Djabeł (Kraszewski)/Tom I/VII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Djabeł
Podtytuł Powieść z czasów Stanisława Augusta
Tom I
Wydawca Rogosz, Piller i Gubrynowicz & Schmidt
Data wyd. 1873
Druk Kornel Piller
Miejsce wyd. Lwów, Warszawa
Źródło Skany na commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VII.


Zebrani goście z sąsiedztwa, wraz z przybyłemi z królem osobami, posiliwszy się niezmiernie wystawnym bankietem, prawdziwie jakby dla monarchy przygotowanym, na którym nie brakło nic, co tylko podniebieniu, językowi i oczom przyjemność uczynić mogło; (bo pomimo pory roku, najpiękniejsze owoce, najrzadsze przysmaki, późne i wczesne, na półmiskach w koło, wśród roskoszujących się łakotnisiów obiegały) — wstali od stołu dzieląc się na grona wedle wieku i ochoty. Jedni poszli za generałem Komarzewskim do bocznej sali, gdzie kosze starego węgrzyna do pijatyki zapraszały, popisywać się tęgością głów i objętliwością żołądków; drudzy za księciem Józefem, przy odzywającej się wybornej kapeli ruszyli do tańca.
Ksiądz biskup Naruszewicz nie chcąc należeć wyraźnie do czcicieli bachusowych, po kilku kielichach i kilku konceptach, cofnął się cicho do przeznaczonego mu apartamentu, by spisać wypadki dnia tego, w powierzonym mu dzienniku, który z gorliwością i powagą historjografa utrzymywał.
Tymczasem pijatyka dosyć hałaśliwa i coraz ferworu nabierająca crescens cundo — gdyż po edukacji Sasów, głowy ogromnie wiele znosić mogły i nie łatwo kto spoić się dawał — ciągnąła się nieprzerwanie pod przewodnictwem kilku szlachty pokrewnych domu, doskonale umiejących wymyślać zdrowia, mnożyć toasty, wznosić wiwaty i pod najdziwniejszemi pretekstami wznosić do góry kielichy, których niegodziło się odstawić nie wychyliwszy sub paena infamiae. Pito naprzód Najjasniejszego, potem księcia prymasa, księcia ex-podkomorzego, wojewodziny Podolskiej, marszałkowej koronnej, kasztelanowej Krakowskiej, potem księcia Józefa, potem dalszych kolligatów, senatu i wielkich urzędników koronnych i litewskich, szlachty i korony i W. księstwa, gospodyni, jej syna, przytomnych gości każdego z osobna; tandem gdy się assumptu wyczerpało, nastąpiły wiwaty życzeń ogólnych — kochajmy się, miłości braterskiej, niech się święcą dobre czasy, czort by bidu wziau i t. p. Przyszło i do oklepanego zdrowia — wszystkich dam przytomnych oczom i sercom, a skończyło nad rankiem zdrowiem w pik złośliwości powszechnej wzniesionem głośno — wszystkich pieczeniarzy! Tak dbano przy kielichach o opinią.
W sali balowej z równą gorliwością powtarzano tańce, jak tam wiwaty i toasty. Szarzało już, gdy z ostatnim polskim tańcem puszczono się po wszystkich pokojach pałacowych, aż do oranżerji. Młody Alfier doskonale chwilami dotrzymywał gnerałowi Komarzewskiemu do kielichów, to znów księciu Józefowi do tańca. Rzeźwy, przytomny, grzeczny, uprzejmy, ochoczy i nad wiek umiejący gospodarować już w domu, co zapewne we krwi wziął po dziadach, niegdyś sławnych w swem województwie z domów zawsze otwartych dla braci szlachty i równie otwartego dla niej serca.
Podczaszyna acz się do końca nie uwolniła od obowiązków gospodyni domu, ale znać było że je spełniała z przymusem, z jakiemś zamyśleniem i nieprzytomnością. Uśmiech jej chciał być wesołym a oko błyszczącem, czoło pogodnem, ale chwilami wpadała w zadumanie, i widocznie ciężar wspomnienia czy zawiedzionych nadziei, piękną jej białą pierś uciskał, bo się wznosiła westchnieniem.
