tak powiem, kolegą pańskiego syna!...
— Ty jesteś kolegą Pawła? ty?...
— Tak jest, panie Fromental... — Ja to go nauczyłem jak się zapuszcza wędkę, ja mu pokazałem najlepsze miejsca na Marnie w okolicach Port-Créteil...
— Ah! więc to o tobie mówiono mi jako o nauczyciela rybołóstwa... — Dobrze — wiem... Teraz przystępuj do rzeczy i to jak najprędzej, bo mi się ogromnie spieszy...
— Tem gorzej...
— Dla czego?...
— Bo to, co mam panu opowiedzieć, jest dosyć ważne i może zabrać trochę czasu.
— Jeżeli to tak ważne, to będę słuchać do końca z uwagą, tylko nie trać czasu napróżno!...
— Zaczynam!... — Pan wie wiele rzeczy, panie Fromental, ale z pewnością nie wie pan tego, co ja wiem, bo ja jestem tak jak i pan Paweł, sukcesorem nieboszczyka hrabiego de Thonnerieux...
— Nie wiedziałem, albo raczej zapomniałem o tem... — rzekł Rajmund, którego uwaga zwiększyła się bardziej po tem odkryciu. — Ale to mi też tłumaczy, dla czego nazwisko twoje nie było mi obcem zupełnie. — Mów dalej...
— Otóż tak samo, jak syn pański i inni urodzeni 10 marca 1860 r. w szóstym okręgu, nosiłem medal, który za dojściem do pełnoletności, miałem przedstawić hrabiemu albo jego pełnomocnikowi, dla odebrania sumy nie wiem jakiej, ale która miała być wcale nie brzydką.
— Wiesz zapewne, że hrabia umarł, przerwał Rajmund.
— Wiem.
— I że testament jego został skradziony?
— Dowiedziałem się o tem, od pana Fabiana de Chatelux.
— Więc się już nie spodziewasz niczego?...
— Być może.
— Jak to być może? — Chcesz powiedzieć przez to?...
— A to: że testament nieboszczyka hrabiego de Thonnerieux został skradziony na pewno, ale majątek jaki pozostawił dla sukcesorów, pozostał prawdopodobnie... i mojem zdaniem, zebrawszy wszystkie medale, na których są wypisane pewne wyrazy, możnaby go odnaleźć...
— Myślałem o tem — rzekł Rajmund, coraz bardziej zaciekawiony, do czego zmierza la Fouine.
— Uplanowałem sobie otóż, w szalonej mojej pałce — ciągnął Boulenois — że testament objaśniał o tem i że ten co go ukradł, stara się zebrać wszystkie medale, zabijając lub usiłując zabić tych co je posiadają...
Fromental nadstawił uszu.
Zdawało mu się, że la Fouine otwiera przed nim na raz nowy całkiem jakiś horyzont, zamknięty dotąd zupełnie, i że nareszcie światełko jakieś poczyna błyskać w ciemnościach.
— A zkąd ty to wnosisz? — zapytał żywo.
— Zkąd ja to wnoszę? — Ależ to u licha samo przecie bije w oczy! — Zamordowano Amadeusza Duvernay’a, jednego z sukcesorów hrabiego, zamordowano z nim razem kochankę jego, piękną Wirginie, bo ona nosiła medal narzeczonego... — Zamordowano Renégo Labarra i medal jego skradzione... — w dodatku mnie chciano zabić i medal mi zabrano...
Rajmund podskoczył.
— Chciano cię zabić? — wykrzyknął.
— Tak myślę!... bo noszę i długo bodaj będę jeszcze nosił ślad zamachu na karku.
— Kiedy cię zabić usiłowano?...
— Cztery dni temu.
— Gdzie?...
— Na Marnie... tuż przy Créteil...
— Któż był morderca?...
— Jakiś drab, którego nigdy nie znałem i nigdy nie widziałem, i który udał przedemną robotnika-mechanika... Wesoły chłopak i wielki niby amator wędki, a rzeczywiście znał się na łowieniu tak dobrze jak i ja!…..
— Jakże to było?...
— Ba, to cała historya, proszę pana.
I la Fouine opowiedział ze wszystkiemi szczegółami to, o czem wiedzą już czytelnicy nasi.
Rajmund słuchał go z głębokiem wzruszeniem.
— Ponieważ otóż — zakończył Julek, jesteś pan ojcem jednego z sukcesorów pana de Thonnerieux, przyszedłem ostrzedz pana, abyś czuwał dobrze nad swym synem, moim kolegą i uczniom moim, i chciałem jednocześnie zapytać pana, czy mam zawiadomić policyę?...
— Już jest zawiadomioną — odpowiedział Fromental. — Ja mój drogi, jestem inspektorem służby bezpieczeństwa publicznego.
— A co, nie zgadłem?... — pomyślał la Fouine. — Zostali zawiadomieni... tego mi tylko było potrzeba...
— Dobrzeń zrobił, żeś się do mnie udał, mój przyjacielu... — powiedział Rajmund. — Może dopomogłeś mi w bardzo trudnem zadaniu mojem...
— Czy pan szuka tych nędzników, panie Fromental?...
— Tak. — I jestem teraz jak najbardziej przekonany, że polują zbóje na sukcesorów hrabiego!... — Amadeusz Duvernay, piękna Wirginia, René Labarre... ty przed czterema dniami, a nareszcie wczoraj Fabian de Chatelux...
— Co i pan Fabian także! — wykrzyknął la Fouine oburzony. — Pan Fabian także zamordowany?...
— Nie ma dowodów, że nie żyje, ale bardzo się można o to obawiać, ponieważ zniknął gdzieś od wczoraj bez wieści. — Z sześciu, czterech już oporządzono!... — Pozostaje zatem tylko mój syn i młoda dziewczyna także suksesorka, której zapomniałem nazwiska...
— Nazwisko to mój ojciec powtarzał mi dosyć często... — Ta panna nazywała się Marta Berthier...
— Tak właśnie... — Kto wie, czy i ona już nie padła ofiarą! — To już byłoby pięć na sześciu... — Pozostałby więc tylko Paweł... Do niego teraz zabrać się oni gotowi...
— Oni? — powtórzył Juliusz Boulenois. — Co za oni?...
— Aj! gdybym to wiedział, nie obawiałbym się ich wcale! — Kradzież testamentu, jest przyczyną wszystkich zbrodni!... Łajdacy, którym zdobycz się z rak wymknęła stali się mordercami, ażeby ją odzyskać... Mówiłeś mi, wszak prawda, że nigdy przedtem nie widział bandyty, który po usiłowaniu mordu, ukradł ci medal?...
— Tak, panie Fromental, powiedziałem panu najrzetelniejszą prawdę...
— W jakim wieku mógł być opryszek?...
— Wyglądał na lat dwadzieścia cztery lub pięć najwyżej.
— Na kogo był podobny?...
— Na robotnika, za jakiego się przedstawiał, ale to furda proszę pana!... — Niech go dyabli szelmę porwą... żaden aktor z najpierwszego teatru paryskiego nie umiałby się tak przebrać i tak doskonale odegrać swojej roli!... Pana byłby tak samo wziął na lapę jak i mnie, choć pan zna się zapewne trochę na ludziach?...
— Gdzie się udajesz teraz? — zapytał Rajmund.
— Powracam do Créteil... — odrzekł Juliusz Boulenois.
— Dobrze...
— Kiedy pan Paweł tam powróci?...
— Dzisiaj wieczorem... — Przyrzekniesz mi, że go nie opuścisz?...
— Naturalnie, że przyrzekam... — i możesz pan zupełnie liczyć na mnie!... Dobrze będzie strzeżony...
— Liczę na ciebie, mój młody przyjacielu, i proszę cię, ażeby się syn mój nie domyślił, iż go pilnujesz...
— Niech pan będzie spokojny, panie Fromental, nie dam mu wcale tego poznać... Zresztą, mam ja oko amerykańskie... jeżeli tylko spostrzegę kogo, włóczącego się około pańskiego domu, a szczególniej, jeżeli to będzie mój pseudo-mechanik, to go poznam odrazu... i będę wiedział, jak się wziąć do niego.
La Fouine pożegnał się i wyszedł.
— Więc teraz kolej na mojego syna, mruknął Fromental — to nie ulega najmniejszej wątpliwości. Chodzi im tylko o sukcesorów hrabiego de Thonnerieux i ich się tylko czepiają! Nie chcę, żeby mi zabito mojego syna i potrafię go obronić... Otoczę go agentami, którzy bez jego wiedzy, strzedz go będą, od grożącego mu niebezpieczeństwa... Trop w trop, gdzie się tylko ruszy, będą chodzić za nim i mordercy nim zdołają dotknąć jednego włosa z jego głowy, zostaną pochwyceni. Juliusz Boulenois z jednej, agenci z drugiej strony, niebezpieczeństwo zażegnano. — Teraz potrzeba, aby prefektura udzieliła mi carte-blanche; aby mnie o nic nawet nie pytała.
Wziął kapelusz i wyszedł z domu.
Przechodząc około stancyi odźwiernego, zatrzymał się i powiedział:
— Jeżeli się kto o mnie pytać będzie, powiedzcie proszę, że zastać mnie można o siódmej...
— Dobrze... panie Fromental — odpowiedział odźwierny.
Rajmund był jeszcze na czczo.
Wstąpił do jednej z podrzędnych restauracyjek i kazał sobie podać bulion, kotlet i pół butelki wina.
— Zjadł pospiesznie, udał się do prefektury i kazał się zameldować prefektowi.
Naturalnie, przyjęto go natychmiast.
— Co cię sprowadza? czekałem cię wieczorem dopiero?... — zapytał prefekt.
— Po wyjściu już od pana, panie prefekcie, dowiedziałem się wielu rzeczy... i to rzeczy bardzo ważnych.
— Jakich?... jakich?...
Fromental opowiedział, o czem się dowiedział od Juliusza la Fouine’a.
— To przerażające!... wykrzyknął dygnitarz, a następnie dodał zaraz: Jakież są wnioski twoje?...
— Że istotnie zabijają i czyhają na sukcesorów tylko hrabiego de Thonnerieux...
— Cóż robić zamyślasz?...
— Najprzód chcę prosić pana o u dzielenie mi najzupełniejszej wolności w działaniu.
— Daję ci ją bezwarunkową.
— Niech mi pan dalej wydać raczy upoważnienie, do zobaczenia się z byłym kamerdynerem nieboszczyka hrabiego...
— Jeromem Villard?...
— Tak, panie...
— Czego spodziewasz się po nim?...
— Nie wiem jeszcze w tej chwili.... Niech pan prefekt raczy mi zaufać w zupełności... Niech mi się pan prefekt o nic nie pyta, bo nicbym nie potrafił mu odpowiedzieć... Potrzebuję zatrzymać w sekrecie wszystko co zamierzam... Pan jeden tylko będzie mógł wiedzieć o moich działaniach...
— Nie wiedząc co będziesz robił?... odrzekł prefekt z uśmiechem. No, zgadzam się, bo ci ufam ślepo we wszystkiem...
Oto pozwolenie jakiegoś żądał...
Prefekt napisał parę słów na ćwiartce papieru, podpisał się i podał Fromentalowi, dodając:
— Jerome Villard jest w Mazas.
— Zaraz się udam do niego.
Rajmund wyszedł, wsiadł do fiakra i rzeczywiście kazał się zawieźć do Mazas.
Było około drugiej, gdy wchodził do mieszkania dozorcy.
Zobaczywszy podpis prefekta, dozorca kazał go natychmiast poprowadzić do sali w której mógł rozmówić się z więźniem — i posłał po Jeroma Villarda, trzymanego pod kluczem od czasu zaaresztowania.
Śledztwo co do kradzieży testamentu hrabiego de Thonnerieux, wlokło się długo.
Sądzia śledczy przeprowadził liczne badania, jakich sprawa wymagała.
Przeszło piędziesięciu świadków było wzywanych.
Zeznania miały być za kilka dni odesłane do sądu, biedny Jerome Villard pewnością stawać będzie przed kratkami kryminalnemi.
Stary nieszczęśliwy kamerdyner zmienił się do niepoznania.
Siwiejące jego włosy zbielały jak śnieg.
Policzki zapadły.
Oczy głęboko zapadłe, wyglądały na zagasłe.
Ramiona się zgarbiły, a długa biała broda i ciągłe drżenie ust, czyniły zeń starca stuletniego.
Ciągła straszna zgryzota zabijała go powoli.
Stróż więzienny przyprowadził go do Fromentala.
Znał go, bo nieraz wprowadzał do hrabiego.
Skoro go zobaczył, przyszły mu na pamięć wszystkie bolesne wspomnienia i nie mógł się od łez powstrzymać.
Zmiana, jaka zaszła w starcu, przeraziła Rajmunda.
— Nigdy! — pomyślał — nigdy nie przypuszczę, ażeby ten nieszczęśliwy był winnym!... Jest ofiarą... jest męczennikiem...
Podszedł żywo do Villarda i podał ma rękę.
Ex-kamerdyner poczuł tę dłoń przyjazną i uścisnął ją z wdzięcznością.
— Siadaj biedny, kochany Jeromie, odezwał się Fromental.
Starzec osunął się na krzesło.
Zapewne przyszedł mi pan donieść, że stanę wkrótce przed sądem... wyszeptał głosem osłabionym, ocierając łzy spływające po policzkach.
— Nie, mój przyjacielu, — odrzekł Rajmund — nie przychodzę do ciebie ze złą nowiną... przeciwnie.
— Czyżby wykryto złodzieja? — zapytał Jerome, a oczy mu zabłysły.
— Jeszcze nie, mój przyjacielu, ale można mieć nadzieję, że się ich wykryje.
— Więc wiedzą, że istnieją?... Zaczynają wierzyć w moję niewinność?...
— Nie zupełnie jeszcze, bo w takim razie byłbyś już naturalnie wolnym, ale możesz się wkrótce tego spodziewać... Jeżeli przyjdziesz z pomocą sprawiedliwości, możesz wierzyć, że dobrze będzie...
— Ja mam przyjść z pomocą sprawiedliwości, — powtórzył Jerome, — a w jaki sposób, proszę pana?
— Przez zupełnie szczere zeznania.
— Ależ ja zawsze byłem szczery... zawsze mówiłem szczerą prawdę... Nie ukradłem testamentu kochanego mojego pana... nic zgoła nie ukradłem... nie naruszyłem pieczęci... jestem zupełnie niewinny...
— Nie wątpię o tem, mój Jerome!... dają ci słowo honoru, to jestem przekonany o twojej niewinności... Znam cię za dobrze i od dawna... Nauczyłem się cenić twoje przywiązanie i twoją uczciwość... niepodobna mi było nawet się podejrzewać... Ale moje przekonania nic tutaj nie znaczą... nie mam dostatecznej władzy na to, aby cię obronić...
Wszystkie pozory są przeciwko tobie, a na nieszczęście sądy ludzkie bardzo często opierają się na pozorach.
— No, to jestem zgubionym!.... Cóż pan chce abym zrobił?... — wykrzyknął zrozpaczony starzec.
— A, mój poczciwy Jerome, uspokój się przede wszystkiem i wysłuchaj mnie... — odrzekł Rajmund. — Zostałem upoważnionym do poszukiwań w twojej sprawie... Byłem przy śledztwach, jakie prowadzono w pałacu nieodżałowanego twego pana... Wszystko widziałem, starałem się zdawać sobie sprawę ze wszystkiego... i otóż jest dla mnie niezaprzeczenie pewną rzeczą, — która bije w oczy, — iż złodziej znał najdokładniej zwyczaje hrabiego de Thonnerieux, znał doskonale pałac, wiedział gdzie hrabia przechowywał swoje wartości, bo prosto poszedł do nich...
— To prawda... — odezwał się Jerome. Często sam się nad tem zastanawiałem.
— Mojem zdaniem... — ciągnął Fromental, — łotr dostał się do pałacu podczas pogrzebu...
— To niemożebne!... — odrzekł Jerome.
— Dla czego?...
— Pozamykałem wszystkie drzwi, a kluczy z rąk ani na chwilę nie popuściłem.
— Sam jeden tylko posiadałeś klucze od pokoju i gabinetu?...
— Sam jeden tylko, proszę pana…..
— W takim razie, jakże więc tłumaczysz sobie dostanie się do tych pokojów?
— Najrozmaitsze przypuszczenia do głowy mi przychodziły... ale żadne nie zdawało mi się prawdopodobnem... Jeden Pan Bóg wie, ile się namedytowałem jednakże.
— Czy nie zdarzyło ci się mówić kiedy kimkolwiek o pieniądzach, jakie hrabia trzymał w domu?
— Nigdy a nigdy.
— Pan hrabia przyjmował bardzo niewiele osób, wszak prawda?
— Prawie nikogo. Od czasu śmierci pani hrabiny i panny hrabianki, cały dom pokrył się żałobą... Odwiedzała nas bardzo mała liczba przyjaciół zaufanych i nikt a nikt więcej...
— Czy pan sam robił rachunki?
— Sam.
— A korespondencyę kto prowadził?
— Sam także...
— Czy rozmawiał z tobą czasami o swoich interesach?...
— Nigdy a nigdy...
— Wiedziałeś jednakże, że zrobił testament?
— Domyślałem się, że nie mogło być inaczej, ale nie przypominam sobie, czy nieboszczyk wspominał kiedy w sposób stanowczy o testamencie...
— Z tego powodu nie wiesz też zapewne co było w tym testamencie?...
— Nic zgoła nie wiem... Wiedziałem tylko rzecz jednę...
— Jaką?
— A to, że zapisem dawno już zrobionym, przeznaczył pan hrabia jakąś część swego majątku, każdemu z dzieci, które się urodziło tego samego dnia co jego córka...
— Znaleziono w papierach hrabiego wyrazy, które nie były pisane jego ręką... Czyś ty je pisał?
— Nie, ja nigdy nie pisałem pod dyktando mojego czcigodnego pana.
— Czy hrabia nie miał w mieście jakiego kopisty, któremuby powierzał papiery do przepisywania na czysto?...
— Gdyby miał takiego kopistę, to ja bym był o nim wiedział.. To co znaleziono, musiało być pisane przez dawnego jego sekretarza Pascala Saunier...
Rajmund zadrżał.
Przemijająca błyskawica zaświeciła mu w oczach.
— Pascal Saunier? — powtórzył.
— Tak... Tak się nazywał...
— Czy nie taki to bardzo przystojny młody człowiek, którego widziałem raz bodaj u hrabiego, i który został potem skazany na trzy czy cztery lata więzienia?...
— Ten sam panie Fromental, skazany został za fałszerstwo... Był to chłopak z wyższą inteligencyą... ale bez najmniejszej moralności... Dał tego dowody... Pozwoliłem sobie zwrócić uwagę mojemu kochanemu panu, na pewne szczegóły jego życia, jakie wydawały mi się podejrzanemi...
Wiedziałem, że był wysłany do głównego więzienia w Nimes...
Rajmund zerwał się na równe nogi i zaczął szerokiemi krokami chodzić po ciasnym pokoiku w którym się z więźniem znajdował.
Po kilka razy chwytał się rękami za głowę.
Nagle zatrzymał się przed Jeromem.
— Ten sekretarz pana de Thonnerieux, ten Pascal Saunier — posiadał całe zaufanie twojego pana?
— Tak panie... Sprytny, wykształcony, mówił dobrze kilkoma językami, umiał podobać się panu hrabiemu i zyskać jego wiarę zupełną...
— Czy Pascal Saunier nie posiadał klucza od pałacu de Thonnerieux?
— Wszystkie, od klucza od furtki ogrodowej, do klucza od gabinetu samego pana. Tego zawsze się nawet obawiałem, bo miałem bardzo złą opinię o tym człowieku.
— Boże! Boże! — wykrzyknął Rajmund, załamując ręce. — Oświeć mnie!.. Natchnij mnie!
— Jeszcze i to panu powiem, panie Fromental, że kiedy zastanawiałem się nad tem, jak można było dostać się do pałacu, najczęściej myśli moje zatrzymywały się na Pascalu.
— Myślałeś zatem, że złodziejem on mógł być tylko?
— Prędzej niż ktokolwiek inny... Ale nic, nic nie wiedziałem czy został już wypuszczony z więzienia.
— Wspominałeś też co o tem sędziemu śledczemu?
— Nie.
— Dla czego?
— Dla tego, że za nic na świecie nie chciałbym posadzić niewinnego, że myślałem, iż Pascal zwrócił może klucze hrabiemu.
— Ale nie masz żadnej co do tego pewności... nie prawda?
— Tak panie... Głupi to może tylko skrupuł z mej strony...
— Mówiłeś mi, że Saunier posiadał klucz od małej furtki ogrodowej?...
— Tak, od furtki co wychodzi na ulice Bonapartego i także od przedpokoju... Pan hrabia chciał, ażeby mógł wracać wieczór o której godzinie mu się podoba, bez przeszkadzania komukolwiek...
— Jerome! — wykrzyknął Rajmund, po chwili milczenia — rozjaśnia mi się w głowie... Pascal Saunier wykradł testament hrabiego Thonnerieux.
— Tak pan myśli? — zapytał Villard. Czy naprawdę pan tak myśli?
— Wszystko zdaje się tego dowodzić... Pascal Saunier nie był człowiekiem, któryby oddał klucze, wynosząc się z pałacu... Zatrzymał je przy sobie. W nocy dostał się przez małą furtkę od ulicy Bonapartego... Otworzył przedpokój i dostał się do gabinetu hrabiego, od którego miał klucz także... Zabierając pieniądze, zabrał testament i przeczytał takowy...
La Fouine miał racyę, utrzymując, że w testamencie wymienioną być musiała suma majątku, przeznaczonego dla każdego dziecka, że zebrane łącznie medale miały wskazać miejsce, gdzie pieniądze zostały przechowane... Dowiedziawszy się o tem przypadkowo, Pascal Saunier nie poprzestał na pierwszym łupie, chciał zagarnąć w swoje ręce i te miliony hrabiego... Dla osiągnięcia tego celu, potrzebne mu są medale...
Rozjaśniła nam się sprawa mój Jerome...
Pascal Saunier jest złodziejom i morderca...
On zabił Antoniego Fauvela!...
On zabił Duvernaya i piękną Wirginie!...
On zabił Renėgo Labarre!...
On usiłował zabić Juliusza Boulenois!
On zabił zapewne Fabiana de Chatelux!...
On czyha teraz na mojego syna!...
— Syn pański jest zagrożony?... Pan Fabian de Chatelux zamordowany? — odezwał się Jerome ździwiony i przerażony.
— Potrzebny im będzie medal mojego syna, tak samo jak medal owej młodej dziewczyny, owej Marty Berthier, która jest również sukcesorką hrabiego. Na każdym z tych medali wyrżnięty jest wyraz jakiś, czy też kilka wyrazów. Zebrane razem wyrazy, wytwarzają zdanie, a to zdanie stanowi klucz do rozwiązania zagadki...
Miej nadzieję kochany Jerome, że wkrótce będziesz uwolniony i ci sami co cię dziś oskarżają, głosić będą niewinność twoję...
— O! panie Fromental! — wołał stary sługa ręce składając. — Obyś się pan nie mylił tylko... Bóg niech pana oświeca i prowadzi!
— Ufaj mu i miej nadzieję!... a ja z góry ci przysięgam, że nie płonne to nadzieje!... Bywaj zdrów i czekaj mnie, bo się wkrótce znowu zobaczymy... Starać się będę najpierwszy przynieść ci dobrą nowinę!...
Fromental odprowadził więźnia do pilnującego go stróża, uścisnął mu ręce na pożegnanie i raz jeszcze zalecił, żeby nie tracił odwagi.
— Do prefektury! — zawołał do fiakra — tylko co koń wyskoczy.
Punkt o czwartej wchodził już do gabinetu prefekta.
— No cóż? — zapytał dygnitarz.
— Zdaje mi się panie prefekcie, że już jesteśmy na śladzie. — Podam w pańskim imienia depeszę i poproszę pana, aby ta depesza zaraz wysłaną została.
— Pisz.
Rajmund pisał i powtarzał głośno każde słowo napisane:
„Prefekt policy i do dyrektora więzienia w Nimes.
„Proszę natychmiast o wiadomości dotyczące Pascala Saunier, skazanego na trzy lata więzienia za fałszerstwo i wypuszczonego po odsiedzeniu kary. Wskazać jeżeli to możebne, dokąd się miał po odzyskaniu wolności. Opisać szczegółowo jego wyjście z więzienia.
Dygnitarz zadzwonił i rzekł do wchodzącego woźnego:
— Zanieś natychmiast tę depeszę do biura telegraficznego prefektury...
— Gdzież się dowiem o odpowiedzi panie prefekcie? — zapytał Rajmund.
