Djabeł (Kraszewski)/Tom IV/XI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Djabeł
Podtytuł Powieść z czasów Stanisława Augusta
Tom IV
Wydawca Rogosz, Piller i Gubrynowicz & Schmidt
Data wyd. 1873
Druk Kornel Piller
Miejsce wyd. Lwów, Warszawa
Źródło Skany na commons
Inne Cały tom IV
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XI.


Takie było położenie Ordyńskiego, a Anna która wiedziała o wszystkiem, z bijącem sercem śledząc każdy ruch jego nad brzegiem przepaści, łamała ręce, szukała sposobów i nic nie umiała poradzić. W głowie i sercu swojem badała, środków jakiemi by go wyrwała z rąk kobiety i ludzi co do ostatecznej ciągnęli go zguby, ale pomysły były szalone jak uczucia, a w biały dzień na zimno począć co one doradzały, nie miała odwagi.
Wąchorska, której mąż jakiś czas trzymał dzierżawą majątek z Lubomirszczyzny, co ją potem Ponińscy wzięli po żonach, a gdzie właśnie i Kozłowski służył, znała tę kobietę z widzenia i przez drugich, słyszała potem wiele o niej w Warszawie i odmalowała Annie w tak przerażających kolorach, w jakich ją cały świat widział. Było to wadą biednej wdowy, że choć ją nieszczęście przybywające złamać nigdy nie mogło, zbytecznie może przewidywała je i przeczuwała, wszędzie najgorsze wróżąc skutki, bo do pomyślności nie była przywykła.
Mieszkanie Anny tak daleko leżało od domu, który zajmował podczaszyc, że widzieć go i wiedzieć nawet o nim dość było z tego powodu trudno. Mimo oddalenia jednak, Anna chodziła najkrętszą wybierając drogę do kościoła Kapucynów, by idąc spojrzeć choć w okna Ordyńskiego, czasem go spotkać na ulicy, czasem z daleka życia jego widzieć urywek.
Jednego poranku kiedy wciąż prosi Boga, żeby jej dał siły i potrzebny do czynu kierunek, z Wąchorską razem wyszła na mszę do kościoła, swoją zwyczajną a najdalszą drogą. Mijając dom podczaszyca spojrzała ukradkiem w okna, firanki były pozapuszczane, wszystko w nim milczało i zasypiało po burzliwej może nocnej zabawie. Westchnęła Anusia, a w tem o kilka kroków, niepostrzeżony wprzód spotkał ją podczaszyc. Szedł on przeciwko dawnemu zwyczajowi swemu pieszo, — bo konie i powozy zostawały pod dyspozycją pani — blady, wyniszczony, zmieniony do niepoznania i straszliwie smutny. W twarzy jego nie rozpacz ale jakieś malowało się zobojętnienie, patrzał i nie widzieć się zdawał, żył bez uczucia życia, szedł jak bez celu... miał pozór pijanego... Na wązkiej ścieżce spotkali się nagle z Anną, oczy ich zetknęły się w wejrzeniu niespodzianem, żywy rumieniec okrył twarz dziewczęcia, podczaszyc zastanowił się i coś na kształt uśmiechu gorzkiego prześliznęło mu się przez usta.
— A! dzień dobry ci Anusiu!
— Dzień dobry!
— Dokądże to idziesz?
— Ja! do kościoła! Sierotom modlić się trzeba goręcej jeszcze, bo Bóg im tylko ojcem i doradźcą. — To mówiąc wskazała na swoje suknie żałobne. Podczaszyc zadumał się jakoś posępnie. Łagodna Anny twarzyczka, którą krasił wdzięk nie naśladowany nigdy prawdziwej skromności i dziewictwa w duszy, tak była dla niego teraz zjawiskiem miłem, anielskiem, po wyuzdanej Julji, jak woda kryniczna po palącym napoju!
Siła wspomnień, boleść za przeszłością, skryta miłość co gdzieś żyła przytulona w serca kątku, nie dozwoliły mu minąć jej obojętnie — zastanowił się, stali oboje, milczeli.
— Pan nie jesteś chory? — spytała Anna po cichu.
— Chory? ja? nie! — odparł znów z gorzkim swym uśmiechem pocierając czoło — alboż widzisz co na twarzy mojej?
— Zmizerniałeś pan, zbladłeś!
— Może być, jestem zmęczony — pozwolisz bym cię kilka kroków przeprowadził, po dawnej znajomości.
— I owszem, na mszę wcześnie jeszcze, przejdziemy się trochę.
— Chodźmy więc — podając jej rękę, rzekł Ordyński nieco weselej — przypomnim sobie dawne nasze czasy dziecinne, kiedyśmy tak razem chodzili w Głuszy po ogrodzie.
