Czterech jeźdźców Apokalipsy/Część druga/II
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Czterech jeźdźców Apokalipsy |
Wydawca | Księgarnia Biblioteki Dzieł Wyborowych |
Data wyd. | 1924 |
Druk | drukarnia „Rola“ Jana Buriana |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Helena Janina Pajzderska |
Tytuł orygin. | Los cuatro jinetes del Apocalipsis |
Źródło | Skany na commons |
Inne | Cała część druga |
Indeks stron |
II
Gdy Margarita mogła nareszcie powrócić do pracowni przy ulicy de la Pompe Juljan, który wciąż był w złym humorze i widział wszystko w czarnych kolorach ożywił się pod wpływem nagłego optymizmu.
Wojna nie będzie tak okrutną, jak sobie wszyscy wyobrażali z początku.
Dziesięć dni minęło i ruch wojsk stawał się mniej widocznym. Ale ze zmniejszeniem się liczby mężczyzn na ulicach, ludność żeńska jakby wzrosła. Ludzie utyskwali na brak pieniędzy; banki odmawiały wypłat. A tu jak na przekorę wszyscy czuli potrzebę nadzwyczajnych wydatków dla nagromadzenia żywności. Wspomnienie 70-go roku ze srogim niedostatkiem oblężenia, udręczało wyobraźnie. Wybuchła wojna z tym samym nieprzyjacielem i powtórzenie się tych samych okoliczności wydało się wszystkim rzeczą logiczną. Kobiety przypuszczały szturm do sklepów spożywczych, skupując wybrakowane produkty po cenach nieprawdopodobnych i zabierając je na dalsze przechowywanie do domu. Przyszły głód przerażał bardziej niż bieżące niebezpieczeństwo.
To były dla Juljana wszystkie przeobrażenia, jakie wojna sprowadziła dokoła niego. Ale to drobnostka. Ludzie przyzwyczajają się do nowego życia. Ludzkość posiada siłę przystosowywania się, która pozwala jej naginać się do wszystkiego, by dalej istnieć. Spodziewał się wciąż żyć w dalszym ciągu, jak gdyby nic nie zaszło. Byle tylko Margarita pozostała mu wierną. Oboje spoglądać będą na rozwój zdarzeń z okrutną rozkoszą tego, który patrzy na powódź z niedostępnej wyżyny.
Tym spokojem samolubnego świadka natchnął go Argensola.
— Jesteśmy neutralni — twierdził. — Neutralność nie jest obojętnością. Przyglądamy się wspaniałemu widowisku, jakiego nie ujrzymy już nigdy w życiu.
Szkoda tylko, że wojna wyzuwała ich tak z pieniędzy. Argensola nienawidził banków bardziej jeszcze niż Mocarstw Centralnych, wyróżniając specjalną antypatją tą instytucję kredytową, która odmawiała zapłaty czeku Juljana. Jakżeby to ślicznie było przypatrywać się biegowi wypadków, opływając we wszystkie wygody dzięki tej olbrzymiej sumie!... Tymczasem, aby zaradzić gospodarskim brakom, uciekał się do pomocy donji Luizy. Wojna rozluźniła domowy rygor don Marcelego i rodzina żyła w błogosławionej nieopatrzności. Matka, na wzór innych pań domu, gromadziła zapasy na całe miesiące, skupując co się tylko dało. Argensola skorzystał z tego, powtarzając jak mógł najczęściej odwiedziny na Avenue Victor Hugo i powracał stamtąd objuczony pakunkami, któremi zasilał zaimprowizowaną w kuchni pracowni spiżarnię.
Zaznał wszystkich rozkoszy skrzętnej gospodyni, podziwiając nagromadzone tą drogą skarby: wielkie puszki konserw mięsnych, piramidy butów, worki suszonych jarzyn. Było tam dosyć na utrzymanie licznej rodziny. A prócz tego wojna dostarczyła mu nowego pozoru do nocnych odwiedzin piwnicy Don Marcelego.
— Mogą przyjść — mawiał z bohaterskim gestem, czyniąc przegląd swojego składu — mogą przyjść kiedy zechcą. Jesteśmy przygotowani, by im stawić czoło.
Powiększanie zapasów i doglądanie ich, by się przypadkiem nie zepsuły, oraz gromadzenie nowin, były to dwie czynności, które mu wypełniały życie. Musiał koniecznie nabyć dziesięć, dwanaście, piętnaście pism, każdego dnia; jedne dla tego, że były reakcyjne, a on rozpływał się w zachwycie nad zjednoczeniem wszystkich Francuzów; inne dla tego, że będąc radykalnemi musiały być lepiej powiadomione o nowinach, jakie otrzymywał Rząd. Dzienniki te ukazywały się w południe, o trzeciej, o czwartej i o piątej przed wieczorem. Półgodzinne opóźnienie w pojawieniu się jakiegoś świstka, budziło ogromne nadzieje w publiczności, która wyobrażała sobie, że przyczyną tego są jakieś nadzwyczajne nowiny. Wydzierano sobie ostatnie dodatki; wszyscy chodzili z kieszeniami wypchanemi papierem, wyczekując z niepokojem nowych wieści. A wszystkie pisma mówiły mniej więcej to samo.
