Defilada
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Defilada |
Pochodzenie | Nowelle |
Wydawca | Wydawnictwo Dzieł Tanich A. Wiślickiego |
Data wyd. | 1883 |
Druk | Drukarnia Przeglądu Tygodniowego |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Zofia Grabowska |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały zbiór |
Indeks stron |
Świat byłby rozkoszną rzeczą, gdyby się nim można bawić jakby na widowisku, po cichu, w kąciku, siedząc wygodnie w fotelu... Ale czy to możebne? Jesteśmy na łasce natrętów, gadułów i głupców, których imię — legion. Stajemy się ich rzeczą, ich pastwą... ci nędznicy nie dają nam swobodnie przyglądać się komedyjkom rozgrywającym się ostrożnie w salonach.
Wczoraj wieczór zaznałem jednak rzadkiej uciechy, jaką jest samotność wśród tłumu. Po wielu zręcznych wybiegach, udało mi się wsunąć we framugę drzwi, gdzie prawie całkiem ukryty za ciężką portyerą z atłasu broszowanego, rozkosznie przepędziłem godzinę czasu.
Gospodarz i gospodyni domu, stali o kilka kroków odemnie, przyjmując gości u drzwi; ja zaś z mego ukrycia, przyglądałem się defiladzie.
Ach, czemużem nie miał książeczki do notat i ołówka, żeby tak pisać z natury, jak malarze rysują. Ileż-to rzeczy byłoby do pochwycenia, w locie niejako, które później rozwiewają się i nikną na zawsze! Co ciekawych fizyonomij! Jakie rozmaite postawy! Wszystko to warte być odszkicowane żywcem. W Gavarni’ego dziele brakuje seryi, któraby miał tytuł: Petites entrées dans un grand salon.
Mężowie zwłaszcza są znakomici... Kawaler łatwo sobie radzi... odda głęboki ukłon... uściśnie z lekka rękę... poczem zginie w tłumie i koniec. — Ale dla mężów nie jestto tak prostą sprawą... Pani pierwsza wchodzi... pan... potulnie iść musi za nią. Głową stowarzyszenia nie jest on lecz ona. Wczoraj wieczór zwracałem uwagę wyłącznie na mężów... sprawiali mi rozkosz... Co też to odmian w tym gatunku!
Jest mąż odważny... wie, że jego żona brzydka, okropnie brzydka... Trudna rada... Ona była posażna, on miał milion długu... Wodzi do koła siebie śmiałem okiem... Ma odwagę swego przekonania... Piękność przemija a pieniądz pozostaje.
Jest mąż dziwak... on maleńki strasznie brzydki, żona bardzo wysoka i bardzo piękna... wchodzi z szumem, pompatycznie, on w ślad za nią idzie skulony, nieswobodny. Poczuwa się do tego, że jest niepotrzebny, że zawadza, że śmieszny. Zresztą, jej suknia, trzymająca się tylko cudem na ramionach, wydaje mu się zbyt jaskrawą, zbyt krzyczącą, a nadewszystko nadto wyciętą... Jest strasznie zaniepokojony... „to się zsunie...” myśli sobie „to się zsunie... a co ze mną wówczas będzie?” O niebezpieczny ten stanik posprzeczali się w powozie... i to nawet bardzo gwałtownie. Na ustach osiadł naraz uśmiech konwencyonalny, ale oczy zdradzały jeszcze gniew.
Jest poczciwy mąż, delikatny, wygodny, dumny ze swej żony i niezazdrosny. Ona urocza, on nieznaczący i tego tylko pragnie, żeby mógł w cieniu pozostawać. Wsuwa się, czai się, wciska się nieznacznie, — z taką miną jak gdyby przepraszał za wielką śmiałość. Dobrze wie, że to jego żonę zapraszają, że on sam jest zerem: „Przyprowadzam państwu moją żonę... oto jest... śliczna, nieprawda? Nie zajmujcie się państwo mną, ja pójdę na wista do tego saloniku... Skoro zechce odjechać, będę tam na zawołanie. Na to jestem mężem, żeby jej służyć za towarzysza”.
Jest mąż pyszniący się jak paw. Jego żona bardzo milutka, bardzo milutka, ale nic więcej... Jemu się wydaje cudowną. Promienieje, tryumfuje; na prawo i na lewo zbiera powinszowania i oklaski: „A co... ładna dziś... Jeszcze nigdy tak nie wyglądała. .. A suknia? Sam się nią zajmowałem. Byłem z Emmą u modniarki... Będziemy ozdobą dzisiejszego wieczoru... Od niejakiego czasu zestawiają nas z jakąś amerykanką... Co za niesprawiedliwość! Daleko amerykance do nas!”
