Djabeł (Kraszewski)/Tom II/IX
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Djabeł |
Podtytuł | Powieść z czasów Stanisława Augusta |
Tom | II |
Wydawca | Rogosz, Piller i Gubrynowicz & Schmidt |
Data wyd. | 1873 |
Druk | Kornel Piller |
Miejsce wyd. | Lwów, Warszawa |
Źródło | Skany na commons |
Inne | Cały tom II |
Indeks stron |
W końcu Miodowej ulicy, w jednem z większych jej domostw, w kwadrat zabudowanych, na piętrze od dziedzińca, było mieszkanie pięknej Włoszki, dość ładne i świeże, ale skromne zajmującej pokoiki.
We wszystkich oknach jej mieszkania widać było światła i podjechawszy pod ganeczek, karet kilka zastali w dziedzińcu. Na wschodach wiodących na piętro, paliły się dwie chińskie latarnie. Podczaszyc szedł dość obojętny i milczący, jeszcze pod brzemienien niemiłego zjawiska. Jenerał wciąż z niego sobie żartował, usiłując go i rozbudzić i zaciekawić.
W przedpokoju usłyszeli przybywający głośne śmiechy i dźwięk klawicymbała, dowodzący że pani była w domu i że się u niej wesoło zabawiano; służący w czarnej bardzo prostej liberji i zręczna subretka krzątali się tu około wieczerzy, którą podawać miano. Jenerał wszedł naprzód z tą pewnością chodu właściwą dobrze obeznanym, którzy nie pytają o nic, wiedząc że zawsze sobie radę dać potrafią.
W trzecim pokoju za małą salką, przy świetle kilku alabastrowych urn, w których gorzały pęki świec przytłumionem światłem, ujrzeli nareszcie gospodynią okoloną mężczyznami, z jedną tylko płci swej towarzyszką, podżyłą już śpiewaczką Banini, sławną więcej z otyłości niż z głosu.
Podczaszyc w gronie gości rozpoznał księcia podskarbiego wyciągnionego na kanapie w rodzaju odurzenia poobiedniego czy pobutelkowego, dalej księcia Kazimierza szczebioczącego coś na ucho pięknej Włoszce, starego kasztelana Ł.... który młodego udawać lubił, podkomorzego Brańskiego i kilka jeszcze osób całkiem mu nieznanych. U drzwi pierwszych poznała go zaraz gospodyni i pobiegła wesoło ku nowej swej zdobyczy, z wyrazem nietajonym zwycięztwa, w którym coś było i smutku. Zastanowił ją na wstępie podczaszyc pomięszaniem i niepokojem, który się w oczach jego malował.
— Witam miłych panów! — krzyknął jenerał — ha! otóż i my przybywamy! adsum.
— Gdybyś miał lepsze wąsy, powiedziałbym i ja — at! sum — przerwał książę Kazimierz.
Baucher zdawał się rozśmieszającego nie uważać żarciku i ciągnął dalej.
— Jedziemy wprost z pańszczyzny zamkowej, gdzieśmy Najjaśniejszemu do zmistyfikowania jakiegoś Anglika służyli.... Na Boga! kto łaskaw panowie, oszczędźcie mi wstydu, pierwszy raz mi się trafia, że kogoś nie znam w Warszawie... Mości książe podskarbi, kto to jest cavaliere.... jakże? Fotofero?
— Fotofero? Fotofero? — powtórzyli echem niektórzy — co u licha! chyba żartujesz? gdzieżeś go wykopał?
— Gdzie? niech poświadczy podczaszyc, że tego nazwiska figura była u podskarbiego, i w zamku pod takim mi się nazwiskiem przedstawiał. Podskarbi mruknął niechętnie ruszając ramionami, że nikogo takiego nie zna.
— Ani ja! ani ja! — powtórzyli inni — to ktoś nowo przybyły.
— Dajmy temu pokój — przerwał podczaszyc zachmurzony, bojąc się by go pytania nie naraziły na jaką śmieszność, może mi się wreszcie to dziwaczne nazwisko przysłyszało czy przywidziało.