Argensola zdawał sobie sprawę, że w głębi jego jestestwa tworzyła się jakaś nowa dusza, naiwna, zapalona i łatwowierna, zdolna przyjmować za dobrą monetę najnieprawdopodobniejsze rzeczy. A tę duszę odgadywał we wszystkich, którzy go otaczali. Czasami jego dawny, krytyczny zmysł zaczynał się buntować, ale powątpiewanie uchodziło za coś wprost nieuczciwego. Żył w zgoła nowym świecie, nic więc dziwnego, że działy się rzeczy nadzwyczajne, którym nie można było zapobiedz, ani ich wytłumaczyć drogą dawnego rozumowania. Z dziecinną radością rozpływał się nad cudownemi sprawozdaniami dzienników: tu utarczki jednego oddziału Francuzów lub Belgów z całemi pułkami nieprzyjaciół i ucieczka ich w popłochu; to strach Niemców przed atakami na bagnety i jak to umykali niby zające, zaledwie dała się słyszeć szarża; to nieudolność germańskiej artylerii, której pociski wybuchały wadliwie.
Dla niego było rzeczą zwykłą i logiczną, żeby mała Belgja zwyciężyła kolosalne Niemcy: poprostu powtórzenie walki Dawida z Goljatem; ze wszystkiemi metaforami i upiększeniami, jakich to starcie nierówne dostarczyło w ciągu wieków. Jak większość narodu podzielał nastrój czytelnika rycerskich przygód, który czuje się skrzywdzonym, gdy bohater sam jeden nie położy trupem tysiąca wrogów od jednego zamachu. Z upodobaniem wyszukiwał te dzienniki, które z niezrównaną przesadą opisywały jakieś pojedyńcze wypadki, jakieś czyny jednostek, co do których nikt nie wiedział gdzie się zdarzyły.
Dowiedziawszy się o morskiej interwencji Anglji, wyobrażał sobie głód przerażający, opatrznościowy, na śmierć zadręczający wrogów. Był przekonany w dobrej wierze, że dziesięć dni morskiej blokady wystarczy, aby w Niemczech ludność żyła jak rozbitkowie na gołej trawie. I wskutek tego zachodził coraz częściej do kuchni, podziwiając ze wzruszeniem swoje zapasy żywności.
— Coby dali w Berlinie za mój skarb!
Nigdy w życiu lepiej nie jadał Argensola. Myśl o dojmującym niedostatku, jaki cierpiał nieprzyjaciel zaostrzała jego apetyt w potworny sposób. Widok białego chleba o złocistej, chrupiącej skórce pogrążał go w religijną ekstazę.
— Gdyby przyjaciel Wilhelm mógł to zrabować! — mówił do towarzysza.
I pożerał i połykał z chciwością. Jadło i napitki, przechodząc mu przez usta, nabierały nowego, boskiego smaku. Daleki głód był dla niego przyprawą, sosem niewysłowionej dobroci.
Francja budziła w nim zapał; ale miał więcej zaufania do Rosji. Ach! Kozacy!... Mówił o nich, jak o osobistych przyjaciołach. Opisywał straszliwych jeźdźców w zawrotnym galopie, niedosięgnionych jak widma i tak okropnych w gniewie, że przeciwnik niemógł im spojrzeć w oczy. W loży odźwiernej i w różnych zakładach ulicznych słuchano go z całem uszanowaniem, na jakie zasługuje taki pan, który, będąc cudzoziemcem, może lepiej niż inni rozumieć się na rzeczach zagranicznych.
— Kozacy nauczą rozumu tych bandytów — mówił z całą pewnością. — Nim minie miesiąc wejdą do Berlina.
A jego słuchacze, składający się przeważnie z kobiet, matek i żon tych, którzy poszli na wojnę, potakiwali skromnie z tem nieprzepartem pragnieniem, jakiego doświadczamy wszyscy, by złożyć nasze nadzieje w czemś dalekiem i tajemniczem. Francuzi obronią kraj, odzyskają utracone ziemie, ale ostatni cios zadadzą kozacy, ci kozacy, o których mówili wszyscy, a których mało kto widział.
Jedynym, który ich znał był Czernow i ku wielkiemu zgorszeniu Argensoli słuchał jego słów nie okazując zapału. Kozacy byli dla niego jedynie częścią wojsk rosyjskich. Dobrzy żołnierze, bez wątpienia; ale zgoła niezdolni dokonywać tych cudów, jakie im wszyscy przypisywali.
— Ten Czernow! — wykrzykiwał Argensola — ponieważ nienawidzi cara, więc wszystko wydaje mu się złem w jego kraju. To fanatyczny rewolucjonista... a ja jestem nieprzyjacielem wszystkich fanatyków.
Juljan słuchał z roztargnieniem wieści, jakie mu znosił towarzysz; wstrząsających artykułów, odczytywanych deklamatorskim tonem, planów kampanji, jakie tamten rozwijał przed olbrzymią mapą, zawieszoną na ścianie pracowni i najeżoną chorągiewkami, oznaczającemi stanowiska wojsk walczących. Każdy dziennik zmuszał Hiszpana do wpięcia nowej porcji szpilek w mapę do całego szeregu komentarzy, tchnących optymizmem, którym żadne bomby zachwiać nie mogły.
— Weszliśmy do Alzacji: bardzo dobrze!... Zdaje się, że teraz opuszczamy Alzację: Doskonale! Zgaduję przyczynę... To dla tego, by wejść lepszą stroną, następując na nieprzyjaciela z tyłu. Powiadają, że Liège upadło. Kłamstwo!... A jeżeli upadnie, mniejsza z tem... Szczegół... nic więcej... Pozostają inni!... inni!.. którzy zbierają się od Wschodu i tylko patrzeć wejdą do Berlina.
