Djabeł (Kraszewski)/Tom IV/XIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Djabeł |
Podtytuł | Powieść z czasów Stanisława Augusta |
Tom | IV |
Wydawca | Rogosz, Piller i Gubrynowicz & Schmidt |
Data wyd. | 1873 |
Druk | Kornel Piller |
Miejsce wyd. | Lwów, Warszawa |
Źródło | Skany na commons |
Inne | Cały tom IV |
Indeks stron |
Różne nazajutrz wieści chodziły o losie podczaszyca. Rozpowiadano z wybornemi dodatkami, jak na zabawie u de Cerulli przegrał po szalonemu miljon, jak potem świstał, śpiewał, pił, wydarł się pilnującym przyjaciołom i zniknął. Domyślali się niektórzy że w wodę gdzieś rzucić się musiał, drudzy utrzymywali że się na Bielanach powiesił, inni że zaszedłszy na cmentarz Powązkowski w łeb sobie strzelił. Chciwie oczekiwano wynalezienia nieboszczyka, gdyż nikt już o śmierci nie powątpiewał, sporem był tylko rodzaj jaki obrał sobie.
De Cerulli, z mocy aktu urzędowego, zajął zaraz nazajutrz dom i ruchomości po podczaszycu i zdziwił się niepomału, gdy upartą Julję zastał śpiącą w salonie na kanapie; przebudzona, spytała go zaraz o podczaszyca.
Cerulli machnął ręką w milczeniu.
— A ty tu co robisz? — spytała.
— Ja zabieram co moje... Ordyński mi wszystko przegrał.
— A! łotr! — krzyknęła Julja — patrzcie zgubił mnie... znowu trzeba szukać innego! Ale cóż się z nim stało?
— Utopił się, powiesił, czy zastrzelił! — rzekł zimno Włoch.
— Gałgan! ale ty mnie teraz weźmiesz! musisz mnie wziąć, choć cierpieć cię nie mogę.
— Brać waćpanią, oho! nie myślę!
— Albo ja się pytać będę?
— Ze mną to nie z Ordyńskim — zawołał Włoch ruszając ramionami — dajmy sobie pokój, znamy się dosyć.
To mówiąc poszedł do dalszych pokojów nie zważając na rzucanie się gniewne kobiety, która mu pięść pokazywała.
Najwymowniejszą pogrzebową oracją Ordyńskiego były przekleństwa Julji, która wyłajawszy jeszcze Włocha, zabrała się z czem mogła i pojechała do ks. Nestora. Tu także drzwi zastała zamknięte i musiała szukać dachu, pod którym by za miły grosz spoczęła.
Dano zaraz znać sztafetą Lebiedzińskiemu o losie jego pryncypała. Plenipotent pospieszył pocztą do Warszawy, pewien ze wszystkimi, że Ordyński nie żyje i nie bardzo go podobno myśląc opłakiwać. Doskonałą zaraz ułożył on sobie, jak to wówczas zwano, plantę nabycia całej majętności. Miał sam trochę grosza, zastawnicy i wierzyciele jeśli nie jemu to fortunie czekać mogli, chodziło tylko o ugłaskanie Włocha.
Stanęli przeciw sobie dwaj godni ze wszech miar zapaśnicy: awanturnik zimny, przewrotny i grosza chciwy, ze zręcznym jurystą, oba wiedząc że się oszukać pragną i oba ufni w siły swoje.
De Cerulli miał tę wyższość nad plenipotentem, że oprócz sumy na Głuszy i prawa do niej, mógł jeszcze sypnąć w potrzebie, ale Lebiedziński znał lepiej miejscowe interesa i w pokątne ufał stosunki. Cudzoziemiec dla którego od czasu przybycia tyle łatwych płynęło w Polsce korzyści, protegowany, mnóstwo w wyższej sferze mający związków, myślał nabyć dobra, indygenat zapłacić i osiedlić się tu na zawsze.
Przyznanie szlachectwa byłoby poszło najłatwiej, gdyż właśnie wówczas szlachcono po pięćset czerwonych złotych od głowy mieszczan i kupców, i sypano indygenatami jak z rękawa.
Partja przeciwna przygotowanej uchwale, która miasta i mieszczan do praw obywatelstwa przywołać miała, sądząc fałszywie że uszlachcenie tych których za głowy mieszczańskiego ruchu miano, odejmie temu stronnictwu siłę, szafowała przywilejami. Tak otrzymali na ówczas nobilitacje i indygenaty: Tepper, Schulz, Blank, Cabre, Arendt, Kapostas i mnóstwo innych.
