Diabeł na urlopie
Rzecz dzieje się w miejscowości kąpielowej. Scena przedstawia trawnik z drzewami po boku, dalej deptak wysypany piaskiem, na prawo weranda zakładu. W głębi pole, róg chałupy chłopskiej i podnoszące się zbocze z płatem lasu. Czas ranny. Dwie dziewczęta zamiatają deptak przed zakładem, z przerwami rozmawiając.
SCENA I
edytujKASIA
- Jak myślis, Maryś, kiedy sie to skońcy?
MARYSIA
- Co niby —
KASIA
- A to po gościach sprzątanie —
MARYSIA
- Dopiero lata pocątek —
- Prędzej powiedz, kiedy ten obłęd ustanie
- Wsyćko, chore, jak nie lezy, tońcy,
- Kręci sie w kółko jakby na uwziątek,
- Na deptaku, na werandzie, w sali.
- Cysto pieknie powaryjowali!
- A najpilniejse to te panie —
- Te sie juz wzięny do tego statecnie,
- Jakby juz takie święte przykazanie —
KASIA
- Ja ta zaś o to nie stoję —
- Niech sie bawią,
- Diabeł tez musi mieć swoje.
MARYSIA
- Ale zeby kręcić sie tak wiecnie...
KASIA
- Coz ci o to, nie imają inse roboty.
- Nuda ich ku tońcu sili.
- Scęście tez to dla onej mnogiej biedoty,
- Której zawdy coś sie z tego zmodni.
MARYSIA
- Duzo — wiele.
KASIA
- Na to są jedni głodni,
- Coby sie drudzy bawili.
- Ale nie stójmyz — goście wnet powstaną
MARYSIA
- Ba, cy oni widzą, kiedy rano?...
(zamiatają)
KASIA
- Mówiła pani właścicielka,
- Ze sie nieźle sezon zapowiada...
MARYSIA
- Gromada gości niewielka.
KASIA
- Z kozdym dniem ktoś nowotny wpada.
- Jak Bóg da ino tak trwałą pogodę,
- Wnetki się ludźmi zagęści —
- Pani sie z tymi kąpielami scęści —
- Trza bedzie znowu do źródeł lać wodę.
MARYSIA
- A wcora przybył gość ciekawy,
- Jak popatrzył, jaz mie ciarki przesły.
KASIA
- Średniego rostu, łysawy?
MARYSIA
- Cudzoziemiec, jakiś bardzo zniesły.
- Pani mówiła do niego: baronie —
- I wysokim go scyciła znakiem.
KASIA
- A to wiem. W tamtym stanął pawilonie.
(z głębi wychodzi profesor Fiut)
MARYSIA
- Ten sie juz wiece z tym lezakiem —
- Cały dzień bozy lezy. To grzech przecie.
- Jakby tak wsyscy lezeli na świecie,
- To kto by za nich robił?...
KASIA
- W samy rzecy.
- Choć to pono, pedają dochtory,
- Dychawicność zastarzałą lecy.
MARYSIA
- Zlecy go ta lezenie, jak je chory,
- Co tez to za bajęta —
SCENA II
edytujPROFESOR FIUT
(przechodząc mimo)
- No, dziewczęta,
- Która na dziś kąpiel stroiła?
OBIE
- A bo co?
PROFESOR
- Bo mi sie któraś z was śniła.
(ziewa)
JEDNA Z DZIEWCZĄT
- Chwała Bogu,
- Ze pan profesor choć sny takie miewa.
- Skutkują widać kąpiele.
PROFESOR
- M — tak — niewiele.
(ustawia leżak na trawniku — wyciąga się na nim)
- Trochę powietrza, ozonu...
KASIA
- Patrz! Ktoś idzie od pawilonu —
- Tu w tę stronę...
MARYSIA
(poziera)
- To gość wcora przybyły...
KASIA
- Coz on — z ogonem?
MARYSIA
- Jak stwora niesamowita...
(gość osobliwy ukazuje się zza węgła)
KASIA
- Patrz sie... Kopyta!
- Diabeł! diabeł!
(uciekają obie)
SCENA III
edytujDIABEŁ
(z leżakiem pod pachą poziera po sobie)
- Ou, diabl...
(cofa się za węgieł willi, zawstydzony)
PROFESOR
(przeciąga się na leżaku, ziewa, zawdziewa okulary, bierze książką, otwiera, przewraca karty).
DIABEŁ
(wychodzi zza węgła, lecz już w przyzwoitym stroju. Ma wygląd dyplomaty, lat koło 40. Postępuje na przód sceny z leżakiem pod pachą, zbliża się do Profesora)
- Czy nie przeszkadzam?
(lekki ukłon kapeluszem)
PROFESOR
- Proszę.
DIABEŁ
- Mr Cler, do usług.
PROFESOR
- Profesor Fiut, wzajemnie —
DIABEŁ
- Bardzo mi przyjemnie.
(składa leżak, wyciąga się na nim)
- Ach, co za rozkosz.
(kładzie na ziemi kapelusz. Odkrywa się łysinka nad czołem — dwa loczki zakręcone niby rożki nad wzniesionymi brwiami)
PROFESOR
- Sądząc z brzmienia nazwiska...
DIABEŁ
- Oh, obojętne, międzynarodowe.