Przekładał też nad wszystkie inne, wieści z rosyjskiego frontu; chociaż mozolił się w pocie czoła, wyszukując na mapie poprzekręcane nazwy tych miejsc, gdzie dokonywali swych sławetnych czynów uwielbiani kozacy.
A w trakcie tego Juljan szedł za biegiem swoich myśli. Margarita!... Wróciła nareszcie, a mimo to zdawała się żyć w coraz większem oddaleniu od niego.
W pierwszych dniach mobilizacji krążył w pobliżu jej domu, pragnąc oszukać swą żądzę tem złudnem zbliżeniem. Margarita napisała do niego, zalecając mu spokój. Szczęśliwy on! że, będąc cudzoziemcem, nie zazna skutków wojny. Jej brat, rezerwowy oficer artylerji miał jechać lada chwila. Matka, która dotąd mieszkała z tym synem bezżennym, okazała w ostatniej godzinie zdumiewającą pogodę ducha, ona, która tonęła od rana do nocy we łzach, kiedy wojna była jeszcze wątpliwą, sama przygotowała i spakowała mu rzeczy, by mała walizka mogła pomieścić wszystko, co było niezbędnem w życiu na wojnie. Ale Margarita odgadywała wewnętrzną mękę biednej kobiety i wysiłki aby się ta nie ujawniła w wilgoci jej oczu, w drżeniu rąk. Niepodobieństwem jej było opuścić matkę bodaj na chwilę. A potem nastąpiło rozstanie:
— Bądź zdrów! synu mój! Spełnij swoją powinność, ale bądź roztropnym.
Ani jednej łzy; ani jednej oznaki słabości. Cała rodzina sprzeciwiła się stanowczo, żeby go odprowadzała na kolej... Siostra mu będzie towarzyszyć! A wróciwszy do domu, Margarita zastała ją siedzącą sztywno w fotelu, spokojną na pozór jak głaz. Nie wspominała imienia syna; mówiła tylko o przyjaciółkach, które także posyłały swoich na wojnę, jak gdyby one jedne tylko mogły znać ten ból.
„Biedna mama!“ pisała Margarita. „Muszę być przy niej, teraz bardziej niż kiedykolwiek. Jutro, jeżeli będę mogła, przyjdę do ciebie“.
Nareszcie przyszła. Przedewszystkiem wytłumaczyła Juljanowi prostotę swego kostjumu tailleur; brak wszelkich klejnotów i ozdób.
— Wojna, mój drogi. Teraz cały szyk polega na tem, by przystosowywać się do okoliczności; naśladować wstrzemięźliwość i skromność żołnierzy. Kto wie, co nas czeka.
Troska o ubiór towarzyszyła jej we wszystkich chwilach życia.
Juljan zauważył w niej stałe roztargnienie. Zdawało się, że duch jej opuszcza powłokę ciała, błądząc po dalekich przestrzeniach. Oczy jej patrzyły na niego, ale może go nie widziały, mówiła wolnym głosem, jak gdyby ważąc każde słowo w obawie, by nie zdradziło jakiejś tajemnicy.
To duchowe oddalenie nie przeszkadzało jednak fizycznemu zbliżeniu. Zespolili się z nieprzepartą siłą materjalnego pociągu. Ona oddała mu się dobrowolnie, ulegając jakby bezwiednie słodkiemu przyzwyczajeniu, ale potem doznała pewnego wyrzutu sumienia.
— Czy to dobrze, co robimy?... Może nie przystoi pędzić takie same życie, gdy tyle klęsk ma spaść na świat cały?
Juljan odtrącił te skrupuły.
— Ależ mamy się pobrać, skoro to tylko będzie możliwem!... Jesteśmy już przecież jakby mężem i żoną.
Ona odpowiedziała mu ruchem zdziwienia, w którym przebijało się zniechęcenie. Pobrać się! Przed dwoma tygodniami nie pragnęła niczego więcej. Teraz tylko zrzadka przychodziła jej na pamięć możliwość małżeństwa. Po co myśleć o rzeczach dalekich i niepewnych? Inne, bliższe, zaprzątały jej myśli.
Pożegnanie z bratem wryło się głęboko w jej pamięć. Idąc do pracowni, postanowiła nie wspominać o tem, przeczuwając, że to mogło by sprawić przykrość kochankowi. Ale wystarczyło, żeby przysięgła sobie milczenie a już ogarnęła ją nieprzeparta chęć opowiedzenia mu wszystkiego.
Nie sądziła nigdy, że tak bardzo kocha brata. Z jej siostrzanem przywiązaniem łączyła się pewna zazdrość, bo „mama“ wolała od niej starszego brata. A przytem, to on wprowadził Laurier'a do domu; obaj mieli dyplomy inżynierów przemysłowych i szli razem od szkolnej ławy... Ale w chwili rozstania, Margarita przekonała się nagle, że ten brat, o którego troszczyła się dotąd drugorzędnie, zajmował w jej sercu uprzywilejowane miejsce.
— Był tak śliczny, tak interesujący w swoim mundurze porucznika! Wydawał się przeobrażonym. Przyznam ci się, że szłam z dumą obok niego, oparta na jego ramieniu. Brano nas za małżeństwo. Widząc mnie płaczącą, jakieś poczciwe kobiety chciały mnie pocieszać: „niech pani nie rozpacza. Mąż pani wróci!“ A on śmiał się z tych omyłek. Smutniał tylko, gdy sobie przypominał naszą matkę.