Jest mąż obojętny. Ukazanie się żony zwraca powszechną uwagę, sprawia wrażenie... Słychać zaraz lekki szmer i dosyć głośne objawy zachwytu. On się zdaje zadziwiony i wyraźnie mówi spojrzeniem: „Co się z państwem dzieje? Czy na prawdę tak bardzo wam się podoba? Taka jest jak inna, wcale nie ładniejsza”.
Jest mąż filozof... Jego żona, to mały potworek... on wie, że wszyscy tak utrzymują, ale go tylko własny sąd obchodzi. Żona ma śliczną nóżkę... dosyć mu na tem! Zresztą, daleko jest spokojniejszy i nietyle niebezpieczeństw mu grozi, niż gdyby miał ładną żonę.
Jest mąż gracz, — najszczęśliwszy, gdy nie potrzebuje odwozić żony do domu. Przybywszy na wieczór, tem ma tylko zajętą głowę: „komuby powierzyć Szarlotę?... Ach, gdyby tu była pani B!...” Zaczyna szukać jej i znajduje...
— Czyby pani nie mogła odwieźć Szarloty?
— Z największą przyjemnością.
— Jaka pani łaskawa! — Wolny jest... wolny! ucieka... by w klubie przegrać do dwudziestu tysięcy franków.
Jest mąż zazdrosny (ten gatunek staje się rzadki, ale znajdują się jeszcze okazy). Nazwiemy Piotrem męża, a Pawłem ładniutkiego, ładniutkiego chłopaczka, który od pół godziny stoi przy bramie, śledząc nadjeżdżających.
Paweł jest zmorą Piotra. Ten nieszczęśliwy Piotr nie może zrobić kroku, żeby się nie potknąć o Pawła. Wybierają się z żoną do lasku, konno... na samym początku alei des Poteaux, zjawia się Paweł uśmiechnięty, przymilający się, nadskakujący:
— Ach, jakiż to szczęśliwy traf!
I puszczają się we troje małym galopem!
W teatrze, na balu, wszędzie i zawsze, ten sam szczęśliwy traf... Piotr zżyma się... wyprawia żonie gwałtowne sceny; ale jestto osoba nader spokojna, poważna... nigdy się nie gniewa, ani unosi.
— To traf, mój kochany, to traf!
Piotr puszczał się na próby — powiedział raz w końcu obiadu:
— Czybyśmy nie poszli dziś do teatru?
— I owszem mój kochany.
— Do którego?
— Gdzie zechcesz; mnie to zupełnie obojętne! — odpowiedziała żona ze zwykłym spokojem.
Wtedy wybiera on teatr osobliwy, śmieszny, nieprawdopodobny, w jakiejś oddalonej dzielnicy, teatr prawie nieznany publiczności.
Idą, siadają w loży, i od pierwszego rzutu oka, spostrzega Piotr wśród pustych krzeseł w orkiestrze, wiekuistego Pawła, nieuniknionego Pawła... Jakim sposobem został powiadomiony? To magia!... To czary!...
Piotr opukuje ściany, zagląda do szaf, bada korytarze, przypuszczając tajemne istnienie telefonu... Dla czegóżby nie? Towarzystwom Gover-Edison wróżyłoby to wielką przyszłość, gdyby się dało urządzać w Paryżu, bez wiedzy mężów, małe telefoniki dla użytku kochanków.
Po tym mężu niespokojnym idzie mąż niepokojący. Zajmuje posadę przynoszącą dziesięć tysięcy franków, a żona jego ma na sobie za sto tysięcy franków koronek i klejnotów. Nie wnikający głębiej... Obecność takich ludzi zadziwia trochę w takim domu. Osoby chcące bronić męża, utrzymują, że gra szczęśliwie w karty....
Gospodyni domu, prawem majątku i urodzenia, może sobie pozwalać na frazesa nienaszego stulecia; więc komuś, co jej radził nieprzyjmować tej dwuznacznej pary, odpowiedziała:
— Gdybym zamknęła przed nimi drzwi, niktby ich nie dopuszczał już do siebie i ta biedna kobieta byłaby całkiem zgubioną.
Wchodzi stare małżeństwo: on ma lat sześćdziesiąt, ona pięćdziesiąt pięć... a wygorsowana... Jest to widowisko niezwykłe!! Mąż idzie za tą wystawą, zawstydzony i pomieszany... Błaga o litość spojrzeniem pokornem, rozpaczliwem. Zdaje się mówić do nas:
— Tak, tak... wiem... przerażający widok... ale nie mogę temu zaradzić... opanował ją szał gorsowania się... Powiada, że już niema nic ładnego prócz ramion, więc je chce pokazywać. Ach, niewesoła-to rzecz, być zmuszonym włóczyć się po świecie za tą starą waryatką.