— Nie! nie przypominajmy — odpowiedziała Anna — Głusza i wszystko cośmy tam przeżyli nie powróci już nigdy! życie dziś tak ciężkie dla mnie, gdy błyśnie przy nim ta przeszłość, czarniejszem jeszcze się wyda.
Podczaszyc westchnął.
— A! prawda — rzekł — nie wróci się to nie wróci! nie wstaną z grobu ani babka, ani matka, ani nasze lata młode!!
— Chciałeś pan życia, świata, spróbowałeś go, odezwała się Anna, a jednak wzdychasz, nie zapłaciło cię widzę za to coś dla niego porzucił.
— Kto wie — rzekł opamiętywając się podczaszyc — może to się tak każdej przeszłości żałuje, zobaczymy później.
— Jeżeli zobaczymy! — dodała smutno Anna.
— Cóż ty z sobą począć myślisz, Anusiu? — zapytał nagle podczaszyc.
— Nic nie myślę, nie wiem co mi Bóg zgotuje.
— Naturalnie pójdziesz teraz za mąż? — uśmiechnął się patrząc jej w oczy.
— Nie wiem, nie chcę.
— Słyszałem, ktoś mi tam mówił, że ci z nieba spadły krocie, jesteś teraz bogata!
— Bogata? nie! ale Bóg łaskaw nie chciał mnie razem doświadczyć sieroctwem i nędzą.
— Z twoją twarzyczką i krociami, łatwo ci będzie teraz znaleźć męża jakiego zechcesz.
— Ja nie jestem tak łatwa w wyborze — odpowiedziała z trochą dumy Anusia — cenię swobodę, a serce... serce zewsząd objęła żałoba i wspomnienia dawne i przywiązanie dawniejsze. — Słów tych domówiła po cichu, Ordyński spojrzał w jej oczy błyszczące i wyrazu pełne.
— Kobiece przywiązanie — rzekł — to pogoda jesienna.
— Jak jakiej kobiety, jak jakie przywiązanie! — urażona odezwała się Anna.
— O! każdej! o! wszystkie! — zawołał podczaszyc.
Anna zastanowiła się oburzona i gniewna.
— Boś pan jeszcze nie znał żadnej coby imienia kobiety wartą była! — odpowiedziała z uczuciem.
— Nie gniewaj się Anusiu, znałem ich wiele i dobrze!
— Im więcej tem gorzej!
Zamilkli na chwilę.
— Pozwól-że mi pan spytać się także — odezwała się Anna — co pan myślisz dalej?
— Ja! nic! nic a nic — odparł podczaszyc ruszając ramionami i spoglądając po fanfarońsku do góry — żyć póki się żyć da, a potem w łeb sobie strzelić, gdy życie się znudzi!!
Dreszcz przejął biedną Annę.
— Mój Boże — rzekł z oczyma załzawionemi — gdyby te słowa święta babka wasza usłyszała! ona co w niepokoju o pana umarła, gdyby wiedzieć mogła do czego dziś doszedł jej wychowaniec, ulubione jej dziecię! a! lepiej! lepiej! że tego nie dożyła!
Podczaszyc zdawał się mocno wzruszony.
— Czyż to się godzi spaść tak nizko — kończyła Anna — by z życia zrobić sobie igraszkę tylko... a Bóg? a przyszłość? a obowiązki?
— Stare oklepane powtarzasz mi rzeczy, kochana Anusiu, czy się tam w to pan Bóg wdaje.
— A! żal mi pana! — zawołała łamiąc ręce — spójrz pan, łzy mam w oczach. Nic-że już nie potrafi, nawet siła poczciwych wspomnień, wyrwać z tego odrętwienia, z tej dziwnej rozpaczy?
— Anno! — rzekł poważnie Ordyński — gdyby to było podobne, gdyby było za co ująć się w pustem sercu mojem, tybyś to może jedna potrafiła! Patrząc na ciebie, odżywa dla mnie wspomnienie młodości, które mnie rozczula i orzeźwia razem — ale nie wróci! — nie wrócić wygnanym do raju! Raz tylko w nim bywa człowiek!
To mówiąc ścisnął ją za rękę i zniknął, może się chował ze łzami. Anna zasmucona i pocieszona razem, weszła do kościoła, czując że może przypadkowe spotkanie, i tych słów kilka wywrą wpływ jaki na przyszłość — tonący brzytwy się chwyta.