Mógł obok nich stanąć ze swoim tytułem i pargaminami świeżemi i pan de Cerulli.
Lebiedziński widział trudności zadania, ale jak każdy przywykły zwyciężać, podbudzał się jeszcze przeszkodami, które go jątrzyły. Przyjechał, dobrze się w drodze namyśliwszy, i wszedł do Cerullego udając doskonale człowieka tak zmęczonego, zbitego, utrapionego, a tak potulnego i maluczkiego, że Włoch popatrzywszy na sławnego jurystę, kazawszy mu naprzód wina dać na orzeźwienie, był już pewien że go od razu połknie.
Jurysta dziękował, kłaniał się i ogromnie wzdychał.
— Mówmy-no o interesach — rzekł Włoch nie spuszczając go z oka i podsuwając mu akt — co pan na to?
Prawnik spojrzał, przeczytał, wąsa podniósł, rozśmiał się jakby z radości, ręce zatarł i rzekł:
— Chwała Bogu że tak jest!
— Jakiż tam stan majątku?
— Może pan nie zechcesz wierzyć gdy mu powiem, ale spójrz pan na mnie com z Warszawy wyjechał zdrów, wesół i rzeźwy, a pomiarkujesz że to co mnie tak złamało, lada czem być nie może.
Cerulli zamilczał.
Wierzycieli chmury, bandy, ćmy, wojska! zastawnicy, procesa, chaos!! chaos! ani się z tego wyplątać! — Dzięki Bogu że się od tego uwolnię!
— A ba! — rzekł raptem wstając Włoch — grajmy w odkryte panie Lebiedziński, na co nam tu komedje. Jasna rzecz że pan mnie chcesz odstręczyć i obałamucić! Kto wie! może sam na Głuszę ostrzysz zęby? ot lepiej się nie kaleczmy, a waćpan na co innego się zachowaj i dajmy sobie ręce.
Lebiedziński który był pewien że gra komedją doskonale, osłupiał, stanął i po chwili pomiarkowawszy się, że darmo z tej beczki próbować, rozśmiał się przyznając prawie do odgadnionych intencji.
Siedli więc na kanapie w najlepszej przyjaźni, ujęli pod ręce, ale nie rzucając myśli podejścia i oszukania jeśli się uda. Lebiedziński łatwo za pewny datek odstąpił od swych planów na Głuszę, nazwawszy to porękawicznem, i z udaną obojętnością dodał:
— Teraz już najszczerzej pozwól się pan przestrzedz, (nie myślę karmić strachami) że Głusza wcale nie dla cudzoziemca nieznającego praw i form naszych! Pan jeszcze pojęcia nie masz czem u nas może być proces, w któren wmięszać się dają i patrjotyzm i nienawiść obcych przybyszów i polityka i wszystkie ingredjencje któremi go zaprawić można!
Najlepiej kupiwszy sprzedaj to pan komu, zarobić można, a sobie nabądź co spokojniejszego, tam się zagryźć najłatwiej.
Ale Włoch nie w ciemię bity, odpowiedział obojętnie:
— Na to są adwokaci, juryści, a wreszcie i pieniądze i stosunki w trybunałach i popularność łatwo się nabywająca u szlachty! No! no! nie tak straszny djabeł jak go malują! a naprzód pańską sobie łaskawą pomoc zapewnić muszę!
Skromnie skłonił się Lebiedziński, ale skrzywił się trochę widząc złapanym, rozrachował był bowiem, że ustępując Włochowi z drogi łatwo i tanio, przekona go iż się istotnie boi nabycia i nie dba o nie, że go potem tak nastraszy tem co go czeka, iż Cerulli napraszać mu się sam będzie z majątkiem, a on go tanio pochwyci... Ale ta budowa słabo na pierwszych fundamentach wystawiona, runęła zaraz własnym ciężarem; Włoch ustraszyć się nie dawał, rozeszli się kwaśno, nieufnie, a jurysta przysiągł cyganowi, jak go nazywał, sadła zalać za skórę.
