Cztéry wesela/Tom II/IV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Cztéry wesela
Podtytuł Szkic fantastyczny
Pochodzenie Szkice obyczajowe i historyczne
Wydawca Józef Zawadzki
Data wyd. 1841
Druk Józef Zawadzki
Miejsce wyd. Wilno
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

IV.
Pojednanie.

Adolf zaraz po pojedynku z Półkownikiem, wyprzedzając wieść o nim i ów list o którym wspomnieliśmy, uciekł raczéj, niż powrócił do domu. Jak przykrym i strasznym był mu ten powrót, pojąć łatwo; dolegały mu na sumieniu, przekonanie o winie, przywiązanie Matyldy, jéj czułość na którą nie zasłużył, jéj wiara niezachwiana, dziecinna, że mąż nic złego zrobić nie mógł. Przyjęła go z otwartemi rękoma, pojąć nie mogąc smutku, który na twarzy wyczytała; on udać nawet, skłamać spokojności nie potrafił przed nią i wytłumaczyć, tak się czuł nikczemnym, upokorzonym w obliczu kobiéty, która go miała za wzór wierności małżeńskiéj. Sto razy chciał jéj paść do nóg, wyznać, że ją oszukał, ale wstyd go wstrzymywał. Tymczasem list Półkownika nadszedł.
Adolf był na polowaniu — noc nadeszła jesienna, gwiazdy i xiężyc zaświeciły, chmury napędziły się na niebo, wiatr dąć zaczął i ostatek liścia otrzęsać, nim on powrócił. Na podwórzu domowém cicho było, tylko czasem pies zaszczekał, wróbel świergotnął, na wodzie w stawie plusnęły ryby lub wiater zaświstał przelatując.
W pokoju sypialnym paliły się świece na stole, a przez okno walcząc z ich światłem, patrzał xiężyc blady. W pokoju jedna siedziała Matylda, stały posłane łóżka, zégar na kominie dobijał jedénastéj. Adolfa jeszcze nie było z polowania — przed Matyldą leżał list Półkownika. Oko biednéj żony zwracało się często, to na drzwi, to na papier, zraszając się łzami. Potém machinalnie spoglądała na xiężyc, na łóżka, na świece, na podłogę, wzdychała, i dumała głęboko.
Po cichu drzwi się otwarły, ona odwróciła się. Adolf z fuzją w ręku w ubiorze myśliwskim, wchodził. Postawił broń u progu, spójrzał na łóżka nietknięte i odezwał się po cichu.
— Jeszcześ się nie kładła Matyldo?
Ona obejrzała się na niego ze łzami w oczach i odpowiedziała smutnie.
— O! nie jeszcze.
Po głosie, po oczach i odpowiedzi, poznał Adolf, że Matylda wiedziała o wszystkiém i cały drżący jak winowajca, oczekiwał wybuchnienia niechybnéj, wiszącéj nad głową burzy. Zdjął z siebie powoli burkę i położył ją na krześle. Oboje milczeli — milczenie to, było istną ciszą przed burzą. Adolfa pot zimny oblewał, a po twarzy Matyldy przemykały się łzy błyszczące jak gwiazdki spadające po niebie w noc pogodną.
Po długiéj, ciężkiéj milczenia chwili, Matylda podała mężowi list ze stołu, a sama poszła i usiadła w kątku. On go pochwycił drżącą ręką, przebiegł oczyma, pobladł, z trzech słów treść wyssał całą i stał zmieszany nie śmiejąc ust otworzyć, wyrzec słowa, zacząć rozmowy. Matylda łatwo postrzegła pomięszanie i sama nieśmiało poczęła.
— Prawdaż to Adolfie, rzekła, co czytałeś? prawdaż to jest? Ja temu nie wierzę, powiedz że fałsz! Półkownik dziwak, jemu się przydało — Wszak to nieprawda Adolfie, to nieprawda, co on napisał.
Adolf stał niemy — w sercu jego okropna warzyła się walka — miał-li skłamać i wrócić żonie spokojność, gdy tylko pragnęła zaprzeczenia jednego i więcejby się nie pytała nawet; miał-li powiedzieć jéj prawdę?
Usta jego kilka razy otwierały się i wpół wyrzeczone słowa wracały nazad, do ścisnionego serca.
— Wszak to nie prawda? znowu spytała nie spokojna Matylda — to nie prawda, to potwarz, to fałsz?
Adolf milczał jeszcze, i to milczenie byłoby już dość dla innéj kobiety powiedziało, bo niewinny mógłże się wahać tak długo, co powiedzieć? Nareście stłumionym głosem, Adolf się odezwał.
— To wszystko — jest prawdą!
— Prawdą!! zakrzyknęła załamując ręce i odskakując Matylda — prawdą! I tyś mi to mógł powiedzieć, z tak zimną krwią zabić mnie! Adolfie, być że to może, ty kochasz Julją?