Podczaszyc rozstawszy się z nią, szybko odszedł ku domowi pogrążony w myślach, chmurny, z okiem zwilżonem łzą dawno niewidzianą: przebiegł wschody machinalnie i wpadłszy do swego pokoju, rzucił się na krzesło nie zważając nawet, że w sypialni Julji hałas był ogromny, a niecierpliwa kobieta krzycząc prawie zwoływała dwór swój cały. Nareszcie sądząc że podczaszyc umyślnie może udawał głuchego, Julja wbiegła osłoniona zaledwie, bosa, z rozpuszczonemi włosami, z twarzą zapaloną i oczyma gniewnemi.
— Co to jest? — zawołała — gdzieś ty był?
Podczaszyc usłyszawszy piskliwy głos jej, dopiero przypomniał sobie niewolę swoję i z przestrachem spojrzał na nią.
— Czego chcesz? — spytał zimno.
— Gdzie ty byłeś!
— Na przechadzce.
— Widzieli cię żegnającego się z jakąś kobietą, z którą chodziłeś po ulicy.
— Bo istotnie z kobietą chodziłem.
— I śmiesz mi to mówić w oczy! to dawna jakaś kochanka! ale poczekaj, kiedy tak, ja ci potrafię odpłacić w dziesięcioro z mojemi dawnemi przyjaciółmi!
— Ale cóż ci to w głowie Juljo! — oburzył się podczaszyc — wszakże nie zaprzeczam i nie zapieram się żem spotkał się, żem rozmawiał z kobietą, to przecie nie zdrada żadna!
— O! o! ja was znam! — zawołała Julja tupiąc nóżkami — wszyscyście wy łajdaki, ale ci przysięgam, że drugi raz wylecę sama na ulicę i takiego ci wstydu narobię, a tę gałganicę tak po pyskach wytrzepię, że mi oboje popamiętacie.
Ordyński powstał nagle groźny, z brwią zmarszczoną, drżący cały.
— Słuchaj-no Juljo — rzekł zdobywając się na flegmę, jeśli mi się poważysz raz jeszcze co podobnego powiedzieć i taką mi w domu robić burzę...
— No to co? — krzyknęła przyskakując.
— Każę cię precz lokajom wypędzić! — rzekł Ordyński i usiadł.
— Mnie! ty mnie! lokajom wypędzić! cha! cha! A co to ty myślisz? że ja ci się dam wypędzić? Wiele byś wygrał na tem, a tobym ci życie zjadła! Nie kochanku (poczekaj, odpokutujesz ty mi za tę obietnicę) mnie się nie wypędza! Chciałeś mnie, wziąłeś, nie myślę już dłużej z rąk do rąk przechodzić, dobrze mi tu i zostanę. Słyszysz, a jak cię zobaczę z tą kobietą czy z inną, jak mamę kocham, awanturę zrobię!
To mówiąc i widząc że podczaszyc uparcie zasępiony milczy, Julja cała zasapana wyszła do swego pokoju, trzasnąwszy tak drzwiami, aż się cały dom zatrząsł.
Po tej scenie szkaradnej, Ordyński jak przykuty na krześle pozostał, a w długiem dumaniu jego, Bóg wie co przez skołataną przelatywało głowę.
Około drugiej godziny wszedł na palcach cavaliere Fotofero z tą minką z głupia-franta, którą często dla podczaszyca przybierał. Wprzód on był u Julji i wiedział już o wszystkiem, szedł teraz z gałązką oliwną, jako pośrednik do zgody.
— A! a! cóż ci takiego, kochany podczaszycu?
— Ha! co? mnie! kto? — budząc się zawołał Ordyński — a! to ty? mnie? nic! tak to jestem jak widzisz szczęśliwy!
Cavaliere dziwnie się skrzywił.
— Wiem! wiem! maleńka kłótnia miłośna! burza po której wam jaśniej zabłyśnie pojednania pogoda. Pan sobie pozwolił jakiejś rannej wycieczki, pani wyszpiegowała niewierność.
Podczaszyc ruszył ramionami.
— Pewnie to było znów rendez-vous z piękną Anusią:

Et l'on revient toujours
A ses premières amours!

zaśpiewał fałszywie.
— Jakie rendez-vous! co ci w głowie! zeszliśmy się przypadkiem w ulicy, przemówiłem słów kilka.
— Ba! ba! znamy to! znamy! Anusi bardzo ładnie w żałobie — dodał cavaliere — podwójnie ładnie, bo i posażek się znalazł co jeszcze jej wdzięki podnosi! Dziś, jutro czerń ta zamieni się może na białą ślubną zasłonę; ma słyszę z pół miliona po stryju i ojcu!
— Tem lepiej! wyswataj-że jej kogo!
