Dobro, zło, prawo autorskie


Dobro, zło, prawo autorskie • Jarosław Lipszyc
Dobro, zło, prawo autorskie
Jarosław Lipszyc

Prawo autorskie to fundament, na jakim budowane jest społeczeństwo informacyjne. W czasach, gdy wszelka komunikacja międzyludzka, debata publiczna, większość życia kulturalnego i społecznego toczy się za pośrednictwem mediów elektronicznych, brzmienie prawa autorskiego kształtuje najbardziej podstawowe aspekty funkcjonowania społeczeństwa.


Wszyscy jesteśmy twórcami

Ustawa mówi, że "przedmiotem prawa autorskiego jest każdy przejaw działalności twórczej o indywidualnym charakterze, ustalony w jakiejkolwiek postaci, niezależnie od wartości, przeznaczenia i sposobu wyrażenia". Ta definicja na pierwszy rzut oka nie jest zbyt jasna. W praktyce oznacza to, że cokolwiek zapisujemy, rysujemy, nagrywamy etc., podlega prawu autorskiemu.

W czasach analogowych, kiedy opublikowanie czegoś było zdarzeniem dość wyjątkowym, prawo autorskie dotyczyło niewielkiej grupy ludzi. Jednak w ciągu kilku ostatnich lat to się zmieniło. Szkoły i uniwersytety, biura, biblioteki, telewizja, gazety, telefony i wszystkie inne narzędzia międzyludzkiej komunikacji - to wszystko w ciągu ostatnich lat uległo digitalizacji.

W efekcie zatarła się różnica między publikacją a innymi rodzajami komunikacji i wymiany informacji. To zaś ma daleko idące skutki. Tradycyjne biblioteki działały, nie zaprzątając sobie głowy prawem autorskim, bo nie wpływało to na sposób udostępniania książek. Jednak w bibliotekach cyfrowych udostępnianie książek niczym nie różni się od publikacji, więc nie znajdziemy w większości książek opublikowanych w XX wieku. Użyteczność biblioteki jako instytucji życia społecznego spada. Przykłady można mnożyć - dziś prawo autorskie dotyczy każdego z nas. Działa automatycznie. I zostały nim objęte niemal wszystkie dziedziny życia społecznego. Zazwyczaj ze złym skutkiem.


Zachwiana równowaga

Przez wiele dekad istotą prawa autorskiego była równowaga. Z jednej strony prawo tworzyło model ekonomiczny osiągania zysków ze sprzedaży kopii dzieła dla jego autorów, wydawców i innych pośredników. Z drugiej strony tworzyło wiele wyjątków, aby nie ograniczać konstytucyjnych praw do swobody wypowiedzi i dostępu do wiedzy ani zakłócać rozwoju kultury. Tę równowagę zapewniały zapisy o dozwolonym użytku, które mówiły, co każdemu z nas wolno robić: wolno tworzyć kopie na użytek własny i najbliższych, wolno tworzyć parodie i wykorzystywać utwór do jego krytyki, wolno wykorzystywać utwór w celach edukacyjnych.

Niestety, ta równowaga została zachwiana. Jeszcze na początku lat 90. każdy utwór objęty był prawem autorskim przez 25 lat od śmierci autora, ale w roku 1994 wydłużono ten okres do lat 50 po śmierci, a w 2001 do 70 lat po śmierci. To oznacza, że ogromna ilość utworów, które można było wykorzystywać bez ograniczeń, została odebrana domenie publicznej - czyli nam wszystkim. Rok temu wprowadzono nowe, nieistniejące wcześniej opłaty na rzecz producentów. W efekcie za samo hotlinkowanie filmów na serwisach typu YouTube czy Google Video obowiązkowo egzekwowane są opłaty przez odpowiednie organizacje zbiorowego zarządzania. I tak dalej, lista wprowadzonych przez ostatnią dekadę nowych restrykcji i opłat jest długa.

Także sam proces digitalizacji mediów spowodował, że wiele istniejących zapisów o dozwolonym użytku stało się martwą literą. Na przykład zapisy, które zezwalały na ułatwioną publikację w celach edukacyjnych, w praktyce nie dają się stosować do internetu.

Mówiąc wprost: ubocznym efektem procesu digitalizacji i bezpośrednim przemian prawa autorskiego jest utrata szereg przysługujących wcześniej społeczeństwu praw informacyjnych. Publiczna sfera kultury się kurczy.


Skąd się biorą restrykcje

Kiedy organizacje społeczne zajmujące się edukacją, wolnością słowa czy prawami konsumenta podnoszą problem zbyt restrykcyjnego prawa autorskiego, spotykają się często z brakiem zrozumienia. Z punktu widzenia dotychczasowych beneficjentów prawa autorskiego - czyli wydawców, pośredników takich jak media masowe, organizacji reprezentujących twórców i producentów - digitalizacja także naruszyła wspomnianą równowagę, tylko że w przeciwnym kierunku. Dopóki kopiowanie na użytek własny oznaczało mozolne przepisywanie na maszynie do pisania, nikomu to specjalnie nie wadziło. Teraz jednak skaner, drukarka, nagrywarka płyt CD i internet są w co drugim domu. Miliony osób zaczęły egzekwować przysługujące im prawa.

To zaś nakłada się na jeszcze jeden problem - upadek całego modelu ekonomicznego zaprojektowanego przez prawo autorskie. Sprzedaż pojedynczych kopii utworu miała sens, gdy produkcja kopii utworu była kosztowna i pracochłonna. Ale w mediach cyfrowych model ten nie ma sensu, bo urządzenia cyfrowe kopiują i przekazują informację dalej niemal bezkosztowo. Żeby ten model utrzymać przy życiu, niezbędne są drakońskie prawa i ich rygorystyczna egzekucja.