— Tutaj. — Dam rozkaz sekretarzowi, aby ci doręczył gdyby mnie nie było, wszelkie depesze z Nimes.
— Dziękuję bardzo panu prefektowi.
Podczas kiedy depesza podążała z Paryża do Nimes, Rajmund mając trochę czasu przed sobą, udał się do swojego mieszkania na ulice Saint-Louis-on-l’Ile.
∗
∗ ∗ |
Marta nie myliła się, utrzymując, że Paweł Fromental przyjdzie na konsultacyę do doktora, ażeby ją mógł zobaczyć.
Młody człowiek, zakochany po same uszy w tej, którą od czasu zabawy w pałacu przy ulicy de Miromesnil, uważał już za swoję narzeczoną, miał wielką ochotę ujrzeć ją posłuchać jej głosu, a przynajmniej wyczytać w jej oczach, że jest przez nią kochanym.
Uczucie to walczyło co prawda z odrazą bardzo naturalną, jaką mu sprawiała myśl zobaczenia się z Thompsonem, rywalem — a więc nieprzyjacielem, z człowiekiem, który czynił z Marty niewolnice, ale walka krótko tym razem trwała i zwyciężyło pragnienie ujrzenia ukochanej.
Po odprowadzeniu do domu pani de Chatelux i po zaprzysiężeniu, aby trochę pocieszyć i uspokoić trochę matkę nieszczęśliwa, że połączy się z ojcem, dla odszukania śladu Fabiana, udał się na ulice de Miromesnil.
W salonie poczekalnym zastał jeszcze większą liczbę pacjentów niż zwykle.
Spieszono już teraz tłumnie do specyalisty, którego sława stawała się coraz głośniejszą, który coraz bardziej stawał się modnym.
Paweł miał właśnie zażądać od wyrostka w kostiumie pazia, numeru dla siebie, gdy ten obdarzony widocznie doskonałą pamięcią, poznał go od pierwszego spojrzenia i oświadczył, że otrzymał polecenie wprowadzenia go zaraz do doktora, jeśli tenże sam tylko będzie.
— A w tej chwili?... zapytał Paweł.
— Jest tam ktoś, wyjdzie niedługo.
I rzeczywiście prawie zaraz rozległ się dzwonek.
Dzwonek ten oznajmiał, że można wprowadzić innego pacyenta.
Paź wszedł do gabinetu swego pana i powiedział:
— Przyszedł pan Paweł Fromental, panie doktorze!...
Posłyszawszy to nazwisko, Jakób Lagarde zmarszczył czoło, zagryzł wargi i pobladł zlekka.
— Ta wizyta, to arogancya!... — pomyślał ze źle tajoną złością. — Ale że jest już skazanym, powinien mi być obojętnym. Nie... nie mogę pomimo to myśleć o nim bez nienawiści i zazdrościł.. Przeczuwam, że ona go kocha, pewny jestem to się nie mylę...
Paź czekał na decyzyę.
Jakób zmusił się do uśmiechu i rzekł:
— Prosić pana Fromentala.
Jednocześnie przybrał na twarz wyraz uprzejmej dobroduszności.
Paź wprowadził Pawła.
— Nie myślałem, że cię zobaczę dzisiaj, kochany chłopcze... — zawołał Jakób, wyciągając rękę do wchodzącego, tem więcej się więc cieszę z tej wizyty.
— Obowiązkiem było moim, panie — doktorze, przyjść panu podziękować.
— Podziękować... a za co?...
— Za tę przyjemność, jaką miałem zeszły poniedziałek u pana... przyszedłem wyrazić panu wdzięczność moją za to...
— Wieczór podobał ci się?...
— Zachwycony byłem jak wszyscy.
— Cieszy mnie to bardzo, mój drogi. Obawiałem się, czy wizyta twoja nie miała innej przyczyny.
— A jakąż mogłaby mieć inną przyczynę?...
— Przyszło mi na myśl, że może czujesz się bardziej cierpiącym i przychodzisz się poradzić... Ale tak nie jest, nieprawda?...
— Dzięki kuracyi pańskiej, czuję się dobrze zupełnie... Pański sposób leczenia cuda wyprawia doprawdy... Stosują się też do wskazówek z pedantyczną akuratnością...
— Bardzo dobrze... tak potrzeba... Nie odstępuj od tej zasady. Jesteś na najlepszej drodze, ale jeszcze nie jesteś zdrów zupełnie. Jeżelibyś nie postępował roztropnie, to zapadłbyś z pewnością na nowo... Czy wyżyłeś już pigułki?...
— Jeszcze nie wszystkie, mam ich na trzy dni jeszcze...
— Dam ci zaraz drugie pudełko... Cóż, ojciec powrócił już z podróży?...
— Jeszcze nie.
— Kiedy się go spodziewasz?...
— Za dwa tygodnie...
— Podczas jego nieobecności sam jeden jesteś w Paryżu?...
— Tak, panie doktorze...
— Musi ci się nudzić okropnie. L’ile Saint-Louis, jest częścią miasta niezmiernie smutną…..
— Byłaby rzeczywiście bardzo smutną dla tego, coby siedział bez zajęcia, bez pracy... Ale ja uważam pracę za rozrywkę równą zabawie i nigdy się nie nudzę... Zresztą nie mieszkam obecnie w Paryżu...
— A!...
— Mieszkam na wsi...
— Na wsi?... — powtórzył Jakób... Prawda, przypominam sobie, że radziłem ojcu, ażeby cię wysłał koniecznie na świeże powietrze... Gdzie mieszkasz?
— W Port-Créteil... w małym domku — nad brzegiem Marny...
— Prawda i to, że w Port-Créteil widziałem cię po raz pierwszy.
— Tak doktorze... W pobliżu twojej posiadłości...
Jakób nadstawił uszu.
— A to wiesz, że mam tam chałupę? zapytał.
— Chałupę!... Petit-Castel!... — krzyknął Paweł. — To dom prawdziwie pański a park wspaniały...
— Zanadtoś łaskawy!... — rzekł Jakób z uśmiechem, a po cichu dodał: To on tam zobaczył Martę, tam ze sobą mówili... tam się pokochali!... Muszę się zaraz przekonać o tem...
Paweł mówił dalej:
— Wszystko jest rozkoszne w Petit-Castel — i ogromne cieniste drzewa i kobierce zielone i kwiaty, których co niemiara... i przezroczyste fale Marny, krótko mówiąc wszystko!... Prawdziwy to raj na ziemi...
— Tam też zapewne poznałeś moję wychowankę?... — zapytał doktór obojętnie.
— Paweł spostrzegł się, że popełnił niedorzeczność, ale miał tyle przytomności umysłu, i nie dał się złapać w zastawioną zasadzkę.
— Pannę Martę Grand-Champ?... zapytał, przybierając na twarzy wyraz zdziwienia.
— No tak... Zdawało mi się w zeszły poniedziałek, że nie po raz pierwszy widzicie się ze sobą.
Syn Rajmunda potrząsnął głową.
— Myli się pan, panie doktorze. Nie widziałem nigdy panny Grand-Champ, zanim miałem honor być jej przez pana przedstawionym...
— Czy pewnym tylko tego jesteś?...
— Najpewniejszym... podobnie pięknej osoby nie zapomina się nigdy!...
— Znajdujesz ją taką piękną?...
— Jest bezspornie prześliczną... Posiada tyle wdzięku, tyle powabu...
Paweł nie dokończył.
— I? — powtórzył Jakób, pragnący poznać głąb myśli młodego człowieka.
— I będzie ten bardzo szczęśliwym, kto pokochawszy ją, zostanie przez nią pokochanym, kto będzie mógł oddać jej swoje nazwisko i podzielić z nią swoje życie...
— Ho! ho!... Z jakim ty entuzyazmem rozprawiasz o mojej wychowance! powiedział Jakób z ironią.
— Z entuzjazmem zupełnie szczerym! odparł Paweł. — Gdybym nie był tak zakochanym w młodej nieznajomej, o której panu wspominałem, a której może już nie zobaczę nigdy, czuję, że moje serce uległoby wobec panny Marty Grand-Champ!...
— Czy on kpi sobie ze mnie? — Czy bierze mnie za głupca? — myślał sobie doktór, zagłębiając paznogcie w zaciśniętych pięściach. — A jeżeli mówi prawdę? Jeżeli ona go nie kocha?...
— Czy mi pan pozwoli, złożyć uszanowanie jego pupilce — odezwał się znowu Paweł.
Jakób pomyślał:
— Nie słyszy go... niepodobna, aby go słyszała... — Trzeba sprobować... anuż się przekonam... Jeżeli Marta zmiesza się, to go kocha, to Pascal się nie myli.
— Nic łatwiejszego — odezwał się powstając z fotelu. Marta jest w sąsiednim pokoju. Jeżeli życzysz sobie, to jej poproszę.
— Bardzo będę wdzięcznym panu, doktorze.
— Marto! kochane dzięcię, proszę cię tutaj — zawołał pseudo Thompson tak głośno, aby go usłyszano w sąsiednim pokoju — jest tu ktoś, kto sobie życzy złożyć ci swoje uszanowanie...
Młoda kobieta otworzyła drzwi i ukazała się w gabinecie doktora.
Spostrzegła Pawła, którego spodziewała się zobaczyć.
Naturalnie, że nie okazała najmniejszego po sobie wzruszenia.
Niewyraźny uśmiech ukazał się na jej ustach, uśmiech z którego Jakób, pomimo całej swojej zazdrości, nie mógł się niczego dorozumieć.
Z sąsiedniego pokoju odgadła raczej, aniżeli poznała głos Pawła i przygotowała się do odegrania komedyi, spokoju i obojętności.
Syn Rajmunda postąpił parę kroków i skłonił uszanowaniem.
— Prosiłem o pozwolenie przedstawienia się pani — rzekł — pragnąłem tak samo jak panu doktorowi, podziękować pani za prawdziwie przyjemne chwile, jakie spędziłem na poniedziałkowym wieczorze, na którym po raz pierwszy miałem zaszczyt zobaczyć panią.
Paweł, nie potrzebujemy tego dodawać, wymówił z naciskiem te wyrazy ostatnie.
Marta, z równą swobodą, odpowiedziała:
— Dziękuję za łaskawość pańską dla nas... ja również z przyjemnością przypominam sobie dłuższą rozmowę naszę... Dzisiaj konsultacye doktora ograniczają nam czas, ale mamy często całe godziny zupełnie swobodne, mam więc nadzieję, że pan odwiedzi nas kiedy dla pogawędki.
Z tych słów, a szczególniej z tonu, jakim były wymówione, Jakób nie mógł domyśleć się niczego.
— Będę zawsze bardzo szczęśliwym ile razy pan doktór pozwoli mi odwiedzić siebie, ale dziś jestem natrętem... Poczekalne salony pełne pacyentów, a ja państwu zabieram czas tak drogi...
Proszę o pigułki panie doktorze i zaraz odchodzę.
Marta skłoniła się z uśmiechem i powróciła do sąsiedniego pokoju.
Jakób podał młodemu człowiekowi pudełko pigułek i rękę na pożegnanie. Paweł szczerze ją uścisnął, uszczęśliwiony, że chociaż na chwilę widział swoję ukochaną.
— Nie! nie! — powtarzał Jakób, sam pozostawszy — to niepodobna — nie potrafiliby do tego stopnia panować nad sobą... Zobaczyli się tak niespodzianie... byliby zdradzili swoje wzruszenie! — Nie trzeba, aby mnie zazdrość zaślepiała! — Pascal się myli, albo mnie chce oszukać, dla czegóż by miała odmówić mi swojego serca, które nie należy do nikogo innego! Pokocha mnie, a ja ją ocalą... Ah! oddycham swobodniej!... Okrutny spadł mi z piersi ciężar...
Doktór zadzwonił.
Nowy pacyent wszedł do gabinetu.
∗
∗ ∗ |
Paweł powrócił do mieszkania na ulice Saint Louis-en-l’Ile.
Nie zastał ojca i wyszedł za sprawunkami.
W dziesięć minut później przybyły Rajmund spostrzegł oczekujących nań dwóch agentów.
Przypatrywali się oni afiszom, przylepionym na murze.
Dał znak, aby za nim poszli.
— Czy syn mój powrócił? — zapytał przechodząc około odźwiernej.
— Pan Paweł był tu przed chwilą, ale, że pana nie zastał, poszedł po sprawunki, jakie ma zrobić na wieś.
— Dziękuję pani.
Rajmund poprowadził dwóch agentów do mieszkania i tam poprosił ich do swojego gabinetu.
Jednego z nich Verniera, znamy już jak przyjeżdżał on był do Saint-Maur po Fromentala, właśnie w dniu, gdy się tenże zajmował wyszukaniem młodej dziewczyny, w której się syn jego zakochał.
— Kazał nam pan przyjść po rozkazy? — odezwał się Vernier.
— Tak i to po rozkazy bardzo ważne...
— Tyczące się wiadomej sprawy?...
— I tak i nie. — Czy znacie mojego syna?...
— Pana Pawła... znamy z widzenia...
— A więc idzie tu o niego.
— T-a-a-k?...
— Syn mój jest zagrożony.
— Zagrożony? — powtórzyli ździwieni agenci.
— Tak jest moi przyjaciele.
— Przez kogo?...
— Przez członków tajemniczej bandy, której szukamy... — Za długa to historya, aby ją wam opowiadać, ale jestem pewnym tego co mówię. Z upoważnienia otóż naczelnika, polecam wam czuwanie nad mojem dzieckiem...
— Jest to wasz obowiązek święty... idzie o życie chłopaka.
— Bądź pan spokojny, panie Rajmundzie wykrzyknęli obaj agenci ― potrafimy okazać się godnymi pańskiego zaufania... — Ani na chwilę nie stracimy z oczu młodego człowieka, może pan liczyć na to — dodał Vernier.
— Oto mi chodzi właśnie.... Pojedziecie się zainstalować w Port-Créteil i każdy z was mieszkać będzie w jednej z dwóch karczem, jakie się znajdują na drodze, niedaleko domku, w którym syn mój zamieszkuje. — Podzielicie się czasem, w taki sposób, ażeby czuwanie ani na chwilę nie ustawało.
— Bądź pan spokojny, panie Rajmundzie...dobrze wszystko urządzimy.
— Gdziekolwiek Paweł wyjdzie, idźcie zaraz za nim — gdyby ktokolwiek obcy przyszedł do niego, postarajcie dowiedzieć się zaraz, kto to taki i czego chce.
A co najważniejsze — pamiętajcie, abyście zawsze byli dosyć blizko, aby w razie jakiego niespodzianego napadu, przyjść napadniętemu z pomocą...
— Rozumiemy panie Fromental, niech pan śpi spokojnie, odpowiadamy za pana Pawła.
— Nadajcie sobie pozór mieszczuchów, przemysłowców drobnych, przybyłych przepędzić kilka dni na wsi dla wypoczynku i odetchnięcia świeżem powietrzem... Naturalnie będziecie się spotykać i udawać dobrych znajomych. Nikt z pewnością wobec tego nie będzie się dziwił, że ze sobą rozmawiacie...
— Ułożymy wszystko w sposób najlepszy... — Odegramy komedyjkę naszę artystycznie...
— Paweł lubi rybołóstwo... w Créteil, to jego główne, albo raczej jedyne zajęcie. — Zrobicie się i wy rybakami, żeby się zbliżyć do niego.
— Posprzeciwiać się trochę rybkom, to wcale przyjemne zajęcie! — rzekł, śmiejąc się Vernier.
— Tembardziej, że smażone smakują wybornie — dorzucił drugi agent.
— Czy mamy czuwać nad synem pańskim i w nocy także?...
— Do dziesiątej... — O tej godzinie Wszyscy tam już zasypiają... — Sposób, w jaki mordują, pozwala przypuszczać, że w domu nie ma obawy — trzeba się strzedz tylko na dworze, przy jakiem spotkaniu, a szczególniej, zanotujcie to sobie, — przy jakim rendez-vous naznaczonem... w jakiej zasadzce zręcznie zastawionej. — Po dziesiątej możecie zaprzestać czuwania, a nazajutrz rozpoczynać je od samego rana.
— O świcie będziemy zawsze na nogach, panie Rajmundzie...
— Powiecie nadto, o co chodzi, Magdalenie, starej mojej zaufanej służącej... — Możecie się z nią znosić, ale bardzo ostrożnie. — Ciągłego kręcenia się około domku, trzeba unikać, aby nie zwrócić na siebie uwagi.
— Z pewnością, że nam się będą tam przypatrywać...
— Jesteście dość zręczni na to, aby się urządzać tak, iżby nie wzbudzić podejrzenia...
— Będziemy się oto starali i da Pan Bóg, że nam się uda...
— Jeszcze słówko: — Często obok mego sypa, będziecie widywać zapewne, wysokiego dziewiętnastoletniego wyrostka, ubranego dziwacznie. Nazywa się on Juliusz Boulenois, a w okolicy przezywają go la Fouine. Tym wcale się nie zajmujcie. — To przyjaciel, tak samo jak wy czuwający...
Vernier wyjął z kieszeni książeczkę i ołówek.
— Juliusz Boulenois, przezwany la Fouine... czy tak?... — zapytał.
— Tak.
— Zapiszę sobie.
— To paryżanin... oryginał, ale uczciwy chłopak... nic od nikogo nie żąda, nikomu krzywdy nie wyrządza i żyje z połowu ryb...
— Zapisałem. — Kiedy mamy wyjechać?...
— Zaraz dziś wieczór.
— Doskonale... Tylko...
Vernier nie dokończył i podrapał się po uchu.
— Tylko? powtórzył Fromental.
— Zapewne potrzebne będą jakie małe wydatki... — mruknął zaambarasowany Vernier.
— Rozumiem! — rzekł, śmiejąc się Fromental. — Miałem właśnie mówić o tem.
— Otworzył szufladkę biurka, wyjął rulon złota i rozdzielił go na dwie równe połowy.
— Proszę, dla każdego po pięćset franków... Wystarczy przecie na pierwsze potrzeby... — Jeżeli służba się przeciągnie, poradzimy i temu... Macie...
Agenci nie dali się prosić dwa razy, schowali pieniądze widocznem zadowoleniem.
Rajmund mówił dalej:
— Jeszcze jedna ostatnia uwaga... — Trzeba, ażebyście byli dobrze zawsze uzbrojeni...
— Prosta rzecz! — odrzekł Vernier. ― Bez rewolweru buldoga, mocnego noża i laski okutej ołowiem, nigdy się nie ruszamy!...
W tej chwili posłyszano otwierające się drzwi.
— Oto i syn mój powraca... — zawołał Fromental, powstając. — Nie trzeba, żeby was tu widział. — Przejdźcie tędy...
Wypuścił ich drzwiami wychodzące mi na schody i powrócił do Pawła.
— Ojcze! — wykrzyknął ten ostatni — pozwól się uściskać! — Jesteś więc wolnym nareszcie!... zupełnie wolnym!...
Ojciec i syn uściskali się serdecznie, następnie Rajmund się odezwał:
— Wolny jestem kochane dziecko, ale obarczony ciężkiem bardzo zadaniem!...
— W którem ja biorę stanowczo udział! — odrzekł Paweł. — Przysięgłem pani de Chatelux i dotrzymam przysięgi! — Coby to za szczęście było, gdybym się mógł przyczynić do zwrócenia jej żywego Fabiana... W każdym razie, chcę należeć do wykrycia i ujęcia tych zbrodniarzy...
— Rozumiem twoje chęci, kochany Pawle, ale nie mogę ich pochwalać... — Pozwól mi działać samemu...
— Dla czego?...
— Bo ty nie jesteś zupełnie przydatny do tego rzemiosła, nie znasz się na rozmaitych podstępach, kombinacyach, przebieraniach się... — Wiesz zresztą, że sam jesteś w niebezpieczeństwie...
— Wiem o tem, mój ojcze, ale co to znaczy... Osobiste niebezpieczeństwo zwalczę sam z ochotą, ażeby ci dopomódz w takim szlachetnym celu.
— Nic nie poradzisz, moje dziecię!... Proszę cię, błagam, nie paraliżuj moich usiłowań. Jeżeli bezustannie musiałbym zajmować się tobą, jeżelibym ciągle drżał o ciebie, straciłbym całą energię i nie dopiąłbym celu.
— Jakto, ojcze, więc chcesz, abym wiedząc co się dzieje, pozostał bezczynnym?...
— Życzę sobie, abyś mi był posłusznym... rozkazuję ci, abyś się nie mieszał do niczego!...
— Będę ci posłusznym, mój ojcze... ale ta bezczynność, na jaką mnie skazujesz, będzie dla mnie prawdziwą męczarnią...
— Myśl, że się narażasz na niebezpieczeństwo, obezwładniałaby mnie moje dziecko... Ja chcę żebyś żył!... Pamiętaj, że ty jesteś jedną z ostatnich ofiar, jakiej potrzeba tym łotrom... Jesteś stanowczo przez nich skazanym!... Chodzą za tobą ślad w ślad, tak jak chodzili są innymi, czyhają na ciebie, ażeby cię pochwycić!... Jak to, w chwili kiedy po latach tylu, doczekałem się wolności, miałbym pozwolić aby mi zabito syna?!... Cóż znowu?... Sama ta myśl mąci mi w głowie, cóżby dopiero było, gdybyś się chciał narażać. Czy ty to rozumiesz?...
— Rozumiem i jestem ci posłusznym, kochany ojcze.
— Spodziewałem się tego po tobie i dziękuję ci bardzo.
— Cóż mam zrobić?...
— Dzisiejszą noc tutaj przepędzisz, a jutro powrócisz do Créteil... Wychodź mało... Strzeż się własnego cienia... Każdego, co się do ciebie zbliży, uważaj za prawdopodobnego morderce, za nieprzyjaciela... Wcześnie przed zmierzchem wracaj do domu do Magdaleny... Nawet we dnie nie oddalaj się za bardzo... Nie mogę cię skazać na zupełne zamknięcie, chociaż radbym to zrobił.
— Nie jestem dzieckiem przecie, potrafię się pilnować.
— Wiem żeś jest roztropnym i to mnie pociesza trochę... Podwój ostrożności. La Fuine jest w Créteil także... Znam tego chłopca, o którym mi nieraz mówiłeś. Dzielny on i odważny... Wychodź zawsze z nim razem... Na ryby zawsze się we dwóch udawajcie...
— Dobrze ojcze...
— Nie wychodź nigdy z domu bez rewolweru w kieszeni i nie wahaj się go użyć, gdybyś był zagrożonym... Zbójcę sam huk odstrasza i sprowadza pomoc.
— Będę się stosował najskrupulatniej do twoich uwag, ojcze...
— Dziękuję ci, kochane dziecię. A teraz chodźmy na obiad, bo ja muszę powrócić do prefektury.
Wyszli razem i weszli do skromnej restauracyi sąsiedniej.
W godzinę później Paweł powracał sam do mieszkania, ojciec jego wchodził do gabinetu prefekta.
— Nie ma jeszcze żadnej odpowiedzi, odezwał się ostatni.
— Nic dziwnego, panie prefekcie, na zebranie takich wiadomości potrzeba trochę czasu, — odrzekł Fromental. Zdaje mi się jednakże, że będzie niedługo depesza.
— I ja tak sądzę, i radzę ci poczekać trochę... oddaję ci do dyspozycyi gabinet sekretarza...
W chwili kiedy dygnitarz chciał wyjść aby wydać rozkazy, wszedł woźny i podał depeszę. Prefekt natychmiast ją otworzył.
Rajmund się zbliżył.
Prefekt przeczytał głośno:„
Dyrektor więzienia w Nimes do Prefekta policyi.
„Pascal Saunier, rodem z Paryża, uwolniony został 23 maja jednocześnie z niejakim Jakóbem Lagardem, doktorem medycyny, pochodzącym z Joigny. Widziani byli w Nimes w dzień uwolnienia a wieczorem wyjechali koleją żelazną”.
— To nas nie wiele objaśnia! — wykrzyknął niezadowolony Rajmund — wyjechali koleją żelazną... Jaką koleją?...
— Nie byli oddani pod nadzór policyi, w żadnem z miast pobyt im nie był wzbroniony, nie było więc żadnej racyi interesować się tem, w którą się stronę udają.
— To prawda, ale brak nawet żądanego rysopisu.
Woźny wszedł po raz drugi i podał drugą depeszę.
— Jeszcze z Nimes, — odezwał się prefekt — i właśnie z rysopisem Pascala Saunier.
— Znaków szczególnych żadnych!... — mruknął Rajmund — to tak jakby nic. Wszyscy młodzi dwudziesto-siedmioletni ludzie podobni są do siebie w pasportach, różnią się jedynie kolorem włosów, brody i oczu, ale na to nie zwraca się wielkiej uwagi, chyba że który mocno rudy! Ale i wtedy może się przyfarbować jeszcze...