— Ba! ba! radbym ale mi się tam nie uda, jest ktoś w serduszku co innych nie puszcza. — Uśmiechnął się. — Jak sobie przypomnę — rzekł — żeś pan ją miał w ręku i puścił dobrodusznie, śmiech mnie bierze!! Istotnie Julja się niesłusznie gniewa: pana i posądzić trudno!!
— Julja po prostu warjatka jak jej mąż!
— Ale śliczna! nieprawda?
— Na nieszczęście!
Venus Praxitela! drugiej takiej nie ma w Warszawie... to cud doskonałości. Znajdź mi pan choć jednę wadę kształtów!
— Tak, gdyby serce, gdyby głowa!
— Wszystkiego razem mieć nie można — rzekł Fotofero — potrzeba wybierać!
Mówił dłużej jeszcze usiłując podczaszyca udobruchać i przywieść do zgody, na którą w drugim pokoju czekała piękna Julja, zakląwszy się że ją będzie na klęczkach przepraszał. Ale układy szły oporem; Ordyński ani myślał o przeprosinach i zgodzie. Zmęczony, zrozpaczony, począł wstręt uczuwać do niej... Duma pańska, którą poruszyły miotane grubjańsko obelgi, biła mu krwią do czoła.
Poznał wkrótce Fotofero, że lepiej zostawić rzeczy naturalnemu ich biegowi, między drzwi palców nie kładąc, sprowadził rozmowę na inny przedmiot i z sobą razem powiódł podczaszyca do Cerullego.
Julja natychmiast kazała sobie zaprządz karetę i drugą stroną ruszyła do księcia Nestora w odwiedziny, wiedząc że jej pewnie rad będzie dawny kochanek.
Wśród gry i zabawy Ordyński jakby coś przeczuwał, ciągle był niespokojny, na myśl przychodziła Julja i jej pogróżki, gniew poczynał nim miotać; nareszcie nie wytrzymawszy długo, wstawszy od stolika, wyśliznął się niepostrzeżony i pojechał do domu.
Julji nie było.
— Dokąd pani pojechała? — zapytał.
— Tak pojechała.
— Ale dokąd?
— Nie wiemy! — odpowiedzieli słudzy.
A był tam między niemi jeden stary co kawę gotował przedziwnie, i dla tego aż z Głuszy go sprowadzono, imieniem Maciej, niemogący cierpieć kozła (tak nazywał Julją); ten wziąwszy na fantazję i odwagę rzekł głośno:
— Co to gadać, nie wiem! ot, kazała się wieźć do księcia Nestora.
Ordyński zaciął zęby, siadł w fiakra i poleciał za wskazaniem. Miotał nim gniew najokropniejszy, tak że gdy przed pałacyk przybyli, nie doczekawszy się by fiakr stanął, wyskoczył z niego i wpadł na wschody piorunem, a znając rozporządzenie mieszkania wprost wleciał do gotowalnianego gabinetu księcia, i przezeń do sypialni, nim go ludzie postrzegli i wstrzymać potrafili.
Książę siedział w szlafroku bogatym oparty na kanapie, piękną Julję trzymał na kolanach, a twarze ich przychylone ku sobie, uśmiechały się lubieżnie. Na widok Ordyńskiego, Julja klasnęła tylko w ręce i poczęła się śmiać.
— A co? — zawołała — widzisz jak ja długi płacę!
— Widzę — rzekł zimno podczaszyc, a postrzegłszy że książę Nestor trochę się zmięszał, dodał:
— Proszę niech mi W. ks. Mość wierzy, że za złe bynajmniej nie mam tego powrotu ku dawnym uczuciom jego dla JMp. Kozłowskiej. Pozwolisz mi tylko książę prosić się.
— O co?
— Ażeby ta pani pozostała tu gdzie jej zapewne milej będzie i lepiej, a nie wracała już do mnie. Odeszlę tu natychmiast wszystko co do niej należy.
Nim mu się zebrano odpowiedzieć, Ordyński skłonił się i wyszedł szybko, ale na wschodach dopędziła go Julja.
— Słuchajno! — krzyknęła — co ty sobie żartujesz? ja zaraz do ciebie jadę! to być nie może!
Podczaszyc się ani odezwał, biegł dalej, słysząc że książę Nestor dobrze drzwi od siebie rygluje.
Krzyczała i groziła piękna Julja, ale wyprzedzając ją Ordyński siadł do swej karety którą była przyjechała i popędził do domu, surowe tu wydawszy rozkazy, ażeby nie śmiano wpuszczać Julji. Pozamykawszy potem pokoje, klucze oddał Maciejowi, a sam nie czekając przybycia jej, uciekł co najprędzej na powrót do Cerullego.
