Dom tajemniczy/całość
<<< Dane tekstu | ||
Autor | ||
Tytuł | Dom tajemniczy | |
Wydawca | Dziennik dla Wszystkich i Anonsowy | |
Data wyd. | 1891 | |
Miejsce wyd. | Warszawa | |
Tłumacz | anonimowy | |
Tytuł orygin. | Les Pantins de madame le Diable | |
Źródło | Skany na Commons | |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI | |
| ||
Indeks stron |
DOM TAJEMNICZY.
POWIEŚĆ
Ksawerego Montepina.
Przekład z francuzkiego.
|
Romansopisarze korzystają z bardzo wielu przywilejów, a najświetniejszym z pomiędzy nich, jest przywilej pociągania za sobą łaskawych czytelników z jednego końca świata na drugi.
Romansopisarz powiada: nadstawcie uszu i słuchajcie!...
I czytelnicy słuchają.
— Powiada: Chodźcie za mną!...
I czytelnicy podążają.
— Chcę wam, dodaje, pokazać rzeczy zdumiewające, opowiem wam coś tak ciekawego, coś tak zajmującego, że oko wasze nic podobnego nie widziało, że ucho wasze nic podobnego nie słyszało.
I czytelnicy wierzą mu na słowo.
Ta wiara dodaje naturalnie odwagi!...
I to zamierzam w zuchwały sposób skorzystać z przywileju.
Chcę chwycić za kij od miotły, która jest, jak wiadomo, środkiem lokomocyjnym czarownic, siąść na niej, usadowić po za sobą czytelników i drogą najkrótszą, najprostszą powędrować do... królestwa szatana.
O królestwie tem, o tym tak zwanym świecie ciemności, mają ludziska w ogóle najfałszywsze i najdziwaczniejsze pojęcia.
Jedni wyobrażają sobie, że piekło, to olbrzymie ognisko, nad którem na straszliwych rożnach pieką się uda grzeszników, skazanych na męki wieczne, że w piekle panowie szatani zabawiają się w taczanie po rozpalonych kratach żelaznych tych pasażerów, którzy sobie na świecie na zagrube figle pozwalali.
Że przekonania to głęboko są zakorzenione, o tem wiadomo, że sięga niezmiernie dawnych czasów dowodem choćby poniższa stara piosenka:
∗
∗ ∗ |
Słuchajcie mnie ludzie mili!..
Ja z piekieł powracam bram!
Moloch, Sadoch, Lucyper sam
Na widły mnie wsadzili...
Wnet w piecu byłem... tam,
Gdzie inni się smażyli.
∗
∗ ∗ |
Już płomień jął się kaftana,
Ogień opalił mi włos,
I smutny byłby mój los,
Gdyby nie głupstwo szatana.
Myślał, żem... małpą i krzyknął w głos:
— Wypuścić tego aspana!...
Imni z najlepszą w świecie wiarą utrzymują, że nieśmiertelny poemat Dantego jest najwierniejszem przedstawieniem tego, co się dzieje w czeluściach piekielnych.
Inni nakoniec są niewzruszenie przekonani, że dekoratorowie Porte-Saint Martin, Ambigu i Chatelet, skopiowali najwierniej z natury wspaniałe to pandemonium, w którem widzimy dyabełków i dyabliczki w strojach czerwonych i czarnych, rojących się przy odgłosie kotłów, bębnów i wszelkich instrumentów innych, w pośrodku skał stalowych, niebieskawych, oświetlonych czerwonym płomieniem.
Nic podobnego nie istnieje.
No więc gdzież tedy jest piekło?...
We wnętrzu ziemi, odpowiadali na takie zapytanie uczeni dobrych starych czasów i popierali twierdzenia swoje wybuchami wulkanów ognistych,
Podług nich Wezuwiusz i Etna, to nic a nic innego jeno kominy kuźnie szatana.
Opinia to niczem nieuzasadniona, ale jej nie urągamy z powodu, że tego, co my wiemy, nikt nie był się w stanie dowiedzieć.
Piekło w rzeczywistości pomieszczonem jest na tej gwiaździe wspaniałej, która się gwiazdą Wenery nazywa, a która wyróżnia się na firmamencie niebieskim prześlicznem żywem światłem swojem.
Tam rozsiadł się szatan, ztamtąd rządzi i panuje.
Ztamtąd schodzi na ziemskie padoły, iżby zadość czynić swemu kusicielskiemu powołaniu.
Tam w przepysznym pałacu, prześwietnie umeblowanym rezyduje modrooka Eloa, połączona związkami małżeńskiemi z mister Szatanem...
Bo mister Szatan jest żonatym.
— Czyście państwo wiedzieli o tem?...
— Nie.
— A no, to się niezmiernie czuję szczęśliwym, iż was mogłem objaśnić.
Powrócimy niebawem do tej wielkiej i potężnej damy, bo z wielu względów zasługuje ona na szczególną uwagę naszę.
Ale przedewszystkiem musimy pogawędzić trochę o samym Szatanie, sprostować błędne o nim mniemania opinii publicznej, jakto już zrobiliśmy po części w sprawie piekła, którem zaraz się bliżej zajmiemy.
Bóg jeden wie, ile tysięcy razy poezya, malarstwo i rzeźba odtworzyły nam aniołów upadłych, wszystkie atoli te portrety, jakkolwiek niezmiernie nieraz cenne, z pewnego punktu widzenia, grzeszą zawsze tem, że im na prawdzie zbywa.
Wiersz choćby najudatniejszy, marmur i glina, choćby je najzdolniejsze ręce w kształty przyoblekały, nie potrafiły nigdy dotąd odpowiednio upostaciować szatana.
Przedstawiano go zawsze we wspaniałości i grozie, jakiegoś spiorunowanego Tytana, dawano mu twarz ponurą, złowrogą, i długie skrzydła nietoperza, zakończone ostremi szponami.
Ładne to ale nieprawdziwe.
Szatan inaczej się przedstawia.
W fizyognomii jego przebija szyderstwo raczej, niż złośliwość, w powłóczysty ogon przystroiła go naiwność tylko wieków średnich, a jeżeli zgodził się na dwa małe, eleganckie rożki na czole, to dla tego jedynie, ażeby się od ogółu mężów nie wyróżniać,
Krótko mówiąc, z pomiędzy olbrzymiego szeregu portretów dyabła, jeden zaledwie zdaje nam się nie zupełnie może dokładnym, ale bardzo do oryginału zbliżonym. Dał go Goethe w swoim Fauście pod pseudonimem Mefistofelesa.
Nie przeszkadza to bynajmniej, aby fotograf, mający ochotę udać się na planetą Wenus, dla dokonania zdjęcia Jego Szatańskiej Mości, nie miał być przyjętym z otwartemi rękami. Przeciwnie, możemy zapewnić, że powitanym byłby jak najprzyjaźniej i że odznaczonymby został wzmianką zaszczytną. Możecie liczyć na to, panowie pracownicy słońca!...
W jakim wieku jest mister Szatan?...
Na to pytanie nie będzie można odpowiedzieć z matematyczną pewnością.
Naturalnie, że upadły anioł nie jest bynajmniej młodzikiem, ponieważ data jego urodzin wyprzedziła dosyć znacznie datę stworzenia świata.
Tego, jak się zdaje, nie będzie nam trudno dowieść...
Gdy Adam i Ewa zostali na ziemi osiedleni, Szatan był już w pełni sił męzkich, skoro jako pełen galanteryi i uwodziciel, skusił na złe pierwszą niewiastę.
Przypuśćmy, co jest bardzo prawdopodobne, że mógł mieć wówczas z jakie lat tysiąc kilka, wypadnie, że obecnie liczy sobie około siedmiu tysięcy wiosen, nosi je jednak z trudną do uwierzenia dzielnością. Tak jest świetnie zakonserwowany, że na oko, najwyżej na jakie czterdzieści pięć wygląda.
Wysoki i szczupły, jest może trochę za blady, ale ta bladość dystynkcyi mu dodaje.
Na wysokiem czole ma dwa złotawe, połyskujące, zgrabne różki, które w razie potrzeby ukrywa w puklach bujnych, prawdziwie pięknych kruczych włosów.
Oczy ma duże i żywe, spojrzenie błyskawiczne, wadliwość jednak ta ostatnia, uwydatnia się bodaj wśród nocy tylko.
Usta, nadzwyczajnie piękne lubo sardoniczne, skoro się otwierają do szyderczego zazwyczaj uśmiechu, ukazują dwa szeregi zębów wcale nie tak ostrych i wcale nie tak ogromnych, jak przez prostą złośliwość rozpowiadają niektórzy.
Na ręku Szatana nie dojrzy nikt śladu pazurów, przeciwnie są to ręce wyjątkowo zgrabne i posiadające miękość jedwabistą.
Gdy ta ręka kogo pochwyci, bardzo trudno, a prawie, że niepodobna z niej się wyswobodzić, nie dlatego żeby uścisk taki był straszliwie silny, lecz, że taką ma wabność szczególną.
Nogi szatana są długie i elastyczne, i obute zawsze z nieposzlakowaną elegancyą.
Ta elegancya przebija zresztą w całym ubiorze Jego Szatanskiej Mości.
Wyprzedza on zawsze modę i nadaje ton wszystkim elegantom swego państwa.
No i nie może być inaczej!
Piekło przepełnione jest krawcami i szewcami, posiada też tłumy szwaczek i modystek.
Z jubilerów, rękawiczników i kapeluszników możnaby korpusy tworzyć.
Szatan i jego małżonka mają zatem pod ręką wszystkich, o jakich zamarzyć mogą dostawców, a zastępy te w czasie właściwym zwiększą znowu i moi i wasi, kochani czytelnicy, dostawcy.
Panowie przyjaciele ludzkości, nie wątpcie ani dna chwile o tem!...
Dyabeł ma zawsze masę na sobie klejnotów i to w najlepszym, gatunku.
Przepada on za brylantami i preciozami, dla tego zapewne, że z pomocą marnych tych błyskotliwych bawidełek najłatwiej mu dusze kobiece zdobywać.
Drogie kamienie, jak były od najdawniejszych czasów, tak są i zawsze bedą najpotężniejszą bronią szatana.
No, a teraz, skoro daliśmy już mniej więcej dokładny zarys bohatera niniejszego prologu, czas nam powiedzieć słów kilka o pięknej szatance Eoli, czas opowiedzieć pokrótce dzieje jej związku: z władcą piekieł, a potem poprowadzić czytelników na planetę Wenus do pałacu królewskiego.
Zaraz to wszystko zrobimy.
Biedna Eola gorzko nieraz żałowała utraconego raju, który porzuciła dla tego, aby się stać żoną Szatana.
Niestety były to żale spóźnione.
Bramy szczęśliwości niebiańskiej raz przed nią zamknięte, nie mogły się nigdy już dla niej otworzyć.
Rada nierada musiała i musi dotrzymywać w nieskończoność wiary małżonkowi, niebardzo zasługującemu na to.
Łatwo zrozumieć, że nie starczyłoby nam atramentu na spisanie wszystkich ułomności mister Szatana.
Opinia o nim jest tak dobrze znaną i tak zupełnie zasłużoną, że wydają się nam rzeczą całkiem zbyteczną dołączać nasze zdanie do tej nieskończonej liczby zdań, jakie od chwili stworzenia świata już się w tej rzeczy złożyły.
Nie jesteśmy ani, historykami, ani tembardziej pamflecistami.
Skoro świąt wyłonił się z nicości, Adam i Ewa zostali w raju osądzeni.
Była blondynką, on był mocnym brunetem a tak samo jak wszyscy ludzie, gustował w przeciwieństwach.
Szatan sprzeniewierzył się po raz pierwszy.
Eola dowiedziała się o tem i ogromnie się spłakała.
Biedna Eola! te jej łzy nie ostatni raz płynąć miały.
Mister Szatan, w miarę jak upływały wieki i jak się starszym stawał, robił się coraz większym bałamutem, a zazdrość Eoli przybierała rozmiary rozpaczliwe.
Zawsze młoda, zawsze piękna i zawsze kochająca, nie mogła znosić z zimną krwią opuszczenia i obojętności.
Każda nowa rywalka, a rywalek tych była poprostu moc nieprzeliczona, przejmowała ją boleścią i gniewem.
Tworzyła najrozmaitsze plany zemsty, gdy jednak przyszło je wykonać, zwyciężała zawsze dobroć jej wrodzona. Zalewała się łzami, zapominała o swej krzywdzie i za jedno dobre słowo niewiernego małżonka wszystko mu przebaczała.
Szatan zresztą podobnym był zupełnie do wszystkich mężów tego świata. Zwodził żonę, ile razy mógł tylko, ale miał zawsze dla niej względy i od czasu do czasu zwracał się do niej z czułością i galanteryą. Eola, zwyczajnie jak kobieta, brała tę fałszywą monetę za pieniądz wartościowy.
Oto jak stały rzeczy w chwili, w której wprowadzamy czytelników na planetę Wenus, czyli w końcu wieku ośmnastego.
Planeta, o jakiej mowa, ma wielkie z ziemią podobieństwo, z tą tylko różnicą, że jest od naszego globu z jakie piećdziesiąt pięć tysięcy razy większą.
Zaludnienie ma ogromne, a łatwo to zrozumieć, przypomniawszy sobie, że dziewięćdziesiąt dziewięć procent z tej liczby ludzi, jacy świat zamieszkują, dostaje się po śmierci na tę planetę właśnie.
Wody ma Wenus poddostatkiem, ale wszystko to wody siarczane, takie, jak morze Martwe wypełniają, ma także lasów wielką obfitość i łąki prześliczne.
Taką jest dziś gwiazda Wenus i taką była w epoce naszego opowiadania.
Pałac Szatana zbudowany w stylu maurytańskim z marmuru różnokolorowego wznosi się w miejscowości tak wielkiej jak Paryż i Londyn razem.
Przy drzwiach stoją wszędzie straże.
Pełnią one niezmiernie skrupulatnie obowiązki swoje i nikomu ani wejść ani wyjść nie pozwalają, kto nie jest zaopatrzony w przepustkę, czyniącą zadość wszelkim wymaganiom odnośnych w tym względzie przepisów.
Na szczęście przepustka taka nie jest od nas wymaganą.
Przestąpmy zatem próg pałacu, przebiegnijmy wspaniałe dziedzińce i niezatrzymując wcale oczu na dekoracyach i fontannach z prawdziwie wschodnim przepychem pourządzanych, przebiegnijmy jak najprędzej przez salony szatana i zajrzyjmy do schronienia tajemniczego i eleganckiego, położonego w najdalszej części zabudowań.
Przybytek ten urządzony przez tapicerów piekielnych w stylu najwspanialszego rococo, jest buduarem pięknej Eoli.
Czy nie należałoby go opisać?...
Zdaje nam się, że nie dalibyśmy sobie z tem rady, więc się nie puścimy na to.
Dwanaście płomieni tak potężnych, że ziemia nie może dać o nich pojęcia, obrzuca światłem „à giorno“ buduar.
Eola, wyciągnięta na sofie, trzyma w ręku romans Crebillona syna, ale go nie czyta wcale.
Oczy jej zwracają się co chwila ku zegarowi, który zaraz wydzwoni trzecią godzinę rano
Wargi drgają niecierpliwie.
Pani szatanowa wygląda na lat dwadzieścia cztery do dwudziestu pięciu najwyżej.
Wiemy naturalnie, że miała tyle przed blizko siedmiu tysiącami laty.
Pomimo nadzwyczajnej bladości twarzy i sinych podkówek, otaczających jej wielkie, piękne, czarne oczy, jej przedziwna uroda ma w sobie coś niebiańskiego.
Zdaje ci się, że spojrzenia takie słodkie, takie czyste, takie szlachetne, żadnej zdrady kryć w sobie nie mogą, zdaje ci się, że karminowe usteczka, tak rozkosznie uśmiechnięte i tak zgrabne, do jakiejś niepokalanie tylko czystej należeć mogą istoty.
Brylantowe szpilki spinają na głowie Eoli jej długie włosy krucze, wpadające w odcień niebieskawy i zaplecione w dwa warkocze wspaniałe.
Młoda królowa — komu niewolno się zestarzeć, ten jest naturalnie wiekuiście młodym! — miała na sobie ranny szlafroczek z jakiejś nieznanej materyi, koloru gorejącego ponczu.
Dziwny kolor!... powie kto może.
Zapewne, ale mody w królestwie ciemności wcale są inne, niż na ziemi.
Na małych zgrabnych nóżkach miała haftowane pantofelki różowe.
Wybiła godzina trzecia.
— O!... szepnęła Eola... to nie do wytrzymania doprawdy!...
Gdzie on może być?... Trawi mnie niecierpliwość i próżne oczekiwanie!...
Zerwała się z sofy, cisnęła książkę na środek buduaru, wyciągnęła rączkę ku małemu stoliczkowi umieszczonemu w głowach sofy i uderzyła w dzwonek kryształowy, zaopatrzony w serce złote.
Otworzyły się drzwi i ukazały się dwie młode dziewoje.
Pokojowe, pomimo podrzędności obowiązków jakie sprawowały, mogły pod względem urody walczyć śmiało o pierwszeństwo z królową.
Jedną z nich była Aspazya, sławna kurtyzanka, faworyta Alcybiadesa.
Druga nie mniej piękna, nie mniej zręczna i nie mniej sławna to Ninon de Lenclos.
Aspazya zatrzymała się przy progu.
Ninon de Lenclos zbliżyła się do samej sofy.
— Czy Wasza królewska mość, potrzebuje usług naszych?... zapytała z ukłonem, zdradzającym wyborną szkołę.
Eola dała znak potwierdzający.
— Wasza dostojność pragnie się zapewne rozebrać i położyć?... wtrąciła Ninon.
Eola wstrząsnęła przecząco głową.
— A jednak jest już bardzo późno i Wasza królewska mość musi odczuwać potrzebę spoczynku... Wasza królewska mość sypia za mało i była wczoraj znacznie bledszą, niż zwykle... Ośmielam się zwrócić na to uwagę...
— Wszystko mi jedno — zawołała królowa z goryczą. Co moja bladość kogo obchodzi?...
Aspazya i Ninon zamieniły znaczące ze sobą spojrzenia.
A w tem francuzka z poufałością subretki będącej w łaskach szczególnych i mającej tę pewność siebie, że wszystko cokolwiek powie i zrobi, dobrze zostanie przyjęte, powiedziała:
— Obawiam się, aby Wasza królewska mość nie trapiła się niepotrzebnie przypuszczeniami nieuzasadnioneni.
— Ninon — przerwała żywo, Eola — ty wiesz najlepiej, iż mój niepokój i moje troski mają zawsze usprawiedliwioną przyczynę... Gdy pana męża nie ma w domu do godziny trzeciej z rana, to żona nietylko chyba może, ale nawet powinna się niepokoić.
— Czy Wasza królewska mość pozwoli wyrazić zdanie moje w tym względzie?...
— Mów.
— A więc co do mnie, wyznaję i twierdzę, że mężowie w ogólności, a szczególnie mężowie niewierni, nie warci są, aby się troskano o nich...
— Co mówisz?...
— Bezwzględną prawdę!.. Kochanek, narażający się dla nas... no!... to jeszcze... ale mąż?... Ptak, któremu skrzydeł nie podcięto, ucieka i nie powraca, ale mąż?... o!... ten wróci zawsze!... to rzecz główna... o resztę mniejsza!...
— O! Ninon widać, żeś nie kochała nigdy! — westchnęła królowa.
Ninon uśmiechnęła się ironicznie.
Wcale nie taką miałam opinię na ziemi — odrzekła. — Wierzono ogólnie, że się często i długo kochałam...
— Kochać często, to wcale nie kochać!... prawdziwa miłość, jak się raz zagnieździ w sercu, nigdy już z niego nie wychodzi...
Aspazya i Ninon, znowu spojrzały po sobie.
— Trzeba naprawdę znaleźć się w piekle, ażeby usłyszeć coś podobnego z ust zamężnej kobiety!... — pomyślały obie jednocześnie.
Królowa mówiła:
— A kto wie, czy król już nie wrócił?... — Może obawia się, aby mi nie przeszkodził, i może dla tego się nie pokazuje?...
— I to być może — odpowiedziała Ninon.
— Trzeba się przekonać — rzekła Eola.
— Czy mam posłać do apartamentów Jego królewskiej mości?...
— Przejdź sama... tylko powracaj prędko.
Ninon skłoniła się i wyszła.
— Aspazyo zbliż się!... — powiedziała królowa.
Greczynka zbliżyła się.
Ubraną była w białą wełnianą tunikę, która jak w wieku Peryklesa, dokładnie uwydatniała wspaniałe kształty jej ciała.
— Co ty robiłaś?... — zapytała królowa — żeby ściągać wszystkie na siebie spojrzenia, ażeby przykuwać do siebie wszystkich tych pięknych Ateńczyków, tych wielkich filozofów, co cię zawsze otaczali i nigdy cię nie przestawali uwielbiać?...
— Używałam talizmanu, którego moc jest niezawodną.
— Jakiego?...
— Nie śmiałabym wyznać tego Waszej królewskiej mości.
— Rozkazuję ci... powiadaj!... Co to za talizman jakiś?...
— Niewierność.
Królowa zadrżała.
— Jakto!... — krzyknęła — przywiązujemy się do tych, co nas oszukują?...
— Tak przynajmniej za moich czasów bywało.
— Czyż to możebne?... czyż to podobne do uwierzenia?...
— To niezbita prawda, proszę Waszej królewskiej mości!... Nie czujemy nigdy większej wartości dobrego, jak wtedy, gdy obawiamy się je utracić!... W tem tajemnica cała.
— Masz racyę — szepnęła królowa — masz najzupełniejszą racyę... Posiadam liczne na to dowody!... Nigdy tak nie kochałam króla, jak od czasu, kiedy mnie zaczął zaniedbywać...
— Gdyby mi Wasza królewska mość pozwoliła poradzić sobie!...
— To?...
— To powiedzałabym jej, że użycie talizmanu, jakiego ja używałam, zależy w zupełności od Waszej królewskiej mości... Dla czegoby nie sprobować.
Ja miałabym oszukiwać króla! — zawołała Eola z oburzeniem.
Dla czegoby, nie?... Zdaje mi się, że Jego królewska mość w zupełności na to zasługuje!...
— Nigdy nic podobnego nie uczynię...
— Skoro tylko Najjaśniejsza Pani wyróżnisz którego ze swych poddanych, król do nóg jej powróci, bardziej niż kiedykolwiek zakochany.
— Być może... ale pokątne miłostki kosztowałyby mnie za drogo... Wolę cierpieć, aniżeli być szczęśliwą za taką cenę.
— E!... to tylko pierwszy krok taki się trudny wydaje!...
— Aspazyo!... dajesz mi piekielną radę!...
— Czy Wasza królewska mość zapomina, że w piekle jesteśmy.
— Prawda...
Eola po chwili dodała... wychodź... wychodź!...
ja się boję ciebie.
Aspazya skłoniła się i wyszła.
Zanim atoli zamknęła drzwi za sobą, odwróciła się i rzekła:
— Niech się Wasza królewska mość namyśleć raczy... Wobec takiego potępieńca, jakim mi się król wydaje, nie należałoby rady mojej lekceważyć...
— Wychodź!... powtórzyła królowa. Wychodź!... bo inaczej oskarżę cię przed monarchą.
Aspazya miała na twarzy uśmiech szyderczy.
Bardzo ona mało obawiała się szatana, który gdy tylko schwytał ją gdzie na osobności, zaraz w pół obejmował i wyciskał na jej pięknym buziaku, z tuzin przynajmniej gorących pocałunków.
Całe to przeklęte pokolenie mężowskie zdolne jest zawsze do wszystkiego, cóż dopiero mówić o mężach dyabłach.
Eola, gdy sama pozostała, westchnęła ciężko i zakryła chustką oczki łzami zaszłe.
W tej chwili Ninon de Lenclos przed nią stanęła.
— No i cóż... zapytała żywo królowa.
— Niema Jego królewskiej mości w pałacu... odpowiedziała pokojowa.
— Czy jesteś pewną tego zupełnie?...
— Niestety!... Najjaśniejsza Pani!...
— Kto cię powiadomił o tem?...
— Pierwszy kamerdyner królewski.
— Tyberyusz?...
— Tak... on właśnie...,
W tem miejscu musimy objaśnić czytelników naszych, że ex-cesarz, który radby był, iżby lud rzymski posiadał jednę głowę, aby ją ściąć można było za jednym zamachem, był jak najbardziej zaufanym kamerdynerem Szatana i jako taki, używanym był we wszystkich najdelikatniejszych misyach Jego szatańskiej mości. Z obowiązków tych świetnie się wywiązywał.
Eola zapytała:
— Czy Tyberyusz zdaje się być zaniepokojonym?...
— Ale gdzież tam, Najjaśniejsza Pani!... zasypia sobie najswobodniej w przedpokoju, oczekując niby na króla. Gdym mu zrobiła za tę ospałość wymówkę, oświadczył mi opryskliwie: król ma swój klucz w kieszeni... jak przyjdzie to mnie obudzi.
— Dobrze, Ninon, możesz się oddalić, powiedziała smutno królowa, nie potrzebuję już usług twoich.
— Czy Wasza królewska mość nie będzie się rozbierała?...
— Nie.
— Nie położy się Wasza królewska mość do łóżka?...
— Do łóżka?... a to po co?... czyżbym ja zasnąć potrafiła?...
— Co zatem Wasza królewska mość robić zamierza?...
— Czekać!...
— Jakto... do białego dnia?...
— Do białego dnia, jeżeli potrzeba będzie.
— Ależ Wasza królewska mość zamorduje się doprawdy.
— Ninon!... odparła królowa z uśmiechem bolesnym, nie zapominaj, że jestem nieśmiertelną, niestety...
Ninon chciała coś odpowiedzieć.
Nie stało jej czasu na to jednakże.
W przedpokojach rozległa się głośna wrzawa.
Dały się słyszeć głosy straży, powtarzającej hasło umówione.
Jednocześnie zastukano do drzwi buduaru.
Ninon pobiegła otworzyć; rozmawiała małą chwilę z kimś niewidzialnym, poczem powróciła żywo do królowej mówiąc:
— Najjaśniejsza pani, Tyberyusz, przysłany przez swego pana, przyszedł z zawiadomieniem, że król przybędzie tu za kilka sekund i pragnie wiedzieć, czy Wasza królewska mość przyjąć go raczy?...
Twarzyczka Eoli rozjaśniła się radością, a na bladych jej policzkach wystąpiły żywe rumieńce.
— Niech przybywa!... — zawołała i niechaj pewnym będzie, że królowa oczekuje go z upragnieniem i niecierpliwością!...
Ledwie Eola zdążyła wypowiedzieć te słowa, gdy drzwi buduaru otworzyły się na rozcież i Szatan się ukazał.
Przypominamy czytelnikom opis powierzchowności Jego piekielnej mości, jaki pomieściliśmy w pierwszym rozdziale niniejszego prologu. Nie mamy nic dodać do tego portretu obecnie, nie możemy też nic ująć z niego.
Szatan ubrany był podług ostatniej mody i wyglądał tak świetnie, jak żaden zapewne z elegantów dworu francuzkiego, z ostatniej ćwierci ośmnastego stulecia, nigdy się nie przedstawiał.
Strój jego odznaczał się wyszukanym zbytkiem i jednocześnie prostotą, znamionującą gust pański prawdziwie. Niezwykła prostota i wyszukany przepych!.. dwie prawie niepodobne do skojarzenia przeciwności, tu jednak najszczęśliwiej zastosowane były.
Należymy do rzędu tych ludzi, którzy najchętniej oddają Cezarowi co jest Cezarowego, i gdy pan dyabeł zasługuje na pochwałę, chwalimy pana dyabła.
Pod białem atłasowem ubraniem zwierzchniem, haftowanem suto złotem i utkanem perełkami, miał ubranie z materyi bardzo jasnej, dżetem wyszywanej.
Przy białych jedwabnych pończochach miał sprzączki diamentowe, takie same przy trzewikach o czerwonych obcasach, z podeszwami, jak arkusz papieru cieniutkiemi.
Kapelusz oszyty galonem złotym, nosił z kokieteryą na bok trochę, włosy miał upudrowane i ułożone w ten sposób, żeby zakrywały zupełnie dwa małe dyabelskie rożki.
Mankiety u żabotów zrobione były z najpiękniejszych koronek alansońskich.
Na palcu błyszczał mu pierścień z brylantem, wartującym sto tysięcy dukatów.
Trzy brylanty, każdy tej samej wartości, widniały na rękojeści szpady.
Guziki przy kamizelce wszystkie były brylantowe, a każdy wart był sto tysięcy liwrów.
— A cóż tyle diamentów i brylantów?... — wykrzyknie może nasz czytelnik.
No prawda, ale nie trzeba się temu dziwić.
Szatan, jak już wspominaliśmy o tem przecie, kocha się namiętnie w klejnotach, szczególniej w małych błyszczących kamykach, których wartość jest nieocenioną, a ma bardzo na nie łatwy sposób.
Jakiż to sposób?...
Opowiemy go naszym czytelnikom, w przekonaniu, że tych, co go sprobują wykonać, uczynimy bogatszymi od pana barona Rotszylda.
Wiadomo każdemu, że diament nie jest niczem innem, jak węglem skrystalizowanym przez gorąco, niemożebne do otrzymania dziś jeszcze w pracowniach najsławniejszych chemików.
Szatan brał w palce kawałek węgla, przytykał do ust i chuchał na niego przez dziesiątą część sekund.
Po takiej łatwej operacyi, mały kawałek węgla, stawał się dużym diamentem.
Widzicie, że nie nadto prostszego, że sposób to dostępny dla każdego.
Potrzeba tylko, ażeby mieć oddech podniesiony do dwóch, albo trzech set stopni gorąca...
Bagatela!...
Dla czegóżby dojść do tego nie można było?...
Wynaleziono przecie telegrafy elektryczne!...
Dyabeł skłonił się z galanteryą, cechującą człowieka dobrze wychowanego i z okiem jaśniejącem, zbliżył się do małżonki, żeby ją pocałować.
Królowa roztworzyła ramiona i chciała rzucić mu się na szyję.
Ale się powstrzymała.
— Jeżeli go przyjmę tak serdecznie — pomyślała sobie — jeżeli pokażę mu, jak go kocham, to nie zechce się tłomaczyć, a ja chcę, żeby się wytłomaczył.
I cofnęła się o dwa kroki, i zrobiła minkę nadąsaną...
Szatan włożył kapelusz pod pachę — wyjął z kieszeni tabakierkę, perłami i rubinami wysadzaną, wziął proszku w dwa palce i zażył go delikatnie.
Potem otrząsnął żabot, wykręcił się na czerwonej swojej pięcie, poprawił mankiety, schował do kieszeni tabakierkę i zawołał nareszcie głosem jakby szepleniącym trochę:
— Przez litość, piękna przyjaciołko, co za mucha siadła ci na nosku?... Co znaczy ta nadąsana minka?.. Czy nie jesteś słabą przypadkiem?...
Teraz w modzie są przerozmaite choroby.
— Panie — odpowiedziała z godnością Eola, porzuć pan, proszę, ten ton żartobliwy, bo nie nadaje się on wcale do obecnej sytuacji...
— Powiedziałaś: „sytuacji,“ kochana przyjaciołko, czyżby to prawdą być miało?... Daję słowo honoru, że nie spodziewałem się wcale...
— Spojrzyj-no na ten zegar...
— Nie ma potrzeby — mam przecie swój zegarek... — Ale zresztą cóż może mieć za związek godzina z tą niby groźną sytuacyą?...
— Czyż znajdujesz, że przystoi szanującemu się mężowi spędzać większą część nocy po za domem?...
— Ależ, jeżeli ten mąż zatrzymany jest po za domem bardzo ważnemi sprawami...
— Więc miałaś jakieś interesy?...
— Tyle ich miałem, że nie wiedziałem, gdzie się obrócić!...
— W swojem państwie?..
— W najpiękniejszej i najważniejszej części tego państwa.
— Założę się, żeś był na ziemi...
— I wygrasz.
— We Francyi byłeś... nie prawdaż?...
— Zgadłaś.
— I zapewne w Paryżu?...
— Co za domyślność!...
— O!... bardzo mała w tem moja zasługa, skoro wiem oddawna, że trzy co najmniej części swojego życia przepędzasz nad Sekwaną... — Tak, czy nie?...
— Ani ci myślę zaprzeczać...
— Cóż za jakiś dziwny urok ma dla ciebie to miasto?..
— Ten, że jest najpiękniejszem na świecie, że zbieram w niem najobfitsze plony, że mnie przyjmuje zawsze z otwartemi rękami, że adoruje mnie pod wszystkiemi postaciami...
— Dla czego nie dodasz, krzyknęła królowa ze złością — gdzie się najpiękniejsze kobiety znajdują...
— Czyż posądzałabyś mnie oto?... — rzekł małżonek, przykładając rękę do serca — no tego się nie spodziewałem po tobie!... Oddawna już dałem pokój wszelkim błędom przeszłości!.. błędom zresztą przebaczalnym, skoro serce żadnego w nich nigdy nie brało udziału... Dla mnie na całym świecie istnieje jedna tylko kobieta... ta jest moją królową... moją panią.
— Śliczne frazesy, ale kto mi zaręczy, że prawdziwe?... Tyle razy już mnie zwodziłeś...
— Chcesz dowodów mojej szczerości?...
— Tak.
— Zaraz ci je przedstawię — odpowiedział małżonek Eoli i wyjął z miną tryumfującą z kieszeni długi woreczek z kółek stalowych, zamknięty na mikroskopijną diamentową kłódeczkę.
Po za temi metalowemi ogniwkami ruszały się jakieś maleńkie postacie i wychodziły żałosne piski.
Dyabeł podał woreczek żonie.
— Co to jest?... zapytała.
— Moje usprawiedliwienie...
— Ależ woreczek zamknięty.
— Proszę cię... oto kluczyk.
Królowa otworzyła kłódeczkę i poruszyła się ździwiona, zobaczywszy wymykające się z otworu, lilipucie figurki.
— Co to jest?... — zawołała zaciekawiona — co to za żywe lalki?...
— To moje żniwo z nocy dzisiejszej — dziesięć dusz zagarniętych własną moją ręką, dusze to wyborowe... ta pierwsza to młodzieniec, który się zgrał w karty pomiędzy jedenastą a dwunastą, a któremu doradziłem, ażeby sobie w łeb palnął o samej północy... Przypuszczasz zapewne, że mając tyle do roboty, musiałem się dobrze nakręcić?...
— Mój mężu, mój kochany mężu, wybacz mi moje podejrzenia...
— Przebaczam ci je chętnie, ale pod warunkiem, że na przyszłość nie będziesz już źle sądzić o mnie...
Królowa nie wierzyła jednakże całkiem w szczerość słów męża, pomimowoli niepokoiły ją jakoś te zanadto częste na ziemię wycieczki.
Gdy pozostała samą, zaczęła się zastanawiać i doszła do przekonania, że pan mąż musi się widocznie nudzić w piekle, a wybornie zabawiać się na ziemi,
Cóż zrobić, żeby go przy sobie utrzymać?...
Potrzeba naturalnie czemś go zainteresować... Ale jak się wziąć do tego?...
Namyślała się długo, nareszcie wykrzyknęła:
— Znalazłam sposób!...
Posłała natychmiast po starego czarnoksiężnika, który świeżo przybył do piekieł.
Naradzała się z nim, a kiedy się rozstawali, miała minę uszczęśliwioną.
Upłynęło kilka dni na niecierpliwem oczekiwaniu.
Nareszcie pewnego poranku zjawił się czarnoksiężnik w pałacu, a dwóch potępieńców wniosło za nim na ramionach ogromną ciężką skrzynię.
Czarodziej trzymał w ręku dwie lunety ze złota i kryształu, zamknięte w pudełku aksamitnem,
— Mądry starcze — rzekła królowa — czy ci się tylko powiodło?...
— Tak sądzę, miłościwa pani, przedstawię wam zaraz rezultaty pracy mojej...
Eola długo rozmawiała ze starcem.
Po pewnym czasie posłała Ninon, aby poprosić do niej króla.
Mister Szatan stawił się natychmiast.
— Wzywałaś mnie, kochana żono? — zapytał.
— Tak, bo ci przygotowałam pewną niespodziankę.
— Wszystko, co od ciebie pochodzi, musi być bardzo pięknem. Cóż to takiego?
— A oto.
Królowa wzięła męża pod rękę i poprowadziła go do okrągłego stolika zarzuconego nieskończoną liczbą maleńkich figurek, wykonanych artystycznie, a przedstawiających mężczyzn i kobiety różnego wieku i wszystkich krajów świata.
— Albo sie mylę — wykrzyknął dyabeł — albo ci wszyscy mali ludzie są maryonetkami...
— Nie mylisz się, kochany mężu.
— Cóż ty z tem zrobić pragniesz?... — zapytał.
— Wiem, że lubisz bardzo przedstawienie, odpowiedziała królowa — chcę ci więc pokazać komedyę... To są aktorowie moi...
— Czy mówisz seryo, czy żartujesz?...
— Zaraz się sam o tem przekonasz... Wybierz tylko z pomiędzy tej masy pewną liczbę osobistości...
— Bardzo dobrze, ale na co?...
— Zobaczysz... Zrób, o co cię proszę.
Dyabeł wybierał figurki, a Eola kładła je do wysłanego atłasem kosza.
— Czy już dosyć będzie?... zapytał Szatan.
— Wybierz jeszcze kilka... odpowiedziała królowa.
Szatan chwycił całą garść figurek i rzucił je do kosza.
— No cóż dalej?... zapytał.
— Podaj mi rękę i chodźmy.
— Gdzie?...
— Na wysoką, pałacową wieżę.
— Co za szczególniejsza fantazya — zamruczał Szatan, wstępując na schody, pod rękę z królową.
Czarnoksiężnik szedł za nimi, trzymając teleskop w ręku.
Aspazya i Ninon kosz dźwigały.
Weszli na platformę wieży wysokiej, jak szczyt Himalaja.
— Oh!.. wykrzyknął dyabeł, stając na ostatnim stopniu.
— No a teraz?... zapytał.
— Teraz zobaczysz... odpowiedziała królowa, czy mali moi aktorowie dobrze umieją role...
— Ale gdzież ten teatr?...
Żona wskazała ręką ziemię.
— Teatr, to świat, powiedziała.
Wzięła jednę z maryonetek i rzuciła ją w powietrze.
Mała figurka zamiast upaść u stóp wieży, pofrunęła z wiatrem i znikła w przestrzeni.
Z innemi figurkami zrobiła władczyni piekieł to samo.
Dyabeł patrzył, ale nic nie rozumiał.
Kiedy zniknęła figurka ostatnia, wykrzyknął:
— No już wszyscy aktorowie wyrzuceni!... Gdzież oni są i jakże ich odnajdziesz?...
— Wchodzą już przecie na scenę... odrzekła królowa.
— Ale ba!..
— Patrz!
Powiedziawszy to, podała mężowi jednę z lunet.
Przyłożył ją do oka, skierował ku ziemi i krzyknął ździwiony. Zobaczył wyraźnie, że się poruszają oto te małe osóbki z kosza. Nie były one już maryonetkami, ale prawdziwymi ludźmi...
Mister Szatan nie tylko widział, jak się poruszają, ale słyszał, jak rozmawiają...
To co dyabeł widział i słyszał, opowiemy czytelnikom.
Dnia 20-go lutego 1772 roku, w tłusty czwartek, czas był pogodny i zimny. Na ulicach Paryża około ósmej wieczorem, pomimo wielce opłakanego stanu bruków w owej epoce, panował ruch niezmiernie ożywiony, bo w 1772 r. tłusty czwartek śmiało mógł być uważany za święto narodowe.
Paryż, tak źle wtedy oświetlany, posiadający niewielką tylko liczbę straszliwie kopcących latarni, wyglądał w tłusty czwartek, jakby się kąpał w płomieniach.
Paryż na tłusty czwartek iluminował się caluteńki.
Illuminował biegnące ku niemu gościńce, illuminował najciaśniejsze uliczki, najnędzniejsze zaułki miejskie. W każdem bez wyjątku oknie, czy należało do ubożuchnej chałupiny, czy do bogatego domu mieszczańskiego lub arystokratycznego pałacu, stawiano świece, lampy lub latarnie, chociażby papierowe tylko. — Niezliczony ten sznur świateł, otaczał gród prastary i opasywał go ze wszech stron świetlnemi gzygzakami.
W pośród tych potoków płomieni, snuł się, latał, skakał, przeciskał się, a czasami dusił się nawet tłum rozgorączkowany, tłum upojony radością
i winem, tłum przebrany w najrozmaitsze kostiumy, w najdziwaczniejsze maski zaopatrzony. — Tłum ten snuł się, wydając dziwne okrzyki, śpiewał wesołe piosenki, potrząsał dzwoneczkami i pęcherzami napełnionemi grochem, potrząsał grzechotkami, bębnił w bębenki, trąbił w rogi, bryzgał karnawałowemi dowcipami, a czasami, często nawet bardzo, wszczynał intrygi, które się na pięści kończyły.
Poprosimy czytelników naszych, ażeby w dniu i godzinie na wstępie tego rozdziału wymienionych, raczyli udać się z nami w sam środek gwarnego mrowiska, które czyniło Paryż podobnym do olbrzymiego domu waryatów!...
Dwóch jeźdzców — pan i jego sługa, przesuwali się noga za nogą pomiędzy zamaskowanemi grupami wązkiej ulicy Hirondelle.
Ani pan, ani sługa, nie byli przebrani; ale obaj, stosując się do zwyczaju, obowiązującego w tłusty czwartek, mieli na twarzach pół-maski z czarnego aksamitu, które wówczas tak samo jak dziś, nazywano des loups.
Ten z jeźdźców, który jechał pierwszy i wyglądał na prawdziwego pana, przeszedł już pierwszą młodość, ale nie doszedł jeszcze wieku dojrzałego.
Sądząc po zgrabnej, wysmukłej i eleganckiej figurze, trzeba przypuszczać, że miał lat trzydzieści do czterdziestu. Mały filcowy kapelusik, oszyty złotym galonem, nasunięty miał na lewe ucho z wyzywającą trochę kokieteryą, a z pod wielkiego płaszcza z ciemnego sukna, wyglądała mu pochwa długiej szpady i prześliczna, prawdziwie arystokratyczna ręka lewa, która uzdę trzymała.
Rumak, na którym siedział ów panicz, pochodził z rasy hiszpańskiej, a musiał być nadzwyczaj szybkim w biegu, bo miał uda muskularne i cienkie nogi.
Ubranie służącego, tak samo jak jego pana, znikało prawie zupełnie pod szerokim płaszczem spadającym na zaokrąglone kształty dużego normanda, z powodu czego, jaskrawe galony liberyjnej kurtki, czasami, przypadkiem tylko, dostrzedz można było.
Pierwszy z jeźdźców z nadzwyczajną zręcznością przebijał się przez tłumy plebejuszów, które czuły w nim szlachcica, a bodaj wielkiego pana, i dla tego, jako już bezwiednie przesiąknięte duchem rewolucyjnym, nie zwracały nań uwagi i bynajmniej mu nie ustępowały z drogi. Rączy biegun, powstrzymywany dłonią umiejętną, zrywał się gwałtem do biegu, to też pomimo, że szedł stępa, miał pianę w pysku i cały pianą był okryty.
Od czasu do czasu o uszy jeźdźca obijały się dowcipy i dwuznaczniki, przechodzące po za karnawałową nawet swobodę, a nieraz przybierające znaczenie aroganckiego wyzywania.
Szlachcic udawał, że zupełnie tego wszystkiego niesłyszy i jechał dalej, ani przyśpieszając ani zwalniając biegu.
Nareszcie po pewnym czasie i pan i sługa minęli siedzibę historyczną, zwaną domem Franciszka I-go dla tego, że w tym domu, jak chce podanie gminu, mieszkała kiedyś pani de Chateaubriant, jedna z faworyt królewskich.
W tem miejscu ukazał się oczom jeźdźców fenomen, który w pierwszej chwili zdawał się niewytłómaczonym.
Zobaczyli oto, że na jakie sto kroków przed nimi, ulica płonąca dotąd w oświetleniu lampionów i latarni była zupełnie ciemną.
Dziwna ta ciemność niby cień padający na wodę z arkady mostu, rzuconej z jednego brzegu na drugi, zalegała nagle wśród światłości, która po za tą przestrzenią znów rozlewała się jaskrawo, jak daleko okiem sięgnąć się dało.
Co jednocześnie było rzeczą nie mniej szczególną, to fakt, że tłumy rozbawione, krzykliwe, w ciemnicy milkły natychmiast zupełnie i że po bruku rozlegał się tu zaledwie stuk podeszew podbitych gwoździami.
Tłumy w tem miejscu szły pocichu, ostrożnie, jakby po słomie złowróżbnej, rozścielonej przed mieszkaniem, do którego śmierć się z wizytą wybiera.
Piękny jeździec nie zdawał się być ani ździwionym ani zajęty tym podwójnym fenomenem, którego przyczynę zupełnie prostą i całkiem naturalną wytłómaczymy zaraz naszym czytelnikom.
Z pomiędzy wszystkich domów, oblanych potokami światła, jeden tylko pozostał ciemny i milczący.
Ani zewnątrz ani wewnątrz nie było w nim ani jednej lampy, ani jednego kaganka.
Dom ten ciemnością swoją robił noc naprzeciw siebie.
Nie paradoks to bynajmniej żaden.
Domy tak samo jak ludzie mają fizyognomię swoję.
Ten, który nas w tej chwili zajmuje, przedstawia się strasznie, a że ma w opowiadaniu naszem ważna odegrać rolę, nie możemy nie opisać go chociażby w kilku słowach tylko.
Jednopiętrowy, poprzerzynany rzadkiemi i wązkiemi otworami, dom ten z czasów Franciszka I zbudowany był z kamienia i drzewa, jak większa część domostw starego Paryża.
Dach wysunięty w ulicę, podtrzymywały figury naiwnie szkaradne, figury w rodzaju karyatyd z rzeźbionego dębu, przedstawiające monstra apokaliptyczne i dyabłów z rogami.
Taki sam partacz malarz, jakim był partacz rzeźbiarz, pomalował ongi te monstra najjaskrawszemi jakie mógł dobrać kolorami.
W epoce, w której się opowiadanie nasze zaczyna, malarstwo w lepszym smaku było wspomnieniem tylko.
Niezgrabne i przerażające owe figury, nadpruchniałe i zczerniałe, fatalnie odbijały od muru pomalowanego na kolor czerwony.
Drzwi i okiennice świeżo były pociągnięte kolorem jasno-czerwonym, do drzwi zaś owych prowadziły trzy schodki granitowe także czerwone, a na wpół zużyte podeszwami kilku pokoleń, jakie deptały po nich.
We drzwiach najeżonych łebkami olbrzymich gwoździ znajdowało się po środku okienko zabezpieczone gęstą siatką drucianą, przez którą z wewnątrz można było wszystko widzieć, ale z zewnątrz nie zgoła.
Po nad okienkiem zwieszał się wielki młot ze stali cyzelowanej, przedstawiający głowę Gorgony.
Silne kraty żelazne podobne do krat Bastylii, zabezpieczały każde okno, jakby w jakiem więzieniu albo fortecy, i stawiały dom w możności wytrzymania chociażby regularnego nawet oblężenia.
Podjechawszy przed ten budynek tajemniczy i ponury, dystyngowany jeździec zwolnił kroki konia, a obróciwszy się wpół na siodle, wyszeptał głosem cichym i świszczący n:
— Malo!...
— Służący spiął konia i jednym susem stanął obok pana, od którego trzymał się dotąd na odległość dziesięciu kroków.
Uchylił kapelusza i tonem pełnym uszanowania zapytał:
— Co pan baron rozkaże?...
— Chcę zsiąść z konia...
— Czy mam jak zwykle, czekać na pana barona po drugiej stronie czerwonego domu, w uliczce Estouffade?...
— Nie... W takim tłoku, jak dzisiaj, koń jest wielką przeszkodą... Pieszo powrócę...
— W takim razie będę zapewne musiał odprowadzić wierzchowca do domu?
— Tak właśnie.
— Czy mam czuwać i oczekiwać powrotu pana barona?
— Nie ma potrzeby... nie wiem, o której powrócę.
— Czy pan baron pozwoli mi skorzystać z wieczoru?,
— I owszem. Spij albo się baw, jak ci się podoba... noc to karnawałowa przecie... ostrzegam cię tylko, żebyś się nie wdał w jaką awanturę i nie skompromitował mojej liberyi.
— O! pan baron może być o to spokojny!... wiem jak powinienem szanować barwy pana barona...
— Ale...... nie masz zapewne pieniędzy?
— Niestety, tak, panie baronie!.
Jeździec sięgnął do kieszeni.
— Masz... rzekł, podając sztukę złota służącemu. Masz luidora, zabaw się wesoło i wypij za moje zdrowie.
— Nie wiem, jak mam dziękować panu baronowi!
— Dobrze... dobrze... nie mówmy o tem. Jesteś dobrym sługa, a to, co ci ofiarowałem, jest dla mnie bagatelą.
— Pan baron pozwoli, że mu zadam jedno pytanie?
— Jakie?
Służący zbliżył się do pana, przyciszył głos bardziej jeszcze i szeptał, zatrzymując się za każdem słowem.
— Czy potrzeba przedsiębrać zwykłe ostrożności, przy zmianie monety, która pan baron raczył mi podarować?...
Jeździec uśmiechnął się pod maską.
— Żadna zgoła ostrożność nie jest potrzebną, odpowiedział. Możesz śmiało zmienić ten pieniądz... Nie potrzebujesz się niczego obawiać.
— Byłem już bardzo wdzięczny panu baronowi, odpowiedział sługa, chowając pieniądz do kieszeni — ale teraz dwadzieścia razy jestem mu wdzięczniejszy...
Baron uśmiechnął się znowu, a że właśnie znalazł się tuż przy schodach, do drzwi domu prowadzących, zeskoczył z siodła ze zręcznością i szybkością pierwszorzędnego jeźdźca, i rzucił uzdę w ręce Malo.
Ten ostatni posłuszny rozkazowi, jaki otrzymał, oddalił się w tej chwili z koniem.
Tłumy masek ciągle się przesuwały, ale około czerwonego domu milkły w jednej chwili wszelkie ich krzyki, wszelkie wybuchy śmiechu.
Mężczyzna, którego, jak słyszeliśmy, tytułowano baronem, skierował się prosto do drzwi.
Przechodnie zatrzymali się zdumieni i przerażony prawie.
Nieznajomy wszedł na schodki.,
Gromadka ciekawych, rozstąpiła się z widocznym przestrachem w twarzach.
Mężczyzna podniósł stalowy młotek i uderzył w blachę żelazną.
Ponury huk, podobny do dalekiego grzmotu, rozległ się do okoła.
Gromadka ciekawych nagle się rozbiegła, jak stado ptaków, spłoszone wystrzałem.
Wszyscy ci paryżanie, z których nie jeden w nie zapewne nie wierzył, uciekali co sił, zapytując jedni drugich drżącym głosem:
— Czy widziałeś tego wielkiego pana, zamaskowanego, co o ósmej wieczór stukał do drzwi czerwonego domu?... — Z pewnością noc tłusto-czwartkowa szczęścia mu nie przyniesie.
Przestąpmy próg złowrogiego zabudowania, od którego jakiś strach zabobonny oddala tłumy, wejdźmy na kamienne stopnie wązkich schodów, po których każde stąpnięcie rozlega się donośnie i zajrzyjmy do małego pokoiku, obitego staremi flamandzkiemi makatami, przedstawiającemi na każdej ścianie, jakąś scenę ze starego Testamentu.
Słabe światło mosiężnej lampy, umieszczonej na filarze dębowym, oświetla półcieniem ten rodzaj przedpokoju, prawie nie umeblowanego.
Unieśmy trochę obicia i otwórzmy drzwi z czarnego drzewa, nabite mosiężnemi gwoździami w dziwaczne jakieś arabeski i wejdźmy nareszcie do obszernego pokojn o szczególnym, prawie przerażającym wyglądzie.
Wyobraźcie bo sobie jedno z tych wnętrz fantastycznych, jakie Rembrandt lubił czasami odtwarzać na płótnie, wyobraźcie sobie te tajemnicze głębie i te niepewne pół światła i słuchajcie.
Boazerya z rzeźbionego dębu, zczerniała i jakby wypoliturowana przez czas, pokrywała ściany na wysokość człowieka.
Po nad tem obicie z czerwonej w złote desenie skóry, zczerniałe i wypełzłe.
Wysoka i szeroka szafa biblioteczna, pełna ciężkich ksiąg in folio, o zakurzonych brzegach, i małych książeczek, oprawnych w pargamin, zajmowała całą jednę boczną ścianę pokoju.
Po jednej i po drugiej stronie tej szafy stały dwa szkielety ludzkie.
Białe, świecące, jak kość słoniowa, przygotowane przez zręcznego snać preparatora, a ustawione na czarnych hebanowych podstawach w groźnej postawie, zdawały się strzedz skarbów wiedzy, nagromadzonych po za szybami.
Trzecia część prawie pokoju, zajętą jest przez zagrodę szklaną, która przedewszystkiem zwraca uwagę.
Ta przegroda, to rodzaj gabinetu, o ścianach przezroczystych.
Światło dochodzi ztamtąd z każdej strony, ale zewnętrzne przedostać się tam nie może.
Komin z cegieł, zastawiony narzędziami i naczyniami, jakiemi posługiwali się chemicy już w wiekach średnich, i innemi ulepszonemi w wieku ośmnastym, oto jedyne umeblowanie tego szklanego przybytku.
Obok narzędzi i naczyń, wisi wielka maska szklanna.
Na wysokim okapie granitowego kominka, stoi zegar z szyldkretu i bronzu, z pierwszych lat panowania Ludwika XIV i wybija bardzo głośno godziny.
Po obu stronach zegaru, olbrzymie czaszki potworów przedpotopowych i szczęki mamutów, ostatnie ślady kolosalnego świata, który woda pochłonęła.
W pobliżu gabinetu, olbrzymia klatka, mieszcząca w sobie trzy czy cztery czarne kury, kruka, srokę, puszczyka, sowę i gołębia.
Wszystkie te okazy skrzydlatego świata, zdają się żyć ze sobą w jak najlepszej zgodzie.
Obok klatki, w dużej fajansowej miednicy, napełnionej wodą, pływa kilka ładnych żab zielonawo-złocistych i ropucha nieprawdopodobnej wielkości; w pośrodku sufitu wisi na mosiężnym łańcuchu glob, pomalowany błękitno i usiany masą gwiazd złotych, z pedantyczną dokładnością uwydatniających konstelacye niebieskie, pod globusem zaś stoi stół z drzewa czarnego, przykryty skórą czerwoną, upstrzoną różnemi znakami kabalistycznemi.
Na stole stoi lampa, leżą kości rozmaitych rozmiarów i nareszcie jakiś przedmiot szczególny, którym zaraz się zajmiemy.
W tem miejscu, prosimy uprzejmie czytelników, ażeby zechcieli dobrze zanotować w pamięci szczegóły oryginalnego umeblowania, jakieśmy dopiero co opisali, wszystkie bowiem te szczegóły, mają pewną ważność swoję, wszystkie odgrywać będą duża rolę w ciągu opowiadania naszego.
Prosimy też o zapamiętanie różnych drzwi sekretnych, urządzonych w ścianach i ukrytych zupełnie po za boazeryą i obiciem.
W chwili, w której przestąpiliśmy prog głównego w Czerwonym domu pokoju, jedna się tylko znajdowała w nim osoba.
Była to kobieta. Siedziała albo raczej w pół leżała na obszernym fotelu przy stole i czytała zakurzony stary jakiś rękopism, na marginesach którego widniały niezrozumiałe jakieś znaki.
Kobieta owa średniego wzrostu, w szerokiej ciemnej sukni z kapturem, nie pozwalającym na rozpoznanie kształtów, dochodziła w rzeczywistości czterdziestego czwartego roku życia, ale po najuważniejszym przypatrzeniu się, wyglądała na lat dwadzieścia ośm, najwyżej zaś na trzydzieści.
Rysy idealnej regularności, przedstawiały najdokładniejszy, najczystszy, jak to mówią, typ żydowski.
Włosy czarne, gęste i naturalnie kręcone, opadały na białe, gładkie czoło, na odkrytych skroniach śladu lat przebytych wcale znać nie było, oczy jakby aksamitne i ognia pełne, mimowoli huryski z raju Mahometa przypominały.
Ogromne te oczy, za duże były może w stosunku do twarzy, do której należały, jaśniały one pod brwią jak heban czarną, a prześlicznie zarysowaną, gdy długie rzęsy przysłaniały ogniem płonące spojrzenia.
Nos nieco zgarbiony, usta wydatne, czerwone jak najpiękniejszy kwiat koralu, odbijały prześlicznie od matowej bladości cery; eleganckie, delikatne zaokrąglenie brody, przypominało ową cudowną czystość marmurów, jaką nam starożytność jako ostatnie słowo sztuki przekazała.
Ta twarz tak niezwykle piękna, ta twarz w której najzawziętsza krytyka żadnych by niedokładności dopatrzeć nie potrafiła, ta twarz zachwycająca na pierwsze spojrzenie, po bliższem wpatrzeniu się w nią, wzbudzała pewien rodzaj przestrachu.
Bo w przepięknych oczach tkwił wyraz chytrości i dwoistości, spojrzenie przybierało nieraz wyraz dziki, a usta obok czegoś rozkosznego, miały zarazem w sobie coś groźnego i złowieszczego.
Były to jednocześnie usta Kleopatry i Lokusty.
Zgrabniutkie ręce i nogi dopełniały godnie żywego arcydzieła,
Jak powiedzieliśmy powyżej, właścicielka Czerwonego domu studiowała z głęboką uwagą stary rękopism jakiś, zasłona na lampie pochylona na tę stronę, koncentrowała większą część światła na książkę i czytelniczkę.
Kilka tylko niepozornych promieni padało na przedmiot dziwaczny, który, jak wspominaliśmy, leżał na stole obok lampy i kości do gry.
Przedmiot ten, była to twarz ludzka, była to głowa, oddzielona od tułowiu — głowa kobiety, staruszki stu letniej.
Otoczona długiemi roztarganemi siwemi włosami, spadającemi w nierównych kosmykach po obu stronach zapadłych policzków, głowa ta wydawała się jakby świeżo ścięta, jakby prawie jeszcze żywa.
Była to maska tylko woskowa, ale nigdy sztuka naśladownictwa nie posunęła się chyba tak daleko, jak w tej właśnie masce, wyłożonej wewnątrz materyą,
Maska ta przeznaczona była nie tylko do ukrycia twarzy, ale do pokrycia całej głowy, na której leżała, jak ongi kaski z zapuszczonemi przyłbicami, na silnych głowach rycerzy średniowiecznych.
Słowem maska wypracowaną była artystycznie, z dokładnością trudną do uwierzenia.
Powieki pomarszczone z przerzedzonemi rzęsami, mogły się dowolnie otwierać i zamykać na oczach, usta mogły się otwierać i wykonywać wszystkie poruszenia, jakie się żywnie podobało.
Krótko mówiąc, maska ta włożona na twarz, stawała się twarzą żyjącą.
Właśnie na stojącym na kominku zegarze wybiła godzina ósma i ostatnie drgania metaliczne napełniały jeszcze pokój melodyjnemi dźwięki, gdy szlachcic, który, jak to widzieliśmy zsiadł z konia na ulicy Hirondelle, uderzył w młot zawieszony u drzwi tajemniczego przybytku.
Hałas ztąd powstały rozległ się w głębiach starego domostwa echem ponurem, a odbijany o każdy prawie stopień schodów, dolatywał aż na zewnątrz.
Naraz otworzyły się jedne z tych drzwi ukrytych, o jakich wspominaliśmy powyżej, i ukazał się w nich murzyn abisyński, ubrany w kostium czerwony, obuty w szkarłatne trzewiki.
Murzyn ten, w którego olbrzymiej budowie, utrzymane były kształty wzorowe, ale w którego twarzy o nizkiem czole, przykrytem gęstemi, kręcącemi się włosami, o szerokim spłaszczonym nosie i dwóch wargach obwisłych, przebijało coś szatańskiego, skłonił się podług zwyczaju wschodniego, to jest za pomocą skrzyżowania rąk na piersiach, i mruknął głosem grubym, przyciszonym, z akcentem, jakiego uwydatnić niema sposobu:
— Czy pani chce się widzieć i mówić z tym, co tam czeka na dole?...
Właścicielka Czerwonego domu, jakby się namyślała przez chwilę, a potem rzekła:
— Wprowadź do domu tę osobę, ktokolwiek jest ona... — Wprowadź ją do przedpokoju, i przyjdź mnie o tem powiadomić.
— Spełnię rozkazy pani natychmiast, odparł murzyn, ukłonił się znowu i wyszedł.
Zaledwie zniknął za drzwiami, kobieta, którąśmy opisali, rzuciła na stół rękopism przeglądany, założyła na twarz jaśniejącą wdziękami i młodością, ową pół maskę stuletnią, zarzuciła kaptur od sukni na siwe kosmetyki fałszywych włosów i zasłoniła zupełnie prawie resztę pół twarzy, tak, że tylko oczy błyszczały, jakby bardziej jeszcze; poczem poprawiła zasłonę na lampie, tak, że całe jej światło padało teraz na rzeźbione drewniane krzesło, umieszczone po drugiej stronie stołu, naprzeciw fotelu, który sama zajmowała.
Cel tego ostatniego manewru łatwo odgadnąć wszakże.
Chodziło oto, aby osoba, mająca zająć miejsce na tem krześle, znalazła się w pełnem oświetleniu, gdy przeciwnie właścicielka mieszkania pogrążona będzie w cieniu.
Upłynęło parę minut i znowu we drzwiach ukazał się murzyn.
— I cóż tam?... zapytała dziwna kobieta.
— To baron, proszę pani... odpowiedział murzyn.
— A!... to baron... powtórzyła pseudo staruszka. No... no!.. poproś tu barona... Wiesz, że dla niego jestem zawsze i o każdej porze.
Murzyn podszedł do drzwi hebanowych, przyozdobionych w mosiężne arabeski i otworzył takowe.
Szlachcic w masce czarnej aksamitnej wszedł do pokoju, zdjął płaszcz i rzucił go na krzesło.
Przeszedłszy kilka kroków, gość nagle się zatrzymał.
— Dobry wieczór Perino... powiedział.
— Dobry wieczór Luc... odpowiedziała pani domu.
— Zdaje mi się, żeś nie czekała wcale dzisiaj na mnie...
— Prawda... ale zkądże wiesz o tem?...
— Nie trudno mi to chyba odgadnąć, widzę cię w masce po samą brodę! Przecież nie dla mnie ta maskarada.
— Zdaje mi się jednak, że i ty także...
— O! ja!... to rzecz zupełnie naturalna. Dziś po ulicach uwijają się takie tłumy ludzi, że skorzystałem z przywilejów tłustego czwartku, ażeby nie być poznanym w chwili, gdy będę stukał do drzwi twego domu.
— Podziwiam tę ostrożność, bo jak mi się zdaje, nic ci nie przeszkadzało wejść od uliczki Estouffade, jak robisz zazwyczaj! Uliczka ta posiada zanadto opłakaną opinię, żeby nie była zupełnie pusta zwłaszcza podczas nocy, a zresztą masz i drugi klucz od furtki.
— Mam, to prawda, ale właśnie dziś wieczór, gdym wychodził od siebie, poszukiwałem go napróżno. Gdzieś mi się zawieruszył i jutro go dopiero odnajdę.