— No! a cóż mówicie o baronecie Angliku? — ziewając wrzucił książę Kazimierz-Nestor — dla was to nowalia! Warto, bym za ucho pociągnął tych jeszcze co nie kosztowali tej potrawy — jakże się wam zda John Bull? twardy? ha?
— To jest, jak potrawa wszelka — odpowiedział jenerał — o której trudno sądzić z pierwszego kąska, trzeba się w niej rozsmakować. Zgadzam się wreszcie na zdanie pana Bukatego, że Anglik w domu, dla tych co go intime znają, ma być kąskiem smacznym i posilnym, a za granicą jak ostryga rychło się psuje dumą i ubieganiem za oryginalnością... Trzeba go też jeść dobrze wygotowawszy, a nie surowo...
Wszyscy prawie rozśmieli się z tego, serjo bardzo uczynionego porównania, a książę Nestor dodał:
— Wiedziałem z góry, że się wam mój baronet nie podoba. Ja byłem umyślnie z Paryża raz na ich kursach w New-Market i kilka dystyngowanych rodzin angielskich poznałem — kraj niesłychanie wygodny i bogaty, ale wiele rzeczy dziwnych. Jedzą surowe mięso, kowale im śluby dają, a żony jak bydło na targ wyprowadzają, tak, że wcale nie zgorszą jejmość za kilkanaście złotych kupić sobie można.
— Wygodnieby to było — rzekł jenerał — gdyby ją kto chciał potem wziąść choć z dodatkiem nazajutrz.
— A ha! — odparł książę — kupiwszy trzymaj się towaru! Ale to wszystko żarty — Anglja kraj statystów i polityków, i jak starzy Grecy i Rzymianie, resztę świata niejedzącą surowego mięsa za barbarją mają.
— Tem się to właśnie różnią od nas — dorzucił ktoś nieznajomy z uśmiechem szyderskim, bo my wszystkich mamy za lepszych od siebie, i najchętniej aplaudujem gdy nas barbarzyńcami drudzy zowią.
— Siadajcie panowie — przerwała gospodyni melodyjnym głosikiem, zbliżając się do podczaszyca i wskazując mu miejsce najbliższe siebie.
Pomimo świeżego przykrego wrażenia i niepokoju, którego jeszcze doznawał Ordyński, nie potrafił się oprzeć pokusie modrych oczu Frascatelli, wciąż starającej się jak wąż wejrzeniem tem, gwałtem go pociągnąć ku sobie. Oczy te poruszały go do głębi, budziły w nim strach jakiś i niewysłowioną żądzę zbliżenia się do niej; nie była to miłość, ale jakieś uczucie dziwne, na które bojaźń, żądza, ciekawość i litość się składały.
— Pan podczaszyc, le dernier venu, najświeższy, najmłodszy — rzekł książę Nestor — widzę, że nas prawem ostatniego odbije tu wszystkich. — To mówiąc zasiadł szybko z drugiej strony tancerki.
— Ale ostrożnie, młody paniczu — dodał ciszej — my tu już starzy, poopalaliśmy skrzydła nadaremnie; ledwie się doświadczeniem i fortelami ratujemy od jej szatańskich sideł, inaczej potracilibyśmy głowy.
— Mości książę — zawołała Frascatella — zanadto podobno mną straszycie, jest to także rodzaj pochlebstwa, a wiecie, że ja go pod żadną formą nie przyjmuję.
— Czemże ci kadzić bóstwo nasze, kiedy tej pospolitej woni nie lubisz?
— A gdyby prawdą?
— Prawda tak jak spalone pióro trzeźwi i rozbudza ale nie pachnie, a tak o nią ciężko!!
— Właśnie dla tego lubię ją, że rozbudza i niełatwo się dostaje — rzeczy rzadkie najsmaczniejsze mości książę.
— Co za smak zepsuty — rozśmiał się jenerał artylerji — powiedz-że mi gdzieś do tej prawdy smaku nabrać mogła?
— W nędzy i w dzieciństwie miałam ją ciągle za chleb powszedni — odpowiedziała z westchnieniem tancerka — dziś już nie kosztuję jej oddawna.
— To lepiej, na starość moja piękna, znowu ci jej podadzą, tymczasem bierz czem karmią kobiety i koronowane głowy.