Cavaliere, który tam siedząc w kątku nie dopatrzył jakoś wyjazdu i powrót dopiero zobaczył, złapał go niespokojny, zaraz w progu poznał po twarzy że coś ważnego stać się musiało.
— Coś ty zrobił? gdzie byłeś?
— U siebie!
— A Julja?
— Julja jeździła na podwieczorek do księcia Nestora, zastałem ją tam w czułej pozycji z dawnym wielbicielem i zostawiłem ich oboje razem. Nie chcę rozrywać tej pary gołąbków, oddałem mu ją bez pretensji.
Włoch mocno się zasępił.
— Głupstwoś pan zrobił! — rzekł.
— To być może, ale nie pierwsze! — odpowiedział podczaszyc.
— Ta kobieta w zemście niepohamowana
— Więcej mi jak teraz nie dokuczy! — zawołał Ordyński, i zasiadł do gry.
Od niejakiego czasu gra dla niego była rozrywką której się oddawał coraz namiętniej. Za stolikiem zapominał widać bolu serca, żalów za straconem życiem, wszystkiego co mu dolegało. Gwałtowne wzruszenia przegranej i wygranej, odejmowały mu uczucie terazniejszości, pożerające go w chwilach spoczynku. I jak pijak nałogowy co z każdym dniem powiększa ilość napoju i jego siłę, Ordyński coraz zasiadywał dłużej u zielonego stołu, nareszcie ledwie już od niego wstawał. U pana de Cerulli gra była ustawiczna, przychodzili jedni, odsuwali się drudzy, czasem się który znużony kilkudniową bezsennością przedrzemał na kanapie, okiennice były zawsze zamknięte, świece zapalone, noc ciągła. Mieniali się bankier, krupjerowie, poniterujący, stół nigdy nie próżnował.
De Cerulli sam rzadko tu zasiadał, najczęściej przechadzał się, rozmawiał, przybliżał tylko, radził i kierował zdaleka ogółem ruchów tej wojny. A bój to był nie lada o co, bo na stole rzadko mniej dziesięciu tysięcy czerwonych złotych leżało, niektórych wieczorów widywano po trzydzieści i czterdzieści. Podczaszyc grał z różnem szczęściem, zawsze najnierozważniej i jak wszyscy ludzie namiętni, gdy przegrywał, stawił sumy ogromne, wygrywając brakło mu odwagi do szczęścia.
De Cerulli był już wierzycielem Ordyńskiego w znacznej bardzo sumie pochodzącej z gry i często powtarzanych pożyczek, ale dotąd ze szczególną grzecznością akomodując się przyjacielowi, dla którego wielką okazywał estymę, nigdy nie był natrętnym, kredytował bez granic, dobywał worka na zawołanie.
Dnia tego podczaszyc siadł do gry z gorączką którą go świeże nabawiły wypadki, oczy mu się iskrzyły, dygotały ręce, karty wylatywały z palców, złoto rozsypywał z sakiewki, tak że najobojętniejsze oko dostrzedz mogło jak był nieprzytomny.
W chwili, gdy do kart powtórnie zasiadł, cavaliere mrugnął na gospodarza i uprowadził go w kąt sali.
— Słuchaj no — rzekł, zdaje mi się że pora przyszła dobić podczaszyca, żeby się darmo nie męczył.
De Cerulli uśmiechnął się obojętnie.
— Wiele ci winien?
— Mnie, około dziesięciu tysięcy.
— Na Głuszy, szybko począł Fotofero — jak to wiem przez Lebiedzińskiego, jest już długów starych i nowych przeszło trzydzieści, w mieście znajdzie się dziesięć, to uczyni, jeśli się nie mylę, około pięćdziesięciu.
Głusza warta z attynencjami znacznie więcej... on dziś gotów ci grać do koszuli, widzę to przez skórę. Puść się z nim tylko, podforsuj, podpal, a ręczę że go zgrasz do nitki; zrobimy z nim potem co zechcemy, a przydać się nam może.
— Ba! niewiele! — rzekł Cerulli.
— Mylisz się, szybko dorzucił cavaliere, jest imię, jest jeszcze młodość, jest znajomość świata; nędzą i nałogiem próżniactwa wodzić go będziemy na pasku, i cudzemi rękami żar rozgrzebywać! Ale wprzód potrzeba żeby grosza przy duszy nie miał! Wiem, że zechce sobie w początku w łeb wypalić, ale ja będę miał oko i nie dam mu dopuścić się ostateczności. To słaby dzieciuch!
— A zatem myślisz że dziś pora? — spytał zadumany de Cerulli.