- Pan jest zapewne filologiem?
PROFESOR
- Tak.
DIABEŁ
- Poznać zaraz głowę:
- Z pozoru prawdę wyiska.
- Zwano mię przezwiskiem mnogiem,
- Lecz mam powody uczuciowe,
- By się raz mienić jasny, czysty —
PROFESOR
- Żródłosłów (kler, kler) oczywisty,
- Lecz pan jest Polak, sądząc z mowy.
DIABEŁ
- W istocie tak i nie — domowy.
- W Rzymie od wieków chowany,
- W Paryżu modnie kształcony,
- W Anglii adaptowany,
- Lecz najmilsze mi (łezka) te strony,
- Gdzie wrony drą się jak słowiki,
- Gdzie nowe głoszą wciąż androny,
- A brzoza w takt się kiwa,
- Gdzie diabeł z siebie sam pokpiwa
- I bez balastu słów, metafizyki,
- Obfite zbiera plony —
PROFESOR
- A zawód pański, jeśli spytać wolno?
DIABEŁ
- Oh, mam zawodów wiele,
- Przed panem jednak wyznać się ośmielę:
- Studiowałem wolno.
- Ile razy z fachowcem się zderzę,
- Coś — jakby — wstyd minie bierze.
- Jestem lekarzem, co nie leczy,
- Prawnikiem, który prawu przeczy,
- Filozofem, który dobrze trawi,
- Kuglarzem, który sam się bawi,
- Sternikiem, który w odmęt płynie,
- Nurkiem, który głupstwo łowi —
- Po trosze w każdej dziedzinie,
- Coś niecoś, dzięki mózgowi,
- Bez fachowej właściwie pomocy;
- A — i odźwiernym jestem — z dnia do nocy.
PROFESOR
- Hm... Jeśli dobrze rozumiem...
- Te przymioty...
MR CLER
- O, jaki pan domyślny! Są cząstką mej istoty —
- Czyta pan jasno jak z karty —
- To... zbliża — zobowiązuje — czuję:
- Mogę być z panem otwarty.
PROFESOR
- Bardzo mię to szczęśliwi.
- Skąd pan teraz przybywa?
MR CLER
- Wprost z piekła.
- Pana to wcale nie dziwi?
- Jest pan, widzę, wrogiem schematyzmu —
PROFESOR
- Ha, odkąd ludzkość się wściekła —
MR CLER
- Co to wej znaczy pojrzeć w głąb —
- I od oka zrozumieć rację.
- Piekło na wierzch wyciekło, tak, panie,
- A tam pod spodem... wilgoć — ziąb —
- Dostałem reumatyzmu.
- Gdy się na słotę, na deszcz ma,
- Czuję zaraz po kościach strzykanie.
- Przybyłem tedy tu, na kurację.
- Jestem, widzi pan, na urlopie.
- A jakże tu, na ziemi?
- Jakie prądy —
PROFESOR
- Tak istnie jak po potopie:
- Wyłoniły się nowe lądy,
- A dawne skryły się pod wodę,
- Znikły, można rzec, jak mityczna owa,
- Podobna pięknemu snowi,
- Atlantyda...
DIABEŁ
- Piękna to była kraina,
- Jeno mieszkańcy zbyt — puchowi...
- Ląd poszedł na dół — oni w górę.
PROFESOR
- Nie znana nam, niestety, ich mowa —
- Choć są wskazania niektóre...
DIABEŁ
- Wyrażała to, co stworzenie boże
- Wyrazić jękiem może —
- Pewna ilość słów — ograniczoność,
- Fantazja zamknięta pomiędzy piekłem i niebem
- Poza tym kropki — nieskończoność —
- Tę przemilczeli umiejętnie.
- Zresztą miłość — gniew powszednim chlebem.
- Nic ciekawego.
PROFESOR
- To pan mógłby nam —
DIABEŁ
- Bardzo chętnie,
- Lecz niestety nie mam do wykładów daru.
- Mógłbym bąknąć coś niecoś z czwartego wymiaru
- To źrenic ludziom nie rozszerzy.
PROFESOR
- Lecz gdy się w cuda one wierzy...
(ziewa)
DIABEŁ
- Ba! Gdy się wierzy...
(ziewa)
- Różni w różnym miłują się sporcie...
- Nudy tu być muszą
- W tym kurorcie...
- Jacyż goście?
PROFESOR
- Różnych się widuje...
- Kąpie się to, leży, spaceruje —
- A zaś w przerwach i nocami tańczy.
- Jakiś bakcyl nowy opętańczy —
DIABEŁ
- Po każdej to tak katastrofie —
- Z Pańskiego nawet potopu
- Noe tanecznym wyszedł krokiem.
- Pan mię tu zapoznać raczy —
PROFESOR
- Owszem, jeśli —
DIABEŁ
- Myślę, jak czas strawić —
- Można się ludkiem tym zabawić
- Czasu urlopu.
PROFESOR
- Żebyż to tańce —
- Jakieś dzikie, murzyńskie łamańce,
- Bez estetycznej ozdoby —
- Zgoła nieprzystojne dygi —
DIABEŁ
- Ha!
(zaciera ręce)
- Co to, widzi pan, powołanie znaczy —
- Dopiero jestem niecałe pół doby,
- A już mnie żyłka ciągnie do intrygi.