— Mości książę — żwawo odcięła się tancerka — na starość chciałabym zasłużyć na pochlebstwa i dla tego teraz żądam prawdy.
— Nieźle! ślicznie! Ani naiwna Duthé lepiej by się nie odcięła — zawołał książę skłaniając głowę — ale cóż ci na to odpowiedzieć? mogę przysiądz, że poczęstuję cię świeżą prawdą, ręcząc, żem piękniejszej, dowcipniejszej nad ciebie nawet w Paryżu nie widział.
— A w Warszawie mości książę? — spytała szydersko Włoszka.
Książę się zaturbował, zmięszał trochę.
— Ręczę, że wasza książęca Mość dzisiejszego dnia przynajmniej pięciu pięknościom toż samo powiedzieć musiałeś!
Podczaszyc rozśmiał się, ale ustami tylko, z tego językowego szermierstwa, chmura jeszcze wisiała nad jego czołem, przed oczyma wciąż się djabeł uwijał.
— Widzę żeś pan czy nudę, czy smutek, czy niepokój, czy gniew wyniósł z zamku — odwracając się do niego spytała Frascatella.
— Nie wiem jakby się to stało — odpowiedział podczaszyc, ale są czasem jakieś niezwyciężone natrętne myśli, które człowieka wszędzie napastują, ani się im opędzić.
— Trzeba się opędzać — rzekła Włoszka — i chcieć tylko a ustąpić muszą; my tu pana rozweselim koniecznie, ja nie lubię twarzy chmurnych, kiedy jeszcze smutek na tak młodem rozpościera się czole, to jak czarna plama na białej sukni... jak robak na kwiatku.
— Jakżeś dziś poetyczna! — syknął książę trochę zazdrośny o sąsiada.
— A to księcia dziwi?
— Nic mnie od ciebie piękna pani nie zadziwia, wszystkiego się spodziewam.
— Prócz jednego wszakże, z marsem na czole — żywo odezwała się Frascatella — żebym wśród waszego szału sama oszalała.
— I to przyjdzie! — rzekł książę.
— Dalipan nie wiem — wmięszał się Baucher — znam tego trzpiota Frascatellę, lat już dwa jeśli się nie mylę, a do tej pory jej nie rozumiem. Robi co tylko możne, żeby ją miano za zgubioną, za przepadłą, za strąconego aniołka, mówi, chodzi, lata, mięsza się do towarzystw, których dotknięcie truje i gubi, a jak salamandra cała z płomienia wychodzi, i nikt w Warszawie pochwalić się nie może, żeby choć ust jej dotknął, tak jej sztylecik straszy.
Frascatella spojrzała w oczy jenerałowi i parsknęła zimnym śmiechem.
— O! wiem — rzekła — że myślicie, żebym się dawno powinna dla przyjemności waszej zaprzedać i zgubić! Radzibyście temu byli, ale nie znacie jeszcze stworzenia tego, które zowiecie Frascatellą! Jest coś co mnie w tym waszym błocie trzyma niezwalaną na dnie serca do którego żaden z was się nie dostanie.
W tem oko jej w którem igrały zielone i złotawe blaski fali morskiej, padło na podczaszyca zdając się mówić do niego:
— Ty jeden zajrzałbyś może w to serce... gdybyś chciał, gdybyś umiał!
Podczaszyc zmięszał się, a jenerał rozśmiał:
— Możeś ty tylko wielki filut — rzekł grożąc — ale jeżeli z ciebie tak doskonała aktorka, tośmy ci wszyscy winni ogromne brawo! I poklasnął w szerokie dłonie.
— Nie zasłużyłam na tę obelgę — spuszczając głowę chmurno, odpowiedziała Frascatella, bawiąc się ze swoim sztylecikiem — znacie moje życie całe. Komedją w niem jest tylko wesołość.
— Coś bo przechodzisz w dramat Diderot'a — niechętnie mruknął książę — porzućmy to.
— Porzućmy — przerwał Baucher — nie po westchnieniaśmy tu przyszli, każ dawać lepiej wieczerzę i kieliszki, bośmy głodni, a czarne myśli idą z pustego żołądka.