Może też, choć zawsze śliczną jeszcze była i w pośród młodszych nawet ponętną, wesołość dziewicza towarzyszek, uśmiechy i szepty nowego pokolenia, do którego przyłączyć się już nie mogła, nieprzyjemnie ją drażniły. Otaczała ją powaga jakaś jakby odpychająca wielbicieli — w pośród majestatu swego była trochę odosobnioną, a obudzone lepszych czasów wspomnienia, sercem zatęsknionem miotały.
Niekiedy, choć nikt tego dostrzedz nie mógł — łza nawet dobiegała z serca aż do samych powiek, zakręciła się w nich i widząc że jej na ten błyszczący świat wynijść nie wolno — powracała nazad do głębi.
Już ustawali znużeni tancerze, już cichła wrzawa balowa nadedniem, gdy Labe Poinsot, który nieznacznie ale zręcznie dyrygował wszystkiem, z twarzą ożywioną, uszczęśliwioną, jasną, przybliżył się ostrożnie do pani podczaszynej.
— Spodziewam się, rzekł po cichu z pewną dumą, że wasza ekscelencja nie masz mi nic do wyrzucenia.
— A! wszystko było prześlicznie! udało się wybornie — jestem panu bardzo a bardzo wdzięczna — z przymusem niejakim odezwała się gospodyni — dokazałeś pan cudu.
— Król zdaje mi się był kontent a nawet zdziwiony trochę.
Gospodyni uśmiechnęła się zimno.
— Król? tak! tak! ale uważałeś pan jak prędko nam zniknął?
— Wszakże W. ekscelencja samiście go o to prosili?
— Nie sądziłam aby mnie tak łatwo wysłuchał!
— Interesa Stanu, a przytem potrzeba spoczynku! W całej podróży mowami, oracjami, deklamacjami nie dają mu pokoju! Spodziewam się jednak, dodał Francuz z uśmiechem wyższości, że N. Pan potrafił odróżnić moją kantatę, od tych pospolitych paplanin.
— O! nie wątpię!...
— Była zdaje mi się w najświeższym smaku, i śmiem sobie pochlebiać...
— Istotnie, N. Pan... przypominam sobie, unosił się nad nią.
— Podziwiał też urządzenie galerji, gabinetu, numizmatyki i biblioteki, mam więc nadzieję, że Wasza ekscelencja, której teraz nie będę już potrzebny, gdy hrabia — (Labe dawał ten tytuł bez braku wszystkim jeżdżącym karetą) — gdy hrabia już na świat wychodzi...
— Mówić będę, i wierz mi że wszelkich dołożę starań.
— Pochlebiam sobie, że taki człowiek jak ja, dodał Francuz, w kraju takim jak Polska... przydać by się mógł N. Panu.
— O tym interesie wierzaj mi Labe, nie zapomnę — jutro jeszcze król ma oglądać zbiory nasze, wcisnę mu słówko.
Labe skłonił się nizko i poszedł nadskakiwać dworakom, których wcześnie względy chciał sobie pozyskać, zamierzywszy dostać się z pomocą podczaszynej, do kancelarji króla, z tytułem sekretarza. Nie on tam jeden zaprawdę, latał tego wieczora w słodkich nadziejach i marzeniach; nie było prawie nikogo w liczbie gości płci obojej, coby sobie z tego zbliżenia do króla i faworytów jego, nie usnuł jakich na przyszłość korzyści. Marzyli jedni o starostwach, drudzy o kadukach, o Stanisławie i Orle Białym, o powołaniu do dworu, o uplątaniu króla w miłostki, o pokierowaniu się w Warszawie, poselstwie na sejm i nie wiem już jakich honorach, korzyściach lub przyjemnościach.
Tak upłynęła noc kołysanym nadziejami, wśród kielichów i tańca, a sen co na krótko zamknął powieki szczęśliwych, marzenie ich na chwilę jeszcze przedłużył.
Podczaszyna nadedniem już, w zmiętej swej sukni w złote gwiazdki, zrzuciwszy z ramion mglistą zasłonę, padła znużona w krzesło i odprawiła otaczające ją kobiety.