— Depesza kończy się słowy: Jutro będę mógł zapewne wskazać, dokąd udał się Lagarde, wielki przyjaciel Pascala Saunier.
— Poczekamy do jutra, — powiedział Rajmund.
— Czy myślisz, — zapytał prefekt, że znajdziesz w objaśnieniach, jakie nadeszły z więzienia, niektóre wskazówki, mogące nas doprowadzić do rezultatów?...
— Liczę bardzo na te wskazówki panie prefekcie — odrzekł Fromental.
— Podejrzewasz Pascala Saunier’a?...
— Nie podejrzewam go ale oskarżam, a oskarżenie moje opiera się nietylko na domysłach i przypuszczeniach, ale na faktach... Znam przeszłość tego człowieka i wiem do czego zdolny...
— Podług ciebie zatem, ten łotrzyk wypuszczony z więzienia centralnego Nimes, skradł testament hrabiego de Thonnerieux?
— Tak jest panie prefekcie...
— On zamordował Fauvela, Amadeusza, Wirginie, Labarre’a, których krew woła o pomstę do Boga?...
— On jest mordercą i złodziejem!
— Ale dla czegóż on, a nie kto inny miał popełnić tę zbrodnię?
— Pascal Saunier był przez dwa lata sekretarzem i prawie powiernikiem hrabiego de Thonnerieux...
Dosyć było tych słów, aby odrazu rozjaśniło się wszystko w umyśle prefekta.
— Masz racyę — wykrzyknął do tej pory postępowaliśmy po omacku, krążyliśmy po fałszywej drodze... Potrzeba koniecznie wiedzieć co się stało z tym Pascalem Saunier i sprawdzić każdy krok jego po wyjścia z więzienia.
— Natychmiast, skoro tylko otrzymam obiecane objaśnienie, poślę do dyrektora więzienia inną deposzę.
— O co chcesz pytać?
— Czy Pascal odbierał listy z Paryża i czy miał jakie pieniądze wychodząc z więzienia... Te dwie rzeczy muszę wiedzieć... Teraz proszę pana prefekta o pozwolenie udania się trochę na wypoczynek.
— Idź kochany Rajmundzie, ale mi wpierw powiedz jeszcze, jakie przedsięwziąłeś ostrożności, aby uchronić syna zagrożonego zamachem na jego życie?...
— Poleciłem dwa agentom, wybranym z pomiędzy najinteligentniejszych w brygadzie, ożeby dzień i noc nad nim czuwali... Nie mogłem uczynić nic więcej...
— Zapewne, to będzie dostatecznem. Idź Rajmundzie, do jutra...
Fromental opuścił prefekturę i udał się do swojego mieszkania na ulice Saint-Louis-en-l’Ile.
Upadał ze znużenia, strasznie był senny...
Jednakże zanim się położył, wszedł do pokoju syna.
Paweł spał spokojnie.
Przez sen się uśmiechał.
Rajmund doznał wielkiej ulgi i także się poszedł położyć.
Pascal Saunier, jak wiemy, odłożył na drugi dzień wyjazd swój do Joigny.
Pospieszny pociąg, który miał go zawieźć do departamentu l’Yonne, wychodził o dziesiątej minut dwadzieścia.
Punkt o dziesiątej przybył na stacyę zabrawazy ze sobą kwit lombardowy, na którym sfałszował podpis Marty tak dokładnie, iż mógłby oszukać ekspertów nawet; Jakóbowi Lagarde zalecił, żeby pamiętał o więźniu swoim w Petit-Castel.
O drugiej minut szesnaście, przybył na miejsce i poszedł drogą wysadzaną lipami do miasta.
Drogę to nazywano Przedmieściem do Pont.
Przy niej to znajdował się hotel Martin Pecheur, znany nam z pierwszej części tego opowiadania.
Przestąpił próg oberży:
Gospodarz był właśnie w sali restauracyjnej.
Zobaczywszy wchodzącego młodzieńca poznał go od razu, pobiegł doń wyciągając ręce.
— Ależ bo co ja widzę... to, to pan, panie Rambert... Jakże się cieszę!... Co za dobry wiatr sprowadził pana do Joigny?...
— Wcale nie wiatr, lecz prosty przypadek, przybyłem to do was za interesem...
— O pana Thompsona nie pytam nawet, wiem że się doskonale miewa kochany doktór.
— Słyszałeś pan więc o nim?...
— Sądzi pan, że tak daleko jesteśmy oddaleni od Paryża, iż was nawet wieści ztamtąd niedochodzą? Otrzymujemy pisma peryodyczne, czytamy je, a co dzień w nich widzimy nazwisko doktora Thompsona, wielkiego specyalistę, otaczanego zasłużonemi pochwałami. Dumny jestem, że w moim domu mieszkał podobny człowiek, a szczególniej, ze miałem honor ściskać go za rękę!...
— Rzeczywiście, doktór zrobił wielką w Paryżu furorę... Jego wielką zasługę uznają nawet jego rywale... Ma szczęście...
— Takie szczęście to dużo warte!... Musi ładny grosz zarabiać?...
— Zarabia co wart, ale nie jest wcale interesowanym...
— O ja wiem przecie o tem... Dał nam tego dowody tutaj nawet... To człowiek jakich się rzadko spotyka... A panna Grand-Champ, jak się miewa?
— Zupełnie dobrze...
— Czy zawsze taka piękna?
— Piękniejsza jeszcze może.
— I zapewne zawsze smutna?
— Zawsze... pomimo starań jakiemi ją otaczają...
— O! tak musi być otoczoną staraniem... On taki dobry ten doktór!... Ale ja gadam jak stara sroka, a nie zapytam się nawet czem mogę służyć panu. Najprzód czy pan już po śniadaniu?...
— Wypiłem filiżankę czekolady na wyjezdnem i umieram poprostu z głodu.
— Czem mogę służyć panu?...
— Co jest gotowe?...
— Smażone mięso i omlet.
Doskonale... Potem porozmawiamy...
W pięć minut później Pascal zasiadł przy zastawionym stole i zajadał z wielkim apetytem.
Gospodarz tymczasem zasypywał go pytaniami to o doktora Thompsona to o Martę Grand-Champ.
Pascal odpowiadał z uprzejmością, a po chwili powiedział nagle:
— Prosiłbym pana o pewne objaśnienie...
— A co pan życzy sobie wiedzieć?
— Macie lombard jaki tutaj?
— Ma się rozumieć że mamy odrzekł oberżysta ździwiony trochę tem pytaniem. Czy pan ma interes do Mont-de-Pieté...
— Właśnie.
— Ale chyba nie dlatego, że pan wziął ze sobą za mało pieniędzy wyjeżdżając z Paryża?... Zapomniał pan nie prawda, to bardzo łatwo, jak kto ma tyle interesów na głowie... Woreczek mój nie wielki, ale jaki jest, taki oddaję do dyspozycyi pana.
— Po tysiąc razy dziękuję ci za uprzejmość kochany gospodarzu, nie będę jednak z niej korzystał... Nie w swoim interesie udaję się do Mont-de-Pieté, ale w interesie jednego z moich przyjaciół, który przejeżdżając przez Joigny, znalazł się w potrzebie zaciągnąć pożyczkę na przedmiot, o który bardzo mu chodzi.. Wiedząc że jadę do Joigny, prosił mnie o wykupienie zastawu...
— Bardzo dobrze! bardzo dobrze! lubo żałuję, że nie mogę się przysłużyć.
— Jestem tak panu obowiązanym jak bym z jego grzeczności korzystał... Powiedz mi pan otóż gdzie się Mont-de-Pieté znajduje?... To chciałem wiedzieć.
— W środku miasta na placu du Marché.
— Dziękuję...
Pascal zjadł śniadanie, napił się kawy czarnej i wstał.
— Czy pan noc u nas przepędzi? zapytał go oberżysta.
— Chyba w razie gdybym nie zdążył się załatwić powiem panu zresztą po powrocie.
I ex-sekretarz hrabiego de Thonnerieux wyszedł na miasto.
W jakie dwadzieścia minut przebył przestrzeń oddzielającą go od Mont-de Pieté.
Przedstawił kwit urzędnikowi przeznaczonemu do przyjmowania zastawów.
Urzędnik zrobił obrachunek i wymienił sumę, jaka się należała instytucyi.
Pascal zapłacił ją w tej chwili.
Urzędnik oddał mu kwit i powiedział:
— Jutro o dziewiątej rano, będzie pan mógł zastaw odebrać.
— Jakto — odparł Pascal ździwiony i niezadowolony — nie oddacie mi go panowie zaraz?
— Nie panie...
— Dla czego?...
— Godzina wyznaczona na to upłynęła, i dyrektor wyszedł, a on tylko ma prawo wydawać zastawy...
— A przecie w Paryżu...
— Tu nie Paryż łaskawy panie, tylko Joigny...
Naleganie nie byłoby się na nic zdało...
Pascal powrócił do hotelu Martin-Pecheur, uprzedził gospodarza, że będzie u niego mocował i poprosił żeby mu pokój przygotowano.
Gospodarz niezmiernie się ucieszył.
— Zjemy razem kolacyę panie Rambert — powiedział zacierając ręce — i wypróżnimy dwie, albo i trzy buteleczki owego Saint-Jacque, które panu tak smakowało przed jakiemi trzema miesiącami...
— Zgoda! — odrzekł Pascal.
∗
∗ ∗ |
Powróćmy do Fromentala.
Opuściliśmy go wczoraj, gdy po wyjściu z pokoju śpiącego syna, udał się i sam na spoczynek.
Zanim atoli położył się do łóżka, zasiadł przed biurkiem i chociaż bardzo zmęczony, napisał długi list do Magdaleny.
Dawał w nim różne zlecenia tyczące się Pawła i uprzedził między innemi o wizycie Verniera, jednego z agentów, wybranych do czuwania nad synem.
Skończywszy list, rozebrał się prędko, a po kilku minutach spał już na dobre.
Nazajutrz obudził się wcześnie i wstał w tej chwili.
Pawła zastał już na nogach.
Udzielił mu kilka rad ostatnich i odprowadził aż do stacyi powozów.
Młody człowiek wziął tu jeden z tych powozów, aby pojechać do Charenton.
Ztamtąd po nad rzeką miał pieszo dojść do Cretéil.
Vernier i jego towarzysz zastosowali się w zupełności do życzenia Fromentala.
Przebrani za nieźle mających się mieszczuchów, zamieszkali w dwóch karczmach przydrożnych, w których co niedziela zbierało się pełno spacerowiczów i rybaków.
Co rano spotykali się niby przypadkiem nad rzeką.
Witali się w obecności kilka osób miejscowych i następnie spacerując, obserwowali całą okolicę. a szczególniej dom wynajęty przez Fromentala.
La Fouine włóczył się również około tego domu.
Czekał aż stara Magdalena wstanie, ażeby jej się zapytać czy pan Paweł powrócił.
Agenci spostrzegli go i zaraz się domyślili, że to ten dzielny chłopak o jakim im wspominał Fromental.
Posłyszawszy ruch w małym domku, La Fouine zdecydował się zadzwonić.
Otworzyła ma Magdalena.
— Czy nie widziałeś mojego młodego pana? — spytała.
— Pytanie to dowodzi mi, że jeszcze nie powrócił.
— Jeszcze nie, ale się o to nie obawiam, skoro wiem, że jest przy ojcu.
— No więc — odrzekł la Fouine, przyjdę później... zastanę go napewno i wybierzemy się razem na ryby...
— Dobrze, mój chłopcze...
— Do widzenia pani Magdaleno!
Magdalena zamknęła drzwi powrotem, a Juliusz Boulenois poszedł kręcić się około szycht drzewa.
Wielką miał ochotę pójść na Marne, ale postanowił zaczekać na Pawła, obmyśliwszy, że to najlepszy sposób czuwania nad nim.
Zabierając go co rano na połów i odprowadzając go co wieczór do domu, mówił do siebie — zje dyabła ten, kto potrafi zbliżyć się do niego i mówić z nim bez mojej wiedzy.
Rajmund Fromental usadowiwszy syna do powozu, udał się do prefektury policyi.
Potrzeba było czekać do popołudnia na przybycie depeszy.
Zawierała to słowa:
„Pascal Saunier, wieczorem, po opuszczeniu więzienia, udał się z Jakobem Lagardem, współtowarzyszem więziennym do Joigny, miejsca urodzenia Jakóba Lagarda.“
— Brawo! — wykrzyknął Rajmund uradowany — oto co nam daje w rękę koniec nitki przewodniej! — Towarzysz Pascala pochodzi z Joigny... Obaj pojechali razem...
— Jadę do Joigny.
— A co tam będziesz robił? — zapytał prefekt...
— Spodziewam się odnaleźć ślad, po którym pójdę dalej i z którego nie dam się sprowadzić niczem na świecie. Dwaj rozbójnicy zapewne się ze sobą nie rozłączyli... Pewny jestem, te ułożyli razem spisek i razem prowadzą dzieło.
— Ale nie myślisz napotkać ich w Joigny?
— Napewno nie... bo cóżby tam robili. Są w Paryżu, to pewna, tylko gdzie ich w tym Paryżu odszukać?
— Tego odgadnąć nie mogę, ale musieli ślad jakiś po sobie pozostawić w Joigny.
— Gdy ślad ten wykryje, dojdę do obecnej ich siedziby... Przed wyjazdem potrzebować będę pewnych jeszcze objaśnień... proszę więc pana prefekta o pozwolenie mi wysłania jeszcze depeszy w jego imieniu...
— Pisz mój drogi i posyłaj!...
Rajmund skreślił co następuje:
„Proszę wyjaśnić, czy Pascal Saunier i Jakób Lagarde otrzymywali z Paryża jakie listy i przesyłki — donieść jeżeli można nazwiska osób do których pisywali, donieść czy mieli jakie pieniądze wychodząc z więzienia?“
Przeczytał prefektowi depeszę i odniósł ją zaraz do biura telegraficznego.
Na odpowiedź trzeba było poczekać.
Nadeszła dopiero o piątej wieczorem, ale napełniła Rajmunda radością i nadzieją.
Uczucie to podzielił w zupełności prefekt policyi.
Odpowiedź brzmiała:
„Pascal Saunier, odbierał listy i małe sumki pieniężne z Paryża, od niejakiej Angeli Martin. Jakób Lagarde nie otrzymywał ani listów ani pieniędzy, dopiero na kilka tygodni przed zwolnieniem, otrzymał wezwanie rejenta Joigny, ażeby się zgłosił tam w jakimś interesie... Nie wiemy jak się ten rejent nazywa. —Opuszczając więzienie, Saunier miał trzysta franków, a Lagarde pięćset.“
— Widzi pan prefekt, — wykrzyknął Rajmund, którego oczy zabłysły — oto co nas objaśnia i działać pozwala... Potrzeba wyszukać owej Angeli Martin. Jest wszelkie prawdopodobieństwo, że pierwsza wizytę po przybyciu do Paryża, złożyli łotrzykowie tej kobiecie. To kura co znosi złote jaja....
— Jedziesz więc do Joigny?
— Jadę, panie prefekcie.
— Kiedy?...
— Dziś wieczorem, jeżeli trafię na pociąg, lub... jutro... jak najwcześniej...
Prosiłbym pana prefekta o parę słów do sądu w Joigny, bo zapewne będę potrzebował jego pomocy.
— Zaraz piszę.
Dygnitarz zabrał się do pisania — a Rajmund w czasie tego przeglądał rozkład jazdy kolei żelaznych.
Najwcześniejszy pociąg odchodził o ósmej wieczorem i przybywał do Joigny o dziesiątej minut piędziesiąt pięć.
Lubo było to już za późno do rozpoczynania poszukiwań, Fromental postanowił jednakże pojechać tym pociągiem, ażeby nazajutrz rano módz się przedstawić prokuratorowi rzeczpospolitej, i zażądać pomocy komisarza policyi do rozpoczęcia śledztwa.
— Cóżeś postanowił?... zapytał prefekt, oddając Fromentalowi list przygotowany.
— Jadę wieczorem.
— Bardzo dobrze... Oto pieniądze na koszta podróży i poszukiwań, — dodał dygnitarz podając Rajmundowi rulon złota.
— Nie oszczędzaj, zmiłuj się, nie oszczędzaj!... Za jakąbądź cenę musimy
raz skończyć te rzeczy... Wydam rozkazy, ażeby zaraz od dzisiaj zajęto się Angela Martin.
Fromental wziął depeszę i wyszedł tak uradowany, jak nie był od niepamiętnych już czasów.
Był zupełnie przekonanym, że trafili na ślad i to na dobry!...
Chociaż miał być nieobecnym zaledwie kilka godzin, poszedł do domu, wziął sakwojaż, zjadł pospiesznie obiad i udał się na kolej Lyońską.
Punkt o ósmej pociąg pospieszny unosił go z Paryża.
Pozostawmy go, a powróćmy do Petit-Castel, gdzie syn hrabiny de Chatelux był uwięziony.
Po atakach wściekłości i czarnej rozpaczy, jakim byliśmy obecni, nieszczęśliwy młodzieniec padł na posłanie trzęsąc się z zimna, z głową pałającą, z szumem w uszach.
Opanował go ciężki sen letargiczny, z którego się dopiero po kilka godzinach przebudził.
Gorączka zupełnie go opuściła.
Myśl miał spokojną, umysł trzeźwy.
Przypomniał sobie najdokładniej każdą rzecz przed swojem uwięzieniem.
Spojrzenie rzucone do okoła dostatecznem było, ażeby go przekonać, iż znajdował się w piwnicy, której zimno, wilgotne powietrze przejmowało go do kości.
Przypomniał sobie jeden po drugim wszystkie fakta, jakie go spotkały po przybyciu do tego nieznanego domu — i doszedł do przekonania, iż doktór Thompson chciał wywrzeć zemstę nad nim.
Zdawało mu się nieprawdopodobnom, ażeby jego uwięzienie trwało długo. Jak tylko zostanie wolnym, doktór amerykański będzie się musiał tłomaczyć przed trybunałami francuskimi.
Przyszło mu znowu na myśl, że może czyhają na jego życie, ale znów tę myśl odepchnął od siebie.
Nie mogli przecie wyrzec się jego śmierci, skoro nie pozwolili mu umierać z głodu, skoro zaopatrzyli go w posiłek.
Zbliżył się do stolika.
Leżał na nim chleb, zimne mięsiwo, owoce, ciasta, stały butelki z winem.
— No — rzekł Fabian z przymuszonym uśmiechem — wszystko to widocznie żarty. Doktór postanowił mnie przestraszyć!... Koncept nieszczególny, ale nie ma się czego obawiać...
Na boku spostrzegł butelkę z pięknym żółtawego koloru płynem, odkorkował ją i przytknął do nosa.
— Olej do palenia!... a... i knotki także... — mruknął zobaczywszy pudełko, jakie przyniosła była Angela. Zdawałoby się to dowodzić, że chce moje uwięzienie przedłużyć.. No, dolejmy oleju do lampki i zmieńmy knotek...
Młody człowiek, najzupełniej pewny, że to żarty, zaczął brać wszystko weselej.
Jedna go myśl jednakże niepokoiła, mianowicie to, że matka musiała być śmiertelną przejęta trwogą. Trzymał w tajemnicy swoje wizyty a doktora Thompsona. Hrabina nie wiedziała nic o jego miłości, niepodobna jej zatem było domyślić się powodu nieobecności syna... Najpewniejsza być musiała, że nie żyje, że stał się ofiarą jakiegoś przypadku czy zbrodni... Jakże znieść się z nią, jak ją uspokoić jednem choćby słowem? Doprawdy że zwaryuje, albo umrze, jeżeli się ta straszna sytuacya przedłuży, ale czy się przedłuży?...
Uspakajał się trochę w tym względzie.
Nie podejrzewał ani Angeli, ani Marty, ażeby były wspólniczkami doktora i przyłożyły rękę do tego co się stało — i przypuszczał, że nieomieszkają przyjść mus pomoc.
— Od jak dawna ja tu jestem?... zapytał się nagle szykując lampkę. — Olej się prawie wypalił... upłynęło więc sporo czasu...
Wyjął z kieszeni zegarek i spojrzał na godzinę.
— Obie skazówki stały na dwunastej.
— Południe czy północ?... — szepnął przykładając zegarek do ucha, ażeby się przekonać czy chodzi.
Zegarek szedł.
— Musi być południe... — ciągnął Fabian. — Przybyłem ta wczoraj wieczór o jedenastej... — Spałem kilka godzin!... — Zresztą żołądek mój dowodzi, że już jest późno, bo krzyczy z głodu... — No, potrzeba być filozofem?... — Jeżeli to żarty, o czem nie wątpię, to wkrótce się przecie skończą... Jeżeli przeciwnie, mam do czynienia z podstępnym wrogiem, to czekam go odważnie!... — Zacznijmy naprzód od zwiedzenia mojego zaimprowizowanego więzienia.
Uniósł lampkę i zaczął oświecać każdy kącik.
— Najzupełniejsza piwnica z okienkami zamurowanemi — rzekł. — Dla czego je zamurowano?
Czyżby w przewidywaniu, że mnie tu pewnego dnia osadzą!...
Drzwi okute blachą i bez widocznego zamku!
Wszystko to bardzo dziwne i najzupełniej niezrozumiałe!...
A tam, co ja widzę?
Oh! oh! ogniwo żelazne, coś w rodzaju arkana, wmurowane i opatrzone w łańcuchy!...
Słowo honora!... to melodramat prawdziwy. — Wyglądam jak więzień w Tour-de-Nesle... Czy przypadkiem nie jestem Baridanem? Chcę się widzieć z Orsinim i Małgorzatą de Bourgogne szczególniej z Małgorzata de Bourgogne. Ale nie ma ani jednego ani drugiej, pozostawili mnie samego!
No, nie mam co narzekać... Byli dla mnie bardzo łaskawi, skoro mnie na łańcuch nie wzięli... — ale nie przeszkadza mi to wcale utrzymywać, że tajemniczem jest to przemienienie piwnicy na loch, i to na loch średniowieczny, na moję widocznie intencyę!...
Mówiąc to sobie, Fabian dalej się rozpatrywał.
— Siennik... materac... prześcieradło, kołdra!... — Przyda mi się to wszystko bardzo w nocy, bom jest jak kość zmarznięty!...
Żywność, jaką mi pozostawiono, bardzo się prędko wyczerpie. Od tego co mi nowy zapas przyniesie, dowiem się dobrowolnie czy siłą co to znaczy.
Gdybym zawołał?
Może dzisiaj by mi odpowiedziano?
Ale nie... Marta i Angela, powrócily zapewne do Paryża z rozkazu doktora... W tej chwili pozostaje mi tylko jedno do zrobienia, jeść i dla zabicia czasu i szczególniej dla zaspokojenia dokuczającego mi głodu!
Zbliżył się do małego stolika, ale nagle przystanął.
— Jeżeli to zatrute? — pomyślał.
Dreszcze przebiegły mu po skórze.
— Ależ nie... — zawołał po chwili, wzruszając ramionami. — Byłaby to zbrodnia bezużyteczna! — Nikt na świecie nie ma interesu odbierać mi życia, a doktora nawet zazdrość nie popchnęłaby do tak podłego czynu!...
Postawił lampkę na stole, wziął krzesło, jakie mu także przyniesiono, ułamał kawałek chleba i napoczął zimne kurczą.
Apetyt jego był raczej pozorny aniżeli rzeczywisty: — jadł mało: tyle tylko, ażeby głód zaspokoić, wypił pół szklanki wina i rzucił się na łóżko, rozmyślać nad swojem dziwnem położeniem.
Głowę oparł na rękach i dumał.
Nagle, uwagę jego zwrócił jakiś głuchy hałas, który dawał się słyszeć tuż pod nim.
Wsparł się na łokciu, nadstawił uszu.
Halas nie ustawał: — dziwnej był natury.
Powiedzieć by można, że jakaś masa wody podziemnej, płynęła w szerokiej rurze.
— Co to może być? — zapytał siebie Fabian.
Natężył wszystką uwagę.
Nie tylko, że szum się nie zmniejszał, ale zdawał się powiększać.
Pan de Chatelux zerwał się z posłania, wyciągnął materac na środek piwnicy i zaczął się przypatrywać, ale ciemność zalegała ziemię.
Wziął lampkę, oświecił podłogę i zobaczył wielką płytę kamienną.
W pośrodku płyty, znajdowało się okrągłe wgłębienie, zamknięte drugim płaskim zaokrąglonym kamieniem, z wywierconym po środku na pięć centymetrów otworem.
Wyglądało to na otwór kanału zatkany blachą.
Tylko, że kamień zastępował blachę.