Tak gdy jeden drugiemu przeszkadzał, oba do Głuszy się nie dopuszczali, a majątek pozostał między nimi bezpański. Jurysta rzuciwszy potajemną żagiew między zastawników i wierzycieli, zagrodził drogę Cerullemu, któremu przez swoich, w kancelarji nawet indygenat utrudnił.
Rzuciwszy więc Głuszę, wróćmy do podczaszyca, do którego wieczorem wszedł, wypocząć mu dawszy, z wesołem obliczem poczciwy kapucyn.
— Teraz dziecię moję — rzekł zażywając tabaki — jesteśmy dzięki Bogu na dobrej drodze, naradźmyż się co masz czynić byś szacunek swój, świata, a co największa, łaskę Bożą odzyskał.
— Ty mi to poradź ojcze — odpowiedział podczaszyc. — Smutnie doświadczyłem że woli własnej nie umiem dać kierunku, przyznam się, że dziś nawet, chodź się tu przywieść dałem jak posłuszne dziecię, nie mam odwagi spojrzeć na przyszłość — głowa mi się zawraca. Co począć mogę? skalany, wyśmiany, może okrzyczany tchórzem, bom śmierci nawet zajrzeć w oczy nie umiał... bez majątku i sam... i sierota!...
— Słuchaj — rzekł kapłan powoli — wszystko to tak ci się dziś strasznem widzi, żeś miał majątek, imię, młodość, wziętość, szacunek, i — stracił. Ależ i inni zaczynają z niczego i dopracowują się pięknej przyszłości, dla czegóż i ty nie miałbyś pójść śmiało zarabiać na nią w pocie czoła, obmyć się z brudów, krwią może i być twórcą własnego losu? Jesteś istotnie tak słabym, że cię nawet ubóstwo zastrasza?
— Ale ojcze, ubóstwo to jeszcze coś, a ja nie mam — nic! nic!
— Na początek coś ci znajdziemy, głowy o to nie łam.
— Więc pójdę... skryję się gdzieś daleko, na wsi, gdzie ludzkie nie znajdzie mnie oko i pracować będę na zagonie.
— Byłoby to bardzo dobrze — odparł kapucyn — gdyby twoja praca na zagonie przydać się na co mogła; aleś ty nie dla niej, ona nie dla ciebie. Masz w żyłach krew rycerską choć zgnuśniałą, czemuż byś w takiej chwili gdy ojczyzna o ratunek woła nie poszedł do wojska? Zewsząd ciśnie się młodzież. Nie pomyślałżeś o tem?
Podczaszyc mocno zawstydzony spuścił oczy.
— Łatwo by mi było — rzekł z cicha — otrzymać od króla regiment, a z czegoż go wysztyftować?
— Nie o regiment ani o rangę tu braciszku chodzi, przerwał ksiądz, niech tam paniczkowie i fircyki stają na czele regimentów, to nie służba! Wejdź waćpan jak żołnierz, szlachcic wprost w szeregi, nie na żart, nie dla szlify, a popisz się gdy do czego przyjdzie! ot czego chcę i co radzę!
Ogień z jakim to wyrzekł staruszek, zagrzał przecie serce podczaszyca, który ściskając dłoń jego odezwał się:
— Uczynię tak — pojadę i będę służyć prostym żołnierzem, dopóki krwią nie obmyję brudów przeszłego życia.
— Może też Bóg — rzekł kapłan — tej ofiary krwi wymagać od ciebie nie będzie, choć!! ty mnie nie pojmujesz!!... nie — ale krew ma tajemniczą siłę zmywania plam z duszy. Może Bóg przyjmie twą ofiarę nie pociągając cię do niej, a tobie posłuży, o! posłuży hartowniejsze życie w obozie, pod namiotem, w niewygodach i pracy.
Jeszcze dni kilka — spoczywaj, myśl, żałuj, przygotuj się modlitwą do spowiedzi, a potem kochanku — weselej dokończył ksiądz — wyprawię cię z krzyżem świętym do jenerała Madalińskiego, mego starego przyjaciela! i hulaj dusza z szabelką, to dopiero zobaczysz życie!
Rozśmiał się ks. Spirydjon, wyprostował, ale tuż widać habit przypomniawszy, spuścił ogoloną głowę.
Po chwili obojętniejszej rozmowy, staruszek rozpromieniony, że duszę jedną ze szpon czarta Bóg mu wyrwać tak cudownie dozwolił, wyszedł wezwany na miasto, i późno już mimo dworku Anny przechodząc, wstąpił do niej na minutkę.