— Dziś lub nigdy; każ podać wina, sam podpal grę, sam ciągnij, ty to potrafisz lepiej. Patrz tylko, cały drży, byle sto dukatów przegrał, pójdzie dalej jak po nitce.
To rzekłszy Fotofero uskoczył w bok, zakaszlał, poszedł do zwierciadła, zakręcił się na sali i kołując zbliżył do krzesła podczaszyca, na którego poręczy poufale się oparł.
— Kochany panie, szepnął cicho, dałbyś dziś grze pokój, jesteś cały sfermentowany! karta ci nie pójdzie, na to potrzeba krwi zimnej.
Ordyński odwrócił się z przymuszonym uśmiechem.
— A cóż będę robił? spytał — to mnie jedno odurza, rozrywa, bawi!
— Przynajmniej graj ostrożnie!
Naprzeciw zjawił się de Cerulli z założonemi rękoma patrząc na bank.
— A! a! coś mi się dziś chce samemu dla rozmaitości pociągnąć! za pozwoleniem, ja bankieruję!
Wziął talię z rąk swego pomocnika, stanął zakasawszy rękawy i w milczeniu poczęło się ciągnienie. Podczaszyc od razu postawił grubo, a pierwsze trzy jego stawki nielitościwie grabki do banku ściągnęły... Za czwartą podwoił stawkę i przegrał znowu.
— Ej ostrożnie podczaszycu, szepnął Fotofero — bo przeczuwam żeś się jeszcze zgrać gotów!
Na to nie było słowa odpowiedzi.
— Pożycz mi pieniędzy! odezwał się po chwili.
— Ja grosza nie mam — rzekł cavaliere, i nie dałbym gdybym miał, ale ten łotr de Cerulli gotów ci kredytować wiele zechcesz.
Podczaszyc przechylił się ku bankierowi.
— Możesz mi kredytować? spytał.
— Wiele ci się podoba, kłaniając się odpowiedział bankier, z obu stron pochwycili kredkę.
Ordyński pięćset czerwonych złotych postawił na kartę.
W sali poczynało wielkie rozciągać się milczenie, gracze mniejsi zajęci znaczną stawką lub wstrzymywali drobne, lub całą na Ordyńskiego zwracali uwagę. Cerulli jakby chciał umyślnie zniecierpliwić ciągnął powoli, ale tak powoli że zdawał się katować umyślnie, rozdrażniać do ostatka, przykrywał przegrywające, osłaniał naprzód wygrane, podwajał nadzieje i strachy. Na ten raz padło plije, podczaszyc się począł odrabiać i domazał do stawki.
— Zmiłuj się! zmiłuj! pomiarkuj, szepnął cavaliere, pomiarkuj twój zapęd, zgrasz się! zgrasz!
Ale Ordyński ani słuchał już przestrogi! Szał gry najstraszniejszy ze wszystkich szałów, jakiemu podobny tylko wyrabia owa gorączka złota kalifornijska, którą dopiero w naszym wieku przyszło poznać na wstyd ludzkości — szał najszaleńszy opętał go zupełnie. Podniecony do najwyższego stopnia, z gorejącemi policzki, z okiem prawie wyskakującem z głowy, z czołem potem oblanem, leżał na stole przechylony i dyszał straszliwie.
Widok to był okropny spodlonego człowieka, pijanego namiętnością brudną, nieprzytomnego zupełnie, nieczującego nic prócz gwałtownie do złota bijącego serca, którego ucho nie usłyszałoby może trąby Archanioła... Takim był w tej chwili Ordyński.
Trzeba mu było choć raz dać wygrać — wygrał, zaśmiały się oczy i stawkę powiększył jeszcze. Drudzy gracze poczęli go naśladować i palić się, ale to była jedna i jedyna dana mu karta. Od pięciuset idąc stopniowo do tysiąca i dalej powiększając za każdą razą stawki, podczaszyc ani się obejrzał jak przeszedł dziesięć tysięcy czerwonych złotych.
— Panie podczaszycu, szepnął cavaliere, zlituj się, bastuj, zrujnujesz się.
— A co komu do tego! odparł Ordyński głosem chrypliwym.
— Grasz pan dalej? zapytał bankier.
— Gram, jeśli mam kredyt.
Cerulli głowę tylko skłonił.
— Pan mi trzymasz?
— Do ostatka, póki zechcesz!
— A więc do ostatka, śmiejąc się głośno i chwytając szklankę pełną, którą duszkiem wypróżnił, zawołał podczaszyc — do ostatka!!
— Trzymasz pan dziesięć tysięcy dukatów?
— Na Boga! co robisz! zakrzyczał jenerał, oszalałeś!