Fabian włożył palce w ten otwór i chciał wyrwać ten rodzaj okrąglaka z granitu.
Nie mógł nic poradzić, kamień osadzony był na cemencie, usłyszał jednak w niewielkiej odległości płynącą wodę i przez dziurę w kamieniu, zobaczył przebijające światło.
— To jakby rura wodociągowa — rzekł Fabian — zkąd ona jednakże idzie?...
Młody człowiek nie mógł sobie tego wytłumaczyć, my więc to wytłumaczymy czytelnikom naszym.
W środku jednego z trawników willi, znajdowała się duża sadzawka, zasilana wodą z odnogi Marny, przepływającej po prawej stronie parku.
Rura przeprowadzoną była pod domem, w piwnicy zrobiony był otwór, aby w danym razie można było rurę oczyścić.
— To jest wyjście — pomyślał Fabian — kamień jest przymurowany cementem, trzeba więc cement oddzielić nożem, a wtedy kamień ustapi.
W tej chwili odgłos zupełnie innej natury uderzył słuch uwięzionego.
Był to odgłos kroków jakichś.
Ktoś szedł do niego.
Po cóżby przychodził, jeżeli nie po to, ażeby go oswobodzić?...
Przeciągnął co żywo posłanie na swoje miejsce, a lampkę postawił na stole.
Drzwi się otworzyły.
Doktór Thompson trzymając w jednem ręku małą lampkę, a koszyk w drugiem, ukazał się na progu.
Był blady straszliwie.
— A! to pan! — wykrzyknął hrabia de Chatelux — dowiem się nakoniec, co za cel tego ohydnego żartu! — Pomyśl pan, że to zasługuje na gorsze nazwisko jeszcze...
— Powiem pana zaraz to, co sobie życzysz wiedzieć... Dla tego tylko przyszedłem tutaj — odrzekł zimno Jakób, stawiając lampkę na stole, a koszyk na ziemi.
— Czy to ta w tej piwnicy, zamienionej na więzienie, masz pan zamiar rozmawiać się zemną? — zawołał Fabian.
— W tej piwnicy.
— Te się pan mylisz, bo ja tu ani minuty nie pozostanę dłużej.
Rzekłszy to, młody chłopak rzucił się do drzwi w pół otwartych.
Ale znalazł się na wprost Jakóba, który jednym susem stanął pomiędzy drzwiami a nim i wymierzył mu lufę rewolweru prosto w piersi.
— Jeżeli postąpisz krok jeszcze, to cię jak psa zabiję! — krzyknął pseudo-Thompson.
— Więc to, co nazywałem żartem, jest właściwie zbrodniczą zasadzką?...
— Nazywaj to sobie, jak ci się podoba — nie sprzeczam się o nazwę!... — Jedno tylko ci pozostaje, uspokoić się... i porozmawiać ze mną...
— Ja chcę ztąd wyjść!...
— Będę krzyczał!... będę wzywał pomocy!... odrzekł Fabian de Chatelux.
— Jużeś to robił!... Na cóż ci się przydało? —odrzekł Jakób Lagarde. — Dzisiaj tak jak wczoraj, nikt nie przyjdzie ci na pomoc!... — Jesteś moim więźniem, moją własnością... — Złapałem cię u siebie, gdy mi chciałeś ukraść mój honor... — Mogłem cię zabić... byłem w prawie!... a jeżeli tego nie zrobiłem, to dla tego, iż miałem przyczynę ku temu... — Te przyczynę zaraz ci powiem...
— Miałeś prawo mnie zabić powiadasz?... przerwał młody hrabia.
— Tak... z pewnością!...
— Miałeś prawo mnie zabić, dla tego, żem powiedział twej wychowance, iż ją kocham!... — Czyż to zbrodnia, godna kary śmierci?...
— Wsunąłeś się pod mój dach z zamiarem okrycia mnie hańba!... Rachowałeś, że ci łatwo przyjdzie uwieść naiwne, nie znające świata dziecko, której jedynym błędem było, że uwierzyła twoim gładkim słówkom i twoim obietnicom!... — Ty nie myślałeś wcale, ty hrabia de Chatelux, o tem, aby uczynić z Marty swoje żonę!... — Chciałeś ją mieć za kochankę! Na szczęście, ja tu jestem, ja czuwam nad nią i przeszkodziłem twoim niecnym zamiarom!...
— Mylisz się pan, doktorze, i sądzisz mnie niesprawiedliwie!... — wykrzyknął Fabian. Kocham pannę Martę z całej duszy, ale ją i szanuję jednocześnie, przybyłem tutaj, jako uczciwy człowiek, przyszedłem ofiarować jej swoje nazwisko, a to taka prawda... jak to, że pana, jej opiekuna, proszę o rękę panny Marty!... — Widzi pan więc, że jeżeli popełniłem błąd, wchodząc w sekrecie przed panem do pańskiego domu, to chcę ten błąd naprawić...
— Naprawić tego błędu — niepodobna...
— Dla czego?...
— Dla tego, że jesteś moim rywalem! miłość, jaką uczuwasz dla Marty Grand-Champ, jest dla mnie zniewagą!...
— Czyż mogłem przypuszczać, że pan miałeś zamiar, zaślubić swoję wychowankę?...
— Wiedziałeś!... bo ci mówiono o tem.
— Mówiono mi, to prawda, ale nie chciałem temu wierzyć!...
— Dla czegóż to nie chciałeś wierzyć? Proszę mi powiedzieć...
— Jesteś pan dwa razy starszym od panny Marty!... Mógłbyś pan być śmiało jej ojcem!...
— Miłość nie dba o lata... — Zresztą czyż jestem starcem?...
— Z pewnością, że nie, ale ponieważ pan kochasz, więc możesz łatwo i moje także zrozumieć uczucie...
— Nie znoszę rywalizacyi. — Jesteś pan młodym, pięknym, nosisz ładne stare nazwisko, jesteś więc niebezpiecznym dla mnie i dla tego naprzód chciałem cię zabić, ale następnie cofnąłem się przed zbrodnią, lubo wytłomaczoną. ― Pozostawię pana przy życiu, jeżeli mi złożysz przysięgę...
— Czy mam przysiądz, że nie będę kochał panny Marty? przerwał Fabian — takiej przysięgi odmawiam! — Nie rozkazuje się sercu, a kłamać, dla ocalenia życia, uważałbym za rzecz siebie niegodną.
— Przysięga, jakiej chcę żądać od pana — odrzekł Jakób — pozostawia sercu pańskiemu zupełną swobodę... Przysięgnij, że nie będziesz usiłował widywać bez mojej wiedzy wychowanki mojej!... przysięgnij, że nie będziesz do niej pisywał, że nie będziesz nasyłał na nią żadnych posłańców! — Czekam!...
Fabian zdawał się być niezdecydowanym i pomieszanym.
— Nie wahaj się pan — zawołał pseudo-Thompson z dzikim wyrazem twarzy, — Gdybyś miał mi stanąć na drodze, gdybyś stać się miał najniebezpieczniejszą dla mnie zawadą, nie byłbym tyle głupim, ażebym się pozostawił przy życiu i ażebym cię ztąd wypuścił!... — Przysięgnij, albo nie, to ja przysięgam, że ci w tej chwili w łeb wypale!...
— Zrobi, jak myśli, ten dzikus — pomyślał de Chatelux — a jest zupełnym panem położenia. Na co mi się opierać?... Dla matki, dla Marty nawet, muszę za jakąbądź cenę, ocalić moje życie... — Później zobaczymy i pogadamy... — Jeżeli Marta mnie oddała swoje — serce, z pewnością nie zgodzi się zostać jego żoną…..
— Czekam! powtórzył Jakób Lagarde.
— Zgadzam się na przysięgę, jaką mi pan narzucasz... — powiedział Fabian.
— Na honor?...
— Na honor.
— Bez żadnej myśli ukrytej?...
— Bez żadnej zgoła!...
— No to dobrze — a najprzód, jako pierwszy dowód szczerości, proszę, zwróć mi pan fotografia panny Grand-Champ.
Jakób dążył do celu podstępnie, ale przekonanym był, że dojdzie na pewno do niego.
— Nie znaleziono przy nim tej fotografii — powiedział sobie — więc ją pozostawił u siebie, ale nie na wierzchu, żeby ją wszyscy widzieli, bo z pewnością matka nie wie o jego miłości... — Założę się, że fotografia leży obok medalu... — muszę się tego dowiedzieć... — i będę wiedział.
— Portret panny Marty…. — jąkał Fabian — ależ...
— Nie kłam pan, skoro utrzymujesz, te nigdy nie kłamiesz! — przerwał gwałtownie pseudo-Thompson. — Otrzymałeś ją z rąk Angeli, wiem o tem doskonale. Czy śmiałbyś zaprzeczyć?...
— Nie ale tej fotografii nie mam przy sobie...
— Gdzież jest?... W pałacu de Chatelux! — wykrzyknął Jakób.
— Tak... W moim pokoju...
— Jako zakład miłości, który wszyscy przyjaciele twoi mogą oglądać!...
— Co też pan mówi, doktorze!... Ja miałbym pozostawiać na oczach ludzkich portret panny Marty? — Ależ byłby to dowód braku szacunku dla niej... Zamknąłem portret w szkatułce...
— Którą łatwo otworzyć...
— Nie, bo klucz mam zawsze przy sobie i nie popuszczam go nigdy...
— Mówisz pan o szacunku, a zapewne fotografię młodej, anielskiej czystości dziewicy rzuciłeś pomiędzy, fotografie twoich kochanek!...
Fabian pobladł ze złości.
— Cóż pan a licha za wyobrażenie jakieś masz o mnie? — zapytał. Dla czego mnie podejrzewasz o brak wszelkiej delikatności!
— Fotografia panny Grand-Champ nie znajduje się bynajmniej w pośród niegodnego jej otoczenia... W pudełku o jakim mówię, znajdują się dwie tylko relikwie, szczególniej dla mnie święte; krzyż wojskowy mojego ojca i medal dany mi przez hrabiego de Thonnerieux, w kilka dni po mojem urodzeniu...
Oczy Jakóba zabłysły radością.
Młody człowiek wpadł w zasadzkę zręcznie zastawioną.
Wspólnik Pascala Saunier wiedział o co mu chodziło.
— Medal dany panu przez pana de Thonnerieux? — zapytał udając zdziwienie.
— Tak jest panie.
— Jesteś pan więc także jednym z sukcesorów hrabiego?
— Jestem nim panie...
— Urodziłeś się pan zatem tego samego dnia co nieboszczka panna de Thonnerieux?
— Dnia 10 marca 1860 r.
— To tak samo jak Marta!... To dziwne!
Szczersze daleko ździwienie niż u Jakóba, odmalowało się na twarzy Fabiana...
— Panna Marta także należy do sukcesorek hrabiego! — wykrzyknął.
— Tak... posiada medal złoty, prawdopodobnie podobny do pańskiego medalu, posiadający pewno daty...
— A także i pewne wyrazy, jak na moim — dorzucił Fabian.
— Tak panie... Jakie są wyrazy wyrżnięte na pańskim medalu?
Pytanie to lubo uczynione z największą na pozór obojętnością, nagle niby błyskawica oświetliło umysł hrabiego.
— Nędzniku! — wykrzyknął — zdradziłeś się!... teraz cię zrozumiałem... Toś ty ukradł testament hrabiego de Thonnorieux!... toś ty pomordował sukcesorów hrabiego, aby ich obedrzeć z medali!... Nie znalazłeś mojego gdyś mnie uśpił a teraz chcesz mi go wydrzeć podstępem!... Teraz wszystko rozumiem!... Piękność Marty to pułapka w twoim spodlonym ręku!... Ta dziewczyna jest twoją wspólniczką! a Angela także!... O niegodne istoty!... przeklęta trójco! Ściągnąłeś mnie tutaj aby mnie zrabować, a następnie zabić...
— No to zabij mnie skoro masz broń a ja jej nie mam! Jesteś w nocy mojej, jesteś skazanym...
— Pan Bóg się pomści za mnie! Już się mści nawet, skoro nie będziesz miał wyrazów wyrytych na medalu.
— Będę miał sam medal!...
— Nigdy!...
— Wezmę go pudełka, w którem się znajduje razem z portretem Marty i krzyżem oficerskim twojego ojca...
— Podły rozbójniku!... jeszcze nie masz go w swojem ręku!... Moja matka okraść ci się nie pozwoli!...
— No, to przejdę po trupie twojej matki, jeżeli będzie potrzeba!... Do widzenia hrabio de Chatelux... zobaczymy się jeszcze i to... po raz ostatni...
Powiedziawszy to Jakób wziął lampkę i wyszedł z piwnicy.
Fabian chciał poskoczyć do drzwi z narażeniem się na kulę w piersi.
Ale drzwi zostały już zamknięte.
Zaciśnięte pięści jeńca na próżno się kaleczyły o żelazną blachę.
— Moja matka!... moja matka! krzyczało biedne dziecko, przerażone w najwyższym stopniu. — Może on ją zabije ten nędznik... a ja jej ostrzedz nie mogę, ja jej nie mogę obronić!... O! oddałbym życie bez namysłu, bez wahania, za jedne godzinę wolności... Potrzeba mi ztąd wyjść!... potrzeba koniecznie, ale w jaki sposób się wydostać?...
Młody hrabia przypomniał sobie o odkryciu, jakie zrobił w chwili nadejścia pseudo-Thompsona.
Zaczął się przysłuchiwać.
Szmer przepływającej wody ciągle było słychać.
— Kamień nie dał się poruszyć, bo był na cemencie osadzony, ale cement nie jest przecie nie do pokonania...
Odsunął znowu posłanie, postawił lampkę na ziemi, wziął nóż, jaki mu podano przy nakryciu, ukląkł przy otworze kanału i zaczął pracować.
Przytępione ostrze noża zaledwie rysowało cement, ale Fabian jednakże nie zrażał się wcale. Dodawała mu energii rozpacz przywiązanego syna.
∗
∗ ∗ |
Jakób Lagarde odjechał do Paryża.
— Pudełko, — mówił do siebie, — pudełko stojące w pokoju młodego hrabiego w pałacu de Chatelux!... W niem się znajduje medal... Muszę je mieć, będę miał, choćby mi przyszło podpalić pałac!...
Scena a właściwie koniec sceny, rozegranej pomiędzy Fabianem a doktorem, okrutnie poirytowała tego ostatniego.
Zdradził się i to właśnie w chwili, gdy miał nadzieję usłyszeć z ust więźnia wyrazy wypisane na cennym medalu. Duma jego oburzała się na samę myśl, że pozwolił niedoświadczonemu młokosowi domyślić się wszystkiego.
To też przybył na ulice de Miromesnil na obiad w jak najgorszem usposobieniu.
— Cóż... — zapytała Angola — czy tak idzie, jak sobie życzysz?...
— Wcale nie.
— Dla czego?...
— Potrzeba będzie zrobić wyprawę do pałacu de Chatelux!...
— Wyprawę — powtórzyła Angela, — to rzecz bardzo niebezpieczna...
— Zapewne, że nie bardzo bezpieczna, ale konieczna.
— Czy masz przynajmniej na to jaki sposób?...
— Mam, ale nie zadawalnia mnie w zupełności...
— Gdy Pascal powróci, — wynajdzie może coś lepszego...
Jakób w przystępie wściekłości marzył o spaleniu pałacu.
— Pomówimy jeszcze o tem, dodał.
Marta zeszła ze swego pokoju.
Zasiedli do stołu.
Pseudo-Thompson, zazwyczaj mało pijący, kazał podać mocne wino i nieustannie nalewał sobie do szklanki. Powiedzianoby, że chciał się upić, że chciał w kieliszku utopić czarne myśli, jakie go prześladowały, albo zaczerpnąć w nim odwagi, jaka go jakby opuszczać się zdawała.
Angela obserwowała go, ale Marta uszczęśliwiona, że wczoraj chociaż na chwilę widziała Pawła Fromentala, zatopiła się w swoich myślach.
Długo siedzieli przy stole, około dopiero dziewiątej Jakób się podniósł.
Obie kobiety poszły za jego przykładem...
— Marto... — odezwał się Jakób ciężko oddychając.
— Słucham, doktorze.
— Mam z tobą do pomówienia...
Głos miał zmieniony, wyrażał się krótko i z dziwnym akcentem.
Niepodobna było sierocie nie spostrzedz tego i opanował ją dziwny niepokój jakiś...
— Masz ze mną do pomówienia, panie doktorze?... — spytała.
— Tak.
— Słucham pana.
— Nie tutaj...
— Dla czego?...
— To, co ci mam do powiedzenia, jest bardzo ważne i może nas zatrzymać dosyć długo... Niedogodnie by nam tu było... ta by nam co chwila przeszkadzano...
— Przejdźmy zatem do salonu...
— W salonie także nie będzie dobrze...
— Gdzież więc chcesz, abyśmy się udali?...
— Pozwól mi towarzyszyć ci do twojego pokoju...
— Służę... — odpowiedziała nie bez pewnego wahania dziewczyna.
Wzięła świecę i przeszła do siebie.
Jakob Lagarde przybył do niej w kilka minut zaledwie.
— Cóż panie doktorze?... — zapytała Marta, siląc się na swobodną minę, pomimo ogromnego przestrachu. — Co ma być przedmiotem naszej długiej rozmowy?...
— Zaraz ci wszystko opowiem — odpowiedział pseudo Thompson. — Siadaj... tu... naprzeciwko mnie... tu oto... z łaski swojej...
Oczy Jakóba błyszczały dziwnym jakimś ogniem, wyraz miał niezwykły. Krew gwałtownie bijąca do głowy, okryła twarz jego zawsze bladą, siną prawie czerwonością...
Sierota usiadła naprzeciwko niego.
— Słucham... — odezwała się z pozornym spokojem.
— Moje kochane dziecię — zaczął wspólnik Pascala Sauniera — nie mogłaś zapomnieć rozmowy, jaka miała miejsce pomiędzy nami tutaj właśnie!.. Dałem ci wówczas poznać stan mojej duszy i serca mojego...
Sierota zrozumiała odrazu, dla czego doktór chciał mówić z nią na osobności i co jej chce powiedzieć.
Od stóp do głów zadrżała.
— Boże!... — wykrzyknęła złamanym głosem — czy znowu chcesz mi pan prawić o uczuciach swoich?... — Czy podobna, żebyś tak prędko zapomniał o obietnicy swojej?...
— Ja nigdy niczego nie zapominam!... odrzekł Jakób — pamiętam zawsze doskonale wszystko!...
— Nie widzę tego w tej chwili. Obiecałeś mi pan uroczyście, że przez czas żałoby, nie będziesz wymagał żadnej odemnie odpowiedzi...
— Obiecałem ci to, to prawda... obiecałem ci przygłuszyć bicie mojego serca i chciałem dotrzymać słowa, ale przekonałem się, że to nie możebne!...
— Nie możebne? dla czego?...
— Uczucie moje silniejszem jest od mojej woli... Panuje ono nademną i gwałtownie popycha mnie naprzód... — Nie jestem panem siebie...
— Budzisz się doktorze, jestem zupełnie tego pewna... bierzesz przywidzenia za rzeczywistość.
— Nie Marto, ja się nie łudzę... Kocham cię miłością niezmierzoną, albo raczej uwielbiam cię i nie mogę czekać dłużej na odpowiedź od ciebie. — Trawi mnie gorączka... uspokój ją, błagam cię o to na kolanach!... — Łudziłem się, że będę szczęśliwym, że będę dumnym, otaczając cię szacunkiem... ale myliłem się jak widzę!... — Zazdroszczę tym, co patrzą na ciebie... zazdroszczę i tym, na których ty się spoglądasz. Nie mogę cię dłużej zostawić z twojemi wielbicielami, których sam nieopatrznie do stóp twoich ściągnąłem. Położenie takie przygniata mnie... — Gdyby to dłużej potrwać miało — zginąłbym na pewno. — Marto, potrzeba, abyś w ciągu miesiąca, została żoną moją.
Sierocie w głowie się zakręciło.
Nie wiedziała co odpowiedzieć, tak była pomieszaną.
Jakób ciągnął dalej:
— Tak musi być i tak będzie!... Za miesiąc będziesz już nosić moje nazwisko.
Marta zebrała całą odwagę.
Podniosła dumnie głowę, którą trzymała opuszczoną na piersi i głosem z początku dosyć niepewnym, ale stopniowo coraz silniejszym powiedziała:
— Nie mogę pana słuchać dłużej panie doktorze... Ma pan zupełną racyę, sytuacya taka wstrętna, taka fałszywa, nie może się przeciągać dłużej... Żądałam zwłoki odpowiedzią i otrzymałam ją od pana... Nie dotrzymujesz pan przyrzeczenia... zrywasz układ... zaraz ci więc odpowiem... Przygarniając sierotę biedną i opuszczoną, zrobiłeś szlachetny uczynek, za który serce moje winno ci wdzięczność dozgonna... Ale dziś, chcę i muszę się usunąć od następstw szlachetnego uczynku... Muszę na nowo zostać sierotą biedną i opuszczoną jak niegdyś!... Zapóźno już dzisiaj na opuszczenie pańskiego domu, opuszczę go zatem jutro...
— Opuścisz mój dom! — powtórzył Jakób cały drżący — a to dla czego?
— Dla tego, że postanowiłam zachować niezależność mojej duszy, mojego serca i mojej myśli... Dla tego, że nigdy nie myślę być i niebędę niewolnica cudzą, że pan chcesz sobie przywłaszczyć prawa, jakich nie masz nademną... To zawielka trochę zapłata za wyświadczone mi dobrodziejstwa!... Jestem wolną i chcę nią pozostać...
— Chcesz zostać wolną dla tego, aby pójść za swoim kochankiem... nieprawda? — zawołał pseudo-Thompson, który uniesiony złością, nie był już panem siebie.
Marta zadrżała.
Duma kobieca i uczciwość oburzały się na taką zniewagę.
— Pan mi uchybiasz — rzekła, a wiesz dobrze, że kłamiesz!... Wiesz dobrze, do weszłam do twojego domu niewinną, że taką chcę wyjść z niego.
Jakób Lagarde nie słyszał już tego wcale.
Pochłonięty przez namiętność rzekł tonem szyderczym:
— No!... zrzuć maskę i powiedz prawdę!... Czy bierzesz mnie za głupca….. czy sądzisz że jestem ślepy... że nie zrozumiałem twojej dla mnie pogardy, że nie odgadłem twojej miłości dla innego?...
— Nie! nie! nie.... nie dam się oszukać ani twoją rolą niewiniątka, ani uśmiechem hypokrytki!... Nie chcesz zostać moją żoną, bo masz w sercu miłość, którą usiłujesz ukryć przedemną, chociaż winnaś mi wszystko, boć ja cię wyciągnąłem przecie z nędzy, a nędza prowadzi do hańby... a hańba do zbrodni... Ta inna twoja miłość poczęła się w Petit-Castel, a rozwinęła w Paryżu pod moim dachem...
Twój kochanek był tu wczoraj i wasze miłosne spotkanie odbyło się w mojej obecności...
O! jesteście bardzo zręcznemi komedyantami oboje!... Graliście obojętność, bo niechcieliście się zdradzić, ale pomimo to, ja widziałem jasno!..
Znam mojego rywala!... Znałem go od owego wieczoru, kiedy zdradziłaś się mimowoli... Dostatecznem mi było śledzić twoje spojrzenia, ażeby czytać w twojem sercu, i teraz chcesz jeszcze kłamać? Nie, nie będziesz mnie dłużej oszukiwać!...
Marta nie przerywała doktorowi.
Trzęsąc się cała, słuchała go, gotowa mu odpowiedzieć, jak skończy obelżywą swoją przemowę.
— A więc tak... skłamałam! — odrzekła zgryźliwie – nałożyłam maskę na twarz moję. Postępowałam tak, jak postępują wszystkie kobiety, ukryłam myśli moje przed człowiekiem który nie miał do nich prawa...
— A więc... wykrzyknął Jakób — nie zapierasz się?
— Wcale a wcale!
— Przyznajesz, że kochasz?
— Z całej duszy, a ten którego kocham, godnym jest miłości mojej!... Jeżeli ukrywałam przed panem uczucie moje, to dla tego jedynie, że zanadto było dla mnie jasnem, iż staniesz się wrogiem tego, którego pokochałam, nie chciałam więc narażać go na twoje zemstę!... Byłbyś go zabił może!... Drżałam o niego i ta obawa natchnęła mnie myślą proszenia cię o zwłokę z daniem odpowiedzi... Miałam przed sobą rok czasu!...
Teraz zrywam maskę!
Kocham Pawła Fromentala i kochać go będą zawsze!
Tak, w Petit-Castel, zobaczyłam go po raz pierwszy, i od pierwszego spojrzenia serce moje należało do niego!