— Koniecznie trzeba go odszukać!... wykrzyknęła żywo kobieta, nazywana Periną. Trzeba go odszukać koniecznie, bezzwłocznie, powtórzyła. Nie czułabym się bezpieczną w moim domu, to też jeżelibyś nie odnalazł go i jutro, każę zmienić zaraz zamek.
— Śpij spokojnie, moja piękna! — zauważył śmiejąc się przybyły. Czerwony dom nie należy do tych, do których chętnie wdzierają się nocni złodzieje, lepiej on jest strzeżonym przez złowrogą renomę swoję i przestrach, jaki dzięki temu wzbudza, aniżeli potrafiłby to uczynić cały szwadron policyantów... I zresztą powtarzam ci, że klucz jutro odnajdę.
Poczem zmieniwszy ton mowy, szlachcic dodał:
— No, a teraz, piękna moja Perino, skoro jesteśmy sami, skoro żadne niedyskretne spojrzenie nie jest wstanie nas podpatrzyć, zrzuć ten obrzydły garnitur, co mi prześliczną twarzyczkę twoję zasłania... Ja pierwszy daję dobry przykład.
Powiedziawszy to, baron rozwiązał jedwabne sznurki swojej maski i odsłonił rysy regularnie, charakterystyczne rysy, w których każda linia zdradzała pochodzenie arystokratyczne, rysy, na których nigdy nie można się pomylić, rysy, które od pierwszego spojrzenia zdradzają człowieka dobrze urodzonego, o krwi błękitnej, jak powiadają anglicy, jednem słowem, rzetelnego szlachcica.
Baron był mężczyzną młodym jeszcze, miał zaledwie lat jakie trzydzieści ośm, a jednak jego włosy jedwabiste, ognistego prawie koloru, zaczynały się przerzedzać po nad czołem, a gdzie niegdzie ukazywały się nawet srebrne niteczki na skroniach.
Nos miał cienki, trochę przydługi, przypominający dość wyraźnie dziób ptaka drapieżnego. Oczy duże, wyraziste, koloru jasno-niebieskiego, szarego prawie, dwie czarne kresy, jakby węglem nakreślone po nad powiekami, rażąco odbijały od bladej twarzy; usta, trochę blade, wyrażały dumę i szyderstwo.
Baron był wzrostu wysokiego, ale cała jego postać zupełnie zgodną była z arystokratycznym wyglądem jego twarzy.
Ubranie z czarnego aksamitu, przepysznie skrajane i spodnie z łosiowej skóry, do których doskonale przystawały wysokie buty, aż do kolan sięgające, uwydatniały dokładnie elegancką jego postawę..
Właścicielka Czerwonego domu zdemaskowała się jednocześnie ze swoim gościem.
— Przecie!... wykrzyknął ten ostatni, biorąc ręce Periny i całując je z galanteryą wielkiego pana, przecie znowu cię widzę!... Ta obrzydła twarz starej baby, sprawia zawsze na mnie przerażające wrażenie...
— Zanadtoś wrażliwy w tym razie, mój kochany Luc! — odrzekła Perina z szyderskim uśmiechem.
— Przyznaję... Ale cóż chcesz?... To silniejsze odemnie... Starość i brzydota źle zawsze działają na mnie... Ta głowa z wosku tak jest wykonaną artystycznie, że gdy patrzę na ciebie przebraną, zdaje mi się, iż jestem w obec rzetelnie stuletniej babinki. A jednakże, daję słowo moje szlacheckie, że Wenus nie mogła być i nie była z pewnością piękniejszą od tego błyszczącego motylka, którego wielbię w tej chwili.
Gość ujął po raz drugi ręce Periny i poniósł je do ust mówiąc:
— Wiesz, moja piękna przyjaciółko, że zaczynam uznawać prawdę przysłowia: „Vox populi Vox Dei!...“ czyli dosadniej powiedziawszy: Głos pospólstwa, to głos Boga!...
— Cóż powiada pospólstwo?...
— Powiada, że jesteś czarnoksiężniczką i że znasz magię doskonale...
— Sądzisz zatem, że ma racyę?
— Przyznaję, że tak sądzę...
— Z jakiegoż powodu ta opinia tak lekkomyślnie wygłoszona?...
— Z powodu tajemnicy oddawna zaginionej i przez ciebie ponownie odkrytej...
— Cóż to za tajemnica?...
— Tajemnica „Źródła młodości...“ Jestem pewny, że co rano kąpiesz się w jego cudotworczych wodach. skoro co wieczór piękniejszą i młodszą cię znajduję.
Ironiczny uśmiech ukazał się na ustach Periny.
— Baronie Luc de Kerjean, rzekła, chcesz mi pochlebić, widać zatem, że ci potrzebną jestem.
— Rzeczywiście, jesteś mi bardzo potrzebną, odparł ten, którego obecnie znamy już z tytułu i nazwiska; ale pomimo to nie myślałem wcale o tem, aby ci pochlebić, bo co powiedziałem, najszczerszą jest stanowczo prawdą...
— Czegóż chcesz zatem odemnie?...
— Niepodobna tego, moja piękna, wypowiedzieć w czterech słowach... Czy możesz mi ofiarować godzinkę?...
— Mogę ci ofiarować tyle czasu, ile go będziesz potrzebował... Nie oczekuję na nikogo... — a dodam i to wreszcie, że dziś przy tłustym czwartku i o godzinie tak późnej, nikt napewno nie zasztuka do drzwi moich...
— W takim razie będziemy mogli rozmawiać swobodnie, a zastrzegam sobie całą uwagę twoję.
— Idzie zatem o rzecz ważną?...
— Idzie o rzecz, której pod względem ważności nic w świecie wyrównać nie jest w stanie.
— Dla ciebie naturalnie...
— Dla nas obojga, piękna moja.
— Mów... słucham...
Perina rzuciła się znowu w objęcia wielkiego fotelu, który już znamy, a łokciem oparła się niedbale na okrągłym stoliku, obitym czerwoną skórą.
Luc de Kerjean zajął miejsce na przeciwko niej na dębowym krześle.
— Słucham... powtórzyła Perina.
— Piękna moja, zaczął baron, potrzebuję cię uprzedzić przedewszystkiem, że jestem do najwyższego stopnia znudzony życiem, jakie prowadzę i że, gdyby mi je przyszło wlec dalej, wpakowałbym sobie szpadę w piersi, albo w łeb sobie wypalił.
— Cóż znowu?... przerwała właścicielka Czerwonego domu, wzruszając ramionami. Cóż znowu? Cóż to za żarty?...
— Nie wierzysz mi?...
— Nie... Łatwo to mówić o odebraniu sobie życia, ale nie tak łatwo odebrać go sobie przychodzi.
— Wiesz przecie, żem jest mężny, dowiodłem tego wiele razy.
— Tak jest, wiem, żeś jak lew odważny... ale stanąć do pojedynku, to rzecz nie tak wielka znowu. Daleko silniejszej potrzeba woli na to, ażeby się własną ręką życia pozbawić.
— Daję ci słowo, że zrobię tak, jak powiedziałem...
— Wytłomacz-że mi przynajmniej, co ci to życie czyni tak nieznośnem znowu?...
— I ty pytasz mnie o to?...
— Skoro nie wiem, muszę więc pytać.
— Najprzód, czyż nie jestem w najzupełniejszej od ciebie zależności?... Czy nie masz mocy i prawa, pewnego pięknego poranku, gdy ci przyjdzie na to fantazya, odesłać mnie... mnie, barona de Kerjean, mnie szlachcica, mnie wielkiego pana, do wiosłowania na galerach królewskich?...
— Gdzie mój kochany Luc pracowałby od bardzo dawna, gdybym mu nie przyszła była z pomocą przed dziesięcioma laty...
Prawda!... Tyś mnie ocaliła... ale ty mnie zgubić także możesz...
— Czyż ci groziłam kiedy nadużyciem mojej władzy?...
— Nie... ale trzymasz tę broń okrutną w swoim ręku...
— Nie ufasz mi?... Czyż ci mało jeszcze dałam dowodów mojego przywiązania?...
— Jestem ci za to tak wdzięczny, jak być powinienem... — ale Jego królewska mość Franciszek I, który dobrze się znał na tem, nie napisałby tych dwóch wierszy, gdyby wielkiej prawdy w sobie nie zawierały:
Bien fol est qui s’y fie...
— No wiesz przecie, pod jakim warunkiem gotowam oddać ci broń, której tak się strasznie obawiasz...
— Pod warunkiem, że ci wyliczę sto tysięcy liwrów w gotowiźnie...
— Zdaje mi się, że to cena wcale umiarkowana... Honor i wolność Kerjeana, warte chyba tyle.
— O!... gdybym miał te sto tysięcy liwrów!...
— Dałbyś mi je natychmiast... jestem najzupełniej przekonaną!... Ale skoro ich nie masz, to najlepiej nie mówmy o tem, a przejdźmy do innych przyczyn tego wielkiego zniechęcenia, jakie cię tak nagle opanowało...
— A więc moja nędza...
— Nędza nieźle wyzłocona, jak mi się zdaje. Ubierasz się jak szlachcie z dobrego domu... zajmujesz mieszkanie bardzo przyzwoite... posiadasz konie, trzymasz kamerdynera i lokajczyka... jednem słowem, wcale nieźle wyglądasz w świecie. Czyż nie masz przytem trzech strzał w swoim łuku?... Najprzód w grze sprzyja ci szczęście, szalone szczęście, boć masz wyborny sposób, aby tem szczęściem kierować; masz następnie sposób wybornego imitowania pięknej monety złotej, wybijanej przez naszego niezrównanego monarchę, Ludwika XV-go, a nareszcie, czyż nie otrzymujesz dużych odemnie wynagrodzeń, gdy mi się dowiesz o co, lub gdy puścisz w kurs jaką moję przepowiednię?... — Wszystko to razem wzięte, powinno, jak mi się zdaje, wystarczyć ci zupełnie na wygodny, na bardzo wygodny żywot, z jakiego nie jeden uczciwy człowiek byłby całkiem zadowolony.
— Wszystko to nędza!... wykrzyknął Kerjean, ja chcę posiadać odpowiedni koniecznie majątek.
— W takim razie nie należało puścić tego, coś miał, w ciągu paru miesięcy zaledwie...
— E!... nigdy nie byłem bogaty!....
— Boże wielki! cóż też ty mówisz?.. zawołała Perina. Zapominasz zapewne, że twój poczciwy ojciec, umierając, pozostawił ci prześliczny majątek bretoński, przynoszący rocznie ani mniej ani więcej jak trzydzieści tysięcy liwrów czyściuteńkiego dochodu. Ja wiem o tem lepiej przecie, niż ktokolwiek inny.
Kerjean machnął pogardliwie ręką.
— Co to znaczy?... wykrzyknął. Cóż to tak wielkiego znowu jakieś tam trzydzieści tysięcy liwrów?... To jeszcze nędza!... to tyle, co nic!...
— Ładne mi nic, trzydzieści tysięcy liwrów rocznego dochodu!... powtórzyła zdumiona Perina. O czemże ty marzysz zatem, kochany Luce?
— O kolosalnej fortunie!... o fortunie tak nieograniczonej, jak moja ambicya i moje pragnienia! Potrzebuję rzek, oceanów złota!... Pytasz mnie o czem marzę, zaraz ci odpowiem na to... Marzę o czarach wschodniego przepychu, o okazałości babilońskiej! marzę o milionach, któreby przepływały przez moje ręce co dzień, co godzina, któreby kaskadą spadały na olśniony, oczarowany Paryż! marzę o zabawach i szaleństwach królewskich, marzę jednem słowem o tem, ażeby zostać królem!...
Gdy baron mówił to wszystko, twarz jego jaśniała zapałem, oczy błyszczały ogniem niezwykłym, rumieńce twarz bladą okrywały.
Właścicielka Czerwonego pokoju, przypatrywała mu się z coraz zwiększającem się zdumieniem.
— Nieszczęśliwy... zwaryował!... szepnęła tak cicho, że Kerjean nie mógł tych słów dosłyszeć.
— Nie, kochana moja Perino... powiedział baron po chwili, ja wcale nie zwaryowałem... Wiem doskonale, co mówię, wiem doskonale, czego pragnę i zaraz cię przekonam, jako jestem przy zdrowych zmysłach, jako spełnienie moich prześwietnych marzeń możebne będzie i łatwe, jeżeli tylko ty zechcesz mi przyjść z pomocą.
— W czemże?... wykrzyknęła Perina, czy na seryo marzysz o królestwie?...
— Na seryo, moja droga!
— Spiskujesz zatem?... myślisz więc o zrzuceniu z tronu Ludwika XV i zajęciu jego miejsca? No i powiadasz, że nie jesteś waryatem?...
— Wcale nie spiskuję, przyjaciółko moja, i żaden z pewnością z poddanych, nie jest bardziej odemnie przywiązanym do władcy, rezydującego w Wersalu...
— Wytłómacz mi zatem jasno zagadkę swoję...
— Perino, rzekł pan de Kerjean z pewną uroczystością, to nie żadne żarty, to zupełnie święta prawda, że posiadam możność panowania!... Przedsięwziąłem olbrzymie plany, których powodzenie całkiem jest zapewnione... Będę panował nad wielkiem miastem, stanowiącem stolicę świata!... Będę panował nad Paryżem! Nie nad tym banalnym Paryżem, który oświeca słońce, ale nad Paryżem nocnym, dziwnym i tajemniczym... Nie jestem ani wrogiem, ani rywalem naszego chrześcijańskiego króla... Korona moja, lubo nie znajdzie się w niej kwiatu lilii, nie mniej potężną będzie... Ludwik XV-ty pozostanie monarchą dnia.... ja zaś zostanę władcą nocy!...
— Słucham, i zdaje mi się, że śnię...
— Nie koniec to jeszcze ździwieniu twemu, moja droga, zaraz rozejrzysz się w ciemności, która ci się tak głęboką wydaje. Czy wiesz, do jakiej należę rasy?
— Do jednej z najstarszych i najszlachetniejszych w Bretanii... Wszyscy dobrze o tem wiedzą.
— A więc stara krew pradziadów moich burzy się w moich żyłach. Jakieś dziwne głosy odzywają się we mnie i wyrzucają mi co chwila obecną moję degradacyę, straszne obecne poniżenie moje!...
— Czy nie odnalazłeś przypadkiem jakiego sumienia w sobie Kerjeanie?... zapytała z ironią Perina.
— Z pewnością, że je miałem kiedyś, ale musiało zmarnieć oddawna, skoro oddawna milczącem pozostaje.
— Więc cóż to są te twoje dziwne głosy?
— Zapewne głosy upokorzonej mojej duszy... Obiecałem, że będę im posłusznym, poprzysiągłem, że się wygodę z nicości!
— Wydobędziesz się z nicości?... a to jakim sposobem? Jeżeli miałbyś zamiar wrócić na drogę cnoty, to bodaj czybyś się nie przekonał, że namysł przyszedł zapóźno trochę.
— Wcale nie o cnocie mówię, moja Periny, ale o śmiałości i żelaznej woli. Sięgnij w głąb myśli mojej, którą zaraz ci małym przykładem objaśnię. Ten, kto wyciąga dwa luidory z kieszeni przechodnia, jest złodziejem... i tego wieszają, to fakt... ten który zabiera prowincyę państwu sąsiedniemu, jest zwycięzcą... i tego wieńczą wawrzynem...
— Chcesz zatem zwycięzcą zostać?
— Naturalnie...
— Kogóż opanować zamierzasz?
— Bogactwa i władzę.
— Jakim sposobem?
— Wiesz, czem się od blizko dwóch lat zajmuję?
— Jeżeli mam wierzyć temu, coś mi sam opowiadał z jakie sto razy, to kręcisz się całemi dniami i nocami po szulerniach, szynkowniach i wszelkich domach podejrzanych, aby szukać i znajdować głupców... Obok tego, w wolnych chwilach, dobrze zamknięty, uprawiasz nie bez powodzenia pewną wielką sztukę... sztukę podrabiania monet... Wszak tak?...
— Tak... ale ty znasz jednę tylko stronę mojego życia... tę, którą ci poznać pozwoliłem...
— Istnieje zatem strona druga?...
— Naturalnie... Od dwóch lat w tych szulerniach, w tych szynkowniach, w tych domach podejrzanych, w których rzeczywiście przepędzam czas od rana do nocy, organizuję zwolna, po cichu, w ciemności, potężne, tajemnicze stowarzyszenie, którego nić sam trzymam w ręku, a które odda mi niezadługo pod rozkazy zastęp bandytów, pełzających i operujących w nieznanych głębiach Paryża...
— Cóż chcesz uczynić z tych bandytów?...
— Zorganizować z nich potężną armię niewidzialną, a więc niezwyciężoną...
— Przeciwko komu?...
— Przeciwko całemu społeczeństwu..
— Jednem słowem chcesz wziąć w monopol rozboje i kierować rozbójnikami?...
— A tak, kochana Perino!... wykrzyknął baron wesoło, odgadłaś nareszcie myśl moję i nazwałaś ją właściwie... Zbieram kilka tysięcy łotrów, organizuję ich, daję im dowódzców, a sam zostaję wodzem naczelnym. Ale to jeszcze nie wszystko...
— Cóż tam jeszcze?...
— Podrabianie pieniędzy...
— Słusznie, to jeden jeszcze wydział twojego przemysłu... zapomniałam o nim zupełnie...
— Powiedziałaś, moja piękna, powtarzam własne twoje słowa, że przepędzam wolne moje chwile nad mozolną pracą, rezultatem której, jest puszczanie w obieg kilku sztuk złota lepiej lub gorzej naśladowanych... Cóż znowu?... Jeżeli tak myślisz... to mnie wcale nie znasz i sądzisz bardzo błędnie!... Szukałem — i znalazłem! Nie znalazłem wprawdzie kamienia filozoficznego, ale to samo prawie; znalazłem sposób na dawania metalom bezwartościowym, dźwięku i ciężkości złota... I zamierzam wybijać pieniądze na wysoką skalę!... Chcę mieć warsztaty, wspanialsze od tych, w jakich pracują robotnicy królewscy!... Chcę codziennie pakować w beczki po sto tysięcy luidorów i wkrótce urzeczywistnić marzenie zalewania Paryża potokami złotemi...
Po chwilowem milczeniu, widząc, że Perina siedzi milcząca ze spuszczonemi oczami, zapytał:
— Cóż ty na to, droga moja?...
— Przyznaję, że projekt masz wspaniały, że świadczy on o niepospolitej inteligencyi twojej...
— Krótko mówiąc, pochwalasz go?...
— Pochwalałabym go z całej siły, gdyby tylko możliwym był do wykonania.
— Sądzisz więc, że tak nie jest?...
— Jestem pewną tego zupełnie.
— Dla czego?...
— Dla kilku przyczyn.
— Mianowicie?...
— Najprzód dla tego, że podobne przedsięwzięcie wymaga wielkiego nakładu.
— Tak, zrobiłem najdokładniejsze co do tego obliczenie i wiem, jaki powinienem mieć fundusz.....
— Jakiż tedy?...
— Bagatelkę... najwyżej ośmset tysięcy liwrów...
Perina aż podskoczyła.
— Mała rzecz!... zauważyła, śmiejąc się sarkastycznie... ty nazywasz to bagatelką?...
— Skoro się myśli o miliardach, toć ośmset tysięcy liwrów, są bagatelką tylko...
— Przypuśćmy... Zkądże jednak wydobyć podobną sumę?... Zapewne na to nie potrafisz mi odpowiedzieć...
— Owszem, odpowiem ci, ale później trochę. Przedewszystkiem, stawiaj mi dalsze zarzuty...
— A więc zarzut drugi: Pracownie fałszywych pieniędzy, podobne do tych, o jakich marzysz, nie mogą być tak byle gdzie zakładane. Trzeba je uczynić nie podobnemi do wyśledzenia, trzeba je schować gdzieś w głuchych podziemiach jakichś starych, opuszczonych pałaców w Pirenejach lub Apeninach... A tu niestety, całe setki mil oddzielają nas od tych gór niedostępnych...
— O to niechaj cię wcale głowa nie boli... podziemia są już odnalezione.
— Daleko od Paryża?...
— W samym Paryżu...
— To niepodobieństwo, mój drogi!...
— To święta prawda, moja droga!.. Czy chcesz, abym cię przekonał o tem?...
— Wątpię, abyś zdołał tego dokazać.
— Posiadasz już, Perino kochana, trzy czwarte tajemnic moich — dla czegóż pozostałej, jednej ich czwartej części nie miałbym ci jeszcze odsłonić. Istnieje oto na ulicy d’Enfer, nie opodal od pałacu Medicis, ogromny hotel, od niepamiętnych lat opuszczony — do którego przywiązaną jest pewna ponura i wielce krwawa legenda. Dzięki tej legendzie, w kwartale Luksemburskim, budowlę, o jakiej mówię, nazywają hotelem dyabła. Wspaniałe to niegdyś pomieszczenie, służy dziś za przytulisko nocne dla szubrawstwa wszelkiego rodzaju. Naturalnie, że jest od niepamiętnych czasów do sprzedania, ale kupiec ani się dotąd trafił, ani się też nie znajdzie na pewno... Nie potrafiono, za dobrą nawet zapłatę, wynaleźć w pośród przymierających z głodu biedaków, nikogo, ktoby zgodzić się chciał na stróżowanie rudery. Właściciele tej posesyi pozbyliby się jej najchętniej za każdą sumę, jakąby im raczono ofiarować...
Zwiedzałem otóż ten hotel i wykryłem pewną jego tajemnicę. Komunikuje się on za pomocą przejść sekretnych z częścią katakumb, oddzieloną wązką szyją od innych krypt, wykopanych w dawniejszych czasach pod wielkim miastem.
Oprócz przejścia powyższego, prowadzącego wprost z piwnic hotelu dyabelskiego, w podziemiach znajdują się jeszcze dwa inne. Jedno kończy się w okolicach ulicy Tombe-Issoire i dotyka cysterny opuszczonej i zaniedbanej, którą możnaby łatwo uporządkować, drugie zaś wiedzie do łomów kamiennych, również zaniedbanych, znajdujących się w dolinie Montrouge.
Widzisz zatem piękna moja przyjaciółko, że nie jest jak ci się zdawało, niepodobieństwem odnaleźć w samym środku Paryża coś równie świetnego, jak stare zamczysko w Pirenejach lub Apeninach... Cóż ty na to?...
— Przychodzę do przekonania, że masz odpowiedź na wszystko.
— A ty czy masz zarzuty jeszcze jakie?
— Mam dwa, a może i więcej nawet...
— Proszę o nie...
— Najpierw policya, której nigdy nie można się dość obawiać. Pan generał Thiroux de Crosne i jego argusowie, mają uszy i oczy wyśmienite.
Zresztą w takiej armii, jak twoja, bardzo łatwo będzie z pewnością o zdradę. Zadenuncyują cię przy pierwszej sposobności.
— To głupstwo. Czyż nie będę dziesięć razy bogatszy, aniżeli potrzeba na to, iżby zdusić w zarodku każdą denuncyacyę i aby śmiać się z donosicieli?...
— Komisarz policyi znany jest z uczciwości, nieda się zatem przekupić!...
— Przypuśćmy, ale wiesz o tem równie dobrze, jak ja, że otoczony jest agentami łotrami, i że w interesie tych łotrów leży ukrywać starannie przed panem Thiroux de Crosne wszystkie bez wyjątku nadużycia!... Bądź pewną, że ci jegomościowie nie dopuściliby do niego takiej denuncyacyi... Agentów bardzo łatwo uczynić ślepymi, zawiązując im złotą na oczy opaskę. To rzecz wiadoma przecie.
— Pozostaje i tak jedna jeszcze trudność, którą niełatwo przyjdzie usunąć... Jak potrafisz oto wytłómaczyć światu, pragnącemu wszystko wiedzieć, lubiącemu zdawać sobie sprawę ze wszystkiego, to twoje nagłe bogactwo?...
— Odpowiem ci jednocześnie na to i na poprzednie twoje pytanie...
— Na jakie poprzednie pytanie?...
— No, zapytywałaś mnię wszakże, zkąd zamierzam wziąć te ośmset tysięcy liwrów, koniecznych do rozpoczęcia mych operacyj.
— Jużeś mnie objaśnił w tym względzie.
— Nie — ale cię objaśnię zaraz.
Oto widzisz... ażebym mógł przystąpić do wykonania pięknych planów moich, potrzeba mi nie tylko tych ośmiuset tysięcy liwrów, ale czegoś jeszcze, co trudniejszem jest do pozyskania, niż pieniądze... potrzeba mi w jakikolwiekbądź sposób zrehabilitować przeszłość moję... potrzeba sprawić, ażeby zapomniano o tej przeszłości, jeżeli nie zupełnie złej, to przynajmniej mocno skompromitowanej... potrzeba sprawić, ażebym mógł wejść z powrotem, a z podniesioną głową w świat, w którym mnie postawiło urodzenie moje, a z którego wycofałem się dobrowolnie po stracie majątku, aby nie dawać ludziom mojej sfery smutnego z siebie widza nędzy i upodlenia, potrzeba mi jednem słowem wynaleźć, sposób na to, aby się postawić tak, iżby żadne podejrzenie dosięgnąć mnie nie było w stanie, iżby żadne oskarżenie przylgnąć do mnie nie potrafiło.
— Czy jest jaki na to sposób?...
— Nie odgadujesz go?...
— Nie...
— Sposób to jednakże nadzwyczaj prosty. Potrzeba mi zawrzeć związek małżeński z kobietą wysokiego rodu, dającą mi w posagu miljon zaraz, a dwa miljony w perspektywie...
Perina zaczęła się śmiać serdecznie.
— Tylko takiej ci bagatelki potrzeba!... No, no, widzę, że nie jesteś wcale wymagającym, mój baronie!... Wcale a wcale!... Ba... ale ty może taką kobietę wysokiego rodu miljonami w kieszeni już nawet znalazłeś?...
— Zdaje mi się, że tak, odpowiedział Kerjean z najnaturalniejszą w świecie miną.
Właścicielka czerwonego mieszkania śmiać się nie przestawała.
— Moja piękna przyjaciołko, rzekł baron, zdaje mi się, że nie wielką przywiązujesz wagę do tego, co ci powiedziałem?...
— Mój kochany Luc, odpowiedziała Perina, świętą mi prawdę wyjawiłeś przed chwilą... Obiecałeś odsłonić mi nową stronę swojego życia, nową stronę twojego charakteru... Istotnie odkrywam w tobie dzisiaj zupełnie nieznanego mi dotąd człowieka... Człowiek ten, muszę przyznać, wygląda mi na osobnika o dobrze nadpsutych zmysłach, bo plecie mi niepodobne do wiary androny, bo jego świetne nadzieje, są podług mnie naiwnemi, a właściwie chorobliwemi złudzeniami.. Spodziewam się, że się nie obrazisz na mnie za tę otwartość moję...
— Ani choćby żartem nawet, odrzekł Kerjean spokojnie. Mogłem się przecie spodziewać i spodziewałem się naprawdę twojej szyderczej niewiary, co jednakże wcale nie przeszkadza, ażeby owe chorobliwe niby iluzye moje, stały się rzeczywistością przepiękną... Małżeństwo, o jakiem marzę, ma się stać pierwszym szczeblem wysokich przeznaczeń moich, a że jest możebne, jak najzupełniej możebne, to zaraz cię o tem przekonam.
— Proszę bardzo...
— Wczoraj przytrafiła mi się oto pewna awantura...
— Miłosna?...
— Nie... ale taka, w której odegrałem rolę zakochanego...
— Wchodzą zatem kobiety jakieś do tej awantury?...
— Dwie nawet.
— Słucham i bardzo jestem ciekawa.
— Wczoraj, jak wiesz, dzień piękny był wyjątkowo — dzień to był jakby umyślnie na przechadzki przeznaczony... Około drugiej z południa udałem się do ogrodu Tuilleries, którego aleje tłumy całe zalegały... Miałem tam rendez-vous w zakładzie Renarda, znajdującym się, jak wiadomo, w najpiękniejszej części parku.
— Czy rendez-vous było miłosne?...
— Bynajmniej!... było... karciane... Przyrzekłem trzem młodzieńcom, przybyłym z prowincyji, rewanż z przepysznej partyi faraona, jaką wygrałem od nich dnia poprzedniego...
— Znalazłeś zatem trzy nowe gołąbki do oskubania!... mruknęła Perina.
Baron nie zwrócił żadnej na to uwagi i ciągnął dalej:
— Byłem o jakie trzydzieści kroków od modnej restauracyi, gdy spostrzegłem idące ku mnie dwie damy...
— Zapewne heroiny tego opowiadania?..
— Właśnie... Jedna stara, z fizyonomią tych nadzorczyń, jakie spotykamy na każdej stronicy romansów hiszpańskich... druga za to młoda dziewczyna.
— Ładna?...
— Pozostawiam, co do tego, wolne pole twojej imaginacyi. Wyobraź sobie piękność najdoskonalszą, najwykwintniejszą, a jeszcze daleką bardzo będziesz od rzeczywistości... Wyobraź sobie blado złotawą twarzyczkę kreolki, wielkie, błyszczące oczy, nóżkę nimfy... wyobraź sobie...
— Cóż za zapał, panie baronie!... wykrzyknęła Perina.
— Byłażbyś zazdrosną?... zapytał Kerjean.
Perina wzruszyła ramionami.
— A więc... odrzekł szlachcie, dla czego mi przerywasz?... Młoda ta dziewczyna, oprócz piękności, miała postawę wielkiej damy, na której nie można się pomylić.
— Jednakże, przerwała znowu Perina, dwie kobiety, włóczące się same po ogrodzie Tuilleries, nie musiały być zapewne niczem innem, jak tylko zwyczajnemi awanturnicami.
— Nie pozwoliłaś mi dodać, że szło tuż za niemi trzech lokai, z miną arogancką, od stóp do głów ugalonowanych, wszystko prawdziwe typy lokai wielkiego domu! W chwili kiedy dozorczyni i młoda dziewczyna miały się mijać ze mną, z restauracyi Renarda, wysypało się z pół tuzina oficerów gwardyi saskiej. Że panowie ci zanadto trochę czcili bożka Bachusa, widać to było z ich całego zachowania się, a zwłaszcza z niepewnych kroków. Jeden z nich zauważył młodą dziewczynę, która przyśpieszyła kroków, aby uniknąć spotkania, podbiegł do niej, pochwycił bez ceremonii w objęcia i chciał pocałować. Na krzyk dziewczęcia, trzej lokaje dobyli pałaszy i rzucili się na napastnika.
Pięciu oficerów podbiegło na pomoc koledze. Spacerujące tłumy, zobaczywszy pałasze obnażone, rozbiegły się, co sił starczyło, we wszystkie strony, tak, że wkrótce zostałem prawie sam jeden, zaledwie o kilka kroków od miejsca wypadku. W jednej chwili lokaje zostali rozbrojeni, poturbowani i obaleni na ziemię... Oficerowie upojeni łatwem zwycięztwem i rozzuchwaleni trunkiem zabierali się już do wciągnięcia młodej dziewczyny przemocą do szynkowni Renarda, pomimo naturalnie rozpaczliwych protestów dozorczyni... Zbliżyłem się i odezwałem do wojskowych poważnie a zimno:
„Albo się bardzo mylę, moi panowie... albo też, co daleko jest prawdopodobniejsze, widzę przed sobą zuchów, których męztwo ujawnia się wyłącznie albo wobec bezbronnych kobiet, albo wobec lokai... Czy panowie nie jesteście tego samego zdania?...“
Zaledwie skończyłem, gdy wszyscy sześciu naraz mnie zaatakowali.
— Sześć szpad przeciwko jednej!... mruknęła Perina. Czy wiesz, mój Luc kochany... że położenie nie było wcale do zazdrości.
— Tak i ja je osądziłem, odpowiedział młody szlachcic, gdy się zobaczyłem opasany łukiem żelaznym... Byłem zły sam na siebie, iż wdałem się lekkomyślnie w całą tę głupią awanturę... Szczęście całe, że miałem do czynienia z pijanymi, którzy ani w ręku ani w oczach nie mieli potrzebnej pewności. Położyłem trupem na miejscu jednego z przeciwników, dwóch ciężko raniłem, czwartego rozbroiłem, strzaskawszy mu i wytrąciwszy z ręki szpadę. Co do dwóch ostatnich, ci przerażeni rezultatem starcia, ratowali się ucieczką, pozostawiając na placu rannych kolegów i zniknęli wkrótce pośród drzew sąsiedniej alei.
— Świetnie!... prawdziwie świetnie!... zawołała właścicielka Czerwonego domu z zapałem na wpół szczerym, na wpół szyderczym. Oto starcie prawdziwie romantyczne i z prawdziwą przeprowadzone brawurą.
Czekam niecierpliwie, co się stało następnie.
— To następne nie jest niczem już nadzwyczajnem, nie jest niczem takiem, czegoby nie można się łatwo domyśleć, gdybym nawet zakończył na tem, co opowiedziałem. Zbliżyłem się do młodej osóbki i powiedziałem: Nie potrzebuje pani niczego się obawiać, że jednak lokaje jej pozbawieni są możności pełnienia służby w tej chwili, będę się miał za prawdziwie szczęśliwego, jeżeli pozwolonem mi będzie odprowadzić panią, gdzie się okaże potrzeba.
— Usługa została przyjętą?... przerwa Perina.
— Naturalnie. Młoda dzieweczka wsparła się na mojem ramieniu cała drżąca, zarumieniona i wzruszona, gdy tymczasem ochmistrzyni zapewniała mnie w słowach gorących, o ich niewygasłej dla mnie wdzięczności. Potem, co zaszło, piękne dziecko nie mogło ani myśleć o dalszem używaniu przechadzki... Skierowaliśmy kroki nasze ku pałacowi, który zamieszkiwała jej rodzina. Zostałem przedstawiony i ojcu i matce, przyjęty przez nich z serdecznem uznaniem, a przy pożegnaniu, uprzejmie proszony, abym odtąd dom ich uważał, jak swój własny... Ci państwo, to wyjątkowi bogacze, a jednocześnie jedna to z najpierwszych rodzin we Francyi... Posiadają około trzech milionów, z których córka ich, jedynaczka, otrzyma w dzień ślubu milion tytułem posagu.
— A zatem, odezwała się właścicielka Czerwonego domu, tę to jedynaczkę masz ochotę pojąć za żonę?...
— Tę właśnie...
— I uważasz za możliwe to małżeństwo?...
— Rozumie się... Przedewszystkiem noszę przecież świetne nazwisko. Ocaliłem może, życie a z pewnością honor dziewczęcia, zdobyłem zatem tytuł do ubiegania się o jej rękę; jestem jak najbardziej przekonany, że jeżeli nie zechcesz odmówić mi swojej pomocy, uda mi się wszystko jak najlepiej.
Perina podniosła głowę i głosem ździwionym powiedziała:
— Mam ci przyjść z pomocą?... A o jakąż to pomoc chodzi?...
— O pożyczkę tysiąca luidorów.
— Boże wielki!... Tysiąc luidorów!...
— Suma sama przez się niewielka!...
— Zwaryowałeś chyba, kochany baronie!... Na co, proszę, użyłbyś te pieniądze?...
— Moja ruina ostateczna nie jest tak powszechnie wiadoma i nikt prawie nie przypuszcza, za pomocą jakich ryzykownych przedsięwzięć złocę moję nędzę, jak dobrze powiedziałaś na początku naszej dzisiejszej rozmowy. Te tysiąc luidorów, o które cię proszę, pozwoliłyby mi podtrzymać godność mojego imienia, pozwoliłyby mi utrzymywać się przez kilka tygodni tak, jak człowiekowi mojego rodu przystoi. Zresztą nie samą jedynie wdzięczność ofiarują ci w zamian za twoję przysługę.
Rzuć mi w garść kilka sztuk złotych, a w dniu, w którym stanę u ołtarza, niezależnie od stu tysięcy, za jakie mam prawo wykupić z rak twoich moję wolność, wyliczę ci jeszcze dwieście tysięcy luidorów. Co powiadasz na tę ofertę?...
— Uważam ją za najpiękniejszą na świecie.
— To znaczy, że ją przyjmujesz?... zawołał baron rozradowany.
— Wcale nie!... odparła Perina ze znaczącym pośpiechem, wcale nie!...
— Dla czego?...
— Bo to małżeństwo nie może przyjść do skutku... bo wielcy państwo, posiadacze trzech milionowej fortuny, nie będą tyle naiwni, aby jedyne dziecko i jego pieniądze oddać panu baronowi de Kerjean, dobremu bez wątpienia szlachcicowi, ale człowiekowi skompromitowanemu, zrujnowanemu i fatalnie obdłużonemu. Powiedziałam ci już raz i jeszcze ci powtarzam, że waryat tylko może sobie podobnym związkiem zaprzątać głowę.
— Perino... kochana Perino... wybąkał pan de Kerjean tonem błagającym, zaklinam cię... proszę cię na klęczkach o to, nie opuszczaj mnie, nie odtrącaj, nie doprowadzaj do rozpaczy. Przysięgam ci, że nie zawiedziesz się na mojej szczęśliwej gwiaździe!... Daj mi tylko możność działania... Jeżeli uważasz, że tysiąc luidorów, to za wielka d!a mnie suma, na pięciuset poprzestanę... Daj mi, droga Perino, tylko pięćset...
— Ani tysiąca, ani pięciuset, mój biedny baronie...
— Pomyśl tylko, że gdy stanę się bogaczem, zamiast tej marnej sumki, będziesz mogła schować do swego skarbca okrągłe trzysta tysięcy luidorów...
— Nie zbogacisz się nigdy, nie obawiaj się o to.
— Przypuszczam, że propozycya moja jest wyjątkowo korzystna, że warto zaryzykować coś w takim razie.
— Po co ryzykować choćby najmniej nawet, gdy się jest z góry przekonanym, że to idzie na stracenie.
— A zatem nic cię wzruszyć nie potrafi?... A zatem odmawiasz m?...
— Muszę.
— Pozwól mi mieć przynajmniej choć nadzieję, że się zmiękczyć pozwolisz...
— Jeżeli ta nadzieja ma jakieś dla ciebie znaczenie, to i owszem, miejże ją sobie. Znajdź sposób przekonania mnie, że to, co mówisz, nie jest mrzonką, nie jest prawdopodobieństwem, ale pewnością zupełną, a wtedy zrobię wszystko co żądasz?...
— Jakże możnaby cię przekonać?...
— To już twoja rzecz, mój baronie. Ci, co dobrze szukają, prawie zawsze znajdują... Szukaj, a być może, że znajdziesz także!... Tymczasem nie zaniechaj zużytkować całego swego rozumu i sprytu, całej galanteryi swojej, aby podobać się człowiekowi, od którego przyszłość twoja zależy. Staraj się wkręcić w łaski i serca posiadaczy trzech milionówna córkę i fortunę których polujesz... Ale, ale, jakże się ten dostojny papa nazywa?...
— Nazywa się książe de Simeuse.
Perina zadrżała widocznie.
— Książe de Simeuse!... powtórzyła.
— Tak jest... ostatni potomek jednego z najstarszych rodów w Anjou.
— Pałac ma przy ulicy Clovis, nieprawdaż, na rogu ulicy Wały świętego Wiktora, na górze świętej Genowefy?... dodała właścicielka Czerwonego mieszkania.
— Znasz ten pałac?... zapytał baron nie bez ździwienia.
Perina nie odpowiedziała.
Powstała z fotelu, wydobyła z kieszeni sukni pęczek kluczy i otworzyła drzwi żelazne szafy, ukrytej w jednej ze ścian pod boazeryą.
Następnie wyciągnęła z tego tajemniczego schowania ogromną księgę in folio, oprawną w czerwoną skóre i opatrzoną w klamry stalowe.
Położyła ją na stole i zaczęła drżącą ręką przewracać karty.
Każda z tych kart, pokryta pismem drobnem i zwięzłem, opatrzona była datą.
Po kilku minutach Perina znalazła, czego poszukiwała i odczytała uważnie całą stronę od początku do końca.
Potem podniosła głowę i wpatrując się w barona zapytała:
— Janina.... na imię jest córce księcia de Simeuse?...
— Zgadłaś... odpowiedział młody człowiek. Istotnie zgadłaś...
— W jakim jest wieku?...
— Może mieć lat dwadzieścia...
W tej chwili wydzwonił zegar godzinę dziewiątą.
— Tak... mruknęła Perina głosem cichym, stłumionym, takim jednak, że mogła być usłyszaną przez swego gościa... tak jest... ma rzeczywiście lat dwadzieścia... 20-go lutego 1752 r.... o tej samej co teraz godzinie... przyszła na świat Janina de Simeuse!... Czyżby magia, która uprawiam i z której żartuję sobie, nie była wiedzą próżną, czyżby wyrocznie, których zapytuję i w które nie wierzę wcale, przepowiadały niekiedy jednakże przyszłość?... Bądź co bądź, to coś szczególnego doprawdy!...
Właścicielka Czerwonego mieszkania, zajęła z powrotem miejsce w swoim fotelu i trzymając rękę na tajemniczej księdze, powtórzyła po raz drugi:
— Tak, to coś szczególnego doprawdy!...
Baron de Kerjean uszanował kilkuminutowem milczeniem dziwną zadumę Periny.
Nareszcie widząc, że coraz więcej zagłębia się ona w rozpamiętywaniach jakichś, zapytał:
— Od dawna już, piękna moja przyjaciółko, nie mamy żadnych dla siebie sekretów, nie będzie więc niedyskrecyą, gdy zapytam, co za wspomnienia zbudziło w tobie nazwisko księcia de Simeuse, które ci zupełnie obcem być powinno?...
— To nazwisko, przypomniało mi coś w istocie, a szczególny wypadek, że dziś właśnie o tej godzinie odżyło w mojej pamięci przejmuje mnie pomimowolną obawą. Nie mam zresztą żadnej dobrej przyczyny, abym nie uczyniła zadość ciekawości twojej, a opowieść moja, obojętna z pewnością dla każdego innego, dla ciebie będzie niezmiernie ciekawą, z powodu, że dotyczy bezpośrednio tej pięknej Janiny de Simeuse, której mężem zostać byś pragnął.
— Jakiż stosunek mógłby cię łączyć z księżniczką?...
— Zaraz dowiesz się wszystkiego... Opowiedziałeś mi przed chwila przygodę, w jakiej byłeś wczoraj bohaterem... Ta, którą posłyszysz odemnie i w której ja odegrałam rolę główną, jest znakomicie dawniejszą, bo nas cofnie w przeszłość o całe lat dwadzieścia...
— Musimy zatem cofnąć się do roku w którym przyszła na świat Janina?... zapytał Kerjean.
— Nie tylko do roku, ale nawet do dnia i do godziny jej urodzin... odpowiedziała Perina. Słuchaj zatem...
„— Nikt nigdy nie słuchał nikogo uważniej, niż ja ciebie w tej chwili.
— „Lat temu dwadzieścia... zaczęła właścicielka Czerwonego mieszkania, tłusty czwartek wypadł jak w tym roku w dniu 20-ym lutego. Byłam bardzo młodą wtedy dziewczyną i zaledwie co przybyłam do Paryża z głębi naszej kochanej Bretonii. Nie zamieszkiwałam wówczas jeszcze tego wielkiego, ponurego domostwa, w którem znajdujemy się w tej chwili, ludność nie dodawała jeszcze wówczas do nazwiska Periny Engrulevent pogardliwego przydomku „Wiedźma.“ Zajmowałam, a właściwiej gnieździłam się w nędznej mansardowej izdebce jednego z najstarszych i najbiedniejszych domów ulicy Parvis-Notre-Dame...
„Kładłam karty, plotłam z nich za kilka sous różne ucieszne biednym ludziskom androny i anim żartem przypuszczała, że w kilka lat później stanę się tak bogatą i tak okrutnie popularną... Sława moja rosła sobie tymczasem jak na drożdżach i wkrótce niktby już nie ośmielił się był wątpić w prawdę przepowiedni Iwony Treal, bo tak w owej porze nazywać się kazałam.
— Dla czegoś się Iwoną Treal przezwała?... zapytał de Kerjean.
— Dlatego, że nie chciałam poniewierać poczciwej pamięci mojej matki, która umarła ze zgryzoty po mojej ucieczce z rodzinnego kraju.
— Dobrze... mów dalej.
— Otóż, zaczęła Perina znowu, w dniu 20-ym lutego 1752-go r., w tłusty czwartek, rozbawiony tłum, przybrany w maski i najdziwaczniejsze kostiumy, zapełniał tak samo jak dziś ulice i tak samo jak dziś hałasował, pośpiewywał, pobrzękiwał grzechotkami, bił w bębny i na trąbkach przygrywał...
„Zdjęta ciekawością i przekonana, że przy takim dniu nie zajrzy do mnie nikt ze zwykłych klijentów moich, wysunęłam się z mansardowej nory, pobiegłam z samego rana na miasto i zmieszałam się z szalejącą gromadą, która we właściwy sobie sposób dowcipkowała ze mnie i z mego stroju wieśniaczki bretońskiej, jaki po większej części uważane za przebranie,
— Niechże mnie dyabli porwą!... mruknął Kerjean... Naiwna i rozciekawiona ówczesna Iwona Treal, biorąca żywy udział w karnawałowym wybryku, nie była wcale podobną do dzisiejszej Periny.
— Na miłość Boga, baronie, odparła właścicielka Czerwonego mieszkania, dwadzieścia lat mniej na karku, to potężna przecie różnica.
A potem ciągnęła znowu:
„— Było około dziewiątej wieczorem... Umęczona kręceniem się całodziennem, powracałam z ludnej i ruchliwej dzielnicy miasta, w której każdy dom oświetlony był od suteryn do strychów, i której mieszkańcy zdawali się ze szczególną uroczystością czcić bożka Tłustego Czwartku — i po pewnym czasie dotarłam na ulicę Parvis-Notre-Dame.... Czy znasz ją, baronie kochany?...
— Niezbyt dokładnie przynajmniej.
„— Jedna to z najposępniejszych miejscowości starego Paryża... Z wyjątkiem domu, w którym ja zamieszkiwałam, wszystkie inne były i są prawdopodobnie po dziś dzień zamieszkałe przez księży wikaryuszów kościoła Notre-Dame... To najlepiej tłomaczy, dla czego ulica ta, w chwili gdy przez nią przechodziłam, wydała mi się cichą jak grób i jak grób posępną... W pośród orgij karnawałowych, jakie wrzały dokoła, Parvis-Notre-Dame zachowała fizyognomię swoję zwyczajną, wyglądała tej nocy zupełnie tak samo jak zawsze. Przebiegłam ją w dwóch trzecich jej długości i miałam akurat przestąpić próg mojej rezydencyi, gdy w tem dwaj mężczyźni ubrani czarno i zamaskowani, wyszli nagle z bramy, w którą wejść zamierzałam.
„Jeden z nich trzymał w ręku ślepą latarnię.
„Podszedł ku mnie i zwrócił światło w moję stronę.
„Krzyknęłam przestraszona i chciałam uciekać.
„— Nie bój się, panienko, rzekł do mnie ów człowiek zamaskowany, chwytając mnie za ramię, nie grozi ci żadne zgoła niebezpieczeństwo... Objaśnij nas tylko, uprzejmie cię o to proszę, czy nie jesteś, jak przypuszczamy z bretońskiego twego kostiumu, osobą, której poszukujemy...
„— Kogo więc panowie poszukujecie?... zapytałam.
„— Młodej kobiety, niejakiej Iwony Treal, dla której, jak fama niesie, czytanie w księdze przyszłości stoi otworem...
„— Ja jestem Iwoną Treal rzeczywiście.
„— W takim razie bądź łaskawa udać się z nami panienko...
„— Gdzie i po co?...
— Mam rozkaz dostawić cię koniecznie.
„ — Od kogo rozkaz ten pochodzi?...
„— Od kogoś, kto nie chce się z tem zdradzić.
„— Jeżeli więc nie zgodzę się na pańskie żądanie?...
„— Bylibyśmy z wielkim żalem naszym zmuszeni użyć przemocy!... Po co jednak środki gwałtowne, gdy rozumne przedstawienie powinno starczyć zupełnie?...
„Raz cię jeszcze najuroczyściej zapewniam, że nie potrzebujesz się niczego zgoła obawiać...
„Mamy cię poprowadzić do pewnej dystyngowanej kobiety...
„Chce ona skorzystać z wiedzy twojej, za co cię wynagrodzi sowicie...
„Po chwili namysłu odpowiedziałam.
„— Służę zatem... proszę prowadzić...
„Mężczyzna zamaskowany wziął mnie pod rękę i udaliśmy się na plac Notre-Dame krokiem przyśpieszonym.
„Na piętnaście lub dwadzieścia kroków od głównego wejścia do katedry, zobaczyłam karetę zaprzężoną w dwa dzielne konie. Człowiek, niosący latarnię, otworzył drzwiczki i poszedł dalej piechotą.
„Towarzysz mój pomógł mi wsiąść i zajął miejsce naprzeciw mnie, Zamknął drzwiczki, a konie ruszyły z kopyta.
„Karoca pędziła już z kilkanaście minut po nieznanych mi zaułkach miasta, gdy mężczyzna w masce pochylił się ku mnie:
„— Panienko, rzekł, podając mi chustkę jedwabną, niech panienka będzie łaskawa zawiązać sobie oczy.
„Jakkolwiek nie chciał powiedzieć dokąd mnie zawieść zamierzał, ostrożność wydała mi się naturalną i niezaniepokoiła mnie wcale.
„Poddałam się żądaniu bez oporu i zawiązałam oczy.
„Po godzinie karoca się zatrzymała.
„Posłyszałam, że się drzwiczki otworzyły i że wysiadł mój towarzysz.
„— Przybyliśmy... odezwał się on w tej chwili. Proszę wesprzeć się na mojem ramieniu, to poprowadzę panienkę.
„Po przejściu kilku schodów, przebiegliśmy przez dwa czy trzy duże jakieś salony i znaleźliśmy się w pokoju, w którym odgłosy kroków tłumił gruby dywan, poddający się pod nogami niby gazon jaki czerwcowy.
„Po przez chustkę jedwabną, zasłaniającą mi oczy, dostrzegłam ogień buchający na kominku i światło świec kilkunastu..
„Jednocześnie ręka czyjaś odwiązała mi chustkę, która spadła na podłogę.
„Zobaczyłam się w pokoju sypialnym, urządzonym z takim przepychem, o jakim najmniejszego nie mogłam mieć naturalnie pojęcia.
„Wspaniałe makaty pokrywały całe ściany.
„Olbrzymie łóżko pod baldachimem, prawie całą jednę z tych ścian zajmowało.
„Spoczywała na niem kobieta blada i osłabiona, trzymająca na ręku, przy piersi, maleńką istotkę, która przyszła na świat przed paru bodaj dopiero godzinami.
„Mężczyzna lat trzydziestu sześciu do trzydziestu ośmiu najwyżej, o pięknej wyniosłej postawie, siedział na krześle obok łóżka i pieścił w ręku swoim białą i zgrabną rączkę młodej damy, przyczem na ustach igrał mu uśmiech, a w oczach łzy błyszczały.
„Patrząc na tego człowieka, odgadłam, że się znajduję wobec wielkiego widocznie pana.
„Dotąd w życiu mojem spotykałam się jedynie z wieśniakami lub, co najwyżej, z drobnemi mieszczaninami.
„Poczułam się zakłopotaną trochę, ale trwało to chwilę tylko.
„Ponieważ zażądano, abym przybyła, potrzebowano mnie zatem, ja też jestem panią położenia, pomyślałam sobie.
„Dodało mi to otuchy, pozwoliło odzyskać pewność siebie i całą przytomność umysłu.
„Młody pan powstał pośpiesznie z krzesła i zbliżył się do mnie,
„— Pani, rzekł, skłoniwszy się z taką galanteryą, jakby witał kobietę do jego sfery należącą, tyle mi naopowiadano o jej biegłości astrologicznej, że gorąco pragnąłem mieć przyjemność poznania pani. Przyznam atoli, że nie przypuszczałem ani żartem, iżbym spotkać się miał z taką młodziutką osobą. Posiadaczki wiedzy tajemniczej mają zwykle czoła bruzdami poorane, a włosy wiekiem ubielone. Czy mam honor mówić z panią Iwoną Treal?
— Ja nią jestem... odpowiedziałam z pewną dumą, chciałam bowiem stanąć odpowiednio względem tego, którego ogromną nademną wyższość rozumiałam doskonale. Ja jestem Iwoną Treal, rzekłam, i gotowam dać panu dowód, iż wiedza nie koniecznie potrzebuje pomarszczonego czoła, iż jej hebanowe włosy w niczem zgoła nie przeszkadzają. Czego pan życzy sobie odemnie?...
„Dostojny pan podszedł do łóżka, wziął zeń nowonarodzoną dziecinę i pokazał mi takową:
„— Przyjrzej się, pani, powiedział, przyjrzej się dokładnie temu kochanemu maleństwu, które dopiero co światło Boże ujrzało. Takie to drobniutkie i delikatne takie, takiemi wątłemi niteczkami z życiem związane, że lekarze przerażają nas i przyprowadzają do rozpaczy, trzymając w niepewności co do losów tego drobiazgu, które już serdecznie kochamy. Czy ma żyć, czy musi umrzeć”... Albo nie wiedzą, albo nie chcą dać nam odpowiedzi uspokajającej... A my żądamy tego koniecznie!... Śmiertelna obawa, gdyby się przedłużać miała, zabiłaby z pewnością matkę, a dziecka nie ocaliła. Lepszy cios, choćby najokrutniejszy, aniżeli powolne konanie... Powtarzam pani, chcemy wiedzieć, jak jest, chociaż miałoby być jak najgorzej...
„Czy wiedza pani, pozwoli ci odgadnąć przeznaczenie tej istotki, czy potrafisz nam powiedzieć: Bądźcie spokojni, żyć będzie, albo: Pozwólcie płynąć łzom waszym i przygotujcie trumienkę...
„Odpowiedziałam bez wahania:
„— Z pewnością, że będę to mogła uczynić.
„— Czy wierzysz w to najzupełniej?...
— Wierzę stanowczo i bezwzględnie.
— Mów zatem, mów natychmiast!...
„siły nam braknie do wytrzymania dalszej niepewności... Wyrok śmiertelny mniej nam dokuczy, niż nieotrzymanie odpowiedzi.
— Zanim potrafię odpowiedzieć, muszę pierw zapytać sama...
„— Kogo chcesz pytać mianowicie?...
„— Gwiazd naturalnie... Były one świadkami narodzin dzieciny waszej i one tylko w języku dla mnie jedynie zrozumiałym, odsłonić mi potrafią jej przeznaczenie... Noc dzisiejsza bardzo się nadaje do badań tego rodzaju. Nie ma ani jednej chmurki na niebie... gwiazdki błyszczą wyraziście...
„— Racz pani zatem udać się za mną... odezwał się żywo ojciec, poprowadzę cię na miejsce wyniosłe z którego będziesz mogła obserwować firmament w całym jego majestacie nieskończonym...
„— Chętnie będę służyć panu, odparłam, ale proszę mi powiedzieć przedewszystkiem i to z całą dokładnością godzinę i minutę urodzenia się córeczki...
„— Było to w samo południe. Zegar wskazywał wtedy godzinę punkt dwunastą...
„— Dobrze... Proszę mnie prowadzić zatem....
„— Jakie narzędzia potrzebne będą pani do jej obserwacyj?...
„— Kałamarz, papier, pióro lub ołówek i nic więcej...
„— Znajdzie tam pani to wszystko... i co innego jeszcze...
„Dostojny pan wziął pochodnię... otworzył drzwi prowadzące do malutkiego gabinetu, potem otworzył drzwi inne i zaczął iść przedemną po schodach kręconych, które jak mi się zdawało, w murze wykute były...
„Schody owe doprowadziły nas na szczyt wysokiej wieży, umieszczonej w jednym z rogów starego budynku.
„Z okna tej wieży ujrzałam po nad głową moją nieskończone przestworze niebieskie, a cały Paryż pod stopami mojemi.
Po chwili milczenia, Perina zaczęła w dalszym ciągu opowieść swoję.
„— Dostojny pan, mówiła, umieścił pochodnię na stole, na którym oprócz papieru, piór, ołówków, znajdował się także mały teleskop, kompas, bussola i różne inne narzędzia astronomiczne.
„Czyżby mój szlachcic, lubił także kiedy niekiedy podpatrywać tajemnice niebieskie?.. Nie wiem, ale bardzo to prawdopodobnem mi się wydało.
„— Zostawiam panią samą, rzekł uprzejmie, bo się obawiam, abym jej nie przeszkadzał obecnością moja. Jak długo czasu może pani zająć ta praca...
„— Co najmniej godzinę całą.
„— Powrócę zatem za godzinę.
„Wyszedł z pokoju i zamknął drzwi za sobą.
„Zabrałam się natychmiast do dzieła, zaczęłam według systematu Naiboba, Maginusa, d’Origene’a i Argola studyować bieg gwiazd po firmamencie, zaczęłam dochodzić, jaki mógł być wzajemny do siebie stosunek ciał planetarnych w dniu i godzinie przyjścia na świat dzieciny, o losy której zostałam zapytana.
„Naraz spostrzegłam na stole arkusz papieru, a na nim narysowaną figurę nieba.
„Podzieliłam ją na dwanaście części, umieściłam planety według efemeryd i zaczęłam dociekać, w jakim położeniu znajdowały się w chwili, gdy rodziło się maleństwo, dla którego horoskop stworzyć potrzebowałam.
„Gdym to wszystko zrobiła, pozostało mi już tylko wytworzyć historyę żywota dziecka.
„Nie będę nużyć cię powtarzaniem szczegółów obojętnych i niezrozumiałych dla ciebie, dość będzie, gdy ci powiem, że znalazłam w horoskopie coś, co zwróciło na siebie całą uwagę moję.
„Planeta Mars, znalazłszy się w najbardziej wzniesionym punkcie dwunastej części, przepowiadała dziewczątku śmierć nagłą i gwałtowną, ale nie tak zaraz.
„Inne wyliczenia dały mi poznać, że katastrofa okrutna i fatalna nastąpi w dwudziestym pierwszym roku życia panienki.
„Trzy razy, a każdym razem w inny sposób, sprawdzałam rezultat badań moich i trzy razy otrzymywałam to samo...
„Ta potrójna zgodność uderzyła mnie pomimo woli...
„W chwili, gdy skończyłam właśnie robotę, otworzyły się drzwi i ukazał się w nich pan dostojny.
„— No cóż?... zapytał.
„— Wszystko gotowe...
„— Zejdziemy zatem...
„Otworzyłam usta, aby dać mu natychmiast odpowiedź, na którą z taką straszną wyczekiwał niecierpliwością.
„Nie pozwolił mi na to.
„— Sam nie chcę nic a nic słyszeć... zawołał żywo; czy to będzie wiadomość pomyślna, czy zabójcza, chcę się nią podzielić z współtowarzyszką mego życia...
„Chwycił pochodnię... wyszedł pierwszy, aby mi przyświecać, ja za nim podążałam po schodach.
„Po chwili znaleźliśmy się w pokoju, w którym znajdowała się młoda matka daleko jeszcze bledsza teraz, niż była przed godziną...
„Zatrzymałam się o dwa kroki od łóżka...
„Biedna kobieta o nic mnie nie zapytywała, ale utkwiła we mnie spojrzenie głębokie i błagające, jakby chciała wzruszyć moje serce...
— Widzę, jak się uśmiechasz przy tych słowach, panie baronie de Kerjean... Racz sobie przypomnieć jednakże, że to, co opowiadam, działo się przed dwudziestu laty i że w epoce owej nosiłam jeszcze w piersiach resztkę już, co prawda, serca... Boże drogi, któż to wie... może przed laty dwudziestu i ty także miałeś jeszcze resztki sumienia...
— Daję słowo, że to bardzo możliwe!... zauważył, śmiejąc się baron... Nie chciałbym wcale przysięgać, że było inaczej...
Perina ciągnęła dalej:
„— Nie zapomnę nigdy w życiu tego spojrzenia młodej matki...
„Ciągle ono do dziś dnia stoi mi przed oczyma. Mówiło mi ono, że trzymam w moim ręku życie albo śmierć biednej, wątłej kobiety, zdawało się wyrażać przekonanie, że odemnie tylko zależy życie lub śmierć jej dziecinki, że ja jeżeli zechcę, mogę zmienić wolę losów...
„Dostojny pan ujął rączkę swej towarzyszki i pieścił ją w rękach swoich.
„— Jesteśmy zatem razem, odezwał się do mnie, mamy dość odwagi, mamy dość mocy nad sobą... Proszę, mów pani teraz...
„— Zapytywałam gwiazd i gwiazdy mi odpowiedziały... wykrzyknęłam z tą emfazą, która zdawała mi się konieczną w roli wróżki, moje przepowiednie są niezawodne, bo głos, który posłyszycie, nie będzie głosem moim, ale głosem przeznaczenia.
„— Mów pani, powtórzył szlachcic, mów, zaklinam cię na wszystko, cokolwiek możesz mieć świętego!...
„— Szczęśliwą mam wam zwiastować nowinę, odezwałam się tym samym, co poprzednio, tonem uroczystym... Śpiew nadziei nie zaś rozpaczy rozbrzmieć ma po tym domu... myślcie o kołysce nie o trumnie... Dziecinka, która się wam narodziła, żyć będzie i pięknie wyrośnie...
„— Żyć będzie!... zawołali na raz i ojciec i matka z radością, której opisać niepotrafiłoby najgenialniejsze nawet pióro.
„— Nie wątpcie o tem, wyrocznia jest stanowczą i nieomylną...
„Młoda matka zlewała biedne maleństwo łzami gorącej radości, okrywała je najczulszemi pocałunkami, a jednocześnie szeptała głosem zaledwie dosłyszanym:
„— Janinko... droga, ukochana Janinko moja... skarbie mój... najsłodszy... jedyny... gwiazdeczko złocista moja... ty żyć będziesz... czy ty to słyszysz... pieszczotko ty święta moja... żyć będziesz, aby kochać biedną matkę twoję.
„Pozostawiłam kilka minut czasu na te wybuchy radosne, a ochłonąwszy i sama tymczasem trochę z wielkiego wzruszenia, zaczęłam znowu:
„Nie ma takiego nieba, na którem nigdyby żadna chmurka nie zawisła, nie ma chmurki, z którejby burza rozszaleć się nie potrafiła... Muszę wam powiedzieć teraz, czego się obawiać macie...
„Młoda matka pobladła. Głęboka zmarszczka wystąpiła na czoło ojca.
„— Powiesz nam pani, czego się obawiać mamy... powtórzył. Jest zatem coś, co zagraża naszej dziecinie?...
„— Tak... niebezpieczeństwo to nie istnieje jeszcze... ale przyjdzie...
„— Kiedy?...
„— Z chwilą, gdy dzieweczka ukończy lat dwadzieścia... Dziś mamy 20-go lutego 1752 r... Zatem 20-go lutego 1772 r.
— Co jej zagrozi?...
„— Śmierć... zgon niespodziewany i gwałtowny...
„— Zkąd przyjdzie?...
„— Nie wiem... gwiazdy nie odkryły mi tego.
„— Czy nie mogła byś pani raz ich jeszcze zapytać o to?...
„— Byłyby to daremne usiłowania... więcej nic mi już nie odpowiedzą...
„— Powiedz nam pani zatem przynajmniej, czy możliwem będzie uniknąć tej katastrofy okrutnej?...
„— Będzie możliwem, nie bez trudów jednakże, nie bez usiłowań wielkich...
„— Co i jak robić wypadnie?...