Rozstali się u bram Dworca. Straże nie pozwoliły iść ani kroku dalej. Wręczyła mu jego szablę, którą chciała nieść aż do ostatniej chwili.
— To pięknie być mężczyzną — rzekła z zapałem. — Jabym chciała włożyć mundur, iść na wojnę, przydać się na coś.
Umilkła, jak gdyby zdawszy sobie nagle sprawę z niewłaściwości swych ostatnich słów. A może dostrzegła lekkie drgnięcie w twarzy Juljana.
Ale była podniecona wspomnieniem tego rozstania i po pewnej chwili nie mogła oprzeć się chęci snucia dalej głośno wątku swych myśli.
U wejścia na stację, gdy poraz ostatni całowała brata, spotkała ją niespodzianka. Nadszedł on, również w mundurze oficera artylerji, ale sam, zmuszony powierzyć swą walizkę człowiekowi dobrej woli, który wyszedł z tłumu.
Juljan uczynił pytający ruch. Kto był ów on? Domyślał się, ale udał nieświadomość, jak gdyby się lękał dowiedzieć prawdy.
— Laurier — odpowiedziała lakonicznie. — Mój dawny mąż.
Kochanek zaśmiał się z okrutną ironją. Był to czyn nieszlachetny drwić z człowieka, który poszedł spełniać swoją powinność. Sam to czuł, ale, ulegając duchowi przekory, żarcikował w dalszym ciągu, by go poniżyć w oczach Margarity. Laurier wojskowym!... Musiał wyglądać śmiesznie w mundurze.
— Laurier rycerzem! — ciągnął dalej sarkastycznym głosem, który jemu samemu wydawał się jakby cudzym. — Biedaczysko!
Ona nie chciała odpowiedzieć, by nie sprzeciwiać się Juljanowi. Ale prawda odniosła zwycięstwo w jej duszy; więc rzekła tylko:
— Nie — nie wyglądał źle... Był jakiś inny... Może to sprawił mundur, może smutek, że odjeżdża sam, tak zupełnie sam, bez żadnej ręki, któraby jego rękę uścisnęła... Zaledwie go poznałam. Zobaczywszy mego brata, zbliżył się, ale gdy mnie ujrzał, poszedł dalej. Biedny!... Tak mi go żal!
Kobiecy instynkt musiał ostrzedz ją, że powiedziała za wiele i znowu umilkła raptownie. Ten sam instynkt uwiadomił ją również, dlaczego twarz Juljana zachmurzyła się, a usta wykrzywił gorzki uśmiech. Chciała go pocieszyć i dodała:
— Szczęściem jesteś cudzoziemcem i nie pójdziesz
na wojnę. Co za okropność, gdybym cię miała stracić!
Powiedziała to szczerze. Przed niedawną chwilą zazdrościła mężczyznom, podziwiając tężyznę, z jaką narażali życie, a teraz drżała na myśl, że jej kochanek mógłby być jednym z nich.
Ale on nie był jej wdzięcznym za ten miłosny egoizm, który go stawiał zdala od innych, jak istotę wątłą i kruchą, stworzoną jedynie dla kobiecych zachwytów. Byłby wolał wzbudzić zazdrość, jaką doznawała ona, widząc swego brata ubranego po wojskowemu. Wydało mu się, że pomiędzy nim a Margaritą wsuwało się coś, co nie ustąpi nigdy, co będzie rosło, rozdzielając ich w kierunkach przeciwnych, coraz dalej... dalej... aż nie będą się mogli poznać, gdy się ich spojrzenia skrzyżują.
I ta zapora zjawiała się przy dalszych ich spotkaniach. Margarita obsypywała go tkliwemi słowy, patrząc na niego wilgotnemi oczyma. Jej ręce miały dla niego pieszczotę raczej matki niż kochanki; miłości jej towarzyszyła nadzwyczajna wstydliwość. Przebywała uporczywie w pracowni, nie chcąc iść do dalszych pokoi.
— Dobrze nam tu... Nie chcę; to niepotrzebne... Miałabym wyrzuty sumienia... Myśleć o tych rzeczach w takich chwilach!...
Powietrze wydawało jej się przesycone miłością, ale to była miłość nowa, miłość dla człowieka, który cierpi; chęć zaparcia się siebie, poświęcenia. Ta miłość wywoływała w niej obraz biały kwefów, rąk drżących, opatrujących zakrwawione rany.
Każdy namiętny objaw ze strony Juljana budził w niej gwałtowny i wstydliwy opór, jak gdyby się spotykali po raz pierwszy.
— To niemożliwe — mawiała — myślę o moim bracie, o tylu innych, których znam, a którzy już może w tej chwili nie żyją.
Tymczasem nadchodziły wiadomości z pola walki; krew zaczynała płynąć obficie.
— Nie; nie mogę — powtarzała Margarita.
A gdy Juljanowi powiodło się dopiąć celu, dzięki błaganiom i namiętnej przemocy, trzymał w objęciach istotę bezwolną, która oddawała mu się ciałem biernie, podczas gdy myślą i duchem była daleko.
Pewnego wieczoru oznajmiła mu, że na przyszłość będą się widywali rzadziej. Musiała chodzić na kursa; pozostawało jej tylko dwa dni wolne.
