Djabeł (Kraszewski)/Tom III/VI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Djabeł
Podtytuł Powieść z czasów Stanisława Augusta
Tom III
Wydawca Rogosz, Piller i Gubrynowicz & Schmidt
Data wyd. 1873
Druk Kornel Piller
Miejsce wyd. Lwów, Warszawa
Źródło Skany na commons
Inne Cały tom III
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VI.


Jedno nieszczęście nigdy samo nie idzie, trzymają się one pod ręce, i wloką gęsiego. By jedno na próg, tylko co i drugich nie widać. Nazajutrz podczaszyc siedział rano u siebie zadumany i ponury czekając powrotu posłów, nie wiele o pojedynku, więcej o różnych jego tłómaczeniach rozmyślając, gdy mu znać dano że marszałek dworu, miał już bowiem i intendenta, niejaki pan Frajer, nastręczony z ręki jenerała, chciał się pilno z nim widzieć. Nie lubił Ordyński tych posłuchań i narad, wiedział bowiem że koniec końcem zamkną się ogromnym rejestrem i żądaniem pieniędzy, a kasa się wyczerpywać zaczynała, ale cóż było robić.
Głuszę i dobra Ordyńskich dobrze już była od śmierci starościnej zahartowała podczaszyna, która powypuszczała w zastawy, i dzierżawy co mogła, zabrała pieniądze, chcąc sobie kupić willę jakąś w pobliżu Florencji. Reszty co z tamtąd przyszło, podczaszyc tracił, i jeszcze pozaciągał był znaczne długi, tak że niewiadomość tylko stanu interesów spokojnym go o nie czynić mogła; w istocie były w najstraszliwszym nieładzie.
Pożyczał w Warszawie na wszystkie strony wielkiemi sumami, u bankierów, u żydów, winien był po handlach za towary bardzo wiele, a choć dotąd kredyt się wlókł, bo coraz wierzycielom dawano coś na rachunek, długi na czas w którym zaciągnięte zostały, były przerażające.
Karty trochę, dom, życie wystawne, wzięły co zkąd się urwać dawało, kieszeń była pustą. Czerpali z niej przyjaciele, zbytek, rozrzutność, namiętność i złodzieje. Widzenie się więc z panem Frejer, wcześnie przykrem poczuł podczaszyc, a gdy zobaczył tego jegomości, w czarnym fraku szczelnie pozapinanym, nizko kłaniającego się w progu, ogromną dźwigającego księgę, dobrze mu już znaną, skrzywił się i porwał zniecierpliwiony. Miał on ten chwalebny pański zwyczaj, że nigdy w rachunki nie wzierał — dawał pieniądze, brał, sypał, ale się nie rozpatrywał ani jak przyszły, ani którędy poszły — wszelka praca i natężenie umysłu choć chwilowe, były mu nieznośne.
— A cóż tam pan powiesz panie Frejer — rzekł do intendenta, który zawsze nasrożony, poważny, nigdy nie dopuszczający się uśmiechu, wyglądał gdyby Kato, choć z tą miną stoicką kradł gorzej wszystkich co kradli — (a było ich dosyć!!).
— JW. panie jest okoliczność ważna.
— Co tam przecie?
— Ot dziś rano jak gradem sypnęli mi rachunkami dostarczający kupcy, zwąchawszy o jakimś pojedynku.
Podczaszyc wstrząsnął się od gniewu.
— To nie pora na wypłaty! — zawołał.
— Jabym tych ichmościów przykładnie ukarał — rzekł z miną rezolutną Frejer — płacąc im zaraz i za grosz u nich nie biorąc nigdy więcej — ale w kasie nie ma pieniędzy.
— Waćpan nigdy nie masz pieniędzy!
— Jam temu nie winien, JW. pan zechcesz przejrzeć rachunki, feniga nie brakuje, a na każdy ekspens są aneksa i dowody.
— A dajcież mi pokój!
— Ale cóż pocznę z temi natrętami?
— Odprawić ich, zbyć, wypędzić, co waćpan chcesz! pierwsze pieniądze które wpłyną, służyć będą na opłacenie ich, zmienię kupców....
— Jednakże JW. panie, trzeba by coś radzić, mogą być natrętni.
— A ludzie od czego! — krzyknął podczaszyc w gniewie — odpędzić! — Pomiarkował się po chwili. — Zresztą — rzekł — zawołać Aarona, wezmę u niego i zaspokoję tych ichmościów.