„— Nie umiem odpowiedzieć na to... Wiem to jedynie, że gdy skończy szczęśliwie lat dwadzieścia jeden, gdy przebędzie szczęśliwie epokę fatalną, dziecko dziś, a wtedy ładna dziewoja żyć będzie długo i spokojnie... Nic nadto nie wiem zgoła... Pamiętajcie tylko i nigdy nie zapomnijcie o tem, że dzień 20-go lutego 1772 r. będzie pierwszym dniem niebezpieczeństwa... Wszystko co powiedzieć mogłam, już powiedziałam... Nie mam już co robić tutaj... pozwólcie mi odejść zatem...
„— Jeszcze nie... zawołał ojciec.
„— Czego pan zatem życzysz sobie jeszcze odemnie?...
„— Czegoś, co pani na pewno możesz dla nas uczynić...
„— Cóż to takiego?...
„ — Czy w dniu niebezpieczeństwa będę jeszcze na świecie, czy będę mógł czuwać nad dzieckiem mojem, czy będę je mógł bronić?...
„— I ja... zawołała młodą kobieta... i ja matka tego biedactwa, czy będę żyć jeszcze?...
„— Zastanówcie się!... szepnęłam. Pytanie, jaki mi zadajecie, jest bardzo niebezpieczne!... Kto wie, czy odpowiedź moja nie byłaby dla jednego z was, a może i dla obojga, ciosem śmiertelnym?...
„Szlachcic i młoda kobieta zamienili ze sobą spojrzenia.
„— Mniejsza o to!... zawołali jednocześnie. Chcemy wiedzieć prawdę bez względu jaka ona...
„— Niechajże stanie się, jak chcecie... odpowiedziałam.
„Podeszłam do łóżka i powiedziałam do młodej matki:
— Podaj mi pani swoję rękę...
„Wyciągnęła ku mnie niechętnie cienkie, ale prześliczne palce, na jednym z których dostrzegłam dwa pierścionki.
„Pierwszy ślubny nie odznaczał się niczem szczególnem, drugi przykuł oczy moje do siebie. Był to jeden z tych pierścieni złotych emaliowanych na różowo, które przychodzą z Azyi, a uważane są za talizmany. Oczko koralowe stanowiło przykrywkę maleńkiego pod niem wydrążenia. Zdaje mi się, że widzę jeszcze ten pierścień i tę piękną rączkę, która go nosiła. Badałam w ciągu paru sekund linie tej rączki.
„Miały one jaknajbardziej prawidłowe wygięcia, na linii wielkiej, będącej linią życia, nie widać było żadnej bruzdy złowieszczej.
„Albo chiromancya[1] jest bezsensem, zawołałam, albo za lat dwadzieścia będzie pani dość zdrową i dość silną do strzeżenia swojej córki...
„Niezwykła radość błysnęła w oczach mężczyzny, gdy wypowiedziałam słowa powyższe.
„Zbliżył się on do mnie i podał mi dłoń swoję.
„— Teraz moja kolej — powiedział.
„Wpatrzyłam się z zachwytem w tę rękę silną i zgrabną, jakby do noszenia szpady stworzoną.
Na palcu serdecznym zobaczyłam pierścień żelazny, podobny do złotych pierścieni rycerzy rzymskich. Uderzyły mnie godła kolorowe, wyrżnięte na nim prawdziwie artystycznie.
„— No, proszę pani, odezwał się szlachcic z uśmiechem, co pani czyta w tych znakach tajemniczych. Co ma mi pani zwiastować?...
„— Nic a nic niedobrego również... długie życie i świetną przyszłość...
„— Postanowiłaś pani sobie być w tym domu, przerwał mi nieznany mój interlokutor, zwiastunką dobra i szczęścia...
„— Przybyłam tu jako zwiastunka prawdy, odpowiedziałam... Sama nic osobiście nie znaczę, wyobrażam jedynie usta, przez które inny się głos odzywa.
„Z tą samą szczerością, co dobre, byłyby one i złe wypowiedziały... Odchodzę... Nie zapomnijcie niczego... pamiętajcie o 1772-im roku.
„— O!... zawołał szlachcic z zapałem, dopóki nas nie braknie, dziecko nasze nie będzie się potrzebowało o nie obawiać... Będziemy czuwać nad niem, potrafimy je w razie potrzeby obronić, przysięgam pani...
„Wypowiedziawszy to z zupełną pewnością siebie, interlokutor mój poprosił mnie ze sobą do sąsiedniego salonu.
„Oczekiwali w nim dwaj mężczyźni czarno ubrani i zamaskowani, z którymi przybyłam tutaj. Szlachcie doręczył mi woreczek z pięćdziesięciu luidorami.
„Zawiązano mi przepaskę na oczach. Zeszłam i zajęłam miejsce w karocy tajemniczej.
„W pół godziny potem, wysiadłam na placu Notre Dame, naprzeciwko bramy kościelnej. Powóz odjechał i zniknął w ciemnościach..
„Wiesz, że zawsze byłam ciekawą i że ta ciekawość nieraz mi się opłacała sowicie. Nic zapomniałam bynajmniej godeł wyrżniętych na pierścieniu żelaznym, były to trzy miecze na krzyż, a nad niemi korona książęca.
— Herb Simeusów... zawołał Kerjean.
— Tak jest, herb Simeusów... wiedziałam już o tem nazajutrz... czyli, że odkryłam bardzo prędko ostatni wyraz awantury, w jakiej dopiero co odegrałam rolę czynną. Zaczęłam się ostrożnie wywiadywać i nim tydzień minął, miałam już możność zapisania całej karty w tej oto księdze, w której od lat dwudziestu notuję wszystkie ważniejsze wydarzenia, w jakichkolwiek brałam udział...
— Szacowna księga!... zawołał baron.
— Naturalnie, że szacowna!... potaknęła Perina. Zawiera ona prawdziwe źródła mojej fortuny!... księga to rzetelnie magiczna, bo nieraz już tajemnice jakie zawiera, mogłam była w prawdziwy deszcz złoty zamienić!...
— Czy, zapytał Kerjean, mógłbym wiedzieć co się znalazło na karcie tej przed dwudziestu laty?
— I owszem... odpowiedziała właścicielka Czerwonego mieszkania i pochyliwszy się nad grubym in folio tomem, odczytała co następuje:
„28-go lutego 1752 r. Dom, do którego zostałam wprowadzoną w dniu dwudziestym bieżącego miesiąca, położony jest przy ulicy Estrapade i należy do jednego starego i oddanego Simeusom sługi. Książe Jakób de Simeuse, jedyny dziedzic imienia, tytułów i kolosalnej fortuny tego świetnego rodu, ożenił się sekretnie przed miesiącem z panną Blanką de Chastenay, ubogą sierotą. Nienawiść przechodzącą, jak u Kapuletów i Montekichz pokolenia na pokolenie i przeszło już lat sto pięćdziesiąt trzymającą zdala od siebie Simeusów i Chastenayów, stargał książe Jakób, poślubiając pannę Blankę, którą gorąco umiłował. Poślubił ją w sekrecie prawdopodobnie dla tego aby nieściągnąć na głowę swoję gniewu, a może przekleństwa, owdowiałej księżnej jego matki, staruszki około ośmdziesięcioletniej.
„Z tego też powodu rozkazał urządzić wspaniale stary dom przy ulicy Estrapade i umieścił w nim młodą małżonkę. Pędziła ona tam życie bardzo spokojnie i przed kilku dniami powiła księciu córeczkę, której dano imię Janina i dla której w nocy z 20 — go na 21-szy bieżącego miesiąca musiałam ułożyć horoskop życiowy.
Perina przerwała w tem miejscu czytanie.
„— Szczegóły, jakie idą w dalszym ciągu, znam już, powiedziała, więc ci ich powtarzać nie ma potrzeby... Po sześciu miesiącach, czyli pod dniem 26 sierpnia 1752 r. dopisałam u spodu tej karty, co następuje: „Księżna matka umarła w początkach tego miesiąca. Książe Jakób ogłosił małżeństwo swoje i przeniósł się z żoną i córką do obszernego i wspaniałego o pałacu de Simeuse, położonego na rogu ulic: Clovis i Wały św. Wiktora, na górze św. Genowefy.
Perina zamknęła księgę czerwoną do ukrytej w murze szafy żelaznej. Schowała pęk kluczy do kieszeni, a usiadłszy na swem miejscu mówiła dalej:
— Tajemnice złożone w moich archiwach, wówczas jedynie mają dla mnie wartość, gdy zawierają jaką nieznaną zbrodnię, jaką hańbę ukrytą przed światem, lub zdradę, o której nic nikomu nie wiadomo...
Nic podobnego nie znajduje się, jak słyszałeś, w notatkach o rodzinie Simeusów. Były więc dla mnie zbyteczne i zupełnie o nich zapomniałam, gdy nagle się pojawiłeś i przypomniałeś mi rodzinę z którą łączą się bezsensowne twe marzenia o małżeństwie bogatem.
— Rzeczywiście ciekawy to zbieg okoliczności, odrzekł baron, nie widzę jednakże w tem wszystkiem nic jeszcze takiego, coby mogło usprawiedliwić twoje zdumienie, wzruszenie i pomieszanie. Czy nie byłabyś łaskawą wytłómaczyć mi tego, bo wydaje mi się to bardzo niejasnem?
— Jakto?... zawołała żywo Perina. — Czyż nie jest to rzeczą dziwną, cudowną, niesłychaną, że ów horoskop nakreślony kiedyś z najzupełniejszą i najgłębszą niewiarą, przypomina mi się w dwadzieścia lat właśnie od chwili, w której go ułożyłam, i że niebezpieczeństwo, zapowiedziane Janowi de Simeuse, rozpoczyna się istotnie w dniu i godzinie, którą przepowiedziałam!... Wiesz dobrze, iż nie łatwo ulegam wzruszeniom, a jednak ten niepojęty zbieg wypadków mąci mój rozum!... nie wiem sama, co mam myśleć o tem i mimowoli nasuwa mi się pytanie, czyby przeznaczenie ludzkie miało być istotnie zapisane tam w górze... na gwiazdach?...
— Umysł twój słabnie, piękna moja przyjaciółko, odrzekł de Kerjean na pół uśmiechnięty. Niepokoisz się bez najmniejszego powodu... Myśl, że byłaś kiedyś... raz w swojem życiu, wieszczką bezwiedną wzrusza cię zanadto. Dwudziesty pierwszy rok Janina Simeuse dzisiaj zaczęła... bardzo to pięknie, lecz gdzież jest to groźne niebezpieczeństwo, jakie jej przepowiedziałaś?...
— Jeszcze się pytasz, gdzie jest to groźne niebezpieczeństwo?... ależ ty sam niem jesteś!...
— Ja?.. zawołał Kerjean z nieudanem ździwieniem. — W jakiż sposób osoba moja może być niebezpieczną dla młodego dziewczęcia, któremu wczoraj życie ocaliłem?...
— Zapominasz więc o twych zamiarach małżeńskich, jakie dopiero co roztaczałeś przedemną?...
— Pamiętam o tem... ale cóż to może mieć wspólnego z niebezpieczeństwem?
— Co wspólnego?... przerwała gwałtownie Perina. Jakto?... do mnie zwracasz się z tem zapytaniem?... Najstraszniejsze niebezpieczeństwo, mogące złamać życie Janiny de Simeuse, grozi jej z twojej strony, gdyby zostać miała twą żoną...
Pan de Kerjean nie miał czasu na odpowiedź. Żelazny młotek, zawieszony u bramy Czerwonego domu, uderzył o płytę stalową, a na schodach kręconych rozległo się głuche mruczenie, podobne do odgłosu gromu, uderzającego gdzieś w oddali.
Równocześnie murzyn olbrzymi, dziwacznie ubrany, imieniem Jupiter, pojawił się na progu pokoju...
— Czy przyjmujesz?... zapytał baron.
— Dla czegóżby nie? — odrzekła Perina. Ten, kto tak późno puka do drzwi moich, nie czyni tego bez ważnych, jak sądzę, powodów. Mam jakieś przeczucie, że nieskończyły się wzruszenia i niespodzianki, spotykające mnie dzisiejszego wieczoru.
— Pójdź, Jupiterze, zawołała Perina, zwracając się do negra ubranego czerwono, który sztywny i milczący oczekiwał na rozkazy, i wprowadź do przedpokoju osobę, pragnącą zobaczyć się ze mną.
Murzyn wyszedł.
Perina przywdziała maskę, która ją zmieniła w stuletnią staruszkę i zapytała Kerjeana:
— Czy pozwolisz, kochany baronie, żebyśmy zawiesili posiedzenie nasze na chwilę?...
— Naturalnie, odpowiedział szlachcic, zresztą i tak pogadankę naszą uważać muszę za ukończoną, ponieważ odmawiasz mi stanowczo pomocy, jakiej spodziewałem się po tobie, chociaż pomogłaby mi ona do urzeczywistnienia najambitniejszych marzeń moich.
— Powtarzam ci to, com ci już powiedziała. Dowiedź mi, iż marzenie twoje ma jakieś prawdopodobieństwo urzeczywistnienia, że masz choć jednę dobrą szansę na tysiąc złych, a zrobię wszystko, co zażądasz.
— Jedynym dowodem spełnienia mych marzeń może być tylko małżeństwo... lecz cóż na to poradzę, skoro mi nie ufasz?... Do widzenia.
— Wychodzisz?...
— Cóż tu będę robił?...
— Zostań jeszcze chwilę.
— Masz mi więc coś do powiedzenia?...
— Chcę ci powiedzieć o czemś poważniejszem i prawdopodobniejszem, niż wszystkie twoje projekty o związkach z rodziną książęca i milionową.
— Dobrze, niech i tak będzie. Zaczekam, skoro chcesz... ale gdzie?...
— Tutaj...
Perina nacisnęła sprężynę, ukrytą w boazeryi, i w tej chwili otwarły się drzwi sekretne, prowadzące do pokoiku ciasnego i ciemnego.
W chwili gdy Kerjean tam wchodził na progu pojawił się znów Jupiter.
— Kto tam?... spytała Perina.
— Kobieta.
— Kobieta z ludu?...
Murzyn potrząsł głową przecząco.
— A więc dama?... pytała właścicielka czerwonego pokoju.
— Pięknie ubrana... bogato ubrana!... mruczał murzyn... pewnie, że to jakaś wielka dama...
— Młoda czy stara, brzydka czy ładna?...
— Nie wiem.
— Jakto?... zapytała Perina, marszcząc brwi gniewnie, dla czego nie wiesz?...
— Twarz zakryta... jąkał murzyn, maska aksamitna... wielkie oczy... błyszczące...
— Dobrze!... Wprowadź tę damę.
Jupiter otworzył natychmiast czarne drzwi przedpokoju. Na progu pojawiła się kobieta wzrostu średniego, lecz kształtnie zbudowana.
Przez chwilę stała nieruchoma, ździwiona oryginalnym, prawie fantastycznym wyglądem Czerwonego mieszkania.
Kobieta owa, mająca twarz zakrytą maską aksamitna, obszytą u dołu koronka jedwabną, zupełnie tak, jak wyglądają nowoczesne domina maskaradowe, ubrana była skromnie, a jednocześnie bardzo bogato, co zdradzało zaraz na pierwszy rzut oka damę wyższego towarzystwa.
Delikatne obszycie z puchu łabędziego stroiło brzeg jej sukni i aksamitnego płaszcza z kapturkiem.
Perina stanęła obok fotelu i oparłszy rękę o stół czworokątny, nie ruszała się wcale.
Czekała, aż nieznajoma do niej podejdzie.
Dama liczyła widocznie na przyjęcie uprzejmiejsze, gdyż odezwała się głosem lekko zdradzającym niezadowolenie:
— Czyżbym się pomyliła?... Sądziłam, że wchodzę do domu, zwanego Czerwonem mieszkaniem. Czyżbyś pani miała być ową słynną wróżką, o której mówią w całym Paryżu?...
— Jestem nią istotnie. Czego sobie pani życzysz?... zapytała Perina opryskliwie.
— Chciałam zasięgnąć porady...
— Czy chcesz pani poznać przeszłość, czy przyszłość?...
— Przyszłość.
— Własną?...
— Nie... osoby bardzo mi blizkiej, której przeznaczenie obchodzi mnie tysiąc razy więcej, niż moje własne.
— Czy masz pani przy sobie jakikolwiek przedmiot, należący do owej osoby?...
— Tak.
— Co takiego?...
— Kosmyk jej włosów.
— Pokaż go pani!...
Nieznajoma zdjęła rękawiczkę z prawej ręki, wsunęła dwa palce za stanik od sukni i wydobyła wonny pakiecik, z kosmykiem włosów, miękkich jak jedwab, z delikatnym ciemno blond odcieniem.
Włosy te podała Perinie, a ta zaledwie mogła powstrzymać się od okrzyku, gdy dotknęła ręki owej damy.
Na jednym z jej palców dostrzegła pierścień azyatycki, srebrny, czerwono emaliowany, z koralem w środku.
Nie!... nie myliła się!...
Ten sam pierścień zwrócił jej uwagę przed dwudziestu laty, gdy sprowadzono ją do domu przy ulicy Estrapade.
Nagłe światło olśniło umysł wróżki i odkryło jej po raz drugi całą prawdę.
— Nie ulega najmniejszej wątpliwości, pomyślała. Ta dama, to księżna de Simeuse... od kilku godzin zaczął się rok dwudziesty pierwszy... rok niebezpieczny, przepowiedziany przez Iwonę Treal... księżna drży z obawy o swą córkę... Nie wie, że Iwona Treal i ja, to jedna i ta sama osoba. Przybywa poradzić się wróżki, uchodzącej za najbieglejszą w Paryżu, i chce się dowiedzieć, czy dziecku jej istotnie grozi jakie niebezpieczeństwo i czy są jakie sposoby, aby się od tego uchronić... Dobrze i to wiedzieć... potrafię się do tego zastosować.
Krótki ten monolog mniej wymagał czasu na przebieżenie go myślą, niż na określenie wyrazami.
Perina wskazała ręką krzesło, prosząc tym niemym ruchem damę, aby usiadła, i odezwała się krótko:
— Proszę zaczekać!...
Zwróciła się następnie ku oszklonej pracowni.
Przyniosła małą srebrną maszynkę, napełnioną węglami dziwnego rodzaju, które zajęły się niby proch przy pierwszem dotknięciu zapałki, a płonąc, napełniały powietrze dymem pachnącym.
Na te rozżarzone węgle rzuciła kilka włosów, wyciągniętych z dostarczonego jej promienia, a gdy się paliły, wymawiała głośno formułki magiczne, i jak się zdawało, śledziła wzrokiem, z głęboką uwaga, biały dymek, unoszący się po nad maszynką.
Kiedy dym zniknął zupełnie, kiedy na węglach nie pozostało nic, oprócz szarego popiołu, Perina zwróciła się do księżnej de Simeuse — i odezwała się głosem ponurym, którym, jak wszystkie wróżki, posługiwała się zwykle do wygłaszania przepowiedni:
— Nie próżna to bynajmniej nauka, której adeptką jestem, proszę pani... Zaraz złożę dowody na to... Niechaj pani słucha uważnie, a jeżeli źle mówić będę, niech mi pani oznajmić to raczy... Te włosy należą do kobiety...
— Prawda... odpowiedziała księżna.
— Kobieta ta, to młoda dziewczyna... rzekła Perina.
— Tak... szepnęła pani de Simeuse. Nie mylisz się pani.
— Ta młoda dziewoja, jest dzieckiem pani, ciągnęła właścicielka Czerwonego domu.
Księżna skinęła głową potakująco.
— To dziecko pani... dodała Perina z coraz większą pewnością siebie, zaczęło w tej prawie chwili, w której ja z panią mówię, dwudziesty pierwszy rok życia i jednoczośnie nadeszła dla niej chwila groźnego niebezpieczeństwa.
Te ostatnie słowa tak dokładnie zgodne z przepowiednią z dnia 20-go lutego 1752 r., której najdrobniejszy szczegół tkwił wybornie w pamięci księżnej Simeuse, pogrążyły tę ostatnią w głęboką zadumę, przejęły ją pewnym przestrachem.
— Zkądże to, zawołała, pani wiesz o tem?...
— Ja nic nie wiem, odpowiedziała wróżka, ale odgaduję wszystko, i jak pani widzi, dobrze odgaduję... Zkąd jednakże ten widoczny przestrach w twarzy pani?... Dla czego, jeżeli nie miałaś pani wiary we mnie, przyszłaś mnie zapytywać?...
— Nie wątpiłam nigdy... wyszeptała księżna, ale dusza ludzka nie jest w stanie zapanować nad wzruszeniem, gdy się znajdzie wobec rzeczy nadnaturalnych...
— Dobrze. Chciejże pani uspokoić się i wyjaśnić mi szczerze, czego sie chciałaś dowiedzieć odemnie?...
— Powiedziałaś mi wieszczko przed chwilą, że dla córki mojej nadchodzi godzina niebezpieczeństwa...
— Powiedziałam...
— Powiedz mi zatem dokładnie datę tego niebezpieczeństwa, objaśnij, jakie ono będzie mianowicie,
— Będę chciała uczynić pani zadość...
— Nie jesteś zatem pewną siebie?...
— Zdarza się niekiedy, że gwiazdy zapytywane, nie chcą udzielać odpowiedzi... ale mnie zdarza się to bardzo rzadko, znam bowiem zaklęcia tak potężne, że łamią wszelkie przeszkody... Powiedz mi pani datę urodzin swojej córki...
— Dwudziesty luty 1752 r.
— Godzina?...
— Dwunasta w południe...
— Dobrze, zabieram się zaraz do dzieła.
Perina zdjęła kości i pergaminy, porozkładane na stole.
Potem wzięła kawałek białej kredy i na czerwonej skórze, usianej kabalistycznemi znakami, nakreśliła długi kwadrat, a ten podzieliła następnie na dwadzieścia jeden równych części, ostatnią zaś część rozdzieliła na cząstek dwanaście.
— Oto, powiedziała głośno, kiedy czynność tę skończyła, oto dwadzieścia lat ubiegłych i zaczęty rok dwudziesty pierwszy... oto dwanaście miesięcy roku, którego dzisiaj wybiła pierwsza godzina...
Podeszła do wielkiej klatki umieszczonej przy laboratoryum — otworzyła ją, i rozległy się krzyki pierzastych jej mieszkańców, przebudzonych ze snu pierwszego.
Pomimo tak ważnego powodu, jaki spowodował wizytę księżnej w Czerwonym domu, doznawała ona strasznej obawy.
Nerwowe drżenie od stóp do głów ją przebiegało, bała się... zdawało jej się, że ten złowrogi dom należeć musi do szatana, że ta stuletnia baba, o trupio bladej twarzy, dyabłem chyba być musi.
Przywiązanie macierzyńskie przykuwało ją de miejsca i cofać się niepozwoliło.
Chciała się dowiedzieć, czego potrzebowała, postanowiła zatem wytrwać do końca w tej strasznej próbie.
Perina powróciła, trzymając w lewej ręce całą garść ziarna, a w prawej małą, czarną, trzepocącą się kurę.
Rozsypała ziarno w równych prawie ilościach na wszystkie przedziały, kreda odznaczone, a potem puściła czarną kurę i postawiła ją na środku stołu.
Oswobodzony ptak, poruszył skrzydłami i zagdakał radośnie, gdy poczuł się wolnym, potem znęcony porozsypywanem w około ziarnem, zaczął dziabać skwapliwie to w prawo to w lewo, rozsypując ziarno po wszystkich przedziałach długiego kwadratu.
Perina z papierem i ołówkiem w ręku, coś notowała, mrucząc wyrazy niezrozumiałe.
Trwało to parę minut.
Po upływie tego czasu, czarna kura, jako zapewne już nasycona, stanęła nieruchomie i ukryła głowę pod skrzydło, jak gdyby spać chciała.
— I cóż?.. spytała pani Simouse.
— Milczenie!.. zawołała nakazująco Perina. Duch nie przemówił jeszcze...
Ale zaraz prawie dodała:
— Ale oto... nadchodzi...
I rzeczywiście, stała się rzecz dziwna, która bardziej jeszcze zwiększyła obawę księżnej; kura podniosła głowę, zaczęła postępować powoli i z widocznym wahaniem.
Pióra się jej najeżyły, zaczęła konwulsyjnie robić skrzydłami, a dziwny głos, podobny do chrapania, wydobył jej się z gardła.
— Boże wielki... zawołała księżna, jedyny świadek tej niepojętej sceny, co się stało temu nieszczęśliwemu stworzeniu?...
— Duch przyszedł... odpowiedziała krótko Perina, kura więc zemrzeć musi...
Słowa te zostały natychmiast stwierdzone.
Kura raz jeszcze zatrzepotała skrzydłami i upadła nieżywa.
Księżna zmieszana, krzyknęła i przysłoniła sobie oczy rękami.
Perina spodziewała się tego przerażenia, skorzystała też z niego, żeby szybko nieżywą czarną kurę ułożyć w pozycyi dogodnej do wykonania śmiałego planu.
Czyż potrzeba tłomaczyć naszym czytelnikom scenę, jaką mieliśmy przed oczami?...
Zrozumieli już zapewne, że właścicielka Czerwonego mieszkania, nie składała nic na przypadek, że działała tylko na pewne.
Ziarnka prosa, przygotowane naprzód do doświadczeń podobnego rodzaju, nasycone były gwałtowna trucizną roślinną,
— Ah! to okropne!... szepnęła pani de Simeuse.
— Ma pani serce zbyt wrażliwe, skoro się tak małą rzeczą przejmuje. Czy pani sądzi, że wiadomość, po jakąś przybyła, nie warta jest życia tak zwyczajnego stworzenia?.. Duch przyszedł... duch przemówił... Cóż pani potrzeba więcej...
— Ja nic nie słyszałam... nic, oprócz tego śmiertelnego chrapania,
— Wstań pani i spojrzyj...
Księżna siłą woli posłuchała głosu wiedźmy.
Pochyliła się nad stołem i spojrzała przemocą na ten widok odrażający.
— Patrz pani!... powtórzyła wróżbitka. Czarna kura nie żyje... padła w jednej sekundzie, jakby piorunem rażona. To znaczy, że niebezpieczeństwem grożącem córce pani, jest śmierć gwałtowna...
— To samo słyszałam przed dwudziestu laty!... szepnęła pani de Simeuse ledwie żywa.
Perina ciągnęła dalej:
— Spojrzyj pani na łepek tego ptaka... Leży wszak na dwudziestej pierwszej przegrodzie... To znaczy, że w dwudziestym pierwszym roku rozlegnie się uderzenie piorunu!... Widzi pani dziób otwarty i zsiniały!.. opiera się on na pierwszej z kresek, oznaczających dwanaście miesięcy roku... To znaczy, że w pierwszym miesiącu, w tym, co dzisiaj się rozpoczął, nadejdzie niebezpieczeństwo... Duch wezwany przezemnie okazał się życzliwym i uprzejmym... — Wiesz już pani wszystko, co się dowiedzieć chciałaś...
Ogrom niebezpieczeństwa, dodał siły i energii księżnej.
Odpowiedziała odważnie:
— To, coś pani uczyniła, ma ogromne dla mnie znaczenie, ale trzeba więcej jeszcze uczynić... Wiem już dużo, ale nie wszystko jeszcze...
— Pytaj pani, a ja ze swej strony pytać będę ducha...
— Pragnę choćby za cenę mojego życia oddalić nieszczęście, jakie córce mojej zagraża... Chętnie w ofierze za nią oddałabym moję duszę!... Czy niema jakiego sposobu ocalenia mojego dziecka?... Gotową jestem na wszystko...
— Potrzeba mi kilka chwil wypoczynku... odrzekła Perina. Jestem bardzo stara, umysł mój nuży się i zaciemnia bardzo łatwo... potem sprobuję panią zadowolić...
— Zaczekam... szepnęła księżna, opierając się o stół i zasłaniając twarz rękami.
Powrócimy na chwilę do barona Kerjean, który w chwili, gdy pani de Simeuse wchodziła do Czerwonego pokoju, schował się do ciasnej, ciemnej kryjówki.
Baron był przekonany, że się znajdzie w zupełnej ciemności, został też niepomału ździwionym, gdy spostrzegł dwa blade promienie, dwa jasne punkty, migocące w ciemnicy.
Światła te, bardzo podobne do tych, jakie się przeciskają po przez ciasne okienka piwnicze, pochodziły z dwóch otworów tak małych, jakby kulą pistoletową wystrzelonych, a umieszczonych w boazeryi na wysokości średniego wzrostu człowieka i pozwalających nie tylko widzieć wszystko, co się działo w ogromnej sali, ale i słyszeć wszystko, cokolwiek tam mówiono.
Pan de Kerjean przytknął oczy do tych otworów i był tym sposobem świadkiem wszystkich scen, jakie opowiedzieliśmy dopiero, a sceny te budziły w nim niezmierne zaciekawienie, z powodu, że z pierwszych zaraz wyrazów, jakie wróżka z gościem swym zamieniła, poznał był księżnę de Simeuse.
Zaznaczywszy to, powróćmy do Periny.
Po przekonaniu się, że pani de Simeuse pochłonięta cała swemi myślami, wcale na nię nie zwracała uwagi, zbliżyła się zwolna do boazeryi, po za którą znajdował się Kerjean, przyłożyła usta do jednego z otworów i głosem bardzo zniżonym ale doskonale przenikającym do ukrytego gabinetu powiedziała:
— Bądź gotów na każde skinienie moje... Okoliczności nam sprzyjają... trzymamy w garści fortunę...
Zaledwie skończyła, gdy uszu jej doleciały dwa, najcichszym szeptem wymówione wyrazy:
— Dobrze... zrozumiałem...
Ożywiona widocznie projektem jednego z najzuchwalej pomyślanych sposobików, Perina powróciła do okrągłego stołu i zajęła zwykłe swoje miejsce, zasiadła w wielkim fotelu.
— Jakto?... zapytała księżna, czyż wystarczy pani taki krótki wypoczynek?...
— Jestem już zupełnie gotową... odpowiedziała mniemana staruszka i tym razem chcę w inny sposób zapytać się wyroczni...
Rozłożyła na czerwonej skórze duże karty tarokowe i zaczęła wykonywać jakieś praktyki długie a tajemnicze, na które pani Simeuse patrzyła, ale których nic a nic naturalnie nie rozumiała, i które męczyły ją nieznośnie.
Wiadomo nam, że Perina odgrywała w tej chwili zwykłą komedyę i że odpowiedź jej na zapytanie księżnej nie miała pozostawać w żadnym związku z tem, co się niby znaleźć miało w kartach rozłożonych
— Dość!... przemówiła nagle po chwili.
Pani Simeuse poczuła drżenie w całem ciele i nie miała siły wypowiedzieć zapytania.
Perina odezwała się wtedy.
— Nie poddawaj się pani strasznym przeczuciom, które cię opanowały, bo oto dobrą ci zwiastuję nowinę...
Radosne westchnienie wydobyło się z piersi księżnej, a jej ręce wzniosły się w górę, jakby z podzięką ku Bogu...
Szlachetna kobieta, przepełniona wdzięcznością, zapomniała zupełnie o tem, że miejsce, w którem się znajduje, jest przybytkiem ducha nieczystego.
— Niebezpieczeństwo jest wielkie... jest groźne... ciągnęła wiedźma, ale znajdzie się na to sposób, aby je od dziecka pani oddalić...
— O!... krzyknęła biedna matka, powiedz mi, powiedz... com powinna przedsięwziąć w tym celu?...
— To nie od pani zależy...
— Jakto?.. wyjąkała księżna. Jeżeli ja... matka... nic zrobić nie potrafię, któż będzie w stanie to uczynić?...
— Mężczyzna pewien.
— Któż taki?... Jak się nazywa?.. Powiedz mi pani jego nazwisko...
— Nie znam nazwiska jego...
Pani Simeuse zrobiła minę ździwioną i wylęknioną.
— To przynajmniej... szepnęła, opisz mi pani wybawcę mojej córki...
— Jakże potrafię to zrobić, skoro go nieznam wcale.
— Ależ, zawołała księżna uniesiona boleścią, w takim razie nadzieja, jaką mi uczyniłaś przed chwilą, nie jest niczem innem, jak szarlatańską obiecanką, okrutną ze mnie igraszką. Cóż bo mi z tego, że taki człowiek może istnieje, że go spotkać nawet mogę, jeżeli go poznać nie potrafię...
— Że ten człowiek istnieje, może pani być zupełnie przekonaną... Nie mam możności wskazać jego nazwiska, nie jestem w stanie dać pani jego portret, ale mam możność pokazania go pani...
— Co takiego?... powtórzyła pani de Simeuse, jakby pragnąc się przekonać, czy nie jest ofiarą sennego marzenia tylko...
— Tak jest, proszę pani... mam możność przedstawienia go pani i zrobię to, jeżeli otrzymam polecenie...
— Kiedy pani będziesz w stanie to zrobić?
— Zaraz...
— Gdzie?...
— W tym domu, w tym pokoju, w którym się znajdujemy...
— Nie wierzę... nie mogę wierzyć... Tego człowieka niema tutaj... to niepodobieństwo po prostu...
— Nie we własnej też osobie ukażę go pani... wywołam tylko jego cień, widmo, które jego postawę i jego rysy nam odsłoni...
Pani de Simeuse zadrżała.
— Znasz się pani z wywoływaniem?... zapytała.
— Doskonale.
— Ależ to dzieło szatana!.. zauważyła ze zgrozą.
Perina nic nie odpowiedziała.
Upłynęło kilka sekund, poczem pani de Simeuse rzekła z akcentem rozpaczliwej stanowczości:
— Czyż wolno mi się wahać?.. Nie... nie... To co robię, to dla dziecka mego robię przecie... Gdyby mi przyszło zginąć dla ocalenia Janiny, niechaj zginę, byle ona nie padła ofiarą!... Dobrze... przywołaj pani widmo... przywołaj szatana!... Matką jestem — gotową jestem na wszystko, zdolnam do każdej dla mojej córki ofiary...
Obezwładniona wzruszeniami, przez jakie przechodziła, zajęła z powrotem krzesło, które dopiero co opuściła.
Właścicielka Czerwonego domu pobiegła do pracowni i przyniosła z niej wielki kocioł, napełniony węglami, skórzane puzderko i hebanową pałeczkę.
Zapaliła węgle i postawiła kocioł pomiędzy stołem a drzwiami gabinetu sekretnego.
Potem hebanową pałeczką określiła długie koło na podłodze.
— Racz pani stanąć pośrodku tego koła, odezwała się do księżnej i pamiętaj, że od chwili, gdy rozpocznę wywoływanie, nie wolno ci bez narażenia się na śmierć niechybną opuścić zajętej pozycyi... Pamiętaj pani także, że nie wolno odzywać się do widma, bez ściągnięcia na głowę swoję zemsty piorunującej...
— Niczego nie zapomnę... wyszeptała pani de Simeuse, zajmując zgodnie z poleceniem Periny miejsce pośrodku magicznego koła.
Niebieskawy płomień unosił się ponad tyglem z rozżarzonemi węglami, z których gęste iskry w górę strzelały.
Wiedźma otworzyła puzderko skórzane, wzięła zeń garść białego proszku i wsypała takowy do kociołka.
Po salonie rozszedł się w tej chwili gęsty dym pachnący.
Właścicielka Czerwonego mieszkania niedostrzegalna z kłębów tego dymu dla księżnej, odezwała się głosem ponurym:
— Baczność!... Zaczynam zaraz wywoływanie... Gdy rozwieją się obłoki, jakie nas w tej chwili ogarniają, ujrzysz pani wizerunek mężczyzny, który stać się ma zbawcą twojej córki... Proszę patrzeć uważnie, bo widzenie nie potrwa dłużej nad sekundę...
Mówiąc te, Perina nacisnęła palcami sprężynę od drzwi sekretnych, a potem podeszła do stołu i przygotowała się do odegrania głównej roli w tem kuglarstwie.
Ogień zwolna przygasał... mgła z dymu wytworzona, znikała również powoli.
Naraz pani de Simeuse ujrzała wyłaniającą się z po za mgły owej postać ludzką, chudą i wysoką, wyprostowaną i nieruchomą,
Perina na postać skierowała całe światło lampy, co nadało widowisku pozór dziwny, fantastyczny prawdziwie.
— Baron de Kerjean!... szepnęła księżna głosem stłumionym. Tak!... to on!... On z pewnością!...
Perina rzuciła w tej chwili świeżą garść białego proszku na węgle i znowu powstały ztąd dym objął i wizyę, i spektatorki — a zanim kłęby rozwiały się ponownie, baron zniknął po za tajemniczemi drzwiami.
— Czy to wystarcza pani?... zapytała Perina księżnej, zupełnie pod maską zsiniałej.
Zamiast odpowiedzi, otumaniona matka wcisnęła w ręce wróżki ciężka sakwę złotem zapełnioną.
— Jesteś pani wspaniałomyślną!... zawołała ta ostatnia i hojnie, jak widzę, możesz nagradzać świadczone ci usługi. Czy mogę być przydatną pani w czem jeszcze?...
Księżna wstrząsnęła głową przecząco.
Perina wzięła mały dzwoneczek srebrny i zadzwoniła.
Jupiter zjawił się w tej chwili.
— Racz pani udać się za tym człowiekiem, będzie on przewodnikiem pani...
Księżna przeprowadzona przez murzyna, opuściła wielką salę Czerwonego mieszkania.
Chwiała się i zaledwo była zdolną utrzymywać się na nogach.
Perina, skoro tylko została sama, zrzuciła natychmiast obrzydłą maskę i nacisnęła sprężynę otwierającą drzwi ukrytego gabinetu. ©
— No cóż, czy słyszałeś i czy zrozumiałeś wszystko?... zapytała de Kerjeana.
— Wszystko słyszałem i wszystko zrozumiałem, odparł baron. Jesteś genialną naprawdę kobietą!.. Dzięki tobie, zdobyłem więcej niż możliwość, więcej niż prawdopodobieństwo, zdobyłem konieczność tego: związku!... Powiedziałaś, że żądasz odemnie gwarancyi... masz ją obecnie... pożycz-że mi zatem tysiąc luidorów...
— Doskonale odegrałam moję rolę, czy nieprawdaż? Teraz na ciebie kolej panie baronie de Kerjean.... ty mi przepowiedz przyszłość...
— Zaraz... pożycz mi tysiąc luidorów, których potrzebuję koniecznie...
— Za pięć minut będziesz je miał w kieszeni.
— Za trzy dni zostanę narzeczonym Janiny de Simeuse.
— Wierzę w to najzupełniej.
— Za trzy miesiące zostanę jej szczęśliwym małżonkiem... W dniu ślubu dostanę okrągły milion na rachunek posagu, a z sumy tej dwieście tysięcy liwrów pochłoną głębie twojej kasy.
— Potwierdzam przepowiednię.
— A zanim rok minie, zostanę najbogatszym i najpotężniejszym w Paryżu... zostanę mocarzem nocy.
— Ty masz istotnie swoję dobrą gwiazdę na niebie!.. Ofiaruję ci kolacyę, kochany baronie.
— A ja przyjmuję ją, piękna moja przyjaciołko...
Perina i Kerjean zasiedli naprzeciw siebie przy stole, w pokoiku jasno oświetlonym, dobrze ogrzanym, obitym materyą karmazynową i położonym obok wielkiej sali.
Już wino cypryjskie, ta madera ośmnastego wieku napełniła ich szklanki i już baron zagłębiał nóż w ogromny pasztet ze zwierzyny, gdy po raz trzeci, od chwili rozpoczęcia uczty, rozległ się młotek urządzony u bramy wejściowej do Czerwonego domu.
— A! do wszystkich dyabłów... cóż znowu za wizyta nie w porę, zawołała Luc gniewnie.
— Spodziewam się też, moja piękna, że każesz odprawić z podedrzwi niepożądanych natrętów, że każesz im oświadczyć, jako wieszczka jest zmęczoną i nie może nikomu dać posłuchania o tak spóźnionej godzinie.
— Gdybym, kochany baronie, zauważyła Perina, posłuchała była twej rady przed chwilą, nie byłabym zobaczyła się z księżną de Simeuse, co, jak zechcesz zapewne przyznać, bardzoby nie dobrze dla nas obojga wypadło... Dziś szczęście sprzyja nam nadzwyczajnie!... Nie zrażajmyż sobie dobrowolnie tak przyjaźnie usposobionego dla nas ślepego bożka!... Kto wie, czy znów jaki świetny interes w rękę nam nie wpadnie?...
— Nie wydaje mi się to wcale, odpowiedział Kerjean, ale ty tu jesteś gospodynią, rób zatem, jak ci się podoba... Tylko, jeżeli ma być jakie znowu posiedzenie, niechajże jak najkrótsze będzie...
— Postaram się, ażebyś nie czekał za długo... mruknęła wiedźma, wychodząc do wielkiej sali dając znak jakiś Jupiterowi, który natychmiast zastosował się do tego tajemniczego rozkazu.
Zaledwie Perina zdążyła przeobrazić się w stuletnią staruszkę, gdy murzyn wprowadził dwie osoby dziwacznej powierzchowności: mężczyznę wyglądającego na lat mniej więcej czterdzieści i młodą kobietę, która miała maskę osłaniającą górną tylko część twarzy.
Mężczyzna był nieprawdopodobnie chudym.
Nos miał cienki i zakrzywiony jak dziób sępa, oczy szare o spojrzeniu chytrem i chciwem, cerę ogorzała od promieni słonecznych, a ubrany był, jak jedna z tych śmiesznych lalek, jakie fabrykują w Norymberdze.
Ubiór osobistości, o jakiej mowa, znajdował się w stanie opłakanym, lubo znać w nim było pewne ślady minionej świetności. Materyał mianowicie był w dobrym gatunku, hafty delikatne. Cały garnitur czuć było jeszcze zapachami perfum, niegdyś bardzo modnych.
Jegomość starą szpadę o rękojeści stalowej zawieszoną miał na bardzo wązkim temblaku; ale temblak ten wydawał się jeszcze za szerokim w stosunku do przerażającej chudości człeczyny. Na tym samym temblaku zawieszoną też była mała mandolina, w rodzaju tych, jakie się dosyć często napotyka na licznych obrazach z ośmnastego wieku.
Kostium młodej kobiety nie mniej był wyszarzany, jak i kostium mężczyzny.
Składał się z kaftanika aksamitnego zielonego, obszytego galonami, niegdyś złocistemi, ale dziś szczerniałemi zupełnie.
Sukienka jedwabna, różowa, wyszarzana, połatana tu i owdzie, spadała na pończochy czerwone, dość gęsto cerowane.
Jedne tylko trzewiki ze skórki lśniącej, brązowej, przystrojone sprzączką stalową na zgięciu w kostce, były jeśli nie nowe, to przynajmniej jako tako zachowane.
każdy jednak, kto spojrzał na piękną postawę tej młodej kobiety, zapomnieć musiał natychmiast o jej biednem, nędznem ubraniu.
Kaftanik stary okrywał kształty, jakie jedynie dostrzedz można na klasycznych posągach.
Z pod sukienki wyglądała nóżka jakby rzeźbiona, drobna, delikatna.
Ręce maleńkie, arystokratyczne, paluszki wązkie, gładkie, wzbudzały mimowolne uwielbienie.
Wspaniałe sploty włosów czarnych, lśniących, okrywały kształtną główkę i w kilku kędziorach spadały na czoło matowej bladości z odcieniem złocistym, zwykłym u kreolek.
Twarz jej zakryta była maską, lecz przez dwa otwory widać było źrenice błyszczące, jak dyamenty.
Wargi nieco uchylone i odsłaniające zęby śnieżnej białości, mogły walczyć o świeżość i barwę z kwiatem granatu.,
Każdy ruch czarownej tej postaci, zgrabny, zręczny, dodawał coraz więcej wdzięku do całości doskonałej.
Nowo przybyli zatrzymali się na chwilę koło drzwi, które się za niemi zamknęły i w ciągu chwil kilku zamienili szybko następująca słowa:
— Carmen!... siostrzyczko moja!... mówił chudy człowiek, chociaż raz jeden w życiu posłuchaj mej rady... Jeszcze czas... wracajmy na ulicę i uciekajmy jak najśpieszniej.
— Czyż sądzisz, mój biedny Morales, odrzekła młoda kobieta, że po to przybyłam aż tutaj, abym się miała cofnąć w ostatniej chwili?...
— Pomyśl, że w tym przeklętym domu wydamy ostatniego talara...
— Mniejsza o to!...
— Co?... mniejsza o to?... carramba!... Mam ogromny apetyt, moja siostro, a przyznasz, że nie ma nic smutniejszego, jak kłaść się spać bez kolacyi, zwłaszcza w tłusty czwartek...
Carmen wzruszyła ramionami.
Chciała coś widocznie odpowiedzieć, ale Perina przerwała tę rozmowę, pomiędzy bratem a siostrą.
— Czego chcecie?... zapytała głosem drżącym, prawdziwym głosem starej kobiety, jaki kładąc maskę przybrała.
Carmen zbliżyła się śmiało i stanęła w miejscu, które przysłonięta abażurem lampa najlepiej oświecała.
Morales podążył za nią, ale ze zwykłą sobie ostrożnością, w cieniu się zatrzymał.
— Czego chcecie?... powtórzyła Perina.
— Zdaje mi się, odpowiedziała młoda kobieta, że to łatwo odgadnąć... Wszak panią za wróżkę uważają?... nieprawdaż?... Wszak zajmujesz się pani ujawnianiem tajemnic przyszłości tym, którzy się zgłaszają do ciebie? wszak, jednem słowem, jesteś pani kabalarką, to jest kobietą stawiająca kabały? Czegóżbym ja zatem mogła chcieć od ciebie, moja pani, przyszłam, żeby się dowiedzieć o przeznaczeniu mojem...
— Ubogą jesteś... mruknęła właścicielka Czerwonego mieszkania.
— To nie żaden wcale sekret!... Ubranie, jakie mam, świadczy o tem aż za wymownie nawet...
— Ja wiedzą moją służę tym tylko, którzy mi dobrze płacą... Czy ty możesz zapłacić?
— Ma się rozumieć, że mogę, odrzekła zapytana, wyciągając z kieszeni talara ostatniego, jak brat jej powiedział i kładąc go na stole.
Morales westchnął głośno.
— Oh! moja kolacyo, zamruczał, przepadłaś ostatecznie... Żegnaj szynko, o której marzyłem, żegnaj buteleczko pękata!... żegnaj pachnący budyniu! żegnaj!... żegnaj... wszystko co lubię!...
Ale Perina wskazała pogardliwie palcem na srebrną sztukę Carmeny i zapytała ironicznie:
— Co to jest:
— To talar sześcioliwrowy... chyba pani widzisz dobrze przecie... i zapewniam cię, że nie fałszywy...
— Wróżę tylko za cenę złota...
— Złota na nieszczęście ofiarować nie mogę... Ten talar to wszystko, co posiadam.
— No to go zabierz sobie, powiedziała wiedźma.
Morales zatarł ręce i mruknął:
— No, no... nie traćmy zatem jeszcze nadziei! Ta czarownica, to dzielna jakaś kobieta!...
— Pani, rzekła Carmen, nie zrażona bynajmniej brutalną odpowiedzią Periny, powiadają, że jesteś bogatą i tak zapewne być musi, bo ludzie schodzą się do ciebie ze wszystkich stron, a nikt się nie targuje nigdy z tobą, najcenniejszym bo skarbem ze wszystkiego — nadzieja... Przyjmij więc dzisiaj grosz od biedaczki, spełnij dobry uczynek...
— To nie moje wcale rzemiosło... Zabieraj swój pieniądz i wynoś się co prędzej...
— Przysięgam, ciągnęła młoda kobieta, przysięgam, że ja bardziej, niż wszyscy inni potrzebuję mieć nadzieję... Potrzebuję wiedzieć przynajmniej, co dla mnie przyszłość zachowuje, potrzebuję zaczerpnąć odwagi i lepszych dni oczekiwać... albo wypocząć po mordującem zmęczeniu tym snem głębokim który śmiercią nazywają...
— Co mnie obchodzi twoja odwaga, albo twoje zmęczenie... Szukaj sobie kogo innego, coby ci na to odpowiedział... bo ja napewno nic ci nie powiem...
— Pani, proszę cię raz jeszcze...
— No, dosyć już tego... wykrzyknęła Perina. Idźcie sobie!... Na mnie inni czekają...
— Pani, błagam cię... błagam cię na kolanach!...
— Czy chcecie przemocą zmusić mnie do mówienia?... przerwała wiedźma. Rozkazuję wam opuścić moje mieszkanie, a jeżeli nie usłuchacie, potrafię was zmusić w tej chwili.
Morales z brodą na ramieniu, a z oczami wlepionemi w cennego talara, już ku drzwiom rejterował, ale Carmen zamiast się cofnąć jak brat zrobił, postąpiła naprzód parę kroków.
Stanęła w pełnem świetle, a zrywając z twarzy aksamitną swoję maskę, powiedziała do Periny z wyrazem goryczy i złości: — Przyjrzyj mi się, moja pani... przyjrzyj mi się dobrze, żebyś mnie kiedyś poznała!... Odmówiłaś nielitościwie mojej prośbie, odmówiłaś mi nadziei, może fałszywej i zwodniczej, ale potrzebnej mi, żeby czekać odważnie... a więc i bez tego czekać będę!.. Nie należę do tych, co upadają pod brzemieniem przeciwności, co padają złamani u stóp drabiny, nie czepiając się rozpaczliwie szczebli, ażeby dojść do celu... Ja należę do tych, co nie ustają w pół drogi, czego już nieraz dowiodłam i jeszcze dowiodę... Ja wejdę na drabinę, ale wtedy biada tobie, bo przysięgam ci zemstę okrutną!..
Kiedy Carmen to mówiła, Perina wpatrywała się w nią z głębokiem zdziwieniem i uwielbieniem widocznem.
Bo niepodobna było wyobrazić sobie coś bardziej wspaniale pięknego, od tej młodej kobiety, poirytowanej i grożącej. Łuki czarnych jej brwi zmarszczyły się pod czołem, istnym modelem greckiej statui, wielkie czarne oczy rzucały błyskawice, nozdrza drżały, rozwarte usta ukazywały jaśniejącą białość zębów, a lekka chmurka różowa, dodawała blasku matowej białości policzkom.
— Widocznie ta kobieta nie jest zwyczajną istotą, myślała wiedźma, ma ona energię, godną całkiem jej piękności!... Kto może zgadnąć, co istotnie przyszłość dla niej zachowuje?... Bądź co bądź, lepiej mieć w niej sprzymierzeńca, niż wroga... A kto może być ten wielki drab z miną bandyty, który jej towarzyszy?... Szczególniejsza figura... daję słowo.
Carmen wypowiedziawszy przytoczone powyżej słowa, odwróciła się od wiedźmy i podążała ku drzwiom, a gdy znalazła się obok Moralesa, ten szepnął jej drżącym głosem z wyrazem nieopisanej chciwości:
— Talar sześcio-liwrowy!... nieszczęśliwa!... zapomniałaś o talarze... Zabierz go!...
Carmen nie posłuchała i szła dalej.
— Zaczekaj!... zawołała nagle wiedźma.
Carmen zadrżała i stanęła.
— Odda ci talara!... mruknął chudy mężczyzna. Carramba!... te wielkie doprawdy szczęście!...
Niech święty Jakób będzie za to błogosławiony!...
— Zaczekaj!... powtórzyła wiedźma.
— Czego pani chcesz odemnie?... zapytała dumnie młoda kobieta wracając.
— Przybliż się... rzekła Perina, niechaj się porozumiemy ze sobą...
— Wielki Boże!... pomyślał Morales. Jeżeli się porozumieją, to nie ma się czego spodziewać. Zatrzyma szelma talara!...
Carmen stanęła w miejscu oświetlonem.
— Powiedziałam ci, że wróżę tylko za cenę złota — przemówiła Perina — i powiedziałam prawdę... Bo uchybiałabym wiedzy mojej we własnych moich oczach, gdybym ją za marną cenę sprzedawała. Ale w tobie jest coś, co mnie zajęło... To, czego ci odmawiam za pieniądze, zrobię dla ciebie darmo, albo raczej na zamianę, bo wydajesz mi się za dumną na to, aby cokolwiek przyjąć odemnie za darmo.
— O czem myślisz?... spytała młoda kobieta.
— Trochę dziwny krój ubrania, jakie masz na sobie i mandolina zawieszona u pasa twojego towarzysza, mówią mi, że jesteście wędrownymi grajkami...
— Tak jest, mruknęła Carmen, a jej twarz pokryła się rumieńcem, śpiewamy po miejscach publicznych, żeby zarabiać na życie...
— A więc, dodała Perina, to samo, co ja dla ciebie, ty dla mnie uczynisz... Kiedy ci wyjawię, czego pozwalają ci się spodziewać linie twojej ręki, ty zaśpiewasz mi piosnkę, balladę z twojego kraju, jednem słowem co zechcesz.
— Najchętniej... odpowiedziała Carmen, dziękuję i przystaję...
— Zabierz-że swój pieniądz najprzód...
Carmen nie śpieszyła się z wykonaniem tego polecenia, ale Morales z głębi sali, gdzie się ukrywał w cieniu, w dwóch skokach znalazł się przy stole, chwycił talar w palce chude i jak szpony drapieżnego ptaka zakrzywione, i ukrył pieniądz w kieszeni.
Spełniwszy to, z równą szybkością powrócił na poprzednie stanowisko.
— Kto jest ten człowiek?... zapytała Perina, uśmiechając się mimowoli pod swoją maską woskową.
— Brat mój, proszę pani... odpowiedziała Carmen z pewnem zażenowaniem, ale dodała zaraz, zapewne, aby podnieść Moralesa w oczach swojej interlokutorki:
— Jest on ślepo do mnie przywiązany, oddałby życie za mnie... jest dobrym muzykantem... jest odważnym, a pałaszem tak robi, żeby się świętemu Jerzemu nawet zawstydzić nie dał...
— Wybornie!... pomyślała Perina. Taka szpada może się przydać w pewnych okolicznościach... Nie trzeba niczem pogardzać.
A głośno powiedziała:
— Podajże mi swoję rękę...
— Służę... odpowiedziała Carmen.
Przez kilka minut studyowała Perina z miną zamyśloną nierówne linie, krzyżujące się na małej białej dłoni, którą trzymała w swoim ręku.
Nagle Perina poruszyła głową, wypuściła rękę Carmen i zaczęła przypatrywać się jej badawczo i podejrzliwie...
— Co tam takiego?... zapytała ździwiona młoda kobieta.
— A to... odparła żywo wiedźma — że pani nie bez przyczyny szydzisz sobie z mojej mniemanej wiedzy!...
— Co chcesz powiedzieć przez to?...
— Ty pytasz mnie o to?...
— Naturalnie, bo cię nic a nic nie rozumiem.
— Chciałaś wprowadzić w błąd moję przenikliwość!.. zawołała właścicielka Czerwonego domu i... bardzo zręcznie odegrałaś swoję rolę... muszę ci to przyznać i przyznaję... Niestety... wcale ci się sztuczka nie udała!... Ze mną było to niepodobieństwem... Nie jesteś cyganką... jesteś wielką damą!... Nie usiłuj zapierać się na próżno... To, co ci mówię, jest dla mnie bezwzględną pewnością... jest to tak dla mnie jasnem, jak słońce.
Czoło młodej kobiety jaśniało tryumfem, kiedy wróżka mówiła, ale radość jej zaraz zbladła i znikła.
— Słuchaj mnie pani, odpowiedziała wzruszona, słuchaj i wierz temu, co posłyszysz... Twoja wiedza jest głęboką... przyznaję, że się niemylisz, ale są pewne przeznaczenia, które przysłaniają nieprzeniknione ciemności... Moja do ich rzędu należy. To, coś mi powiedziała, nie jest ani bezwzględną prawdą, ani fałszem zupełnym... Słowa twoje nie dziwią mnie wcale, a jednakże przysięgam... czy ty słyszysz — przysięgam!... że w tej chwili nie jestem niczem innem, jeno tem, za co ci się przedstawiam, cyganką i włóczęgą, ten zaś nędzny talar, którym pogardziłaś przed chwilą, stanowi cały mój majątek...
— Jeżeli to prawda, wykrzyknęła Perina, to urodziłaś się pod szczególną gwiazdą, i moje oczy widzą w tej chwili to, czego jeszcze nigdy nie widziały i nie spodziewały się ujrzeć kiedykolwiek...
— Cóż pani więc wyczytujesz jeszcze z mojej ręki?.. zapytała zaciekawiona Carmen, co cię tak zadziwia?...
— Niesłychanie świetna przyszłość!... przepych, o jakim świat nie słyszał, władza — prawie królewska!...
— Przepych!... władza!... królestwo!... powtórzyła młoda kobieta, przesuwając rękę po rozgorączkowanem czole. Mnie?... mnie?.. czeka to wszystko?... Czy tylko dobrze słyszałam? — czy dobrze zrozumiałam?... — czy nie żartujesz pani sobie ze mnie? — czy nie szydzisz z nędzy mojej?...
— Przysięgam ci ja teraz!... odrzekła uroczyście Perina. Oznajmiając ci olśniewającą przyszłość, oznajmiam ci ją szczerze... z najzupełniejszem przekonaniem...
— Szczerze i z przekonaniem!... zgadzam się na to... czy jednak nie mylisz się czasami?...
— Nie... nie... ja nie mogę się mylić, bo ja nie odgaduję tego co przepowiadam, lecz widzę...
— Jeżeli nadzwyczajne wróżby twoje sprawdzić się mają, to kiedy zmiana losów moich nastąpi?
— Podaj mi raz jeszcze rękę... muszę się raz jej jeszcze przypatrzeć, zanim odpowiem...
Dwie czy trzy sekundy wystarczyły Perinie do tego dodatkowego egzaminu.
— O!.. odpowiedziała, nastąpi to niezadługo.
— Jakim sposobem dojdę do tych rezultatów wielkich?...
— Na to cała wiedza moja odpowiedzieć nie potrafi...
— A jakże się te przyszłe świetności zakończą?...
— Nie podobna mi zadowolić cię i w tem zapytaniu.
— Dla czego?...
— Bo ręka twoja, to zjawisko prawdziwe... Spojrzyj no tylko sama... linia życia, ta oto, zamiast się przedłużać w potężną rysę — jak jest zwykle u osobistości, których egzystencya ma być bardzo długą — zamiast się zakończyć krótko — co oznacza śmierć wczesną — łączy się po trochu z innemi liniami, w sposób tak szczególny, że nie mogę jej odróżnić, że nie umiem dokładnie oznaczyć, gdzie się zatrzymuje...
— Podług więc wszelkiego prawdopodobieństwa, życie moje będzie krótkie?...
— Krótkie ale świetne, — tak mi się przynajmniej zdaje.
— No... to przyjmuję wyrocznię z radością prawdziwą... Zabłysnąć, jak meteor jaśniejący na ciemnem tle nieba i jak meteor zgasnąć... toż to świetne, co się nazywa, przeznaczenie!...
Nie pragnę niczego więcej i nie spodziewałam się nawet tego...
Wróżba pani ożywiła we mnie całą gorączkę nadziei!...
Dziękuję ci, stokrotnie dziękuje...
Wierz mi, że będę ci wdzięczną serdecznie.
A teraz, gdy dowiedziałam się wszystkiego, czego mogłam się dowiedzieć, nie pozostaje mi nic więcej, jak wypłacić się z długu...
Gotowam służyć...
Powiedziawszy to, dała znak Moralesowi, a ten odczepił swoje mandolinę i zbliżył się do Carmeny.
— Załóż na chwilę maskę, powiedziała Perina, chcę, aby cię usłyszał jeden z przyjaciół moich, który na mnie oczekuje!...
Prześliczne twoje oczy nie pozwoliłyby mu słuchać cię z uwagą, na jaką zapewne głos twój zasługuje.
Carmen zawiązała maskę aksamitną i udała się za Periną do małej salki jadalnej, gdzie już Luc de Kerjean zaczynał się niecierpliwić za długą trochę samotnością.
Morales postępował naturalnie tuż za siostrą.
— Pozwól mi, panie baronie, odezwała się Perina do szlachcica, unikając zwykłej poufałości, pozwól mi przedstawić sobie, młodą i piękną osobę, której przepowiedziałam, o ile mi się zdaje, najpiękniejszą przyszłość... Jest ona, w oczekiwaniu lepszych czasów, śpiewaczką i nie odmówi nam zaprodukować swego talentu...
Baron wstał z krzesła i ukłonił się Carmen z galanteryą.
— Ten pan jest bratem tej panny, ciągnęła Perina, wskazując na Moralesa, odważny to i dzielny człowiek, jeden z najlepszych fechmistrzów w świecie...
Kerjean lekko się skłonił mężczyźnie.
Morales zaś zgiął się prawie do samej ziemi, a z podełba rzucał rozkoszne i pożądliwe spojrzenia ku butelkom wina na stole rozstawionym.
Perina, która śledziła ciekawie kierunek tego spojrzenia, wzięła jednę z butelek nalała z niej w szklankę wina i podała Moralesowi.
Baron uczynił to samo dla Carmeny.
Zaledwie umoczyła ona usta w tym pachnącym trunku.
Morales zato wychylił szklankę swoję i sięgnął po tę, którą siostra postawiła na stole.
— Panienko... odezwał się Kerjan, gotowiśmy cię słuchać... Co do mnie, jestem z góry przekonany, że słuchać będę z przyjemnością...
Carmen skinęła główką, jak wielka dama, dziękująca za należny jej zasłużenie kompliment.
— Jeżeli państwo pozwolicie, to wam pieśń cygańską zaśpiewam...
Kerjean nadstawił ucha z gestem podziwienia.
— Co ci jest?... zapytała Perina, zkąd to ździwienie nagłe?...,
— Zdaje mi się, odpowiedział baron, że ten głos jest mi znany i że go Już słyszałem kiedyś...
Carmen uważnie spojrzała na szlachcica.
— To niemożebne, rzekła, i ja, i brat mój tylko co przybyliśmy do Paryża... Pewną jestem, że po raz pierwszy spotykamy się dziś z panem...
— Ma panna racyę, odrzekł szlachcie, ale ja się niezupełnie jednak mylę, przypominam sobie teraz, do czyjego głosu, jej głos jest zadziwiająco podobnym...
Pochyliwszy się zaś do Periny, szepnął po cichu:
— To głos Janiny de Simeuse...
Nastała chwila milczenia.
— Czekam na ciebie, bracie, odezwała się Carmen.
Morales pociągnął po strunach mandoliny, przygotowując się do akompaniamentu.
Perina zanuciła:
Pierwsze spędziłam dni moje,
Niedbali na trudy, znoje.
W dwunastym roku już derwisz stary,
Zwiędły jak kwiatek wśród suszy,
U stóp mych pragnął składać ofiary,
Myślał, że złotem mnie wzruszy,
Jednak nieczuła na dźwięki złota,
W świat się puściłam daleki,
Zwiedziłam Zante, Maltę, Alota
Zajrzałam nawet do Mekki.
Z sercem swobodnem, jak ptaszek wolny,
Przebiegłam prawie świat cały,
Tu rzucę piosnkę, tam śmiech swawolny,
Ówdzie żart ostry i śmiały.
Daremnie na mnie stawiano sidła,
Darmo Grek śmiercią mi groził,
Arab przedstawiał różne mamidła...
Ich wzrok palący mnie mroził.
Lecz w górach Aragonii uroczej
Poznałam pięknego młodziana,
On spojrzał na mnie tęsknemi oczy
Carmen skończyła śpiew i umilkła.
Luc i Perina nie szczędzili pochwał, bo głos który posłyszeli, posiadał czar nieprzezwyciężony, wnikał do głębi serca i napełniał je wzruszeniem.
— Czy pan wiesz, panie baronie, odezwała się Perina, kogo słyszałeś?...
— Świetną, jak mi się zdaje, śpiewaczkę... odrzekł szlachcic.
— Słyszałeś przyszłą królowę!...
— Królowę opery?.. Bardzo przypuszczam, ta panna zasługuje na to, aby zajęła miejsce w najpierwszym na świecie teatrze...