Tak, drżałam z radości, a ta radość musiała odbić się na mojej twarzy, gdy na poniedziałkowym wieczorze, Paweł którego nie spodziewałam się wcale, nagle mi się ukazał... Na tym to wieczorze oświadczenie jego przyjęłam.
Przed chwilą mówiłam panu o nieskończonej wdzięczności jaką mam dla pana... Kłamałam, albo raczej myliłam się, bo pańska wspaniałomyślność względem mnie, była tylko wyrachowaniem. Teraz widzę wszystko dobrze i wyrzucam precz z duszy uczucie, na które pan nie zasłużyłeś...
Chętnie powrócić chcę do dawnej nędzy...
Jutro wyjdę od pana, nie żeby popaść w hańbę, jak się pan wyraziłeś, ale ażeby udać się do Pawła, który czeka na mnie, bo mu powiedziałam: „Miej cierpliwość... godzina mojej wolności się zbliża“... Powiem mu, że ta godzina nadeszła, że jestem już wolną...
— A jeżeli ja nie pozwolę — odezwał się świszczącym głosem, nieprzytomny prawie Jakób. — Jeżeli ci nie pozwolę żebyś ztąd wyszła?... Jeżeli nie pozwolę żebyś go kochała i jeżeli nie oddam cię jemu?...
— Pan?... a to jakiem prawem? — odrzekła Marta.
— Prawem opiekuna nad wychowanicą...
— Pan woale nie jesteś moim opiekunem...
— Przygarnąłem cię przecie... Żyłaś pod moim dachem i musisz mi być posłuszną — — Nie uznaję tego: — a zresztą gdybym była nawet niewolnicą, zerwałabym pęta swoje...
— Są tak silne, że ich zerwać nie potrafisz!...
— Zabraniam panu przeszkadzać mi w opuszczeniu tego domu.
— Ja ci zabronię jednakże!
— Jakim sposobem?
— Użyje przemocy jeżeli będzie potrzeba.
— A ja przywołam władzę na pomoc, a jeżeli ta nie zgodzi się mnie obronić, obronię się sama!...
Powiedziawszy to, Marta chwyciła ze stołu przecinaczkę stalową w złotej oprawie, w formie sztyletu, istne arcydzieło sztuki, równie jednak niebezpieczne jak i broń prawdziwa i dodała:
— Nie pana zabije, ale siebie!... — Śmierć jest także wolnością!... — Teraz proszę mnie zostawić!... potrzebuję być sama!...
Groźba wypowiedziana przez Martę, groźba, którą zdolna była wykonać, rozproszyła chwilowy szał Jakóba.
Zrozumiał, że popełnił błąd ogromny, Pascal powiedział prawdę.
Sprawdziły się jego podejrzenia własne.
Marta kochała Pawła Fromentala.
Jeżeli się oswobodzi, jeżeli ucieknie z pałacu, ażeby się z nim połączyć, to we dwoje stać się mogą bardzo dla nich niebezpiecznemi.
— Marto!... Marto!... zawołał wystraszony, wyciągając ręce do młodej dziewczyny — gorączkę miałem... plotłem jak ostatni głupiec!... Przebacz mi!... przebacz!...
— Chętnie zapomnę o zniewagach, które zresztą nie mogły mnie dosięgnąć, odrzekła sierota — ale postanowienie moje jest niezmienne...
— Chcesz koniecznie mój dom opuścić?...
— Tak.
— Niepodobna...
— Jutro ztąd odjadę...
— Nienawidzisz więc mnie tak bardzo?...
— Nie mam wcale nienawiści, tylko żal...
— A jeżeli bym ci przysiągł, że od tej chwili, nigdy nie wypowiem ani jednego słowa, będącego iluzyą do tego co mówiłem, do projektów, jakie sobie ułożyłem?...
— Nie uwierzę panu...
— A jeżeli cię uwolnię?...
— Jestem wolną chyba przecie, nic mnie z panem nie wiąże.
— Jeżelibym ci dał dowód mojej poprawy? jeżelibym ci powiedział: — Kochaj Pawła... nie myślę was rozłączać...
bądźcie szczęśliwi... poświęcę się dla szczęścia waszego...
— Gdybyś mi pan to powiedział?...
— Tak... cóż wtedy?...
— Wtedy i tylko wtedy uwierzę, że to chwilowy szał spowodował dzisiejsze zachowanie się pańskie.
— A gdybym dodał: — Zostaniesz żoną Pawła, ale mnie nie opuszczaj!... — Pozostań w tym domu, ty której rysy przypominają mi tak bardzo drogie dziecko moje... Cóż byś mi odpowiedziała?...
— Odpowiedziałabym, uczyń Pawła moim mężem, a wszystko będzie zapomniane!...
— Za miesiąc, przysięgam ci, zostaniesz jego żoną!...
— Przysięgasz pan?…..
— Na grób mojej córki, którą utraciłem... na szanowaną pamięć twojej matki!...
— Paweł będzie mógł przychodzić tutaj co wieczór?... będziemy mogli rozmawiać ze sobą swobodnie?...
— O!... nie... nie... nie jeszcze... — nie tutaj...wykrzyknął Jakób Lagarde, przepysznie udając przerażenie. — Pozostawcie mi czas przyzwyczaić się do tej myśli, że kochasz innego... — Pojedziesz do Petit-Castel i tam widywać będziesz narzeczonego... — Po trochu powróci mi odwaga... przyzwyczaję się nazywać Pawła moim synem, tak jak ciebie nazywam moją córką...
Marta patrzyła na doktora z ogromnem ździwieniem.
Zapytywała się siebie, czy ten człowiek mówi prawdę, czy nie ukrywa jakiej myśli, czy nie chce jej oszukać?
Zręczny oszust miał oczy załzawione i miał łzy w głosie także.
Sierota pomyślała sobie:
— Może on naprawdę mnie kocha i tak cierpi... — Wiem co to jest miłość. — Poświęca się... — Muszę mu uwierzyć...
Jakób widział dobrze, co się działo w umyśle młodej dziewczyny.
Czuł, że ją pokonał.
Odgrywał w dalszym ciągu piekielną komedyę i padłszy przed Martą na kolana, mówił z płaczem:
— Ulituj się!... ulituj!... — Ja was tak oboje będę kochał!... — Będziecie dziećmi mojomi!...
— Dobrze — rzekła Marta, przekonana płaczem nędznika — o wszystkiem zapomniałam i wierzę panu...
— Niech się Bóg błogosławi, za to słowa!...
— Kiedy mnie pan odwieziesz do Petit-Castel?...
— Pojutrze, jeżeli sobie życzysz...
— Naturalnie, że sobie życzę!... — A za miesiąc... wszak pan przyrzekłeś, przysięgłeś nawet...
— Za miesiąc — dokończył Jakób — zostaniesz żoną Pawła Fromentala... — Czy wtedy przebaczysz mi zupełnie?...
— Już panu przebaczyłam...
— Ani już pamiętam nawet, czyś mi pan dokuczył czemkolwiek...
I Marta zaczęła płakać z kolei.
Jakób chciał się zbliżyć do niej.
Instynktownie odskoczyła przestraszona.
— Wątpisz jeszcze? — szepnął pseudo-Thompson wymówką.
— Nie, nie wątpię — odrzekła Marta. Potrzebuje się pomodlić...
Widocznem było, że młoda kobieta, życzyła sobie pozostać samą.
— Żegnam cię i życzę dobrej nocy moja córko... powiedział Jakób Lagarde — i wyszedł.
Ale dodał zaraz, rzucając złośliwe spojrzenie na drzwi, jakie zamknęła za sobą:
— Podpisałaś wyrok śmierci na siebie, kochana panno Marto Grand-Champ!...
Udał się do swojego pokoju, ale nie położył się zaraz, bo wiedział, te sen mu na powieki nie przyjdzie.
Rajmund Fromental wyjechał do Joigny o ósmej wieczorem.
O jedenastej był już na miejscu.
Nie wiedząc wcale gdzie jest prefektura departamentu l’Yonne, wsiadł do jednego z omnibusów, jakie stały przy stacyi kolejowej, a na jakim świecił napis: Hotel du Cheval Blanc.
W kwadrans później wysiadł we wspomnionym hotelu i zażądał pokoju.
Zaraz się spać położył.
Nazajutrz wstał z samego rana i z niecierpliwością wyglądał na otwarcie sądu.
Czekając przepisanej godziny, spacerował po Joigny.
Pascal Saunier także wstał bardzo rano.
O dziewiątej, znajdował się już w Mont-de-Pieté.
Okazał kartkę, jaką mu dnia poprzedniego wydano, i odebrał bez żadnych trudności złoty medal, zastawiony niegdyś przez Martę Grand-Champ.
Pociąg z Marsylii do Paryża przechodził przez Joigny o dziesiątej, minut piędziesiąt.
Ex sekretarz hrabiego de Thonnerieux powrócił spiesznie do hotelu Martin-Pecheur i udał się na stacyę w towarzystwie Lureau, jadącego do Sens.
O dziewiątej, Fromental przedstawił się w sądzie i zażądał widzenia się z prokuratorem rzeczpospolitej, albo jego pomocnikiem.
Jako inspektor służby bezpieczeństwa publicznego miasta Paryża, nie potrzebował wyczekiwać w przedpokoju.
Wprowadzony natychmiast do gabinetu towarzysza prokuratora, okazał mu odezwę prefekta policyi, po przeczytaniu której, urzędnik oddał mu się do dyspozycyj.
W kilku słowach Fromental przedstawił położenie.
— A więc, — odpowiedział urzędnik, skoro Rajmund skończył opowiadanie, przyjechałeś pan do Joigny, aby odkryć ślad tych dwóch ludzi, o których wspominałeś?
— Tak jest, panie... Pascala Sauniera i Jakóba Lagarda... Ten ostatni pochodzi z tego miasta i wezwany tu był po wypuszczeniu z więzienia w jakimś interesie.. Czy nie znasz pan ojca jego?...
— Nie. Nie tak dawno tu urzęduję, nie mam więc jeszcze szerszych stosunków, zapoznam pana jednakże z kimś, który na pewno potrafi objaśnić pana we wszystkiem... Poczciwy to wielce człowiek, który w Joigny się urodził i nigdy z Joigny nie wyjeżdżał, zna zatem wszystkich doskonale. Zarządza policyą municypalną i doskonale wywiązuje się ze swoich obowiązków. Zadowolony pan będzie na pewno z jego pomocy.
Urzędnik zadzwonił.
Woźny wszedł do gabinetu.
— Dowiedz się, czy pan Cerbier jest w biurze... jeżeli jest, to poproś aby tu przyszedł, jeżeli nie przybył jeszcze, niech zaraz poślą po niego do domu...
Woźny pospieszył spełnić rozkaz odebrany.
Pan Cerbier był już w biurze.
Nie upłynęło pięciu minut, gdy wchodził do gabinetu pomocnika prokuratora.
Był to człowiek piędziesięcio-letni, już szpakowaty, średniego wzrostu, tęgiej budowy, ubrany starannie i wygolony.
Na pierwsze wejrzenie, fizyonomia togo małomiasteczkowego pana obywatela wydawała się głupkowatą, ale kto ma się przypatrzył lepiej, ten na pewno zauważył, że miał żywo, błyszczące, pełne inteligencyi oczy.
— Pan prokurator może potrzebuje? zapytał kłaniając się urzędnikowi.
— Tak... odłożysz pan na bok wszelkie sprawy i oddasz się najzupełniej do dyspozycyi pana Fromentala, inspektora bezpieczeństwa publicznego miasta Paryża.
Cerbier skłonił się Fromentalowi.
— Idzie tu o rzecz nader ważną, o sprawę wymagającą bardzo wiele sprytu... Liczę na gorliwość pańską... Ale przedewszystkiem — odpowiedz pan na pytania, jakie ci zada pan Fromental...
Policyant z Joigny spojrzał z uśmiechem na swojego kolegę paryzkiego i rzekł:
— Jestem na pańskie rozkazy... proszę, niech mnie pan zapytuje.. Odpowiem jak potrafię najlepiej...
— Czy znasz pan, albo czy znałeś pan dawniej niejakiego Lagarde?... zapytał Rajmund.
— Lagarde?... — powtórzył Cerbier bez żadnego wahania. — Jest ich trzech w Joigny, ale nie są sobie krewni. Był czwarty, który umarł dnia 28 grudnia 1878 r., a którego syn był skazanym w 1874 r. na pięć lat więzienia...
— To o tego ostatniego właśnie chodzi... Czy nie wiesz za co został skazany?...
Wdał się z jakimś zanadto niecierpliwym spadkobiercą, który chciał czemprędzej doczekać się sukcesyi i... przyspieszyli zgon bogatego chorego...
— Tego chorego Jakób leczył zapewne... zapytał Fromental.
— Tak, był dobrym nawet doktorem, człowiekiem bardzo dystyngowanym, ale łotrem z natury...
Fromental pytał dalej.
— Po wyjścia z więzienia człowiek ten wzywany był do Joigny i był tu ze trzy miesiące temu, w jakimś interesie familijnym!... Czy nie wiesz pan co o tem?...
Cerbier potrząsnął głową.
— Nie wiem nic o tem... — odrzekł. Gdyby był powrócił, zrobiłoby to było pewne wrażenie w mieście, bo się ogromnie sprawą jego zajmowano. Znałem go nadto osobiście i byłbym go poznał z pewnością.
— Miał tutaj odbierać spadek po ojcu...
— Może dał komu plenipotencye do działania. Nic zresztą łatwiejszego, jak dowiedzieć się o tem... — Udamy się do pana Laboye, notaryusza nieboszczyka Lagarda i zapytamy jak było.
— Zechcesz mi pan zatem towarzyszyć do notaryusza?...
— Najchętniej, ale nie traćmy ani chwili, ażeby się z nim zobaczyć…..
— Czy ma zamiar gdzie wyjechać?...
— Nie, ale dziś u nas dzień targowy i w kancelaryi pana Laboye musi już być pełno włościan, którzy przyjeżdżając z prowiantami, załatwiają przy sposobności interesa. — Nic otóż nie ma nudniejszego nad włościanina, opowiadającego swoję sprawę. Notaryusz nie może się już pozbyć żadną miarą takiego klijenta.
— Ha, to idźmy! ― rzekł Rajmund. — I ukłoniwszy się pomocnikowi prokuratora, który poprosił o wiadomość co do rezultatu poszukiwań, opuścił biuro z panem Cerbier.
Od sadu do notaryusza, nie było daleko.
W pięć minut byli już na miejscu.
Naczelnik policyi municypalnej miasta Joigny, znał doskonale zwyczaje miejscowe.
Kancelarya notaryusza zapchaną już była przez wieśniaków w długich bluzach płóciennych niebieskiego koloru.
Dependent oświadczył Cerbierowi, że nie może żadną, miarą mówić w tej chwili z panem Laboye, bo ten w od dzielnym gabinecie ma radę familijną.
Nie można mu przerywać pod żadnym pozorem.
— Może pan, mógłbyś nam dać objaśnienia, jakich potrzebujemy — odezwał się Rajmund do dependenta.
— Wątpię. — Nie jestem obznajmiony z biegiem interesów, bo pracuję tu od kilku tygodni dopiero.
— A o której — rzekł Cerbier — będziemy mogli widzieć pana notaryusza?...
— W godzinie śniadaniowej, jeżeli panom tak pilno... — Uprzedzę pana Laboye.
— Prosimy bardzo... będziemy punkt o dwunastej?... — A teraz chodźmy odwiedzić tego kuzyna...
Obaj mężczyźni wyszli z kancelaryi.
Rajmunda do najwyższego stopnia niecierpliwiły wszystkie te opóźnienia.
Czas uchodził, a on czuł, że od pośpiechu wszystko zależy.
Kuzyn Jakóba Lagarda, miał zakład wyrobu broni przy ulicy Grand-Rue.
Corbier poprowadził tam Rajmunda.
Lagarde powitał uprzejmie Corbier’a.
— Cóż pana tu sprowadza?... — zapytał z uśmiechem. — Czy nie przyszła pana przypadkiem ochota, wybrać się na polowanie i kupić Lefoszówkę?...
— Nie kochany panie Lagarde... — Ja, jak wiesz dobrze o tem, poluję bez broni, a moja zwierzyna nie zakłada się na rożen. — Przychodzę do pana po małe objaśnienia.
— Kogo czy czego dotycząco?...
— Dotyczące kogoś z pańskiej rodziny...
— A ba!... O kogo chodzi?...
— O jednego z krewnych pańskich...
— O którego?...
— O Jakóba Lagarde’a...
Fabrykant zmarszczył brwi.
— To o tego ptaka chodzi! — odrzekł. — Czy po wyjściu z więzienia, dopuścił się znowu jakiej niegodziwości.
— Bardzo być może, ale ja nic o tem nie wiem...
— Więc co chciałeś się pan dowiedzieć?...
— Czy był tu przed trzema miesiącami, dla odebrania spadku po ojcu... i czy pan wiedziałeś o tem?...
— Nie... Ale pana notaryusz o tem najlepiej objaśni.
— Byliśmy już tam i zaraz tam znowu pójdziemy. — Przypuszczaliśmy, że był może u pana, podczas bytności w Joigny...
— On?... Bagatela!... Ślicznie go byłbym przyjął... — Był o tem przekonany i nie pokazał się wcale.
Wyszli od fabrykanta.
— Tylko zatem rejent jeden będzie w stanie pana objaśnić — odezwał się Corbier. — Mamy jeszcze pół godziny czasu — dodał, spoglądając na zegarek. Wstąpmy zatem na kieliszek absyntu.
— Dobrze, ale pod warunkiem, że mi pan zrobisz przyjemność i zjesz ze mną śniadanie...
— Służę panu z całego serca...
Po absyncie obaj agenci powrócili do pana Laboye.
Właśnie zasiadł do stołu, ale uprzedzony o wizycie Cerbiera, wydał rozkaz przyjęcia go natychmiast.
Wprowadzono przybyłych do gabinetu.
— Kochany panie Laboye — odezwał się naczelnik policyj municypalnej w Joigny —przyszliśmy zapytać pana, czy niejaki Jakób Lagarde, skazany na pięć lat więzienia i wypuszczony po odcierpieniu kary, nie odbierał za pośrednictwem pana spadku po ojca, zmarłym w 1878 r.
— Odbierał — odpowiedział notaryusz.
— Przychodził sam?...
— Sam osobiście... — Był pierwszy raz w kancelaryi 25 maja... nazajutrz podpisał pewne papiery, a w kilka dni potem, wręczyłem mu sumę spadkową... Odebrał z górą dwadzieścia tysięcy franków...
— Więc kilka dni przepędził w Joigny?...
— Bawił tu dni sześć czy siedm...
— Czy nie mógłbyś nam pan powiedzieć, gdzie mieszkał w ciągu tego czasu?...
— Nie pytałem go o to... — Zapewne stał w którym z hotelów...
— Przekonamy się... — rzekł Corbier.
— Nie wie pan notarysz przypadkiem, czy Jakób Lagarde sam był w Joigny, czy z kim drugim jeszcze?... — zapytał Fromental.
— Nie, nie był sam... — Mówił mi, jak przypominam sobie doskonale, iż zwłoka w interesach niepokoiła go podwójnie, bo ma ze sobą przyjaciela, któremu bardzo się spieszy z wyjazdem.
— A ha!... — mruknął Rajmund. — Ten przyjaciel, to Pascal Saunier...
— Nie mówił panu nazwiska tego przyjaciela... nie mówił gdzie się zamierzał udać z Joigny?…..
— Mówił mi coś o Anglii... o Londynie i nic więcej.
— Kłamstwo!... — Paryż, to jedyne miasto na świecie, które pociąga ku sobie wyrodków podobnego rodzaju.
— Pomimo najszczerszej chęci, nie podobna by mi panom powiedzieć nic więcej... — oświadczył notaryusz. — Bardzo dziś jestem zajęty, czeka na mnie chmara osób... Pozwólcie mi panowie, pójdę dokończyć śniadania.
Cerbier i Rajmund pożegnali p. Laboye i wyszli.
Znalazłszy się na ulicy, Rajmund rzekł:
— Przepędził tutaj blizko tydzień... musiał więc pozostawić jakiś ślad po sobie, chociażby nazwisko tylko w książkach policyjnych w hotelu, w którym zatrzymał się ze swoim przyjacielem...
— Może podał nazwisko nie swoje ― zauważył Cerbier. — Zjedzmy śniadanie, a później sprawdzimy fakta, co się trochę zapewne przeciągnie. — Prócz hoteli jest dosyć jeszcze prywatnych mieszkań w Joigny i kto wie, czy nie będziemy musieli wszędzie się rozpytywać.
Rajmund coraz bardziej przeklinał zwłokę, ale potrzeba było być zrezygnowanym.
Po śniadaniu, które dosyć długo trwało, bo Cerbier nie łatwo się zaspakajał, zaczęli obchodzić hotele, a najpierw u dali się do hotelu Cheval Blanc w którym Fromental stanął wczoraj.
Kazali przedstawić sobie książki meldunkowe.
Tego samego dnia o czwartej, Pascal Saunier, przybył do Paryża na ulicę de Miromesnil, gdzie Jakób Lagarde oczekiwał go z gorączkową niecierpliwością.
Pociągnął zaraz kamrata do siebie do gabinetu.
— No cóż! masz?... — zapytał zasunąwszy drzwi poprzednio.
— Mam, ale nie bez pewnej trudności się załatwiłem... — odrzekł Pascal. — Oto jest...
I rzucił złoty medal na biurko.
Jakób chwycił go drżącą z radości ręką.
— A ty? — zapytał ex-sekretarz hrabiego Thennerieux — cóż zrobiłeś z Fabianem Chateloux?...
— Nie wiele...
— Jakto?...
Jakób opowiedział co się stało.
— Głupstwo!... Będziemy mieli jego medal... — odrzekł Pascal — potrafię się dostać do pokoju pana hrabiego.
— Liczyłem na to, że wynajdziesz jaki sposób...
— Znalazłem go już, bo nic nadto łatwiejszego...
— Naprzykład?...
— Zabije się pana Fabiana zręcznem pchnięciem sztyleta... pozostawi mu się bilety wizytowe w kieszeni i... wyrzuci na publiczną drogę!... — Znajdą go, odniosą do domu matki, położą z wielką ceremonią na łóżku i obstawię świecami...
Wieść o katastrofie lotem błyskawicy się rozniesie...
Jako przyjaciel hrabiny pojedziesz jej złożyć wizytę kondolencyjną i mnie ze sobą zabierzesz...
Zażądamy aby nas dopuszczono do zwłok nieboszczyka, dla złożenia mu hołdu ostatniego i podczas kiedy ty szlochać będziesz z matką, ja zabiorę pudełko...
— Jutro więc rozegrają się ostatnie akta tragedyi! — wykrzyknął uradowany Jakób.
— Zdecydowałeś się stanowczo?...
— Jak najbardziej stanowczo.
— Marta zniknie także?
— Tak samo jak i drudzy — odrzekł doktór ponuro.
— Brawo! Nabrałeś nareszcie rozumu... A Paweł Fromental?...
— Pożegna świat razem z Martą swoją wspólniczką...
— Jakże go sprowadzisz do Petit-Castel?...
— Zaraz o tem pomówimy.
— Dla czego nie teraz?
— Jest coś pilniejszego do załatwienia?...
— Cóż takiego?
— Zebrać medale, które posiadamy i zobaczyć czy nie moglibyśmy bez tych dwóch, których nam jeszcze brakuje, otworzyć sobie Sezama.
— Możemy spróbować, ale wątpię czy to się uda... Jak będzie brakować jednego chociaż wyrazu, to nic nie zrobimy.
— Zobaczmy jednakowoż...
— Jakób wyjął medale ze szkatułki w której były zachowane, i ułożył je na biurku według numerów porządkowych.
— Pisz! — odezwał się następnie do Pascala.
Ten wziął pióro i czekał co mu pseudo-Thompson podyktuje.
Des | granges | de | mer | la |
septiéme | dalle | noire | de | la |
comptant | à | partir | du | coin |
— Czy już wszystko?
— Wszystko... czytaj teraz...
Pascal przeczytał głośno to co napisał:
— Des granges de mer, septième dalle comptant de la coin...
— Nic nie wiadomo! — wykrzyknął Jakób tupiąc nogami zo złości — brakuje wyrazu najgłówniejszego...
— Ja ponieważ znam majątki de Thonnerieux’go, mógłbym skompletować pierwsze zdanie — odezwał się Pascal.
— Tak myślisz?
— Jestem tego zupełnie pewny... ale to nas do niczego nie doprowadzi...
Powiedz jednakże...
— Mowa tu zapewne o zamka des Granges de Mer-la-Foine.
— Przypuszczasz, że te pieniądze są tam w tym zamku ukryte?