Juljan słuchał z osłupieniem. Na kursa?... Czegoż się uczyła? Ją podrażnił jego żartobliwy ton. Tak; uczyła się. Od tygodnia już chodziła na kursa. Teraz lekcje będą odbywały się częściej, znalazło się więcej profesorów.
— Chcę zostać sanitarjuszką. Cierpię ogromnie nad moją bezużytecznością... Na cóż się przydałam dotychczas?
Umilkła na chwilę; jak gdyby obejmowała wyobraźnią całą swą przeszłość.
— Myślę czasem — ciągnęła dalej — że wojna ze wszystkiemi swemi okropnościami ma w sobie coś dobrego. Sprawia, że stajemy się użytecznymi naszym bliźnim. Spoglądamy na życie poważniej; nieszczęście uczy nas, że przyszliśmy na świat w jakimś celu... I myślę, że trzeba kochać życie nie tylko dla jego radości... Musi tkwić wielkie zadowolenie w ofiarności, w poświęceniu się dla drugich i to zadowolenie, nie wiem dlaczego, może dlatego, że jest nowem, wydaje mi się wyższem od innych,
Juljan patrzył na nią ze zdumieniem, zastanawiając się co może mieścić się w tej główce ukochanej a pustej? Co się wytworzyło za tem czołem, ściągniętem wysiłkiem myśli, które dotychczas bujały tam swobodne i płochliwe jak ptaszki? Ale dawna Margarita żyła również. Ukazywała mu się ze swą uroczą minką wśród trosk, jakie wojna niosła duszom, niby posępny powiew.
— Trzeba dużo pracować, aby zdobyć dyplom sanitarjuszki. Wyobrażasz mnie sobie w tym stroju? Jest bardzo dystyngowany i biały kolor odpowiada również dobrze blondynkom jak brunetkom. A potem kwef, który nie przeszkadza, modnemu uczesaniu i loczkom na uszach i niebieski płaszcz na mundurze, co tworzy ładny kontrast. Kobieta elegancka może podnieść to wszystko jakimś skromnym klejnocikiem i szykownem obuwiem. To taka mieszanina mniszki i wielkiej damy; całość wcale niezła.
I Margarita uczęszczała na kursa z prawdziwym zapałem, by stać się użyteczną bliźnim i co najprędzej przywdziać upragniony mundur.
Biedny Juljan! Tęsknota za nią i brak tego najmilszego zajęcia, które dotychczas wypełniało mu nieskończenie długie teraz wieczory, skłoniły go krążyć w pobliżu zdawna niezamieszkałego pałacu, w którym ostatecznie Rząd umieścił szkołę sanitarjuszek. I gdy tak wystawał gdzieś na rogu ulicy, czekając na ukazanie się kobiecej sukni i łowiąc uchem tupot drobnych nóżek, doznawał wrażenia, że czas cofał się, a on ma ośmnaście lat, jak ongi, gdy odbywał wartę w pobliżu magazynu jakiejś słynnej modystki. Gromadki kobiet wychodzących w pewnych, oznaczonych godzinach z owego pałacu, czyniło to podobieństwo jeszcze prawdopodobniejszem. Szły ubrane z wyszukaną prostotą; wygląd wielu z nich był jeszcze uboższy niż pracownic igły. Ale to były wielkie damy. Niektóre z nich wsiadały do automobilów, prowadzonych przez szoferów w żołnierskich mundurach, jako że były to powozy ministerjalne.
W trakcie tych długich wyczekiwań spotykał się z wchodzącemi i wychodzącemi eleganckiemi uczennicami.
— Desnoyers! — wykrzykiwały za nim kobiece głosy. — Czyżby to był Desnoyers?
I Juljan musiał rozpraszać wątpliwości, witając owe panie, które patrzyły na niego, jak gdyby był widziadłem. One zaś były to znajome z odległej epoki z przed jakichś sześciu miesięcy; panie, które go uwielbiały i prześladowały, powierzając się jego mądrości mistrza, by przejść siedm kręgów nauki tańca. Teraz patrzyły na niego, jak gdyby pomiędzy ostatniem spotkaniem na sali tanecznej, a obecną chwilą zaszedł jakiś wielki kataklizm, przekształcający wszystkie prawa życia, a on był jedynym i cudownym zabytkiem całkowicie zaginionej ludzkości.
I wszystkie zadawały mu te same pytania:
— Pan nie idzie na wojnę? Jakże to jest, że pan nie nosi munduru?
Chciał się tłumaczyć, ale przy pierwszych słowach przerywały mu:
— To prawda. Pan jest cudzoziemcem.
Mówiły to z pewną zazdrością. Myślały niewątpliwie o tych swoich ukochanych i dalekich, którzy w tej chwili znosili niedostatki i niebezpieczeństwa wojny. Ale jego położenie cudzoziemca wytwarzało natychmiast pewną odrębność duchową, pewną obcość, jakich Juljan nie znał w owych, dobrych czasach, kiedy ludzie poszukiwali się, nie dbając o pochodzenie, nie odczuwając wpływu niebezpieczeństwa, które rozluźnia lub zacieśnia ludzkie związki.