— Któż panu powiedział o królowaniu w teatrze?... — Ja mówiłam o panowaniu rzeczywistem, o władzy bez granic, jaką wyczytałam z linij tej prześlicznej rączki...
Kerjean skłonił się w milczeniu i niedowierzająco się uśmiechnął.
— Pan myślisz, że szydzę, zawołała Perina, może jednak przestaniesz wątpić, gdy ujrzysz przecudną twarzyczkę, jaką ta maska zakrywa...
Rzekłszy to, właścicielka Czerwonego domu odwiązała sznureczki, przytrzymujące zasłonę cyganki.
Zaledwie baron rzucił okiem na twarz młodej kobiety, wydał głuchy okrzyk i zachwiał się, jakby omdlały.
Ale to nagłe, to dziwne pomieszanie, trwało zaledwie jedno mgnienie.
Przyszedł zaraz do siebie i wyszeptał niepewnym jeszcze głosem:
— Muszę przyznać, że nie spodziewałem się ujrzeć takiej odurzającej piękności... Olśniła mnie, olśniła, jak niespodziany promień słoneczny... Nie waham się teraz przyznać, że żadna, chociażby najświetniejsza przyszłość, nie jest nieprawdopodobną dla tej pani... Takie czoło, może się śmiało upomnieć o koronę... Zanim jednak korona ta ozdobi to czoło, pozwól mi pani ofiarować sobie moje usługi... Powiedz co mogę uczynić dla ciebie?...
— Niczego zgoła nie potrzebuję!... odpowiedziała dumnie Carmen.
— Na Boga!... odezwał się nagle Morales. Co ty mówisz, moja siostro?... Niech pan baron jej nie wierzy!... Nam wszystkiego potrzeba... Posiadamy całego majątku jednego tylko sześcio-liwrowego talara... i ten zaraz dzisiaj musimy rozmienić na kolacyę... Cóż nam pozostanie na jutro?... Ciekawy jestem...
Luc de Kerjean wyjął dwadzieścia pięć sztuk złota z kieszeni wypchanej luidorami, pożyczonemi przed chwilą od Periny.
— Proszę pani, przyjmij tę bagatelkę, tytułem pożyczki, ma się rozumieć... Oddasz mi to później, kiedy nadejdzie godzina twej świetnej przyszłości, na którą z pewnością nie trzeba będzie długo oczekiwać.
Carmen nie wyciągnęła ręki — ale Morales pochwycił dwadzieścia pięć sztuk złota, a jego oliwkowa twarz zajaśniała, niby jesienny pejzaż pod promieniami zachodzącego słońca.
— Dzięki ci za twoję dobroć, panie baronie!... wykrzyknął. Nie pada ona bynajmniej na grunt niewdzięczny!.. Ja panu za to odpowiadam!... Jesteś pan prawdziwym szlachcicem, i gotów jestem, bronić tego, co mówię, ze szpadą w ręku. Carramba!... Jeżeli masz pan przypadkiem jakiego nieprzyjaciela a nawet dwóch nieprzyjaciół, racz wyrzeknąć jedno słówko, a zobaczysz!...
Mówiąc to chudy człowieczek, zabrzęczał starą szpadą i przybrał postawę prawdziwego zawadyaki.
— Przyjmuję oświadczenie twoje, mój dzielny człowieku, odparł pan de Kerjean, i może wkrótce będę miał sposobność wystawić cię na próbę... Powiedz mi więc, gdzie mieszkasz, żebym cię mógł od razu odnaleźć, bez próżnych poszukiwań...
— Panie baronie, odpowiedział Morales, obecne nasze mieszkanie trochę jest za skromne; w oczekiwaniu lepszych czasów schroniliśmy się w podrzędnym zajeździe przy ulicy Puits-qui-Parle, znanym pod nazwiskiem „hotelu świętego Antoniego.“
Dom ten bardzo jest łatwo rozpoznać... Ponad drzwiami sklepu jest tam ładne małe prosiątko, bardzo dobrze z drzewa imitowane, pomalowane na czerwono, ze złoconemi nogami... Gospodarz jest jednocześnie przyrządzającym mięsiwa pieczone i ma sklep na dole. Po całym domu rozchodzi się ponętny zapach gęsi pieczonych na rożnie i smażonej słoninki. Zapewniam pana barona, że to bardzo smutna rzecz dla uczciwych ludzi, mających kłaść się spać o pustym żołądku, oddychać takiemi uroczemi zapachami...
— Pod jakiem nazwiskiem znani jesteście w zajeździe?... zapytał Kerjean..
— Nie miałem potrzeby wyjawiać nazwiska prawdziwego... odparł hiszpan tonem pełnym godności. Nie znoszę ani ciekawych, ani niedyskretnych... Nazywają nas po prostu na ulicy Puits-qui-Parle „muzykanci z Estramadury“...
Szlachcie bretoński wyjął z kieszeni mały pugilaresik i coś w nim zapisał, poczem powtórzył znowu Carmen, że oddaje się na jej usługi, i że jeżeliby go potrzebowała, niechaj zgłosi się do wróżki, a ta go zaraz o tem uprzedzi.
Morales przyczepił mandolinę do paska od szpady, Carmen założyła maskę, poczem brat i siostra opuścili dom Czerwony, pierwszy przepełniony radością, druga upojona nadzieją.
Morales myślał tylko o chwili obecnej, czuł woreczek napełniony sztukami złota, delektował się myślą dostatniej kolacyi, obficie oblanej po długich dniach suchego chleba i czystej wody.
Carmen przeciwnie, zapomniała o wszystkiem wpatrzona olśnionem okiem w obrazy świetnej przyszłości.,
Wkrótce powrócimy do tych dwojga naszych awanturników.
Skoro Perina i Luc de Kerjean pozostali sami, spojrzeli sobie w oczy i zawołali jednocześnie:
— Teraz się porozumiejmy...
— A przedewszystkiem — zapytał baron, powiedz mi, w jakim celu zawróciłaś głowę tej cyganki takiemi ułudnemi przepowiedniami, takiemi szalonemi nadziejami?...
— Powiedziałam to tylko, oświadczyła wróżka, co wyczytałam z ręki tej prześlicznej istoty.
— Co?... więc to prawda?...
— Prawda!.. Bogactwo i potęgę przyszłość dla niej zachowuje...
— Ależ ty, Perino, nie wierzysz w przepowiednie, jakie wygłaszasz...
— Przyznaję... ale bodaj że i źle robię, boć, jak sam widzisz w tej chwili, kochany baronie, przepowiednie te zdają się spełniać...
Szlachcic siedział kilka chwil zamyślony, z czołem pochylonem.
— Teraz na ciebie kolej... rzekła wróżka, gdy się ocknął de Kerjean. Wytłomacz mi, co to znaczyło, to pomieszanie i ten okrzyk, jaki się z twych ust wydobył, gdy cyganka zdjęła maskę... Czy olśniewająca jej piękność tak cię uderzyła, czy może miłość, niby piorun, raziła ci serce?...
Baron potrząsnął głową.
— Nie, rzekł, to zupełnie co innego. Pomieszanie moje inną miało przyczynę...
— A ta przyczyna?...
— Czy obserwowałaś kiedy na łodydze krzaku dwa kwiaty bliźnięta, rosnące i rozwijające się jeden obok drugiego, a tak do siebie podobne formą, kolorem i zapachem, że żadne oko ludzkie nie mogłoby rozróżnić jednego od drugiego, i że możnaby twierdzić, iż to nie są dwa kwiaty, ale jeden dwa razy powtórzony?...
— Bardzo często widywałam podobne zjawisko...
— Otóż ta podróżna śpiewaczka i córka Simeusów są takiemi dwoma kwiatami...
— Czy podobna?... szepnęła z najwyższym podziwem Perina.
— Do tego stopnia podobna, że patrząc na twarz cyganki, zdawało mi się, że patrzę na Janinę Simeuse!... Przypominasz sobie, że gdym posłyszał jej głos, zdawało mi się, iż Janinę słyszę...
W tych dwóch kobietach wszystko jest jednakowe... rysy, figura, ruchy!... Twarze mają ten sam wyraz, usta ten sam uśmiech, oczy tę samą dumę!... Postaw księżniczkę obok cyganki, a nawet oko matki nie będzie ich stanie rozróżnić, a serce się zawaha!... Cóż ty na to, Perino?...
— Powiem, odrzekła wiedźma po chwilowem milczeniu, powiem, że wieczór dzisiejszy jest niezmiernie dla nas szczęśliwy, powiem, że przypadek więcej niż kiedykolwiek staje się naszym sprzymierzeńcem, i że nie trzeba nam tracić z oczu ani tej dziewczyny, ani jej brata...
Kerjean otworzył pugilares i głośno przeczytał:
„Ulica Puits-qui-Parle, zajazd pod znakiem hotelu Świętego Antoniego, zapytać o muzykantów z Estramadury“.
Potem dodał:
— Odgaduję myśl twoję, piękna przyjaciołko, i zgadzam się na nią zupełnie...
Przeszłość jest prawie zawsze odbiciem teraźniejszości, a zwiastunką przyszłości.
Aksyomat ten trafności niezaprzeczonej, w dalszym ciągu opowiadania naszego pozyska stanowcze potwierdzenie.
Teraz sięgnijmy jednak szybko w przeszłość dwóch głównych naszych osobistości: Periny Engrulevent, kabalarki, przepowiadaczki przyszłości, wróżki i czarownicy, oraz barona Luc de Kerjean, zrujnowanego szlachcica, ambitne projekty którego już nam są po części znane.
Skoro to uczynimy, powrócimy do naszej powieści i będziemy ją snuć dalej bez żadnej już przerwy.
To, co teraz opowiedzieć potrzebujemy, działo się na dwadzieścia cztery lata przed rozpoczęciem całej historyi niniejszej, czyli około 1748-go roku.
Prosimy czytelników, aby raczyli udać się z nami w głąb tej prowincyi bretońskiej, którą poeta Brizeaux nazywa:
Pójdziemy w pobliże małego miasteczka Roscoft, na te dzikie płaszczyzny, gdzie wiecznie wzburzony, stary Ocean, wyjąc przeraźliwie, rozbija się o milczące urwiste brzegi.
O milę jaką od tej skromnej nadmorskiej mieściny, wznosił się wówczas na końcu wioski, z pięćdziesięciu domów złożonej, dwór na sposób feodalny zbudowany, z którego dziś ani już śladu nie pozostało.
Dwór ten nazywane w okolicy zamkiem Kerjeanów.
Był on posiadłością pozostałą po wielkich panach noszących to nazwisko, po starej szlachcie, używającej od roku 1360-go tytuła baronowskiego, a przez związki małżeńskie spokrewnionej ze wszystkiemi prawie znaczniejszemi rodzinami prowincyi.
Baron Roger de Kerjean, w 1748-ym roku dochodził siedmdziesięciu lat życia, miał trzydzieści tysięcy liwrów renty w dobrej i pięknej ziemi, co w połowie ubiegłego stulecia było już potężną fortuną, bo w owej epoce 30,000 liwrów, więcej niż dzisiaj sto piećdziesiąt tysięcy znaczyło.
Baron Roger de Kerjean miał jednego tylko syna Luca de Kerjean, który pod smutną przyszedł na świat wróżbą, urodzenie się bowiem jego przed czternastu laty, przypłaciła życiem jego matka.
Powrócimy do niego wkrótce.
Przy końcu wioski, czyli o jakie ćwierć mili od dworu, stał domek, a właściwie chałupa biednej powierzchowności, w której zamieszkiwała poczciwa pewna stara kobieta.
Nazywała się Iwona Tréal i była wdowa po Jakóbie Engrulevent, jednym z gajowych barona.
Dzięki małej pensyjce, jaką jej baron de Kerjean w nagrodę zasług nieboszczyka męża zapewnił, Iwona żyła dosyć wygodnie, a miała przy sobie jedyną swoję córkę, ośmnastoletnią Perinę.
Nadzwyczajna piękność tej ostatniej zaczynała rozpalać płomienie w całej okolicy.
Zaraz się i Periną zajmiemy.
Na najbardziej wreszcie wysuniętym urwisku skały, która bałwany Oceanu kruszyły powoli, wznosiły się ruiny wieży, tak starej, że jej pochodzenie ginęło w pomroce czasów.
Wieża ta znajdowała się o ćwierć mili od dworu i chałupy Iwony.
Ruiny, chałupa i wieża tworzyły rodzaj trójkąta.
Szczególną była ta Perina Engrulevent dziewczyną.
Najładniejsza a przytem najinteligentniejsza z pomiędzy wszystkich swoich towarzyszek, nie miała ani jednej pomiędzy niemi przyjaciółki, nie miała właściwych jej wiekowi upodobań, nie miała usposobień kasty, z pośród której pochodziła.
Instynktownie dumna, z wielką niechęcią, ze wstrętem prawdziwym oddawała się robotom w polu, tak ważnym w życiu rolnika, a żywiła jakieś osobliwsze nadzieje o przyszłości, która we snach się jej ukazywała, a której nie potrafiłaby określić.
Nie czuć było w jej duszy ani naiwności, ani wiary bretońskiej.
To też ksiądz proboszcz miejscowy przerażał się bardzo tem, co nazywał nieporządkiem umysłowym młodej dziewczyny.
Poczciwy kapłan miał istotnie czego się obawiać.
Dziwny, szyderczy umysł Periny, natrząsał się ze wszystkiego, co inni za godne poszanowania uważali, nie oszczędzała ona nawet zasad wiary, co znowu było rzeczą nie do pojęcia prawie w głębi Bretonii i to w połowie ośmnastego stulecia.
Jedna tylko nauka, a przynajmniej to, co sobie jako wiedzę wyobrażała, miały dla młodej dziewczyny pociąg nieprzeparty.
Sama, bez żadnej pomocy, bez żadnej rady, zdołała nauczyć się liter ze starej książki od nabożeństwa, zabłąkanej w chacie matczynej, w której nikt nigdy czytać nie umiał.
Admiracye chłopaków z wioski Kerjeana i z parafij sąsiednich, nie robiły żadnego na Perinie wrażenia.
Była zawsze zimną i obojętną, uważała się za istotę nieskończenie wyższą od tych wszystkich chłopków, i za nic na świecie nie zgodziłaby się żoną którego z nich.
Na co liczyła? Musimy zaznaczyć, że sama tego nie wiedziała, że sama nie potrafiłaby odpowiedzieć na to.
Największą jej przyjemnością było błądzić po wilgotnem wybrzeżu w godzinach odpływu morza, deptać małemi nóżkami, obutemi w ciężkie saboty po gęstym zielsk morskich dywanie i powtarzać sobie na głos wszystkie prześliczne stare legendy, wszystkie stare baśnie o czarownikach i czarnoksiężnikach, jakie starannie zachowywała w pamięci od lat najmłodszych.
Perina, jak już powiedzieliśmy, szydziła ze wszystkiego, przez dziwną atoli sprzeczność, wszystko co fantastyczne, wywierało na nią urok nieprzezwyciężony.
Ale bo zdarzało się nam wszystkim zapewne spotykać, i to nie raz, ludzi z pretensyą do zdrowego rozsądku, nie wierzących w Boga, ale w dyabła wierzących.
Dziwne i biedne te wszystkie ludzkie rozumy...
Oryginalny charakter młodej dziewczyny i jej niepojęte instynkty, doprowadzały matkę do rozpaczy.
Prosta, pobożna kobiecina pościła, odprawiała nowennę za nowenną i gorąco modliła się do świętej Anny o moralną przemianę Periny.
Ta ostatnia pewnego dnia wezwaną została do proboszcza, który postanowił zrobić jej najzupełniej zasłużoną wymówkę za niewłaściwe zachowywanie się w świątyni i roztargnienie podczas nabożeństwa.
Perina słuchała ze zwykłem swojem roztargnieniem napomnień starego sługi kościoła, ale za to znalazła sposobność popełnić nowe przestępstwo, daleko cięższe od wszystkich poprzednich.
Zobaczyła w mieszkaniu proboszcza małą o czerwonych brzegach książeczkę, ukryła ją pod chustkę i zabrała jako cenną dla siebie zdobycz.
Co to była za książka, Perina nie wiedziała, i nie mogła tego się dowiedzieć, bo wiedza jej ograniczała się na możności odróżniania liter i na składaniu ich jakiem takiem, ale złożyć wyrazu a tem bardziej dowiedzieć się jego znaczenia nie potrafiła. Mało ją to zresztą obchodziło.
Książka dla tego, że jej wcale nie rozumiała tem cenniejszą dla niej była.
Zdawało jej się, że te karty pokryte drobnemi znaczkami, zawierały całą wiedzę, wszystkie tajemnice, wszystkie skarby całego świata.
Dumna i szczęśliwa ze zdobyczy, opuściwszy plebanię, udała się w najodleglejszą i najdzikszą stronę wybrzeża, ażeby jej nikt nie przeszkadzał w nauce, jaką rozpocząć zamierzała.
Było to w miesiącu sierpniu.
Tylko co przedzwoniono na Anioł Pański, a ukośne promienie słońca rzucały strumienie światła na wioskę.
Młoda dziewczyna doszła do skały, na szczycie której wznosiła się niby olbrzym z granitu ta stara budowa, o której wspominaliśmy powyżej.
Nazywano ją w okolicy wieżą nietoperzy, z powodu wielkiej ilości tych zwierząt, gnieżdżących się w szczelinach muru i pomiędzy dzikiemi krzakami, przez burzę posianemi, a rosnącemi na tarasie.
Wnętrze wieży dosyć było dobrze zachowane.
Na dole widać było obszerną salę sklepioną bez drzwi i z jednem ostatniem oknem z szyb ogołoconem.
Wązkie schody, których każdy stopień głęboko był w ścianę wmurowany, prowadziły do sali na piętrze i szły coraz wyżej aż do tarasu, z którego rozlegał się wspaniały widok na całą okolicę i nieskończone Oceanu przestworza.
Żaden wieśniak, żaden prostak, żaden rybak nie wchodził nigdy do wieży.
Trzymał ich zdala od niej strach zabobonny.
Wiadomo, że niema w Bretonii ruiny, niema starego zamku, niema skały, do której nie byłaby przywiązana jakaś szczególna legenda.
Ale Perina była kobietą silnego umysłu, rzeczy nadnaturalne najbardziej ją nęciły.
Przestąpiła śmiało próg zarośnięty zielskiem i pnącemi się roślinami i weszła do sali sklepionej. Usiadła na kamiennej ławce, stojącej obok ogromnego komina, na którym widniały jeszcze szczątki herbów jakichś nieznanych, wyciągnęła z za stanika książkę skradzioną, otworzyła ją i starała się zbadać jej zawartość, wymawiając głośno każdą literę i siląc się połączyć ją z innemi literami.
Oddała się trudnej tej i niewdzięcznej pracy całem ciałem i duszą całą.
Gniewało ją, że nie może żadnego osiągnąć rezultatu, biła więc nogą o kamienne płyty posadzki, a wielkie krople potu występowały jej na czoło.
Nagle zadrżała, lekki szmer jakiś, jakby pochodzący z dolnej sali, odwrócił jej uwagę.
Podniosła oczy i pomimo całej mocy charakteru, zatrwożyła się niepomału.
Na wprost niej, na najwyższym stopniu schodów na piętro prowadzących, ujrzała fantastyczną prawie postać, postać nieruchomą, z wlepionemi w nią oczami.
Na razie chciała zerwać się i uciekać, ale się uspokoiła w tej chwili.
Zjawisko, na jakie patrzyła, wyglądało na starca prawie stuletniego.
łysa jego czaszka błyszczała jak pożółkła kość słoniowa, dwa kosmyki włosów śnieżnej białości spadały na skronie, po obu stronach wychudłej twarzy, którą przedłużała bardziej jeszcze broda biała, rozczochrana, aż do połowy piersi spadająca; okulary żelazne zasadzone na zakrzywionym nosie, czyniły oczy podobne do oczu sowy; jakaś opończa niewyraźnego koloru, przewiązana w pasie sznurkiem, okrywała wątłą postać.
Perina pomyślała sobie:
— Albo ta dziwaczna istota jest rzeczywiście starcem — a w takim razie nie grozi mi żadne niebezpieczeństwo, albo jest to istota nadprzyrodzona, a w takim razie uciecbym od niej nie potrafiła...
I uspokojona najzupełniej, czekać postanowiła. Oczekiwanie to nie trwało długo, zjawisko się poruszyło, zeszło ostrożnie z wązkich schodów i zbliżyło się do młodej dziewczyny.
Perina mogła się przekonać wtedy, że rzeczywiście miała przed sobą istotę żyjącą, z ciała i kości złożoną.
— Co ty tu robisz, moje dziecię?.. zapytał starzec dosyć jeszcze dźwięcznym głosem, ale z obcym wyraźnie akcentem, co mowę jego nieprzyjemną czyniło.
Za całą odpowiedź Perina książkę mu swoję pokazała.
— A!a!.. ciągnął starzec, czytasz?... Powinienem to był zauważyć... Ale cóż chcesz, nie mam już dwudziestoletnich przecie oczu... A zresztą może szkła okularów zamgliły się trochę... Powiedz mi, proszę, cóż czytasz?...
Dziewczyna podała książkę, a starzec pochwycił ją pomarszczoną swoją ręką, jak u mumii zasuszoną.
— „Nowy wykład teologii, do użytku dusz-pasterzy.“
Przeczytał głośno i wybuchnął śmiechem.
— Niechże cię licho porwie, moja ty prześliczna mała!.. ależ szczególniejsze to czytanie dla dziewczątka w twoim wieku!.. Czy miałabyś przypadkiem powołanie na zakonnicę, czy masz zamiar wstąpić do którego z sąsiednich klasztorów?...
— O! nie!... wykrzyknęła żywo Perina.
— A więc po cóż to czytasz?
— Niestety! — westchnęła piękna bretonka, ja nie czytam... ja się próbuję nauczyć...
— Czytać...
— Tak.
— Tak bardzo pragniesz tego?...
— Czy pragnę?... Połowę życiabym za to oddała!..
— Nic łatwiejszego, jak cię zadowolić...
— Jakim sposobem?...
— Ja cię nauczę...
— Pan?... wykrzyknęła zdumiona Perina.
— Dla czegóżby nie? Moja nauka tak dobra; jak każda... jeżeli ci się podoba, możesz mieć lekcyę codzień...
— Co dzień?...
— Ależ tak!...
— Gdzież pan mieszka?...
— Tutaj...
— W tej wieży?...
— W tej starej baszcie, jakkolwiek ją się komu nazywać podoba... Nie przypuszczam, aby właściciel był tyle nieludzkim, iżby chciał ztąd mnie, biednego starca, wyrzucić...
— Przecież ta wieża nie należy do nikogo... stoi pustką od stu lat przeszło...
— Była może pustką wczoraj... ale dzisiaj jest już zamieszkałą...
— Nie widzę żadnych sprzętów...
— Ba!... sprzęty niepotrzebnie tylko zawalają mieszkanie...
— Niema nawet łóżka...
— Bo ja nie jestem żaden „wygodnicki“... Na snopku słomy tak samo dobrze zasypiam, jak i Ludwik XV na puchach w wersalskim pałacu...
— Jakże pan żyjesz tutaj?...
— To moja rzecz, kochane dziecko... nie kłopocz się o to wcale, ja wszędzie żyć potrafię... ja należę do tych, którym dobrze zawsze i wszędzie...
— Któż więc pan jesteś?...
— Mędrzec.
Mędrzec?.. to znaczy uczony?...
— To znaczy więcej trochę, chociaż w ogólności uczeni nie są mędrcami... ja, który do ciebie mówię, jestem jednym i drugim...
— Więc skoro pan jesteś mędrcem, to znaczy, że wszystko umiesz?...
— Wszystko, i jeszcze coś innego... de omni re scibili, et quibusdam aliis...
— I tego co sam umiesz, będziesz chciał także mnie nauczyć?...
Starca porwał śmiech tak wielki, że cała jego wątła postać trzęsła się, jakby w gwałtownym paroksyzmie febrycznynm.
— Chcesz, abym cię nauczył tego, co ja umiem? powiedział następnie, potrzebaby na to czasu trochę, moje dziecko... No, ale nie powiadam nie...
zaczniemy od czytania, a później zobaczymy...
— Kiedy mogę mieć pierwszą lekcyę?...
— Jutro, jeżeli chcesz...
— Dla czego nie dzisiaj?...
— Bo dzisiaj dużo chodziłem i jestem za bardzo zmęczony...
— Wypocznij zatem jak najprędzej... bo mnie pilno zostać uczoną...
Starzec znowu się śmiać zaczął.
— A to dyabelskie rogi!... zamruczał, a to natarczywość!... Będzie to bodaj uczenica, która mi może przynieść honor...
— Idę już, a pan wypoczywaj sobie... zawołała Perina, przyjdę tu jutro o tej samej porze... Ale przyrzekasz mi pan, że cię jutro zastanę?...
— Bądź najzupełniej przekonana, moja piękna.. Stary Izaak ma niewzruszony zamiar pozostać w baszcie nietoperzy, dopóki go z niej w czterech deskach nie wyniosą...
Zaspokojona tem zapewnieniem Perina, skierowała się ku drzwiom, ale zawróciła od nich jeszcze i powiedziała:
— Gdybyś rozmawiał z ludźmi naszej okolicy, albo z chłopakami naszej wioski, nie mów im, że mnie uczysz i że mnie zrobisz uczoną... Nie trzeba, ażeby o tem wiedzieli...
— Miałbym im o tem mówić?... a to po co znowu?.. Śpij spokojnie, śliczna dzieweczko, stary Izaak milczącym jest jak cela więzienna, dyskretnym jak grób...
Musimy w kilku słowach opowiedzieć naszym czytelnikom, kto był na prawdę ową dziwną osobistością, jakąśmy im przedstawili.
Był to Samuel Izaak Keyser, żyd niemiecki, w r. 1772 starzec ośmdziesięcio-pięcio letni.
Sześćdziesiąt lat mieszkał był w Paryżu, gdzie zrobił sobie ogromną i tajemniczą renomę pod imieniem Samuela.
Bardzo był mądry, a jeszcze bardziej występny, był skąpy, a raczej chciwy i postanowił za młodu zostać za jaką bądź cenę bogatym.
Po namyśle przyszedł do przekonania, że najprędzej i najpewniej dojdzie do majątku, wyzyskując słabe strony ludzkości, jej błędy, ambicye, szaleństwa i winy.
Zręczny jak żyd i jak żyd, przebiegły, zrobił się astrologiem i wkrótce potrafił ściągać do siebie tłumy.
Złoto napełniło wkrótce wszystkie jego kasetki i kufry.
To nie wszystko jeszcze.
Przypadek, albo raczej jeden z tych trafów niewytłomaczonych, jaki złych ludzi zbliża ze sobą, postawił na wprost siebie Samuela i Exiliego.
Włoch Exili, był uczniem i przyjacielem kawalera Saint-Croix i markizy de Brinvilliers.
Dusza włocha i dusza żyda łatwo się ze sobą zrozumiały.
Ścisła zażyłość połączyła niebawem dwóch tych ludzi.
Włoch nie miał wkrótce żadnego sekretu dla Samuela, a ten ostatni probować mógł w tajemniczem laboratoryum włocha wszelkich piekielnych kombinacyj z truciznami.
Dzięki temu Samuel zobaczył się na drodze, niechybnie prowadzącej do milionów i zaczął sprzedawać za piękne pieniądze trucizny sukcesorom, pragnącym używać kosztem krewniaków bogatych.
Za oddzielnem, dziesięć razy większem wynagrodzeniem, zobowiązywał się sam wysyłać na tamten świat testatorów.
Wszystko szło Samuelowi jak najlepiej, dopóki żył Exili — to jest, dopóki wszystkie niewytłomaczone zgony można było zapisywać na rachunek tej złowrogiej bandy trucicieli, jaką pan de Regnier ścigał napróżno w ciemnościach starego Paryża.
Skoro jednak ostatni spólnicy tej nikczemnej hordy pokończyli na palach lub stosach, skoro Samuel znalazł się ostatnim reprezentantem tak niegdyś kwitnącego przemysłu, dochody jego powiększyły się wprawdzie, ale powiększyło się też ogromnie i ryzyko.
Posiadając już majątek ogromny i lata sędziwe, powinien był zatrzymać się na fatalnej drodze, po jakiej postępował, ale nie miał tej przezorności, albo raczej nie miał tyle mocy nad sobą.
Posiadał dużo... — od dawna już miał z górą milion, ale chciał więcej jeszcze.
Chciwość na złe mu wyszła.
Piorun spadł niespodzianie na starego nędznika.
Z powodu licznych skarg, jakie przeciwko niemu wniesiono, skarg popartych potępiającemi dowodami, skazany został na uwięzienie, zdołał jednakże uciec skrytemi drzwiami, zabierając z całego mienia dwie czy trzy setki luidorów, schowane w trzosie skórzanym, jaki zawsze nosił na sobie.
Skazano go zaocznie na spalenie na stosie — dom i skarby, nagromadzone w piwnicach, na rzecz państwa zabrano.
To trzeba zaznaczyć, że Samuel nie umieszczał nigdy nigdzie pieniędzy, miał bowiem największą przyjemność godzinami całemi wysiadywać nad niemi i pieścić się ich dźwiękiem metalicznym.
Kiedy się to działo w Paryżu, żyd, w gruncie filozof wielki, pocieszał się tem, że w burzy, jaka nad głową jego zawrzała, mógł stracić nie tylko pieniądze ale i życie — i nocami pieszo pociągnął ku Bretonii.
Wyrozumował sobie, nie bez racyi, że nigdzie nie będzie dlań, starego przestępcy, tak pewnego schronienia, jak na tej ziemi klasycznej, ziemi żywej wiary i prawości, nigdy niczem nie skalanej.
Nareszcie pewnego pięknego poranku, przybywszy nad brzegi Oceanu, zobaczył wieżę nietoperzy wprost przed sobą.
Zwiedził ją i uznał, że dostatecznie jest zrujnowaną na to, aby ją objąć w bezpłatne posiadanie.
Wzgląd niezmiernie obecnie dla żyda ważny!
Zainstalował się na godzinę zaledwie przed tem, nim Perina próg jej przestąpiła.
Byliśmy świadkami tego pierwszego ich spotkania.
Pozostaje nam teraz zawiadomić czytelników, o rezultatach tego zdarzenia.
Żyd astrolog i truciciel w wieży osiedlony, nie mógł znaleźć pilniejszej i inteligentniejszej nad Perinę uczenicy.
Po kilku tygodniach, nie tylko umiała już czytać ze swojej książki, lecz czytała także płynnie drżące i nierówne pismo Samuela.
Starzec nie skończył na tam swojej nauki — dał dziewczynie pióro w rękę i zaczął jej wskazywać, jak się ma z niem obchodzić.
Bretonka była, jak wiemy, gwałtownie żądną nauki — a pierwsze wiadomości, jakie zdobyła, jeszcze bardziej ją do niej zapaliły.
Prosiła Samuela, żeby nie odmówił jej dalszej edukacyi — stary zaś żyd, znalazłszy w uczenicy umysł przewrotny, duszę spaczoną i łatwą do zupełnego zepsucia, postanowił odkryć jej tajemnice swojej przeszłości przekazać jej fatalną spuściznę po sobie.
— To dziecko potrafi kiedyś godnie mnie zastąpić, powtarzał sobie, zajmie ono moje miejsce, pomści się nad tymi, co się mną posługiwali, a potem pozwolili nikczemnie skazać na śmierć, nie starając się ani jednem słowem mnie ocalić.
Od tej chwili Samuel stał się tak pilnym nauczycielem, jak pilną była uczenicą Perina.
Wkrótce dziewczyna wtajemniczoną została we wszelkie praktyki astrologiczne, we wszelkie kabały, wróżby i inne, tak popłatne w wiekach średnich nauki — ale dziwna rzecz, żyd ucząc, zabraniał wierzyć w to, co uczy.
— Aby z pomyślnym skutkiem wyzyskiwać pospólstwo, potrzeba być samemu jak największym sceptykiem.
Rok czasu wystarczył zupełnie na to, aby Perina przyswoiła sobie najdokładniej wszystkie wiadomości, cierpliwie przez Samuela od lat sześćdziesięciu zdobywane.
Następna edukacya bretonki zmieniła całkiem kierunek.
Pustelnik z wieży odkrył swojej uczenicy arcana tajemniczej i okropnej nauki o truciznach.
Pod kierunkiem ex-przyjaciela i powiernika Exiliego, młoda dziewczyna robiła tak szybkie postępy, że zanim rok drugi upłynął, nie miała już czego się uczyć od żyda.
Samuel, jakby czekał tylko tej chwili, ażeby świat opuścić i oddać dyabłu szkaradną duszę, która oddawna piekłom się należała.
Razu jednego w sierpniu 1750 r., akurat we dwa lata po przybyciu żyda do Bretonii, Perina poszła na zwykłą do wieży wizytę.
Czas był brzydki, niebo zachmurzone; nieustanne błyskawice pruły chmury, nad Oceanem nagromadzone.
Minęła salę dolną, weszła na schody prowadzące na pierwsze piętro i zastała tam Samuela wyciągniętego na snopku słomy.
Pargaminowa twarz jego przybrała kolor jakiś szczególny, oczy nie miały już żadnego blasku, powolny i ciężki oddech unosił chwilami zapadłe piersi.
— Czy to ty Perino?... wyszeptał żyd, kiedy dziewczyna przed nim stanęła.
— Pytasz, czy to ja?... wykrzyknęła dziewczyna. Czyliż mnie nie widzisz?...
— Nie... nie widzę, odpowiedział Samuel i zaledwie, że cię słyszę... Palec śmierci już mnie dotyka... Paraliż mnie obejmuje i w trupa zamienia...
Nim godzina upłynie, wszystko się skończy...
Bretonka nic nie odpowiedziała.
Widocznem było dla niej, że się Samuel nie myli.
— Pochyl się ku mnie, ciągnął żyd, bo mi głos słabnie coraz bardziej i posłuchaj ostatnich rad moich... ostatniej woli mojej... ostatnich rozkazów mistrza... Dałem ci jedynie wartościowe dobro, jedyny nieporównany talizman: wiedzę złego!... Będziesz dzięki mnie bogatą i potężną... Twoja przyszłość jest w twoim wyłącznie ręku... Opuść ten kraj, bo nie mogłabyś żyć tutaj ze swojemi ambicyami i pragnieniami, które poznałem i rozwinąłem, jak tylko mogłem najlepiej... Paryż jest Babilonem obecnym, tam wszystkie namiętności i wszystkie występki mają czcicieli swoich... I namiętności, i występki, będziesz tam mogła i potrafisz wyzyskać... W błocie szukać będziesz złota i znajdziesz plon obfity... Przewyższy on oczekiwania twoje, przewyższy marzenia nawet twoje!.. Ja zdobyłem miliony... — ty je tak jak ja zdobędziesz... Bądź jednak zręczniejszą i mądrzejszą od twojego mistrza... — Umiej powstrzymać się w stosownej chwili — umiej utrzymać złoto... Złoto i wiedza, oto dwa najpotężniejsze w życiu słowa... reszta to głupstwo... reszta jest niczem...
Umilkł, głuche chrapanie konania zmieszało się z urywanym oddechem.
Burza, pędzona z najodleglejszych punktów horyzontu silnemi podmuchami wiatru, zbliżała się tymczasem.
Przeciągłe grzmoty już się rozlegać zaczynały.
Żyd orzeźwiony na chwilę, opadł znowu na słomę.
— Skończyło się... pomyślała dziewczyna, już więcej nie będzie mówił...
Omyliła się jednakże,
Ręka Samuela dała jej znak w tej chwili, aby się znowu pochyliła.
Spełniła rozkaz i prawie przyłożyła ucho do zamierających ust starca.
W ostatnim tchnienia posłyszała urywane tylko słowa:
— W około mnie... pas... złoto... dla ciebie... Paryż... idź... nie zapomnij...
Usta drgały jeszcze, ale głos już zagasł.
Perina słuchała jeszcze.
Po kilku sekundach głębokie milczenie przerwane zostało uderzeniem piorunu.
Padł tak blizko, że bodaj w samą wieżę ugodził.
Młoda kobieta ukryła twarz w obu dłoniach.
Zgalwanizowane ciało Samuela zadrżało po raz ostatni na nędznem posłaniu.
Krótkie chrapnięcie wydarło się z zaciśniętego gardła, oczy się przewróciły i wszystko się skończyło.
Perina przez chwilę wpatrywała się w trupa, bez najmniejszego wzruszenia na obojętnej twarzy. Następnie pochyliła się nad ciałem, nie probująć nawet, czy serce bić przestało, odpięła pas skórzany, otworzyła go, przykucnęła na kamiennej posadzce i zabrała się chciwie do rachowania sztuk złota, jakie znalazła.
Było około dwóchset luidorów.
Resztę wydał żyd przez dwa lata pobytu swojego w Bretonii, na życie i na sprowadzenie z sąsiedniego miasta kilku książek astronomicznych, potrzebnych do edukacyi Periny.
Była pijaną z radości — złoto, jakie przerzucała garściami, zdawało jej się skarbem niewyczerpanym.
Uśmiechała się jej przyszłość rozkoszna.
Żadna przeszkoda nie może stanąć jej teraz na zawadzie... dzięki otrzymanej sukcesyi, będzie mogła pojechać do Paryża, do tego miasta zaczarowanego, w którem czekają na nią bogactwa i władza...
O tem, ażeby jednę łzą, jedno westchnienie poświęcić temu, którego trup zimny leżał tuż przy niej — ani pomyślała nawet.
Uczenica była zatem zupełnie godną mistrza.
Burza szalała w całej mocy.
Grzmoty rozlegały się bezustannie.
Wzburzone bałwany Oceanu biły z głuchym łoskotem w skałę, na której wieża się wznosiła.
Deszcz z gradem wpadał przez szczeliny wiatrem wpędzany.
Perina zeszła do dolnej sali, ukrywszy przedtem pod pierwszą z trzech bretońskich spódniczek, pas drogocenny, co mieścił w sobie jej fortunę i jej nadzieje przyszłe.
Czekała, dopóki burza się nie uspokoi, ażeby do wsi powrócić.
Po godzinie czasu wiatr uspokoił się trochę, błyskawice pobladły, grzmoty się oddaliły i miejscami z po za chmur czarnych — niebieskie obłoki przeświecać zaczęły.
Nakoniec jasny promień słońca ozłocił posępne mury i kwiaty wodne.
Bretonka opuściła wieżę i zaczęła biedz szybko do wsi.
Zaledwie uszła paręset kroków, gdy na skraju gaju dębowego spotkała się z młodym człowiekiem. Szedł on ze strzelbą na ramieniu i dwoma psami.
Schronienia podczas burzy nie szukał widocznie, bo z eleganckiego, strzeleckiego kostyumu, lała się woda strumieniem. Jakby skakał w ubraniu do morza.
Był wzrostu słusznego, ale twarz miał dziecinną prawie.
Prześliczne rysy i świeżość zdradzały lat najwyżej piętnaście. Rysy miał nadzwyczaj regularne i arystokratyczne.
Nie będziemy zresztą podawać szczegółowego portretu młodego panicza, którego znają już czytelnicy nasi. Przedstawiliśmy im barona Luca de Kerjean, gdy doszedł trzydziestego ósmego roku... niech odgadną, czem był ten młody szlachcic w zaraniu swojego wieku.
Bretonka, zobaczywszy pana de Kerjean, nie mogła powstrzymać gestu niezadowolenia i niecierpliwości, gdy przeciwnie twarz młodego strzelca największa radość rozpromieniła.
— Szukałem cię, Perino!... wykrzyknął żywo, i straciłem już całkiem nadzieję spotkania cię dzisiaj...
— Szukał mnie pan?... zapytała dziewczyna z ironicznym ukłonem. To honor dla mnie nielada... A dla czego mnie pan szukał... jeżeli wolno: zapytać?...
— Czyż podobna, ażebyś mi zadawała podobne pytanie, okrutnico?...
— Aby się dowiedzieć... potrzeba się przecie zapytać...
— Więc nie wiesz, że ja żyć nie mogę bez ciebie... nie wiesz, że jedynem mojem marzeniem jest, spotkać się z tobą... i powiedzieć ci, co mi przepełnia duszę... powiedzieć ci, że cię kocham!...
— Skoro pan to już raz powiedział, to po-cóż tak ciągle powtarzać?...
— Ażeby cię poruszyć wreszcie, ty najpiękniejsza i najnielitościwsza istoto!...
— I pan, który takim jesteś uczonym, nie rozumiesz tego, że mnie wcale nie wzruszasz?...
— To właśnie doprowadza mnie do rozpaczy!.. ale mam jednakże nadzieję...
— Źle pan robisz... słowo panu daję!...
— Czy więc, ukochana moja tygrysico... znajdujesz, żem ciebie niegodny?...
— O! panie Luc, nie jestem przecie taka głupia!... wiem aż nadto dobrze, że pan jesteś wielkim panem, a ja biedną dziewczyną...
— Nie wierzysz w moję miłość?
— Naturalnie, że nie wierzę!... O!... macie wy piękne słówka dla obałamucania niewinnych, jak macie piękne zwierciadła dla przywabiania skowronków... Ale ja nie dam się złapać!.. Za młody pan jesteś, panie Luc, ażeby można zaufać twojej miłości... W twoim wieku nie wie się jeszcze, co to jest miłość...
— Wierzysz w to, Perino?...
— Najzupełniej.
— A więc jeżelibym cię przekonał, że moja miłość jest rzeczywistą, bezgraniczną, że trwać będzie zawsze... cóżbyś powiedziała na to?...
— Gdybyś mi pan tego dowiódł?...
— Tak.
— No, to najprzód dowiedź... a później zobaczymy...
— A więc!... wykrzyknął młodzieniec, słuchaj i wątpij jeszcze, jeżeli możesz: ja chcę cię wziąć za żonę...
Perina odpowiedziała głośnym śmiechem.
— Co?... wyśmiewasz się ze mnie?...
— Ah!... panie Luc, wiem, co panu jestem winną, ażebym mogła sobie żartów z pana pozwalać!... odrzekła dziewczyna. Nie... nie, ja się wcale nie wyśmiewam z pana... ale pan sobie żartuje ze mnie...
— Przysięgam ci, że nigdy w życiu poważniej nie mówiłem... Daję ci słowo szlacheckie, że pragnę cię poślubić...
— Szaleństwo.
— Szaleństwo?... Dla czego?...
— Dla stu przyczyn...
— Jakich?
— Najprzód czyż pan żeni się kiedy ze swoją poddaną?
— Czasami... Piękność jest świetnym herbem... czyż nie widziano królów poślubiających pasterki?
— Bardzo wyjątkowo chyba.
— Częściej, aniżeli ci się zdaje.
— Pan masz lat szesnaście, a ja dwadzieścia.
— Cóż to szkodzi?... Jeżeliby miłość zajmowała się takiemi pustemi szczegółami, nie byłaby miłością... Z resztą daleko lepiej, że jestem młody... dłużej cię będę kochał.
— A cóżby powiedział pan baron, ojciec pański? Czy przypadkiem miałbyś pan jego zezwolenie w kieszeni?
— Mój ojciec nie będzie nic o tem wiedział.
— A!... więc to sekretne małżeństwo proponuje mi mi pan, panie Luc?
— Zapewne... odpowiedział młody człowiek, widocznie zainteresowany. Wynajdę w sąsiedztwie jakiego poczciwego księdza, który związek nasz pobłogosławi i nierozerwalnym go uczyni... ogłosimy go później, kiedy panem siebie zostanę.
— A kiedy pan będziesz tym panem?... jeżeli zapytać wolno?
— Po śmierci mojego ojca
— Więc do tej pory pozostanę Periną Engrulevent jak obecnie!... Dziękuję bardzo, panie Luc!... Dziękuję bardzo!...
— Zastanów się, że nie będziesz czekać zbyt długo!... Ojciec mój, to człowiek stary i bardzo wątłego już zdrowia... Nie pociągnie długo. Wkrótce będziesz dziedziczką i baronową, będziesz miała z górą dziesięć tysięcy renty.
— Panie Luc, znam ja wartość przysłowia, które powiada: — „Il ne faut pas compter sur les souliers d’un mort,“ — znam też inne, które utrzymuje: — „Mieux vaut tenir que courir!“ Zdaje mi się, że obadwa mają racyę, to też czekać będę, dopóki broda panu nie urośnie, i dopóki nie zostaniesz dziedzicem.
Skłoniła się i zabierała do odejścia, ale Kerjean ją zatrzymał.
— Jakto?... wykrzyknął, odmawiasz mi?...
— Z przyjemnością.
— Ale czyż nie widzisz, że ja umrę ze zmartwienia!...
— Wyglądasz pan jak róża... i myślę, że się wkrótce pocieszysz...
— Perino... okrutna Perino!... — Do widzenia, panie Luc... bywaj mi pan zdrów...
— Pójdę za tobą...
— Czy aż do mojej matki?...
— Pójdę za tobą na koniec świata nawet... chyba, że mi pozostawisz teraz... natychmiast... trochę nadziei...
— Oh! jeżeli o to tylko chodzi... to miej nadzieję, panie Luc, miej, wiele ci się tylko spodoba... Przystaję na to z całego serca...
— Mnie potrzeba czego innego jeszcze...
— Co takiego?...
— Żądam, abyś mi przyrzekła przyjść jutro w jakie oddalone miejsce, gdziebym mógł się nagadać z tobą, przekonać cię...
Perina zdawała się namyślać.
— A gdybym się stawiła na tę schadzkę?... zapytała po chwili.
— Byłbym najszczęśliwszym z ludzi...
— I pozwoliłbyś mi dzisiaj powrócić spokojnie do matki?...
— Przyrzekam.
— Jutro zatem, na godzinę przed wieczorem, czekać pana będę w sali na pierwszem piętrze w starej wieży.
Powiedziawszy to, Perina spuściła oczy, jak gdyby zawstydziła się tem przyrzeczeniem swojem, i pobiegła śpiesznie do wioski.
Luc Kerjean śledził za nią oczami, a potem z miną trymfującą skierował się do domu ojca, powtarzając sobie po cichu:
— Jutro... jutro!..
∗
∗ ∗ |
Tego samego wieczoru, w godzinę po zachodzie słońca, Perina wybrała. najlepszą, jaką miała bieliznę, wybrała i świąteczne swoje suknie, związała węzełek i powiesiwszy takowy na kiju, opuściła śpiesznie chatę w której się urodziła, i gdzie żyła od lat dwudziestu, gdzie tak kochaną była...
Nie pocałowała nawet na pożegnanie starej swojej matki, rozłączyła się z nią na zawsze z oczami suchemi i sercem lodowatem.
Spadkobierczyni tajemnic żyda Samuela minęła wioskę i poszła drogą wiodącą de Paryża.
Kerjean dochodził dopiero lat szesnastu, ale już namiętności, jakie miały następnie spaczyć całe jego życie, nurtowały w młodzieńczej duszy.
Syn dumnego barona był prawie jeszcze dzieckiem, a już jednak piękność Periny wywarła na nim głębokie wrażenie.
Dziewczyna, jak wiemy, przyjmowała zaloty i oświadczyny młodzika z pogardliwą obojętnością.
Cnotliwość ta nie pochodziła bynajmniej z przymiotów bretonki, bo tych na nieszczęście nie miała ona wcale, pochodziła z jej chłopskiego rozumu.
Nadskakiwania Luca nie pochlebiały nawet próżności Periny, rozumiała bowiem dobrze, że dziecko, które jej serce ofiarowywało, oddałoby je także pierwszej lepszej napotkanej na drodze dziewczynie; wiedziała nadto, że ta miłość nie może jej na nic się przydać, że marzyć o małżeństwie z de Kerjeanem byłoby niedorzecznem szaleństwem, wiedziała wreszcie, że zostać żoną szesnastoletniego szlachcica nie było sposobu, bo szlachcie ten nie zależał od siebie, bo nie dysponował majątkiem, który kiedyś dopiero miał do niego należeć.
Z tych racyj natręctwo Luca zaczynało ciążyć Perinie i chciała koniecznie pozbyć go się raz na zawsze.
Luc miał złą naturę, — oprócz wad przeróżnych, był także wielkim egoistą i posiadał gorące pragnienie niezależności.
Może żelazna jaka ręka zdołałaby go była utrzymać w karbach, możeby była niepozwoliła na wybujanie złych jego instynktów. Ale ręka barona Kerjeana ojca, była na to za słabą, za łagodną.
Starzec ubóstwiał swoje dziecko, swojego jedynaka w którym złożył wszystkie nadzieje.
Przywiązanie to, rozczulające prawdziwie, miało spowodować w niedalekiej przyszłości opłakane następstwa.
Pan de Kerjean obawiał się sprawić synowi najmniejszą przykrość, nie sprzeciwiał mu się w niczem, starał się odgadywać jego myśli, zaspakajać jego pragnienia, wolę, grymasy nawet, to też Luc od samego dzieciństwa używał wolności zupełnej, a często jej nadużywał, nie dawał nic biednemu starcowi w zamian za miłość bezgraniczną.
Smutne to... ale prawdziwe!
Luc Kerjean nie kochał wcale ojca, nie kochał go nawet tyle, żeby pozornie choćby okazywać mu jakieś względy.
Chłopak, zaledwie szesnastoletni, wyczekiwał z upragnieniem na śmierć rodzica, aby po nim zagarnąć majątek.
Przypominamy wszak sobie, jak mówił do Periny: Ojciec mój już jest i stary i słaby... nie pociągnie z pewnością długo.
Dziecko, które ma ohydną odwagę wymówić coś podobnego, jest już zgubionem na zawsze!...
Pozostawiliśmy Luca, gdy uradowany wracał śpiesznie do domu.
W chwili, kiedy przestąpił próg bramy, uderzony został dziwacznym ruchem, jaki panował na dziedzińcu pustym i spokojnym zwykle.
Służący biegali z jednej części domu do drugiej i, załamywali ręce.
Gdy spostrzegli panicza, bolesne ich pomieszanie powiększyło się jeszcze.
Zaraz też stary intendent, który cieszył się wielkiem zaufaniem barona, wybiegł naprzeciw Luca i przystając o dwa przed nim kroki, wybuchnął głośnym płaczam.
— Cóż to takiego, Jocelyn?... zapytał zdumiony panicz.
— O! panie Luc... wielkie nieszczęście!... straszne nieszczęście!... wyszeptał intendent.
— Co za nieszczęście?... Co się stało? powiadaj prędko!...
— Pan baron... ojciec pański... mój pan poczciwy... mój najlepszy pan...
— Co takiego?...
— Umiera!...
— Niepodobna! — wykrzyknął Luc. Dziś rano, wychodząc na polowanie, zostawiłem go zdrowego zupełnie!...
— Pan zachorował punkt o dwunastej... w chwili właśnie gdy zadzwoniono na Anioł Pański... Spadł z fotelu na podłogę jak nieżywy i od tej pory ani otworzył oczu, ani przemówił... Trzech służących biega po całej wsi za panem, a czwartego wysłałem do Roscoff, po doktora...
Luc nie słuchał więcej, oddał fuzyę intendentowi i pobiegł do pałacu, do pokoju ojca.
Serce biło mu gwałtownie, silne wzruszenie burzyło krew w żyłach, kilka łez stoczyło się po policzkach.
Jakkolwiek najsłabszem byłoby przywiązanie synowskie, nigdy jednakże żaden nie potrafi wejść z suchemi oczami do konającego ojca...
Luc uległ prawu ogólnemu.
W obszernym pokoju, wyłożonym dokoła czarnym dębem, na wielkiem wzniesionem łóżku pod baldachimem, leżał stary magnat, nieruchomy, do trupa już podobny.
Białe, gęste jego włosy niewiele się różniły od białej powłoczki poduszki.
Na twarzy znać było ślady apoplektycznego ataku.
Pan de Kerjean rzeczywiście uległ tej piorunującej chorobie.
Czterech czy pięciu służących płakało przy łóżku, ksiądz proboszcz odmawiał zcicha modlitwy.
Usunęli się wszyscy, ażeby zrobić miejsce synowi.
Luc padł na kolana, chwycił rękę ojcowską i poczuł, że była ciepłą.
— Ojciec żyje, pewny jestem!... wykrzyknął. Można go jeszcze uratować!..
Okrzyk szczerym był, możemy zapewnić.
Po raz pierwszy i po raz jednocześnie ostatni w życiu, Luc uległ dobremu popędowi.
Ksiądz proboszcz odpowiedział młodemu człowiekowi, że służący wysłany do Roscoff po doktora przed trzema godzinami, nie powrócił, i że to niewytłómaczone opóźnienie naraziło życie barona na wielkie niebezpieczeństwo.
Zaledwie skończył, lekarz się ukazał.
Nie był w domu i musiano go szukać po okolicy.
Doktór nie był bardzo uczonym człowiekiem, doświadczenie jednakże, jakie miał, czasem wiedzę zastępowało.
Obejrzał chorego, pokiwał głową w sposób nie bardzo obiecujący, i nie tracąc ani chwili czasu, wyjął lancet i przeciął żyłę.
Krew z początku płynęła bardzo powoli, kropla po kropli, potem puściła się obficiej i chory otworzył wkrótce przymknięte powieki i poruszył ustami.
Chciał coś powiedzieć, ale niepodobna go było dosłyszeć.
— Czy może być ocalony?... zapytał ksiądz.
— Nie wiem jeszcze... odpowiedział doktór, i nie mogę jeszcze ręczyć... Zostanę na noc przy chorym...
— I ja także... dorzucił kapłan.
Luc, którego przywiązanie synowskie znacznie już oziębło tymczasem, oświadczył, że uczyni to samo.
Noc przeszła spokojnie. Nad ranem baron jakby odzyskał zupełnie przytomność... Sparaliżowane usta nie mogły wprawdzie mówić wyraźnie, ale pełne przywiązania spojrzenia, jakie zwracał na jedynaka, wyraźne gesta, jakiemi prosił proboszcza o pomoc i pociechę religijną, dobrze o przebiegu choroby wróżyły.
Skoro kapłan życzeniom jego zadość uczynił, starzec zapadł zaraz w sen głęboki, i prawie letargiczny.
Doktór, zapytany przez Luca, potrząsnął złowróżbnie głową.
— Nie trać pan nadziei, odpowiedział... Nauka nie zdołała nic zrobić, ale Róg wszystko może.
— Pomódlmy się... szepnął proboszcz.
— O!... pomódlmy się!... powtórzył Lec obłudnie!.. pomódlmy się i oby nas miłosierny Bóg wysłuchał!...
Trzy części dnia upłynęły bez żadnej ważniejszej zmiany w stanie barona. Doktór odjechał do Roscoff, oświadczywszy, że wróci około dziesiątej wieczorem.
Niedługo po jego wyjeździe zawezwano księdza do umierającego biedaka, który mieszkał o półtorej blizko mili. Ksiądz, nieznający różnicy pomiędzy biednym a bogatym, zaraz opuścił zamek.
Luc sam pozostał przy, rodzicu ciągle śpiącym.
Na horyzoncie słońce znacznie się już zniżyło i wkrótce ognista jego tarcza zginąć miała w głębi wód Oceanu bretońskiego. Luc oczekiwał na tę chwilę z największą niecierpliwością. Perina przyrzekła mu wczoraj schadzkę w sali pierwszego piętra starej wieży, na godzinę przed zachodem.
Schadzka miłosna!... Pierwsza schadzka miłosna!...
Myśl ta burzyła krew w żyłach młodzieniaszka. Zapomniał też o ojcu, zapomniał o całym świecie...
— Nie mogę wątpić, powtarzał sobie rozgorączkowany, że skoro przyjść się zgodziła, to kochać mnie musi!... Zobaczę ją za chwilę!.. Będę mówił z nią za chwilę... będę słuchał jej głosu!...
Słońce opuszczało się coraz bardziej, ukośne jego promienie rzucały po wsi olbrzymie cienie.
Zmrok miał już rychło bardzo nastąpić.
Luc miał już tyle tylko czasu, ile potrzeba było, ażeby się stawić na czas oznaczony.
Wstał z krzesła i wpatrzył się w chorego.
Baron miał oczy ciągle przymknięte, twarz zmienioną była w tak dziwny sposób, że Luc miał wątpliwość, czy dusza nie opuściła już materyalnej swej powłoki.
Lekkie drżenie ust wskazywało, że iskra życia tliła się jeszcze w chorym.
Uspokojony syn skierował się ku drzwiom.
W chwili, gdy miał wychodzić, starzec niespodzianie się poruszył.
Luc przystanął i odwrócił głowę.
Doszedł go szmer słów niewyraźnych... urywanych...
Pan de Kerjean odzyskał mowę i odezwał się głosem głuchym, chropowatym, strasznym...
Młody człowiek, bezwiednie głosem tym pociągnięty, zbliżył się do ojca, który, oparłszy się z ciężkością na łokciu, wyszeptał:
— Mój synu... moje dziecko ukochane... czy ty wychodzisz? czy oddalasz się odemnie?...
— Na chwilkę tylko wyjdę, mój ojcze, na chwilkę, mnie Jocelyn przy tobie zastąpi, wrócę natychmiast.
— Dokąd idziesz?...
— Bardzo blizko.
— Kiedy powrócisz?...
— Za chwilę...
— Za chwilę?... wyszeptał baron, to będzie już za późno... Mnie tylko kilka minut życia pozostaje... Wiem o tem... czuję to... i nie chcę umierać bez ciebie...
— Mylisz się, ojcze... odpowiedział żywo młodzieniec, nie jesteś wcale w niebezpieczeństwie, doktór mnie zapewnił, że wkrótce, za kilka dni, będziesz zdrów zupełnie.
Pan de Kerjean wstrząsnął głową.
— Nie łudź się, kochane dziecię... powiedział, niech cię i doktór nie łudzi... Wiedząc, jak mnie kochasz, ukrywa on prawdę przed tobą... Ale na co się to zdało?... Moja godzina nadeszła... Dziękuję Bogu, że ją oddalał tak długo, że mi pozwolił kierować twojem dzieciństwem i patrzyć, jak wyrastasz, że spełnił moje marzenia i nadzieje moje...
Dzisiaj wola jego święta powołuje mnie do siebie, przyjmuję ją w pokorze, a mam jedne tylko pragnienie, czuć rękę twoję w mojej dłoni, w chwili, gdy dusza moja ulatywać będzie ze mnie... Chcę mieć przed sobą w tej chwili ukochane twoje oblicze i chcę w nie patrzeć, dopóki oczy na to pozwolą!...
— Ojcze, mój ojcze!... wykrzyknął Luc, nie mów do mnie w ten sposób.
— Kochany synu, ciągnął umierający, zostań przy mnie... nie chcę być sam... chociaż śmierć mnie nie przestrasza... Mam nadzieję, że dobroć bozka otworzy przedemną bramy nieba, że się połączę w niem z matką twoją. Zostań przy mnie, bo... ciężko i straszno byłoby mi bez ciebie... Zostań!... błagam cię... moje dziecko!...
Luc, zwalczony prośbą ojca, miał już zająć poprzednie miejsce przy łóżku.
Ale zły duch kusiciel wywołał przed nim w tej chwili czarujące widzenie Periny.
Jeżeli nie stawi się na tę pierwszą schadzkę, kto wie, czy piękna a dumna bretonka, przebaczy mu to kiedykolwiek.
Nie wahał się dłużej, przycisnął do ust drżącą rękę ojca i po raz drugi ku drzwiom się skierował.
— Moje dziecko, ciągnął starzec głosem coraz bardziej gasnącym, zostań, proszę cię, przy mnie...
— Nie zatrzymuj mnie, mój ojcze, odpowiedział Luc, bo muszę wyjść koniecznie.
— Zaklinam cię na Boga, proszę cię, rozkazuję ci, abyś czuwał nad mojem skonaniem...
Młody człowiek udał, że nie słyszy, co ojciec mówi do niego.
— Jeżeli mnie opuścisz, ciągnął pan de Kerjean, skonam z imieniem twojem na ustach, a pamiętaj, że przywoływanie nieposłusznego syna, to przekleństwo ojcowskie prawie...
Luc wybiegł czemprędzej z pokoju i drzwi zamknął za sobą.
Wyszedł, potrząsając głową, ażeby odegnać od siebie złowrogie słowa, jakie mu w uszach brzęczały.
I zaczął biedz z całej siły w stronę starej wieży.
Słońce zaszło już od dość dawna, godzina schadzki dawno już minęła, bretonka musi zapewne czekać już długo.
— Jestem Perino... wołał Luc, jestem.
Odpowiadało mu tylko głuche echo granitowego sklepienia.
Zdziwiony, ale nie tracąc jeszcze nadziei przebiegł de Kerjean schody pośpiesznie i wpadł jak szalony na salę pierwszego piętra, w której Samuel obrał był sobie mieszkanie.
Wpadł tu i prawie zaraz cofnął się z okrzykiem przerażenia.
Jak wiemy, dziewczyna nie stawiła się wcale na wyznaczone spotkanie i Luc znalazł się sam na sam z trupem starego żyda.
Ochłonąwszy po chwili ze ździwienia i przestrachu, wytłomaczył sobie, że ten właśnie odrażający widok musiał spowodować ucieczką Periny, która wcześniej od niego przybyła.
— Zobaczę się z nią jutro... pomyślał i powrócił do domu.
Opuścił ojca przed godziną zaledwie, ale godzina ta wystarczyła, żeby ojcobójcę z niego uczynić.
Baron de Kerjean już nie żył!
Umarł, nie uściskawszy po raz ostatni ukochanego swego syna!
Umarł przeklinając tego niewdzięcznego!...
Martwe oczy, szeroko roztwarte, przerażały nieruchomością swoją, twarz miała wyraz boleści i zgrozy.
— Ojciec żył bardzo długo, powtórzył sobie Luc, aby zgłuszyć sumienie swoje, umarł w wieku, do którego rzadko kto dochodzi... Nie mogę tak go bardzo znowu żałować, a płacz byłby bezskuteczny zupełnie... Przez wzgląd jednak na jego pamięć, a szczególniej przez szacunek dla własnej godności mojej, muszę odegrać komedyę łez wobec tych, co mnie otaczają... Stało się... jestem za to bogatym...
Taką krótką przemową uczcił zły syn zgon barona Regera de Kerjean, najzacniejszego bretona, najlepszego człowieka — ale najsłabszego niestety ojca...
Wydało nam się nietylko potrzebnem, ale koniecznem, podać powyższe szczegóły, ażeby dobrze dać poznać czytelnikom naturę dwóch istot, z których jedna z prawa urodzenia stała na najwyższem, druga na najniższem szczeblu drabiny społecznej, i które straszna współka połączyć miała w przyszłości, niby dwóch galerników skutych jednym łańcuchem.
Obecnie wiemy już wszystko, wiemy, co warci byli bretonka i szlachcic, w wieku, w którym prawie zawsze serce i dusza nie są nieuleczalne, zgangrenowane.
Śpieszmy teraz dalej.
Zaraz nazajutrz po śmierci ojca, Luc miał doznać dwojakiego zawodu.
Najprzód dowiedział się, że Perina, ta uwielbiana Perina, od dwóch dni opuściła wioskę, a prawdopodobnie i Bretonię i nie wiadomo, gdzie się udała... Był to cios bardzo dotkliwy.
Drugi był dokuczliwszym jeszcze.
Przekonał się oto, że majątek Kerjeanów, ten majątek, na który tak gwałtownie oczekiwał, wymykał mu się z rąk na lat kilka.
Rada familijna postanowiła oddać dobra w administracyę, aż do dojścia do pełnoletności spadkobiercy zmarłego de Kerjeana.
Opiekunem mianowany został wuj naszego bohatera, człowiek energiczny i prawy.
Przejął on się swemi obowiązkami i poskromił odrazu wolność, jakiej używał jego siostrzeniec przy życiu ojca.