— Oszaleję dopiero gdy przegram — rzekł sucho podczaszyc — no — bankierze!
— Nie trzymaj! zawołali inni, nie trzymaj!
— Słowo się rzekło, szepnął de Cerulli, słowo święte, trzymać muszę.
Podczaszyc wysunął kartę zakrytą, ale na ten raz nie długo się męczył, bo w pierwszym pociągu soniko ubitą została — zbladł, zadrżał, ale zaśmiał się Ordyński.
— Ha! — rzekł, jeszcze raz odrabiam się!
— Pan giniesz!
— Ginę czy nie, oszalałem! mówcie co chcecie a dajcie mi pokój — konwulsyjnie złamał kartę i rzucił ją w pół stolika — Mazo, dodał, stawiam wszystkie mobilia moje w pięciu tysiącach, przyjmujesz pan? I Julją jeszcze darmo, przyjmujesz?
Mobilia, chętnie — za Julję dziękuję — rzekł bankier kłaniając się, je sors d'en prendre!
— Ale czy ci wystarczy fortuny? spytał po cichu cavaliere.
— Nie bój się, pierwszy może raz w życiu rachuję, odparł podczaszyc, nie straci ani grosza! wczoraj mi Lebiedziński przysłał bilans, dokładnie wiem co mam.
Gracze wstrzymali się wszyscy — tak ogromna stawka nie trafiła się już od wieczorów księcia podskarbiego. Cerulli trochę pobladł, usta zaciął, pomyślał chwilę z rąk niespuszczając kart.
— Panowie — rzekł do towarzystwa, odwracając uwagę od talji, którą cisnął w palcach, jakby z niej tajemnicę przyszłości chciał wydusić — biorę ich za świadków że grać jestem zmuszony, żem do gry nie pobudzał, że ciągnę ze strachem i żalem... pragnę by pan podczaszyc odegrał i dla tego dotrzymuję mu placu.
— Bez perory, bom nie małe dziecko, zawołał gniewnie Ordyński, ciągnij, utnij mi łeb i basta. To mówiąc wstał, sparł się dwoma rękami na krawędzi stołu, oczy wlepił w karty, a na twarzy zbladłej znać było jakby walkę życia ze śmiercią. Drgały w nim wszystkie nerwy, żyłki i ścięgna tak straszliwie, jak gdyby samo życie podpadło jakiemuś wstrząśnieniu co je zakończyć miało, mrugały nieposłuszne woli powieki i wargi, włos najeżył się na czole.
De Cerulli zaprotestowawszy, pozostał całkiem spokojny, otarł trochę potu z czoła, wygodniej ujął karty, ręce wyciągnął z rękawów, i z wielką przesadą ruchów ciągnąć począł. Chwila to była ciszy uroczystej, a głosy nocy pierwszy raz może dały się słyszeć w sali, której ściany przywykły były do jednostajnych wykrzyków graczy.
Włoch przesuwał karty powolnie, uważnie, zimno. A że to było jeszcze u początku talji, i assy jakby umyślnie zbiły się wszystkie ku jej końcowi, długo bardzo czekać musiał zdrętwiały podczaszyc, na rozstrzygnienie swego losu. Zdawało mu się, po chwili, jakby skołowaciał, zastygł, stał się posągiem, tak nieruchomy trzymał się w jednej postawie zwieszony na rękach.
Karta mignęła — przegraną, wszyscy spojrzeli na niego, on jeszcze stał i niedojrzawszy jej oczekiwał... Oślepł był z wpatrzenia się, nie widział nic, nikt też nie rzekł słowa, przegrał as drugi, podobnież — nareszcie jakby przebudzony ruszył się, obejrzał.
— A co? — spytał, przegrałem.
Nikt nie odpowiedział.
— Wszakżem przegrał?
— Tak jest — rzekł de Cerulli — i od dawna — to mówiąc wskazał w kartach asa.
— Musiałem bo przegrać — odparł podczaszyc obojętnie — słówko panie de Cerulli — rzekł szukając kapelusza — chodźmy do gabinetu, poszlij pan po rejenta, po świadków, uregulujmy ten interes.
— Ale cóż pilnego?
— Nadzwyczaj mi pilno, ja chwili czasu nie mam.
— Do jutra kochany podczaszycu.
— Nie mam jutra, kochany de Cerulli! Posyłaj pan po rejenta, bo będziesz miał kłopot.
To mówiąc siadłszy w krześle począł świstać, ale tak przeraźliwym głosem rozległa się ta piosnka w uszach przytomnych, iż niektórym włosy powstały na głowie.