A damy żegnały go z figlarną podejrzliwością. Na kogo tu czekał? Jakaś nowa romantyczna przygoda, jaką mu łaskawy los gotował. I uśmiechy tych wszystkich pań miały w sobie coś poważnego: uśmiechy osób dorosłych, które znają prawdziwe znaczenie życia i patrzą z politowaniem na pustaków, zaprzątających sobie jeszcze głowy drobnostkami
Juljanowi sprawiało to przykrość, jak gdyby to był objaw lekceważenia. Te panie wyobrażały go sobie jako spełniającego jedyną czynność, do jakiej był zdolny, na co innego przydać się przecież nie mógł. Natomiast one, te niegdyś wietrznice, zachowujące jeszcze coś ze swego dawnego wyglądu, zdawały się być wszystkie ożywione wzniosłem uczuciem macierzyństwa, oderwanego, obejmującego wszystkich współbraci pragnieniem poświęcenia się, poznania zblizka nędzy maluczkich, zetknięcia się ze wszystkiemi niedolami chorego ciała.
Tych samych uczuć doznawała Margarita, wychodząc ze swoich lekcji. Wpadała ze zdumienia w zdumienie, poczytując jako wielkie cuda nauki pierwsze zasady chirurgji. Podziwiała sama siebie za chciwość, z jaką chłonęła te tajemnice, których istnienia nie przypuszczała nawet dotąd. Chwilami zdawało jej się, że trafiła na prawdziwe swe powołanie.
— Kto wie, czy nie urodziłam się, żeby zostać wielką doktorką.
Lękała się jednak ogromnie, aby jej nie zabrakło hartu przy wprowadzaniu w czyn jej nowych uzdolnień. Patrzeć na płynącą krew, dotykając się cuchnących ran, było czemś straszliwem dla niej, którą niskie potrzeby życia napełniały zawsze nieprzezwyciężonym wstrętem! Ale to trwało krótko; iście męska odwaga krzepiła ją natychmiast. Czasy wymagały ofiar. Alboż nie wyrzekli się mężczyźni wszystkich wygód życia, dla twardej doli żołnierza? Ona będzie żołnierzem w spódnicy; będzie patrzeć zblizka na ból, będzie walczyć z nim, nurzając ręce w zgniliźnie zepsutej materji, wstępując jak uśmiech światła tam, gdzie jęczą żołnierze, oczekujący śmierci.
Opowiadała z dumą Juljanowi o postępach, jakie czyniła w szkole, o skomplikowanych bandażach, jakie już umiała nakładać, czasem na członki manekina, czasem na ciele pomocnika chirurga, udającego rzekomo rannego żołnierza. Ona tak wątła, niezdolna w domu do najlżejszego fizycznego wysiłku, uczyła się teraz w jaki sposób podnosić najzręczniej z ziemi bezwładne ciało ludzkie i dźwigać je na plecach. Kto wie, czy nie przyjdzie jej nieść pomoc na polu bitwy! Okazywała gotowość do najniebezpieczniejszych czynów z nieświadomem zuchwalstwem kobiet, kiedy je ogarnie poryw bohaterstwa. Zachwycały ją angielskie nurses, chude damy, o nerwach ze stali, których wizerunki widywała w pismach ilustrowanych, przybrane w spodnie, buty do konnej jazdy i białe hełmy.
Juljan słuchał ją ze zdumieniem. Czyż ta kobieta była naprawdę Margaritą? Wojna starła z niej puszek wdzięcznej płochości. Nie stąpała już jak ptaszek. Stopy jej deptały ziemię z męską pewnością siebie. Była pogodna i spokojna w poczuciu tej nowej siły, jaka się w niej rozwijała. Gdy pieszczota Juljana przypomniała jej, że jednak jest kobietą, mówiła zawsze to samo:
— Jakie szczęście, że jesteś cudzoziemcem! Jakie szczęście, że jesteś zabezpieczony od wojny!
W zapale poświęcenia pragnęła znaleźć się na polu bitwy, a jednocześnie radowała się, że jej kochanek wolnym jest od powinności wojskowej. Juljan nie przyjmował z wdzięcznością tego braku logiki; owszem drażniło go to czasem, jak bezwiedna obraza.
— Rzekłby kto, że się mną opiekuje — myślał — ona jest mężczyzną i cieszy się, że słaba towarzyszka, którą jestem ja, znajduje się poza obrębem niebezpieczeństwa. — Jakie śmieszne położenie!
Na szczęście bywały wieczory, że Margarita przychodziła do pracowni, jakby ta dawna, przy której jak w owych czasach tak i teraz zapominał natychmiast o wszystkiem. Wbiegała z radością uczniaka wypuszczonego na wakacje.
— Dziś niema lekcji — wołała już we drzwiach.
I rzucając kapelusz na sofę, zaczynała tańczyć, wymykając się z dziecinną przekorą z objęć kochanka.
Ale wkrótce poważniała z tym wyrazem skupienia na swej wdzięcznej twarzyczce, jaki się tam jawił od początku wojny. Mówiła o matce, zawsze smutnej, tłumiącej w sobie ból, i żyjącej nadzieją listu od syna; mówiła o wojnie, wyjaśniając ostatnie posunięcia wojsk zgodnie z optymizmem sfer urzędowych. Opisywała szczegółowo pierwszą chorągiew zdobytą na nieprzyjacielu, jak gdyby to była jakaś elegancka suknia najświeższej mody. Widziała ją w oknie ministerjum Wojny. Rozrzewniała się, powtarzając opowiadania zbiegów belgijskich, przybyłych do jej szpitala. Byli to jedyni chorzy, którym dotąd mogła nieść pomoc. Paryż nie przyjmował jeszcze rannych z pola bitwy; z rozkazu Rządu posyłano ich z frontu wprost na Południe.