Luc usiłował buntować się przeciwko tym wymaganiom, ale miał do czynienia z człowiekiem ze spiżu, przejętym obowiązkami, stanowczym w przekonaniach i niewzruszonym w swojej woli.
Czyniło to walkę nierówną, albo raczej niemożebną.
Luc został zatem pokonany i przez cztery lata, śmiertelnie dlań długie, znosić musiał jarzmo nieznośne.
Nadeszła nareszcie godzina, po tysiąc razy błogosławiona, godzina pełnoletności.
Wuj zdał mu w największym porządku rachunki i powiedział:
— Jesteś wolnym, mój panie bratanku, ja spełniałem co do ciebie swój obowiązek... ty staraj się teraz spełniać to, co do ciebie należy.
Luc de Karjean spakował najpierw do żelaznej szkatuły złoto, zaoszczędzone w czasie rządów opiekuna, a stanowiące summę około stu tysięcy liwrów, potem umieścił tę drogocenną szkatułkę pod poduszkami staroświeckiej karety, potem posłał po konie pocztowe i uszczęśliwiony puścił się w drogę do Paryża.
Nie potrzebujemy nawet chyba wspominać, że pierwsza miłość wywietrzała mu już zupełnie z głowy i że czasami tylko wypadkiem, przychodziła mu jeszcze na pamięć niewyraźna postać Periny.
Zaraz po przybyciu nad Sekwanę, bretoński szlachcic rzucił się z gorączkowem zapałem w wir wesołego życia, przepychu i szaleństw eleganckiego świata.
Był młody, piękny, bogaty — więc go wkrótce otoczyli pochlebcy i pieczeniarze.
Nie zbywało mu ani na wesołych towarzyszach, ani na prześlicznych przyjaciółkach.
Pozwólmy mu biedz z zawiązanemi oczyma po drodze do przepaści, a powróćmy do Periny Engrulevent, która od czasu opuszczenia Bretonii, korzystała, jak mogła najlepiej, to jest nadzwyczaj zręcznie, z mądrych rad starego Samuela.
Przemieszkawszy lat kilka pod nazwiskiem Ivony Tréal w nędznej izdebce przy ulicy Cloitre-Notre-Dame, gdzie, jak widzieliśmy, przychodził po nią służący księcia Simeuse w wieczór tłusto-czwartkowy 1752 r., zyskawszy tu pewna renomę i zebrawszy dosyć okrągłą sumkę, uznała, że idzie za wolno do celu.
Wytłomaczyła sobie, nie bez racyi, że jej młodość i prześliczna twarzyczka, zamiast pomocą, były przeszkodą w szczególniejszym zawodzie, jaki sobie obrała.
— Ładna czarownica, mówiła sobie, nie może wzbudzić w ludziach zabobonnych potrzebnego zaufania... Piękne oczy i różowe usteczka, nie odpowiadają tajemniczym praktykom wróżbitki|
Postanowiła więc przeistoczyć się zupełnie, stworzyć nową z siebie indywidualność.
Pewnego dnia stancyjka przy ulicy Cloitre-Notre-Dame, została opuszczoną.
Ivona, ku wielkiemu zmartwieniu mieszkańców okolicznych, przepadła bez wieści.
Poczciwcy przypuszczali, że dyabeł zabrał ją jak swoję do siebie.
Tego samego dnia Perina Engoulevent, ze stu luidorami w kieszeni, obejmowała w posiadanie „Czerwone mieszkanie,“ jakie wynajęto dla niej.
„Wypadki, dowiodły” wkrótce, że rachuby pięknej bretonki, całkiem były uzasadnione.
Stuletnia baba stała się popularniejszą w ciągu kilku tygodni, niżeli Ivona w ciągu lat paru.
Cały Paryż zajmował się teraz wiedźmą, Bóg wie zkąd, a może z piekła samego przybyłą.
Tłumy z najrozmaitszych sfer ludu oblegały drzwi jej lokalu.
Lokal ten, jak już wiemy, był jakby stworzonym dla takiej jak ona osoby.
Dwa wyjścia, na dwie oddzielne ulice, pozwoliły gościom jej wchodzić i wychodzić bez zwracania na siebie uwagi, prawie zaś wszyscy goście ci, mieli zwyczaj starannie zasłaniać twarze, przestępując próg Czerwonego domu.
Każdy wizytę swą u „czarownicy,“ o której obiegały najokropniejsze wieści, usiłował otoczyć głęboką tajemnicą.
Dobry ludek paryzki utrzymywał, błędnie zapewne, boć od czego byłaby policya, że Perina nie tylko kładła karty, nie tylko z gwiazd wróżyła, nie tylko sprzedawała eliksiry na miłość i na to, żeby żony były wiernemi, ale że nadto za dobre pieniądze można było dostać u niej proszków i balsamów, jakiemi ongi żyd Samuel handlował.
To też ludek ten paryzki, zapożyczając energicznego wyrażenia z bajek wschodnich, tak znanych w owych czasach, przezwał Perinę wiedźmą.
A wiadomo, że wiedźmy z Azyi i Indyj są okropnemi, dziwnemi stworzeniami, że żywią się krwią ludzką.
Do licznych, tajemniczych swych przemysłów, dołączyła Parina jeszcze jeden, nie wszystkim znany, ale nie mniej korzystny.
Pożyczała na lichwę. Za dobrem poręczeniem i na duże procenty, pożyczała pieniędzy zrujnowanej szlachcie, młodzikom, używającym na rachunek pomyślności przyszłej.
Perina nietylko była bogatą i straszną, ale była także i wpływową, jeżeli nie sama przez się, to przez stosunki, jakie posiadała.
Kilku wielkich panów, a co ważniejszą jeszcze, kilka osób zbliżonych do dworu, otaczało ją protekcyą swoją.
Ci protektorowie byli to jej niewolnicy, a stali się nimi dzięki tajemniczym sprawkom, samemu tylko Bogu wiadomym.
Za pomocą takich to właśnie sprawek, trzymała czarownica w swoich rękach honor przynajmniej stu rodzin, które ani wiedziały o tem nawet.
Ludzie na żołdzie jej pozostający, wynajmowali dla herbowych hulaków i dla szaławiłów ze świata finansowego owe sławne małe domki, w których rozgrywały się szalone orgie, właściwe niemoralnemu ośmnastemu wiekowi.
Żadna awantura miłosna, w której bohaterem lub bohaterką była osobistość z dystyngowanem nazwiskiem lub pozycyą społeczną, nie mogła być obcą dla wiedźmy.
Znała ona, lepiej niż sam naczelnik policyi, wszystkie występki i wszystkie hańby.
W ogromną księgę, w której, jak widzieliśmy, poszukiwała była szczegółów dotyczących urodzenia Janiny Simeuse — codzień po kilka stronic dopisywała.
Nie jeden sekret w regestr ten wprowadzony, był albo miał być, prawdziwą dla niej kopalnią złota...
Pewnego dnia, jeden z jej agentów, czyli jeden z tak zwanych pośredników Periny, którzy sprowadzali do Czerwonego domu potrzebujących pieniędzy, a nie targujących się o procenty, oznajmił tryumfująco kabalarce, iż pochwycił w sidła swoje pewnego bretońskiego panicza, hulakę pierwszego rzędu, podrujnowanego już trochę, ale posiadającego jeszcze piękną ziemię w rodzinnym kraju, i pragnącego ją zastawić za parę garści złota,
— Szlachcic ten, dodał agent, to baron de Kerjean.
Perina zadrżała, posłyszawszy tak niespodzianie nazwisko, które przywiodło jej na pamięć różne z dawnych czasów wspomnienia.
Wzruszenie jej było zresztą przemijające.
Szło o rzecz nader ważną. Odłożyła zadośćuczynienie żądaniu na kilka tygodni, aby dowiedzieć się o stanie zamożności klienta w Bretonii.
Wiadomości nadeszły śpiesznie i były zupełnie dokładne.
Luc wszystko już posprzedawał i pozastawiał, nawet pałac rodzinny nie należał już do niego.
W obec takiego stanu rzeczy, otwierać kredyt baronowi, byłoby to rzucać pieniądze w otchłań bezdenną.
Ani też żartem pomyślała o tem, ciekawą jednak była zobaczyć po tylu latach kochanka z pierwszej młodości, kazała więc przyprowadzić go do siebie.
Męzka imponująca piękność de Kerjeana, którego dzieckiem prawie opuściła, zrobiła na niej silne wrażenie.
Wydało się Perinie, że jeżeli kiedy kogo pokocha, to tylko Luca jednego.
To usposobienie, niby romantyczne, nie wpłynęło jednak do tego stopnia na Perinę, aby aż zapomniała o interesie głównym.
szlachcie bretoński podobał jej się bardzo, ale na ulokowanie jakiejkolwiek sumki na tej piękności jego, nie zgodziłaby się nigdy.
Wiedźma szukała sposobu pogodzenia wszystkiego i znalazła ten sposób:
— Panie baronie... rzekła drżącym głosem, jaki zawsze pod maską przybierała, dowiedziałam się, że pan potrzebujesz pieniędzy.
— Bardzo ich potrzebuję, dla tego przyszedłem tutaj... odpowiedział szlachcic. Potrzebuję koniecznie zrobić prezent prześlicznej debiutantce z komedyi włoskiej...
— Wieleż panu na to potrzeba?...
— Bagatelkę... dziesięć tysięcy luidorów...
— Jakąż pewność mógłby mi pan ofiarować, gdybym mu chciała wygodzić?...
— Najlepszą, jaka być może...
— Jakąż mianowicie?...
— Wystawię pani akt urzędowy, upoważniający ją do odbierania sobie sumy i procentów z posiadłości moich w Bretonii...
— Jakaż jest cyfra dochodów pańskich?.. panie baronie.
— Trzydzieści tysięcy liwrów, co najmniej... odparł Kerjean bez najmniejszego wahania.
— Aha... pomyślała Perina, mój rodak jest oszustem, nie chce on pożyczyć, ale chce okraść mnie z tych pieniędzy.
Potrząsnęła głową i powiedziała:
— Jest to bez wątpienia najlepsza, jaka może być gwarancyą, ale dla mnie nie jest dostateczna...
— Dla czego?...
— Nie mogę szukać pieniędzy moich tak daleko... Czy nie masz pan jakiej własności tu w Paryżu, albo w okolicy?...
— Cały mój majątek znajduje się w Bretonii...
— Wielka szkoda... zauważyła Perina, ale, dodała, musisz pan mieć przynajmniej jakich bogatych przyjaciół pomiędzy dygnitarzami dworskimi?...
— Naturalnie. że mam!... odpowiedział Kerjean. Przy mojem nazwisku i stanowisku, nie może być inaczej — utrzymuję jak najlepsze stosunki ze wszystkimi magnatami Francyi...
W tem miejscu wymienił Luc kilka głośniejszych nazwisk, a pomiędzy innemi nazwisko starego markiza de la Tour-Laudry.
Wróżka zatrzymała Kerjeana.
— Markiz de la Tour-Landry?.. spytała, a czy zgodziłby się on zaręczyć podpisem swoim za pana?...
Baron namyślał się przez chwilę:
— Chyba, że nie zechce odmówić mi tej przysługi... powiedział w końcu.
— A więc, panie baronie, przynieś mi pan weksel na cztery miesiące, na sumę dziesięć tysięcy liwrów z podpisem swoim i markiza, a ja natychmiast wyliczę walutę gotowizną...
W trzy dni później Luc de Kerjean dał weksel i wziął pieniądze.
Cztery miesiące szybko minęły.
W wigilię terminu Luce zakołatał do drzwi Czerwonego domu.
— Właśnie czekałam na pana, panie baronie... odezwała się Perina, i zdaje mi się, że wiem, po co pan przychodzisz...
— Czyż byłabyś pani czarownicą?...
— To mój fach... łaskawy panie...
— Czy mogę liczyć zatem na nową przysługę, o jaką mam zamiar prosić?...
— Nie... odpowiedziała dobitnie Perina.
— Jednakże... zaczął baron.
Wróżka przerwała mu ostro:
— Nie nalegaj pan napróżno... nie ustąpię ani na chwilę... Pański rewers tem lepszy dla mnie, że nie będzie zapłacony, bo podpis markiza de la Tour-Laudry jest... sfałszowany...
Luc przygnębiony, zrobił gest przeczący.
Perina roześmiała się pod maską.
— Przysięgam... wykrzyknął Kerjean.
Wróżka nie dała mu dokończyć.
— Po co zaprzeczać, panie baronie?... spytała. W tej samej chwili, w której przyniosłeś mi pan ten kwit przed czterema miesiącami, wiedziałam doskonale, co o nim sądzić.
— A jednakże przyjęłaś go pani...
— Przyjęłam... w pewnym celu...
— Zapewne, żeby mnie zgubić...
— Cóż znowu?... ja?... miałabym gubić Pana?.. A cóżby mi przyszło z tego?... Nie... nie... ja mam całkiem co innego na myśli... A nadto nie jestem wcale nieprzyjaciołką pańską, panie baronie. Przeciwnie... jestem dawną znajomą pana... jestem jego przyjaciołką z Bretonii.
— Pani bretonką jesteś!.. pani jesteś moją przyjaciołką!...
— Spojrzyj tylko na mnie, panie baronie!... spojrzyj!...
Mówiąc to, Perina zdjęła maskę i ukazała młodą, uśmiechniętą twarzyczkę ździwionym oczom barona.
— Perina!... wyszeptał Kerjean, Perina!...
— Aa!.. panie baronie, poznajesz mnie od pierwszego spojrzenia!... przyznaję, że mi to bardzo pochlebia, bo dowodzi, że lata ubiegłe nie zmieniły mnie tak bardzo... Tak, panie... ja naprawdę jestem Perina, ta dawna, mała Perina, w której się pan podobno kochałeś nawet onego czasu... Widzisz więc, że jestem przyjaciołką twoją... widzisz, że nie pragnę twojej zguby...
— Wierzę ci z całego serca, a wierzyłbym bardziej jeszcze, gdybyś w moich oczach podarła ten kwit nieszczęsny...
— To nie miałoby najmniejszego sensu, kochany baronie, ale że nie zrobię żadnego z niego złego użytku, na to ci daję słowo, baronie, i to powinno cię w zupełności zaspokoić... Mam ci wiele rzeczy do powiedzenia... może nawet zaproponuję ci pewną współką, korzystną dla nas obojga... Wszystko to tak na poczekaniu wypowiedzieć się nie da.... czy wolny jesteś dzisiaj?...
— Zupełnie... i zawsze będę wolny, wiele razy, tylko obecność moja będzie ci przyjemną...
— Doskonale!.. To mi właśnie przypomina dawne dobre czasy i dziecinne nasze miłostki... Zjemy razem obiad, a potem, jak starzy, przyjaciele, porozmawiamy o przeszłości i przyszłości...
Rezultatem tej przyjacielskiej pogawędki Periny z Kerjeanem, miało być naturalnie zrobienie zeń powiernika i wspólnika, zagarnięcie w posiadanie duszy człowieka, przeciwko któremu miała straszną broń w swojem ręku i którego zgubić mogła każdej chwili.
W ciągu dalszych kilkuletnich ze sobą stosunków, para ta, ulepiona z jednego gatunku błota, nikczemna do szpiku kości, rozkochała się w sobie właściwą zwierzętom dzikim miłością.
Z kolei przyszedł przesyt i zobojętnienie, a nareszcie nienawiść i nieufność.
Wiedźma i zrujnowany baron, fatalnie przykuci do jednego łańcucha, ciągle się obawiali wzajemnie.
Luc de Kerjean nie cofnąłby się przed zbrodnią, dla pozbycia się tyranizującej go bretonki, ale nie śmiał nic przeciwko niej przedsiębrać, bo wiedział, że przy najmniejszem podejrzeniu, posłałaby go na galery bez wahania i litości.
Ona ze swej strony, także obawiała się Kerjeana, bo wiedziała, żeby ją z przyjemnością zamordował, gdyby go nie powstrzymywała ogromna obawa, którą umiała podtrzymywać pół słówkami i zręcznemi pogróżkami.
Oszczędzała go, bo miała nadzieję, że sprzeda mu kiedyś bardzo drogo dokument sfałszowany, albo zresztą, jeżeli ją ta spekulacya zawiedzie, to może przyjdzie jej fantazya rzucić w kąt maskę, porzucić karty i przepowiednie, a zostać panią baronową de Kerjean...
Takie były stosunki bretonki i Kerjeana w chwili, gdy wprowadziliśmy czytelnika do Czerwonego domu.
Rozstaliśmy się z księżną de Simeuse, w chwili, gdy blada i drżąca z przerażenia, opuściła chwiejącym krokiem mieszkanie wróżki, w którem świadkiem była sceny dziwnie tajemniczej, jakąśmy powyżej szczegółowo już opisali. |
W błyszczącym arystokratycznym świecie, do którego należała pani Simeuse, uchodziła za kobietę bardzo szczęśliwą.
I tak było niby w rzeczy samej.
Piękna jeszcze w czterdziestym roku życia, nosząca jedno z najświetniejszych nazwisk francuzkich, posiadająca wspaniałą fortunę, poślubiona człowiekowi, który ją po dwudziestu latach pożycia kochał tak, jak w pierwszych dniach po ślubie, matka wreszcie prześlicznej córki, — czegóź mogła pożądać więcej?...
Zdawało się, że niczego, a jednakże na lazurowem jej niebie ukazywała się czarna chmura, grożąca piorunami.
Od lat dwudziestu złowróżbna przepowiednia Ivony Tréal dzwoniła dzień i noc w uszach księżnej de Simeuse.
Nieznane niebezpieczeństwo, krążące nad głową córki, zatruwały biednej kobiecie wszystkie macierzyńskie jej rozkosze.
Chciała nie wierzyć w to, co jej przepowiadano, siliła się, aby zapomnieć o tem, ale na nic się to nie zdało.
Stukając do drzwi Periny, przychodząc poradzić się Sybilli, pani Simeuse miała nadzieję, że posłyszy jaką wróżbę wręcz tamtej przeciwną, że przekona się tym sposobem, iż wiedza astrologiczna była zawodną, że należy ją przyjmować za himeryczną brednię.
Wiemy, jak okrutnie została zawiedzioną,
Wiemy, z jaką szatańską zręcznością uwikłała ją wiedźma.
Teraz pani de Simeuse nie mogła już walczyć przeciwko rzeczywistości, teraz już wątpić nie wolno jej było.
Przyszłość ukazała się jej jasno, widziała ją własnemi wszakże oczyma.
Oto co sobie postanowiła oszukana nędznie dama, wychodzące z Czerwonego domu.
Przy końcu ulicy des Hirondelles, stał w one czasy mały kościółek pod wezwaniem Matki Bozkiej Bolesnej, zburzony do fundamentów w 1793-im roku.
Kościołek w tłusty czwartek był przez całą noc otwarty.
Pani de Simeuse weszła doń, uklękła w najciemniejszym kąciku, modliła się długo i rzewnie płakała.
Kiedy powstała i łzy osuszyła, rzuciła kilka sztuk złota w skarbonkę dla biednych, zdjęła maskę, jaka jej twarz zakrywała i wyszła głównemi drzwiami.
Powóz czekał na nią w ulicy prawie na wprost świątyni.
Lokaj otworzył drzwiczki, wsiadła i pojechała szybko ku górze świętej Genowefy.
Pałac de Simeusów, znajdował się, jak wiemy, na ulicy Wały św. Wiktora.
Gruby mur, blizko czterdzieści stóp wysoki, otaczał ogród, panujący po nad ulicą Clovis, która pochylając się gwałtownie w miejscu, gdzie się łączy z ulicą Wały św. Wiktora, ponury kąt ostry tworzyła.
Imponująca budowa pańskiej siedziby zniknęła od dawna, ale mur, o którym dopiero co wspomnieliśmy, do dziś dnia egzystuje, a tak silnie został zbudowany, że pomimo ciężaru ziemi, jaki podtrzymuje, nigdzie się dotąd nie zarysował i wygląda dziś tak samo zupełnie, jak w zeszłem stuleciu wyglądał.
Kareta wjechała w ogromną wysoką bramę, nad którą unosiły się wspaniałe herby de Simeusów, zakręciła zręcznie na podwórzu piaskiem wysypanem i przystanęła przed peronem, który drzwi podwójne, oszklone, od przedpokoju pałacowego oddzielały.
Czterech, czy pięciu lokai w czarnej liberyi, złotem haftowanej, pośpieszyło na przyjęcie pani. Jedni zdejmowali futra, drudzy ze świecznikami w ręku czekali, aby przeprowadzić księżnę do apartamentów wewnętrznych.
Pani de Simeuse przeszła dwa salony przyjęć, świetnie urządzonych w stylu Ludwika XIV, salony mogące walczyć śmiało z wielkiemi apartamentami Wersalu.
W dali widać było trzeci salon znacznie mniejszy i rzęsiście oświetlony ośmioma świecami dwóch kandelabrów oraz blaskiem ognia płonącego na kominku.
Z saloniku tego rozległ się wesoły okrzyk i jednocześnie nadzwyczajnej piękności dziewica podbiegła do księżnej i rzuciła jej się w objęcia.
Była to Janina de Simeuse, której opisywanie szczegółowe jest już zbytecznem.
Czytelnicy nasi, znają to dziecko, przybyłe na świat 20-go lutego 1752 r.
Wiedzą także, że Janina, córka magnata i Carmen cyganka, tak były do siebie podobne, iż jak się wyraził był baron de Kerjean, wyglądały niby dwa kwiatki na jednej łodydze.
Jedyną różnicą pomiędzy dwoma temi arcydziełami, to stanowiło, że twarzyczka panny de Simeuse nie posiadała wyrazu tej energii i śmiałości, jaką twarz Carmen zdradzała.
Panna Janina miała na sobie suknię z materyi jasno liliowego koloru.
ą Elegancka i skromna forma tego ubrania, uwydatniała nadzwyczaj zgrabną figurkę.
Pąsowy podzwrotnikowy kaktus, zatknięty miała w gęste ciemne sploty włosów o jedwabistym połysku, którego nie przyćmiewał najmniejszy pyłek pudru.
Mężczyzna pięćdziesięcio-sześcio, lub pięćdziesięcio-ośmio letni, o rysach pełnych dystynkcyi, ale trochą pobladłych i zmęczonych, wstał teraz z dużego fotelu, na którym siedział przed kominkiem, zbliżył się do księżnej, przyciskającej do serca Janinkę, połączył matkę i córkę w jednym serdecznym uścisku i przyczem twarz jego zajaśniała bezgranicznem uczuciem.
— Kochana żono... kochana córko... szeptał, wy jesteście życiem mojem!... wy skarbem moim jedynym!...
Czytelnicy poznali z łatwością zapewne w tym mężczyźnie księcia Jakóba de Simeuse.
— Dobra, kochana mateczko!... wołała Janina z dziecinną prawie żywością, dla czego tak późno powracasz... gdzieżeś była?...
— W kościele, moja pieszczoszko... modliłam się za ciebie, odpowiedziała pani de Simeuse.
— A czy nie przytrafiło ci się nic złego?
— Nie.
— Dla czegoś więc blada?
Księżna spojrzała w lustro i sama się siebie przeraziła.
— Nie wiem... rzekła pomieszana, ale to zapewne z zimna...
— Nie jesteś przecie smutną, mateczko, i nie masz żadnego zmartwienia?
— Nie, nie, moje dziecię.
— W takim razie, mogę się cieszyć bez żadnego skrupułu... mateczko?...
— Rzeczywiście masz rozpromienioną twarzyczkę.
— O! bo gdybyś wiedziała, jaka ja jestem szczęśliwa, i jak cię niecierpliwie wyglądałam, żeby się z tobą podzielić mojem szczęściem!...
— Mówże mi prędzej, co za szczęście cię spotyka!
— Spotkały mnie aż dwa szczęścia...
— Słucham cię, dzieweczko...
— Przypominasz sobie, mamusiu, że to dzisiaj dzień moich urodzin, i że od kilku godzin zaczęłam rok dwudziesty pierwszy?
— Czy sobie przypominam?... szepnęła księżna z głębokiem uczuciem.
— Patrzajże, mateczko, patrzaj i podziwiaj. Oto co mi tatuś dał na uczczenie rozpoczęcia dwudziestego pierwszego roku.
Powiedziawszy to, piękna dziewuszka wyjęła z tryumfem z za stanika przepyszny naszyjnik z pereł i zapięła go na szyi.
— Jakże ci się to podoba, mateczko?... zapytała. Zachwycające, cudowne, nieprawda?...
— Prześliczne, ale niekompletne.
— Jakto niekompletne?...
— Brak bransolety takiej samej jak naszyjnik.
— Może bransoleta znajdzie się w roku przyszłym, tegoż co dzisiaj dnia i o tejże samej co dziś godzinie... powiedziała księżniczka, spoglądając z czarującym uśmiechem na ojca.
— Zaraz się znajdzie, kochane dziecię... odrzekła księżna, rok czekać byłoby za długo...
I księżna wyciągnęła szufladkę toalety, wyjęła pudełko pąsowe aksamitne, a z pudełka bransoletę, perły w której zupełnie takie były, jak w naszyjniku.
Zapięła to prześliczne cacko na delikatną rączką córki, a ta chwyciła matkę za szyję i zaczęła okrywać pocałunkami.
— Teraz, kochana panienko... odezwała się księżna, powiedzże mi, co za drugie szczęście cię spotkało?
Twarz Janiny przybrała wyraz poważniejszy.
— Kiedy cię w domu nie było, kochana mateczko... rzekła Janina, spuszczając oczy, ojciec otrzymał list od Renégo de Rieux, a w tym liście, był także list do mnie...
Księżna uśmiechała się radośnie.
— Kochany René!... wykrzyknęła. Będzie on kiedyś moim synem, a już go i teraz tak kocham... Gdzież on się obecnie obraca?
— Jest w Brest ze swym okrętem.
— Cóż do ciebie pisze w swym liście?
— Najprzód, wyszeptała dzieweczka z wyraźnie zakłopotaną minką, najprzód powiada...
— Że cię kocha coraz bardziej, czy nie prawda?... dokończyła pani de Simeuse.
— Niby tak... odpowiedziała Janina.
— Ale to nie wszystko zapewne?
— O! nie!... zawołała i pewnym już teraz głosem dodała, że otrzymał obietnicę urlopu, i że przybędzie za miesiąc, lub za jakie sześć tygodni najdalej.
— A jeden Bóg wie, z jaką będzie przyjęty radością!.. powiedziała, śmiejąc się pani de Simeuse. O!... dla czegóż nie dadzą mu zaraz tego urlopu? dla czegóż to nie jutro już przyjeżdża narzeczony twój, droga córko?...
— Kochana mateczko, wtrąciła zalotnie Janina, gdyby minister marynarki raczył mnie o to zapytać, byłabym z pewnością tego samego, co ty zdania...
Rozpoczęta w ten sposób rozmowa, toczyła się jeszcze blizko godzinę, poczem panna de Simeuse uściskała rodziców i oddaliła się de swojego pokoju.
Nie chodziło jej tyle, aby udać się na spoczynek, jak o swobodne odczytywanie listu Renégo.
Książe i księżna pozostali sami w małym saloniku.
— Kochana Blanko, odezwał się pan de Simeuse, ja tak samo, jak Janinka, zauważyłem nadzwyczajną twoję bladość, gdyś weszła do pokoju, ale nie mogę, tak jak ona, zaspokoić się twoją odpowiedzią. Jesteś widocznie wzruszona i zaniepokojona... Chyba, że się nie mylę?...
— Nie mój przyjacielu, nie mylisz się...
— Cóż się więc stało takiego?...
— Rzeczy bardzo ważne, przerażające...
— Wytłomacz się, kochana Blanko... słowa twoje trwogą mnie napełniają!.. Czy jakie nieszczęście komu z nas zagraża?...
— Zagraża ono nam wszystkim, bo Janina Jest w niebezpieczeństwie!...
— Janina w niebezpieczeństwie?.. Ale my po to przecie żyjemy, ażebyśmy jej bronili!...
Pani de Simeuse potrząsnęła głową.
— Niestety!... okropnie to powiedzieć!... okropnie pomyśleć nawet!... My nic nie możemy poradzić, mój przyjacielu!... my nic nie możemy uczynić dla naszego dziecka!...
Pan de Simeuse spojrzał zdumiony.
Księżna mówiła dalej:
— Słuchaj mnie, Jakóbie. Powiedziałam przed Janiną, że byłam w kościele...
— Ale te nieprawda?...
— Prawda!... Wiesz, że kłamać nie umiem... nie powiedziałam jej jednak wszystkiego... Byłam i gdzie indziej jeszcze...
— Gdzież, moja przyjaciołko?...
— U kobiety, której okrutna sława z pewnością doszła i do ciebie...
— Co to za kobieta?...
— Stuletnia Perina Eugrulevand, przezwana przez ludność Paryża wiedźmą...
— Kobieta z Czerwonego domu?... mruknął pod nosem de Simeuse z rodzajem przerażenia.
— Tak jest... z Czerwonego domu... potaknęła księżna.
— I cóż cię tam spotkało?...
— Zaraz opowiem.
Pani de Simeuse zaczęła opowiadać scenę, jakiej była świadkiem, nie pominęła żadnego słowa wiedźmy, opisała szczegółowo wywołanie i fantastyczne ukazanie się barona de Kerjean.
Książe słuchał uważnie.
— Co powiesz o tem wszystkiem, kochany przyjacielu, teraz, kiedy znasz całą prawdę?... zapytała księżna, skończywszy opowiadanie.
Pan de Simeuse zamyślił się głęboko.
— Rozumiem twoje obawy, kochana Blanko, ale ich wcale nie podzielam.
— Nie wierzysz więc w przepowiednię z 20-go lutego 1752 r. i w to, czego się dziś wieczorem dowiedziałam?...
— Wątpliwość w tym razie, byłaby poprostu szaleństwem... Młoda wróżka z przed dwudziestu laty i ta stuletnia wiedźma, której dzisiaj się zapytywałaś, nie mogłyby tak się dokładnie zgodzić dzięki prostemu przypadkowi tylko... Zresztą zjawisko, jakiego byłaś świadkiem, na żadne wahania się pozwala. Tak samo jak ty, jestem i ja przekonany, że córce naszej zagraża niebezpieczeństwo.
— Jeżeli więc podzielasz moję wiarę... wykrzyknęła księżna, dla czegóż obaw nie podzielasz?...
— Dla tego, że ufam, iż jakiekolwiek jest to niebezpieczeństwo, odwrócić je potrafimy!... Czujna i troskliwa opieka nasza walczy przeciw złej gwiaździe i wyjdzie z walki zwycięzko?.. Jeden tylko człowiek, powiedziano ci, może ocalić Janinę... Człowiek ten, jeszcze wczoraj obcy nam zupełnie, dziś jest już przyjacielem naszym... Czyż baron de Kerjean, nie przyszedł raz już córce naszej z pomocą?... Tego co raz uczynił, czemużby nie miał uczynić po raz drugi?.. Pan de Kerjean jest dobrym szlachcicem i bądź pewna, że podejmie z prawdziwą dumą i tę rycerską powinność, jaką dlań przeznaczenie zachowuje. Pochodzimy z możnego rodu, który dotąd honor opiekowania się swymi członkami tylko królom Francyi pozostawiał:
— Twoja ufność przywraca mi siły i odwagę, szepnęła księżna, a jednakże nie jestem tak uspokojoną, jakbym być powinna. Kto nas zapewni, że pan de Kerjean, człowiek, którego raz jeden widzieliśmy w życiu, znajdzie się przy nas w tej chwili właśnie, kiedy Janina będzie go potrzebować?...
— Znajdzie się, odrzekł książe, możesz liczyć na pewno...
— Jakim sposobem?...
— Zjednam go sobie najprostszym w świecie sposobem, jakiego najchętniej lubię używać, otwartością. Zanim dowiedziałem się od ciebie o tem, co cię dziś wieczór spotkało, postanowiłem sobie oddać wizytę panu de Kerjean, aby mu podziękować za niezmierną przysługę, jaką nam wyświadczyć raczył... Wizyta miała mieć ten cel jedyny, teraz będzie miała dwa cele. Nie będę nic ukrywać przed baronem... zdradzę przed nim dziwny kaprys losu, oddający w jego ręce życie naszego dziecięcia... powiem mu: — Masz pan już ogromne prawa do wdzięczności naszej, przychodzę cię prosić, ażebyś chciał zdobyć sobie większe jeszcze... Bądź zbawcą, bądź bratem Janiny, baronie de Kerjean, a ja w zamian gotów jestem, jeżeli tego potrzeba, odpłacić ci się choćby życiem!.. Bądź pewną, kochana Blanko, że mnie jako człowiek honorowy zrozumie, że poda mi rękę i odpowie: — Jestem na rozkazy pańskie!...
Po kilku chwilach milczenia, księżna się odezwała:
— Ale w takim razie, pan de Kerjean, musi stać się stałym gościem w naszym domu?...
— Czyżbyś sobie nie życzyła tego?...
— Jakoś to dziwnie będzie, gdy ciągle... całemi godzinami znajdować się będzie obok Janiny?
— Obok Janiny i obok ciebie, bo wszak nie opuścisz nigdy swojej córki... Cóż widzisz w tem tak niepokojącego?.. co cię tak zatrważa?...
— A jeżeli ten młody człowiek, przypuszczony do takiej poufałości, zapomni bezwiednie o roli brata i z opiekuna przemieni się w kochanka?...
— Tego nie ma się co obawiać i podejmuję się temu zapobiedz...
— Jak?...
— Najprzód, rodzina nasza za wysoko jest postawioną, ażeby jakiś Kerjean, jakkolwiek i dawne i dobre może być jego szlachectwo, mógł zamarzyć o ręce naszej córki...
— Czyż miłość zna różnice pochodzenia?... wykrzyknęła pani de Simeuse.
— Czasami w istocie miłość się zapomina, ja jednak będę umiał dać do zrozumienia baronowi, a jeżeli będzie potrzeba, to mu powiem nawet otwarcie, iż Janina jest już z kim innym zaręczoną.
— Dobrze!... Ale to nie jedyny niestety powód mojej obawy... jest jeszcze inny i bardzo ważny...
— Jaki?...
— Obawiam się, aby ta nieustanna poufałość, ta obecność ciągła w pośród nas młodego człowieka, nie będącego żadnym naszym krewnym, a wczoraj jeszcze zupełnie nam obcego, nie zaniepokoiła i nie obraziła Renégo de Rieux?...
— Jego to miałoby zaniepokoić?... obrazić?... wykrzyknął książe, dla czego?...
— René, jak wiesz, bardzo jest zakochany w Janinie...
— Bo też powinien ją bardzo kochać, skoro żoną jego zostanie!... odparł wesoło pan de Simeuse.
— Zakochany łatwo stać się może zazdrosnym... zazdrosnym choćby bez powodu nawet... ciągnęła księżna.
— Zazdrość budzi wątpliwość!... odpowiedział książe. Nie wierzyć Janinie, byłoby zniewagą nie do darowania!... Podejrzenia tego rodzaju, czyniłoby Renégo de Rieux niegodnym skarbu, jaki ma obiecany!... Niedorzeczna jego zazdrość byłaby występną, bo obrażałaby nie tylko naszę córkę, ale i szlachetnego jej zbawcę... René nie może być nam przeszkodą — nie powinien widzieć w postąpieniu naszem nic złego... Ty źle go sądzisz, kochana Blanko... Skoro się dowie, o co chodzi, pierwszy poda rękę baronowi de Kerjean i powie mu: — Bądź bratem moim!...
— Z całej duszy pragnęłabym, żeby tak było!... rzekła księżna widocznie przygnębiona. Dałby Bóg, ażeby René de Rienx i pan de Kerjean, zostali rzeczywiście przyjaciółmi...
— Co się z tobą dzisiaj dzieje, ukochana przyjaciółko moja?... zapytał pan de Simeuse. Silę się obudzić w tobie wiarę i nadzieje, ale mi się to wcale nie udaje, ciągle widzę chmurę na twym czole... Błagam cię bądź otwartą... nie ukrywaj nic i powiedz mi otwarcie, jeżeli wiesz cokolwiek jeszcze?
Pani, de Simeuse zawahała się na chwilę, ale nie zdolna zapanować nad swojem wzruszeniem, wykrzyknęła:
— A więc tak!.. jest jeszcze coś... jest serce moje, co drży, i dusza, co się oburza!... Gdybyś mnie nawet miał posądzić o szaleństwo, to muszę ci powiedzieć... że ja się boję tego człowieka!...
— Barona de Kerjean?...
Księżna skinęła głową potwierdzająco.
— Ależ to nierozsądnie... to występnie!... odrzekł żywo pan de Simeuse. Słyszę, ale nie wierzę!... Jakto?.. ten człowiek, co tak szlachetnie stanął wczoraj w obronie naszego dziecka z narażeniem własnego życia, wzbudza obawę w tobie?... Czy ty naprawdę, Blanko, mówisz coś podobnego?... Czy tak spłacasz święty dług wdzięczności?..
— Nic ci na to odpowiedzieć nie potrafię... Potępiasz mnie, ale nie przekonasz!... Być może, że rozum jest po twojej stronie, ale instynkt macierzyński po mojej!...
Wiem, że powinnabym upaść przed panem de Kerjean na kolana — błogosławić go, kochać i prosić, aby, jak mi już raz ocalił córkę, raz jeszcze uratować ją zechciał!... Powinnabym!... a jednakże nie mogę!... Jakiś głos tajemniczy, ten głos anioła stróża, głos Boga, przemawia do serca matki i ostrzega, ażebym się miała na baczności, bo ten człowiek stanie się fatalnym dla naszego dziecka... nieszczęście na nasz dom sprowadzi. Wiesz dobrze, że nie jestem niewdzięczną. — Patrzyłam na barona de Kerjean, ręka moja drżała w jego ręku... oczy jego napełniały mnie trwogą... Jego niby szlachetna a naprawdę piękna twarz, wydała mi się straszną... Dziś wieczór, kiedy stanął przedemną, wywołany przez wróżkę, blada jego postać bardziej jeszcze złowrogą mi się wydała... Napróżno głos wiedźmy mówił mi: „To zbawca!...“ inny głos, ten co pochodzi z nieba, szepcze mi pocichutku: — to zły duch!...
Pan de Simeuse pełen bolesnego osłupienia, słuchał z pochyloną głową słów żony.
— Blanko!... wykrzyknął, kiedy skończyła, czy nie rozumiesz krzywdy, jaką mi robisz?, okropnej pozycyi, w jakiej mnie stawiasz?... Miałem nadzieję podtrzymać twoję energię, a ty mi odbierasz moję!... Czyż mamy zupełnie opuścić ręce?... Czyż Janina bezpowrotnie jest zgubioną?.. Gdzież jest prawda? gdzie kłamstwo?... Czy należy słuchać przepowiedni, czy wierzyć przeczuciom matki? Co postanowić?... co odgadnąć... Gdzie widziałem ocalenie, ty mi zgubę ukazujesz!... Rozum mi się miesza i gotów jestem opłakiwać nasze dziecię, które za ocalone prawie uważałem...
Książe rzucił się z powrotem na fotel, z którego tylko co powstał, a wielkie łzy spływały mu po policzkach.
Pani de Simeuse, pojąwszy, że kosztem własnych przekonań powinna powrócić odwagę zbolałemu ojcu, uklękła przed mężem, ujęła jego rękę, położyła ją na swojem sercu i powiedziała:
— W imię Bogu Wszechmocnego, Jakóbie!... w imię ukochanej córki naszej, przebacz mi! — proszę cię na klęczkach, przebacz mi! — Byłam słabą w tej chwili, a słabość jest występkiem!... wiem o tem, ale jestem kobietą i matką... Powinna byłam ukryć przed tobą szalone obawy moje... Ty jesteś panem, ty jesteś głową rodziny, w tobie rozum mój i siła...
Pan de Simuese wzruszony głęboko zawołał:
— Szlachetna i kochana towarzyszko!... biedna matko! — Pan Bóg cię wynagrodzi!... za nadto jest sprawiedliwy, zanadto jest miłosierny, ażeby cię nie wysłuchał... Miej nadzieję żono! miej nadzieję!..
— Tak... tak... szeptała pani de Simeuse wśród łez rozczulenia, które ulżyły trochę jej duszy strapionej. Pan Bóg jest dobry... sprawiedliwy... miłosierny... pozostawi nam nasze dziecię...
∗
∗ ∗ |
Jeżeli boleść i trwoga odzywały się jeszcze w jej sercu, to umiała przynajmniej z heroiczną odwagą zamknąć je w sobie, umiała sprawić, że na jej twarzy nie było ani śladu burzy wewnątrz szalejącej.
Zaraz po obiedzie, który w ośmnastym wieku podawany bywał o 13-ej w południe, pan de Simeuse postanowił doprowadzić do skutku zamiar swój wczorajszy, postanowił złożyć wizytę baronowi de Kerjean i w tym celu wydał rozkaz, ażeby zaprzężono cztery konie do jednego z powozów galowych, sam też przywdział strój ceremonialny, jak gdyby chodziło o udanie się do Wersalu na dwór Ludwika XV.
Cztery rumaki zaprzężone do wspaniałego powozu, niecierpliwie biły już kopytami i z trudnością mogły być powstrzymywane silną ręką stangreta, zakutanego w futro i galony, a pan de Simeuse w małym saloniku żegnał się już z żoną i córką.
Miał w tej chwili wychodzić.
Ale naraz przy bramie dębowej, rzeźbionej w stylu Reneissance , rozległo się uderzenie młotka, co oznajmiało ważniejszą jakąś wizytę.
Prawie zaraz potem elegancka kareta, zaprzężona w ciemne jak stal konie, wtoczyła na podwórze i zatrzymania się obok książęcego powozu.
Lokaj tej karety zamienił kilka słów z jednym z lokaji, wystających w przedpokoju, który wszedłszy do małego saloniku zapytał:
— Czy księżna pani raczy przyjąć pana barona Luca de Kerjean?...
Posłyszawszy nazwisko, które od wczoraj wieczór nieustanie brzęczało jej w uszach, pani de Simeuse zbladła straszliwie i o mało nie zemdlała, zapanowała jednak nad sobą tak, że mąż i córka nie spostrzegli jej gwałtownego przejścia.
— Gotową jestem przyjąć pana de Kerjean... odrzekła pewnym już głosem, nie dajcie baronowi czekać...
Lokaj wyszedł.
— Nie na rękę mi wcale, że mnie p. Kerjean uprzedził!... mruknął pan de Simeuse. Opóżniłem się! — powinienem ja pierwszy być u niego...
I wyszedł z małego saloniku na przyjęcie gościa.
Zaledwie drzwi się za nim zamknęły, księżna pochwyciła Janinę w objęcia i tak silnie przycisnęła do piersi, że aż ją to trochę ździwiło.
— Dla czego, droga mateczko, zapytała, tak silnie mnie uściskałaś?.. Możnaby myśleć, że oddalasz się odemnie na długo, i że mi jakieś niebezpieczeństwo zagraża...
— Całuję cię, bo cię kocham, wiesz zaś dobrze, że nic na świecie nie może nas rozłączyć na długo... Co do niebezpieczeństwa, o jakiem wspomniałaś, to cóż mogłoby cię dosięgnąć obok ojca i mnie?...
Janina, zaspokojona tą odpowiedzią, ucałowała matkę z kolei.
— Czy to konieczne... zapytała, abym była obecną przy tej wizycie?...
— Nie chcesz tego, moje dziecię?...
— Pan de Kerjean przyszedł mi onegdaj z taką rycerską pomocą, z taką się znalazł brawurą... że winna mu jestem wdzięczność, a jednak... droga mamusiu, młody ten człowiek nie jest mi wcale sympatyczny... wzbudza nawet pewną we mnie obawę... Nie godzi się może tego mówić, nie godzi się być niewdzięczną... ale...
— Uspokój się, kochanko, powiedziała żywo księżna. Instynktowne sympatye i instynktowne antypatye... rodzą się często w sercu mimowoli...
Sercu nie można rozkazywać... W anielskiej duszyczce twojej niema miejsca na niewdzięczność... Nic sobie wyrzucać nie potrzebujesz... Ale słyszę oto ojca i pana Kerjeana... odejdź, jeżeli sobie życzysz...
Janina pocałowała matkę i zniknęła w drzwiach przeciwległych tym, któremi książe wprowadził gościa swego.
Szlachcic bretoński odmienił się od wczoraj.
Widoczne zwykle na jego twarzy ślady nocnych pohulanek i nieporządnego życia zniknęły zupełnie, dzięki eliksirowi, jakiego dostarczyła mu wiedźma, posiadająca tajemnicę zarówno odmładzania jak i zatruwania.
Nic też nie mogło wyrównać, a przynajmniej przewyższyć wykwintności ubrania pana de Kerjean.
Materyał, kolor i krój tego ubrania nic nie pozostawiały do życzenia.
Kilka klejnotów wielkiej, przynajmniej na pozór, wartości, dopełniały stroju, a był między niemi brylant, zadziwiającej wielkości, otoczony rubinami, brylant oprawny w szpilkę złotą, wpiętą w żabot z koronek Alençon.
Znawcy oceniliby tę szpilkę co najmniej na sto tysięcy dukatów, w rzeczywistości zaś, wartą ona była trzysta liwrów, nie była bowiem niczem innem jeno wytworem chemicznych kombinacyj Periny. Kawałek ten kryształu rżnięty prześlicznie, błyszczał nadzwyczaj efektownie i oprócz tego, że nie posiadał ciężkości i twardości, mógł iść o lepsze z kamieniami pierwszej wody.
W ubraniu, o jakiem mowa, w ubraniu godnem księcia, baron de Kerjean imponował miną wielkiego pana, urodą i wytwornemi manierami.
Można było być dostojniejszym; ale niepodobna było być piękniejszym od niego.
Pani de Simeuse zaledwie też poznała w nim owo blade widmo szlachcica, wywołane wczoraj przez wiedźmę.
Nie będziemy powtarzali czytelnikom naszym wstępnej rozmowy przybysza, bo dla nas zakończenie jej jest najważniejsze; dostatecznem też będzie gdy powiemy, że przez cały czas tej rozmowy, baron ani na chwilę nie przestawał składać dowodów wielkiego taktu i wielkiego rozumu.
Gorące podziękowania pani de Simeuse przyjmował ze skromną powagą, a znalazł sposobność okazać wiele serca, podzielaniem radości matki z powodu, że jedyne jej dziecię uniknęło grożącego niebezpieczeństwa.
— Przedstawiwszy się atoli z nadzwyczajną zręcznością w najlepszem świetle, postanowił przystąpić do głównego celu wizyty swej w pałacu Simeusów.
Wizyta ta, to pierwszy atak w kierunku, od którego zależała jego przyszłość, jego majątek i wolność.
Nic też dziwnego, że doznał w tej chwili tego niepokoju, jaki, jak powiadają, szarpie dusze graczy, ręce których rzucają na zielony stolik ostatnią sztukę złota, całą ostatnią nadzieję swoję...
Luc wierzył jednakże, że nie tylko uda mu się jego zamach, ale że przyjdzie mu z łatwością.
— Jakim sposobem mogliby odmówić mojej prośbie? — myślał sobie — jakby mogli odmówić ręki dziewczyny człowiekowi, który ocalił tę młodą osobę i który sam jeden ma możność zostania raz jeszcze jej wybawcą?...
Mimo to wszystko, serce biło mu gwałtownie, a dreszcz przebiegał po całem ciele.
Z wielką trwogą i uszanowaniem rzekł:
— Ośmielam się otworzyć państwu duszę moję, odkryć im moje ambitne i próżne może marzenia... Wiem, że jestem mało znaczącą figurą, ale dobroć księcia i łaskawe przyjęcie, jakiego doznaję, dodają mi odwagi... Wysłuchajcie mnie więe państwo, jak sędziowie, mający wydać o mnie wyrok... bo chcę od was wyrok mój usłyszeć... Trzymacie w ręku waszem szczęście moje lub nieszczęście, a poddam się woli waszej z pokorą...
Pan de Simeuse nie domyślał się jeszcze, do czego zdąża baron, słuchał go więc z ciekawem zdziwieniem.
Księżna lepiej instynktem matki informowana, zrozumiała go z pierwszego zaraz słowa, o co chodzi mianowicie.
Serce się jej ścisnęło, nerwowe drżenie wstrząsnęło całą, tak, że zmuszona była mocno oprzeć się na krześle, na którem siedziała, przyczem powtarzała sobie w duchu: O! moje przeczucia... moje przeczucia!...
Widoczne wzruszenie pani de Simeuse nie uszło baczności barona.
Przez głowę jego przebiegła myśl jasna a szybka, jak błyskawica, że nie znajdzie w matce panny sprzymierzeńca, ale owszem nieprzyjaciela zawziętego.
Ponieważ kości zostały rzucone, ponieważ cofnąć się nie było sposobu, ciągnął zatem dalej:
— Nie potępiaj mnie, książe, nie potępiaj mnie dostojna księżno, gdy wam zdradzę tajemnicę moję: Kocham pannę de Simeuse!...
Książe poruszył się nerwowo.
— Pan kochasz naszą Janinę, panie baronie? zawołał, gdy tymczasem pani de Simeuse głucho jęknęła:
— Czy ja dobrze słyszałam?... czy ja dobrze zrozumiałam pana?...
Baron de Kerjean skłonił się z uszanowaniem.
— Doskonale pani mnie zrozumiała i usłyszała... odpowiedział. Kocham córkę pańską miłością gorącą, pełną uszanowania.
— Ależ pan ją znasz zaledwie... wyszeptała pani de Simeuse... widziałeś ją raz jeden tylko... jakim sposobem możesz ją pan kochać?...
— Czyż potrzeba dwa razy wpatrywać się w słońce, aby być olśnionym jego promieniami?... Odparł żywo Kerjean. Kocham pannę Janinę całą potęgą mojej duszy, całem uczuciem mojego serca i mam zaszczyt prosić o jej rękę.
Powiedziawszy to, baron umilkł dyplomatycznie.
Pan de Simeuse do najwyższego stopnia zaambarosowany, nie był w stanie na razie zdobyć się na odpowiedź.
Księżna przechyliła w tył głowę i zdawała się zemdloną, tak bardzo była bladą.
Pan de Kerjean zrozumiał, że położenie staje się trudnem.
Potrzeba było jak najprędzej przerwać fatalne milczenie, dodał więc pośpiesznie.
— Muszę nadmienić, że pojmuję dobrze całą śmiałość mego żądania. Nie jestem przecie z rodu książąt, ażebym miał prawo sięgać po rękę córki Simeusów... nie mam też takiej fortuny, któraby mogła usprawiedliwiać szalone nadzieje moje... O!... czemuż nie urodziłem się na tronie!... Z jakąż rozkoszą złożyłbym koronę i stóp uroczego dziecięcia!... Jestem prostym tylko szlachcicem, ale pochodzę ze szlachty bardzo starej, ale spokrewniony jestem cd wieków z najmożniejszemni rodzinami Francyi... Majątek mam skromny... posiadam zaledwie kilka dziesiątków tysięcy dukatów renty i stary zamek po ojcach nad brzegiem Oceanu...
Ale cóż to wszystko znaczy, wobec tego, czego państwo żądać macie prawo?.. Mniej niż nic!.. wiem o tem. To też powiadam tylko: kocham pannę Janinę z całej duszy, i jeżeli zgodzilibyście się oddać mi ją za małżonkę, przysięgam na mój honor szlachecki, że uczyniłbym ją szczęśliwą.
Znowu milczenie zapanowało po tych słowach, wypowiedzianych z porywającym zapałem.
Pan de Simeuse podniósł teraz głowę, pochyloną na piersi, podczas przemowy Kerjeana.
Chciał coś powiedzieć.
Baron nie dał mu przyjść do słowa.
— Błagam pana!... wykrzyknął, błagam pana jak o łaskę, nie odpowiadaj mi w tej chwili... Do czasu, dopóki nie usłyszę z ust waszych wyroku, pozostanie mi przynajmniej nadzieja... Pozwólcie mi chociaż do jutra pieścić się najwyższem mojem szczęściem. Jutro przyjdę zapytać się o słowo, które uczyni mnie najszczęśliwszym, albo najnieszczęśliwszym z ludzi... Jakikolwiek atoli los mi wypadnie, potrafię, jeżeli będzie tego potrzeba, zamknąć cierpienie moje w rozdartem sercu... Nie usłyszycie ani krzyku, ani jęku rozpaczy, oczy moje pozostaną suche a usta uśmiechnięte, Wyjdę z tego pałacu, tak, jak wychodzę dzisiaj, wyjdę ztąd z pozorem człowieka zupełnie szczęśliwego i zaraz jutrzejszego wieczoru opuszczę Paryż, w parę dni Francyę i uwiozę z sobą w jaką daleką krainę niezatarte nigdy wspomnienia panny Janiny i boleść niczem nieukojoną.
Wypowiedziawszy to wszystko, de Kerjean pożegnał gospodarzy z pełną dystynkcyi powagą, poczem skierował się ku drzwiom i wyszedł z saloniku.
Książe przyszedł w tej chwili do siebie i pośpieszył za gościem swym do dużego salonu.
Odprowadził go nie do przedpokoju, ale aż do peronu, przed którego stopniami stał elegancki ekwipaż, w którym przybył pan baron.
Przez cały ten czas nie przemówili do siebie ani jednego słowa.
Bretończyk wskoczył do karety i raz jeszcze przez okno skłonił się księciu i raz jeszcze powiedział:
— Do widzenia, do jutra!...
Skoro wydostał się z podwórza, zaczął sam ze sobą rozprawiać.
— Do wszystkich dyabłów, rzekł, sprawa ta postępuje daleko coś wolniej, aniżeli przypuszczałem!... Księżna nie jest mi przychylną, to jasne jak dzień!... Dla czego?... Nie wiem, ale muszę się dowiedzieć... Gdybym był nie zdobył się na tyle przezorności, żeby odwlec odpowiedź, nie udałoby mi się było z pewnością... Do jutra może się namyślą... Noc przynosi zwykle dobre rady... Nie mogą przecie obejść się bezemnie, a przynajmniej tak myślą, co na jedno wychodził... Pogróżka wyjazdu w długą daleką podróż, może zrobić na nich wrażenie... Zresztą trzymam ich jeszcze z innej strony... Przypadek rzucając mi na drogę tę cygankę, ten żywy portret pięknej księżniczki stoi na zawołanie moje!... Niech się strzegą państwo de Simeuse!... Dzięki temu zadziwiającemu podobieństwu, córka ich, jeżeli mi się spodoba, może zostać grubo skompromitowaną!... a wtedy... chętnie mi ją oddadzą!... Niechaj więc jak chce decyduje sobie Simeuse, ja jednak dojdę do celu!... Dojdę!...
przysięgam to sobie!...
Powiedziawszy to, baron Luc de Kerjean zatarł z radością ręce.
Pan de Simeuse, powróciwszy do saloniku, zastał księżne klęczącą przed przepysznym obrazem Suensa, przedstawiającym Święte kobiety przy grobie Chrystusa.
Łzy obficie spadały z jej oczu, twarz miała wyraz niezmiernej boleści.
Posłyszawszy nadchodzącego męża, biedna matka odwróciła głowę i szepnęła głosem zmienionym:
— Widzisz, żem się nie myliła... widzisz, żem dobrze odgadła... ten człowiek będzie złym duchem naszej rodziny...
Możemy się domyślać, że obawy pana de Simeuse nie były mniejsze niż obawa jego żony, odpowiedział jednakże z pozornym spokojem:
— Zdaje mi się kochana Blanko, że przesadzasz trochę niebezpieczeństwo...
Pani de Simeuse wlepiła w męża pytające spojrzenie.
— Nie ulega wątpliwości... ciągnął książe, że pretensye pana de Kerjean, są trochę za śmiałe!... Wcale temu nie przeczę — ale z tem wszystkiem prośba jego nie ma w sobie nic zatrważającego; baron wypowiedział oświadczyny z taką pokorą, że mu je można przebaczyć... Pan de Kerjean jest bez zaprzeczenia dobrym szlachcicem i eleganckim człowiekiem... Zakochał się szalenie w Janince, bo jest ona tak piękną, iż od jednego spojrzenia zdolna obudzić gwałtowne uczucie... Bardzo to nieszczęśliwie dla pana de Kerjean... ale dla czegóżby ta nagła, ta nierozsądna, a pełna zresztą szacunku miłość, upoważniać nas miała do traktowania go jak nieprzyjaciela, tembardziej, że mu się wdzięczność od nas należy?...
— Jakto?... wykrzyknęła księżna z gwałtownością, nie rozumiesz, że córka nasza jest zgubioną?... że jest zgubioną bez ratunku?.. Nie rozumiesz tego, ty jej ojciec?...
— Zgubioną?... dla czego... w jaki sposób?...
— W każdym razie i bezwarunkowo...
— Nie mogę podzielać tej rozpaczliwej pewności, skoro pan de Kerjean może ocalić Janinkę...
— Może, ale nie ocali!...
— Blanko, pomyśl, co mówisz?...
— Mówię to, co czuję najdoskonalej!... Baron de Kerjean nie będzie zbawcą Janiny!...
— Czy pragniesz dać mi do zrozumienia, że nie będzie chciał nam dopomódz?...
— Naturalnie... jeżeli odrzucisz jego prośbę.
— Byłby to postępek człowieka bez serca i duszy!...
— Nie wierzę ani w serce, ani w duszę tego pana de Kerjean!...
— A więc w tej ostateczności, pozostaje nam jeszcze jedna ostatnia ucieczka.
— Jaka?...
— Przyjąć barona za zięcia...
Pani de Simeuse załamała z rozpaczą ręce.
— Przyjąć go za zięcia!... wykrzyknęła. A!...mówiłam ci, że nieszczęśliwe dziecię jest zgubione, że zgubione jest bez ratunku!.. Czy zapominasz, że kocha Rénego, że go kocha tą miłością czystą, niewinną, jakiej raz tylko doznaje się w życiu, że jest z nim zaręczoną?... Dusza mojej córki, zupełnie jest do mojej podobna!... Ja wolałabym umrzeć, niż wyrzec się ciebie!... ona nie zgodzi się okupić swego bezpieczeństwa za cenę zdrady...
— Czyż to zdrada uledz fatalności?... Znam Rénego i odpowiadam za niego!... Jeżeli mu przyjdzie wybierać pomiędzy Janiną w trumnie a Janiną żyjącą, ale straconą dla niego, nie wyrzecze wyroku śmierć!... Zwróci nam nasze słowo — uwolni swoję narzeczoną.
— Janina nie przyjmie tej wolności... pozostanie mu wierną, gdyby nawet...
— Nie podobna mi w to uwierzyć... Ma rok dwudziesty, ma więc daleką jeszcze przyszłość przed sobą!...
— Przyszłość to przerażająca, życie to pełne goryczy dla serca, któremu chcą wydrzeć jego miłość...
— A więc... a więc... szeptał zgnębiony książe, nie pozostaje nam, jak tylko pochylić głowy i opłakiwać zawczasu ukochane dziecko...
Pani de Simeuse nic nie odpowiedziała.
— Na taką ofiarę, ciągnął książe, braknie mi sił i odwagi!... Od lat dwudziestu, Janinka jest moją radością, moją dumą i nadzieją. Nie mogę stracić tego wszystkiego, nie upadłszy pod ciężarem boleści... Rzucę się jej do nóg, jeżeli będzie tego potrzeba i będę ją zaklinał, aby odmówiła Rénemu, aby została żoną Kerjeana. Będę ją błagał ze łzami, żeby żyła choćby nieszczęśliwą, ale żeby żyła.
— Jesteś panem, szepnęła głucho pani de Simeuse, rób jak chcesz... rób jak uważasz...
— Do ciebie kochana Blanko, muszę zanieść najpierw prośbę...
— Będzie ona dla mnie rozkazem...
— Zdaje mi się, że nie mamy prawa ukrywać przed córkę naszą niebezpieczeństwa, jakie jej zagraża... «
— Tak i ja sądzę.
— Podejmij się zatem odkryć jej prawdę... niech się dowie z ust twoich wszystkiego... powiedz jej o baronie de Kerjean... przygotuj ją do fatalnej konieczności wyjścia za niego...
— Zrobię to, ale zastanów się!.. Działasz w tej chwili na oślep...
— Co chcesz przez to powiedzieć?...
— Że w swojem egoistycznem przywiązaniu, gotów jesteś widzieć Janinkę nieszczęśliwą, byleby żyła tylko... Wolałbyś zapewne jednakże, żeby córka twoja umarła, aniżeli ażeby została zhańbioną?...
— Wiesz o tem doskonale, Blanko... wszystko raczej, aniżeli śmierć, ale śmierć raczej, aniżeli hańba!...
— A więc, przekonaj się przynajmniej przedewszystkiem, czy człowiek, który sięga po rękę twojej córki, jest człowiekiem honorowym, czy nazwisko, jakie jej ofiaruje, nie jest nazwiskiem sponiewieranem?...
— Jakto?... wykrzyknął pan de Simeuse, czy miałabyś podejrzenie?...
Księżna przerwała.
— To przeczucia, wiesz o tem, to instynkt nieufności tylko... i nic więcej, a w tej chwili nie dość podejrzeń lub przypuszczeń, w tej chwili potrzeba mieć niewzruszoną pewność — potrzeba dowiedzieć się o przeszłości i teraźniejszości barona de Kerjean.
— Najzupełniejszą masz racyę, kochana Blanko, i zaraz zajmę się tą sprawą tak energicznie, aby przed wieczorem jeszcze zdobyć najdokładniejsze wiadomości...
— Zkądże ich zasięgniesz?...
— Z najlepszego źródła... Pan de Sartines, naczelnik policyi, jest ze mną jak najlepiej i niczego mi nie odmówi... dołoży owszem wszystkich starań, ażeby mi usłużyć; jeżeli znajdzie się coś wątpliwego, coś podejrzanego w życiu barona, o wszystkiem mnie zawiadomi...
— Kiedy zobaczysz się z panem de Sartines?
— Zaraz.
— Czy mam wydać rozkaz, żeby zaprzęgano?
— Niema potrzeby... Miałem wyjeżdżać w chwili, gdy przybył baron... powóz czeka zaprzężony...
— Jedź więc, mój przyjacielu, a ja podczas twojej nieobecności i stosownie do twego życzenia pomówię z ukochaną naszą córką... Dowiesz się za powrotem, co postanowiła Janina...
Małżonkowie rozeszli się w swoje strony.
Pan de Simeuse wsiadł do ekwipażu oczekującego przy peronie i zawołał do lokaja:
— Do pałacu naczelnika policyi.
Jednocześnie księżna, wzmocniwszy sweję duszę krótką modlitwą, weszła na pierwsze piętro do pokoiku biednego dziecka, w około którego snuły się nici brudnej intrygi.
Pokój Janiny był prawdziwą świątynią, był świątynią tak czystą i niewinną, jak dusza jego mieszkanki.
Przestępując próg tego skromnego schronienia, niepodobna było nie odgadnąć, że dziecię tu mieszkające posiadało serce anielskie.
W umeblowaniu jedynaczki książąt de Simeuse nic nie przypominało tej pretensyonalnej kokieteryi, jaka właściwą była zepsutej owej epoce; wszystko było tu proste, prawie poważne, wszystko jakby z innego pochodziło wieku.
Na białem obicia, ozdobionem tylko paskami matowego złota, spostrzegać się dawały dwa jedynie obrazy: Matka Bozka Murilla i Dziecię Jezus Corregia.
Duża prześliczna z włoskiego fajansu kropielnica, z zatkniętą święconą palmą, wisiała na ścianie pomiędzy filarami hebanowego łóżka; z czasów odrodzenia.
