[86]DO ZENOBJUSZA
O, szarlatanie wątły! bóstwo malowane
ceglastą plamą szminki, wiszący na blasku
palącym jupiterów, jak w szkliwie źrenicy;
blady wzrok się rozszerza, by ciebie uwięzić
wygiętego w torturze, z uśmieszkiem triumfu!
Na sznurze igrający, wdół zwieszony twarzą
uśpioną, jako róża kredowa w księżycu,
trwasz, o, smyczku cielesny na linie melodji.
Powieko, nie drgnij! szklane nieruchome oko,
nie budź się z zapatrzenia, gdzie pała udręka,
jak pod popiołem płomyk, żużel wypalony,
dno kruche, poprzez palce sypiąca się gruda:
nie budź jeńca! W pieczarze zawartej tęczówki
skoczek, który chyboce, jak podmuch na fali,
runie raptem z okrągłą w srebrnym krzyku wargą!
O, spadający! wznieś się, nim padniesz w niebiosa,
na stóp koniuszczki, wiolin nad skrajem nicości,
w ciżemkach, pokalanych blaskami areny,
w tumanie, który bielą wyżera ci oczy!
Posągu roztańczony, szczupłe dłonie płasko
złóż na sercu, bym dotknął twej piersi, jak liry,
[87]
i ze struny zamarłej dobył jęk harmonji.
Wtedy, lotny! ustawię hermę, dłutkiem bitą,
skronie wydrążę palcem, by wiatr ich nie muskał,
i na czoło nasunę złotą maskę szczelnie:
niechaj tłum cię pomija; zmartwychwstajesz, bóstwo.