Czoło jej schyliło się w dłonie, wyraz głębokiego smutku je zasępił, łzy niewstrzymywane teraz, spadły na białe jej ręce. Szczęściem nie było nikogo co by o przyczynę tych łez zapytał, komuby się z nich wytłumaczyć było potrzeba.
— Tak, tak, mówiła do siebie w duchu — napróżno marzyłam chwilę, przeszłości powrócić nie można, ani zwiędłego serca ożywić! Ale za cóż moje cierpi jeszcze tak żywo, za co dziecinnie wzięło igraszkę za prawdę? chwilowy kaprys za niepokonaną namiętność? Wszystko znikło jak sen, właśnie wtenczas gdy żywszą karmiłam nadzieję, że wszystko powrócić może... Ach! głupi kto wierzy ich sercu...
Oni go nie mają! oni go nie mają!
I z oburzeniem prawie gniewnem podniosła oczy zapłakane; w tem drzwi się otworzyły, zadrżała i lekko krzyknęła podczaszyna, Alfier pokazał się w progu, jakby wywołane żywe przypomnienie obowiązków, nowej życia epoki i nowych jej nadziei...
— A! to ty! zawołała podczaszyna kładąc rękę na czole — ja tak jestem zmęczona, czego chcesz Alfierze?
— Nic nic! tylkom chciał zobaczyć czy mama spi? Co to jest? łzy?
— Ale nie! śni ci się chyba! łzy wdzięczności i ukontentowania może, po dniu tak dla nas pamiętnym.
Alfier stanął osłupiały: słowom nie mogąc wierzyć, przyczyny prawdziwej nie umiejąc się domyśleć.
— Idź spać, wstając powoli z krzesła i wyciągając ku niemu rękę, zawołała po chwili matka — ja także spocząć potrzebuję... Bardzoś ty się zmordował?
— Ja? nic a nic. Jedna noc! alboż tak ochoczo ją spędziwszy, wśród wesela i śmiechu, zmęczyć się można?
Gorżko jakoś, ale nieznacznie uśmiechnęła się matka.
— Idź spać, powtórzyła po cichu, w twoim wieku nic jeszcze nie męczy, ale na przyszłość sił ci potrzeba...
Alfier nie mogąc zrozumieć smutku matki i jej skwapliwego pozbywania się siebie, odszedł powoli zamyślony.
W sieni spotkał się ze starym Sienińskim.
— A pan jeszcze na nogach! krzyknął stary — niechże ja — jak sobie chce, ale podczaszycowi czas by położyć się i wywczasować choć trochę.
— Dość że wszyscy się uwzięli zapędzać mnie do łóżka, śmiejąc się rzekł młody chłopak, a ja na złość wam wszystkim ani myślę się kłaść — dość na to będzie jeszcze później czasu.
— Ale cóż JWPan myślisz robić, cały pałac chrapie...
— A! dobrze żeś mi poddał co mam z sobą począć — odezwał się bijąc po czole Alfier — muszę pójść do babuni! ona już pewnie wstała, napiję się u niej kawy. I tak wczoraj z wieczora być u niej nie miałem czasu, a pewnie biedaczka ciekawa i niespokojna.
— No! no! to dobra myśl, odezwał się stary — ale niechże JWPan weźmie co na siebie, bo przez dziedziniec iść potrzeba, a wiatr smali jak w decembrze...
— Daj mi swoję bekieszę Sieniński.
— Coś to nieprzystało — ze mnie na JWPana...
— A nie plótłbyś, dawaj kiedy ci mówię.
To rzekłszy pochwycił ze starego, ruszającego ramionami, podbity lisami przyodziewek i szarpnął się pędem ku oficynie.
Cisza znowu panowała w podwórzu — gdzieniegdzie dogorywały swędliwie lampy, kopciły dopalające się światła, spali wszyscy co noc spędzili na hulance, kręcili się tylko ciężko i niechętnie, ci co nie podzielając zabawy, przysposabiać ją musieli dla drugich.
W oficynie u starej pani (jak ją zwano powszechnie) cicho też było, ale przez żaluzje i firanki już światełko błyskało. Alfier rzuciwszy okiem na górę, poleciał wschodami.