Podczas gdy robię ten przegląd mężów, defilada ciągnie się bez ustanku... Dochodzą mnie urywki rozmów:
— Pani de X. ślicznie ukostiumowana... bo takie suknie, to prawdziwe kostiumy teatralne.
— Pani de X. jest jedną z tych miłych osóbek, których tryb życia można zawrzeć w trzech słowach: „ubiera się, szczebiocze i rozbiera się...”
— Ach, jaka twoja suknia, moja droga! Jaka suknia! — woła gospodyni domu — i od kogo?
— Od pani Z. (przemilczę nazwisko, żeby to nie wyglądało na reklamę).
— Ach, powinnam się była domyśleć... jej suknie można zaraz poznać.
— Prawda, zawsze są oryginalne, nienaśladowane.
Mąż, człowiek zawiędły, ponury, kwaśną robi minę; on wie, co te „nienaśladowane suknie” kosztują... Jestto zapamiętały bibliofil; byłby wolał kupić jedną książkę więcej na wyprzedaży np. de Béhagne, który zawraca obecnie głowy wszystkim wielkim amatorom. — „Trzydzieści tysięcy franków rocznie na stroje... to waryacya!” — mówił sobie w duchu. — „Czyby nie lepiej było wydać te trzydzieści tysięcy franków w księgarniach z pasażu des Panoramas!”
Małżeństwo to spędza życie na wymawianiu sobie sukien i książek. W ciągu jednej z podobnych sprzeczek, żona odezwała się mile:
— Wiem, że się to dobrze sprzeda po twojej śmierci, ale tymczasem...
Pani de C., za którą wchodzi pan de C., jest uroczą, powiewna, mglista... Przypomina mi ten ładny frazes pani de Lafayette o Henryecie angielskiej: „Zdawało się ciągle że o serce prosi”. Pani d. C. rzeczywiście wodzi do koła okiem wabiącem i tkliwem.
— To ja. Jakże się panom podobam? Prześliczna jestem, prawda? Niezwracajcie uwagi na tego pana, co za mną idzie... on nic nie znaczy... to tylko mój mąż... Któryż z panów chce mię kochać? Ja tak lubię być kochaną... Rzućcie mi jałmużnę!... Jeśli nie macie drobnych, zdam resztę...
Otrzymuje jałmużnę i zdaje resztę. Wchodzi milutka kobiecinka, bez męża. Przyjęta jest ze skwapliwą uprzejmością i z pewnem politowaniem.
Gospodyni wyciągając do niej obie ręce, mówi po cichu, po cichutku.
— Sama?
— Tak, sama...
— Więc jeszcze?...
— Bardziej niż kiedykolwiek.
Twarz jej, przez wysiłek trudny do uwierzenia, pozostała uśmiechnięta. Jestto jeden z tysiącznych skandalików paryzkich... istota czarująca, opuszczona dla lichej śpiewaczki.
Defilada ciągnie się dalej z urywkami rozmów:
— Patti! cudowna była w Łucyi.
— Co zrobimy z naszemi dziećmi, jeśli wygnają tych biednych ojców?
— Czyś pan widział ostatnią sztukę w Palais-Royal: Ofiara? Prześliczna!...
— A siostrzenica pani czy już odbyła słabość?
— Już, wczoraj.
— Córkę ma ?
— Nie, syna.
— Ach! biedaczka, tak pragnęła córki.
— Zostaną nam Dominikanie. Nie wygnają Dominikanów.
— Ta arya mandragory w Jean de Nivelle jest porywająca!
— Dominikanie nigdy nie zastąpią tych dobrych ojców.. Mnie przestraszają Dominikanie... naprzykład ojciec Didon... to buntownik.
— Jakież to było zabawne widzieć w operze Verdiego, dyrygującego orkiestrą... rzucał się!...
— Wielki artysta nie powinien z siebie robić takiego widowiska.
— Zapewne... ale bądź co bądź, to było bardzo zabawne.
Goście płyną a płyną... Jestto długi szereg brunetek, blondynek i rudych, — chociaż ten kolor włosów zaczyna już wychodzić z mody. Pewien niepokój mię ogarnia.... Czy Francuzki nie brzydną czasem? Trzeba to zbadać. Pomiędzy temi pięknemi kobietami, najpiękniejsze są: amerykanki, wiedeńki, angielki, szwedki... Gdyby wypadło dawać premia, francuzki byłyby pobite, zupełnie pobite.
Z pośród tych zachwycających cudzoziemek, kilka należało do ciała dyplomatycznego.