— A jeźliby Aaron chybił? — spytał drobnostkowy i regularny Frejer.
— Natenczas weźmiemy gdzieindziej, a waćpan mi dzieciństwem tem głowy nie kłopocz — ile to wynosi?
— Ogółem może przejść trzy tysiące dukatów, nie licząc tych, co się jeszcze nie upominają.
— Tak wiele?
— JW. panie, to jeszcze nie wszystko.
Podczaszyc pochodził żywo.
— Dość tego — rzekł — nie pora to rachunków, innym czasem, innym czasem...
Frejer skłonił się, ale uparcie pozostał i księgę nawet począł rozkładać.
— Czegóż chcesz jeszcze? — niecierpliwie spytał Ordyński.
— Co mam zrobić, jeźliby gwałtownie się naprzykrzali?
— Mówiłem ci, do jutra! Lub... co chcesz... rób, radź, płać, wypędzej, a mnie się nie pytaj co począć, co innego mam na głowie.
— Kiedy JW. pan przyjść każe?
— Gdy cię zawołam, panie Frejer.
Niemiec potarł czoło frasobliwie.
— Bądź pan zdrów.
— Ale mi grożą sądem i zajęciem...
— Śmieliby? ta hałastra?
— Nie wiem czego się tak zlękli, jest to okropne zuchwalstwo — ale potrzeba radzić, potrzeba radzić.
— Posłać więc po Aarona, do jutra...
Jeszcze by był może stał dłużej we drzwiach Niemiec, który nie łatwo z placu schodził, ale jenerał i pan Parnawski weszli właśnie, pierwszy blady i sztywny, drugi nadto czerwony i zmięszany widocznie.
Podczaszyc spojrzawszy na nich poznał że nie musiało im pójść gładko. — Jenerał milczał nie spiesząc mówić, kapitan Parnawski, (był bowiem jakimś kapitanem in partibus infidelium) chodził rozgorączkowany. Frejer skłonił się, odszedł powoli. Ordyński przyskoczył do nich niecierpliwy.
— No jenerale, mów! kiedy? gdzie? jak? coście postanowili!
Baucher połknął ślinkę, odchrząknął, spojrzał na towarzysza i jak to bywa gdy przemówić trudno, widocznie na niego chciał zrzucić ciężar spowiedzi. Ten sapał, ale nie okazywał wcale ochoty mówienia, ruszył ramionami i odskoczył z pantominą zdającą się oznaczać — a mnie to do czego?
— Cóż to jest? no! mówcież przez litość — z kolei do obu się zwracając, wykrzyknął podczaszyc — mówcie!
— Ale czekajże niech się wysapię — odpowiedział jenerał — wreszcie — niech się namyślę od czego mam począć.
— Cóż tu się namyślać? kiedy? gdzie? jaka broń?
Znów Baucher wejrzał na kapitana jakby go o litość prosił, a kapitan się zżymał tylko, uciekając od niego w drugi koniec pokoju.
— Jenerale, tylko bez tych powijaczek, mów, proszę, coście zrobili! Chcecie bym zwarjował, przecież się nie zlęknę!
— Ale bo! ale bo! — przerwał stary dworak. — Podczaszycu, każ mi dać kieliszek wina... w gardle mi zaschło z gadania i gniewu... Rybiński warjat!
— Wiem o tem!
— Głupi człowiek!
— Być może, ale strzelać się z nim muszę.
— Ale ba. Rybiński — wykrztusił wypiwszy wino Baucher — Rybiński bo nie chce się bić.
— A toż znowu co? — krzyknął Ordyński — chce żebym go zbeszcześcił publicznie? Jakąż może mieć racją? Wczoraj sam prawie mnie wyzywał.
— Tak, ale tu nastąpić musiały jakieś podłe rady i ukartowano inaczej.
— Co mogli ułożyć? wrąc i tupiąc nogami jak dziecko, zapytał podczaszyc.
— To głupiec sam nie wie co gada!
— Ale cóż mówi na miłość Boga, co mówi? nie drażnij mnie, oszaleję.
— Co? chcesz wiedzieć co? — przerwał Baucher, porywając się z kanapy cały zburzony, bo czuł że mu te sceny żółć poruszą i zrobią chorobę, która zwykła się była kończyć czasem żółtaczką — co? ot co plecie, truteń — że ponieważ — ale mów bo Parnawski!