De Cerulli posłuszny, wyprawił służącego do najbliższego rejenta, którego zbudzić i przywieźć choćby w kołdrze przykazał podczaszyc; a że wypadek ostatniej gry mocno wszystkich poruszył, odeszli poniterujący od stołu. Jednemu pilno było z nowiną wylecieć na miasto, drudzy potrzebowali nagadać się o niej i ułożyć tekst, jaki w kurs urzędownie jako świadkowie puścić się czuli obowiązani. Podczaszyc wciąż świstał piosnkę swoję, tak wściekle, że ją słychać było po całym domu. Blady jak trup, sparty na łokciu, patrzał w zwierciadło, marzył o czemś i sam tylko może głosu swojego nie słyszał.
Wtem wybiła dwunasta; wyjął zegarek, spojrzał, pokiwał głową.
— Mój de Cerulli — rzekł — ale ja czasu nie mam, spiesz się, wyjeżdżam zaraz, jadę daleko, przed drogą interesa pokończyć potrzeba.
Wtem zahurkotało i zaspany rejent z papierami pod pachą, wyciągniony z łóżka tak szybko że ledwie miał czas narzucić kontusz niezapięty pod szyją żółtą i pomarszczoną, stanął z pokornym ukłonem oglądając się chytrze i niedowierzająco.
Podczaszyc zerwał się, pochwycił go pod rękę i poprowadził do gabinetu.
— Mości rejencie — rzekł — siadaj a pisz żywo.
Currente calamo JW. panie... z tegom jest znany...
— Spiszesz pan akt sprzedaży dóbr Głuszy z przyległościami na rzecz szlachcica Neapolitańskiego czy jakiego tam, nie wiem, JWp. de Cerulli. Odstępuję mu klucze Głusza, Ordy, Przemęty, w długu....
— Sytuowane? — spytał rejent już poprawując pióro i odkorkowując kałamarzyk.
— W województwie Wołyńskiem — JMCci pan de Cerulli bierze na siebie uspokojenie wierzycieli...
Rejent obejrzał się.
— Ale — rzekł.
— Nie ma żadnego ale — pisz Waćpan a żywo.
To powiedziawszy podczaszyc ręce włożył w kieszenie vesty i poświstując znów począł chodzić po sali.
— Spiesz panie rejencie.
Tymczasem siwy i szczwany pan rejent temperował wciąż pióro, któremu coraz to więcej nosa ucinał, chcąc się, nim siądzie pisać, dowiedzieć od kogo co to wszystko znaczy, czy niema przymusu, czy nie pijany przedający, lub moralnie znękany czem do tej rezygnacji tak szalenie podyktowanej. Wstał potem, ciągle pod pozorem tego pióra, które na zapas zawsze w podobnych okolicznościach miewał do zepsucia i zyskania czasu przeznaczone — chcąc się do kogo zbliżyć, a gdy się to nie udało, poszedł po wodę do atramentu, po tabakę nareszcie i wszędzie szepcząc a rozwiadując się, gdy w ostatku wyklarowała się rzecz, usiadł do aktu.
De Cerulli zbliżył się do podczaszyca.
— Kochany Ordyński — rzekł poufale i słodziuchno, chybiasz mi tym pośpiechem.
— Kochany de Cerulli, mówię ci że mi pilno.
— Ale cóż nagli?
— Djableś bo ciekawy — odparł ruszając ramionami podczaszyc — daj mi pokój, ty tego nie zrozumiesz.
— A przecie... spróbujmy no!
— Daj mi pokój proszę, kończmy i bywaj zdrów; obejmuj dom, Julję, dobra, co chcesz i baw się póki stanie ochoty.
— Pan jesteś w jakiejś rozpaczy.
— Rozpaczy? oszalałeś! nigdy weselszy nie byłem, ale kończmy. — I znów zaświstał jakąś piosenkę.
Nie było sposobu — domyślano się że coś ułożył desperackiego, jenerał z kilku innymi postanowili go nie odstępować, bo wszystkim samobójstwo zdawało się nieuchronne. Ordyński z pod oka spostrzegł narady i uśmiechnął się do siebie, wziął akt do czytania, podpisał, wezwał świadków i raptem jakby sobie coś przypomniał:
— Ale! panie rejencie, chcę mieć kopią aktu!
— Jutro?
— Gdzież znowu, dziś, natychmiast, nie odejdę póki mi jej nie dasz! Pisz, a zlituj się żywo bo pierwsza dochodzi.
Usłyszawszy to, wszyscy się stropili, nie pojmując po co by ten akt podczaszycowi był tak potrzebny, on tymczasem korzystając z odwrócenia uwagi i szeptów, przechodząc się niby po sali, dopadł drzwi cichaczem i umknął im z przed nosa.