— Tak, pod czarną płytą, ale co to za czarna płyta? gdzie jej szukać, od jakiego liczyć kąta? Nie możemy nic, literalnie nic... Dla odczytania tych logogryfów potrzeba wszystkich medalów.
— Bądź spokojny, wkrótce je będziemy mieli! — Teraz pomówmy o Pawle Fromentala. Weź ćwiartkę listowego papieru i pisz...
— Co chcesz ażebym pisał? — zapytał Pascal przerażony.
— List.
— Głupstwo!... Korespondencya najczęściej staje się przyczyną nieszczęścia.
— W tym wypadku, nie mamy się o co obawiać... Ten list w żadnym razie skompromitować nas nie potrafi... Weź świeże pióro i zatemperuj...
Kiedy Pascal ździwiony ale posłuszny wziął się do temperowania pióra, Jakób wyjął ze skrytki swego biurka maleńką flaszeczkę z płynem zielonawym mocno zakorkowaną.
Odetkał flaszeczkę i postawił ją obok Pascala, który zapytał.
— Co to?
— Niewinny środeczek chemiczny... Cenne odkrycie, jakie mi się zrobić dało! — Utyjesz tego płynu zamiast atramentu... Przechodząc z końca pióra na papier, stanie się czarnym zupełnie...
— No więc?...
— Ten, co w dwadzieścia cztery godzin później chciałby ten list przeczytać, znajdzie tylko czysty papier... — Paweł Fromental otrzyma to, przeczyta, dowie się o miejscu i godzinie naznaczonej mu na spotkanie i schowa do kieszeni, nie troszcząc się o nic więcej...
— Ale jeżeli we dwadzieścia cztery godziny, przyjdzie mu ochota raz jeszcze miłosny bilecik odczytać, to dopiero łamać sobie będzie głowę, dla czego Marta użyła do korespondencyi atramentu, który niegdyś sympatycznym nazywano...
— Czy nie obawiasz się, aby nie rozplótł o tym liście?...
— Zapewniam cię, że słówka przed nikim nie piśnie!... — Zresztą komu miał by się zwierzać?...
— Ojcu...
— Ojciec w podróży, a on mieszka Bam w małym domku w Oréteil... — Powtarzam ci, że jestem najzupełniej pewnym, że niczego się zgoła nie obawiam.
Na wszelki przypadek, naśladuj pismo Marty, bo nie wiem, czy go Paweł nie zna czasami... Pisz leciutko, dotykając zaledwie papieru...
Pascal umaczał pióro w zielonawym płynie i po dyktandzie Jakóba napisał to słów kilka
„Mój serdeczny!...
— Obiecałam ci donieść, gdy będę wolna... Jestem wolna... — Jutro wieczorem będę w Petit-Castel z Angelą, zupełnie mi oddaną…..
„Przepłyń jutro o północy odnogę Marny dotykającą do parku i wysiądź w przystani...
„Angela będzie tam czekać na ciebie i przyprowadzi cię do mnie...
„Pamiętaj, aby nikt na świecie nie domyślał się tej schadzki, jeżeli chcesz, żebym do ciebie należała całe życie.
„Kochająca cię z całej duszy,
List został napisany.
To, co Jakób przewidywał, zupełnie się sprawdziło.
Zielonawy płyn, przelany na papier, przybrał kolor czarny, błyszczący.
Pismo łudząco podobne było do pisma sieroty.
— Znakomicie!.. Słowo honoru daje... — powiedział Pascal.
— Środeczek niewinny... a niezmiernie użyteczny w pewnych okazyach...
— Nieoceniony do podpisywania weksli lichwiarzom!... — dodał, śmiejąc się ex sekretarz hrabiego de Thonnerionx. Lichwiars w terminie znalazłby w swoim pugilaresie czysty tylko stemplowy arkusz papieru. — Wyobrażam sobie jego minę!...
— Bądźmy poważni, — odrzekł Jakób! — włóż list w kopertę...
— Zrobione...
— Teraz połóż adres: Pan Paweł Fromental w Cretéil-Seine... Doskonale... Teraz potrzeba co tchu oddać ten list na pocztę...
— W tym cyrkule?...
— O! nie!... ja sam osobiście go zaniosę do stacyi głównej na placu Giełdy... Ty idź połóż się do łóżka. Musisz bardzo potrzebować spoczynku... obudzę cię do obiadu...
Powróćmy do Joigny.
Była dziesiąta wieczór.
Rajmund Fromental i Cerbier, przepędzili całe popołudnie i cały wieczór na przeglądaniu książek meldunkowych po hotelach i prywatnych chambregarnies bez najmniejszego rezultatu.
Nigdzie żadnego śladu przejazdu Jakóba Lagarda i Pascala Saunier.
Zgorączkowany i niespokojny, Rajmund zaczynał tracić nadzieję, i uważał przyjazd swój za zupełnie chybiony.
Zostawało jednakże jeszcze do zrewidowania parę miejsc.
Nazajutrz rano, bo dziś zapóźno już było, postanowił tego dokonać.
Cerbier postanowił odprowadzić kolegę do hotelu Cheval-Blanc.
— Obawiam się jednej rzeczy... odezwał się nagle Rajmund w czasie drogi.
— Czego mianowicie?...
— Czy dwaj uwolnieni więźniowie nie podali nazwisk fałszywych...
— Dla czego by mieli się ukrywać?... Byli w porządku ze sprawiedliwością, odsiedziawszy karę... Nie było im nic do zarzucenia.
— Jakób Lagarde na pewno pragnął aby nie wiedziano o jego obecności w mieście rodzinnem...
— Aj! do dyabła, nie pomyślałem o tem!... No zaczekajmy do jutra... a teraz życzę ci dobrej nocy kolego.
Nazajutrz rano Cerbier przyszedł z samego rana po Rajmunda; rozpoczęli na nowo pielgrzymkę z jednakowym ciągle rezultatem.
Pozostał im nareszcie do zwiedzenia jeden tylko jeszcze hotel „Martin-Pecheur“, utrzymywany przez Lureau.
Ten ostatni czemprędzej podał im książkę żądaną, i zeszedł do piwnicy, gdzie butelkował wino.
Podczas gdy Fromental przeglądał tę książkę, Corbier odezwał się ze śmiechem:
— Ostatki bywają najlepsze czasami...
Rajmund odczytywał listę podróżnych, spodziewając się ciągle jeszcze napotkać nazwisko Jakóba Lagarda i Pascala.
Nagle zadrżał i wykrzyknął.
— Znalazłeś pan?... zapytał Cerbier.
— Nie, ale znalazłem coś szczególnego.
— Co takiego?...
— Nazwisko...
— Jakie?...
— Doktora Thompsona...
— Znasz pan tego doktora?...
— Zna go Paryż cały!... Sławny to doktór. Ale jakto?... powracając z Ameryki, udając się do Paryża, zatrzymywał się w Joigny?... To wcale dziwne!... I w dodatku przybył tu właśnie w chwili, kiedy Jakób Lagarde nie figuruje w żadnej księdze...
— Prawda!... — rzekł Cerbier — a mnie w tej chwili przyszło coś do głowy.
— Co?... — zapytał Rajmund. — Po wiedz pan co myślisz?...
— Czy przypadkiem ten doktór Jakób Lagarde nie będzie doktorem Thompsonem?...
— Właśnie... to samo myślałem...
Podczas kiedy zamieniali te słowa, oczy Fromentala patrzały w książkę.
Znowu zadrżał.
Przeczytał ponad nazwiskiem Thompsona, nazwisko mniemanego jego sekretarza.
— Pascal Rambert?... — powiedział głośno.
— Pascal Rambert! — powtórzył Cerbie. — Napisane to?...
— Patrz pan!... sekretarz doktora.
— To samo imię co Sauniera... zauważył naczelnik policyi municypalnej.
Oto łotr co źle zatarł swoje ślady!... Możesz pan na pewne widzieć w nich swoich poszukiwanych.
— Ah!... — wykrzyknął Rajmund, któremu mózg trzeszczał pod nawałem cisnących się myśli, muszę się koniecznie rozmówić z gospodarzem hotelu!...
— Pójdę zaraz po niego... — rzekł Cerbier.
I udał się do piwnicy.
Pozostawszy sam, Rajmund zaczął się zastanawiać.
Przypomniał sobie pierwsze swoje spotkanie z doktorem Thompsonem i jego sekretarzem, silił się przypomnieć sobie każde słowo z rozmowy, ażeby odkryć coś podejrzanego.
Podejrzenie coraz silniej go opanowywało.
Starał się odtworzyć sobie ich rysy.
Powątpiewał jednakże jeszcze.
Cerbier z gospodarzem powrócili z piwnicy.
— Panie gospodarzu! — zawołał Fromental do barczystego jegomości, wskazując palcem na otwartą książkę, — zapisałeś pan tutaj nazwiska dwóch podróżnych i musisz sobie przypominać te osby...
— O kim pan mówi? — zapytał Lureau.
— O doktorze Thompsonie i Pascalu Rambercie!
— O! z pewnością, że ich sobie przypominam! — wykrzyknął gospodarz z rozjaśnioną twarzą. Nie zapomina się nigdy klijentów podobnych?
— Dla czego?
— To takie wyjątkowo szlachetne serca! O! serca, które z pewnością rzadko się napotyka...
— Życzę sobie wiedzieć, skąd ci ludzie wzięli się u pana i wiele dni tutaj byli.
— To bardzo łatwo proszę pana, pozostawili tutaj zanadto dobre wspomnienie, ażeby o nich zapomnieć...
— Opowiedz mi pan wszystko, ale nie rozwódź się zanadto, nad drobnemi szczegółami...
— Będę się starał proszę pana.
To, co rozpowiadał Lureau zaczęło chwiać podejrzeniami Fromentala.
Dzielni ludzie, o jakich mówił oberżysta z takim zapałem, nie mogli być mordercami jakich poszukiwał.
Podobieństwo nazwiska nie dowodziło wszak, żeby Pascal Rambert był Pascalem Saunierem, ex-sekretarzem hrabiego de Thonnerieux.
— Czy ci podróżni mieli papiery w porządku? zapytał.
— W jaknajlepszym, łaskawy panie, o ile mogę sobie przypomnieć — odrzekł Lareau jakoś niepewny trochę.
— Czy jesteś pan zupełnie o tem przekonany?...
— No jeżeli mam powiedzieć otwarcie, to nie tak bardzo znowu...
— Będzie materyał do procesu kontrowersyjnego — zauważył Cerbier.
— Panie Cerbier — odrzekł oberżysta, pan wiesz przecie o tem, że są osoby, które ci imponują i których nie masz śmiałości podejrzewać. Gdyby goście moi byli jakimiś awanturnikami, to nie byliby się z pewnością tak zachowywali, nie byliby potrafili wzbudzić ogólnej admiracyi... Doktór nie byłby się osiedlił w Paryżu, gdzie już ma dzisiaj olbrzymie wzięcie, wzięcie, które codzień powiększa się jeszcze, jak mi powiedział wczoraj jego sekretarz pan Pascal Rambert.
Fromental podskoczył.
— Pan Rambert? — wykrzyknął.
— Tak jest panie...
— Był wczoraj w Joigny?
— Był, proszę pana...
— Był w Joigny?
— Przez wczoraj i onegdaj... to ostatni podróżny jakiego zapisałem.
Podejrzenia Rajmunda powróciły a szybkością błyskawicy.
— Czy pan Pascal Rambert nie powiedział co za przyczyna sprowadzała go do tego miasta?
— Powiedział...
— Więc?
— Interesa osobiste...
— To nie dosyć! — Jakie interesa?
— Nie byłem tyle niedyskretnym, aby się o to dopytywać, tembardziej, że mnie to nie wiele obchodziło... Sam jednakże opowiedział mi, co ma za interes...
— Jaki zatem?..
— Proszony był przez jednego ze swoich przyjaciół paryzkich, o wykupienie z Mont-de-Pieté jakiegoś przedmiotu cennego.
— Cennego przedmiotu, zastawionego w lombardzie w Joigny?
— Tak szanowny panie tu zastawiają się rzeczy bardzo drogie, proszę pana — dodał Lureau, widocznie dotknięty w miłości własnej.
— Jakiego rodzaju był ten przedmiot?
— Nie wiem...
— Ale ja się dowiem!... Wszystko to i dziwne i podejrzane... Ci ludzie przybywający z Ameryki i zatrzymujący się na kilka dni w Joigny, to jeszcze można wytłómaczyć... Ale ci ludzie powracający po rzeczy zastawione przez swoich przyjaciół, to coś porządnie podejrzanego!... Proszę opisz mi pan dokładnie tych dwóch ludzi...
— Nic łatwiejszego proszę pana.
Lureau podał wszystkie szczegóły o jakie go proszono.
Ale cóż to znaczy opis, jeżeli nie ma znaków szczególnych?
Nic a nic.
Włosy dzisiaj blond, mogą być jutro ciemne.
Wczoraj mógł mieć wąsy i brodę, dziś może być bez żadnego zarostu zupełnie, co zmienia twarz nie do poznania.
Albo był wygolony po same białka oczu, a po trzech miesiącach ma jak las gęstą brodę...
Rajmund pod tym względem nie czuł się więc dokładnie objaśnionym.
Opuścił ze swoim towarzyszem Hotel Martin-Pecheur, i poszedł do Mont-de-Pieté.
Przez drogę pytał go Cerbier:
— Czy spodziewasz się pan znaleźć jaką wskazówkę w przedmiocie jaki Pascal Rambert był tu zastawił?
— Nie wiem co znajdę — odrzekł Rajmund — ale zobaczymy. Znasz się pan na naszem rzemiośle i wiesz, że często rzecz najmniejszej na pozór wagi, pociąga za sobą ważne skutki... Zresztą, liczę też trochę na przypadek... Idę dotąd ciągle po omacku, stąpam ciągle po nieznanej mi drodze...
Dwaj policyanci szli prędko i przybyli wkrótce do Mont-de-Pieté.
Tam tak samo jak w całem mieście Cerbier dobrze był znanym.
Wiedziano, że miał się prawo wypytywać.
Rajmund przedstawiony przezeń dyrektorowi instytucyi, objaśnił, że potrzeba mu się dowiedzieć, co to za przedmiot wykupiony został wczoraj z zastawu.
— To rzecz bardzo łatwa — odrzekł dyrektor. — Przejrzymy kwity przedmiotów wczoraj odebranych i zaraz się przekonamy.
Polecił jednemu z podwładnych, aby te kwity przyniósł ma do gabinetu.
— Ale — zauważył dyrektor — jakże będzie pan mógł poznać ów przedmiot, skoro nie wiesz co to za przedmiot?
— Rzeczywiście — mruknął Rajmund, — trudność będzie ogromna...
— Wiesz pan przynajmniej przez kogo został wykupiony?
— Przez Pascala Ramberta.
— Czy on go sam także zastawiał?...
— Nie wiem tego.
Przyniesiono kwity.
Na prowincyi, wcale nie tak jest jak w Paryżu, gdzie niektóre lombardy na setki tysięcy franków obrachowywają swoje obroty dzienne, a czasami przechodzą nawet po za tę cyfrę.
Lombard w Joigny dalekim był od takiej skali.
Kwitów położonych na stole, było co najwyżej ze trzydzieści.
— Przystąpię do przeglądu — odezwał Big Rajmund.
— Bardzo proszę, oto wszystkie kwity wczorajsze.
Fromental zaczął czytać kwit pierwszy i spojrzał od razu na rubrykę mieszcząca opisy fantów.
I ten i dwa następne, wydały mu się zupełnie nic nie znaczące.
Doszedłszy do czwartego, wydał okrzyk zadowolenia.
— Znalazłeś pan co? — spytali na ras dyrektor i Cerbior.
— Tak! — odrzekł Rajmund — znalazłem!
— Co to takiego?...
— Słuchajcie panowie...
I przeczytał głośno opis, jaki już znamy.
— Medal złoty pierwszej próby, ważący 45 gramów 83 centygramów, posiadający wyrzniętą datę, wyrazy i numer kolejny...
I dodał tryumfująco:
— Więc odgadłem!... więc instynkt mój mnie nie omylił!...
Pascal Rambert, to Pascal Saunier, złodziej testamentu hrabiego de Thonnerieux! a doktór Thompson jest jego wspólnikiem!... — Znalazłem bandytów!
Ale ― rzekł po chwilowym namyśle — do kogóż należy ten medal?...
— Podpis osoby, która zastawiała medal, musi się znajdować po drugiej stronie dowodu.
Rajmund obrócił papier.
Przeczytał znaśladowany przez Pascala Saunier podpis sieroty: „Marta Grand-Champ!...“
— Marta Grand-Champ! — wykrzyknął przerażony. — Ah! teraz wszystko rozumiem! — Marta Grand-Champ, to napewno Marta Berthier, jedna z sukcesorek hrabiego! — Ona w rękach tego nędznika!... To rozumiem teraz jego udaną dobroć dla tego dziecka!... — I to syn mój w niej zakochany!... —Te łotry ją zabiją także teraz, skoro już posiadają jej medal! — O! Boże! mój Boże!... byłem tylko nie przyjechał zapóźno.
Spojrzał na zegarek.
— O której godzinie przechodzi pociąg do Paryża? — zapytał Cerbiera, który odpowiedział:
— Pospieszny o siódmej minut pięćdziesiąt trzy.
— Zdążę jeszcze dojechać na stacyę nie prawda?...
— Tak, ale bardzo się spiesząc...
— Chodźmy zatem! chodźmy!...
Rajmund pożegnał dyrektora Mont-de-Pieté i pociągnął Cerbiera.
Lecieli cwałem i przybyli na stacyę o siódmej minut czterdzieści dwie.
Przez drogę Rajmund poprosił kolegę, ażeby objaśnił pomocnika prokuratora, iż nagły wyjazd, nie pozwolił mu zdać sprawy ze swoich poszukiwań, jak to robić przyobiecał.
Pozostawało kilka jeszcze minut do odejścia pociągu.
Fromental kazał się przedstawić Cerbierowi naczelnikowi stacyi i rzekł mu:
— Wzywam pana, abyś natychmiast wysłał depeszę do prefekta policyi do Paryża.
— Jestem de dyspozycyi pańskiej — odpowiedział naczelnik. — Napisz pan depeszę... — zaras ją wyekspedyują.
Rajmund skreślił telegram, zawierający to słowa:
„Bardzo pilne! Zrobić natychmiast rewizyę u doktora Thompsona w jego pałacn przy ulicy de Miromesnil i przyaresztować wszystkich. — Zaraz przyjeżdżam.
Rozległ się świst lokomotywy.
Pociąg wjeżdżał na stacyę.
— Prędko bilet! — zawołał Rajmund.
— Wykupi go pan w drodze... — objaśnił naczelnik stacyi. — Uprzedzę nadkonduktora. — Siadaj pan do pierwszej klasy...
— Nie zapomnij pan o depeszy...
— Za pół godziny, będzie już na biurku pana prefekta policyi.
Naczelnik otworzył drzwi biura i wyszedł na peron.
Fromental skłonił mu się, uścisnął za rękę Cerbiera i skoczył do przedziału pierwszej klasy.
Dzwonek się rozległ, pociąg ruszył:
— Czy tylko przybędę na czas? — powtarzał sobie Rajmund, nie mogąc wiedzieć na pewno.
∗
∗ ∗ |
Paweł Fromental — jak to nasi czytelnicy sobie przypominają — powrócił do Créteil, szczęśliwy, że może powiedzieć Magdalenie, iż ojciec zostaje nakoniec wolnym, ale bardzo zmartwiony nagłem zniknięciem Fabiana i zajęty myślą, aby siebie także uchronić od jakiego niespodzianego napadu.
Wysiadłszy w Charenton z maleńkiego czółenka, szedł brzegiem Marny aż do Pont-de-Créteil.
Na drodze spotkał la Fouine’a.
Rybak-filozof włóczył się nad wodą, oczekując na Pawła.
Obaj młodzi ludzie uścisnęli się za ręce i la Fouine czuł się dumnym i szczęśliwym, że może rozpocząć swoją rolę protektora i opiekuna.
Nie tracąc czasu, zaproponował partyę łowów.
Paweł zgodził się na to.
Zaprosił Juliusza Boulenois na śniadanie i postanowili, że cały dzień wojować będę z rybami.
Idąc brzegiem, spotkali dwóch mieszczan, którzy spacerując tak byli zajęci rozmową, że na nich nawet nie zwrócili uwagi.
Nie można jednakże było im dowierzać, bo to dwaj agenci bezpieczeństwa, pilnujący właśnie Pawła.
— To syn Fromentala, — szepnął Vernier do towarzysza.
— Dobryś!... — odrzekł tenże. Jest razem z la Fouinem, razem zapewne powrócą do domu... Powróćmy do oberży, w której mieszkam i nie traćmy z oczu głównej drogi... Ztamtąd będziemy widzieli jak Paweł będzie wychodził... Będziemy wiedzieli gdziekolwiek się tylko ruszy... To będzie najlepsze miejsce do obserwacyi...
Udali się natychmiast do oberży, zażądali butelki wina i zasiedli przy oknie, z którego widać było i drogę główną i domek, gdzie mieszkał syn Rajmunda.
— Dajno karty, — rzekł Vernier do posługującego chłopaka, zagramy partyę pikiety.
Paweł i la Fouine weszli do willi.
Magdalena ucałowała swojego panicza i poprosiła la Fouina, ażeby poleciał do rzeźnika po kotlety, czemu młody rybak uczynił zadość bardzo chętnie.
Podczas jego nieobecności Paweł opowiedział starej służącej wszystko co się działo w Paryżu, niechcąc jej jednak przestraszać, nic nie powiedział o tem, że i on narażony jest na niebezpieczeństwo.
Pomimo radości z przychylnego rezultatu prośby swego pana, poczciwa sługa martwiała na same myśl zbrodni, o jakich się dowiedziała.
Łzy puściły jej się z oczu, gdy pomyślała o nieszczęśliwej hrabinie de Chatelux.
Przestała Pawła wypytywać i mrucząc sobie: „Miłosierdzie Bozkie, co za nieszczęście“, zabrała się do śniadania, bo właśnie la Fouine powrócił z prowiantami.
Po śniadaniu Paweł i la Fouine poszli na ryby.
Mieli powrócić do domu dopiero na obiad.
Towarzystwo Juliusza Boulenois, pomimo że tenże obywał się bez wszelkiej zgoła dystynkcyi, podobało się bardzo synowi Rajmunda.
Czuł, że w obecnych okolicznościach potrzeba mu mieć przy sobie kogoś, z kim mógłby porozmawiać o rzeczach obojętnych, a wolał la Fouina niż każdego innego.
Vernier i jego kolega widzieli jak dwaj młodzi wychodzili z narzędziami rybackiemi na ramionach.
— No to i cały dzień im przejdzie nad wodą!... — powiedział Vernier.
— Z pewnością, że nie oddalą się od Port-Créteil... potrzebaby tylko wiedzieć gdzie się usadowią..
— Agenci zapalili cygara, wyszli z oberży i z daleka śledzili Pawła i Julka, którzy, jak zwykle, zajęli miejsce na prost Petit-Castel.
— O już się usadowili... — rzekł Vernior. Znam ja rybaków, nie poruszą się oni ztąd aż do wieczora... Skorzystajmy z tego i chodźmy pogadać trochę ze starą służąca... Następnie pójdziemy co przetrącić... Ja funduję teraz a ty postawisz co wieczorem...
Pociągnęli ku mieszkaniu Pawła.
W chwili kiedy byli odeń oddaleni o jakie najwyżej piędziesiąt kroków, zobaczyli wychodzącego z domu pocztyliona.
— Przyniesiono list jakiś, — zawołał kolega Verniera. — Zapewne stary przysłał rozkazy służącej.
Nie mylili się wcale.
List przyniesiony pochodził rzeczywiście od Rajmunda.
Był to list ten sam, który wczoraj napisał a dziś rano idąc do prefektury wrzucił do skrzynki pocztowej.
Magdalena poznawszy pismo pana, czemprędzej je otworzyła.
Ze zdziwienia przechodziła w osłupienie, a z osłupienia w przerażenie, bo pisząc do poczciwej kobiety, ojciec Pawła nie ukrywał wcale, na jakie niebezpieczeństwo syn jego jest narażony. Zaklinał Magdalenę, aby czuwała nad chłopakiem, ale żeby mu nic o tem nie mówiła a ufała zupełnie agentowi Vernier, o którego przybyciu donosił.
W chwili kiedy dokończała czytania zadzwoniono do urtki ogrodowej, poszła więc ażeby otworzyć.
Vernier nie był Magdalenie nieznanym. Widywała go nieraz jak przychodził na ulice Saint-Louis-en-l’Ile.