— Nie, odpowiedział Adolf, ja jéj nie kocham, ja jéj nigdy nie kochałem, i nikogo prócz ciebie jednéj. —
— Na Boga, cóż więc to znaczy? zawołała Matylda.
— Tam, odpowiedział Adolf ponuro, pociągnięto mnie prawie gwałtem, ale ciałem, nie sercem i duszą.
— Dusza! serce! łatwo powiedzieć, z bolesnym uśmiechem odezwała się Matylda, nikt nie potrafi zaprzeczyć, bo niepodobna przekonać. Rzadko jednak, mój Adolfie, rzadko i na krótko chyba odłącza się dusza od ciała, a tam gdzie roskosz ciało pociągnie, i biedna dusza przylgnąć musi powoli.
— Tak sądzisz — odpowiedział Adolf, masz prawo — Gdybyś jednak widziała moje tamtejsze roskosze, przekonałabyś się, że równały się cierpieniom, cierpieniem były. Nie było chwili wolnéj od zgryzot sumienia, od wspomnienia o tobie — Julja ciągnęła mnie gwałtem za sobą i gdybym wierzył w czary. —
— I ty kochasz mnie jeszcze? możeż to być, jestże to podobna? spytała bojaźliwie Matylda — Jak mnie o tém przekonasz?
Adolf zamilkł, przeszedł się po pokoju, zbliżył do drzwi, wziął fuzją, podjął dekiel, spojrzał czy jest proch na panewce i postawił ją znowu. Matylda wiodła za nim oczyma, drżąc ze strachu, on sam nie wiedział co czynił, i niejako instynktowie to tylko zrobił, bez myśli. Zona zbliżyła się do niego, jéj serce już wyrywało się do zgody i przebaczenia, wzięła go za rękę i srébrnym swym, miłym ozwała się głosem.
— Bądź ze mną szczérym Adolfie — proszę cię otwórz się smiało przede mną, więcéj nic od ciebie nie żądam nad zupełną otwartość. Jeśli ja ci na świecie do szczęścia zawadzam, łatwo się uwolnisz ode mnie. Powiedz słowo, a zniknę jak ta chmura za domem. Przypomnij sobie, jam przeczuwała że tak będzie, jam wiedziała że ty mnie długo kochać nie możesz, jam się opierała naszemu związkowi — Powiedz, powiedz mi szczérze — przyszłaż już chwila przesytu i nudy dla ciebie, jestem-li już w twojém życiu za nadto? Powiedz, powiedz mi proszę. Zostaniesz sam, panem swéj woli, nie będzie ci ciężyć myśl, że jest ktoś w domu, o którego szczęście starać się musisz — Słuchaj, powiedz mi prawdę — jeżeli —
— Matyldo, przerwał Adolf, zabijasz mnie tą mową, na którą zasłużyłem prawda, lecz jak mnie dręczy! a! tego nie wypowiem! Chcesz prawdy szczeréj, wyznania — Na Boga, ja cię nigdy nie przestałem kochać, chyba ty — I nie dziw mi po tém co się stało, mogłaś stracić serce do mnie.
— Ja! do ciebie! zakrzyknęła Matylda, ja! Moje oddalenie od świata, od ciebie, byłoby jeszcze ostatnim tylko miłości dowodem, miłości któréj nic nie złamie. Myślisz że, iżbym poleciała, szukać na świecie, między ludźmi, wynagrodzeń, drugiego szczęścia? Nie! Ukryta gdzieś dokończyłabym tego życia — Na cóż mam ci psuć chwile, które bezemnie roskoszniéj przepędzasz.
Adolf milczał znowu, chciał się wynurzyć, nie wiedział od czego zacząć, wahał się, bąkał.
— Jakże cię przekonam, zawołał wreście — Nie uwierzysz przysiędze, bom złamał przysięgę, wszystko przeciw mnie swiadczy. Pojechałem za Julją do Lublina, ale ciebie jedną kochałem tylko. Własną spokojność, szczęście twoje, poniosłem jéj w ofierze, ale ciebie kochałem. Wytłumacz to, bo ja nie potrafię — daj mi siłę na oparcie się ludziom, którzy władają mną jak dzieckiem, daj mi stałość, a będziemy szczęśliwi — Ja jestem słaby, daję sobą powodować, kto chce kieruje mną —
— Czemuż ja kierować nie mogę? cicho ze łzami odezwała się Matylda i poszła do okna patrzéć nic nie widząc, na lasy, xiężyc i noc spokojną, kołyszącą się między niebem a ziemią. Adolf stał w miejscu, oczy jego obłąkane szły za Matyldą, drżąca ręka miotała listem, który na drobne darł kawałki. Zegar bił północ.
Znowu to straszne nastąpiło milczenie w którém wahała się niepewna przyszłość. Okropna to była chwila. Adolf sparty o komin, patrzał machinalnie na skazówki zégaru. Matylda stojąc w oknie łzy ocierała. Po chwili odstąpiła od okna i ostatnią łzę otarłszy, zbliżyła się do męża.