Nie stawiała już oporu namiętnym porywom Juliana, jak to miało miejsce w pierwszych dniach. Zajęcia sanitarjuszki wyrobiły w niej pewną bierność. Zdawała się lekceważyć powaby materji, odmawiając im tego duchowego znaczenia, jakie im jeszcze do niedawna przypisywała. Oddawała się bez oporu, bez pragnienia, z uśmiechem pobłażliwym, rada, że może dać trochę szczęścia, w którem sama nie brała udziału. Myśl jej krążyła gdzieindziej.
Jednego wieczoru, będąc w sypialni Juljana, uczuła konieczną potrzebę podzielenia się z nim pewnemi nowinami, które od poprzedniego dnia zaprzątały jej umysł. Wyskoczyła z łóżka i zaczęła szukać wśród porozrzucanych rzeczy ręcznej torebki, a w niej listu. Chciała odczytać go jeszcze raz, uprzytomnić sobie jego treść tu właśnie, sama nie wiedząc dlaczego.
List był od brata, przysłany z Wogezów. Młody porucznik artylerji mówił w nim więcej o Laurierze, niż o sobie samym. Należeli do różnych baterji, ale do tej samej dywizji i brali udział w tych samych walkach. Brat Margarity unosił się nad swoim dawnym szwagrem. Kto byłby odgadł przyszłego bohatera w tym spokojnym, milczącym inżynierze!... A jednak to był prawdziwy bohater! Mówili to wszyscy oficerowie, którzy go widzieli pełniącego swoją powinność i stawiającego czoło śmierci z taką samą zimną krwią, jak gdyby się znajdował w swojej fabryce pod Paryżem.
Wyprosił sobie niebezpieczne stanowisko obserwatora, możliwie najbliżej wroga, by czuwać nad dokładnością strzałów artylerji i kierować niemi podług swych telefonicznych wskazówek. Niemiecki pocisk zburzył dom, w dachu którego był ukryty. Laurier wyszedłszy nietknięty ze zwalisk, naprawił telefon i w dalszym ciągu pracował przy nim w pobliskich zaroślach. Nieprzyjacielskie aeroplany wyśledziły jego baterję i niemiecka artylerja otworzyła na nią wściekły ogień z frontu. W ciągu kilku minut padła na ziemię cała obsługa; Kapitan zginął, wszyscy oficerowie i żołnierze odnieśli rany. Pozostał tylko jako dowódca Laurier „Niewzruszony“, jak go przezwali koledzy, i przy pomocy garstki artylerzystów, którzy jako tako trzymali się na nogach, strzelał w dalszym ciągu pod ulewą żelaza i ognia, osłaniając odwrót jednego batalionu.
„Wymieniony był dwa razy w rozkazie dziennym“ — czytała Margarita. — „Myślę, że wkrótce otrzyma krzyż. To nieustraszony bojownik. Kto by to był przypuszczał przed kilku tygodniami“.
Margarita nie dzieliła tego zdumienia. Żyjąc z Laurier'em, miała sposobność poznać niejednokrotnie siłę jego charakteru, szaloną odwagę, ukrytą pod pozornym spokojem. Nie napróżno tak się lękała gniewu męża w pierwszych czasach swej niewierności. Pamiętała wyraz twarzy tego człowieka, gdy spotkał ją pewnego późnego wieczoru, wychodzącą z domu Juljana. Należał do tych gwałtowników, którzy zabijają. A jednak nie dopuścił się względem niej najlżejszego objawu uniesienia. Wspomnienie tego poszanowania budziło w Margaricie poczucie wdzięczności. Kto wie; może kochał ją bardziej, niż ktokolwiek inny.
Oczy jej z nieprzepartą żądzą porównania utonęły w Juljanie, podziwiając jego wdzięk młodzieńczy. Przypomniała sobie ociężałą, pospolitą postać Laurier'a i to podziałało na nią ochładzająco.
Zapewne oficer, którego spotkała żegnającego się z bratem, nie był wcale podobnym do jej dawnego męża. Ale Margarita chciała zapomnieć tego bladego i smutnego porucznika, jaki mignął jej wtedy przed oczami, by pamiętać tylko o przemysłowcu, zajętym wyłącznie zyskami i niezdolnym pojąć to, co ona nazywała „subtelnościami szykownej kobiety“. Stanowczo Juljan był bardziej pociągającym. Nie; nie żałowała przeszłości; nie chciała jej żałować.
I z egoizmem rozkochanej kobiety powtórzyła znowu:
— Co za szczęście, że jesteś cuzoziemcem! Jakie szczęście, że jesteś zabezpieczony od wojny!
Juljana porywała zawsze złość, gdy to słyszał. Mało brakowało, żeby nie zamknął ręką ust kochance. Czy drwiła sobie z niego? Toż to była obelga wyłączać go tak z pomiędzy mężczyzn.
A ona, z całą niekonsekwencją swej wrażliwej natury, powracała znowu do Laurier'a.
— Nie kocham go; nie kochałam go nigdy. Nie rób tak smutnej miny. Jakże on, biedak, może porównywać się z tobą?... Chociaż trzeba przyznać, że jest dosyć interesującym w tem swojem nowem życiu. Cieszę się jego powodzeniem, jak gdyby to chodziło o jakiegoś starego przyjaciela. Biedak wart był lepszego losu; powinien był spotkać kobietę, któraby nie była mną; towarzyszkę równego mu poziomu dążeń... Powiadam ci, że mi go żal.