Pomimo zmiany fizyonomii poznała go od razu.
— A! to pan, panie Vernier — powiedziała.
— Ja, kochana pani...
— Proszę wejść... Ten pan przychodzi z panem?...
— Tak.
— No to proszę, niech panowie wejdą obadwa.
I wpuściła do ogrodu obu agentów.
— Czy pani uprzedzoną została o naszej wizycie?... — zapytał Vernier.
— W tej chwili odebrałam list od pana.
— Więc wiesz pani o wszystkiem?...
— Wiem, że ukochany pan Paweł narażony jest na wielkie niebezpieczeństwo!...
— Osłonimy go z łatwością, ale pod pewnym warunkiem...
— Pod jakim?...
Że nas pani powiadamiać będziesz o wszystkiem co się tu stanie... jeżeliby się co stało...
— Możecie święcie rachować na mnie panie Vernier, będę panu wszystko donosić, ale gdzie znajdę pana w razie potrzeby?...
— Mieszkam w oberży Bruneta, a mój kolega u Poulaillona... niedaleko jeden drugiego, jak pani widzi...
— Zapamiętam... Ale moi panowie, — toż to przerażające to wszystko... Drżę jak liść... — Pan Paweł wyszedł...
— Wyszedł z la Fouin’em, wiemy o tem...
— To właśnie mnie niepokoi. — Co to za jeden ten la Fouine? Nie wygląda obiecująco... sądząc po toalecie...
— Nie okazale wygląda, to prawda, ale pozory często mylą... — La Fouine, to dzielny chłopak, na którym można zupełnie polegać... — Przy nim pan Paweł nie potrzebuje się obawiać...
— Dziękuję!... uspokoił mnie pan! — odrzekła Magdalena, odetchnąwszy swobodniej.
— Czy pan Paweł wychodzi czasem wieczorem? — zapytał Vernier.
— Najpóźniej o dziesiątej spać się kładzie.
— Nie ma zatem potrzeby, czuwać w nocy około domu?...
— Wcale nie ma potrzeby... — Ja zamykam drzwi sama...
— Czy ma jaką broń przy sobie?...
— Ma rewolwer w swoim pokoju...
— Dobrze! — Teraz zapisz to pani sobie dobrze w pamięci, że jeżeliby ktokolwiek obcy przyszedł do pana Pawła, w tej chwili trzeba którego z nas powiadomić o tem.
— Z pewnością, że nie zapomnę panie Vernier!...
Dwaj agenci pożegnali się i poszli na śniadanie.
O zmierzchu, to jest około w pół do ósmej wieczorem, Paweł i la Fonine powrócili.
Jedli obiad rozmawiając i układając się o przyszłą na ryby wyprawę.
O dziesiątej Juljusz Boulenois odszedł od Pawła, który zaraz spać się położył.
Umówili się nazajutrz na rano.
Magdalena odprowadziła la Fonina do furtki, starannie ją zamknęła, pozamykała też wszystkie drzwi w domu na dwa spusty i udała się także na spoczynek.
Boulenois obejrzał się na wszystkie strony.
Oczy jego przyzwyczajone do ciemności, widziały z daleka.
Nie spostrzegłazy nic podejrzanego, poszedł do oberży Poulaillona, którą od dwóch dni obrał sobie za siedlisko.
Zaledwie się trochę oddalił, gdy jakiś cień ludzki wyszedł także z po za krzaków i pociągnął drogą ku oberży Bruneta.
Był to Vernier, powracający do siebie.
Nazajutrz rano około ósmej, la Fouine zastukał do furtki ogrodowej.
Paweł już wstał i czekał na niego.
Postanowili, że pójdą na raki.
— Ale zapomnieliśmy o rzeczy najważniejszej — zawołał Julek...
— O czem takiem?...
— Zaopatrzyć się w mięso.
— Aj do licha!... prawda... no ale to nie takie znów nieszczęście!... Zaraz będziemy wszystko mieli.
— Weź pan siatki i zaczekaj na mnie na brzegu, a ja pobiegnę do rzeźnika do Saint-Maur, kupić co potrzeba...
Paweł wziął siatki, uprzedził Magdalenę, że przyjdzie z Julkiem na śniadanie o dwunastej i wyszli.
Kolega Verniera stał na czatach.
On dziś dyżurował.
Widział jak dwaj młodzi ludzie przechodzili i pewny, że zajmą to samo co Wczoraj miejsce, pospieszył do Verniera.
La Fouine odwiązał czółno Pawła i przepływał Marne, aby się udać do Saint-Maur.
Zniknął po za wysepką zarosłą wierzbami.
Paweł usiadł na murawie, przy brzegu i czekał na niego.
Nagle zadrżał.
Jakiś głos po za nim, wymówił jego nazwisko.
Obejrzał się i zobaczył listonosza wiejskiego, poszukującego czegoś w swojej torbie skórzanej.
— Ponieważ spotkałem pana, panie Fromental — odezwał się oficyalista pocztowy — to nie będę potrzebował chodzić do mieszkania pańskiego. — Mam coś dla pana... — Oto jest...
— Dziękuję — rzekł młody człowiek, biorąc list w rękę.
Listonosz poszedł sobie w dalszą drogę.
— Zapewne od ojca... — pomyślał Paweł.
I spojrzał na adres.
— Nie — to nie ojca charakter... Od kogóż to być może? — Pismo jakby kobiece... Gdyby to było... gdyby to było...
— Nie śmiał dokończyć swojej myśli.
Serce zaczęło bić mu gwałtownie...
Drżącą ręką rozdarł kopertę, spojrzał na podpis i wyraz niezmiernej radości, albo raczej upojenia, zajaśniał mu na twarzy.
— Od Marty!... szeptał drżącemi usty. — Od Marty!... Cóż ona pisze?...
I pożerał wyrazy skreślone przez Pascala pod dyktandem doktora Thompsona.
— Wolna!... wolna! — wykrzyknął po przeczytaniu ah! jakiżem ja szczęśliwy! — Zobaczę ją dzisiaj wieczór!... Dziś wieczór zapewne, będę ją mógł wyrwać z rak tyrana! — Będzie w Petit-Castel... Będzie z Angela, która jej jest tak oddaną, która wie o jej miłości i chce jej dopomódz... — Będzie czekała na mnie!...
O! moja ukochana, moja droga, jedyna Marto, ja nie każę ci na siebie czekać!...
Oswobodzę cię... Opuścisz dom, gdzie cię prześladują, zamieszkasz pod rodzicielskim moim dachem, zostaniesz moją żoną!...
Przeczytał list raz jeszcze, a po chwilowym namyśle powiedział:
— Ale nie... to niepodobna... Nakazuje mi tajemnice... — Zapewne nie będzie mogła zerwać jeszcze swojego łańcucha i pójść zemna... — Chce zapewne powiedzieć mi tylko, że szczęśliwa chwila się zbliża...
Przycisnął do ust ćwiartkę papieru, włożył ją z powrotem do koperty i schował do pugilaresu.
W tej chwili la Fouine ukazał się po drugiej stronie rzeki.
— Wziął wiosło — i w kilka minut był już na brzegu, na którym czekał go Paweł.
Udali się na połów raków.
O dwunastej byli już z powrotem w domku — połów nie bardzo się udał.
Postanowili po południu wybrać się po jaką rybę do usmażenia i na większego szczupaka.
I o wpół do drugiej zaopatrzeni winne przyrządy, byli już na stanowisku.
Paweł nie potrzebujemy o tem mówić, nie pisnął ani słówka o randez-vous, ani Magdalenie, ani la Fouinowi.
Czekał z nieopisaną niecierpliwością godziny błogosławionej, aby udać się do Petit-Castel.
To też łowienie nie zajmowało go wcale i nie skracało wcale czasu dłużącego się nieskończenie.
Rezultat połowu nie był lepszym niż rano.
O szóstej Paweł dał znak do odwrotu...
Kiedy doszli do miejsca w którem przywiązywali zwykle czółno, jakiś głos z drugiej strony Marny, zawołał na Juliusza Boulonois.
Podniósł głowę i spojrzał.
Zobaczył restauratora z wyspy.
Ten wyraźną pantominą przywoływał go do siebie.
— Wołają cię! — powiedział Paweł. Idź zobacz co to takiego.
La Fouine odbił od brzegu i podpłynął pod wyspę, a restaurator zawołał:
— A co to, a co to? czy już nie zajmujesz się połowem?... Dla czego zapominasz o swoich starych znajomych, cóż się z tobą dzieje?
— Ah! panie — odrzekł la Fouine — ja się wałęsam jak jaki milioner i po wszystkiem...
— Więc już nie zajmujesz się połowem?
— Owszem, ale tylko dla własnej przyjemności.
— Nie idzie tu o twoją przyjemność | na teraz... Dzisiaj musisz mi zrobić przysługę...
— Jaka proszę pana?...
— Musisz się trochę domyślać...
— Niech pan powie, tak jak bym się wcale nie domyślał...
— Jutro rano mam wesele, będę potrzebował kilku funtów ładnych ryb.
— Potrzeba więc będzie przepędzić noc na wodzie.
— Nie będzie to pierwsza!... Czyż już zostałeś takim próżniakiem?
— Próżniakiem nigdy!... Tylko od czasu mojego skaleczenia, nie lubię w nocy znajdować się na wodzie...
— Cóż ci się złego stać może? Przynieś mi sześć funtów ryby tylko ładnej, a ja ci zapłacę, słowo daję, zapłacę piętnaście franków!...
— No to będę łowił, ale żeby się panu przysłużyć, nie zaś dla piętnastu franków!...
— Ah! to ładnie! to bardzo ładnie!... Zresztą nie będziesz potrzebował przepędzać całej nocy... Ryby się dobrze biorą w odnodze wody bieżącej i za dwie godziny będziesz miał co potrzeba... Nie ma wcale księżyca, powietrze łagodne, będą chwytać od razu...
— To się tak mówi proszę pana... No, ale obiecałem, będę próbował... do jutra więc...
— Ja ci przygotuję trzy sztuki po sto sous...
La Fouine wiosłował do brzegu, na którym wysiadł Paweł.
— Cóż restaurator chciał ci powiedzieć? — zapytał syn Rajmunda, towarzysza swego Juliusza Boulenois.
Ostatni opowiedział o propozycyi jaką mu uczyniono.
— Sześć funtów ryb!... — zawołał Paweł — to dużo, to bardzo dużo!... — Czy sądzisz, że złapiesz tyle?...
— Dla czegoby nie!... — Restaurator ma racyę, to właśnie chwila przypływa i w małej odnodze, w nocy aż się roi...
— O jakiej odnodze mówisz?...
— O tej przy parku Petit-Castel.
— Na prawo? — zapytał zaniepokojony Paweł.
— Nie, na lewo.
Paweł odetchnął.
Gdyby la Fouine miał zamiar udać się na odnogę Marny z prawej strony parku doktora Thompsona, byłby mu popsuł wszystkie szyki, byłby go bowiem z pewnością zobaczył spotykającego się z Martą.
— Proszę cię ze sobą na obiad i liczę, że mi nie odmówisz?...
— Nigdy się takim zaprosinom nie odmawia, panie Pawle! — odrzekł rybak-filozof — ale idź pan sam naprzód do domu, ja zaraz tam nadejdę.
— Gdzież się udajesz?...
— Przygotuję czółno i uporządkuję, na noc narzędzia...
Paweł pociągnął do domu.
La Fouine przywiązawszy czółno poszedł się zaopatrzyć w ziemię i przynęty, a potem umieścił to wszystko w czółnie razem z wędkami i siatką i powrócił do syna Rajmunda.
Obiad dwóch młodych, nie ciągnął się bardzo długo.
O zmierzchu Boulenois pożegnał gospodarza, dopadł do czółna i ujął za wiosła.
Przepłynął odnogę oblewającą = lewej strony Petit-Castal i ulokował się obok czółna doktora Thompsons, to jest trochę po za rezerwoarem miniaturowej sadzawki parkowej.
Do tej tu przepływającej wody ryby zbiegały się gromadnie.
Przywiązał starannie czółno i zabierał się do roboty.
W tej chwili wybiła ósma na wieży kościoła w Joinville-le-Pont.
Wiatr północny niósł daleko echa dźwięku zegara.
Noc z powiadała się bardzo ciemna. Opuścimy na chwilę, brzegi Marny i poprosimy naszych czytelników, ażeby nam zechcieli towarzyszyć do pałacu przy ulicy de Miromesnil, na kilka godzin przed tą chwilą, gdy Julek Boulenois zabierał się do połowu.
Była pięta wieczorem.
Konsultacye się skończyły.
Jakób zdawał się być bardzo uradowanym.
Od czasu sceny z Martą, owej sceny dziwnej i gwałtownej, której czytelnicy nasi byli świadkami, przybrał na twarz maskę nieprzeniknioną.
Wydawał się wesołym — odzywał się do Marty tonem uprzejmym, daleko bardziej uprzejmym niż zwykle.
Po wyjściu ze swego gabinetu, udał się do pokoju sąsiedniego, w którym panna Grand-Champ zajętą była obliczaniem pieniędzy, jakie wpłynęły od pacyentów.
Na twarzy Marty rozlana była smutna melancholia.
— Moje dziecko — odezwał się Jakób — ta twoja twarz posępna, martwi mnie bardzo... — To jakby niema dla mnie wymówka...
— Wymówka?..— powtórzyła sierota, podnosząc na doktora oczy łez pełne.
— Tak, nie tylko nawet wymówka, ale dowód niezasłużonej nieufności.
— Nie rozumiem pana, panie doktorze...
— Gdybyś mi ufała w zupełności, czyż mogłabyś być smutną, po tem co ci obiecałem?... — Życzysz sobie, abym cię odwiózł bezzwłocznie do Petit-Castel, gdzie masz pozostawać, aż do chwili małżeństwa z Pawłem Fromentalem?...
— Pragnę tego z całej duszy — odrzekła Marta.
— Wszystko już tam przygotowane na twoje przyjęcie...
— Na prawdę?...
— Na prawdę moje dziecię.
— I odwieziesz mnie tam, panie doktorze?...
— I to zaraz, dziś wieczór, z Angela, która ci będzie towarzyszką!... Chcę abyś używała tam najzupełniejszej swobody... Urządzać się będziesz jak ci się podobać będzie. Napiszesz do Pawła Fromentala, ażeby przyjechał cię odwiedzić razem z ojcem, i ułożycie się o małżeństwo... Ja następnie zobaczę się z panem Rajmundem Fromentalem i ułożę się co do twego posagu.. Bo naturalnie że będziesz miała posag odpowiedni.. Nie odmówisz mi, bo byś mi ciężką boleść tem wyrządziła...
Marta wstała i obie ręce podała doktorowi.
Biorąc je zadrżał.
— Przyjmuję łaskę... — rzekła wzruszonym głosem sierota.
— Dziękuję!... dziękuję z całego serca!...
— Jesteś pan bardzo zacnym, bardzo szlachetnym człowiekiem.. Kiedy pojedziemy?...
— Już wydałem rozkazy... Pojedziemy o dziewiątej... Jutro spędzimy cały dzień wszyscy razem... Przygotuj rzeczy, jakie ci są konieczne na dwa dni... Za dwa dni od wiozę ci walizy...
— Stokrotnie panu dziękuję.
Rozradowana Marta wyszła, zamknęła się w swoim pokoju, padła tam na kolana, podziękowała Bogu za szczęście, na które tak długo czekała i które spotyka ją nareszcie.
Skończywszy modlitwę, zajęła się pakowaniem rzeczy, ale że myśli jej były gdzieindziej, bez żadnego ładu rzucała wszystko do walızki.
O siódmej poproszono ją na obiad.
— Czyś gotowa koteczko? — spytała — Angela.
— Gotowa... a ty?...
— O ja się nigdy nie spóźniam!...
W pięć minut po dziewiątej dwa powozy wyjeżdżały z pałacu.
W jednym z nich siedziała Marta z Angelą.
W drugim Jakób Lagarde z Pascalem Saunierem.
— Zbliżamy się do końca, mój kochany, odezwał się do pseudo-Thompsona ex sekretarz hrabiego de Thonnerieux. — Za trzy dni będziemy w zamku des Granges de Mer la-Fontaine i pomacamy miliony mego nieboszczyka chlebodawcy!...
Jakób nic nie odpowiedział.
Stał się dziwnie jakoś ponurym.
W tej chwili nie myślał bynajmniej o milionach, myślał o Marcie, o tem, to za kilka godzin już jej nie będzie na świecie.
Dreszcze przeszły go po całem ciele.
Przymknął oczy, ale nie mógł oddalić od siebie okropnego widzenia.
Pozostawmy dwa powozy, niech sobie jadą do Petit-Castel — i poprośmy znowu czytelników, ażeby nam towarzyszyli do piwnicy, służącej za więzienie młodemu hrabiemu de Chatelux.
Od chwili jakeśmy go opuścili, Fabian miał tylko jednę myśl: wydobyć się z ciemnicy i popędzić na ratunek matce zagrożonej.
Potrzeba ma było wolności, potrzeba mu jej było za jakąbądź cenę i otrzymanie jej nie zdawało mu się wcale niemożebnem, dzięki otworowi kanałowemu, w którym słyszał przepływającą pod sobą wodę.
Uzbrojony w nóż, ukląkł i zaczął skrobać cement spajający kamienie.
Ciężkie to było zadanie.
Podniósł się, przycisnął nogą koniec noża i złamał takowy.
Kawałek, jaki pozostał przy trzonku, nie był już taki giętki.
Rozpoczął teraz robotę w warunkach daleko korzystniejszych.
Żelazo dobrze teraz zeskrobywało cement.
Jak długo trwać miała ta praca tak nużąca, zanim będzie z niej rezultat jakikolwiek?
Fabian nie umiał zdać sobie z tego sprawy, ale poprzysiągł, że nie ustąpi przed zmordowaniem, że się nie zniechęci.
Skrobał całą noc, nie przestając ani na sekundę, chyba tylko żeby obetrzeć czoło potem zroszono i czem się posilić.
Pracował przez cały dzień następnie, chociaż czuł w kolanach i wszystkich stawach ból niezmierny.
Co go ból jednakże obchodził?
Szło o wydobycie się i pospieszenie matce na pomoc.
O piątej wieczór pozostało mu jeszcze na jakie cztery godziny roboty.
Kości mu na dobre trzeszczeć zaczęły i wymawiać posłuszeństwo. Zmuszony był odpocząć trochę.
Po półgodzinnej pauzie, przekąsiwszy coś i napiwszy się powrócił do roboty.
Cement ustępował.
Robota się naprzód posuwała. Szło już o wyrzucenie kilka tylko jeszcze centymetrów cementu, a będzie można podnieść kamień, zatykający otwór.
Za godzinę, za pół godziny, może robota będzie skończoną.
Spojrzał na zegarek.
Było w pół do dziewiątej.
— No — rzekł, odwagi! — na dworze będę mógł wymusi być noc czarna — wymknąć się nie spostrzeżony.
I znowu wziął się do skrobania.
Nareszcie wszystko zostało ukończone!
Ostrze noża nie napotykało już żadnej przeszkody.
Pozostawało unieść tylko kamień.
Fabian podłożył trzy palce, rozszerzył nogi i z nadzwyczajną siłą muskularną, którą zwiększyła jeszcze nadzieja swobody i pragnienie zemsty — pociągnął kamień ku sobie.
Kamień ustąpił i otwór się ukazał.
Hrabia de Chatelux pochylił się.
Zdawało mu się, że prawie może dostać ręką gwałtownie bieżącej wody, a prąd świeżego powietrza uderzał go po twarzy.
Łzy radości popłynęły mu po policzkach i z całej duszy dziękował Bogu.
Gdy minęła pierwsza chwila wzruszenia, wziął lampkę i otwór oświetlił.
Śmiertelna bladość pokryła mu twarz nagle.
Pracował biedak na marne!...
Po lewej stronie otworu, spostrzegł kratę żelazną.
Ta krata bardzo gęsta nie pozwalała rybom wymykać się z sadzawki ogrodowej.
— Pan Bóg widocznie mnie upuścił! pomyślał Fabian... Daremne trudy!... ułudna nadzieja!... Gdybym przynajmniej wiedział, gdzie jestem... Gdybym mógł być usłyszanym... krzyczałbym na całe gardło i może przyszli by mi na pomoc! — Ale jeżeli moje wołanie dojdzie do uszu wrogów moich?... Będę zgubiony! — Ale co mnie to obchodzi? — Spróbuję...
I pochyliwszy się bardziej jeszcze nad otworem, krzyknął te dwa słowa!...
— Na pomoc!...
Głuchy łoskot, podobny do oddalonego grzmotu, rozległ się po sklepieniu.
W tej chwili wybiła dziewiąta na wieży Joinville-le-Pont.
Krzyk Fabiana przechodzący po przez ciasne ściany kanału, jak przez ogromne tubę, wystraszył człowieka, który właśnie łowił ryby przy otworze przeprowadzającego wodę kanału.
Tym człowiekiem był la Fouine, Rzucił wędkę, i nie wiedząc, czy nie jest igraszką złudzenia, zaczął się przysłuchiwać.
Drugi krzyk doszedł go już wyraźniej jak pierwszy.
— Głos stąd pochodzi — powiedział sobie Juliusz Boulenois, drżąc całem ciałem i sam sobie wskazując na otwór rury.
Co może znaczyć to wołanie na pomoc. — Czyby był kto w niebezpieczeństwie w Petit-Castel?...
Zbliżył się do miejsca skąd wypływała woda, przyłożył swoję głowę do otworu i z całego gardła krzyknął:
— Kto woła?...
Fabian wydał okrzyk radości i tryumfu...
Został usłyszany.
Odpowiedziano mu.
Bodaj, że jest zatem zbawiony.
Pochylił się znowu nad otworem i zawołał znowu:
— Ratunku!
— Słyszę — odpowiedział la Fouine, słyszę wołanie o pomoc... Zrobi się co potrzeba... ale kto to?
— Poczekaj odrzekł Fabian.
Przyszła mu pewna myśl do głowy.
Sięgnął do kieszeni, wyjął książeczkę notatkową i napisał na białej karteczce:
„Jestem uwięziony, sam nie wiem gdzie, przez nędznika, który się doktorem Thompsonem nazywa.
„Powiadom w tej chwili moję matkę, hrabinę de Chatelux, ulica Tournon, nr. 19.
Wyrwał kartkę, zwinął ją wziął ze stołu próżną butelkę, wsunął w nią kartkę i szczelnie zakorkował.
Skończywszy tę robotę, ukląkł przy otworze i:
— Hej! hej! — zawołał.
— Słyszę odpowiedział Julek.
— Zatrzymaj w biegu to co do ciobie przypłynie, tylko pilnuj dobrze.
— Co to takiego?
— Butelka!
Powiedziawszy to Fabian, wsunął pomiędzy kratę a sklepienie flaszkę, którą trzymał w ręku i puścił ją na wodę.
La Fouine z oczami wlepionemi w ciemną pasczę rezerwoaru, oczekiwał z niecierpliwością i obawą.
Przyłożył siatkę do otworu, która wzdęta wodami wyglądała jak worek.
Nagle poczuł lekkie wstrząśnienie i wyciągnął siatkę.
Butelka się w sieci znajdowała.
Nie tracąc ani sekundy czasu, Julek, ją odkorkował i wyciągnął papier zwinięty.
Rozłożył się w czółnie, zapalił zapałkę, rozwinął papier i przeczytał.
Spostrzegłazy nazwisko Fabiana de Chatelux, zerwał się, pochylił nad otworem i zawołał:
— Panie Fabianie!..
— Co? — zapytał więzień.
— To ja...
— Co za ja?...
— Przyjaciel pański... la Fouine!...
— Liczę na ciebie mój bracie... Ocal mnie na miłość Boga!...
— Czy grozi panu niebezpieczeństwo w tej chwili?...
— W tej chwili nie sądzę... ale wkrótce...
— Odwagi, panie Fabianie, nie trać nadziei i czekaj!...
— Liczę na ciebie — rzekł — ale spiesz się mój drogi.
La Fouine odwiązał czółno.
Pochwycił wiosła i silnie niemi wiosłując, dostał się wkrótce na brzeg przeciwny.
Przywiązał statek do wierzby, wdrapał się na brzeg i ciągle lecąc dobiegł do stacyi kolei żelaznej.
Pociąg nadchodził — więc wsiadł i pojechał.
— Nie na ulicę Tournon... nie do jego matki — mówił do siebie, łapiąc oddech — ale na ulice Saint-Louis-en-l’Ile, do pana Fromentala się udam.
O kwadrans na jedenastą przybył do Paryża i zaraz się udał do ojca Pawła.
Dzielny chłopak nie wiedział o wyjeździe Rajmunda!...