Cztery duże fotele z tej samej epoki, — mały czworograniasty stoliczek, a na nim srebrny wazon, cyzelowany przez florentczyka Benvenuto Cellini, napełniony kwiatami, dalej klęcznik w formie kobiecego klejnotu, lustro niewielkie nad kominkiem, nakoniec zegar na postumencie z szyldkretu i bronzu, oto umeblowanie pokoju.
W chwili kiedy księżna matka wchodziła, Janina siedziała przy kominku z głową oparta o poręcz fotelu i wpatrywała się z roztargnieniem w arabeski sufitowe, na kolanach zaś miała rozłożony list Renégo de Rieux, list który przeczytała już zapewne z jakie dwadzieścia razy.
Umiała z pewnością na pamięć każde zawarte tam słowo, uśmiechała się do przyszłości, którą uważała za najpewniejszą, brała od czasu do czasu w paluszki jedwabisty papier i wpatrywała się w takowy z przyjemnością prawdziwą...
Piękna dziewoja zerwała się na powitanie księżnej, a list starannie złożony za stanik schowała.
— Jużeś się uwolniła, kochana mateczko... zapytała całując księżnę. Już sobie pan de Kerjean odjechał?
— Tak, moje dziecię.
— A ojciec?...
— Wyjechał zaraz prawie po odjeździe barona...
— Dla czegoś mnie, mateczko, nie uprzedziła byłabym zeszła do ciebie...
— Wolałam przyjść tutaj... zdaje mi się, że tutaj w tym pokoiku, do którego nikt wejść niema prawa, będziemy odosobnione od reszty świata, będziemy mogły porozmawiać poważnie...
— Mamy więc coś poważnego, kochana mateczko?... spytała Janina z uśmiechem.
Księżna skinęła głową potakująco.
— Naprawdę jest coś ważnego?... spytała znowu księżniczka.
— Tak.
— Ale spodziewam się, że nic smutnego przynajmniej?...
Pani de Simeuse nie odpowiedziała na to.
— Czy się mylę?... czy też mateczka ma mi zwiastować jakąś niedobra nowinę?...
— Sama to zaraz osądzisz.
— To mów prędzej, dobra mateczko, bo mnie intrygujesz, a nawet niepokoisz mnie trochę.
Księżna usiadła obok córki, wzięła ją za rękę i powiedziała:
— Wiesz, po co przyjechał do nas pan de Kerjean?...
Panna de Simeuse potrząsnęła główką przecząco.
— Zkądżebym mogła wiedzieć?... odrzekła.
— Przyjechał prosić o twoję rękę.
Janina usłyszawszy te słowa, roześmiała się na cały głos.
— Pan de Kerjean prosił o moję rękę?... wykrzyknęła. Czy to prawda? czy mamusia mówi na seryo?...
— Jak najbardziej na seryo.
— Mniejbyś mnie ździwiła, gdybyś mi powiedziała, że krzaki różane w ogrodzie królewskim pokryły się kwiatami dzisiaj 21-go lutego, w dniu popielca! I z jakiegoż powodu ta prośba?
— Z powodu, że jest zakochany w tobie, z powodu, że jeżeli nie zgodzimy się oddać mu twojej ręki, życie stanie mu się nieznośnem.
— Zakochany we mnie?... pan de Kerjean?... ależ to niepedobna!... toż on mnie zna zaledwie...
— Powiada, że cię zna dosyć, aby cię uwielbiać...
— Na szczęście, że nie wierzę w tę miłość, bo inaczej przykroby mi było odpłacać boleścią za przysługę, jaką mi wyświadczył. Jakże przyjął odmowę ze strony ojca i z twojej mateczko?...
— Nie odmówiliśmy mu... szepnęła księżna.
Janina spojrzała niezmiernie ździwiona.
— Jakto?... wykrzyknęła prawie, nieodmówiliście mu?...
— Nie.
— Więc cóżeście mu odpowiedzieli?...
— Nic.
— Dla czego?
— Bo przed odmową chciałam się z tobą rozmówić, chciałam się naradzić z tobą, chciałam się dowiedzieć, co ty postanowisz?...
Janina przesunęła ręką po czole.
— Zdaje mi się... powiedziała następnie, zdaje mi się, że zasnęłam, i śniło mi się coś dziwnego... Słyszę jakieś słowa, ale nie mogę ich zrozumieć. Jeżeli śpię, to obudź mnie mateczko... a jeżeli naprawdę mówisz do mnie, wytłomacz mi, czego nie mogę zrozumieć...
Za całą odpowiedź pani de Simeuse powtórzyła tylko ostatnie słowa.
— Ze mną się naradzić?.. wyszeptała księżniczka z wzrastającem zdziwieniem. Dowiedzieć się, co ja postanowię?.. — Pytasz mnie o to, matko, gdy oboje z ojcem zaręczyliście mnie z Reném de Rieux! — Powiadasz mi coś podobnego, kiedy wiesz doskonale, że całą duszą należę do Renégo!.. — Nie, to sen tylko być musi... ja śnię, albo pomieszało mi się w głowie!..
— Janino, duszo moja ukochana, odrzekła pani de Simeuse, zapytaj swojego serca, czy pewną jesteś, że kochasz Renégo!..
— Czy jestem pewną!.. odpowiedziała z dumą dziewczyna. — O! moja matko!..
— Czy pewną jesteś, że kochasz go nad wszystko na świecie?..
— Bardziej go od ciebie nie kocham, to prawda, ale sto razy więcej, niż własne życie!..
— Jeżeliby ci przyszło zostać żoną innego albo umrzeć.. cóżbyś wybrała?..
— Śmierć bez wahania... — Ale pocóż te dziwne pytania?.. — Cóż za związek może istnieć pomiędzy tą straszną alternatywą, w jakiej mnie stawiasz, a prośba barona de Kerjean?.. — Cóż się w koło mnie dzieje, niech wiem przynajmniej?.. Co za tajemnica mnie otacza, i co ukrywasz, matko, przedemną?...
— Ja nic przed tobą nie ukrywam, kochane dziecię, albo raczej nie będę nic ukrywać przed tobą... Dowiesz się o wszystkiem... a następnie... następnie swobodnie i podług własnego serca, zadecydujesz o swoim losie...
— Słucham cię, matko.. wyszeptało młode dziewczę blade, i całe drżące ze wzruszenia.
To, o czem księżna mówić miała, wiadomem jest już czytelnikom naszym.
Musiała się cofnąć aż do dnia urodzenia Janinki w starem mieszkaniu przy ulicy l’Estrapade, musiała wyjawić córce przepowiednię z 20-go lutego 1752 r., musiała jej wyjawić, co przepowiedziała przed dwudziestu laty wróżka Iwena Tréal i co potwierdziła wczoraj wieczorem stara wiedźma z Czerwonego domu, a wreszcie musiała opowiedzieć Janince o ukazaniu się jej de Kerjeana.
Dotykalnie ukazała księżniczce miecz Damoklesa nad głową jej zawieszony, miecz, cios którego jeden baron tylko powstrzymać był w stanie.
Moralna odwaga Janiny, jak będziemy mieli tego dowód, dochodziła prawie do heroizmu, a jednakże, gdy słuchała matki, zdawało się biednej dziewczynie, że serce jej bić przestaje, zimny pot wystąpił na skronie, w uszach brzmiał dzwon pogrzebowy, a w głębi duszy szeptała:
— Umierać w dwudziestym roku!... umierać, kiedy się kocha i jest się kochaną... O! Boże... Boże... czyż nie ulitujesz się nademną, czyż nie oddalisz odemnie tego kielicha goryczy?...
— Teraz, drogie dziecię, wiesz już wszystko, dodała księżna, teraz nie mam już żadnego sekretu przed tobą... Z jednej strony pewna prawie utrata życia... z drugiej pewne ocalenie... Cóż postanowisz zatem?...
Janina podniosła głowę, a zwykły prześliczny uśmieszek ukazał się na jej pobladłych ustach.
— Matko ukochana, dla czego pytasz mnie o to? Czyż nie znasz dobrze swojej córki?... Niebezpieczeństwo nie przeraża mnie wcale, zabezpieczanie się takim kosztem, byłoby nikczemnością!... Zostaję zatem przy swojem...
Słysząc tę dumną odpowiedź, serce matki zadrżało z radości.
Ujęła głowę Janiny i czule białe jej czoło ucałowała.
— Moje dziecko, zapytała następnie po chwili, co więc odpowiedzieć jutro baronowi?...
— Odpowiedzieć mu, że z waszą wiedzą oddałam już swoje serce, i że do śmierci pozostanę wierną memu narzeczonemu Renému de Rieux...
— W takim razie, szepnęła księżna, w jednym tylko Bogu nadzieja!... Błagajmy go... moja córko ukochana... błagajmy go o litość nad nami!...
— Oby nas wysłuchać raczył... dodała Janina klękając obok matki, bo doprawdy, że za młodą jestem i zanadto szczęśliwą, ażebym umierać miała.
∗
∗ ∗ |
We dwie godziny po rozmowie jakąśmy przytoczyli, książe de Simeuse powracał do pałacu z wizyty złożonej naczelnikowi policyi w wiadomym nam celu.
Pan de Sartines, tak jak przewidywał książe, ofiarował się z wszelką gotowością na jego usługi, przeprosił, że od razu nie może uczynić zadość żądaniu, zapewnił jednak, że jeszcze tego wieczoru przyśle, jak można najdokładniejszy raport o baronie de Kerjean.
Cofnijmy się o dwie godziny i zaznaczmy fakt, na pozór nic nie znaczący, ale taki, który będzie miał jednakże znaczenie w dalszem opowiadaniu naszem.
W chwili, kiedy ekwipaż pana de Simeuse wyjeżdżał z bramy pałacowej i skręcał na lewo z ulicy Wały św. Wiktora na ulicę Clovis, człowiek jakiś w ubraniu więcej niż skromnem, opuścił stanowisko, jakie zajmował prawie na wprost mieszkania książęcego i zaczął podążać za ekwipażem, co zresztą nie było zbyt trudnem, pomimo bowiem rączości i żywości koni, nie można było jechać zbyt prędko po wązkich uliczkach owej epoki, w dodatku ludźmi przepełnionych.
Ten posłaniec prawdziwy, czy udany trzymał się ciągle o dwadzieścia mniej więcej kroków od ekwipażu, którego pilnował i dotarł za nim aż do pałacu naczelnika policyi.
Przekonał się, że pan de Sartines przyjął księcia de Simeuse i widocznie uznał misyę swoję za skończoną, bo opuścił posterunek i poszedł szybko ku przedmieściu Saint-Paul. Człowiek ów miał chyba łydki ze stali. Teraz, kiedy nie potrzebował miarkować swojego chodu, pożerał prawdziwie rozległość.
Nie leciał niby, a szedł jednakże tak prędko, że koń puszczony galopem, nie łatwoby mu placu dotrzymał, potrącał wszystkich, jak dzik uciekający do kniei.
Przybył tak do domu, albo raczej do pałacu piętrowego, dobrze na pozór wyglądającego, posiadającego okna wychodzące na Sekwanę.
Zamiast podnieść i opuścić młotek przy wejściu głównem, wyjął z kieszeni klucz, otworzył małą furtkę obok bramy i wszedł do wnętrza.
Hotel ten był mieszkaniem Luca de Kerjean.
Udanym posłańcem był Malo, wierny sługa barona.
Z bramy pałacu Saint-Paul drzwi oszklone prowadziły na pierwsze piętro.
Malo wszedł szybko na schody, minął maleńki pokoik, potem salon umeblowany z widocznym przepychem, ale trochę już wyszłym z mody, i zastukał lekko do drzwi ukrytych za portyerą ze starego adamaszku czerwonego.
— Czy to ty, Malo?... zapytał z wewnątrz głos Luca de Kerjean.
— Tak, to ja, panie baronie...
— Wejdź, czekam na ciebie.
Służący nie dał sobie powtórzyć rozkazu i wszedł do buduaru owalnego bardzo eleganckiego z białemi obiciami, przyozdobionemi w mitologiczne widoki.
Pan de Kerjean, wpół leżąc na sofie pokrytej dywanem, bawił się koronką swojego żabotu i przeglądał okiem roztargnionem kartki romansu Crébillon syna.
W chwili kiedy Malo wchodził do buduaru, upuścił książkę kosztownie oprawną w czerwoną skórę ze złoconemi brzegami.
Służący skłonił się i stanął o kilka kroków od pana w postawie pełnej szacunku.
— Skoro cię tu widzę, powiedział Luc de Kerjean, to zapewne jest tam coś nowego?...
— Jest, panie baronie.
— Cóż takiego?...
— Książe de Simeuse opuścił pałac...
— Pieszo czy w powozie?...
— W karecie, panie baronie.
— Śledziłeś go?...
— Pan baron mi dał taki rozkaz...
— A gdzie pojechał?
— Prosto do naczelnika policyi...
Baron nie okazał najmniejszego zdziwienia.
— Tak być musiało... szepnął, naprzód byłem pewnym, że tak będzie...
A głośno dodał:
— Ma się rozumieć, pan de Sartines przyjął księcia de Simeuse?...
— Tak, panie baronie... przyjął go i to natychmiast... a ja bez straty czasu przyleciałem, aby uprzedzić o tem pana...
— Dobrześ zrobił — muszę wyjść...
— Czy mam zamówić konie?...
— Niema potrzeby — pójdę pieszo. Ubierzesz mnie tylko.
— Jaki kostium pan baron rozkaże?...
— Daj mi garnitur tabaczkowy i małą okrągłą perukę, kapelusz czarny bez galonu...
— Czy pan baron ubierać się będzie tutaj w buduarze?...
— Nie — w moim pokoju... — idź przygotuj wszystko... ja tam zaraz przyjdę...
Prosta zasłona z chińskiego atłasu oddzielała buduar od pokoju sypialnego, gdzie zaprowadzimy naszych czytelników.
Buduar ów urządzony był w prześlicznie naśladowanym najściślejszym stylu Ludwika XV-go.
Malo nacisnął jedną z ozdób na ścianie — a drzwi, których niktby się nie domyślał, otworzyły się natychmiast i ukazały wejście do drugiego pokoju, bardzo ciekawego i godnego uwagi.
Wyglądał on raczej na magazyn z ubiorami, aniżeli na garderobę młodego szlachcica.
Od góry do dołu pozawieszane tu były ubrania wszelkich kolorów i form wszelkich, a porozwieszane były w porządku, tak, ażeby łatwo było trafić.
Z pewnością garderoba jakiego pierwszorzędnego teatru nie mogła być lepiej zaopatrzoną.
Każda klasa społeczeństwa od najwyższych do najniższych — była reprezentowaną w tej kolekcyi łachmanów starych i nowych, świetnych i wyszarzanych.
Ubiory szlachty, dworaków, lokajów, mnichów, oficerów, żołnierzy, kupców, węglarzy, gałganiarzy i różne inne, znajdowały się w znacznym komplecie.
Bardzo długi wązki stół, ustawiony w środku, dźwigał na sobie kapelusze przeróżnych fasonów, peruki różnych kolorów, kije, laski, szpady, pistolety, puginały i t. p.
Z pomiędzy rozmaitych tych kostiumów, Malo wybrał kostium wskazany przez Kerjeana, któremu wystarczyło kilka minut na przebranie się zupełne.
Zamiast pończoch bawełnianych i szerokich trzewików z mosiężnemi sprzączkami, włożył pończochy jedwabne i trzewiki z czerwonemi obcasami, kilku zmarszczkami, zręcznie zrobionemi czarnym ołówkiem, dodał sobie z jakie dziesięć lat wieku — a małą okrągłą peruką i kapeluszem z opuszczonem rondem, zmienił fizyonomię do niepoznania.
W miejsce pierścionka herbowego, jaki połyskiwał na palcu lewej ręki, włożył pierścionek żelazny, na którym w miejsce oczka wyrżniętą była zapalona pochodnia.
Z pomiędzy lasek wybrał sobie trzcinę grubą, z gałką z kości słoniowej, w kieszeń od kamizelki wsypał garść złota i rzuciwszy raz jeszcze w lustro zadowolone spojrzenie, opuścił mieszkanie, naśladując z ogromnym talentem roztargnioną minę mieszczucha, co włóczy się po ulicach bez celu dla zabicia jedynie czasu.
Udał się w stronę pałacu naczelnika policyi.
Pałac ten i jego przyległości, znajdowały się wówczas, jak każdemu o tem wiadomo, na miejscu, jakie zajmują obecnie ponure gmachy ulicy Jerozolimskiej.
Część z dawnych budynków pozostała nawet do dziś jeszcze.
Pan de Kerjean wszedł w ciemne podwórze, na którego murach przechowały się słabe ślady fresków z XVII-go wieku — potem wszedł na schody na lewo, jak człowiek, któremu znany jest dobrze rozkład hotelu, i w sieni pierwszego piętra, napotkał ogromnego szwajcara, ubranego czarno ze srebrnemi akselbantami.
Szwajcar ten pilnował, aby żaden profan nie przeniknął do tajemniczego sanktuaryum policy.
— Czego pan sobie życzysz?... zapytał barona tonem nie zbyt uprzejmym, prawie dzikim, który służba wszelkich teraźniejszych biur, aż nadto wiernie przechowała jako zwyczaj i monopol.
Pan de Kerjean zdjął kapelusz, ukłonił się z miną pokorną, a nawet wzruszoną, odpowiednią fizyonomii i ubraniu osobistości, jaką przybrał na siebie.
— Łaskawy panie, rzekł słodziutko, pragnałbym jeżeli to możebne, pomówić z jednym z urzędników.
— W interesie osobistym?...
— Tak jest kochany panie.
— Nie można przeszkadzać urzędnikom, odpowiedział szwajcar opryskliwie.
— Wiem o tej zasadzie, ale wiem także, dodał Kerjean jeszcze słodszym głosem, że niema zasady bez wyjątków...
— Żadnych wyjątków!... przerwał cerber, żadnych wyjątków. Nie tu miejsce na pogawędki — proszę wyjść.
Nie zrażony wcale tą gburowatością, baron rzekł:
— Łaskawy, kochany panie, jak mieszkam ztąd daleko... bardzo daleko... za Paryżem... w Auteuil... w ojczyźnie Boiteau... Umyślnie się wybrałem i byłbym naprawdę w rozpaczy, gdybym miał zatonąć u brzegu, z powodu pańskiej dla mnie niełaskawości... Okaż się pan względnym dla mnie, a bądź, przekonany, że ci się odwdzięczę natychmiast.
Mówiąc to, baron wyjął z kieszeni luidora i wsunął go w rękę szwajcara..
Fizyonomia tego ostatniego rozjaśniła się nagle i stała się uśmiechniętą prawie.
— No!... no... widzę... żeś pan porządny człowiek — takim warto usłużyć... — Jak się nazywa urzędnik, do którego masz pan interes?...
— Mikołaj Barbet...
— A pan jak się nazywasz?...
— Dawid Verrier, do usług kochanego pana, i gdybym mógł...
— Nie mogę pozwolić na to, przerwał szwajcar, abyś pan rozmawiał tutaj, to byłoby wbrew przepisom, to mogłoby mnie narazić, uprzedzę jednak pana Barbet, że ktoś czeka na niego na podwórzu.. — No, idź pan tam i czekaj... — Pan Barbet zejdzie i spotkacie się niby przypadkiem ze sobą. To mnie od odpowiedzialności osłoni. Zrozumiałeś pan?...
— Doskonale.
Luc Kerjean podziękował, jak przystało, a szwajcar zniknął za drzwiami biurowemi.
Za chwilę mieszczuch, przechadzający się wolnym krokiem po podwórzu, zobaczył idącego ku sobie małego człowieczka, rzucającego do okoła ciekawe spojrzenia.
Mały ten człowiek szedł z odkrytą głową, miał na rękach czarne płócienne rękawy, żeby jak można najdłużej zaoszczędzić sukno mundurowego ubrania.
Baron zbliżył się doń i zaczepił temi słowy:
— Moje uszanowanie panu Mikołajowi Barbet...
— Ah!... to pan pragnął się widzieć ze mną, panie Dawid?... zapytał przybyły z pewnem ździwieniem.
— Ja, szanowny panie.
— Czemże mogę służyć panu?...
— Chodź pan trochę w tę stronę, powiedział Kerjean, biorąc pod rękę swojego interlokutora, ażeby go poprowadzić w głąb podwórza, gdzie nikogo nie było.
Pewny, że ich tu nikt nie będzie szpiegował, nachylił się do urzędnika policyi i szepnął mu do ucha:
— Pan de Sartines przyjmował przed godziną wielkiego pana, który się książe de Simeuse nazywa. Potrzebuję wiedzieć koniecznie natychmiast, co de Simeuse miał za interes do naczelnika policyi?...
— Będzie to rzeczą trudną, ale znowu nie niepodobną, odrzekł Mikołaj Barbet. Szwajcar stojący w przedpokoju naczelnika, ma zwyczaj podsłuchiwać podedrzwiami... Niewinną tę rozrywkę praktykuje w tym celu, aby sobie czas wolny uprzyjemniać.
— Dobrze pan jesteś z tym szwajcarem?...
— Jak najlepiej.
— Więc powie panu?...
— Pewnie... tylko...
Mikołaj Barbet nie dokończył.
— Tylko co?... powtórzył baron.
— Będzie to trochę kosztować...
— Wiele?...
— Dziesięć luidorów.
— Bagatelka!... Służę panu...
— Kiedy pan chcesz mieć wiadomość?...
— Zaraz!... za pół godziny najdalej...
— Będziesz ją pan miał za pół godziny, ale nie można czekać na mnie tutaj na tem podwórzu, bo mogliby pana zauważyć. Czy pan znasz szynczek skromnej powierzchowności z napisem: Au puits sans vin?... wychodząc ztąd na lewo?...
— Znam... z widzenia...
— No to zajdź pan do tego szynku. Po za ogólną salą jest tam mały oszklony gabinet — zajmij zatem ten gabinet i każ sobie podać ratafii, bo mają wyśmienitą... przyjdę tam, jak będę mógł najprędzej...
— Dobrze...
Nim kwadrans upłynął, Mikołaj Barbet i Luc Kerjean siedzieli naprzeciw siebie.
— I cóż?.. zapytał baron, szwajcar powiedział panu?...
— Naturalnie, że powiedział...
— Czego chciał książe de Simeuse?...
— Dokładnych wiadomości, o niejakim baronie Luc de Kerjean.
— Doskonale... cóż odpowiedział pan de Sartines?...
— Obiecał dziś wieczór prośbie zadość uczynić i przysłał nam rozkaz do wydziału, ażeby przejrzeć natychmiast szczegółowo wszystkie książki.
— Do waszego wydziału, powiedziałeś pan?... Czy to znaczy, że pan masz robić ten wyciąg?...
— Jeden z moich kolegów — dzielny chłopak, co się nazywa.
Luc de Kerjean zatarł ręce i mruknął pod nosem:
— Jakoś wcale dobrze idzie!... — Każ no pan podać nam papier, atrament i pióro... powiedział do urzędnika. —
— Co pan chcesz zrobić?...
— Zaraz pan zobaczysz.
Przyrządy do pisania przyniosła posługująca dziewczyna i baron napisał szybko ze dwadzieścia wyrazów — a następnie podał pismo interlokutorowi.
— Co to jest?... zapytał ciekawie Barbet.
— To jest bruljon raportu o panu de Kerjean, który potrzeba tylko przepisać i odesłać księciu de Simeuse. Widzisz pan, że uprościłem jak mogłem najlepiej czynność pańskiego kolegi.
— Ale ba!... wykrzyknął urzędnik.
— Nie ma żadnego ale, przerwał nakazująco baron, musi być tak zrobione!... Oszczędź pan sobie niepotrzebnych uwag, a lepiej powiedz od razu wiele to może kosztować. Bądź przekonanym, że nie będę się targował.
— Dyabeł nie człowiek!... mruknął Mikołaj Barbet.
— Wiele mój przyjacielu, wiele?...
— Koledze potrzeba będzie dać najmniej dziesięć luidorów.
— A panu?...
— O!... ja się nie sprzedaję; ale żeby pana nie obrazić, przyjmę, co mi pan raczy ofiarować. Niech pan sam naznaczy.
— A więc tak samo dziesięć luidorów... — czy dosyć będzie?...
— Jesteś pan wspaniałomyślny jak książe!...
— Jestem tylko sprawiedliwy!... Nic za nic, to moja dewiza. Masz pan bruljon, a oto są i pieniądze. Liczę na pana.
— Niech pan będzie spokojny i uważa rzecz za załatwioną.
— Do widzenia, kochany panie Barbet, do widzenia...
— Do widzenia panie Dawid.
Rozeszli się — urzędnik powrócił do biura, baron pociągnął w kierunku hotelu na wybrzeżu Saint-Paul.
∗
∗ ∗ |
Tego samego wieczoru, lokaj w liberyi pana des Sartines, przyniósł do hotelu Simeuse dużą, zapieczętowaną kopertę.
W kopercie znajdowały się dwie rzeczy: bilet wysokiego dygnitarza i papier, na nagłówku którego wydrukowane były słowa: Generalna policya królestwa.
A oto co zawierał bilecik:
„Stosownie do życzenia pańskiego, mam honor przesłać panu szczegółowy raport o szlachcicu bretońskim, zamieszkałym w Paryżu — Luc de Kerjeanie.
„Ponieważ interesuje się pan tym baronem, rad jestem, że wiadomości o nim są jak najlepsze.
„Szczerze rad jestem, mości książe, iż mogłem ci usłużyć, i proszę przyjmij zapewnienia etc. etc.“
Nie mamy potrzeby przytaczać treści raportu, skoro zredagowany został, jak wiemy, przez samego barona de Kerjean.
Słówko tylko powiemy jeszcze, zanim przejdziemy do następnego rozdziału.
Wiek ośmnasty był wiekiem wielkiego zepsucia.
Zdawało się, że wszystkie klasy społeczne, zatraciły najzupełniej poczucie moralności i obowiązków.
Agenci policyi paryzkiej byli to po większej części łotrzy bezwstydni, byli prawie wszyscy tacy jak ten, któregośmy przedstawili czytelnikom.
Sprzedawali się bez skrupułu każdemu, ktokolwiek płacił.
Wszyscy wiedzą też doskonałe o tem, że podrabianie pieczęci i listów, było w tej epoce narzędziem oszustw ogromnych.
Proszę rzucić okiem w ten smutny obraz, proszę spojrzeć następnie w nasz wiek tak osławiony, a najwięksi nawet z pomiędzy nas sceptycy zmuszeni będą chyba przyznać, że synowie dziewiętnastego wieku, lepsi są od praojców swych z ośmnastego stulecia.
Pan de Simeuse zaraz po powrocie do domu, zawiadomiony został przez księżnę o szlachetnem i niezłomnem postanowieniu Janiny.
Niepokalanie prawy człowiek, jakkolwiek zrozpaczony był tą decyzyą, bo odbierała mu ona ostatnią jego nadzieję, zrozumiał atoli dobrze, że córka postąpiła z godnością, do której obowiązywało nazwisko, jakie nosiła.
Poddał się też okrutnemu losowi i zamknął się w pokoju, żeby ukryć łzy swoje.
Z początku zżymał się przeciwko wyrokom fatalności, która, jeżeli dwie przepowiednie płonnemi nie były, niebawem w dom jego miała ugodzić — ale że był dobrym chrześcianinem — że był chrześcianinem, jakich nie napotyka się już teraz, po buncie nastąpiła w nim rezygnacya, nastąpiło poczucie potrzeby odwołania się do Boga.
— Boże!... powtarzał, Boże, w którego mocy jest wszystko, nawet czynienie cudów, odwróć od nas nieszczęście — ocal biedną naszę córkę. Jeżeli niezbadanym wyrokom twoim potrzeba ofiary, racz mnie przeznaczyć na nią. — Ugodź we mnie, wielki Boże, jak w stare niepotrzebne drzewo, ale osłoń i pozostaw przy życiu kwiatek pełen nadziei.
Zaledwie dokończył tej modlitwy, gdy pani de Simeuse przysłała lokaja, aby ją przyjął natychmiast.
Książe kazał poprosić żony.
Pani de Simeuse przyniosła mężowi list naczelnika policyi.
Złamał on drżącą ręką pieczęć pakietu i przeczytał głośno zarówno list jak i dołączony doń raport.
— No — szepnęła pani de Simeuse wysłuchawszy wszystkiego do końca — przeczucia moje były zatem fałszywe, baron Luc de Kerjean jest dobrym szlachcicem... jest człowiekiem pełnym honoru.
Twarz księcia rozjaśniła się nagle.
— Tak, jest to człowiek honoru!... zawołał, powraca mi zatem nadzieja... Nie będę czekał do jutra, nie będę czekał, aż on tu przyjdzie po odpowiedź... pierwszy go uprzedzę... udam się sam do niego... Opowiem mu szczerze wszystko i zapewniam cię Blanko, że nie odmówi nam pomocy, chociażby nawet przysługa jakiej zażądam od niego, jeszcze bardziej zakrwawić mu miała serce...
Nazajutrz około jedenastej — godzina ta wydawała się wtedy wcześniejszą jeszcze niż dzisiaj, kareta pana de Simeuse zatrzymała się przed małym hotelem na wybrzeżu Saint-Paul.
Luc de Kerjean przepędził prawie noc całą na układaniu planów ambitnych projektów swoich. Zaledwie też zasnął, gdy Malo obudził go nagle i oświadczył, że jakaś pani ubrana z elegancką prostotą i zasłonięta gęstym woalem, przybyła w lektyce, aby pomówić z nim w bardzo ważnym interesie, domaga się zatem o przyjęcie bezzwłoczne.
W położeniu w jakiem znajdował się baron, zdawało mu się, że najmądrzejszą polityką będzie nie pominąć żadnej zgoła tajemnicy, bez dokładnego wyjaśnienia onej.
Wydał rozkaz, żeby damę wprowadzono do salonu, a sam ubrawszy się pośpiesznie, wyszedł zaraz do niej.
— Z kim mam honor?... zapytał.
Wybuch śmiechu odpowiedział mu na to pytanie.
Nieznajoma odrzuciła woal i ukazała prześliczną bladą twarz, aż zanadto może dobrze znaną de Kerjeanowi.
— To ty Perino?... wykrzyknął, ty tutaj?...
— Jak widzisz, kochany baronie...
— Cóż za ważny powód sprowadza cię tak rano do skromnego mojego mieszkania?...
— Chciałam cię zobaczyć tylko.
— Nie jestem tak zarozumiałym, aby ci uwierzyć, piękna moja przyjaciółko... Ta intencya wydaje mi się nieco podejrzaną...
— Bardzo jest naturalną jednakże — odrzekła wróżka, lubo przyznaję, że byłam nadzwyczajnie ciekawą zobaczyć, co się tu dzieje... Muszę przypuszczać zresztą, że interesy twoje idą jak nie można lepiej, że wkrótce spełnią się już twoje nadzieje, skoro zaczynasz mnie zaniedbywać, bo nie raczyłeś przecie wczoraj wieczorem zastukać do drzwi moich...
— Dla tego nie byłem wczoraj wieczór u ciebie, że nic do powiedzenia nie miałem.
— A!... szepnęła Perina z widocznem niedowierzaniem, nie?... zupełnie nic?...
— Nie wierzysz mi i źle robisz, bo ja ci mówię zawsze szczerą prawdę.
— Widziałeś jednakże księcia i prosiłeś go o rękę córki?...
— Tak... Widziałem księcia i prosiłem go o rękę córki...
— No i cóż?...
— Dzisiaj dopiero mam dostać odpowiedź...
— Czy ta odpowiedź będzie przychylną czy odmowną?
— Nic nie wiem...
— Opowiedz mi widzenie się wasze najdokładniej, bez opuszczenia najmniejszego szczegółu... Czasami najmniejsza rzecz ma ważne bardzo znaczenie...
Luc zaczął z drobiazgową dokładnością opowiadać o wczorajszej wizycie swojej u księztwa, a następnie opowiedział o bytności księcia u naczelnika policyi i o raporcie przesłanym do hotelu Simeuse.
— Bardzo zręcznie postąpiłeś, odpowiedziała Perina po chwilowym namyśle, umiałeś obrócić na swoję korzyść okoliczność, która cię zgubić mogła. Winszuję... Z tego wszystkiego com usłyszała, widzę, że księżna wcale ci nie sprzyja... Instynkt macierzyński widocznie ją ostrzega. Ci ludzie żyją tylko dla swojej córki i wyobrażają sobie, że przeznaczenie jej w twoich spoczywa rękach. Dzięki tej ważnej przyczynie i raportowi, więcej jest dobrych, aniżeli złych kart w grze twojej.
— Spodziewam się, że tak jest, moja droga... — O której godzinie dowiesz się o swoim wyroku?...
— O drugiej.
— Jedenasta już, muszę cię zatem pożegnać.
— Dla czego tak prędko?...
— Zapytanie to jest bardziej grzeczne, niż szczere... Przyjmuję je z uznaniem i proszę abyś przyszedł wieczór do Czerwonego domu; oczekiwać cię będę z wielką niecierpliwością...
— Przyjdę napewno.
— Liczę na to i mam w tem przyczynę — ciągnęła wróżka, opuszczając na twarz woal. Życzę ci szczęścia, i do widzenia dziś wieczór...
Perina zabierała się da odejścia.
— Co to?... słyszę, że jakiś powóz zatrzymał się przed domem, czy czekałeś na kogo?... spytała Perina.
— Nie oczekiwałem nikogo.
Wiedźma zbliżyła się do okna wychodzącego na wybrzeże, wyjrzała i krzyknęła.
— Nie myliłam się... Okazała jakaś kareta zaprzężona w przepyszne konie... Nie mogę dojrzeć herbów na drzwiczkach, ale liberya czarna ze złotem... kolory Simeusów!...
— Cóż znowu?... powiedział Kerjean, śni ci się chyba, moja piękna...
— Wcale mi się nie śni, mój drogi...
— Pan de Simeuse oczekuje mnie u siebie i wcale tak niespodzianie do mnie nie przyjdzie...
W tej chwili drzwi się otworzyły, a Malo jak bomba wpadł do salonu.
— Panie baronie!... wykrzyknął, książe de Simeuse wchodzi na schody...
Nie było chwili do stracenia.
Kerjean ukrył Perinę w znajomym nam już buduarze, wybiegł naprzeciw księcia, którego się nie spodziewał widzieć u siebie, i z wielką ceremonią i uszanowaniem wprowadził go do salonu.
Wiedźma winszowała sobie tymcznsem, że się tu znalazła i przyłożyła ucho do dziurki od klucza, ażeby nie stracić ani słowa z rozmowy, jaką prowadzić będą, w salonie.
— Przypadek mi posłużył!... myślała sobie, będę wszystko słyszała i w pięć minut dowiem się czy Korjean mówił prawdę...
Skoro tylko książe zajął miejsce, Luc odezwał się:
— Jakże mam podziękować za honor tak niespodziewany, jaki mnie dzisiaj spotyka? Pozwól mi książe, zadać sobie pytanie, czy jego wizyta wróży mi coś pomyślnego?...
— Panie baronie... odpowiedział książe ze smutkiem, spojrzyj na starca, który do ciebie mówi i przeczytaj na jego twarzy cierpienia duszy obolałej!... Starzec ten przychodzi do ciebie jak do zbawcy... W tobie ostatnia jego nadzieja... Spodziewam się, że nie odtrącisz błagającej mojej ręki..i że nie zawiedziesz mego zaufania?... Niepodobna... to ojciec... cię błaga... Jesteś wszakże szlachcicem i masz uczciwe serce...
Książe de Simeuse umilkł.
— Mości książe... szeptał de Kerjean, ujmując z czułością i szacunkiem ręce swojego gościa i do ust je przykładając, mości książe!... słowa pańskie niepokoją mnie i głęboko wzruszają, ale ich nie rozumiem, racz mi je więc wytłómaczyć...
— Baronie de Kerjean... odrzekł starzec, mam dla ciebie szacunek nieskończony, dowodem tego szacunku jest to właśnie, iż w chwili, w której przynoszę największą boleść, przychodzę cię prosić jednocześnie o największą przysługę...
— Niech książe mówić raczy... jakakolwiek jest boleść, i jakiejkolwiek wymagasz przysługi, jestem na twoje rozkazy...
— Kochasz Janinę... ciągnął pan de Simeuse, powiedziałeś nam o tem i wierzymy ci zupełnie...
— Czy ją kocham?... odrzekł baron... kocham i to miłością, która powstaje w jednej godzinie, a nie kończy się nigdy, która staje się najwyższem szczęściem, albo zgryzotą całego życia...
— Niestety!... szepnął starzec, potrzeba ci się uzbroić w całą odwagę, drogie dziecię!... trzeba ci wzmocnić duszę!... trzeba zadać gwałt sercu!... Janina nie może należeć do ciebie...
Kerjean się wyprostował jakby został pchnięty sztyletem... zbladł i wykrzyknął głosem stłumionym:
— Więc mnie odpychacie?...
— Nie!... o! nie... ja pana nie odpycham... odrzekł żywo pan de Simeuse. Przed Bogiem, który mnie słyszy, przysięgam, że miałbym się za szczęśliwego, gdybym mógł nazwać cię moim synem... ale ponad moję wolę stoi inna potężniejsza, którą napróżno usiłowalibyśmy przełamać...
— Jaka? mości książe, jaka?...
— Wola mojej córki... odpowiedział wolno de Simeuse.
— Panna Janina czuje dla mnie wstręt i pogardę!... Nieszczęśliwy, mogłem to przewidzieć przecie... powiedział de Kerjean z goryczą.
Co ty mówisz znowu o wzgardzie?... zawołał książe, przeciwnie posiadasz sympatyę Janiny... posiadasz szczerą jej wdzięczność i na pewno posiadałbyś jej serce, gdyby nie to, że je oddała innemu... oddała je od dawna, markizowi Renému de Rieux, krewnemu naszemu, który za zgodą moją i księżnej — został narzeczonym córki naszej.
Luc de Kerjean opuścił głowę na piersi i pogrążył się na chwilę w ponurem milczeniu.
Książe poczuł litość dla tej niezmiernie milczącej boleści.
Nagle baron potrząsnął ramionami, jak gdyby chciał zrzucić przygniatający je ciężar, potarł ręką po czole i pokazał twarz bladą, zmienioną.
— Zrozumiałem... mości książe, rzekł głosem głuchym, powolnym: Szlachcic ma tylko jedno słowo, panna wielkiego pochodzenia posiada jednę tylko miłość, związałeś się pan obietnicą względem markiza de Rieux, a córka pańska serce mu oddała; tak z jednej jak z drugiej strony wszystko dla mnie skończone i nie mam już żadnej nadziei. Cios, jaki mnie dotyka, jest bardzo ciężki, rana bolesna, a może śmiertelna nawet... Mało cię to obchodzi...
Cierpienia pozostawiam dla siebie i nie mówmy już o tem... Wszystko się skończyło... Pomówmy o drugim celu pańskiej wizyty, bo nie przyszedłeś pan do mnie jedynie, żeby mi boleść zwiastować, wspominałeś pan także, że żądasz odemnie przysługi... Mów, mości książe, jestem, powtarzam, na rozkazy.
— Moje dziecię, rzekł starzec, ściskając ręce barona, muszę ci coś naprzód opowiedzieć... Skoro mnie wysłuchasz, dowiesz się, czego żądam od ciebie...
Baron skłonił się w milczeniu.
Pan de Simeuse zabrał głos i opowiedział mu wszystkie dobrze nam znane wypadki.
— Trzymasz w rękach swoich przeznaczenie rodziny, powiedział kończąc: Cóż postanowisz?
— Spełnię obowiązek szlachcica i honorowego człowieka... odrzekł stanowczo. Ocalę pannę de Simeuse dla tego, którego kocha. Oddam dla niej, jeżeli potrzeba, ostatnią kroplę krwi mojej.
Książe uszczęśliwiony i pełen wdzięczności, pochwycił barona w swoje objęcia, przycisnął do serca i trzymał tak jak ukochanego syna, który powraca po długiej nieobecności.
— Moje kochane dziecię, zapytał, skoro uspokoił się trochę ze wzruszenia i mógł słów kilka przemówić, — więc to prawda, więc ty zrobisz z siebie tę okrutną ofiarę?...
— W zupełności należę do ciebie, mości książe...
— Czy rozważyłeś dobrze, na ile cierpień tajonych narazi cię to zadanie?...
— Wszystko, co potrzeba będzie, to zrobię... Chociaż serce krwawić się będzie, na ustach będę miał uśmiech.
— Pomyśl, że do samej godziny niebezpieczeństwa, musisz być ciągle z nami i obok Janiny.
— Jeżeli to nie będzie wielką radością, to przynajmniej wielkim dla mnie honorem i starać się będę godnie mu odpowiedzieć.
— Więc mogę uspokoić biedną strapioną matkę?... mogę jej powiedzieć, że jesteś najszlachetniejszym z ludzi?...
— Powiedz jej, książe, że duszą i ciałem do was należę, a powiesz największą prawdę.
— Dziękuję, mój synu, i jeżeli błogosławieństwo starca szczęście przynosi, bądź błogosławiony, niechaj cię Bóg wynagrodzi.
— Za dwie godziny będę w hotelu de Simeuse i oddam się na pańskie rozkazy.
Na tych słowach skończyła się rozmowa.
Jakóbowi de Simeuse pilno było powracać do żony i córki, żeby uspokoić i jednę i drugą.
Kerjean odprowadził go do karety i słuchał z udaną pokorą gorących podziękowań księcia de Simeuse.
W buduarze obok salonu spotkał Perinę.
— Jakiś ty blady!... wykrzyknęła.
— Nic dziwnego!... przyznasz to sama, skoro się dowiesz, co zaszło.
— Wiem co zaszło... przerwała właścicielka Czerwonego domu.
— Słyszałaś?
— Od pierwszego do ostatniego słowa...
— A więc widzisz, że mi się wszystko wymyka!...
— Czy takie jest twoje zdanie? — zapytała śmiejąc się Perina.
— Nie podzielasz go?... szepnął ździwiony de Kerjean.
— Nie! nie! nie!... po trzykroć nie, powtórzyła wiedźma z zapałem.
— Widzisz jednakże, że nie mam już na co liczyć, ani teraz, ani w przyszłości... widzisz, że o ożenieniu się z panną de Simeuse, niema co już marzyć nawet.
— Dla czego?
— Zaręczoną jest markizowi de Rieux i kocha narzeczonego.
— To głupstwo, to nic nie szkodzi!
— Jakto nie nie szkodzi?
— Ciebie zaślubi!...
— Nie wierzę.
— Możesz wierzyć!... Czy zapominasz o niebezpieczeństwie krążącem nad córką de Simeusów?
— Niebezpieczeństwo to zmyślone! — Wiemy o tem aż zanadto dobrze oboje.
— Niebezpieczeństwo to istnieje!... jest rzeczywistem i nieuniknionem... Od chwili, w której to mówię, córka de Simeusów jest skazaną.
— Przez kogo?
— Przezemnie!... Nim cztery tygodnie upłynie, posiądziesz posag, jaki należeć ma do męża Janiny.
Kerjean wzruszył ramionami.
— Wątpisz?... zapytała Perina.
— Lepiej jeszcze, bo niewierzę.
— Dla czegóż więc przyjąłeś tę rolę opiekuna, którą ci w ojcowskiej swojej naiwności książe ofiarował?
— Bo mu nie mogłem odmówić, bo musiałem przecie wytrwać w swojej roli aź do końca.
— Więc ty nie rozumiesz, tępa głowo, że wprowadzony do pałacu de Simeusów, że obdarzony całem ich zaufaniem, że posiadający broń potężną w rękach, od jutra zaraz możesz się stać panem położenia?
— O jakiej broni mówisz?
Perina spojrzała na de Kerjeana z nieudanem zdziwieniem.
— Czyż podobna?... wykrzyknęła, abyś miał tak krótką pamięć?... abyś przez dwa dni zapomniał o wszystkiem?
— Ja nic nie zapominam, odrzekł Luc, wczoraj jeszcze budowałem pewne nadzieje na nadzwyczajnem podobieństwie, wczoraj jeszcze zdawało mi się rzeczą możebną i łatwą, użyć w naszym interesie tego wybryku natury i wymódz zezwolenie Simeusów za pomocą skompromitowania szlachetnej panny przez cygankę... ale po zastanowieniu się głębszem, doszedłem do przekonania, iż idąc tą droga, do własnej tylko doszedłbym hańby.
— Masz się, mój biedny, baronie za przewidującego, a jesteś kompletnie ślepy!
— Szukałem i nie znalazłem, oto wszystko.
— A więc i ja szukałam, ale szukałam daleko zręczniej i szczęśliwiej od ciebie, bo ja znalazłam...
— Naprawdę?
— Słowo Periny!
— Więc nie powątpiewasz o dobrym skutku?
— Pewną jestem, że nam się uda.
— Masz plan jaki gotowy?...
— Mam nieomylny.
— Bardzom go ciekawy poznać!..
— Uzbrój się zatem w cierpliwość, bo ci powiem dopiero wieczór. Będę cię oczekiwać o dziesiątej w Czerwonym domu, a powtarzam, że za miesiąc zostaniesz mężem Janiny de Simeuse.
— Jeżeli dokażesz tego, piękna Perino, ogłoszę cię czarownicą!
— Czarownicą?... przecież nią jestem, przecież nazywają mnie wiedźmą! — zapytaj się tylko o mnie poczciwego ludku paryzkiego.
Żegnam cię, baronie.
— Do widzenia, Perino.
Dwaj wspólnicy rozeszli się.
Właścicielka Czerwonego domu wsiadła do lektyki, baron de Kerjean posilił się dostatnio, a potem z wielkiem staraniem zajął się swoją toaletą.
Około drugiej wsiadł do karety, kupionej wczoraj z pieniędzy pożyczonych od Periiny, i kazał się zawieźć do hotelu de Simeusów.
Nie będziemy towarzyszyć baronowi w jego wizycie do hotelu przy ulicy Wały Św. Wiktora.
Nie będziemy opisywać rozczulającego przyjęcia, jakiego doznał od rodziny, której wdzięczność nie znała granic.
Pan de Simeuse widział w Kerjeanie szczyt poświęcenia się, i abnegacyi, i gorąco mu to okazywał.
Księżna nie śmiejąc poddawać się przeczuciom swoim, powtarzała:
— Ja muszę i będę kochać tego młodzieńca, jak gdyby był moim synem!...
Janina nakoniec obiecywała sobie zapłacić przywiązaniem siostry temu, który poświęcał się bez szemrania i skargi, który nakazywał milczenie zranionym swoim uczuciom, ażeby ją zachować dla Renégo de Rieux.
Potrzeba przypomnieć w tem miejscu czytelnikom naszym niektóre słowa wróżki, wyrzeczone do księżnej podczas wróżby, przy jakiej byliśmy obecni.
— Patrz pani — mówiła Perina — czarna kura nie żyje... padła w jednej chwili, jakby piorunem rażona!... Znaczy to, że niebezpieczeństw, jakie zagraża córce pańskiej, jest... śmierć nagła... Spojrzyj pani na głowę tej kury... leży na dwudziestym pierwszym przedziale kwadratu magicznego, co znaczy, że nieszczęście spotka ją w dwudziestym pierwszym roku... dziób dotyka pierwszego z dwunastu przedziałów, które oznaczają dwanaście miesięcy roku... Cios więc dotknie ją w pierwszym miesiącu roku, który dziś się właśnie rozpoczął.
Po przepowiedni tak jasnej, tak dokładnej, można było przypuszczać, że gdy miesiąc ten minie, minie również niebezpieczeństwo bezpowrotnie.
Z tego powodu książe ułożył się z baronem, że przez cały ciąg złowrogiego tego miesiąca szlachcie bretoński poświęci cały czas swój mieszkańcom pałacu Simeuse i nie będzie z niego wychodził aż późnym codzień wieczorem, gdy Bóg i matka czuwać będą nad śpiącą Janiną.
Projekt został niezwłocznie wprowadzonym w wykonanie i pierwszego zaraz dnia Kerjean przesiedział w hotelu do dziesiątej wieczorem, poczem udał się ztąd prosto do Czerwonego domu, gdzie go oczekiwała Perina.
Rozmowa dwojga przyjaciół nie trwała długo.
Kilka chwil starczyło Perinie na rozwinięcie przed zachwyconym słuchaczem głównych zarysów planu tem groźniejszego, że nie był wcale skomplikowanym i że żaden nieprzewidziany wypadek nie mógł zagrozić przeprowadzeniu go pomyślnie.
Poznamy wkrótce rezultaty tego planu.
Wyszedłszy z Czerwonego domu, Kerjean kazał się odwieźć do siebie na wybrzeże Saint-Paul. Pozostał tam tylko tyle czasu, ile mu było go potrzeba było na zmienienie ubrania, to jest na przebranie się w ów tabaczkowy garnitur, w którym był w biurze policyi.
Na palec lewej ręki włożył znowu tajemniczy pierścionek, oparł się na grubej trzcinie z gałką kościaną, a kapeluszem o szerokim rondzie przysłaniał twarz sztucznie postarzałą.
W chwili kiedy wyszedł i zamykał furtkę za sobą, przejeżdżał próżny powóz do najęcia, ciężko potrząsany nierównym biegiem dwóch szkap wychudzonych.
— A co... jedziemy, obywatelu... zawołał stangret. Doskonała kareta, świeżuteńko wysłana!... Konie dobre, nie zmęczone, jak wiatr polecą!... Siadaj obywatelu, powiozę cię jak księcia, za marne piętnaście sous!...
Na znak dany przez Kerjeana, gadatliwy furman przystanął i zsiadł z kozła, żeby otworzyć drzwiczki.
Baron rozsiadł się na twardych poduszkach.
— Gdzie jedziemy, obywatelu?... zapytał stangret.
— Ulica Puits-qui-Parle... odpowiedział Luc.
— A numer?...
— Zatrzymasz się na początku ulicy.
Powóz się potoczył.
We wskazanem miejscu pan de Kerjean wyszedł. |
— Masz więc trzydzieści, zamiast piętnaście sous, powiedział. Zapewne będę cię potrzebował nie za długo...
— Dobrze, szanowny obywatelu... będziemy czekać cierpliwie... podług rozkazu!.. Pięć lat w gwardyi francuzkiej służyłem!...
Kiedy Luc się oddalił, ex-żołnierz zaczął sobie nucić kuplet z modnej wówczas piosenki.
Luc szedł wolno wzdłuż ulicy Puits-qui-Parle, jednej z najwęższych i najbłotnistszych za dawnego Paryża.
Rozglądał się i w prawo, i w lewo, i odczytywał przy blasku księżyca szyldy pozawieszane na domach.
Po kwadransie poszukiwania zatrzymał się nareszcie.
Znalazł czego szukał.
Po nad nizkiemi drzwiami i po nad oknem na parterze, którego zatłuszczone szyby przepuszczały słabe zaledwie światło, wisiał na zardzewiałym starym haku jeden z szyldów modnych w XVIII wieku.
Szyld ten więcej niż naiwny, przedstawiał prosie wyrżnięte z drzewa, na czerwono pomalowane, z czterema złoconemi nogami.
Na środku domu wymalowany był na murze napis dużemi literami:
Drzwi Od sklepu były uchylone, ciepły ostry zapach smażącej się tłustości i przypalonego pieczystego z wewnątrz się wydobywał.
Luc skrzywił się z obrzydzeniem i przyłożył — do nosa uperfumowaną chustkę, zaraz jednak zaniechał tej arystokratycznej manifestacyi i popchnął drzwi przed sobą.
Sala, do której wszedł, nizka, wązka i długa, stanowiła jednocześnie szynk i zakład rzeźniczy.
W głębi widać było duży komin, na którym przy wielkim ogniu piekły się gęsi i indory; mały zabłocony chłopak obracał rożno.
— Kawałki mięsa i ryby smażyły się na patelniach, sznury kiełbas i kiełbasek, salcesony i szynki wisiały u sufitu.
Stoliki porozstawiane po całej sali, czekały na biesiadników, których dotąd nie było jeszcze wcale.
Dwie brudne służące myły kubki ołowiane i stosy talerzy fajansowych, pospolitych i znacznie powyszczerbianych.
Gospodarz zakładu, gruby, nizki człowieczyna, z nosem mocno czerwonym, w czapce białej bawełnianej i w ogromnym białym fartuchu, z ogromnym dobrze wyostrzonym nożem w jednym, a warząchwią w drugim ręku, doglądał jednocześnie i pieczenia i smażenia.
Odwrócił się do przybyłego, podniósł prawą rękę do czapki, co miało ukłon oznaczać, i z zachęcającą bardzo miną zapytał:
— Czy pan przychodzi jako biesiadnik, czy jako lokator?... Czy mam panu ofiarować ładny pokój na pierwszem, czysto umeblowany, czy też przepyszne skrzydełko indyka i porcyę smażonej ryby, dziś rano ułowionej?...
— Mój kochany panie, odpowiedział na to Kerjean, pańskie pieczyste i pańskie smażone ryby wyglądają prześlicznie, a pewny jestem, że i umeblowane pańskie pokoje świetnie się przedstawiają, ale ja nie przychodzę tutaj, ani jako lokator, ani jako konsument, przychodzę tylko jako interesant.
Fizyonomia grubego człowieka mocno się przeciągnęła.
— Jako interesant... powtórzył, e!... e!... godzina na to trochę za późna.
— Nie jestem wcale tego zdania, skoro drzwi zakładu jeszcze otwarte, a pan nie śpisz jeszcze także...
— Więc pan chce się dowiedzieć o kogoś, co mieszka w moim domu?...
— Tak.
— O kogóż to takiego idzie?...
— O muzykantów z Estramadury.
Ta prosta odpowiedź barona wywołała wrażenie, jakie przywiązywane bywa do pewnych formułek magicznych wschodnich.
Gruby gospodarz zatrząsł się od stóp do głów, zmarszczył czoło, oczy mu zabłysły, policzki się nadęły, jak u piorunującego Jowisza, a łyżka i nóż z hałasem uderzyły o siebie.
— Muzykanci z Estramadury?... wykrzyknął głosem drżącym ze złości. Pytasz się pan o muzykantów z Estramadury?...
— No tak... odpowiedział Kerjean, zdumiony tym nagłym, niewytłomaczonym wybuchem.
— Pan znasz tych ludzi?... rzucił gospodarz tym samym co poprzednio tonem.
— Czyż jest w tem coś niestosownego?...
— Więc jesteś ich wspólnikiem, takim samym jak oni bandytą!... ciągnął gospodarz z furyą coraz większą. O!... z pewnością, żeś nie wart więcej od tych nędzników, można to poznać od razu, mimo, żeś lepiej trochę odziany... Nie wiem, dla czego nie zawołałem dotąd ludzi i nie kazałem cię od razu związać jak barana!.. No... wynoś się ztąd tylko prędko, bo inaczej jak psa cię wyrzucę!... Zmykaj, bandyto, zmykaj, niechaj cię gdzie indziej powieszą!...
Gospodarz, coraz bardziej rozgniewany i upojony własnemi słowy, zbliżył się groźnie do Kerjeana z ręką wyciągniętą, jak gdyby chciał słowa w czyn zamienić.
Baron nieruchomy, z rękami założonemi na krzyż, czekał z zupełnem spokojem.
Stanowcza ta postawa, podziałała niby zimna woda na rozsierdzonego oberżystę.
Zatrzymał się o kilka kroków od Kerjeana z miną niepewną, zaambarasowaną i zawstydzoną prawie.
— A!.. odezwał się po chwili baron tonem wyniosłym, czyś ty przypadkiem nie zwarjował, panie gospodarzu?... Czy pan wiesz, co robisz, czy nie pojmujesz, że twoje niedorzeczne postępowanie zaprowadzić cię może daleko?... Chcesz zawołać ludzi, żeby mnie przytrzymali!... chcesz rękę na mnie podnieść!... Czy nie wiesz, że obelgi i zniewaga czynna przewidziane są i surowo przez prawo karane? Jakiem prawem traktujesz, jak ostatniego łotra, uczciwego człowieka, którego nie znasz wcale?... jakiem prawem chcesz mnie wyrzucać za drzwi bez powodu?... Jeżeli nie jesteś waryatem, to co to wszystko miało znaczyć?...
Gospodarz zupełnie pobity ścisłą logika wymówek i argumentów, zaczął zwijać w palcach koniec swojego fartucha i mówił:
— Przyznaję!... że może za gorąco trochę postąpiłem.. Nie przeczę temu, broń Boże, ale cóż pan chcesz... to było nad siły moje... Posłyszawszy, że się pan pytasz o tego bandytę Carambo i o jego godną siostrzyczkę... wściekła mnie pasya porwała i powiedziałem sobie: — Oto jakiś z ich bandy, hajże zatem na niego!...
— I chciałeś pan napaść na mnie?...
— Z gustem, co prawda...
— Popełniłbyś był najokrutniejszy błąd w świecie!... odrzekł Kerjean. Ale przecie każdy grzech może być odpuszczony. Nie mówmy o tem więcej... Potrzebuję bezzwłocznie rozmówić się z dwoma muzykantami, których nazwisko w taką złość pana wprowadziło, lecz z tego, co posłyszałem, wnoszę, że ich tu już nie znajdę...
Oczy grubego człowieka zabłysły na nowo.
— Nie!... do wszystkich dyabłów!.. nie tu!... wykrzyknął, już ich tu nie ma, i jeżeli chcesz się pan dowiedzieć, gdzie ich najprędzej znaleźć, to ci zaraz powiem...
— Bardzo będe za to wdzięczny...
— No to idź-że pan sobie i zapytaj się o nich w więzieniu Châtelet...
— Jakto?... zawołał ździwiony baron, zostali przytrzymani?...
— A przynajmniej będą wkrótce przytrzymani, zapewniam pana!... Zaraz jutro rano podam na szelmów skargę, a że jestem człowiekiem znanym i szanowanym w całym kwartale, proszę mi wierzyć, że ta skarga dobrze będzie przyjętą...
— Skargę?.. powtórzył Kerjean. A cóż ich pan będziesz skarżył?...
— Co panu do tego?...
— Bardzo mnie to obchodzi... chociaż zaledwie znam tych ludzi, chociaż widziałem ich raz tylko i to przez parę minut zaledwie. Mam jednakże pewne powody, żeby się niemi interesować.
Gospodarz spojrzał na barona badawczo.
— Co prawda, rzekł do siebie, cyganka jest bardzo ładna... ma oczy czarne, a błyszczące jak słońce!... Oczy te wytłomaczyć mogą wiele rzeczy...
Głośno zaś dodał:
— A więc, ponieważ interesujesz się pan temi ludźmi, to panu powiem, że mnie okradli!... szkaradnie okradli!...
— Na dużo?...
— Na ogromnie dużo..
— Na wiele?....
— Co najmniej na trzy luidory...
— I dla tak mizernej sumki, myślisz pan kazać uwięzić nieszczęśliwych?... wykrzyknął Kerjean.
— Co pan nazywasz mizerną sumką?... odrzekł cierpko gospodarz. Trzy luidory to siedmdziesiąt dwa liwry, czy pan wiesz, co to znaczy?... Nie boli pana strata, bo nie z pańskiego woreczka pochodzi!... Może oddasz mi pan te pieniądze, kiedy są taką marnotą dla ciebie?...
— Oto są...
I baron, powiedziawszy to, rzucił trzy sztuki złota do ręki grubego człowieka, który osłupiały, oniemiały, tą niespodziewaną wspaniałomyślnością, czemprędzej schował luidory do kieszeni i zdjąwszy bawełnianą czapkę, ukłonił się Lucowi do samej ziemi.
— Teraz już się panu nic nie należy, wszak prawda... zapytał Kerjean.
— Ani szeląga, szlachcicu...
— Nie mam honoru być szlachcicem... przerwał baron, jestem prostym obywatelem z Auteuil, dostatnim wprawdzie... ale nic więcej...
— Tak, mój godny panie... ma się rozumieć, że nie ma już teraz mowy o skardze... Dzięki panu, nie skarżę się już na nic, ani na nikogo, przeciwnie...
— Zrób mi pan więc przyjemność i opowiedz co powoduje tę zawziętą złość twoję ku biednym ludziom, którzy nie zdaje mi się, żeby byli tak bardzo znowu winni.
— Jestem na rozkazy łaskawego pana.
— Słucham zatem...
— Muszę panu powiedzieć, że ten tam Caramba, nazywam go Caramba, bo nie wymówi trzech słów, żeby nie użył tego zaklęcia swojego; otóż ten łotr, ten muzykant, jest w gruncie rzeczy dobry dyabeł, a jego cygańska siostra... to prawdziwa perła piękności, to rzadkość słowo honoru!... Zamieszkali oboje w moim domu przed piętnastu może dniami... Ponieważ pan ich widziałeś, to wiesz, że brat nie zapłaci swoją miną, a siostra, chociaż podobniejsza do królowej, niż do śpiewaczki podwórzowej, ma całego majątku, te tylko gałgany, co na sobie... Caramba w dniu, w którym przyszedł do mnie, oprócz długiej szpady, mandoliny i tamburina, niósł na ramieniu sękaty kij, na końcu którego zawieszony był węzełek zawiązany w starą chustkę... To co zawierało się w tym węzełku, dukata nie warte było... Nie miałem, co prawda, ochoty przyjmować podobnych lokatorów, ale ona taka piękna, a on tyle mi ładnych słówek nagadał, że zdecydowałem się oddać im dwa małe pokoiki na strychu, bardzo dobrze położone i posiadające wyborne świeże powietrze...
— Na strychu?... przerwał Luc.
— Co prawda na strychu, ale strych ten bardzo jest wygodny i doskonale umeblowany, zapewniam pana!... Ponieważ nowi lokatorzy zapewniali mnie, że zarabiają na życie, grywając po restauracyach i innych miejscach publicznych, wymogłem na nich obietnicę, że co wieczór płacić mi będą z dziennego zarobku... Przez pierwszy tydzień szło wszystko jak najlepiej, brat i siostra bardzo byli akuratni, a ja dostarczałem im za to bardzo dobre pożywienie za tanie pieniądze... W następnym tygodniu Caramba okazał się już mniej akuratnym w wypłatach... byłem jednakże cierpliwy... bo mam dobre serce i kontentuje się jakąkolwiek zaliczką... Ale z kolei i zaliczki ustały... Musiałem im odmówić kredytu, to jest zaprzestałem dostarczać żywności i musiałem zagrozić im wyrzuceniem, jeżeli pieniędzy nie otrzymam... Byłem w swoim prawie, nie prawdaż, proszę pana?...
Luc skinął głową potakująco.
— W tłusty czwartek przed północą, ciągnął oberżysta, braciszek i siostrzyczka powrócili tacy uszczęśliwieni, że zaledwie ich poznałem... Caramba pozwalał sobie nawet żartów ze mną niestosownych... Dał mi parę prztyczków w nos i poklepał po brzuchu!... Pomyślałem sobie, że ci ludzie muszą mieć chyba pieniądze!... Skorzystałem z okazyi i posłałem rachunek... Caramba parsknął śmiechem, wyjął z kieszeni garść złota i zaczął nim potrząsać przed mojemi oczami...
— Chwalił się mojemi dwudziestu pięciu luidorami!... pomyślał Kerjean.
Gospodarz mówił dalej:
— Olśnił mnie widok złota... Cofnąłem prędko rachunek, bo jak panu wiadomo, nam gospodarzom nie chodzi o natychmiastowy odbiór pieniędzy, jeżeli tylko mamy pewność zapłaty... Caramba obstalował kolacyę obfitszą i delikatniejszą — całego luidora, szynkę, kiełbaski i dużego karpia z sosem...
wychlał też, nie wiem już wiele butelek najlepszego wina z mojej piwnicy. I z jedzenia i z picia był najzupełniej zadowolony... Nazajutrz, to jest wczoraj, to samo używanie... Ma się rozumieć, że rachunek rósł, niby pęcherz wiatrem nadymany... Nad wieczorem Caramba wyszedł i nie było go ze dwie godziny. Kiedy powrócił, miał minę tak zbiedzoną i opuszczone uszy, że poczułem pewną obawę. Podałem mu rachunek na całe sześćdziesiąt liwrów!...