— Jeszcze raz cię proszę, odezwała się, powiedz mi szczerze, powiedz otwarcie, chceszli wolności? Ja ci ją powrócę, powiedz tylko że tego żądasz. Ja oddawna myślałam, przewidywałam, lękałam się, że ty ze mną szczęśliwym być nie potrafisz. Tyś młody, potrzebujesz wdzięków, ja tylko miłość daję, ta twarz blada, oczy od dawna łzami przygasłe, mogąż ci wystarczyć — Nie, nie! Zwiędły kwiatek politowanie tylko wzbudza, tobie potrzeba by świeżéj twarzy, wesołych oczu, ożywionego humoru — ja niemam tego wszystkiego, ty kochać mnie, ty ze mną żyć nie możesz — Adolfie — powiedz, jutro, dziś będziesz wolnym —
— Matyldo! na Boga, nie mów tego, zawołał Adolf — Nic nie chcę bez ciebie, ja cię kocham — A gdyby nie ta kobieta, nie byłoby chmury między nami!
— Więc i ją kochasz także?
— Ja? ja się tylko jéj boję — cicho odpowiedział Adolf, zdaje się, że przeznaczenie wmięszało ją do mego życia, aby psuła moje szczęście — Matyldo, przebacz mi ten raz, przebacz słabości — będziemy szczęśliwi, zapomnij winy! Ciężko za nią w duszy odpokutowałem!
— Przebaczyć! odpowiedziała Matylda zbliżając się ku niemu — Jam ci od razu przebaczyła, jam nie miała gniewu w sercu. Proszę cię tylko, przyrzeknij mi przed tém niebem, że odtąd żadnych dla mnie tajemnic mieć nie będziesz — Złe i dobre wszystko nam wspólném być powinno, niema miłości gdzie są tajemnice. Najskrytszą, najgorszą myśl twoją powierzyć mi możesz, ja ci dopomogę oprzeć się ludziom, bo choć sama słaba jestem, znajdę siłę na obronę naszego, twojego szczęścia i pokoju. Teraz koniec wszystkiemu, zapomnienie przeszłości. Tyś znużony, odpocznij.
— Nie, jabym nie zasnął, odpowiedział Adolf patrząc na zégar — ty się kładnij, ja jeszcze czuwać będę.
— O! i mnie się spać nie chce, szepnęła Matylda, któżby zasnął, kiedy jest rad i szczęśliwy. Całe życie można by tak czuwać, bo dusza nie męczy się radością, po smutku tylko potrzebujem wypoczynku. Nie dałby Bóg snu ludziom, gdyby ich na samo szczęście stworzył. Noc potrzebna jest, do przegrodzenia i odłączenia dnia cierpień, od dnia pociechy, dla zapomnienia przeszłości — My, myśmy już zapomnieli przeszłości, i jesteśmy szczęśliwi.
— A! bylibyśmy szczęśliwi, rzekł Adolf, gdybyśmy zawsze byli razem, gdybyś ty mój opiekuńczy aniele, czuwała nade mną. I ucałował Matyldę, wziął ją za rękę, poprowadził do okna. Tu stanęli oboje, topiąc dusze uspokojone, w obrazie przyrodzenia. Z okna widać było tylko, niebo, xiężyc, chmury, dalekie lasy, kilka dachów i drzew wierzchołki. I słychać było uroczystą ciszę, bo już wszystko milczało, prócz piersi, pojednanych małżonków.
— Julja będzie od nas szczęśliwszą, odezwała się Matylda po długiéj rozmowie. Dla niéj każdy dzień przyjdzie z nowemi myślami, wyobrażeniami, nadzieją, los jéj ciągle zmienny, zawsze polepszenia spodziéwać się każe — nasz Adolfie, będzie jak jest ten sam zawsze, zamknęliśmy za sobą drzwi nadziei. Sprzężeni na wieki, mamy tylko siebie. Zajrzymy w przyszłość, i tam żadnych odmian prawie, zawsze ten sam nasz kątek spokojny, ty mój mąż, ja żona twoja — toż samo co dziś szczęście, te co dzisiaj wypadki —
— Niech będzie szczęście toż samo, ale nie wypadki, odezwał się Adolf z ciężkiém westchnieniem. Zapomnijmy o tém. — Są ludzie którzy potrzebują takiego życia zmieniającego się co chwila, pełnego nadziei, zawodów, męczarni i pociech, migających jedne za drugiemi, jak błyskawice; są drudzy, którym wystarcza jeden pokarm, którzy dziękują Bogu, gdy ich prowadzi jedną drogą. Pierwsi, niespokojni zawsze, nie radzi temu co jest, wiecznie kopią szukając złotych min, których nigdy nie znajdą; drudzy lepiéj rozumiejąc życie, kontentują się chlebem powszednim.
— Bądźmy drugim podobni, Adolfie, odpowiedziała Matylda, nie szukajmy nadzwyczajnego nic w życiu, niech nam dość będzie siebie i spokojności.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.