— Albo to pan jenerał gęby nie ma! — zuchwale odparł kapitan.
Podczaszyc stał blady jak ściana, niemy, a myśl jego trafiać już musiała na obelgę, którą miał odebrać.
— Mówi Rybiński — wykrztusił Baucher — nie będę się z nim bił, bo kto szulerów w domu trzyma i gra z nimi na współkę ściągając do siebie na karty, ten z uczciwym człowiekiem mierzyć się nie wart. — Wypowiedziawszy wreszcie te ciężkie słowa, jenerał padł wysilony na krzesło.
Ordyński czerwieniał, bladł, zmieniła mu się twarz kilka razy, zdawało się że zemdleje i padnie, słowa zastrzęgły mu w gardle, pot wystąpił kroplami na blade jego czoło, w ostatku począł przychodzić do siebie i rzekł ścinając usta:
— Dziś mu jak psu w łeb strzelę.
— Nie — odpowiedział jenerał — to już zły interes, wiesz zapewne czem to pachnie pod bokiem króla, w czasie sejmu, pod juryzdykcją marszałkowską taka awantura. Przypomnij sobie jak sądzono Taylora że się tylko na Ryxa porwał! Jabym po prostu nasłał na niego ludzi i kazał mu, jak Grabowski Stokowskiemu, wyciąć odlewanych sto nahajów, to by go rozumu nauczyło.
— To mało! — wybuchnął podczaszyc — to nic! plama, którą rzucił na mnie, krwią się tylko zmyć może i powinna.
Zadzwonił ręką drżącą.
— Charles — rzekł do kamerdynera — podaj mi krucice, proch i kule.
Jenerał który wszystkich podobnych tragicznych historji nie lubił, a wiedział że się tu na coś nie żartem zabiera, miał się już ku rejteradzie. Parnawski patrzał i milczał.
— A gdyby — odezwał się — wprzódy kijami, jabym panu podczaszycowi nastręcznył do tego bardzo tęgich ludzi, co by go w biały dzień wyciągnąwszy z karety gotowi osmagać.
Podczaszyc słowa nie odpowiedział, tylko usta dumnie podniósł, brwi ścisnął i począł w milczeniu nabijać krucice.
— Ale bo nie wiesz jeszcze katastrofy — dodał jenerał schylając się już ku czapce — ten szelma Cerulli, kat go wie co za jeden...
— Cóż znowu Cerulli? — spytał podczaszyc drżąc a usiłując udać flegmatyka.
— A, uciekł gałgan z miasta wczoraj jeszcze, nec locus ubi Troja fuit, zabrał się z manatkami i drapnął w nocy, Bóg wie dokąd.
Podczaszyc znów blady się zrobił jak ściana, i zęby straszliwie mu się zacięły.
— Ha! — rzekł — i temu nie radzę się spotykać ze mną!!
— Ale bo w istocie — z wymówką cichą wystąpił Baucher — dość byłeś nieostrożny podczaszycu, kto to ludzi tego kalibru wpuszcza tak na poufałej stopie do domu?
— Alboż go nie przyjmował hetman, książę marszałek, kasztelan i inni....
— Tak, gdy go tu wprzód poznali! Kto wie co to za ptaszek. Rybiński słyszę zgrał się do koszuli i długu zrobił z tysiąc dukatów, nie dziw że go to za serce wzięło. Inni prawdę powiedziawszy także nie małe tu sumy posadzili, choć ja narzekać nie mogę, ale ja gram ostrożnie i rano wstać potrzeba żeby mnie ociąć!
Podczaszyc milczał.
— Jadę natychmiast — rzekł do jenerała — będę się do nocy włóczył póki Rybińskiego nie przydybię i w łeb mu nie wypalę.
— Zdaje mi się — chłodno odparł Baucher — że go dziś nie spotkasz. — A pomyślawszy, że wypadałoby niebezpiecznej awanturze zapobiedz, wziął za kapelusz i sposobił się do wyjścia, mrugnąwszy tylko na Parnawskiego, żeby pozostał i podczaszyca pilnował. Kapitan chętnie to uczynił, ale z Ordyńskim ciężka teraz była sprawa, ani się słowa od niego dopytać, nie wiedział co się koło niego działo, chodził obłąkany. Nie pożegnawszy jenerała, nie spostrzegłszy Parnawskiego, położył pistolety nabite i począł się machinalnie ubierać, spiesząc i targając co mu podawano.