Spojrzał na mnie złowrogo. — Przygotuję pieniądze odparł ponuro, napisz pan tylko pokwitowanie i przyjdź na górę za pięć minut... Uspokoiła mnie ta obietnica... podpisałem pokwitowanie i po pięciu minutach już byłem na strychu... Osądź pan moje zdumienie i złość moję... Znalazłem... oba pokoje puste!... kiedy wchodziłem na schody, brat i siostra ukryci za drzwiami pierwszego piętra, żeby mnie przepuścić, uciekli, ażeby zaś ukoronować cały ten ohydny postępek, on szelma, bo nie ona, przechodząc przez dolną salę, skradł mi najpiękniejszą szynkę — szynkę bajońską, wartującą dwanaście liwrów! — Oto ich czyny! Przyzna pan chyba, że na takie bezeceństwa, mam prawo zanieść skargę i domagać się sprawiedliwości!
Kerjean przyznał w zupełności racyę gospodarzowi, co niezmiernie tegoż ucieszyło, i opuścił zakład.
Idąc mówił do siebie:
— Zaczynam doprawdy wierzyć, żem się urodził pod szczęśliwą gwiazdą! Wszystko wiedzie mi się jakoś! — Gdybym się był spóźnił o dwadzieścia cztery godziny, moje najpiękniejsze plany w niweczby się były obróciły! Za nędzne trzy luidory, miała się dostać do więzienia ta Estella, ta cyganka, od której cały mój przyszły majątek zależy! Na szczęście w porę przybyłem! Trzeba teraz odnaleźć brata i siostrę i to prędko... Albo bardzo się mylę, albo zaraz jutro, a może nawet tej nocy na ślad ich natrafię.
Rozmawiając tak ze sobą, baron szedł prędko i doszedł wkrótce do ex-gwardzisty francuzkiego, który pośpiesznie mu drzwiczki otworzył.
— Gdzie jedziemy, obywatelu?... zapytał.
Przez chwilę de Kerjean się namyślał, bo naprawdę nie wiedział, gdzie się ma udać, ale nakoniec powiedział:
— Na most świętego Eustachego, obok szpalerów.
— Dobrze obywatelu!
Woźnica wsiadł na kozieł i zaciął konie.
Wożnica stosownie do rozkazu, zatrzymał się w miejscu wskazanem.
Kerjean zapłacił mu drugie trzydzieści sous, za ten kurs nowy, i poleciwszy czekać na siebie, zniknął w jednej z błotnistych uliczek, które plątały się w owej epoce po za frontem starego kościoła, dzisiaj nie istniejącego wcale.
Nic okropniejszego nad tę uliczkę, podobniejszą do jakiegoś lochu niż do drogi.
Skoro noc zapadła, żaden uczciwy człowiek z tej dzielnicy nie byłby się wejść na nią zaryzykował, gdyż opinię miała bardzo podejrzaną, bo słychać było o częstych na niej napadach.
Baron nie podzielał widocznie tych obaw, albo nic sobie z nich nie robił, śmiało bowiem zagłębił się w ciemności, pamiętając tylko o tem, ażeby trzymać na pogotowin grubą trzcinę swoję.
Dodajmy nawiasem, że laska ta, skoro uderzał nią o kamienie, wydawała dźwięk metaliczny...
Wkrótce pan de Kerjean, przybył pod dom nędzny z pozoru, mający parter tylko i pierwsze piętro.
Na parterze były drzwi i dwa okna, drzwi były zamknięte, a okiennice u okien pozaśrubowywane...
Po przez szpary w nich, wymykały się wązkie smugi światła, a z wewnątrz dolatywały pijane głosy, śpiewy, krzyki i śmiechy.
Po nad drzwiami umieszczony był szyld, którego po ciemku trudno dopatrzeć było, a który usprawiedliwiał hałasy.
We dnie na szyldzie tym można było przeczytać wypisane nierównemi literami dwa wyrazy:
Kerjean poszukał klamki, znalazł ją bez trudności, otworzył drzwi i wszedł do środka.
Najwstrętniejsze knajpy najuboższych dzielnic teraźniejszego Paryża, legowiska wyrzutków miejskich, opisywane przez romansopisarzy, mysie nory, znane policyi tylko, nie dałyby czytelnikom naszym dokładnego wyobrażenia o szynkowni, do jakiej ich wprowadzimy.
Cały parter to jedna olbrzymia sala o ścianach pustych, poodrapywanych i zatłuszczonych, pokryta rysunkami, wykonanemi końcami nożów, sufit miała z belek, podtrzymywany na filarach drewnianych, ociosanych zaledwie.
Wielkie festony z pajęczyny wisiały u każdej belki, żelazne lampki do oleju pozawieszane na każdym filarze, oświetlały wszystkie kąty.
Całe rzędy stołów dębowych, ohydnie brudnych, miały nogi powbijane w podłogę, tak samo ławki i stołki; ostrożność ta była konieczna, a miała na celu nie dozwolenia używania sprzętów tych za broń napastniczą, lub odporną w częstych zajściach nieraz nawet krwawych, jakich sala owa była teatrem.
Gdzie niegdzie na stołach spostrzegać się dawały kubki ołowiane na cienkich łańcuszkach umocowane, ażeby czasami, któremu z gości nie przyszła ochota zabrać kubek po skończonej libacyj.
Z tuzin beczek i baryłek, zawierających wino i wódkę, ustawione były jedne na drugich w rogu sali, najbliższym okna, obok wielkiego kontuaru, na którym stały miary rozmaitej wielkości.
Gospodarz, mały, wątły staruszek, z czerwonemi plamami na policzkach, obsługiwał gości z dwoma silnemi chłopakami, jakich miał do pomocy.
Wszyscy trzej kręcili się nieustannie.
W chwili, kiedy baron wszedł do szynkowni i zamknął drzwi za sobą, o mało się nie udusił obrzydliwym swędem kopcących lampek, odorem wódki i dymem tytoniu, pewna bowiem liczba zwykłych gości, paliła fajki t. zw. holenderskie z białej gliny.
Tak samo, jak i przy ulicy Puits-qui-Parle, Luc przyłożył chustkę uperfumowaną do nosa, ale tak samo jak tam i tutaj przezwyciężył się odrazu, nasunął kapelusz na oczy, żeby twarz zasłonić bardziej jeszcze i zaczął się rozglądać do okoła.
Przy każdym stole, widać było postacie podejrzane, dzikie, same typy bandytów i złodziei kieszonkowych.
Rozmowy prowadzone dziwnym jakimś akcentem, straszliwie, kaleczyły uszy.
Krótko mówiąc, nie był to szynk, ale po prostu nora złodziejska, w całem znaczeniu tego wyrazu.
Wejście Luca zrobiło pewne wrażenie.
Jego tabaczkowy ubiór, zwrócił ogólną uwagę.
Ciche szepty słyszeć się dały wśród ciężkiej dusznej szynkownianej atmosfery.
Błyszczące oczy zwróciły się na intruza; zaczęto go groźnie pokazywać sobie palcami.
Baron de Kerjean, nie zważając wcale na burzę, która się w koło niego gromadziła, szedł spokojnie pomiędzy stołami i przypatrywał się ciekawie, każdemu z pijących.
Doszedł już prawie do końca sali i na raz lekkiem skrzywieniem twarzy zdradził, że znalazł kogo szukał,
Skierował się bez wahania do kąta na prawo, gdzie jakaś osobistość dziwnej powierzchowności, siedziała odosobniona, z głową przechyloną, o mur opartą, z oczami zamkniętemi.
Osobistość ta paliła długa fajkę, a na stoliku stała przed nią miarka cynowa, alkoholem napełniona.
Wzrostu więcej niż średniego, w kapeluszu trójgraniastym, oszytym ongi galonami, w małej upudrowanej mąką peruce, osobistość ta wątrobiana i zmęczona, o twarzy pokrytej zmarszczkami, wyrażała brzydotę trywialną i inteligentną zarazem.
Długie, czarne wąsy, zakręcone spiczasto, i szrama, która szła przez lewy policzek od brwi aż do ust, nadawała twarzy coś żołnierskiego.
Ubranie bardzo biedne, musiało kiedyś być wojskowe.
Przy boku widać było długą i mocną szpadę.
Pan de Kerjean zatrzymał się naprzeciw szczególnego tego egzemplarza, a pochyliwszy się ku niemu, trącił go w ramie.
Nieznajomy rzucił się z ponurem warknięciem, niby buldog, któremu kość chcą odebrać.
— Czego chcesz odemnie?... powiedział opryskliwie, idź sobie do wszystkich dyabłów!...
Baron w odpowiedzi na to wyciągnął lewą rękę i rzekł:
— Spojrzyj!..
Oczy dziwnej osobistości padły na pierścionek, na którym były wyrżnięte dwie zapalone pochodnie.
Pierścionek ten posiadał widocznie jakieś tajemne znaczenie, bo nieznajomy zmienił fizyognomię na uległą i pełną szacunku, podniósł trzy palce do wyszarzanego kapelusza i mruknął:
— Przepraszam bardzo pana Dawida, że w ten sposób do niego się odezwałem... ale nie poznałem...
— Dobrze... dobrze, poruczniku Bandrille... przerwał Luc, prosta rzecz, żeś nie wiedział, kto do ciebie mówi, ale teraz wiesz?...
— I jestem gotów na rozkazy... proszę nie wątpić o tem...
Gdy znajomi nasi te kilka słów zamieniali ze sobą po cichu, groźne szepty coraz się bardziej wzmagały.
Bandyci, zebrani w szynkowni, uważali tabaczkowy garnitur za zniewagę dla ich łachmanów i coraz głośniej jęli się domagać, aby wyrzucono nowo przybyłego, jako za kosztownie ubranego.
— Każ być cicho tym łotrom!... powiedział Luc, bo ich gadanie zaczyna mnie niecierpliwić.
Porucznik Bandrille wstał z ławki i głosem donośnym zakomenderował:
— Milczeć tam!... Nie widzicie, dodał, że pan należy do towarzystwa?... Jeżeli jeden z was pozwoli sobie mówić głośno, uszy jego zapoznają się z Perszeronką...
Natychmiast nastało milczenie, a Bandrille dodał z uśmiechem zadowolenia, zwracając się do barona:
— Perszeronka, to ostrze mojej szpady... oni wiedzą, co ona warta...
— Że jesteś dzielnym porucznikiem... odpowiedział Luc, o tem nikt nie wątpi.
Wziął stołek i usiadł naprzeciw osobistości, którą nazywał porucznikiem...
— Teraz... powiedział, porozmawiajmy...
— Pan mnie potrzebuje?... zapytał Bandrille.
— Tak.
— Tej nocy?
— Teraz... natychmiast.
— Jestem gotów...
— Jeżeli mi dobrze usłużycie, hojnie wam zapłacę...
— Wiwat!... mruknął Bandrille podkręcając wąsa, oto słowa, co mnie wzruszają!... oto pomoc, co przychodzi w samą porę, bo pieniądz teraz taki rzadki...
— Wielu ludzi, na których możesz liczyć, w szynkowni się znajduje?... zapytał baron.
— Bandrille podniósł się znowu, wlazł na ławkę, żeby się lepiej rozejrzeć i po chwilowej obserwacyi powiedział:
— Czternastu!
— Zdaje mi się, że to nie dosyć.
— Za pół godziny mogę mieć pięćdziesięciu i więcej jeżeli będzie potrzeba... wiem dobrze, gdzie ich szukać, pełno ich w tej dzielnicy. — Jak zbiorę ludzi, co potrzeba będzie zrobić?...
— Puścić ich na Paryż bez żadnej straty czasu z nakazem przejrzenia wszystkich szynkowni, wszystkich restauracyj i szulerni, z rozkazem wynalezienia tych, których szukam...
— Kogóż takiego?
— Dwojga podróżnych muzykantów, brata i siostry — hiszpanów, o ile mi się zdaje — wczoraj mieszkali w zajeździe świętego Antoniego.
— Jak wyglądają?
— Zaraz ci powiem.
Luc w kilku słowach opisał charakterystyczne i łatwe do poznania fizyognomie Moralesa i Carmeny.
— Wyśmienicie!... odrzekł Bandrille, podobni ludzie nie długo potrafią ukrywać się przed nami... Tej nocy jeszcze będziemy ich mieli..
— Liczę w zupełności na to.
— Skoro cygan i cyganka zostaną odnalezieni, czy mam ich porwać i zatrzymać pod strażą?...
— Niech Bóg broni!... chodzi mi nawet owszem o to, ażeby nie wiedzieli, iż ich poszukuję.
— W takim razie proszę o rozkazy?...
— Bardzo są proste — nie tracić ich z oczu i natychmiast mnie o tem, gdzie są, zawiadomić...
— Gdzie pana znajdę?...
— Na końcu ulicy, obok kościoła, w powozie, do którego wsiądę, skoro tylko ztąd wyjdę.
— Dobrze!...
Powiedziawszy to, porucznik Bandrille wyszedł ze swego kąta, zbliżył się do kilku stolików i pogadał coś z niektórymi z ludzi o podejrzanych minach.
Każdy z nich podnosił się natychmiast i opuszczał szynkownię.
Naraz Bandrille, w chwili, gdy miał rozpoczynać rozmowę z ósmym obdartusem, klasnął w ręce z okrzykiem radości i powrócił do Luca.
— I cóż?... zapytał tenże, zaintrygowany tym szybkim powrotem swojego emisaryusza.
— Ależ doprawdy... odparł tenże przyciszonym głosem, doprawdy, że masz szczęście, panie Dawidzie; możesz się tem pochwalić!...
— Cóż takiego?...
— A no to, że polowanie skończone, chociaż jeszcze się nie rozpoczęło.
— Cyganie odnalezieni?...
— Prawie... Głuchy Rigaut, jeden z naszych, chłop inteligentny i mający język nie od parady, widział ich przed godziną...
— Gdzie?...
— W szulerni — w piwnicy ojca Gigoux, nazwanego „dobrym kumem...“
— W piwnicy?...
— No tak... w piwnicy. Nie rozumiesz pan panie Dawidzie, a jednakże pan wiesz wiele o odwrotnej stronie Paryża... Dziwne to miejsce, powiadam panu!...
— Wskaż mi, gdzie jest szulernia, o której mówisz?...
— Ulica Gregoire-de-Tours, trzeci dom po lewej stronie, wychodząc z ulicy de Bucy...
— Dobrze poruczniku, dziękuję za objaśnienie i proszę...
Baron wetknął kilka sztuk złota w rękę porucznikowi i zabierał się do wyjścia.
— Co to panie Dawidzie!... zawołał bandyta, gdzie u dyabła tak się pan śpieszysz?...
— Na ulice Gregoire-de-Tours ma się rozumieć!...
— Sam jeden?
— Ma się rozumieć. Ale po co te pytania?...
— Bandrille zaczął się śmiać na głos cały.
— Chcesz tam sam pójść, panie Dawidzie, ależ powtarzam ci, że to miejsce bardzo niebezpieczne!...
— Głupstwo... ja się niczego nie boję...
— To pan bardzo źle robisz... Słyszałeś może, że w ostatnią niedzielę rano, znaleziono na placu świętego Sulpicyusza, dwa trupy prawie nagie, pokłute nożami...
— Mówiono mi coś o tem...
— A więc owi ludzie, zostali zamordowani nocą w piwnicy „dobrego kuma“... Jeden miał trzy dukaty, a drugi pięć. Zabito ich w celach rabunku... a następnie pozbyto się ciał, zawlokłszy na plac publiczny.
— Zkąd-że o tem wiesz?...
— Bo byłem tam i... wszystko na własne oczy widziałem. Oburzało to mnie nawet, ale nie mogłem przeszkodzić... Pan jesteś porządnie ubrany, panie Dawid, i masz złoto w kieszeniach. W ciągu pięciu minut jużby się z panem załatwili w piwnicy... Posiekanoby pana na pasztet!... A mnie idzie o pańską skórę, bo masz tęgą głowę i jesteś wspaniałomyślnym!.. Pozwól mi pan towarzyszyć sobie...
— Dobrze... chodźmy zatem.
Luc i Brandille wsiedli do powozu i kazali się zawieźć na ulicę de Bucy.
— Jak myślisz?... zapytał szlachcic podczas drogi, swojego towarzysza, czy moi biedni muzykanci nie są narażeni na niebezpieczeństwo, w norze do której jedziemy?...
— A czy mają pieniądze?... odezwał się na to porucznik.
— Wątpię, bo wczoraj wieczór zmuszeni byli opuścić zajazd przy ulicy Poits-qui-Parle, z powodu nie możności zapłacenia małego długu...
— W takim razie, nie mają się czego obawiać, przynajmniej brat, bo siostra jeżeli taka bardzo ładna, to może nie być zbyt bezpieczną — aleć chyba, że jej nie zabiją...
Powóz zatrzymał się na rogu ulicy de Bucy.
Baron i porucznik wysiedli i poszli w ulicę Gregoire-de-Tours.
Na parę minut przed przyjazdem Kerjeana i Bandrilla, nocni włóczędzy, potłukli kamieniami latarnie miejskie na rogu ulicy Bucy, pragnąc, aby na uliczkach sąsiednich panowały zupełne ciemności.
Na Gregoire-de-Tours, bardzo wązkiej, jak wiadomo, i otoczonej wysokiemi budynkami, czarno było jak w kominie.
Przepraszamy za to gminne, ale malownicze wyrażenie,
Trzeci dom na lewo — to jest ten, o którym wspominał Bandrille — miał trochę podobieństwa z Czerwonym domem przy ulicy Hirondelle.
Fronty obu złowrogich posesyj pobudowane z drzewa i cegły, przystrojone były w niezgrabne, szkaradne rzeźby, pomalowane niegdyś krzyczącemi kolorami.
Tylko na ulicy Hirondelle wchodziło się po trzech schodach do drzwi domu, a na ulicy Gregoire-de-Tours, schodziło się do domu po schodach zawsze mokrych i zabłoconych.
Schody te prowadziły do obszernych sklepionych piwnic, przez które trzeba byłe przechodzić, ażeby dostać się na schody jak drabina z poręczą ze sznura, prowadzące na wyższe piętra po przez okrągłą dziurę wybitą w sklepieniu.
Oto przyczyna tej dziwacznej szczególności:
Gigoux, przezwany „dobrym kumem,“ łotr ostatniego rzędu, skazany niegdyś w Bourgos na dziesięć lat więzienia za kradzież z włamaniem, a później zbogacony przez niespodziewaną sukcesyą czterdziestu tysięcy liwrów, użył kapitałów swoich na kupno nieruchomości przy ulicy Gregoire-de-Tours i urządził z niej zajazd, czyli, jak szyld opiewał: „Noclegi.“
Spekulacva okazała się dobrą.
Gigoux postanowił więc dołączyć do swojego domu umeblowanego szulernie i szynk, żeby jednak nie stracić miejsca i skorzystać z piwnic, przerobił je na jednę ogromną salę, ażeby zaś ułatwić sobie nadzór i obejść się bez trzymania portiera, kazał zamurować wejście pierwotne, wstawić drabinę zastępującą schody i przebić sklepienie.
Tym sposobem, mieszkańcy pokojów umeblowanych musieli przechodzić przez piwnicę i byli zawsze naturalnie na oczach gospodarza, który wysiadywał dniem i nocą za ogromnym kontuarem i zdawało się, że nigdy nie sypia.
W szynkowni „dobrego kuma,“ nie tylko były obrzydłe likiery i wina podrabiane, ale grywano także w gry hazardowne, jak w lancknechta, basetle i trąbki.
Gigoux ściągał od wygrywających pewną kontrybucyę, którą mu z niechęcią zawsze uiszczano.
Zwykli goście knajpy, należeli bez wyjątku prawie do szubienicy i zdolni byli do wszystkiego. Złodzieje i mordercy, fałszerze i zbiegli galernicy, jednem słowem, wszyscy, pozostający w jakiemkolwiek nieporozumieniu ze sprawiedliwością, znajdowali tu schronienie, byle stan finansów pozwalał im na opłacanie łaskawości gospodarza.
Jeżeli dobroduszny jaki głupiec zabłąkał się przypadkiem w tę norę przeklętą, wychodził z niej zawsze doszczętnie obrabowany, a szczęśliwy jeszcze, jeżeli został przy życiu.
Luc de Kerjean i Bandrille zeszli ze schodów, na które wychodziło kilkoro drzwi, zaopatrzonych w kraty żelazne.
Zwykle drzwi te bywały uchylone.
Oczom szlachcica, gdy stanął na ostatnim stopniu, ukazała się najistotniejsza jaskinia zbójecka.
Lampy pozawieszane na filarach, rzucały blade fantastyczne światła na szatańskie figury, ubrane po większej części w łachmany.
Kilka kobiet, których wieku trudno było rozróżnić, uwijały się w śród pijanej zgrai, i od czasu do czasu wykrzykiwało coś głosem piskliwym.
Przy końcu piwnicy, w zagłębieniu oświetlonem dużą latarnią zawieszoną u sklepienia, widać było stół okrągły, ciężki, dębowy, przykryty ciemnem suknem.
W około tego stołu cisnęło się z piętnastu mężczyzn, właściwiej z piętnaście widm, noszących na wybladłych twarzach swoich piętna wszelkich namiętności, wszystkich bez wyjątku występków i zbrodni.
Paki zatłuszczonych kart przechodziły z rąk do rąk, garście miedzianej monety, pomiędzy którą błyszczało także kilka srebrnych pieniędzy, leżały rozrzucone na suknie.
Zaczęta partya doszła do szczytu ożywienia.
— I cóż? panie Dawidzie... zapytał Bandrille, czy jest tutaj człowiek pański?...
— A oto on!... odpowiedział de Kerjean.
— Który?... gdzie?...
Baron wskazał na kościstą na wprost siebie sylwetkę, quasi widmo z dziwaczną twarzą Moralesa.
Stał on przy stole, a o całą głowę przewyższał wszystkich innych grających.
Był siny prawie, oczy błyszczały mu ponuro, wielkie zaś krople potu spływały po czole.
Zakrzywionemi palcami rzucał karty jedna po drugiej, bo w tej chwili trzymał właśnie bank w ręku.
— Wiwat!... wykrzyknął Bandrille — wiesz pan co, panie Dawidzie, żeś mi portret tego egzemplarza odmalował po mistrzowsku! Gdyby oczy moje padły były na tę poczwarę, byłbym ją z twojego opisu poznał od pierwszego spojrzenia.
— Zbliżmy się... powiedział de Kerjean.
— Dobrze, ale ujmij mnie pan pod rękę... kiedy zobaczą, że jesteśmy razem, nikt nie będzie śmiał Pana zaczepić.
Propozycya Bandrilla nie bardzo zachwyciła barona.
Zdecydował się na nią jednakże i z pewnym wstrętem wsunął rękę pod ramię swojego towarzysza.
Przeszli całą piwnicę i zbliżyli się do stołu gry.
Znajdowali się już o parę tylko kroków od cygana, gdy spostrzegli Carmen opartą o filar i trzymająca w ręku mandolinę brata.
Śledziła z głęboką uwagą i niepokojem każde poruszenie Moralesa.
Na de Kerjeana i Bandrilla ani spojrzała nawet.
— A to dopiero prześliczne stworzenie!... mruknął ten ostatni.
I dodał, pochylając się do ucha swojego towarzysza:
— E! he!... panie Dawidzie, zaczynam rozumieć, co za ważny powód skłania pana do szukania tych ludzi!... Ta panna warta tego!...
Baron nic nie odpowiedział, obszedł tylko stół do okoła, żeby stanąć na wprost Moralesa.
Cygan wygrywał.
Piramida z miedzi i srebra ciągle się przed nim piętrzyła.
Obok Kerjeana dwóch ludzi rozmawiało coś po cichu.
Byli to dwa draby wysokie.
Tak jak porucznik Bandrille mieli długie wąsy, długie szpady i szczątki wyszarzanych ubiorów kawaleryjskich.
Baron pochwycił kilka ich słów w przelocie i zaciekawiony nadstawił ucha.
— Czy wszyscy są uprzedzeni?
— Wszyscy.
— Szczęście tego cygana jest doprawdy oburzające!... wygrał już szelma co najmniej ze dwadzieścia liwrów. Jeżeli raz jeszcze przeciągnie, chwila będzie najlepszą... Ja dam sygnał, krzycząc jakby się paliło, a wtedy...
— Bachanalia ogólna, nasi rzucą się na pieniądze i na cygana... my zaś przez ten czas porwiemy dziewczynę!...
— A dukat sześcio liwrowy?...
— Dałem ci słowo, że skoro wszystko będzie pomyślnie załatwione, dukat do ciebie należy...
Kerjean zrozumiał wszystko.
Wielkie niebezpieczeństwo groziło Moralesowi i Carmenie.
Za jaką bądź cenę potrzeba było przeszkodzić zamachowi.
Baron puścił rękę towarzysza i powiedział:
— Bandrille... pałasz w garść... tylko żywo.
— Po co?... zapytał ździwiony bandyta.
— Milcz i słuchaj...
— Rozumiem... i już jestem gotów zupełnie.
Prawa ręka Luca ściskała gałkę kościaną od laski, lewa nacisnęła sprężynę i oczom porucznika ukazał się kawał żelaza.
— A! ha!... mruknął pod nosem, laska była tylko pochwą... Pan Dawid jest ostrożnym człowiekiem...
Baron zmienił miejsce, Bandrille pociągnął za nim.
Zajęli dogodną pozycyę pomiędzy Moralesem i filarem, o który Carmen się opierała.
Cygan położył w tej chwili ostatnią kartę.
— Dama kierowa!... wykrzyknął z tryumfem, wygrałem!... Zawsze miałem szczęście do dam, Caramba!... Trzymają się mnie dotąd uparcie!...
Dwadzieścia cztery liwry w banku, bijcie moi przyjaciele, bijcie!..
Głęboka cisza zapanowała po tych słowach, a w tem jeden z drabów, którego baron podsłuchał, uderzył pięścią w stół i wykrzyknął:
— Ten człowiek... to oszust!... nikt go nie zna tutaj, a ja widziałem, jak zmienił kartę!... On nie wygrał naszych pieniędzy, on nas okradł po prostu!...
— Zabierajmy co swoje i nauczmy łotra!...
— Weźmy się do niego!... odpowiedzieli chórem gracze.
Wszczął się hałas nieopisany i dziesięć rąk podniosło się na cygana, który stał osłupiały, jakby piorun w niego uderzył.
Ale podniesione ręce napotkały miejsce próżne.
Kerjean pochwycił Moralesa za kołnierz i w tył pociągnął, a tym sposobem wyswobodził go z koła napastników.
— Szpada do ręki!... krzyknął, broń się jak możesz... My za tobą.
Morales wystraszony i chwiejący się na długich swoich nogach, wyciągnął swoją zardzewiałą szpadę i bronił się nią niezgrabnie.
Kerjean wyciągnął z laski stal jak brzytwa ostrą.
Bandrille pogwizdywał przez zęby i przytupywał nogą, niby nauczyciel fechtunku w sali zbrojowej.
Carmen według zwyczaju przeklinała brata, że ją wciągnął w takie niebezpieczne położenie.
Kiedy gracze tymczasem rozdzielali się z przekleństwami i kłótnią pieniędzmi wygranemi przez cygana, dwaj drabi, widząc, że pierwsza część ich planu wcale się nie udała, chcieli przynajmniej drugą wykonać lepiej i zbliżyli się do Carmeny.
I znaleźli się wobec trzech ludzi, z których jeden nie wiele był wart wprawdzie, ale za to dwaj inni mogli starczyć za dziesięciu.
Nędznicy cofnęli się — zaraz jednak rzucili się na nowo.
Powtórny ich atak znalazł piekielny opór w baronie i Bandrillu.
Walka w równych warunkach nie trwała dłużej nad kilka minut.
Drabi zaczęli gwizdać i zebrała się do okoła nich gromada bandytów, gotowa do udziału w każdej awanturze.
Czerwone światło latarni odbijało się jaskrawo w dwudziestu szpadach.
— No, mruknął Kerjean, jesteśmy zgubieni!... Szkoda!... Szczęście moje było widocznie zwodnicze...
Bandrille posłyszał te wyrazy.
— Zgubieni?... powtórzył. O! jeszcze nie!... panie Dawidzie!... Jest ich co prawda dwudziestu, ale kto wie, czy nas nie będzie wnet trzydziestu.
I głosem donośnym, którego echo rozległo się po sklepieniu sali, jak odgłos grzmotu, pan porucznik zakrzyknął:
— Do mnie!... towarzysze Pochodni!...
Przewidywania nie zawiodły Bandrilla.
Zaledwie rozległo się jego wołanie: „Do mnie!...
towarzysze Pochodni!...“ gdy dwudziestu gości porzuciło kubki i fajki, i z dobytemi szpadami przedarło się po przez napastujących, ażeby stanąć obok Kerjeana, Bandrilla i Moralesa.
Szanse się zrównoważyły.
Walka była krótka, lecz krwawa.
Szpada Luca przeszyła jednego z przewódców spisku, rapir Bandrilla ugodził drugiego pomiędzy brwi i powalił na ziemię.
Ze strony towarzyszów Pochodni jeden tylko został raniony.
Walka straciła już racyę bytu i ustała tak prędko, jak się zaczęła.
Ciała zabitych przeniesiono w ciemny kąt wielkiej izby, ażeby poleżały tam sobie, dopóki nie nadejdzie pora właściwa do wyrzucenia ich na ulicę, służba zaś „dobrego kuma“ zajęła się uprzątaniem śladów krwi z kamiennej posadzki.
Carmen nic nie rozumiała, co się dzieje przed jej oczami.
Nie mogła sobie wytłomaczyć ani nagłego na jej brata napadu, ani niespodzianej pomocy nieznanych obrońców — bo w ubraniu pana Dawida nie byłaby nigdy poznała barona de Kerjeana, którego raz jeden tylko w Czerwonym domu widziała.
Morales najzupełniej przekonany, że dokonał jednego z walecznych czynów, o jakie tak łatwo w romansach hiszpańskich, wyciągnął z kieszeni starą podartą chustkę i zaczął z najlepszą wiarą ocierać czyste zupełnie ostrze długiej swojej szpady.
— No!... to nam dobrze poszło... szepnął porucznik do ucha baronowi, nie pozostawajmy jednak dłużej w tem przeklętem gnieździe... Ci dwaj, którym zamknęliśmy gęby na zawsze, mieli tu znaczną liczbę partyzantów... Sprawa mogłaby zostać podjętą na nowo... Umykajmy panie Dawidzie, umykajmy co duchu!... Ucieczka w porę, wzmaga wartość zwycięztwa!...
Kerjean skinął głową i zbliżył się do Carmeny.
— Senora, rzekł, to za ciebie, za ciebie jedynie ukaraliśmy tych nędzników... Mogą znaleźć się inni i rozpocząć na nowo... Nie jesteś bezpieczną w tem miejscu... Czy raczysz mi towarzyszyć?...
— O tak, tak... uciekajmy z tych dziur obrzydłych, odpowiedziała żywo cyganka, weszłam tu z prawdziwem przerażeniem i trwogą. Jestem gotową iść z panem.
— I nie opuścimy cię już nigdy... dodał Morales. Staniemy się nierozłącznymi!... Orest i Pylades... Damon i Pythias! Lubię takich dzielnych ludzi, Caramba! Uwielbiam ich, i daję słowo, uznaję pana za równie jak ja walecznego... Prowadź nas, gdzie zechcesz... Ufamy ci bez granic!... Powiedź nas, a pójdziemy za tobą wszędzie... tak jest, wszędzie... chociażby na dno otchłani nawet!...
— Chodźcie zatem!... rzekł baron.
— Chwileczkę jeszcze, jeżeli łaska, bąknął cygan, chwytając za rękę barona. — Czy nie byłoby sposobu, wymódz przed wyjściem zwrot tych dwudziestu czterech liwrów, tak rzetelnie przezemnie wygranych, a tak szkaradnie zrabowanych przez tych łotrów, których ażeby piekło pochłonęło!
Kerjean wzruszył ramionami.
— Nie myśl już o tem głupstwie!
— Przeciwnie, myślę bardzo o tem, myślę, Caramba! Dobre mi głupstwo... Te pieniądze byłyby mi bardzo użyteczne, są mi konieczne nawet.
— Dam ci dwa razy tyle... odrzekł baron.
— Naprawdę?.. Ha!... w takim razie, to nic a nic mnie nie zatrzymuje... Wychodźmy jak najprędzej!.. Czterdzieści zatem ośm liwrów winien mi jesteś... niech będzie lepiej pięćdziesiąt dla równego rachunku... Niema o czem gadać, że z pana grzeczny człowiek!...
Pomimo całej grozy sytuacyi, Luc nie mógł się powstrzymać od śmiechu...
Podał lewą rękę Carmenie, w prawej trzymał obnażoną szpadę i tak mając po za sobą Bandrille i Morelasa, przeszedł bez żadnej przeszkody całą salę podziemną, wszedł na schody i nakoniec znalazł się na ulicy.
Z prawdziwą rozkoszą odetchnął tu chłodnem czystem powietrzem.
— Senora... zapytał Carmeny, gdzie każesz się odprowadzić?...
Cyganka chciała odpowiedzieć, ale ją Morales uprzedził.
— Panie... zawołał, pomiędzy ludźmi naszej wartości, panować powinna szczerość największa. Takie jest moje zdanie... Caramba!... Oto co panu powiem: sytuacya nasza, mocno jest interesującą... Cudzoziemcy... przybyliśmy przed dwudziestu czterema godzinami do Paryża, mieliśmy wczoraj takie nieszczęście, iżeśmy zapomnieli, jak się nazywa ulica i hotel, w którym pozostawiliśmy nasze bagaże i pieniądze... Stawia nas to w ogromnym ambarasie, co pan łatwo chyba zrozumiesz.
— Mój bracie, czemu nie mówisz prawdy?... przerwała Carmen pomimo znaków Moralesa, — jesteśmy bez pieniędzy, bez bagaży, bez schronienia, i nie wiemy, gdzie się udać!...
— Jutro zmieni się położenie wasze... odpowiedział Luc, ale o tej późnej godzinie nocnej, ja tak samo, jak wy, jestem zaambarasowany i doprawdy nie wiem co począć...
Odwrócił się do Bandrilla, idącego obok Moralesa i zapytał:
— Poruczniku, czy ty masz jakie mieszkanie?..,
Bandrille zakasłał parę razy.
— Hm! hm!... jąkał niewyraźnie z widocznem zakłopotaniem — mieszkanie... ależ naturalnie... że mam mieszkanie...
— Czy nie mógłbyś pan odstąpić go mnie, albo raczej senorze na noc dzisiejszą?...
— Odstąpić senorze?... powtórzył jak echo Bandrille.
— Tak.
— Chciałbym... o!... chciałbym z całego serca uczynić... ale na nieszczęście... jąkał z coraz większem zakłopotaniem porucznik, ale to poprostu niemożebne!...
— Dla czego?...
— Muszę panu powiedzieć, panie Dawid, że nie lubię samotności... smuci mnie ona... do melancholii usposabia... i szkodzi ogromnie... Wyszukuję więc miejsc ożywionych i przesiaduję w nich chętnie od rana do wieczora, i od wieczora do rana... W takich okolicznościach mieszkanie było mi zupełnie bezużytecznem, zrobiłem więc dobry uczynek i oddałem je biednej rodzinie, złożonej z ojca, matki i sześciorga dzieci... O! bardzo to uczciwi ludzie, pełni wdzięczności, modlą się za mnie co rano i co wieczór.
— Uczynek ten honor panu przynosi, poruczniku Bandrille!... odrzekł Luce z uśmiechem. Winszuję ci! — przedstawiasz mi się dzisiejszej nocy w prawdziwie nowem świetle!...
A zwracając się znowu do Carmeny powiedział:
— Czy nie miałabyś, senoro, nic przeciwko temu, abyś na kilka godzin powróciła do oberży przy ulicy Puits-qui-Parle i zajęła dawne mieszkanie?...
Carmen i Morales wykrzyknęli ździwieni.
— Co?.. pan wiesz?...
— Doskonale!... odpowiedział baron.
— Więc znałeś mnie pan przed spotkaniem dzisiejszem?...
— Miałem tę przyjemność.
— Gdzieżeś pan mnie widział mianowicie?...
— Będę miał przyjemność powiedzieć to pani później.
— Ale pomimo dokładnych pańskich informacyj, jest jeszcze coś, o czem nie wiesz pan napewno...
— O czemże takiem?
— Że wczoraj wieczór zmuszeni byliśmy opuścić potajemnie zajazd przy ulicy Puits-qui-Parle, z przyczyny, że nie mieliśmy trzech luidorów na zapłacenie należności... W żaden sposób zatem nie możemy tam powracać...
— Mylisz się, senoro...
— Jakto?...
— Trzy luidory, o jakie się od was upominano, zostały już zapłacone.
— Kiedy?
— Przed chwilą.
— Przez kogo?
— Przezemnię.
— Przez pana?... W jakim celu?...
— W celu osłonienia pani od nieprzyjemności spaść na nią mającej, w skutek skargi, jaką właściciel zajazdu chciał wnieść na was jutro rano.
— Postępowanie pańskie jest niepojęte, podobnym pan jesteś do dobrego geniusza z prześlicznych tradycyj rodzinnego mojego kraju.
— Nie prostszego nad to co robię i mogę tego dowieść... Ja cię szukałem senoro...
— Co?... wykrzyknęła Carmen z coraz większem ździwieniem — pan mnie szukałeś!... Więc to wcale nie przypadkowo znalazłeś się w tej obrzydłej norze, z której wychodziemy?...
— Umyślnie tam przybyłem.
— Dla mnie pan przestąpiłeś próg tego piekła?
— Daję na to słowo!... Niech cię nie dziwi wcale ta natarczywość moja, senoro... ja się ogromnie interesuję tobą.
— Nie mam prawa wątpić o tem... przerwała cyganka — na co własnemi wszak patrzyłam oczami... No, ale nakoniec pozwól mi pan zadać sobie po raz drugi pytanie, co za przyczyna takiego zajęcia się moją osobą?...
— Wkrótce wyjawię ci tę przyczynę... odrzekł de Kerjean, tutaj na ulicy nie miejsce na podobne zwierzenia.
Prowadząc podobną rozmowę, cztery te osobistości doszły najspokojniej do punktu, gdzie schodziły się ulice Sekwany i de Bacy.
Powóz czekał.
Stangret chrapał na koźle, biedne koniska drzemały, pospuszczawszy łby, a śniły zapewne o rozkoszach ciepłej stajni i o obfitym posiłku.
Gdy de Kerjean otwierał drzwiczki, Bandrille zbudził stangreta i usadowił się przy nim na koźle...
Baron, Carmen i Morales wsiedli do powozu i ruszyli na ulicę Puits-qui-Parle.
Koła okute i chwiejące się osie pojazdu taki robiły hałas, tocząc sie po nierównym bruku, że zagłuszały najzupełniej rozmowę; wkrótce też wśród podróżnych zapanowało milczenie.
Kerjean skorzystał z tego, ażeby się zastanowić, kim mogła być w rzeczywistości ta prześliczna istota, której maniery i wyrażenia nie napotykały się bynajmniej pomiędzy włóczęgami w jej rodzaju?...
— Stawiał sobie w tym względzie mnóstwo pytań, ale na żadne, naturalnie, nie mógł znaleźć odpowiedzi.
Umysł Carmeny nie został również bezczynnym.
I ona usiłowała rozwiązać niepojętą dla siebie zagadkę, i ona usiłowała przeniknąć tajemnicze postępowanie nieznajomego, który tak w porę znalazł się na jej drodze.
I ona, rozumie się, napróżno stawiała sobie najrozmaitsze pytania, doszła bowiem do tego wniosku tylko, że chyba baron, bogaty zapewne obywatel, musiał się zakochać w niej gwałtownie.
Powóz zatrzymał się przed zajazdem, w którym wszystkie drzwi były pozamykane, wszystkie światła pogaszone.
— Poruczniku Bandrille!.. zawołał de Kerjean, wychylając się z powozu, trzebaby ich tam pobudzić... zajmij się pan tem z łaski swojej.
Bandrille nie kazał sobie dwa razy powtarzać otrzymanego rozkazu, zeskoczył natychmiast z kozła i zaczął się dobijać waląc w bramę wchodową to silnemi swojemi pięściami, to podkutemi obcasami butów.
Ponieważ nie mógł się doczekać żadnej odpowiedzi, więc użył rękojeści swojej szpady i zaczął nią taki atak, że dom trząsł się aż do fundamentów.
Drzwi chociaż mocne, zaczynały trzeszczeć i groziły wywaleniem.
Nakoniec otworzyło się okno na piętrze i przy bladem świetle księżyca wychyliła się zeń jakaś postać z twarzą zaczerwienioną ze złości, w białej bawełnianej szlafmycy.
Apoplektyczna ta twarz, była twarzą gospodarza.
— Hej! nocne łobuzy!... wrzasnął ów pan głosem rozsierdzonym, hej łotry!... hej bandyci!... hej szelmy bez czci i wiary!... szubieniczniki!... włóczęgi przeklęte, wynoście się jak najprędzej, szczerze wam radzę! Mam pod ręką trzy nabite muszkiety, nie licząc pistoletów i powystrzelam was, łajdaki, jak wilków. Ja was nauczę, rabusie, że nie można bezkarnie porządnych ludzi okradać!...
— Panie gospodarzu!... zawołał Bandrille, nie idzie tu o żaden wcale rabunek i wcale się jegomość nie potrzebnie żołądkujesz... Masz gości, co jak widzisz, powozem przyjechali... Otwieraj drzwi i najlepsze jakie masz tylko pokoje.
Przemowa ta nie wielkie sprawiła wrażenie.
Gospodarz, z pierwszego snu przebudzony, nie był skłonny do wielkiej ufności, żeby więc targom koniec położyć, de Kerjean zmuszony był wysiąść z powozu.
Pokazał się, że jest tym samym obywatelem z Auteuil, który z taką hojnością zapłacił rachunek za cyganów.
Teraz oberżysta zdecydował się zapalić światło i zejść na dół.
Gdy zobaczył Kerjeana, Carmenę i Moralesa, zbiegłych swoich lokatorów, wykrzyknął z podziwienia:
— Tak, to my... powiedział cygan w odpowiedzi na ten wykrzyk. To my, Caramba, musi pana to bardzo cieszyć, żeśmy powrócili, zdaje mi się, że nie zrobiliśmy ci żadnej krzywdy, przeciwnie nawet... Ale a propos pańskiej szynki, zanadto była słona i ogromne mam pragnienie od samego rana... Dajno mi się pan zaraz czego napić.
Kerjean odprawił stangreta, wsunął kilka sztuk złota w rękę Bandrilla i oświadczył mu, że jest wolny, gospodarzowi zaś kazał dać numer towarzyszom swoim, obfitą kolacyę z zimnego mięsiwa i starego wina, i wszedł z niemi razem do ich mieszkania.
Skoro tylko zamówiona przez barona Luca kolacya została zastawioną na jedynym stole pokoju, przy którym najskromniej umeblowany pokoik najnędzniejszego hotelu naszej epoki, uchodziłby za wzór przepychu i komfortu, gospodarz wyszedł natychmiast.
Kerjean zasunął za nim drzwi na zasuwkę i zasiadł naprzeciw brata i siostry.
— Mój godny przyjacielu... odezwał się cygan, czy mogę służyć ci szklanką wina, które, jak mi się zdaje, szczęśliwie zostało wybrane, Caramba!...
Luc odsunął ręką szklankę podawaną sobie przez Moralesa.
— Nie chcesz?... no to ja wypróżnię za twoje zdrowie!...
I uczynił to w tej chwili, dając dowód, że zdrowie pana Dawida interesowało go w najwyższym stopniu.
Carmen uważnie przypatrywała się baronowi i mówiła sobie:
— Tak, ja już raz widziałam gdzieś tego człowieka!...
Ale nie mogła sobie przypomnieć ani kiedy, ani gdzie.
Luc z łatwością odgadł, co się działo w umyśle młodej kobiety.
— Senora... rzekł z uśmiechem, — dopomogę twojej pamięci.
Powiedziawszy to, zdjął duży kapelusz z głowy i obtarł chustką zmarszczki, które go o dziesięć lat starszym czyniły.
— A teraz, czy mnie poznajesz?... zapytał baron.
Carmen skinęła głową.
— Caramba!... wykrzyknął Morales. Czy cię poznajemy, szlachetny nasz dobroczyńco, bylibyśmy podłemi duszami, bylibyśmy niegodnemi nowych dobrodziejstw inaczej!... Z pewnością, że nie zapomnimy cię nigdy, szlachetny młodzieńcze, z pewnością, że nie zapomnimy twoich dwudziestu pięciu luidorów... Możesz liczyć na to!...
— Nie macie powodu tak bardzo znów być mi wdzięcznymi za te dwadzieścia pięć luidorów, bo o ile mi się zdaje, nie wiele wam pomogły, zauważył, śmiejąc się de Kerjean.
— Niestety!... wyszeptał cygan, wpadliśmy w matnię, pomiędzy złodziei, którzy nas obrabowali... Napróżno jak lew walczyłem!...
— Nie wierz pan... przerwała Carmen, — on przegrał te pieniądze...
— No, co prawda, to tak było!... zawołał Morales śmiało — a;e miałem nadzieję wygrać, chciałem podwoić, potroić choćby tę sumę!... byłbym tego dokazał... żeby nie to nieszczęście, które się mnie czepiło!
— Jesteś graczem... rzekł baron, i nie wypieraj się, bo ja ci wcale tego nie ganię. Gra, jak każda inna namiętność, dodaje mocy duszy!... Pochwalam cię owszem bardzo...
— Oto morał, który mi się naprawdę podoba, oto szlachcic, który całkiem do mnie pasuje... pomyślał cygan.
— Senora... ciągnął Luc, czy przypominasz sobie, gdzieśmy się ze sobą spotkali?
— W Czerwonym domu...
— Pamiętasz okoliczności, jakie spotkaniu towarzyszyły?...
— Sławna wróżka, której przepowiednie podobno sprawdzają się, nagadała mi rzeczy szczególnych.
— Obiecała ci majątek, władzę, królestwo nawet...
— Obiecała mi to wszystko, żeby sobie zażartować ze mnie, żeby wyszydzić nędzę moją...
— Więc wątpisz, senoro?...
— Lepiej jeszcze... bo nie wierzę...
— Źle robisz, trzeba wierzyć...
— W przepowiednię wiedźmy?...
— Tak.
— Ależ to niepodobieństwo!...
— Dla czego?
— Ta wróżba jest niedorzeczną...
— Spełnienie jej, zależy od ciebie i odemnie... Tak jest... ta czarująca przyszłość, jaką ci ukazała wiedźma, w mojej jest zupełnie mocy... odemnie zależy zamienić ją w rzeczywistość... odemnie zależy przewyższyć wszystkie marzenia twoje...
— Przewyższyć moje marzenia?... wykrzyknęła cyganka. O! panie baronie, gdybyś je znał, nie powiedziałbyś tego!...
— Są więc tak wielkie?...
— Jak świat cały!... szepnęła Carmen, a oczy jej zabłysły ogniem ponurym.
— Lubię taką odpowiedź i taki zapał!... powiedział Kerjean. Zaczynam rozumieć, że godni jesteśmy pojmować się i pomagać sobie nawzajem, widzę, że urodziłaś się do tej olbrzymiej roli, jaką ci przeznaczenie wskazało.
— Jakąkolwiek będzie ta rola nie zepsuję ja ręczę za to. Gdyby najwyżej losy mnie postawiły, nie dostanę zawrotu głowy.
— Jak się nazywasz?...
— Carmen.
— A więc Carmeno, pozwolisz mi czytać w twojej duszy?..
— Życzę sobie nawet tego.
— A więc będziesz mi odpowiadać z zupełną szczerością?...
— Jak odpowiadałabym przed Bogiem, w godzinie sądu ostatecznego...
— Posiadasz żądzę władzy i złota?...
— Chcę być pierwszą, albo umrzeć... pragnę posiadać wszystkie rozkosze, i przepych, i dumę życia... albo nie żyć...
— A dla okupienia tych rozkoszy i tych bogactw, cóżbyś ofiarowała?...
— Cóż ja mogę ofiarować, albo raczej czego ja odmówić mogę?... Czyś jest dyabłem w ludzkiej postaci i przychodzisz proponować układ o moję duszę?... Widzisz, że się nie boję!... Gdzie jest pergamin... gdzie jest pióro?... Daj!... podpiszę się bez wahania!...
— Nie jestem wcale dyabłem.
— Tem gorzej!...
— Jestem prostym szlachcicem, ale władza moja dorównywa bodaj szatańskiej.
— Mówię zatem jak do szatana: — Czego chcesz odemnie?... — Mojego ciała, czy duszy?...
— Twoje ciało, twoja dusza, twoja wola... wszystko mi jest potrzebne.
— Bierz to wszystko — ja już nie należę do siebie — jestem już własnością twoją. Rozkazuj, a będę posłuszną.
— Gotową jesteś na wszystko?...
— Na wszystko!...
— Nie cofniesz się przed niczem?...
Carmen wzruszyła pogardliwie ramionami.
— Gdyby chodziło nawet...
Kerjean się powstrzymał.
— O zbrodnię?... dokończyła Carmen. Czy to chciałeś powiedzieć?...
— Tak... to właśnie.
— A więc — gdybym się nawet zgubić miała temi słowy — powiadam: tak, gotową jestem na zbrodnię, jeżeli zbrodnia jest drogą, która mnie poprowadzi do celu, jaki osiągnąć pragnę. Czy pan wierzy w moją szczerość, panie baronie, czy odtąd nie będziesz o mnie powątpiewał?...
— Będziesz miała całe moje zaufanie, jeżeli spełnisz ostatni warunek, do którego wielką przywiązuje wage.
— Cóż to za waruneek?...
— Wyjawiając ci moje projekty, wtajemniczając cię w sekrety moje, wykazując ci tajemniczą drogę, po której iść mamy razem, oddaję ci się cały — pozostaję na twojej łasce i niełasce... daję ci nakoniec sposobność zgubienia mnie, gdybyś widziała w tem później interes dla siebie.
— Nie mów mi nic, baronie, przerwała, zachowaj dla siebie swoję tajemnicę. Ja ci ufam zupełnie. Zresztą narażam tylko życie — a to... rzecz, o której mówić nie warto... Zgadzam się na oślep... Chcę być posłuszna w twoich rękach maryonetką, prowadź mnie zatem na swoim sznureczku...
— Niemożebna to na nieszczęście...
— Dla czego?...
— Nie mogę się posługiwać tobą, jak narzędziem bezmyślnem... potrzeba mi inteligencyi twojej... Musisz naprzód o wszystkiem wiedzieć.
— Do czego prowadzisz, baronie?... wykrzyknęła cyganka, co ja poradzić mogę?...
— Musisz mi dać broń przeciwko sobie, tak samo, jak będziesz ją przeciwko mnie posiadała...
— Jakto?...
— Rzuć okiem w przeszłość swoję... może znajdziesz w niej bez wielkiego kłopotu zabezpieczenie, jakiego wymagam od ciebie...
Śmiech prawdziwie szatański zaigrał na ustach Carmeny, przyczem ukazały się prześliczne jej białe zabki.
— O! panie baronie, zawołała, muszę przyznać, że nie mogłeś pan nic dowcipniejszego wymyśleć...
Morales zajęty napełnianiem szklanki i spijaniem wina, któremu oddawał największą sprawiedliwość, upuścił w tej chwili butelkę, a ta rozbiła się na podłodze.
— Nieszczęsna!... mruknął, pochylając się do siostry, żeby jej po cichu powiedzieć — co ty sobie myślisz u licha... Chcesz nas koniecznie zgubić?... ani słowa...
— Tchórzu!... odparła cyganka, jeżeli się tak boisz, wolno ci wyjechać dziś jeszcze. Pozostaw mnie mojemu losowi, jakikolwiek on będzie, nie zatrzymuję cię wcale... Zrobiłam już postanowienie, zdecydowałam się postawić wszystko na kartę... Gdyby nawet potrzeba było powiedzieć wszystko naczelnikowi policyi, to mu powiem stanowczo wszystko...
Morales jęknął, a ponieważ nie miał żadnej nadziei przełamania uporu siostry, odkorkował nową butelkę, przyłożył jej szyjkę do ust, i jednem tchem całą wychylił, zapewne, żeby się onieprzytomnić.
Zaintrygowany Kerjean czekał niecierpliwie końca tej małej sprzeczki rodzinnej.
— Przynajmniej nie skompromituj mnie za bardzo... mruknął cygan, stawiając próżną butelkę na stole.
Carmen zwróciła się do barona.
— Żądasz, abym ci broń dała przeciwko sobie, powiedziała z prześlicznym uśmiechem, dostarczę jej panu cały arsenał i proszę wybieraj w niej sobie!... Przedewszystkiem proszę mi się dobrze przypatrzeć i powiedzieć, kto ja jestem?...
Kerjean skłonił się z galanteryą.
— Najpiękniejszą istotą na świecie, odpowiedział, cyganka, której wdzięk i dystynkcya zachwycają mnie i w zdumienie wprowadzają... Czy się mylę?...
— Jestem żoną szlachcica, oficera marynarki, którego rodzina jest zapewne znaną panu, Tancreda de Najac... — Wyszłam po raz drugi za mąż pod fałszywem nazwiskiem, za spadkobiercę czternastu miljonów, za Oliviera Lavailland z Hawru, i nareszcie przed trzema miesiącami skazaną zostałam na śmierć w Nantes, za dwużeństwo i zbrodnię. Dzisiaj, panie baronie, z pokornej sługi twojej, — byłby już szkaradny tylko szkielet, wiszący na szubienicy, gdybym, dzięki usłużności pewnego biednego indyanina, szalenie zakochanego we mnie, nie znalazła była sposobu wymknięcia się z więzienia, z kochanym bratem moim Moralesem, wiernym towarzyszem awantur moich... — W kilku słowach... jak pan widzisz... opowiedziałam mu całą moję Odyseę...
Zdaje mi się, że masz pan w niej zabezpieczenie najzupełniejsze, że możesz liczyć na moję dyskrecyę i zupełne oddanie się sprawie, jaką przedsięwziąć mamy... Czy mam opowiedzieć panu, kilka jeszcze szczegółów?...
— Byłoby mi to bardzo przyjemnem, odpowiedział Kerjean, bo ździwienie jego wzrastało z każdem słowem Carmeny.
Morales odezwał się znowu głosem płaczliwym:
— Caramba! Caramba!.. siostro moja, nie skompromituj mnie za bardzo!...
— Zaczynam... powiedziała cyganka.
Opowiadanie cyganki było długie — bo miała dużo do mówienia, a nic nie ukrywała.
Zdawało się, że to wywnętrzanie robiło jej wielką przyjemność.
Brat i siostra, dostawszy się do Paryża, nie mieli żyć z czego zupełnie.
Mandolina i tamburino było jedynym dla nich środkiem zarabiania na chleb powszedni.
Na kupno tych instrumentów i starych wytartych ubiorów cygańskich, wydali wszystko co posiadali.
Morales nadto w składzie starego żelaztwa kupił sobie szpadę.
W przebraniu tem, cyganka zaczęła śpiewać po miejscach publicznych, nie bez powodzenia, w postaci drobnej miedzianej monety, obficie do jej miseczki rzucanej.
Na nieszczęście, Morales do licznych nałogów jakie posiadał, dołączył nowy nałóg... szulerstwo.
Marzył o zbogaceniu się przez wielką wygranę; zabierał więc pieniądze zarobione przez siostrę i grał... ale zawsze przegrywał.
Sprzykrzyło się wkrótce Carmenie i chciała skończyć z życiem, jeżeli jaka nadzieja nie pokrzepi jej sił wyczerpanych.
W takiem usposobieniu udała się do wiedźmy z ostatnim talarem, za który Morales pragnął był wyprawić sobie kolacyę.
Resztę już wiemy.
Kiedy Carmen skończyła opowiadanie swoje, słabe światło dnia zaczęło przedzierać się do pokoju po przez szybki w ołów oprawne.
Przy światełku tem bladła świeca dopalająca się w lichtarzu.
— A więc, panie baronie, rzekła, role nasze zamienione... Ja nic nie wiem o panu, nie znam projektów pańskich... nie znam przyszłości, jaką mi pan przeznaczasz, a zupełnie oddałam się na łaskę dyskrecyi pańskiej. Trzymasz pan życie moje w swoim ręku... Niebezpieczne to zwierzenie, nie rozsądne nawet, co prawda, i kto wie, czy wynagrodzonem czy ukaranem zostanie... Cóż pan ze mnie zrobić zamierzasz?..
— Królowę... odpowiedział Kerjean.
— Co?... zawsze ta sama obietnica!.. zawsze królestwo i... korona!...
— Zawsze, bo to obietnica prawdziwa!... Tak jak jestem baronem Luc de Kerjean, będziesz pani królową nocy...
— Królową nocy?... powtórzyła Carmen.
— Tak.
— Słyszę, ale nie nie rozumiem, muszę więc prosić pana, ażeby się jaśniej wytłomaczył!...
— Zaraz to najchętniej uczynię... a następnie obeznam panią z całym moim planem, bo odtąd nie powinienem mieć nic skrytego przed tobą!... Za trzy dni Carmen cyganka, Carmen żona marynarza Najaca i właściciela okrętów w Hawrze, nie będzie już egzystować... Za trzy dni nazywać się będziesz Janiną i będziesz jedyną córką księcia i księżnej de Simeuse... Za miesiąc zostaniesz żoną barona de Kerjean... za rok królowa!... Oto przyszłość, jaką ci przepowiedziała wiedźma... Ja ci ją dam, moja pani.
— Zdaje mi się, że śnię!... szeptała olśniona cyganka.
— Nie... to nie sen... ale co najmniej początek zachwycającego snu, który nie będzie miał przebudzenia...
— A więc nie będę już wątpić... Wierzę... Podtrzymaj atoli mój chwiejący się rozum!... Powiedz mi, w jaki sposób spełnią się podobne marzenia...
— Słuchaj!... rzekł baron.
∗
∗ ∗ |
W godzinę potem, wynajęta kareta zatrzymała się na ulicy l’Estoufade po przed tylnemi drzwiami Czerwonego domu.
Pan de Kerjean wysiadł, zastukał trzy razy w sposób szczególny i zaraz też wielki murzyn, którego już znamy, drzwi mu otworzył.
Baron kazał mu uprzedzić jego panią, że przybył i nie sam tylko.
Skoro murzyn się zawrócił, pan de Kerjean, przekonawszy się przed tem, czy ulica jest zupełnie pustą, dał znak i dwie osoby siedzące dotąd w karecie, wysiadły i weszły do Czerwonego domu zamknąwszy drzwi za sobą.
Nie mamy potrzeby mówić, że temi dwoma osobami byli Carmen i Morales.
Cyganka ukrywała twarz pod gęstą zasłoną.
Morales miał przepaskę, która mu do połowy oczy zasłaniała, nie czyniąc go wcale jednakże podobnym do bożka miłości.
Luc i nowi jego sprzymierzeńcy weszli na schody, prowadzące na piętro i wszystko troje przestąpili próg dużej sali, gdzie Perina przyjmowała gości i stawiała kabały.
Wiedźma miała na sobie swój ubiór i maskę stuletniej staruszki.
— I cóż?... zapytała Kerjeana.
— Przez kilka godzin, odpowiedział ostatni, zdawało mi się, że gwiazda moja już blednie!... Ale potrzeba było ryzykować życie, ażeby zapobiedz zniszczeniu naszej budowy... Udało mi się...
— W zupełności?...
— Bezwzględnie...
Szlachcie zbliżył się do Carmeny, uniósł woal twarz jej zasłaniający, a biorąc za rękę, powiedział do Periny:
— Przedstawiam ci pannę Janinę de Simeuse, przyszłą baronowę de Kerjean...
— Moje dziecię, rzekła Perina, gdybym nie była taką starą i taką brzydką, a ty nie taką młodą i nie taką ładną, tobym cię pocałowała... Ale nie można zbliżać moich stu-letnich zmarszczków do tak świeżutkich różowych policzków. Musiałaś się przekonać zatem, że przepowiednia nie skłamała, skoro zaczyna się sprawdzać.
— O! pani, odpowiedziała Carmen, przyszłam dla tego, że wierzyłam... jakiś głos wewnętrzny mówił mi, że tutaj nadzieja moja...
Wiedźma odwróciła się do barona i zapytała:
— A teraz?...
— Narzeczona moja, Janina, odpowiedział z naciskiem, nie powinna wychodzić z Czerwonego domu, dopóki nie będzie miała prawa wejść do pałacu de Simeuseów. Daj jej pokój i to natychmiast, bo biedne dziecko upada ze znużenia po bezsennej nocy...
— Panna de Simeuse raczy pójść ze mną, odezwała się Perina z uszanowaniem. Pomieszczę ja jak będę mogła najwygodniej.
Udały się do prześlicznego pokoju, umeblowanego z wielkim przepychem.
Wielkie łóżko hebanowe, ze wschodniemi draperyami, zajmowało jednę ze ścian tego pokoju.
Na przeciw łóżka stała prawdziwie książęca toaleta, a na niej przeróżne flakony i inne toaletowe drobiazgi.
— Jesteś pani u siebie!... powiedziała wiedźma. Pozwół, że cię pozostawię samą, życząc na odchodnem snu najlepszego.
Powiedziawszy to, wskazała na mały srebrny dzwonek, stojący na małym stoliczku obok łóżka i dodała:
— Oddam na pani usługi młedą dziewczynę, inteligentną i zwinną... — Będzie ciągle w sąsiednim pokoju gotowa na rozkazy.
Złożyła głęboki ukłon cygance i wyszła z pokoju.
— Więc, szepnęła do siebie Carmen, gdy została samą, — widocznie marzenia zaczynają zamieniać się w rzeczywistość...
Kiedy Perina i Carmen wyszły z dużej sali, Morales rzucił się w ogromny fotel wiedźmy i zakładając noga na nogę z prawdziwie kawalerską swobodą, zawołał śmiało:
— Spodziewam się, kochany baronie, że nie będziesz i mnie negliżował, chociaż bowiem jestem jeszcze młody i wytrwały, jak każdy młodzieniec światowy, nie mogę taić przed tobą, że się czuję znużonym... Cóż chcesz?... Człowiek nie z żelaza jest przecie... Caramba!...
— Bądź spokojny... odpowiedział śmiejąc się baron. — Skoro tylko instalacya siostry twojej zostanie ukończoną, każę ci dać pokój w którym będzie ci wyśmienicie...
— Kochany baronie... odezwał się znowu Morales, każ mi, proszę cię, przygotować wygodne spanie, bo bardzo mi o to chodzi... Kiedy byłem w Ingouville, moje łóżko było prawdziwą górą puchową!... Leżałem w niem jak w śniegu... Sypiałem po czternaście godzin z rzędu na jednym boku...
— Będziesz miał wyborne łóżko.
— Dodam, że byłoby mi nadzwyczaj przyjemnie zastać w moim pokoju parę butelek wina hiszpańskiego... Alicante, Xeres, albo Malaga, wszystko jedno... byleby było dobre... więcej nie żądam...
— Znajdziesz i wino hiszpańskie...
— Czy ci, kochany baronie, nie zdaje się tak jak mnie... ciągnął cygan, że to ubranie eleganckie i zgrabne, zanadto jest już podszarzane?...
— Najzupełniej podzielam to przekonania, i bądź pewnym, że za przebudzeniem znajdziesz przy łóżku zupełnie nowe, z którego napewno będziesz zadowolony...