Zwróciłem uwagę ministra spraw zagranicznych, na ten fakt; nie jest on bez znaczenia. Europę reprezentują w Paryżu czarujące kobiety. Czy Respublika myśli wysyłać ładne republikanki za granicę? Odpowiada, że nie; że ministrowi przedewszystkiem idzie o to, żeby posady zagraniczne obejmowane były przez młodzieńców zacnych, poważnie zapatrujących się na rzeczy i pracowitych. Wymaga się od nich wartości wewnętrznej... jednakże jest to dziś bardzo podrzędnym warunkiem w karyerze dyplomatycznej. Odkąd nastały telegrafy, ambasador stracił znaczenie; a jeśli ambasador jest zerem, to czemże są jego attachés?
Dawniej, gdy zamiana listów pomiędzy Paryżem a Petersburgiem lub Paryżem a Waszyngtonem trwała kilka tygodni lub miesięcy, ambasador był zmuszony, od czasu do czasu, rządzić się własnemi ideami. Dziś jest to niepotrzebne: jeden tylko człowiek rozważa, postanawia i wygłasza wyroki, mianowicie — minister. Jeden z naszych ambasadorów telegrafuje do niego:
„O godzinie 12-tej minut 25, powiedziano mi taką to rzecz nieprzyjemną, nie odpowiedziałem nic... Wracam do domu i oczekuję pańskiej odpowiedzi... Co robić?”
O 12-tej minut 55 odpowiada minister:
„Udaj, żeś nic nie słyszał”.
Oto do czego doszły dziś nasze stosunki dyplomatyczne.
Ztąd-to powinno się zachowywać ludzi zacnych i pracowitych dla spraw krajowych, — zagranicę zaś wyprawiać młodzieńców przystojnych, miłych, wesołych, dowcipnych, bogatych, mających ładne żony, lubowników tańca i wszelkich uciech życia, — słowem takich, którzyby nosili z elegancyą chorągiew rzeczypospolitej ateńskiej, uroczyście nam przyobiecanej przez pana Gambettę.
Gości przybywa coraz więcej... wielki salon już pełen... kobiety pousiadały... Będzie odegraną komedya. Mężczyzni skupiają się we framugach drzwi i okien.
Nadchodzą państwo B. moi dawni przyjaciele. Pani jest bardzo rozumna i bardzo wesoła. Przed dwoma tygodniami spotkałem się z nią u państwa M. w salon d’attente. Stała przed lustrem, udając że poprawia ubranie głowy, chociaż nie było nic do poprawienia; mąż cierpliwie czekał, obok niej... Zbliżam się:
— Pani nie wchodzi?
— Jeszcze nie... chcę zyskać na czasie.
— Jakto?
Tylko co weszła do salonu pani de R. czarująca i prześlicznie ubrana... musiała sprawić piorunujące wrażenie... Po niej... ja... i moja suknia, wyglądałybyśmy licho; czekam więc, żeby się zjawiła jaka brzydota... ale co się nazywa, brzydota, — i dopiero za nią wejdę.
Gdy kończyła te słowa, nieobracając głowy, ujrzała w lustrze panią de V. żonę agenta bankowego. Była to osóbka okrągła, pękata, zakroszczona, trędowata, kołysząca się na krótkich nóżkach, tem śmieszniejsza, że miała na sobie brylantów, za stopięćdziesiąt tysięcy franków.
— Tego mi właśnie trzeba, rzekła do mnie po cichu pani de B.... — Nie znajdę nic lepszego...
Pani de B. weszła więc zaraz po pani de V. i prawem kontrastu, z pewnością sprawiła tego wieczoru, korzystne wrażenie.
Wielkie i małe salony są pełne, przepełnione, wszyscy jako tako umieszczeni. Trzykrotnie odzywa się dzwonek, poczem następuje cisza uroczysta... Zacznie się komedya... Tak autor jak artyści należą do wielkiego świata. Ach te komedye pisane przez amatorów! ach, ci aktorzy — amatorowie!
Lord Palmerston zwykł mówić: „Życie byłoby znośne gdyby nie przyjemności”. Karr napisał w „osach” jeśli się nie mylę, mniej więcej, jak następuje:
„Dzielę przyjemności na dwie klasy: te które mię bawią i te, które mię nudzą. Wolę pierwsze i pilnie unikam drugich”.
To bardzo rozumne słowa; ponieważ komedya grana przez amatorów jest jedną z przyjemności, które mię nudzą, zacząłem uciekać, jak się tylko podniosła zasłona. Jednakie, zanim zdołałem się wymknąć, doszedł mnie początek tego zachwycającego pro verbe.
— To pan, kochany baronie.
— Tak, to ja — droga markizo.
— Nie pytam o baronowę... widziałam ją wczoraj u księżnej”.
— A ja spotkałem wczoraj markiza u hrabiego.