Frascatella wybiegła na chwilę, jenerał szepnął podczaszycowi.
— Chyba ty ją potrafisz zbałamucić. Szatan nie dziewczyna. Podskarbi przed rokiem chciał ją po prostu kupić i dawał dobrą sumę, ale mu się w oczy rozśmiała, pytając go, na co mu się staremu zdać mogła? Książę Nestor także podobno tentował gorąco i nadarmo; innym pokazuje sztyleciki jak psy ząbki białe kiedy kto je napastuje, a nikt się nie pochwali żeby był u niej w większych od drugich łaskach — przyjmuje u siebie, uśmiecha się, jeździ, kompromituje się po uszy, ale dalej — nic. Są, co mówią, że myśli tym sposobem wydać się za mąż, gotowa tego dokazać! trzeba jej także oddać tę sprawiedliwość, że dobroczynna dla ubogich, serce złote... a trzpiot jak widzisz — djabeł-że ją zrozumie!
Rozmowy, szum otaczającego towarzystwa, wejrzenia, obijały się o podczaszyca, jak czasem we śnie mary dziwaczne okolają człowieka, który się pyta jest-li na jawie czy marzy, nie umiejąc zdać sprawy z tego co doznaje, tak i on teraz pod ciężkiem duszącem wrażeniem swej zmory, do życia i wesela obudzić się nie umiał. Stał mu ciągle w oczach uśmiech cavaliere Fotofero i jego osobliwsza rozmowa.
Podano wieczerzę, przy niej i przy kieliszkach na których szczęk obudził się książę podskarbi znużony, posypały się gradem koncepta, piosenki, historyjki, plotki, poczęto opowiadać kronikę tajemną dworu i Warszawy, liczyć zmiany kochanków wielkich pań, opowiadać awantury zaszłe w ciągu tygodnia, kłótnie małżeńskie, zgody dawnych kochanków, i tysiączne podobne nowinki. Podczaszyc wciąż siedział chmurny i oczy nawet a usta pięknej Włoszki wciąż ku niemu zwrócone, ożywić go nie mogły.
— Do licha — szepnął w duchu przyglądając mu się jenerał — czy nie goły on tylko! czy się gdzie dziś nie zgrał? ale to być nie może! Ślicznie bym się wybrał, żeby on u mnie pieniędzy zażądał. Ale nie, to coś innego, niepodobna! wiem że ma kredyt u Teppera i u Schultza na 10.000 dukatów, tegom pewny, jużciż go w dzień jeden nie pożarł! albo to coś żołądkowego, albo serdecznego!
I spytał w końcu po cichu podczaszyca:
— Przyznaj bo mi się do licha co ci jest? jeśliś chory, niema się czem martwić, zawiozę cię zaraz do Beklera, może to na razie ubije....
— Dziękuję ci panie jenerale — odparł podczaszyc — alem zupełnie zdrów, to są zwykłe moje humory, które mnie niekiedy napadają....
— Nic innego, tylko źle trawić musisz — rzekł serjo sentencjonalnie jenerał — trzeba ci się kogoś poradzić, na to są doskonałe pastylki, a tymczasem spróbój się napić wina.
Ale i wino nic nie pomogło, gdyż rozmarzyło tylko podczaszyca, spotęgowując w nim wszystkie przywidzenia, powiększając obrazy, które głowę zalegały, rozmnażając strachy co chwilami opanowywały jego duszę.
Frascatella daremnie sadziła się na dowcip, zaczepiała, draźniła, słowa z niego dobyć nie mogąc. Nareszcie Baucher widząc że na to nic poradzić nie umie, i że go sobie samemu zostawić potrzeba, pożegnał gospodynię, i że jedną jechali karetą, zabrał go z sobą do domu.
Przy rozstaniu, Frascatella schwyciła go za rękę z wyrazem litości i serdecznego zajęcia.
— Niech też pan gdy będzie weselszym, lub wesołości zapotrzebuje, czy podziału smutku, nie zapomina o mnie. Rada zawsze będę widzieć go u siebie.
Ordyński spojrzał w piękne oczy, uśmiechem i skinieniem głowy odpowiadając jej tylko.