I żal ten był tak głęboki, że wilgocił łzami jej oczy, zadając kochankowi męki zazdrości.
— Mówię ci, że jesteśmy w fałszywem położeniu — rzekł Juljan pewnego dnia do Argensoli — i życie będzie stawało się dla nas coraz cięższem. Trudno zaznać spokoju wśród narodu, który się bije.
Towarzysz był tego samego zdania. Uważał również swoją egzystencję młodego cudzoziemca za coś nie do zniesienia, w tym Paryżu, którym wstrząsała wojna.
— Trzeba co chwila pokazywać papiery, żeby policja przekonała się, że niema do czynienia z dezerterem: Wczoraj w wagonie Metro, musiałem się tłumaczyć, że jestem Hiszpanem jakimś dzierlatkom, które się wydziwiały, że nie jestem na froncie... Jedna z nich, dowiedziawszy się o mojej narodowości zapytała naiwnie, czemu się nie zaciągnąłem jako ochotnik... Słowo daję, że mi się już sprzykrzyła ta moja młodość, która wszystkich kłuje w oczy.
I nagły przypływ bohaterstwa zalał jego wrażliwą duszę. Niech i tak będzie! Skoro wszyscy idą na wojnę, pójdzie i on. Nie bał się śmierci, jedno go tylko przerażało: to ta wojskowa służbistość, mundur, ślepe posłuszeństwo... Bić się i owszem, ale niezależnie, albo rozkazując innym, bo charakter jego buntował się przeciw wszelkiej karności. Poszczególne grupy cudzoziemców w Paryżu zamierzały zorganizować każda swoją legję ochotników i on miał to w projekcie; oddział Hiszpanów i południowych Amerykanów, zachowując oczywiście dla siebie stanowisko prezesa organizacyjnego komitetu, a potem Komendanta Korpusu.
Podał nawet ogłoszenia do pism: miejsce zaciągu pracownia przy ulicy de la Pompe. W ciągu dziesięciu dni zjawiło się dwóch ochotników: rzemieślnik, który zaziębił się latem i chciał zostać oficerem, żeby nosić khaki i hiszpański tawernista, który przy pierwszych słowach oświadczył, że jemu właściwie należeć się będzie dowództwo, a to dlatego, że w młodości służył wojskowo, a Argensola był tylko malarzem. Dwadzieścia oddziałów hiszpańskich utworzyło się z równem powodzeniem w różnych dzielnicach Paryża. Każdy zapaleniec chciał zostać dowódcą innych z tą pychą indywidualną i wstrętem do karności, właściwym rasie... Ostatecznie, przyszli wodzowie z braku żołnierzy postanowili zaciągnąć się jako prości ochotnicy... ale w szeregi francuskie,
— Czekam, aby zobaczyć, co zrobią Garibaldziści — mówił Argensola skromnie. — Może pójdę z nimi.
To sławne nazwisko czyniło mu wojskową służbistość znośniejszą. Ale potem zaczął się wahać. Tak czy inaczej trzeba będzie zawsze kogoś słuchać w tym oddziale ochotników, a on buntował się przeciw wszelkiemu posłuszeństwu, którego nie poprzedzały długie rozprawy... Więc co czynić?
— Życie zmieniło się przez pół miesiąca nie do poznania — mówił dalej. — Rzec można, że spadliśmy na jakąś inną planetę; nasze dawniejsze uzdolnienia nie mają żadnego sensu. Inni przechodzą do pierwszych rzędów; najlichsi, najciemniejsi, ci, którzy zajmowali poprzednio ostatnie miejsca. Człowiek wytworny i duchowo złożony znikł z horyzontu Bóg wie, na jak długo. Teraz wydostał się na powierzchnię człowiek prosty, o pojęciach ciasnych, ale stanowczych i który umie słuchać. My, wyszliśmy z mody.
Juljan przytaknął. Tak było: wyszli z mody. On wiedział coś o tem, on, który zaznał sławy, przechodził teraz niepostrzeżenie wśród tych samych, którzy go przed niedawnym czasem podziwiali.
— Panowanie twoje skończone — rzekł śmiejąc się Argensola. — Na nic ci się nie zdało być ładnym chłopcem. Ja w mundurze i z krzyżem na piersiach zwyciężyłbym cię teraz w miłosnem współzawodnictwie. O oficerze w czasie pokoju marzą tylko panienki z prowincji. Ale teraz żyjemy w atmosferze wojennej i w każdej kobiecie budzi się pierwotny pociąg, jaki czuły jej prababki do silnych, zaborczych samców. Wielkie damy, które przed paru miesiącami nurzały swe pożądania w subtelnościach psychologicznych, wielbią teraz oficerów z taką samą naiwnością, z jaką kucharka wzdycha do szeregowca. Źle, mistrzu! Niema rady; trzeba iść z nowym prądem czasu albo zginąć w nędzy zapomnienia. Gwiazda tanga zgasła.
A Juljan pomyślał, że obaj oni byli istotami, wyrzuconemi za nawias życia. To życie uczyniło nagle zwrot, zmieniając łożysko. A w tem nowem życiu nie było miejsca dla tamtego, biednego malarza dusz i dla niego bohatera salonów, który codziennie, od piątej do siódmej, odnosił triumfy, jakich mu zazdrościli wszyscy mężczyźni.