Zastał biedną we łzach, bezprzytomną prawie, klęczącą na ziemi, ktoś bowiem ze znajomych wpadł do niej z wieścią dziwnie przerobioną, o grze nieszczęśliwej i śmierci podczaszyca, o znalezieniu jego ciała i t. p.
— Co to jest? co to jest? — spytał na progu kapucyn.
— Ojcze, ty przychodzisz do mnie z pociechą, ale jej dla mnie już nie ma! on zginął!
— Kto? co? kiedy?
— Michał się utopił!
— To fałsz! — zawołał stary — nieprawda!
— Nic nie wiesz chyba ojcze! a ja ci powiedzieć nie mogę, przegrał ostatek! rozpacz go ogarnęła! a! czemuż nie przyszedł do mnie, byłabym mu choć na tę grę nieszczęsną wszystko do ostatniego oddała pierścionka! niechby żył, ja bym miała — choć nadzieję!
— Miejże nadzieję, bo on żyje! — rzekł O. Spirydjon.
Anna zdumiona spojrzała na niego niedowierzając.
— To być nie może!
— Jakto! to już i mnie nie wierzysz? upamiętaj się! Michał Ordyński w klasztorze u nas od rana.
Porwała się Anna z ziemi i cała zdyszana, śmiejąc się, wołając do Wąchorskiej, krzycząc prawie podbiegła do staruszka.
— A jakże się to stało? mów mój zbawco, niech wiem, niech słyszę!
Kapucyn opowiedział jej ranną swoję pielgrzymkę, spotkanie na moście i ocalenie podczaszyca. Chciwie słuchając opowiadania, chwytając każde jego słowo, Anna milczała i modliła się. Gdy powtórzył jej wreszcie co mu podczaszyc, powracając o swem u okna Anusi zastanowieniu się opowiadał, cała wzruszona porwała się z ławy.
— A możeż to być! — zawołała — prawdaż to? on tu był pod oknem i żegnał mnie przed śmiercią! a serce moje ani zabiło, ani przeczuło, ani mi o nim powiedziało!
Ksiądz mówił dalej, przytaczając treść ostatniej z nim rozmowy, a Anna z wyrzutem prawie spojrzała na niego.
— Ojcze — rzekła — oddam co tylko mam, by mu przywrócić choć część tego co utracił, zostanę ubogą jakem przywykła, wesoło pocznę pracować! On niech powraca z tego przeklętego miasta do Głuszy. Nie przywykł do niewygód, do ostrego życia! to niepodobna.
— Powoli, powoli, moje dziecko — odpowiedział stary przyjaciel — źle byś zrobiła oddając mu teraz majątek, byłoby to narzędziem zguby, potrzeba by przeszedł szkołę nieszczęścia, poświęceń i pracy.
— A jeśli zginie? łamiąc ręce krzyknęła Anna.
— Nie lękaj się, nie lękaj, dziecię moje; Bóg usłucha czystych modlitw twoich, on nie zginie, niech jedzie, służy, walczy, a gdy wart będzie szczęścia i spoczynku, naówczas znajdzie oboje...
To mówiąc uśmiechnął się staruszek i błogosławiąc Annę szepnął jej na ucho:
— Waćpanna mu dasz sto czerwonych złotych na drogę, ani grosza więcej, to powinno wystarczyć.
— Tysiąc, wszystko!
— Sto — i to wiele! ani jednym więcej.
— I ja go widzieć nie będę? — spytała Anna ledwie śmiejąc po cichutku to pragnienie wymówić.
— Kto wie? serce mu zapewne powie, żeby tu zajrzał przed odjazdem, a ja się sprzeciwiać nie będę.
— A jeśli serce nie powie?
— Wszakże zatrzymał się u okna idąc na śmierć, a to światło co waszej przyświecało modlitwie wprzód go i skuteczniej może wstrzymało niż słowa moje! Kto wie? może gdyby tu nie czuł się winnym i skruszonym, tamby mi ocalić się nie dał! Miej więc waćpanna nadzieję, przyjdzie na pożegnanie pewnie, a jak powróci... jak powróci!!
To mówiąc pokiwał głową, Anna zarumieniła się, skryła twarz w ręku i ciche — nie! o! nie! z ust się jej wyrwało. Kapucyn wyszedł powoli.