O tej samej godzinie Fabian de Chatelux usłyszał powozy wjeżdżająco na dziedziniec Petit-Castel.
Niespodziewany łoskot, tak groźny dla niego, ściął mu krew w żyłach.
Przyjechali, jak wiemy, Jakób Lagarde, Pascal Saunier, Angela i Marta.
Jak tylko weszli do willi, powozy odjechały zaraz z powrotem do Paryża.
Pascal pozapalał światła.
— Przepędzimy dzisiejszy wieczór wszyscy razem kochana Marto... — odezwał się pseudo-Thompson — Angela przygotuje nam pokoje...
— Czy mogę iść jej pomódz?...
— Nie... Bądź tak dobrą i zajmij się za to kolacyą — znajdziesz wszystko co trzeba w koszyku, przywiezionym przez Pascala. — Nie ma potrzeby rozpalać ognia, będziemy jedli na zimno... — W kredensie, w stołowym pokoju, jest całe nakrycia...
Podczas kiedy Marta zastawiała stół, Jakób i Pascal zeszli na dół przygotować narzędzia śmierci.
W pół godziny potem, zebrali się wszyscy w sali jadalnej.
Mięsiwa, owoce i ciasta ustawione były bardzo symetrycznie na stole oświetlonym rzęsiście.
Biesiadnicy zajęli miejsca, a Jakób Lagarde wprawną ręką pokrajał szynkę w cienkie plasterki.
Rozmowa była bardzo ożywioną.
Pascal silił się na koncepta. Nawet Marta się uśmiechała, bo dusza jej marzyła o przyszłem rozkosznem szczęściu.
Czas szybko uchodził.
Skoro skazówki zegaru doszły do trzech kwadransy na dwunastą, Angela pod jakimś pozorem wstała od stołu, wyszła z willi, minęła mały mostek i przybyła nad brzeg odnogi Marny oblewającej prawą stronę posiadłości doktora.
Ta ukrywszy się pod drzewem, czekała.
∗
∗ ∗ |
Paweł Fromental wcześnie udał się do swojego pokoju.
Magdalena zmęczona, także się zabierała do spoczynku.
O dwa kroki od furtki ogrodowej czatował agent Vernier i kiedy stara służąca wyjrzała na dwór, aby się przekonać czy wszystko spokojne, zbliżył się i zapytał.
— A co... nic nowego?...
— Nic — odpowiedziała Magdalena, położył się spać, ja zrobię zaraz to samo, myślę więc, że i pan możesz pójść za naszym przykładem...
— No to dobranoc pani!...
— Dobranoc panu, panie Vernier.
Agent najzupełniej przekonany, że nie ma żadnego niebezpieczeństwa, wstąpił do swego kolegi z wiadomością to wszystko dobrze, następnie powrócił do siebie...
Noe była ciemna — powietrze ciężkie, duszące, zapowiadało burzę.
Vernier wszedłszy do izdebki, którą zajmował, rozebrał się do połowy, nałożył fajkę i zaczął palić oparty o okno.
Okno to wychodziło na drogę prowadzącą do Marny.
Wiatr ciągnący od rzeki chłodził mu skronie, sen wcale go nie zdejmował.
Słyszał jak na wieży Joinville-le-Pont wybiła dziesiąta, później jedenasta, a potem i w pół do dwunastej.
Dokoła cisza była zupełna.
Oprócz równego, cichego plusku Marny, nic więcej słychać nie było.
— W pół do dwunastej!... szepnął Vernier... Czas się spać położyć, ale żeby się tu nie ugotować, pozostawię okno otwarte...
Rozebrał się do reszty, rzucił na posłanie, zasnąć nie mógł jednakże w żaden sposób.
Paweł nie spał również, a nie mamy potrzeby wspominać chyba dla czego.
Schadzka na jaką się miał udać, pochłaniała wszystkie myśli jego.
Pamiętał co ojciec mu zalecał, ale to nie mogło tyczeć się schadzki dzisiejszej.
Jakież niebezpieczeństwo mogło ma zagrażać ze strony serdecznie kochającej go Marty.
Z gorączkową niecierpliwością wyczekiwał jedenastej.
Ubrał się i pomny, że potrafił oszukać czujność Magdaleny, wtedy gdy wymknął się do Paryża na bal do Thompsona, postanowił i dzisiaj użyć tego samego sposobu.
Rzeczywiście o wpół do dwunastej wyskoczył z okna po cichutku, dostał się do furtki ogrodowej i otworzył ją bardzo łatwo, bo Magdalena zamykając, klucz w zamku pozostawiła.
Skoro znalazł się na drodze, zaczął iść szybkim krokiem w stronę gdzie było przywiązano jego czółno.
Jakkolwiek szedł bardzo lekko, odgłos jego kroków rozlegający się po suchej ziemi, zwrócił uwagę Verniera.
Wyskoczył on z łóżka i podbiegł do okna.
Zobaczył, albo raczej odgadł cień jakiś co zniknął nad brzegiem po za krzakami.
— Co to u licha? — pomyślał agent i zaraz prawie posłyszał zgrzyt odczepianego łańcucha, ostrożne składanie go do czółna, odbijanie od brzegu i poruszanie wioseł.
— Hm! hm! — mruknął Vernier — a to co może znaczyć? — Kto to o tej porze, w noc tak ciemną, zapragnął zażywać spaceru?... To mi się trochę podejrzanem wydaje... Nie wiem czy się mylę, ale bodaj, że coś przewącham...
W paru sekundach Vernier był ubrany, wziął rewolwer do kieszeni, wyszedł z oberży nie przebudziwszy nikogo, pobiegł nad brzeg rzeki i wpatrzył się w ciemności.
Zobaczył oddalające się czółno.
Widział jak wpłynęło w małą odnogę po prawej stronie gęstego parku i zniknęło.
— Nie uda ci się — szepnął policyant, dowiem się gdzie się udajesz...
Poleciał co tchu do mieszkania kolegi i wywołał go po cichu.
Drugi agent nie spał także.
— To ty Vernier? — zapytał otwierając okno.
— Ja.
— Cóż tam takiego?
— Ubieraj się czemprędzej, obudź gospodarza i chodźcie do mnie.
— Dobrze...
Za chwilę drzwi skrzypnęły i agent ukazał się z oberżystą.
— Czółno.. żywo! — zawołał Vernier.
— Jest tutaj...
— Dawaj wiosła i odczepiaj łańcuch...
Zrobiono to wszystko w mgnieniu oka.
— Teraz — powiedział Vernier do gospodarza — nie potrzebujemy cię już mój panie, możesz się iść z powrotem położyć...
— A ja? — zapytał kolega.
— Czekaj i czuwaj...
Odepchnął czółno i wypłynął na środek rzeki.
Północ wybiła.
W tej właśnie chwili, Paweł dopynnął do przystani przy Petit-Castel.
Angela posłyszawszy plusk wioseł, natychmiast się zbliżyła.
— Czy to pan, panie Pawle? — zapytała bardzo cicho.
— Tak jest — odpowiedział młody człowiek drżąc ze wzruszania.
— Proszę pana!...
Syn Rajmunda wyskoczył na pierwszy stopień schodów, przywiązał czółno i podał rękę Angeli.
— Chodź pan! — powtórzyła nędzna istota, chwytając podaną sobie rękę.
I zaczęła prowadzić Pawła do willi, ale dostała na raz ataku silnego suchego kaszlu, który musiał być zapewne sygnałem.
Rzeczywiście, Jakób posłyszał w sali jadalnej ów kaszel, dał niedostrzegalny znak Pascalowi, który podniósł się zaraz.
– Poczekaj na nas tutaj, moje dziecię... — rzekł następnie do Marty — wypalimy tylko cygara i zaraz powrócimy.
Wziął świecę i przeszli do kredensu. Zamknęli drzwi za sobą i zasunęli zasuwy.
Tu Jakób wyjął szafy pulweryzator napełniony keroselią, wstawił go do otworu przechodzącego przez ścianę do sali jadalnej i przypasował do metalowej tuby koniec kauczukowy.
Wszystko wykonywał machinalnie, blady jak widmo, drżący jak w febrze.
Zimny pot występował mu na czoło.
Pascal Saunier, przeciwnie, zachowywał krew zupełnie zimną.
Podczas, kiedy te okropne sceny odbywały się w Petit-Castel, zobaczmy co się dzieło w Paryżu?…..
O dziewiątej wieczór, do prefektury policyi nadeszła depesza Fromentala.
Prefekta nie było w gabinecie, ale że oczekiwał na wiadomość więc wydał rozkaz, ażeby gdy telegram nadejdzie odesłano mu go natychmiast do mieszkania.
To co przeczytał, ucieszyło go niezmiernie.
— Niech zaprzęgają w tej chwili!... — zawołał na kamerdynera.
— Do powoziku?...
— Nie... do dużego powozu.
W dziesięć minut, powóz czekał zaprzężony.
Prefekt wsiadł, pojechał do prefektury i kazał poprosić naczelnika bezpieczeństwa publicznego.
Nie było go jednakże.
— Wyszukać go! — zawołał prefekt — i niech zaraz przybywa!... Uprzedzić nadto komisarza służbowego, ażeby miał dziesięciu agentów w pogotowiu i sprowadzić kilka fiakrów.
O dziesiątej, gdy wszyscy byli zebrani, prefekt odczytał naczelnikowi bezpieczeństwa i komisarzowi depeszę Fromentala, a po odczytaniu powiedział:
— Dzielny Rajmund! — Zasłużył rzetelnie na wyświadczoną sobie łaskę!...
Powozy już czekały.
Agenci, po czterech, zajęli miejsca w powozach, a po jednym na koźle obok stangretów.
— Ulica de Miromesnil!... — zawołał prefekt.
Wehikuły ruszyły pędem po bruku i nie zatrzymały, aż przed pałacem Thompaona.
Było w pół do jedenastej, gdy la Fouine przybył na ulice Saint-Louis-en-l’Ile, do Rajmunda Fromentala.
Dowiedziawszy się, że go nie ma w Paryżu, wsiadł również do fiakra, obiecał na piwo stangretowi i kazał się zawieźć co najprędzej do prefektury policyi.
Tam, gdy zażądał widzenia się z naczelnikiem bezpieczeństwa publicznego, odesłano go do dyżurnego komisarza.
Komisarz wysłuchawszy opowiadania, kazał mu biedz natychmiast na ulicę de Miromesnil, gdzie zastanie i prefekta policyi i naczelnika bezpieczeństwa.
La Fouine odszedł niespokojny:
Na ulicy de Miromesnil, zastał bramę otwartą przez odźwiernego, przerażonego wejściem tylu osób.
Wiemy już, że w pałacu zastano rozespaną tylko służbę i domyślamy się, że przebudzenie jej nie było bardzo przyjemne, na wiadomość, że są wszyscy są
resztowani i że odesłani zostaną do aresztu.
— Ci nic nie warci! — mruczał wysoki dygnitarz, tąpiąc nogami ze złości. — Czyżby prawdziwi winowajcy, mieli nam się z rąk wymknąć?... — To byłoby straszne nieszczęście!...
— Niech się pan prefekt nie obawia tego... — powiedział naczelnik bezpieczeństwa. Dowiemy się zaraz, gdzie się łotrzy znajdują... — Zawołać tu odźwiernego...
Jeden z agentów wyszedł i przyprowadził umierającego ze strachu alzatczyka i jego żonę, która musiała podnieść się z łóżka i ubrać czemprędzej.
— Panowie... moi dobrzy panowie!... piszczał stróż swoim akcentem lotaryngskim i ze łzami w głosie ja nic złego nie zrobiłem, nic wcale! — Czego panowie chcecie odemnie?...
— Powiedz prawdę a nic ci się złego nie stanie... oświadczył naczelnik bezpieczeństwa.
— Powiem wszystko otwarcie, nic a nic nie ukryją, bo nie mam co ukrywać... Powiem wszystko... chociaż nie wiem o co idzie...
— No ale to wiesz przynajmniej, gdzie się znajduje ten twój pan doktór Thompson?...
— Co to, to wiem proszę pana, bo jako stangret, odwoziłem go dziś wieczór do majątku w Cretéil... właśnie tylko co powróciłem gdyście panowie przybyli...
— Sam pojechał?...
— Nie proszę pana, pojechał z nim jego sekretarz, a w drugim powozie pani Angela i panna Marta...
— Marta? — powtórzył naczelnik bezpieczeństwa — zapewne sukcesorka hrabiego de Thonnerieux.
— Niezawodnie, wyciągnęli ją tam, aby zamordować... dodał prefekt oburzony.
— Zawieziesz nas do własności doktora Thompsona... odezwał się naczelnik...
— Ja tam panów zawiozę — wykrzyknął nagle jakiś głos piskliwy.
Głos to był młodego chłopaka wprowadzonego przez brygadyera.
Był nim nie kto inny, jak la Fouine.
Oczy wszystkich zwróciły się na niego ze zdziwieniem.
— Ktoś ty? — zapytał prefekt.
— Juljusz Bonlenois, jeden z sukcesorów hrabiego de Thonnerieux... odrzekł rybak-filozof. — Te łajdaki chciały mnie zabić... ale im się nie udało, jak panowie widzicie, ukradli mi jednak mój medal. Chodźcie panowie, ja was zaprowadzę, tylko się śpieszcie, bo w tej chwili pan Fabian de Chatelux może już nie żyje, może go już zamordowali.
—Fabian de Chatelux!... zawołali jednocześnie prefekt policyi i naczelnik bezpieczeństwa...
— We własnej osobie.
— Jakto?...
— Ale jedźmy!... jedźmy!... przerwał la Fouine.,. jedźmy!... Wielki czas!... opowiem wszystko przez drogę...
Wydano rozkazy.
Dwóch agentów pozostało na straży w pałacu — reszta powsiadała do powozów.
— Do Charenton! — krzyknął la Fouine; stangreci trzasnęli z biczów.
Rybak-filozof wsiadł do landa prefekta policyi, gdzie byli także naczelnik bezpieczeństwa i komisarz policyjny. Opowiedział im przez drogę o tem, co się działo w Petit-Castel.
O jedenastej, powozy pędzące jak pociąg pośpieszny, wjeżdżały w ulice de Lyon.
Nagle z fiakra nadjeżdżającego przeciwnej strony, ktoś zawołał dwa razy.
— Stójcie!... Stójcie!...
Naczelnik bezpieczeństwa zerwał się i także krzyknął.
— Stój!...
Stangret prefekta ściągnął konie, i stanęły jak wryte.
U drzwiczek powozu ukazał się w tej chwili Rajmund, przybyły przed pięciu minutami z Joigny.
Przy świetle latarni poznał stangreta prefekta, a widząc kilka powozów dążących razem, domyślił się co to znaczy.
Rzucił pięć franków swojemu fiakrowi i zajął miejsce obok prefekta, a najpierwszemi słowami, jakie wymówił, były:
— Czy tylko nie przybędziemy za późno?...
∗
∗ ∗ |
Jakób i Pascal oczekiwali w kredensie. Doktór trzymał rękę na kauczukowej gałce pulweryzatora i był ją gotów nacisnąć, a tym sposobem napełnić atmosferę sali jadalnej wyziewem śmiertelnym.
Paweł Fromental i Marta mieli zginąć pierwsi.
Fabian de Chatelax następnie.
— Dobiegamy do końca!... — szepnął Pascal do ucha Lagardowi. — Jutro będziemy mieli wszystkie medale!...
Marta oczekując powrotu Angeli i doktora, myślała o Pawle.
Nagle otworzyły się drzwi, poprzez które wyszła była Angela.
Młoda dziewczyna odwróciła głowę i wydała okrzyk radosnego ździwienia.
Z rozpromienioną twarzą, ze spojrzeniem pełnem miłości, we drzwiach tych Paweł się ukazał.
Wszedł do pokoju.
Angela drzwi za nim zamknęła i zasunęła zasuwę.
— Ty!... ty tutaj... — odezwała się sierota głosem drżącym ze wzruszenia, kto cię tu sprowadził?...
— Któżby jeżeli nie ty!... — odparł z z uśmiechem Paweł.
– Ja?... — wykrzyknęła Marta przerażona. — Ja?...
— Jakże?... Czyliżeś nie pisała?...
— Boże!... Boże!... — szeptała sierota blada i drżąca — wpadliśmy w nikczemną zasadzkę... jesteśmy zgubieni!...
— Zasadzka!... zgubieni!... — powtórzył Paweł — co to znaczy?... — Otrzymałem list twój... przeczytałem go i przyszedłem...
— Nieszczęśliwy!... Ja wcale nie pisałam do ciebie!
— A toż pismo twoje!... — powiedział syn Rajmunda wyciągając z kieszeni list, który już znamy.
— Marta pochwyciła go i rozwinęła.
— Tu.... nie ma nic na tym papierze, powiedziała spoglądając na Pawła, czy czasem nie zwaryował.
— Jakto nic?...
— Patrzajże sam... Są dwa stemple na kopercie, ale żadnego adresu i ta ćwiartka papieru zupełnie także czysta.
— Niepodobna!... niepodobna!... odrzekł młody człowiek, biorąc z powrotem list i wpatrując się z osłupieniem w miejsce, gdzie były przedtem litery... Czytałem więcej niż dziesięć rasy... więcej niż dwadzieścia razy... umiem treść dokładnie na pamięć... Posłuchaj.
Tu syn Rajmunda powtórzył list nam znany.
Sierota oniemiała prawie.
— Nie napisałaś więc tego? — zapytał.
— Nie! nie! nie! ja tego nie pisałam! Czy słyszysz, nie pisałam!... O! pułapka dobrze została ustawiona!... Jesteśmy w rękach nędzników: Thompsona, Pascala Ramberta i Angeli!... Wyrok zapadł na nas!... Nie spodziewajmy się niczego!... Jesteśmy skazani!...
Stojący po za drzwiami Jakób Lagarde nie stracił ani słowa z rozmowy dwojga młodych.
— Tak!... tak!... — odezwał się głosem brzmiącym jak dzwon pogrzebowy, tak jest, jesteście skazani, ale postanowiłem wyświadczyć wam wielką łaskę... Oto... ponieważ się kochacie, umrzecie razem!...
— Po co czas tracić na próżno?... szepnął Pascal do, ucha towarzysza — spiesz się i kończmy!...
Marta padła w objęcia Pawła a ten przycisnął ją do serca!...
Nic już więcej nie słyszeli... oddychali jakimś upajającym zapachem.
Jakób nacisnął gałkę i atmosfera sali jadalnej napełniała się wyziewami keroseliny.
Uśpienie miało nastąpić niebawem.
Nagle rozległ się hałas jakiś.
Zaczęto się dobijać gwałtownie do drzwi i okien willi — aż trzeszczały pod uderzeniami.
Marta i Paweł wydali okrzyk radości, a jednocześnie okrzyk przerażenia i zgrozy wyrwał się z ust Jakóba i Pascala.
Naraz w kredensie nastąpił wybuch i Lagarde — z przekleństwem runął na wznak z twarzą krwią zbroczoną.
W chwili kiedy hałas ze dwora uderzył jego uszy, ręka zadrżała mu nerwowo i zanadto nacisnęła pulweryzatora.
Nastąpił wybuch, szkło potłuczone rozleciało się na wszystkie strony.
Jeden kawałek utkwił głęboko w policzku doktora pod prawem okiem.
Pascal chciał uciekać, ale ogłuszony, nie był w stanie znaleźć wyjścia.
Paweł i Marta wołali o pomoc, waląc pięściami w drzwi zaryglowane.
— Mój syn! mój syn!... krzyczał Rajmund głosem drżącym z przerażenia, gdzie jest mój syn?...
Biedny ojciec znajdował się na czele agentów oblegających Petit-Castel.
Przybywając do willi, którą otoczono od strony Maray, Rajmund spotkał był Verniera.
Vernier poznał czółno Pawła, przywiązane w przystani, co pozwoliło mu powiedzieć napewno Rajmundowi:
— Pański syn tam się znajduje...
— Tam!... — powtarzał Fromental, ale żywy czy nieżywy?...
I bezustannie powtarzał sobie to okropne słowa:
— Żywy czy nieżywy?...
Jedne drzwi wywalono nareszcie.
Rajmund z kilku agentami wdarł się do willi.
Kierując się głosem Pawła, podążył prosto do drzwi sali jadalnej i odsunął zasuwy.
Paweł i Marta rzucili mu się w objęcia... Byli ocaleni...
Pascal napróżno bronić się usiłował, Pochwycono go i zakuto w kajdany.
Jakób Lagarde bezprzytomny leżał na podłodze.
Angela miała tyle czasu, że wbiegła na pierwsze piętro i schowała się do szafy, trochę przyciasnej na jej figurę.
Znaleziono ją i wyciągnięte.
Agenci poprowadzeni przez la Fouine zeszli do piwnic.
Rybak-filozof na całe gardło wołał Fabiana.
Młody hrabia de Chatelax odpowiedział niebawem.
Wkrótce rozbito drzwi.
— Jakie się mamy panie Fabianie?….. zapytał Julek — ściskając ręce młodzieńca. — Co za szczęście, że był kanał w posiadłości?... Bo byłoby się bardzo źle skończyło, niech mi pan wierzy!... Niech pan idzie na górę... są tam wszyscy, przyłapali łotrów.
W chwile potom Fabian wszedł do pokoju, w którym znajdowali się Rajmund, syn jego i Marta.
— Panna Grand-Champ! — wykrzyknął zdziwiony de Chatelux.
— Przyszła moja żona... odrzekł Paweł ściskając go za ręce.
Fabian zrozumiał i opuścił oczy.
— Zapomnę... pomyślał sobie.
— Panie de Chatelux — odezwał się naczelnik bezpieczeństwa — jedź pan w tej chwili do zrozpaczonej matki, i powiedz jej, iż Rajmund Fromental i Juljusz Boulenois ocalili ci życie...
— Pojedziemy razem... rzekł Rajmund...
Ty Pawle prowadź pannę Grand-Champ swoje narzeczonę do naszego domku i oddaj ją pod opiekę Magdaleny. Vernier pójdzie z wami...
— Młodzi oddalili się upojeni szczęściem swojem.
Urzędnicy i agenci zwiedzili cały Petit-Castel, więzienie Fabiana, kredens i podziemie, gdzie na płytach kamiennych znaleziono ślady krwi ofiar pierwszych.
Pascala i Angelę wsadzono do powozu i oddano pod straż dwóch agentów.
Jakób Lagarde, ciągle nieprzytomny, umieszczony został w drugim powozie.
Rajmund, Fabian i la Fouine, odjechali już do pałacu de Chatelux.
Pozamykano wszystkie drzwi od willi i powrócono do Paryża. Pascala i Angelę przewieziono do więzienia a Jakóba Lagarda do szpitala.
Nazajutrz rano, prokurator rzeczpospolitej, sędzia śledczy i naczelnik bezpieczeństwa publicznego, zeszli do pałacu przy ulicy de Miromesnil.
W jednej z szuflad biurka pseudo-Thompsona, odnaleziono testament Filipa de Thennerieux i medale ofiar.
Ostatnia wola hrabiego wskazywała książkę „Czerwony Testament,“ jako klucz zagadki do odszukania miejsca, w którem ukryte są miliony.
Książka ta skradziona w Bibliotece narodowej, znalezioną została przez Rajmunda u Antoniego Fauvela.
Przejrzano tę książkę i dowiedziano się, że w zamku des Granges-de-Mer-la Fontaine, znajduje się majątek sukcesorów hrabiego.
Niestety!... dwoje z nich zniknęło już już ze świata.
Jerome Villard, wypuszczony na wolność, został intendentem u hrabiny de Chatelux.
W miesiąc po rozwiązaniu tragedyi, którąśmy opisali, w kościele Saint-Louisen-l’Ile, odbył się ślub Pawła Fromenatala z panną Marta Grand-Champ „Czarodziejkę z nad Marny.“
Fabian de Chatelux i Juljusz Boulonois dawny la Fouine, byli drużbami młodej pary.
Rajmund i stara Magdalena, wylewali łzy obfite, ale łzy radości tym razem.
Doczekali się przecie spokoju, a co najważniejsze, doczekali się szczęścia Pawła!...
W trzy miesiące potem, o świcie, w dzień dżdżysty, pochmurny, głowy Jakóba Lagarda i Pascala Sauniera, spadły pod nożem gilotyny.
Historya to Marchandona i Pranziniego.
Angela zamknięta w więzienia, ma w niem żyć i umierać.
- ↑ Brakujący fragment tekstu Dziennik dla Wszystkich i Anonsowy. R. 7, 1889, nr 114: tłumaczenie wikiskryby Wydarty na podstawie tekstu z wydania „Testament rouge“ Xavier de Montépin, E Dentu, Éditeur Libraise de là société des gens de Lettres, Paris 1888 r., str. 50-68