Te dwa czynniki stoją za silnym lobbingiem na ograniczenie zakresu dozwolonego użytku i penalizację naruszeń prawa autorskiego.


Dobro i zło

W debacie nad prawem autorskim najwięcej się mówi o problemie masowego naruszania prawa autorskiego, nazwanego dość romantycznie piractwem.

Piractwo ma jednak dwa wymiary. Pierwszy to ten oczywisty, kiedy ktoś ze świadomego naruszania prawa tworzy model biznesowy, np. sprzedaje zastrzeżone programy komputerowe na bazarach. Jednak dla diagnozy kondycji prawa autorskiego znacznie ważniejszy jest ten drugi - gdy masowe naruszenia istniejącego prawa powstają nie z chęci zysku, ale wynikają z normalnych działań w przestrzeni kultury. Tutaj dokładanie restrykcji, ograniczanie zakresu dozwolonego użytku i wprowadzanie nowych, coraz wyższych kar i tak nie pomoże rozwiązać problemu naruszeń.

Techniczne przemiany komunikacji nie zmieniły naszych społecznych zachowań. Kiedyś pożyczaliśmy koledze płytę - teraz wysyłamy link do pliku dostępnego w sieci. Kiedy jakaś książka bądź film nie miały polskiego tłumaczenia, to je robiliśmy i rozdawaliśmy przyjaciołom. Dziś wrzucamy je w internet.

To samo robimy ze zdjęciami, filmami, nagraniami. W gruncie rzeczy robimy to samo, co przez całe życie uznawaliśmy za dobre - pomagamy sobie nawzajem. Kiedyś za taką niedochodową pracę czekały nas podziękowania kilku przyjaciół. Dziś oprócz podziękowań możemy też otrzymać - o czym się przekonali niektórzy tłumacze napisów do filmów - zaproszenie na przesłuchanie przyniesione o 6 rano przez policję. To jest powód, dla którego na hasło "prawo autorskie" użytkownicy internetu (czyli dziś już znakomita większość Polaków) reagują już nie wzruszeniem ramion, ale nieukrywaną wrogością.

Obywatele społeczeństwa informacyjnego nie mają na celu - jak to się czasami przedstawia - podkopania podstaw bytu twórców. Sami są twórcami. Zazwyczaj jednak są twórcami wykluczonymi z systemu redystrybucji. Nie każdy może otrzymać przelew od organizacji zbiorowego zarządzania, co udowodniła słynna sprawa Kopipolu, w której Piotrowi Waglowskiemu odmówiono tantiem, tłumacząc, że potencjalnych zainteresowanych jest zbyt dużo, i gdyby płacono wszystkim, to kwoty tantiem byłyby bardzo niskie. Jednocześnie ulegają ograniczeniu podstawowe prawa i przywileje społeczne.

Prawo autorskie określa, co wolno, czego nie wolno i na jakich zasadach wchodzimy w relacje z innymi ludźmi. Mówi, co jest dobre, a co jest złe. Przemiany technologiczne spowodowały, że z regulacji zajmującej się redystrybucją dochodów w obiegu informacji stało się nagle całym skomplikowanym systemem etycznym. Nie jest on jednak społecznie akceptowany - i nie będzie, dopóki swoim kształtem nie zacznie odpowiadać potrzebom społeczeństwa, a nie tylko wąskich grup interesów.


Co można zrobić

Należy przywrócić równowagę pomiędzy prawami różnych użytkowników kultury. W tym jednak celu potrzebna jest debata angażująca nie tylko podmioty zainteresowane ekonomicznie, ale też organizacje konsumenckie, edukacyjne, zajmujące się wolnością słowa.

Wiele można zmienić, poprawiając niedoskonałości prawa. Trzeba rozwiązać problem tzw. utworów osieroconych (dzieł, które są pod prawem autorskim, ale w praktyce nikt nie czerpie z nich zysków). Wprowadzić mechanizmy wyłączania utworów spod prawa autorskiego, jeśli taka jest wola twórcy, bo dziś twórca nawet tego nie może zrobić. Uwolnić prawa, które są w posiadaniu skarbu państwa (wydaje się zresztą, że skarb państwa nie wie, jakie dokładnie prawa posiada). Otworzyć archiwa takie jak Narodowe Archiwum Cyfrowe. Wprowadzić zasadę, że utwory, których powstanie jest finansowane ze źródeł publicznych, są udostępniane w sposób otwarty. Należy rozwiązać problem reprezentacji twórców przez organizacje zbiorowego zarządzania - nie może być tak, że twórca o udokumentowanym dorobku i zasięgu otrzymuje odmowę wypłaty tantiem. Należy się zastanowić, w jaki sposób w czasach digitalizacji umożliwić działanie bibliotekom i instytucjom edukacyjnym. Wreszcie należy w sposób bardzo zdecydowany odróżnić w prawie autorskim działania prowadzone dla zysku od działań niekomercyjnych.

Żadna z tych rzeczy nie koliduje z interesami obecnych graczy, za to ucywilizuje i uczyni prawo autorskie bardziej przyjaznym dla użytkowników kultury.

Natomiast dozwolony użytek trzeba zostawić w spokoju. Dokładanie restrykcji w najlepszym wypadku będzie nieskuteczne. W najgorszym spowoduje gigantyczne straty dla kultury, która nie będzie mogła się rozwijać, spowoduje daleko idące ograniczenia obywatelskich swobód i uczyni konstytucyjne prawo dostępu do dóbr kultury literacką fikcją.



Tekst udostępniony jest na licencji Creative Commons Attribution 2.5.
Dodatkowe informacje o autorach i źródle znajdują się na stronie dyskusji.