— Jeszcze jedno pytanie...
— Jakie?...
— O której godzinie jadają w tym domu?
— Obiad o dwunastej, kolacya o dziewiątej wieczorem.
— A stół dobry?...
— Wyśmienity!...
— Sądzę, że będziesz zadowolniony...
— No to i dobrze, Caramba!... Sytuacya wyjaśnia się zupełnie... Nie pozostaje nam zatem nic już więcej, jak uregulować ten mały rachuneczek...
— O jakim rachunku mówisz, Moralesie?...
— Mówię o pięćdziesięciu liwrach, obiecanych mi przez ciebie dzisiejszej nocy, kochany panie baronie,.
— Słusznie... proszę cię, dziesięć luidorów...
— Powiadasz baronie?.. mruknął osłupiały Morales.
— Dwieście czterdzieści liwrów na drobne wydatki, zanim się co więcej znajdzie...
Luc podał pieniądze cyganowi, a ten schował je do kieszeni, a potem pochwycił ręce de Kerjeana i czule je uścisnął.
— Daję ci słowo, kochany baronie, że masz cały mój szacunek... Bądź pewnym, jakem hidalgo, że nie daję go pierwszemu lepszemu... Swoim sposobem postepowania zjednałeś mnie sobie bezwzględnie...
— Myślę, że się będziemy zawsze rozumieli doskonale.
Wiedźma powrotem swoim do sali przerwała wynurzenia Moralesa.
Zaprowadziła cygana do małego pokoiku, nie tak zbytkownie urządzonego, jak pokój Carmeny, ale bardzo przyzwoitego, kazała przynieść mu wina hiszpańskiego i powróciła do barona.
— Utrzymujesz zatem... powiedziała, że podobieństwo cyganki do Janiny de Simeuse jest rzeczywiście tak uderzające?...
— Takie jest... odpowiedział Luc, że nawet oko księżnej mogłoby się równie łatwo pomylić jak moje...
— I uważasz Carmenę za dosyć inteligentną do dobrego odegrania trudnej niezaprzeczenie roli?
— Dosyć będzie powiedzieć, że inteligencya jej wyrównywa twojej, Perino.
— Wierzę... Ale czy możemy liczyć na nią?...
— Ręczę za to głowa moją...
— Może kiedy przyjdzie do przekonania, że zdradzić nas będzie w jej interesie...
— Nigdy do tego nie przyjdzie... Należy do nas ciałem i duszą... Nie ma i nie będzie miała żadnego interesu prócz naszego, zgubiłaby się bezpowrotnie, odstępując naszej sprawy...
Baron opowiedział w kilku słowach główniejsze szczegóły ze zwierzeń Carmeny.
— Masz racyę... odezwała się po wysłuchaniu wiedźma. — I ja teraz jej zupełnie ufam. Kiedy chcesz, bym zaczęła działać?
— Jak można najprędzej!... Na co tu jakiekolwiek opóźnienie?... Wiele potrzeba ci czasu na przygotowanie eliksiru, o którym mówiłaś?...
— Dwunastu godzin... W razie gwałtownej potrzeby, możesz go mieć nawet dziś wieczór...
— Gdy będę miał w ręku eliksir, potrzeba mi będzie skombinować na miejscu, kiedy ostatecznie wprowadzić mój plan w wykonanie... Przypadek tylko może mi nastręczyć stosowną okazyę do zadania głównego ciosu... Gdyby jednakże przypadek się opóźnił, to go przyśpieszę... Czy nie byłoby jakiego sposobu, żeby Carmen przez jaką godzinę i to wśród dnia, mogła się znajdować razem z Janiną i księżną w hotelu Simeuse?...
Perina spojrzała na de Kerjeana z głębokiem ździwieniem.
— Czyś zwaryował... czy co?.. zapytała po chwili. W jakim celu to niedorzeczne pytanie?
— W celu dodania odwagi i zręczności Carmenie, w celu przekonania jej samej o tem nadzwyczajnem podobieństwie... To zresztą nie wszystko jeszcze... Czy nie byłoby koniecznem, aby cyganka znała chociaż z widzenia księżnę, którą wkrótce, za kilka dni może, nazywać będzie matką?... czy nie byłoby koniecznem, żeby się obeznała z urządzeniem domu, który będzie jej domem, aby mogła poznać i zachować ruchy i głos Janiny, szczegóły uczesania i ubioru... Mów, że to krok niemożliwy, ale nie mów, że niedorzeczny!...
Wiedźma nic nie odpowiedziała. Usiadła w fotelu przy stole, stojącym na środku sali, oparła się łokciami i twarz w dłoniach ukryła.
Przez kilka minut siedziała w tej pozycyi i zdawała się głęboko zamyśloną.
Nakoniec podniosła głowę.
— Masz racyę... rzekła, myliłam się i to bardzo... potrzeba koniecznie, aby cyganka poznała Janinę... potrzeba, żeby we dnie przestąpiła progi pałacu Simeuseów...
— Potrzebaby tego było koniecznie, ale jakiż na to sposób?...
— Już go znalazłam!...
— Ciekawym się dowiedzieć...
— I zaraz się dowiesz... Będziesz widział dzisiaj księżnę... wszak prawda?...
— Jak wczoraj, tak i jutro przepędzę cały dzień obok Janiny i jej matki...
— A więc powiedz pani de Simeuse, że biedna kobieta, którą znasz jako bardzo uczciwą, utrzymująca sklep z towarami, prosiła cię bardzo, żeby za protekcyą twoją pozwolono jej przedstawić księżnie i jej córce świeżo otrzymane prześliczne materyały indyjskie, tureckie, perskie i afrykańskie... Dodaj, że starej kupcowej towarzyszyć będzie maurytanka algierska, w narodowym swoim kostiumie, nie rozumiejąca ani słowa po francuzku...
— Zaczynam się domyślać.... Starą kupcową ty będziesz.
— A maurytanką Carmen — dokończyła Perina. Wiesz, jaki noszą kostyum kobiety algierskie po za domem, wiesz także, że kawał białej tkaniny, z otworami na oczy, zabezpiecza ich twarze od spojrzeń profanów.
— Aha!... wykrzyknął Luc, cyganka będzie mogła patrzeć, nie bedąc widzianą!.. Brawo, kochana moja... znalazłaś rzecz znakomitą!...
— Jestem prawie pewną, że pani de Simeuse zgodzi się na tę propozycyę... Zresztą powiesz mi dziś wieczorem, coście postanowili, a ja się przygotuję na jutro...
— Zatem ułożone już wszystko... do wieczora i do jutra...
— Tak.
Dzień przeszedł bez ważnego wypadku. Punkt o dziesiątej pan de Kerjean zastukał do drzwi wiedźmy.
— I cóż?... zapytała.
— Mówiłem o mojej znajomej kupcowej, uczciwej bardzo kobiecie — odrzekł śmiejąc się de Kerjean.
— I zgodzono się?...
— Nie mogło być inaczej... Janina cieszyła się i klaskała w ręce jak dziecko... Księżna oświadczyła, że dostateczną jej jest moja protekcya...
Krótko mówiące i matka i córka oczekiwać cię będą jutro o drugiej... Pewny jestem, że ciekawość nie pozwoli spać tej nocy pannie de Simeuse...
— Nic nie szkodzi!... mruknęła wiedźma szyderczo. Będzie miała czas wyspać się później.
Luc zrozumiał prawdziwe tych słów znaczenie, bo zaraz się zapytał:
— Czy eliksir przygotowany?...
Perina spojrzała na zegar stojący na kominku.
— Zaraz będzie... odpowiedziała. Za pięć minut upłynie ostatnia sekunda dwunastej godziny.
Podniosła się i weszła do szklannego gabinetu, służącego za laboratorym.
Luc poszedł za nią.
Kiedy Perina otworzyła drzwiczki z kawałków szkła oprawnego w pręciki stalowe, gęsty swąd z węgli bachnął z pieca i zmusił oboje do cofnięcia się. Ale swąd rozszedł się zaraz i wiedźma śmiało postąpiła naprzód, gdy tymczasem baron, mniej obeznany z preparatami śmiertelnemi, pozostał w tyle.
Na małym kominku z cegieł, zapchanym żarzącemi się węglami, stał maleńki tygielek z najkosztowniejszego kruszcu, bo z platyny sporządzony.
Szklanna rurka, wązka jak pióro krucze, przechodziła z tygielka do kryształowej retorty wielkości jajka.
Na dnie tej retorty widać było kilka kropel płynu przeźroczystego, prześlicznego rubinowego koloru.
Perina zagasiła kominek, uniosła za pomocą srebrnych szczypców naczyńko platynowe — oddzieliła rurkę od retorty, i z kuferka, w którym znajdowały się różnego rodzaju naczynia, wyjęła maleńki flakonik z kryształu, zamykający się na koreczek złoty.
Czerwony płyn, zawarty w retorcie, całkiem go napełnił.
Każda kropla (było ich ośm czy dziesięć), padając do flakonika, wydawała dźwięk metaliczny.
Perina bardzo starannie dopasowała złoty koreczek i podała następnie flakonik baronowi, mówiąc:
— Oto majątek twój, Luciu...
— Dziękuję, odpowiedział Kerjean, teraz kiedy mam broń, naucz mnie, jak mam jej używać...
— Nic nadto prostszego... Pamiętaj tylko, że skutek następuje dopiero w sześć godzin po użyciu.. Pamiętaj, że ten płyn nie zmienia ani smaku, ani koloru napoju, do którego jest domieszany... Pamiętaj, że trzy krople sprowadzają trzy godziny snu letargicznego, którego żaden hałas, żadne szarpanie przerwać nie może... Pamiętaj, że sześć kropel przedłuża sen na noc całą... a nakoniec dziesięć (w tym flakoniku jest ich właśnie tyle) sprowadza śmierć!...
— Śmierć!... powtórzył Kerjean.
— Tak kochany baronie!.. Od ciebie zależy teraz odpowiednia ilość kropli...
Nazajutrz, około drugiej po południu, księżna, Janina i Luc znajdowali się w małym saloniku pałacu de Simeuse.
Lokaj przyszedł oznajmić, że dwie kobiety z których jedna dziwacznie ubrana, przyjechały karetą najętą i jako podobno znane panu baronowi de Kerjean, proszą o wiadomość, czy mogą widzieć się z księżną.
— Tak... tak... To protegowane moje!... zawołał Luc, to te same, o których wczoraj miałem honor wspominać paniom.
Pani de Simeuse wydała rozkaz, aby je zaraz wprowadzono.
W parę minut potem Perina i Carmen weszły do pokoju.
Wiedźma nie miała swej stu letniej maski.
Była z odkrytą twarzą, a Luc zdumiony był sztuką, z jaką twarz swoję potrafiła uczynić niepodobną do poznania.
Mieszkanka Czerwonego domu, wybornie ucharakteryzowana, wyglądała na kobietę co najmniej sześćdziesięcio-letnią, i baron, gdyby nie był naprzód uprzedzonym, mógłby jej był z pewnością nie poznać wcale.
Ubranie doskonale zastosowane do roli starej kupcowej, ubranie staroświeckie i niemodne, a z jaskrawych kolorów złożone, wyglądało prawdziwie śmiesznie.
Maurytański kostyum Carmeny był jak najdokładniejszy. A
Długi szal jedwabny w srebrne pasy, owijał ją od stóp do głów, kawał białej tkaniny, zawiązany z tyłu głowy i naprzód zarzucony, zakrywał zupełnie rysy.
Przez dwa otwory na oczy mogła ona jednak sama widzieć dokładnie wszystko.
Pod niebieskim szalem, zwanem czaler, miała szerokie majtki z białego jedwabiu, u kostek zebrane.
Ładne jej nóżki, obute były w maleńkie papucie z niebieskiego aksamitu, złotem haftowane.
Zobaczywszy Janinę, wydało jej się, że widzi samą siebie, odbitą w lustrze i zadrżała.
Luc spostrzegł to drżenie i domyślił się jego przyczyny.
Za Periną i cyganką weszło dwóch lokai w liberyi Simeusów.
Wnieśli oni ogromny kufer z cedrowego drzewa, inkrustowany masą perłową i słoniową kością.
Wiedźma otworzyła kufer.
Wyjęła zeń różne materye w jasnych mieniących się barwach, w których zdawało się niebo wschodnie odbijać.
Materye przepiękne lamowane były srebrem i złotem — szarfy haftowane jedwabiem i perłami.
Były też tam perfumy dziwnego, upajającego zapachu, były i biżuterye szczególniejszych kształtów.
Z gadatliwością i gestami stara, niby kupcowa, wyliczała nieporównane wartości swoich towarów.
Księżna i Janina uśmiechały się na to, a Kerjean myślał sobie:
— To dopiero prawdziwie zręczna kobieta!... daleko zręczniejsza, aniżelim przypuszczał!... Niech mnie strzeże moja gwiazda od tego, ażebym miał w niej kiedy nieprzyjaciela...
Gdy się to wszystko działo, oczy Carmeny wpatrywały się w pannę de Simeuse.
Janina podziwiała materye i zrobiła znaczny z nich wybór.
Suma należna za zakupy dość była znaczną.
Księżna wyszła z saloniku po pieniądze.
— Pani.. zapytała Janina Periny, czy towarzyszka twoja jest osobą młodą?...
— Zaledwie ma lat ośmnaście, odpowiedziała wiedźma.
— Zkądże się ona tu znalazła w Paryżu, zdala od swego kraju i rodziny?...
— Niestety!... proszę pani, to biedne dziecko nie ma żadnej rodziny...
— Sierotą jest?... powiedziała ze współczuciem Janina.
— Ojciec, negocyant algierski, cały majątek, jaki posiadał, wiózł na okręcie, którym dowodził... Okręt rozbił się podczas burzy, komendant utonął i wszystko z nim poszło na dno. Leila, takie nosi to dziewczątko imię, w jednej chwili została sama na świecie, bez żadnych zgoła środków do życia...
Chciano ją sprzedać na targu, jak niewolnicę, ale korespondent mój, tknięty litością, wsadził ją na statek francuzki i do mnie odesłał... Mam ją od paru już tygodni... Wydaje się łagodną i posłuszną... Po trochu przyzwyczai się do nas zapewne, nauczy się francuzkiego języka i może z czasem zdolną będzie pomagać mi w handlu...
— Biedna istota!... szepnęła Janina.
— Byłaby bardzo szczęśliwą, gdyby mogła zrozumieć, iż się pani raczyła zainteresować biedaczką...
— Czy ładna?... spytała panna de Simeuse.
— Piękna, jak anioł... albo piękna, jak pani.
— Musi pani mieć zapewne jakiś sposób porozumiewania się z nieszczęśliwą?...
— Mówię do niej migami, a odgaduje je z nadzwyczajną łatwością.
— Proszę jej pokazać, że radabym ją zobaczyć...
Wiedźma przecząco wstrząsnęła głową.
— Za nic na to nie przystanie, aby zdjąć zasłonę... Jesteś pani chrześcijanką, a jej religia zabrania chrześcijanom okazywać twarzy obnażonej... Ja sama zobaczyłam ją ukradkiem, podczas snu Leily...
— Jakiegoż jest wyznania?...
— Mahometanka.
— Szkoda!... wykrzyknęła Janina. Kiedy jednak będzie mogła zrozumieć panią, może zechcesz oświecić jej duszę, może zechcesz zapoznać ją z tajemnicami jedynej religii prawdziwej, może zechcesz uczynić z niej katoliczkę?....
— Będę przynajmniej gorliwie starać się o to... odrzekła Perina.
Panna de Simeuse zbliżyła się do mniemanej Maurytanki i lubo przekonana, że mówi do niej niezrozumiałym językiem, rzekła:
— Będę się, biedna sieroto, gorąco modlić za ciebie, będę błagać Boga chrześcijan, żeby uczynił cię dobrą i szczęśliwą, zrobię dla ciebie wszystko, co tylko w mocy mojej będzie. W tej chwili już chce cię polecić łasce Najwyższego, to też naznaczę cię widzialnym znakiem, żeby raczył pamiętać o tobie...
Mówiąc to, Janina zdjęła z szyi krzyżyk na złotym łańcuszku i wziąwszy rękę cyganki, chciała jej godło święte założyć jak bransoletę.
Przy dotknięciu Janiny, Carmen silnie zadrżała.
Odepchnęła z nieopisaną trwogą klejnocik i cofnęła się o kroków kilka.
— Boże wielki!.. co się jej stało?... spytała panna de Simeuse Periny. Co jej się stało?... Ja się boję jej doprawdy!...
— Pani, odpowiedziała wiedźma, usiłując pokryć pomieszanie, nic nadto zwyczajniejszego. Leila jest, jak pani mówiłam, muzułmanką, wie, że krzyż jest symbolem wiary chrześcijańskiej. Cofnęła się przed godłem obcem dla niej, jak każda chrześcijanka cofnęłaby się przed świętokradztwem...
— Prawda... szepnęła Janina i pochyliła smutnie główkę.
A po chwili dodała:
— Biedne dziecię, niechaj cię Bóg dobry oświeci!... Na samą myśl o twej pogańskiej duszy, już mi się słabo robi, boję się... Będę jednakże czuwać nad tobą, ale z daleka tylko.
W tej chwili księżna powróciła do saloniku z pieniędzmi i rachunek mniemanej kupcowej został zapłacony.
Nie zatrzymywała dłużej Periny i Carmen, zeszły więc obie do czekającej na nie karety.
Kufer na w pół wypróżniony odniesiono za niemi.
Cyganka rzuciła na wyjściu baronowi przelotne spojrzenie, znaczenie którego on sam tylko mógł odgadnąć.
— Wiesz co, Carmen, odezwała się Perina, skoro pojazd ruszył z miejsca, wiesz, że bez mojej przytomności umysłu, nie łatwo byłybyśmy wyszły obie z niebezpiecznej sytuacyi, w jakiej nas postawiłaś?... Co ci się stało?... Co cię za mucha jakaś ukąsiła?... Dla czego odrzuciłaś z takim widocznym przestrachem podarunek panny de Simeuse?...
— A cóż miałam zrobić?... spytała cyganka. Cóż pani byś zrobiła była na mojem miejscu?...
— Także pytanie!... Trzeba było przyjąć łańcuszek i skłonić się na znak podzięki, podług wschodniego obyczaju. Zdaje mi się, że to nie byłoby ani bardzo trudne, ani bardzo przykre.
— Trzeba było przyjąć?... powtórzyła Carmen, co też pani mówisz?.. czy miałabyś na to odwagę?...
— A dla czegóżby nie?...
— W takim razie masz duszę wytrwalszą nawet odemnie!... Mnie nic nie przestrasza i nie powstrzymuje, dawałam już nie raz tego dowody... A jednakże cofnęłam się przed pocałunkiem Judasza, cofnęłam się przed pocałunkiem, jaki potrzebaby było złożyć tej pięknej, młodej dziewczynie, której zabrać mam miejsce i życie!... Serce moje, lubo uważałam je za oddawna zamarłe, za oddawna nieczułe, zadrżało nagle, gdy to dziecko tak do mnie podobne, szeptało anielskie słowa współczucia i litości!... Możesz pani szydzić sobie ze mnie, ale przyznaję z wielkiem ździwieniem, że nagle łzy potoczyły mi się z oczu...
— Rzeczywiście, wzruszająca to czułość!... mruknęła szyderczo wiedźma, i dodała groźnym tonem:- Czy tę samę cygankę, której zuchwałość tak wychwalał przedemną baron Luc de Kerjean?... Nie poznaję cię, Carmeno, i zaufanie, jakie miałam do ciebie, ustępuje zwątpieniu i obawie... Mów przynajmniej otwarcie... wyjaw szczerze, co się dzieje w duszy twojej?... Czy wahasz się?.. czy się cofasz?...
— Ani jedno, ani drugie... odpowiedziała z mocą Carmen. Owszem, teraz bardziej jeszcze, niż przed chwilą, gotową jestem na wszystko!... Pani wiesz, jaki jest cel mojego życia, zdążać będę do tego celu najkrótszą drogą... gotowa niweczyć bez litości wszystkie spotykane zawady...
— I... dodała Perina, postąpisz bardzo rozsądnie. Posiadasz tajemnicę naszę, więc w zupełności do nas należysz, musisz nam służyć, jak my służymy tobie!... Droga, na którą weszłaś, ma dwa tylko wyjścia, nie zapominaj o tem, szczyt wielkości lub szubienicę w Nantes. Do pierwszej, dzięki nam, możesz dojść niezawodnie... lecz oddamy cię w ręce oprawcy, gdybyś i żartem choćby pomyślała nas zdradzić...
— Tylko bez groźb!... bardzo proszę!... przerwała wyniośle cyganka. Nie boję się ani ciebie, moja pani, ani nikogo zgoła!... Nic nie jest w stanie przestraszyć tej, która nie dba wcale o życie... Będę wiernie służyła wspólnej sprawie, dla tego, że trzymając z wami, będę przedewszystkiem pracowała dla siebie!... Jeżeli co, to tylko groźba byłaby zdolną zerwać związki nasze... proszę bardzo pamiętać o tem...
— Dumną jesteś!... mruknęła Perina.
— Nie przepowiedziałaś mi sama, pani, że mam zostać królową?... Będę musiała dobrze odgrywać moją rolę, a duma właściwą jest królowej!...
Kareta przyjechała w tej chwili na ulicę Estouffade.
Wiedźma i Carmen wysiadły z niej i weszły do Czewonego domu tylnemi drzwiami.
Czytelnicy nasi przypominają sobie zapewne układ zawarty pomiędzy księciem a baronem de Kerjean, układ, na mocy którego ten ostatni przyrzekł przez cały nieszczęsny miesiąc poświęcić się wyłącznie dla mieszkańców pałacu Simeuse i wieczorami dopiero od nich wychodzić.
Łatwo się bardzo domyśleć, że Luc zasiadał codziennie do stołu z rodziną książęcą.
W XVIII-ym wieku godziny posiłku nie były te, co dzisiaj.
Obiady jadano o 12-ej, wieczerze o 8-ej.
Przejdźmy próg sali jadalnej Simeusów i zobaczmy, co się tu działo podczas kolacyi nazajutrz potem, gdy Perina i Carmen osłonięte protekcyą barona, miały czelność przybyć do pałacu.
Wspaniała sala, o jakiej mowa, sąsiadująca z wielkim salonem, miała trzy okna, wychodzące na ogród.
Nie nie mogło wyrównać przepychowi i gustowi jej urządzenia.
Prześliczne obrazy, zdobiły ściany, prześliczne rzeźby, przedstawiały różne przedmioty z rolnictwa, rybołóstwa, ogrodnictwa i gastronomii.
Ogromne szafy, artystycznej roboty, a w nich ciężkie, eleganckie srebra, i żywe kolory najpiękniejszej porcelany saskiej, chińskiej i japońskiej, odbijały jaskrawo od ciemnego koloru starego dębu.
Zawieszony po nad kwadratowym stołem, nakrytym misternie cienkim obrusem, świecznik holenderski rozlewał światło świec czterdziestu ośmiu, dwa kandelabry stojące, umieszczone na rogach tegoż stołu, dopomagały do oświetlenia à giorno całej olbrzymiej sali.
Pan de Simeuse z domowego życia usuwał wszelkie ceremoniały.
Chciał, aby miał możność mówić zawsze swobodnie i otwarcie, nie chciał, żeby mu liczna służba przeszkadzała obecnością swoją.
Tym sposobem usługiwał im jeden tylko kamerdyner, stary sługa, wypróbowanej wierności.
Z powodu poświęcenia się barona de Kerjeana, uważano go za członka rodziny, w niczem więc dla niego zwykłego obyczaju nie zmieniono.
Luc de Kerjean siedział pomiędzy Janiną i księżną, a dawał dowody wielkiego taktu i obycia się ze światem.
Jego zachowanie się względem pani de Simeuse, nacechowane byłe nieskończonym szacunkiem.
Gdy się zajmował Janiną, umiał nadawać twarzy swojej wyraz czułości prawdziwie ojcowskiej i czasami tylko z trudnością powstrzymane westchnienie, albo łza nagła, szybko, ukradkiem obtarta, zdradzały prawdziwy stan jego duszy, dawały pojęcie o wielkości poświęcenia, które podjął z taką szlachetnością.
Nic z tego wszystkiego nie uszło baczności księcia de Simeuse i nie śmielibyśmy twierdzić, czy nie żałował czasami, iż nie może przyjąć tak dobrego zięcia.
Dziewiąta wybiła właśnie na zegarze flamandzkim, stojącym pomiędzy dwoma wazonami na kominku, na którym szczapy drzewa się paliły.
Kolacya miała się ku końcowi.
Ambroży, postawiwszy na stole deser, wina hiszpańskie, likiery i kawę, usunął się sam w tej chwili.
Pan de Simeuse wybrał z pomiędzy flakonów jeden z kryształu weneckiego w złote gwiazdki, napełniony płynem wspaniałego koloru.
— To... powiedział, podnosząc flakon pod światło — to prawdziwa ozdoba piwnic moich... Jest to wino Alicante. Pochodzenie jego jest historyczne... Jego Królewska Mość Ludwik XIV, w dzień urodzin ojca mojego, przysłał dla babki mojej całą baryłkę tego nektaru. Zaglądano do niej w ważnych tylko okolicznościach, a i tak zaledwie parę tylko butelek pozostało. Podaj mi szklankę Blanko, i ty także Janino... i ty baronie... Wypijemy, jeżeli zgodzicie się na to, za zdrowie naszego króla, jako wierni jego poddani.
Trzy szklanki weneckie w formie tulipanów, wyciągnęły się jednocześnie ku panu de Simeuse.
Książe nalał po połowie żonie i córce, a sobie i Kerjeanowi po brzegi — następnie z godnością wielkiego pana, który się ma za jednę z najsilniejszych podpór monarchii, wstał jak się wstaje w chwili przemowy do monarchy.
Luc poszedł za jego przykładem.
Już pan de Simeuse, otworzył usta żeby życzyć długiego życia i powodzenia Ludwikowi XIV — ale brakło mu czasu do wypowiedzenia zwykłej w takich razach formułki.
Dziwne, niewytłomaczone zdarzenie powstrzymało mu słowa na ustach, a u księżnej i u księżniczki wyrwało okrzyk przerażenia.
Światłość biała i oślepiająca, niby błyskawica, oświetliła naraz, na kilka sekund, ciemności ogrodu. Deszcz iskier wytrysnął z ziemi, jak gdyby pękło nagle jakieś ogniem ziejące podziemie, a wreszcie rozległ się huk okropny, rozdzierający, podobny do huku dziesięciu armat, jednocześnie grających.
— Co to jest?... co to ma znaczyć?... wykrzyknął książe przerażony — i pobiegł do okna.
Pani de Simeuse i Janina poszły za jego przykładem.
Na dwudziestą część sekundy Luc de Kerjean pozostał w tyle, a kiedy przyłączył się do Simeusea i dwóch kobiet, stojących w zagłębieniu okna, dziwna, sina bladość twarz mu pokryła, oczy zaś ponurym ogniem błyszczały.
Ręka szlachcica spełniła bez drżenia niegodne dzieło, przygotowane i wykonane z dyabejską zręcznością.
Flakon dany mu przez wiedźmę, został prawie próżny...
Większa połowa czerwonego płynu, strasznego eliksiru letargu albo śmierci, przelaną została do szklanki Janiny de Simeuse,..
— Cóż, mości książe, zapytał głosem pewnym, nie zdradzającym żadnego pomieszania, czy odnalazłeś pan klucz tej zagadki?...
— Doprawdy, że nie!... odpowiedział pan de Simense — nie nie widzę... Cisza i ciemności wszędzie... Hałas i światło, które nas uderzyły przed chwilą, są niewytłomaczoneni...
— Gdyby to w lipcu, sądziłbym, że pioruna spadł gdzieś nie daleko; ale w lutym, śmiesznem byłoby przypuszczenie podobne... Atmosfera jest czystą, a zresztą gwiazdy świecą na niebie... To coś cudownego chyba...
— Boże mój... szepnęła księżna przyciskając Janinę do piersi. — Boże!... a jeżeli tajemnicze niebezpieczeństwo, krążące nad naszym domem w ten sposób się nam objawiło...
— Niechaj księżna pani uspokoić się raczy... rzekł z szacunkiem de Kerjean. Każda rzecz ma swoją przyczynę naturalna... Pójdę i postaram się poszukać tej przyczyny...
Nie czekając na odpowiedź, wybiegł z jadalnej sali.
W przedpokoju zastał służbę przestraszoną.
Dał jej rozkaz, aby wzięła pochodnie i udała się za nim.
Postanowił przepatrzeć różne części ogrodu.
Książe, księżna i Janina stały ciągle przy oknie i patrzyły z ciekawością na światełka migające pod drzewami z liści ogołoconemi...
Nakoniec wszystkie pochodnie skierowały się w jednę stronę, a za chwilę powracały wszystkie do pałacu.
W dziesięć minut potem, szlachcic bretoński powrócił do sali jadalnej, a miał w ręku dziwny jakiś przedmiot.
— I cóż kochany baronie?... zapytał książe.
— Raz jeszcze stwierdziłem głęboką prawdę, zawartą w przysłowiu: „Szukaj a znajdziesz.!“ Szukałem, znalazłem i... przynoszę rozwiązanie zagadki.
Powiedziawszy to, baron ukazał księciu i księżnie dziwny jakiś przedmiot.
Była to rakieta wystrzelona, z której czuć było jeszcze proch i saletrę.
— Co to jest?... zapytał pan de Simeuse.
— Fajerwerk.. poprostu rakieta niezwykłej wielkości, puszczona zapewne bardzo gdzieś daleko, a spadła przypadkiem w ogrodzie.. Nic pospolitszego nad ten mniemany fenomen...
Po tak kategorycznem wytłómaczeniu zjawiska, można było śmiać się tylko z mimowolnie doświadczonej trwogi.
To też wszyscy zasiedli z powrotem do stołu.
— A teraz... odezwał się książę... teraz kiedy dzięki przytomności umysłu i niezmordowanej uprzejmości barona, wszelkie obawy zostały usunięte, wypijmyż zdrowie króla Ludwiką XIV-go, naszeg0 sławnego monarchy, którego oby nam Pan Bóg zachował jak najdłużej...
(Ciąg dalszy nastąpi). Szklanki zostały opróżnione jednocześnie.
Kerjean zobaczył, że na dnie szklanki Janiny nie pozostało ani kropli i spojrzał na zegar stojący na przeciw niego.
— Kwadrans na dziesiątą... pomyślał, o wpół do czwartej potrzeba będzie działać....
Kolacya skończyła się wesoło.
O dziesiątej baron pożegnał de Simeusów i wyszedł.
Udał się prosto do Czerwonego domu, gdzie nań wiedźma oczekiwała niecierpliwie w towarzystwie Carmeny.
Pierwsze słowa barona, gdy wszedł do sali, były:
— Wszystko idzie dobrze!... wszystko na dzisiejszą noc przygotowane...
— Na noc dzisiejszą?... powtórzyła Carmen z nerwowem drżeniem, którego pokonać nie mogła.
— Boisz się, czy co?... zawołał Luc. — Uprzedzam, że się cofać zapóźno... odezwała się wiedźma groźnie. Wiedz, że już nie należysz do siebie...
Cyganka pogardliwie wzruszyła ramionami.
— A! jak wy mnie źle znacie oboje!... odrzekła. — Ja się was nie boję!... ja się nikogo i niczego nie boję!... ja się wcale cofać nie myślę!... Ale co w tem dziwnego, że dusza moja drży w chwili, w której rozegrać się ma pierwsza część partyi, od której zależy życie moje?... Drżę, ale silną jestem!... Nie obawiam sie!... Kiedy nadejdzie chwila właściwa, nie zabraknie mi odwagi... kiedy wybije stanowcza godzina, nie będę drżała wtedy!...
— Ma racyę... szepnął Luc, ja wierzę jej zupełnie.
— Dziękuję... powiedziała Carmen.
— Co się tam stało dziś wieczór?... zapytała wiedźma, opowiedz mi wszystko szczegółowo...
Kerjean zdał sprawę z tego, o czem my wiemy już dobrze.
Kiedy opisał wrażenie, jakie wywołała eksplozya, Morales zatarł ręce i przybrał minę tryumfującą.
— Caramba!... zawołał, to prawdziwie genialna myśl, ta olbrzymia praca użyta do odwrócenia uwagi księcia i do pozostawienia kochanemu baronowi czasu na nalanie eliksiru!... Z pewnością, że mój szlachetny przyjaciel de Kerjean, jest nie lada człowiekiem... ale bodaj, że i mnie należy się pewna także zasługa... Nie była to tak łatwa sprawa przerzucić zapaloną rakietę przez mur od ulicy Clovis i przerzucić tak, aby spadła w dobre miejsce... Dokonałem sztuki mistrzowskiej...
— Nikt nie myśli temu przeczyć, powiedział śmiejąc się Luc — i bądź pewnym, że potrafimy ci to wynagrodzić...
— Liczę na was... Caramba... mruknął przez zęby cygan.
— Jednakże... ciągnął baron, zaczynałem się już obawiać... Kolacya była na ukończeniu... Jeszcze dziesięć minat opóźnienia, a byłoby zapóźno... O mało, żeś wszystkiego nie zepsuł...
— Caramba!... wiedziałem ja o tem dobrze... odrzekł Morales, ale nie mogłem nic poradzić... Od ósmej byłem na ulicy Clovis, na stanowisku... ale do działania potrzeba było spokoju, a tu przechodnie jakby się uwzięli na mnie... Skoro tylko zdarzyła się stosowna chwila, pochwyciłem, jak to powiadają okazyę za włosy, i zapaliłem knot resztką cygara...
Kerjean przyznał racyę cyganowi i zwrócił się do Periny.
— Myślę, że z twojej strony wszystko gotowe... czy tak?... zapytał.
— Ma się rozumieć, że wszystko gotowe... odrzekła mieszkanka Czerwonego domu.
— Drabiny?...
— Lekkie i mocne, składają się z kilku części, co pozwala daleko je łatwiej przenieść...
— Lektyka?...
— Czeka w sali na dole.
— Liberya?...
— Ułożona na krześle.
— Ubiór dla Carmeny?
— Najzupełniej taki sam, jaki miała wczoraj panna de Simeuse.
— Doskonale... Nie zostaje mi nic zatem, jak tylko uprzedzić ludzi i zaraz się tem zajmę.
Luc owinął się płaszczem, który rzucił wchodząc na krzesło, a kapelusz nasunął na oczy.
— Kiedy powrócisz?... spytała wiedźma.
— Około drugiej nad ranem... wejdę od ulicy l’Estouffade, drzwiami, od których klucz posiadam.
— Czy sam będziesz?...
— Nie... będą mi towarzyszyć moi ludzie...
— W takim razie, znajdziesz światło na dole i tam pozostawisz twych ludzi... Zdaje mi się, że zupełnie byłoby zbytecznem objaśniać tych ludzi, gdzie ich mianowicie prowadzisz...
— Uwaga zupełnie słuszna... byłbym może jednak i sam się tego domyślił... Do widzenia zatem Perino!... Do widzenia, piękna oblubienico moja!...
Powiedziawszy to, Luc ujął rękę Periny, pocałował ją z wielką galanteryą i wyszedł z mieszkania wiedźmy.
— Udajmy się za nim.
W epoce naszego opowiadania, w pośrodku ulicy l’Arbre-Sec, stała mała karczemka szczególniejszego pozoru.
Lubo znajdowała się w Paryżu, całkiem była po wiejsku urządzona.
Po wiejsku, powtarzamy, każdemu bo wiadomo, że nad brzegami Sekwany w Barcy, Rapee, Suresnes, przed każdą szynkownią był zawsze ogródek z altankami, gdzie mieszczanie stołeczni w niedziele i poniedziałki przybywali raczyć się świeżą rybą i lekkiem winem — otóż karczma przy ulicy l’Arbre-Sec, miała ten sam prawie pozór.
Mały ogród poprzedzał domek słomą kryty.
W ogródku tym znajdowały się klasyczne altanki ze stołami i ławkami z poczerniałego drzewa...
Po nad drzwiami na pół okrągłej desce wypisane było:
Gospodarz był sam rybakiem i sam dostarczał klijentom swoim ryb w sieci łapanych.
Nazywał się Gorju, a lubo przeszłość dosyć miał wątpliwą, zażywał wszelako wcale niezłej reputacyi.
W lecie dobre robił interesy, ale całą zimę zaledwie koniec z końcem powiązać był w możności.
Domek Gorju składał się z dużej stancyi, mogącej pomieścić ze trzydzieści przynajmniej osób, z drugiej daleko mniejszej, przeznaczonej dla gości dostojniejszych i z kuchni zakładu.
O sto kroków od Czerwonego domu de Kerjean napotkał wiernego swojego służącego, któremu kazał czekać na siebie w tem miejscu.
Malo tego wieczoru nie miał na sobie liberyi swojego pana.
Obadwaj udali się na ulicę l’Arbre-Sec, i stanęli wkrótce przed karczmą Gorju.
Baron otworzył furtkę i wszedł do pustego ogródka.
Zatrzymał się tutaj.
— Idź... powiedział do Malo.
Służący poinformowany naprzód, o co chodzi, wszedł do karczmy i wyszedł z niej po chwili.
— Cóż?... zapytał szlachcie.
— Jest... odpowiedział Malo.
— Co robi?
— Pije i pali.
— Sam, czy w towarzystwie?
— Myślę, że sam... Pięciu czy sześciu gości siedzi nieopodal od niego, ale zdaje się, że są mu zupełnie obcy.
— Dałeś znak Gorju?
— Tak jest, panie baronie. — Zapali lampkę zaraz w małej stancyjce i tylne drzwi nam otworzy.
— Dobrze.
— Co mi pan baron teraz rozkaże?
— Wejdź do karczmy i napij się na rozgrzewkę, bo noc dyabelnie zimna... Masz talara... tylko nie upij się czasami... Nie zadługo będzie mi bardzo potrzebny...
— O!... może pan baron zupełnie być spokojny...
Luce obszedł dom do okoła, popchnął małe wązkie drzwiczki, i znalazł się, w mniejszej stancyi.
Właściciel zakładu, oczekiwał na niego w postawie pełnej szacunku z czapką wełnianą w ręku.
De Kerjean odpowiedział mu na jego ukłon, protekcyonalnem kiwnięciem głowy i przystąpił do małego okrągłego we drzwiach okienka, zkąd można było widzieć wszystko, co się w dużej izbie działo.
— Gorju, odezwał się do karczmarza, wskazując na oddzielnie siedzącego gościa, uprzedź tego człowieka, że chcę z nim mówić bez świadków...
— Uczynię to natychmiast...
— Poczekaj... Człowiek ten, musi się obawiać spotkania z agentami policyjnemi i twoje oświadczenie zaniepokoiłoby go może... Pokaż mu zatem tę oto obrączkę... a pójdzie za tobą z zupełnem zaufaniem...
Luc podał karczmarzowi znany nam już pierścionek żelazny, z wyrżniętemi na nim pochodniami.
— Przynieś mi tu także butelkę wódki, szklankę i pozostaw nas samych...
Gorju otworzył drzwi i wyszedł.
Po chwili drab o paskudnej minie, którym nie był nikt inny, jeno znajomy nasz porucznik Bandrille, ukazał się na progu.
Luc miał płaszcz zapięty pod szyję, a kapelusz tak głęboke nasunięty na oczy, że mu zasłaniał twarz całą.
Nie podobna było rozróżnić jego rysów.
— Czy to pan pragnął widzieć się ze mną?... zapytał z ukłonem.
— Ja, odpowiedział Luc.
— Zapewne od pana Dawida?...
— Tak jest, od pana Dawida...
— Jestem na pańskie rozkazy... to jest na rozkazy pana Dawida. Od niepamiętnych czasów, wierny jego poleceniom, nie wychodzę ani na krok z karczmy, lubo się nudzę w niej okropnie. I dzień i noc wyczekuję na dyspozycye. Liczę, że się ich dowiem od pana.
W tej chwili ukazał się Gorju, postawił flaszkę wódki na stole obok cynowego kubka, oddał pierścionek baronowi i zaraz wysunął się dyskretnie.
— Jesteśmy sami, możemy mówić, odezwał się baron do Bandrilla.
I jednocześnie zdjął płaszcz, okrywający eleganckie jego szlacheckie ubranie, zdjął także i kapelusz, zasłaniający mu twarz i pokazał się porucznikowi.
Stał on przed nim i przypatrywał mu się ze ździwieniem i ciekawością, tak wyraźnie malującemi się na jego brzydkiej twarzy, że baron nie mógł powstrzymać się od śmiechu.
— A co!... nie poznajesz mnie?... zapytał.
— Nie! niech mnie licho porwie!... mój szlachcicu...
Wprawdzie rysy nie są mi obce, ale nie poznaję jednakże... Podobnyś pan do pana Dawida... Tak... podobnyś pan do niego nawet bardzo, chociaż on starszy przynajmniej o jakie lat piętnaście i jest tylko zwykłym obywatelem, a pan widzę jesteś magnatem. No... wybaw mnie pan z kłopotu!... Może ten świetny kostium jest tylko przebraniem?...
lub może jesteś pan kuzynem pana Dawida... może jego synem?...
— Lepiej jeszcze, poruczniku Bandrille...
— Co pan przez to rozumie?...
— Ja jestem pan Dawid w swojej własnej osobie...
— Żartuj pan sobie zdrów...
— Wcale nie żartuję!... Jestem panem Dawidem, albo raczej pan Dawid nie egzystuje wcale, a jego postać jest jedną z tysiąca, jakie przybieram na siebie w miarę potrzeby i upodobania. Czy chcesz, żeby cię o tem przekonać, żeby ci opowiedzieć ze wszelkiemi szczegółami wczorajszą naszę awanturę w piwnicy dobrego kuma, i ostatnie słowa wymówione przy drzwiach zajazdu przy ulicy Puits-qui-Parle?... No... poruczniku, nie powątpiewaj, bo dzisiaj dopiero po raz pierwszy przedstawiam ci się w prawdziwej mojej postaci.
— No... no... niech mnie Pan Bóg skarze... chyba, że pan jesteś dyabłem?...
— Nie, ale jestem naczelnym wodzem „Towarzyszów pochodni.“ Jestem człowiekiem, co trzyma twoję fortunę w swoim ręku, i przychodzę cię zapytać, czy chcesz, aby ta ręka otworzyła się dla ciebie?...
— Otwórz ją, otwórz, mój szlachcicu!... wykrzyknął bandyta. Jestem gotów brać i to obiema łapami....
— Rozumiem.., ale trzeba zarobić to, co się do stać pragnie...
— Ja też tak to pojmuję. Wiem przecie doskonale, że na świecie nic nikt nikomu darmo nie daje, jestem gotów na wszystko... — Zresztą znasz mnie pan, wiesz, że mam dobrą szpadę, pięść ciężką i zwinne nogi...
— Tak... tak... wiem, że jesteś bardzo odważny... ale nie o samą tylko odwagę twoję teraz mi chodzi...
— A co jeszcze... chciałbym wiedzieć?...
— O bezwzględne posłuszeństwo, najzupełniejszą dyskrecyę, o ślepe jednem słowem poświęcenie.
— A w zamian za to posłuszeństwo, za tą dyskrecyę i poświęcenie, uczynisz mnie pan bogatym?
— Słowo szlacheckie!... Co powiedziałbyś o trzech tysiącach liwrów rocznie?...
— Powiedziałbym, że to dostatek azyatyckiego sułtana!...
— A więc będziesz miał te trzy tysiące liwrów.
— Za tę cenę stanę się wszystkiem, czem pan będziesz życzył sobie, stanę się nawet uczciwym człowiekiem, jeżeli będzie potrzeba... Możesz pan liczyć na mnie... Duszą i ciałem należę do pana i teraz, i na przyszłość...
— Dobrze... Tej nocy zaraz otrzymasz znaczną na swoje trzy tysiące liwrów zaliczkę.
— Bardzo mi się ona przyda... Cóż mam zrobić, żeby znaleźć w kieszeni mamonę?...
Kerjean odpowiedział na to pytaniem:
— Czy masz pod ręką człowieka pewnego, za którego mógłbyś przyjąć odpowiedzialność?...
— Mam dwudziestu takich, za których honor mogę zaręczyć... doskonali towarzysze, nie targujący się o krew swoję i sprzedający ją za dobrą zapłatę. Czy potrzeba panu wszystkich dwudziestu?....
— Tej nocy wystarczy mi jeden tylko.
— Weźmiemy zatem Coquelicota.
— Niech będzie Coquelicot... Wiesz, gdzie go znaleźć w tej chwili?...
— Która godzina?...
Baron spojrzał na zegarek.
— W pół do dwunastej, odpowiedział.
— W takim razie mogę się założyć, że go zastanę w jego Luwrze, to jest pod pierwszą arkadą mostu Notre-Dame.
To chłopak bardzo porządnych obyczajów, powraca zazwyczaj do siebie około jedenastej,
Luc wysłuchał bez najmniejszego żdziwienia tego dziwnego opisu.
— Idź więc, rzekł, jak najprędzej, wyszukaj Coquelicota i urządźcie się w ten sposób, abyście punkt o pierwszej znajdowali się na rogu ulicy Hirondelle obok kościarki... Tam na mnie czekać będziecie...
— Bezzawodnie, mój szlachcicu... Czy masz dla mnie jeszcze rozkazy jakie?...
— Żadnych a żadnych.
Bandrille ukłonił się po wojskowemu, zawrócił do drzwi, ale zatrzymał się zaraz.
— A propos... powiedział, zapomniałem...
— Cóż takiego?
— Dwóch rzeczy... Najprzód nie wypiłem za pańskie zdrowie, ta zaś butelka, jak przypuszczam, nie została postawiona tu bez przyczyny.
Otworzył flaszkę z wódką, nalał sobie pełny kubek i duszkiem go wychylił:
— Powtóre, chciałem się zapytać, czy dzisiejszej nocy trzeba będzie kogo wyszturchać, czy potrzeba może będzie samemu co oberwać?...
— Nie sądzę. Rozumiesz jednakże, poruczniku Bandrille, że o takich rzeczach nigdy się nie wie naprzód napewno...
— Słusznie... Na wszelki atoli przypadek, w jaką broń trzeba się zaopatrzeć.
— W pałasz tylko.
Bandrille wychylił drugi kubek wódki, ukłonił się i wyszedł.
Po chwili słychać było po bruku odgłosy podkutych butów.
Luc zastukał dwa razy w szybkę okienka we drzwiach umieszczonego.
Gorju ukazał się natychmiast.
— Odchodzę, uprzedź mojego służącego, żeby wyszedł za mną do ogródka.
Karczmarz pośpieszył spełnić rozkaz.
Malo nie dał czekać na siebie, i pan więc i służący udali się na wybrzeże Saint-Paul.
Pierwsza po północy wybiła na zegarze starego kościołka Matki Bozkiej Bolesnej, gdy baron, za którym Malo niby cień jego podążał, zsiadł z konia na rogu ulicy l’Hirondelle, i rzucił lejce lokajczykowi, który zaraz się oddalił.
Pan de Kerjean postąpił kilka kroków, zatrzymał się i rozejrzał w ciemności.
Dwie postacie, stojące dotąd niby dwie skamieniałe figury, teraz się dopiero poruszyły i postąpiły ku Kerjeanowi.
Baron poznał Bandrilla.
— Wierny rozkazowi, jestem na stanowisku już od dziesięciu minut!... powiedział porucznik. Mam honor przedstawić mojego towarzysza broni Coquelicot... Dobry... silny... pewny... drugi ja... Ukłoń się Coquelicot panu...
Towarzysz Bandrilla zdjął ze łba ogromną starą pilśniową czapkę, modną ongi za Ludwika XIII-go.
Był to wysoki mężczyzna, tak samo chudy, jak Morales, ubrany w łachmany, z długą u boku szpadą, która mu obijała żylaste jego łydki.
— Mój szlachcicu... rzekł on głosem chrapowatym, porucznik prawdę powiedział... Mam zamiar okazać panu, że nie lubię ociągać się przy robocie, i że ktokolwiek się do mnie udaje, ktokolwiek zaszczyca mnie swojem zaufaniem, dotrzymuję temu placu...
— Kandydat na szubienicę!... pomyślał Luc. Ale dla mnie potrzebne są takie właśnie okazy...
Głośno zaś zawołał:
— Proszę za mną...
I stanął na czele małej gromadki, składającej się z Malo, porucznika i Coquelicota.
Zamiast iść dalej ulicą l’Hirondelle, baron wszedł na ulicę l’Estouifade, i zatrzymał się przed małemi drzwiami, które otworzył kluczem, jaki miał przy sobie.
Posesya Periny nie przedstawiała się szczególnie, bandyci więc nie mogli odgadnąć, że zostali do Czerwonego domu wprowadzeni.
Mała lampka stała na ostatnim stopniu schodów.
Kerjean wziął tę lampkę i wprowadził towarzyszy swych do sklepionej nizkiej sali, gdzie się znajdowały drabiny poskładane, lektyka i liberya.
Liberya ta nadzwyczaj prosta z sukna ciemnego koloru, miała formę, jaką nosili starzy, zaufani słudzy, używani specyalnie przez magnatów, w ich awanturach miłosnych.
Przeznaczoną była dla Malo i Coquelicot, którzy mieli odegrać rolę tragarzy lektyki.
Podczas kiedy obadwaj zajęci byli zmiana ubrania, de Kerjean opuścił nizką salę i wszedł na piętro.
Carmen, Morales i wiedźma siedzieli na tych samych miejscach, na których był ich pozostawił.
Na widok cyganki, baron nie mógł powstrzymać okrzyku ździwienia.
Tak samo ubrana i tak samo uczesana, jak panna de Simeuse, tak była uderzająco do tamtej podobną, iż de Kerjean mimowoli zapytywał sam siebie, czy nie jest igraszką dziwnej jakiejś halucynacyi... czy to nie prawdziwą Janinę ma przed oczami...
— Cóż powiesz?... wykrzyknęła wiedźma.
— Powiem, że natura dopomogła nam do ziszczenia się naszych zamiarów tem świetnem zjawiskiem — powiem, że zjawisko to daleko świetniejszem jest, aniżeli myślałem... — powiem wreszcie, że tak pewny jestem powodzenia, iż gdyby życie moje w grę wchodziło, nie miałbym żadnej o nie obawy.
Carmen odpowiedziała uśmiechem.
— A mnie, kochany baronie jakże znajdujesz? zapytał Morales, stając przed baronem.
— Przepysznie!.. niema o czem mówić... odpowiedział Luc, siląc się na powagę. Słowo szlacheckie... dodał, wyglądasz tak dobrze, że nie poznaję cię... wcale!...
Morales ujął się ręką pod bok i zaczął się obracać w kółko, wąsów podkręcając...
— Caramba!.. wołał, kochany baronie, uznaję cię za człowieka gustu i wielkiego znawcę!... Pióra upiększają ptaka... Moja dystyngowana fizyognomia, ogromnie zyskuje na porządnem i odpowiedniem stanowisku memu ubraniu!...
Cygan naprawdę był olśniewający.
Na kamizelce z białego atłasu, srebrem haftowanej, miał ubranie z zielonego aksamitu, ze złotemi haftami.
Spodnie z materyi popielatej, pończochy blado różowe, na trzewikach z czerwonemi obcasami złote sprzączki o fałszywych dyamentach, a mała balowa szpada z rękojeścią zasianą kamieniami, godnie kompletowała ten jego strój galowy.
— Niema co mówić... ciągnął de Kerjean, że odpowiadasz w zupełności ideałowi skończonego kawalera, ale wszystko na świecie ma swój czas właściwy... Teraz idź otóż i dokonaj metamorfozy, zmień ten kostyum dworski na najskromniejsze ubranie, jakie ci nowa twoja garderoba może dostarczyć...
— Eh!... Caramba, a to po co, proszę ja ciebie baronie?...
— Cóż to!... wykrzyknął ten ostatni, czy myślisz, że nasza dzisiejsza wyprawa będzie jakimś balem tańcującym, albo schadzka miłosną?... Bierz przykład ze mnie!...
Powiedziawszy to, Luc odwinął płaszcz i pokazał, że od stóp do głów ubrany był czarno,
— Idź!... i powracaj jak najprędzej!...
Powiedział ostatnie słowa tonem, nie znoszącym żadnej repliki.
Morales zrozumiał i wysunął się zaraz potulnie.
Kiedy powrócił po kilku minutach, świetny motyl przedzierzgnięty już był w ćmę najzwyczajniejszą.
Wzdychał ciężko, bo żal mu było atłasów, aksamitów i haftów złotych.
Perina wyjęła z szufladki małe pudełeczko, przedzielone na dwie połowy, w jednej znajdował się pręcik stalowy, zakończony dyamentem, w drugiej gałka ze smoły.
— Patrzcie!... zawołał Morales naiwnie, a toć to wszystko co nam potrzebne, aby bez hałasu powyjmować szyby... Z temi małemi przyborami wchodzi się do pierwszego lepszego domu, jak do siebie...
O!... ja się znam na tem!...
Carmen, pomimo cynizmu, jakim lubiła się popisywać, zaczerwieniła się po same uszy, posłyszawszy, jak się brat niedyskretnie wydał z sekretu.
— Nie wiedziałem... zawołał Luc, żeś tak jest obeznanym z wchodzeniem do domów...
— Czy ja to powiedziałem?... zapytał ździwiony cygan.
— Mniej więcej...
— A więc nie będę się zapierał.. Cóż chcecie, moi godni przyjaciele... napotyka się czasami w życiu sytuacye bardzo trudne... Trzeba się wywijać jak można... Zapewniam was, że niema wcale głupich zawodów... są tylko głupi ludzie!...
— To pysznie powiedziane!... zawołał Kerjean.
Wybiła druga.
— Czas ruszać, powiedział baron, powstając. Na ulicę Clovis jest ztąd dosyć daleko, a będziemy szli wolno. — Perino, gdzie jest maska Carmeny?...
Wiedźma pedała maskę aksamitną młodej kobiecie, która owinęła się już szerokim płaszczem z kapturem.
— Życzę szczęścia!.. powiedziała mieszkanka Czerwonego domu, nie położę się przez noc całą... będę czekać twego powrotu, baronie... i przysięgam ci, że rachować będę nie tylko godziny, ale minuty i sekundy...
Pociągnęła ku sobie Carmen, pocałowała ją w czoło i rzekła tonem proroczym:
— Do widzenia, Janino de Simeuse!...
Cyganka założyła maskę na twarz i wziąwszy pod rękę Moralesa, poszła za Kerjeanem.
Na dole wszystko było gotowe.
Malo i Coquelicot przebrani w liberyę drzemali, siedząc na ławce.
Bandrille machał szpadą w ręku, żeby się rozgrzać, jak powiadał.
Carmen wsiadła w lektykę.
Drabiny położono na noszach i przykryto, żeby je ustrzedz przed oczami przechodniów, gdyby się przypadkiem znaleźli na drodze.
Kerjean otworzył drzwi od ulicy.
Malo i Coquelicot unieśli swój ciężar i puścili się w drogę pod eskortą barona, Bandrilla i Moralesa.
Malo niósł latarkę szczelnie zamkniętą, żeby nie widać było światła.
Noc była prześliczna — mróz dosyć silny obsuszył ulice zwykle mokre i błotne — księżyca nie było, tysiące atoli gwiazd, błyszczących jaskrawo, rozpraszało zalegające ciemności.
Paryż podobny był do miasta umarłego, albo pustego zupełnie.
Ani jedna żywa dusza nie przeszkadzała nocnej wyprawie de Kerjeana.
Złodzieje pochowali się przed zimnem, strażnicy bezpieczeństwa publicznego spali na stanowiskach swoich.
Malo i Coquelicot szli prędko, o ile tylko pozwalał im dźwigany ciężar, do którego nie byli przyzwyczajeni.
Baron, cygan i Bandrille podążali za nimi, otuliwszy się w płaszcze szerokie.
Nie mówili ani słowa do siebie.
Mała gromadka minęła most — minęła wązkie uliczki kwartału Łacińskiego i weszła na wzgórze świętej Elżbiety, w chwili, gdy trzecia godzina rano biła na zegarze sąsiedniego kościoła.
Zatrzymała się u stóp wysokiego muru, który ogród pałacu Simeusów opasywał.
Malo i Coquelicot postawili na bruku lektykę i przeciągnęli zmordowane ramiona.
— Słuchajcie rozkazów, zawołał baron, bo są nader ważne.
Bandyci przybliżyli się z szacunkiem.
— Ty Malo, rzekł Kerjean, staniesz o pięćdziesiąt kroków ztąd na rogu Wałów świętego Wiktora i nie pozwolisz nikomu wejść w tę ulicę. W razie potrzeby, możesz nawet użyć szpady...
— Wypełnię polecenie sumiennie... odpowiedział sługa.
— Ty Coquelicot, ciągnął Luc, zajmiesz stanowisko, przy rogu ulicy Clevis...
— I zapewniam pana... przerwał łotr, że nikt nie przejdzie bez mojego pozwolenia... Niech pan będzie o to spokojny!...
— Będę spokojny... ponieważ jednak potrzeba wszystko przewidywać, ponieważ nie można dać się złapać niespodziewanie, niemożna narazić się na rozprawę z przeważającą siłą, jak dajmy na to z patrolem, pilnuj, żeby na nas nie zwrócono uwagi... W danym razie chwyćcie obydwa lektykę i oddalcie się, nie powracając aż niebezpieczeństwo przeminie.
— Rozumiem...,
— Tak samo postąpicie, i z równą ostrożnością uciekać będziecie, gdybyście posłyszeli krzyk jaki w ogrodzie...
— Czy nie potrzeba będzie w takim razie przesadzić muru i lecieć na pomoc?... zapytał Coquelicot.
— Nie. Będzie nas trzech, więc w każdym razie damy sobie radę.
Moralesowi, gdy posłyszał o niebezpieczeństwie, nogi drżeć, a zęby dzwonić zaczęły.
Dzięki jednakże ciemności, nic dojrzeć nie pozwalającej, cygan trzymał się jak mógł i nie skompromitował reputacyi walecznego rycerza, jaką sam sobie przyznawał.
Malo i Coquelicot oddalili się na punkty wskazane im przez barona.
— Teraz baczność!... rzekł ten ostatni, bo nadeszła chwila działania!...
Przy pomocy Bandrilla i Moralesa przystawił drabinę, która haki miała stalowe i była tak silną, jak gdyby z jednej sztuki zrobiona.
Drabina ta oparta o mur, przewyższała go o kilka cali.
— Uczyńmy tę samą operacyę od strony ogrodu... powiedział baron.
Luc, Bandrille i Morales, każdy wziął po jednej części z drugiej drabiny.
Kerjean przywiązał ślepą latarkę do lewej ręki i zaczął szybko schodzić.
Bandrille i Morales poszli za jego przykładem.
Wkrótce szlachcic, cygan i bandyta, znaleźli się w wysypanej piaskiem alei, formującej taras szeroki wzdłuż ulicy Clovis.
Wszyscy trzej skierowali się teraz ku pałacowi, który imponująco rysował się wśród nocy, po drugiej stronie tarasu.
Janina de Simeuse, po kolacyj, na której ojciec jej wnosił był zdrowie Ludwika XV-go, usunęła się jak zwykle do swojego pokoju około jedenastej wieczorem.
Panna służąca pomogła jej się rozebrać i włożyła na nią biały haftowany peniuar z niebieskiemi wstążkami.
Piękne włosy, zczesane we dwa warkocze, otaczały młodą, piękną główkę podwójną koroną, maleńkie nóżki wsunęła w niebieskie pantofelki, oszyte puszkiem łabędzim.
Odprawiła pannę służącą i uklękła na hebanowym klęczniku, nad którym zawieszony był prześliczny obraz Matki Bozkiej Loretańskiej z Włoch sprowadzony.
Modlitwa młodej dziewczyny była zazwyczaj gorąca i krótka, jak tych wszystkich, co się modlą z głębi serca.
Błagała zwykle Boga o łaskę dla tych, których kochała, o łaskę dla ojca, matki i narzeczonego — przyczem i sama polecała się Matce Bożej i św.
Aniołowi stróżowi.
Wstawała też po takiej modlitwie z sercem zawsze przepełnionem czystą radością, z ufnością, że jej błagania wysłuchane zostaną.
Nie tak było dzisiejszego wieczoru — jakaś niezwykła obojętność, jakaś niewytłomaczona ociężałość owładnęła nie tylko ciałem, ale i umysłem księżniczki.
Chwilami jakby jakaś zasłona umysłowa władze jej przesłaniała.
Ciągle myliła się w pacierzu, coraz to jedne i te same powtarzała wyrazy.
Ociężałość wzmagała się coraz bardziej i spowodowała senność — której opanować nie można było.
Janina oparła ręce o klęcznik, a głowa zwisła jej niby kwiatek, na łodydze podciętej.
Nie spała jednakże i oczy miała otwarte — pogrążoną tylko była w jakiś stan dziwny, jakby kataleptyczny.
W tej chwili drzwi od pokoju wolno się otworzyły i weszła księżna.
Księżniczka nie ruszyła się wcale.
Matka uśmiechnęła się i szepnęła cichutko:
— Śpi...
Potem zbliżyła się do córki i wzięła ją za ramię.
— Janinko — obudź się, powiedziała.
Słowa i pieszczotliwe dotknięcie ręki matczynej, przywróciły Janinę do przytomności, odzyskała pamięć, krew szybciej krążyć w niej zaczęła.
Odwróciła szybko głowę i podała księżnej czoło do ucałowania.
— Nie spałam, mateczko!... powiedziała.
— Czy słyszałaś, jak drzwi otworzyłam?...
— Nie...
— Takeś się więc modliła gorąco?...
— Ja się nie modliłam, mateczko!...
— Więc rozmyślałaś?...
— Także nie.
— Cóżeś więc robiła?...
— Nie wiem... — Jakiś obłok mnie otoczył, nic nie myślałam... patrzyłam, jak przez mgłę jakąś... — Ale zapewniam cię, mateczko, że nie spałam...
Mówiąc to, Janina się podniosła.
— Czyś nie słaba?... zapytała księżna, wpatrując się w córkę.
— Nie!... A dla czego się pytasz, mateczko?...
— Bo jesteś nadzwyczaj blada... zauważyłam to już w salonie po kolacyi i bardzo się zaniepokoiłam... Dla tego przyszłam do ciebie...
— Uspokój się, droga mamo, bo czuje się zupełnie zdrową... jestem trochę więcej niż zwykle sfatygowaną i śpiącą, ale jest też już około północy... Głowa trochę mi ciąży, ale to mi się zawsze zdarza, gdy się napiję przy kolacyi trochę hiszpańskiego wina... Bądź spokojną, droga mateczko, twoja córka nie jest narażoną na żadne niebezpieczeństwo i spać będzie jak najwyborniej...
Janina ucałowała czule księżnę, a ta uspokojona, postanowiła sobie przyjść tutaj później jeszcze.
Skoro panna de Simeuse pozostała samą, usiadła przy kominku, wyjęła z kieszeni list Rénego de Reux, aby go odczytać, jak to zwykle codziennie czyniła, zanim się położyła do łóżka.
Umiała list na pamięć, a jednakże nie mogła dać sobie z nim rady.
Zaledwie spojrzała na pismo narzeczonego, a zaćmiło jej się w oczach; serce jakby bić przestało, krew jakby ścięła się w żyłach.
Czy, że eliksir, wlany przez Kerjeana do jej wina, działał silniej na tę organizacyę nerwową, czy, że doza była za dużą, dosyć, iż skutek wyprzedził o wiele chwilę przez wiedźmę wyliczoną.
Janina tak jak przedtem opanowaną została przez senność niepokonaną i musiała walczyć teraz naprawdę, ażeby złożyć list, owinąć się penioarem, zagasić lampę i rzucić się na łóżko machinalnie.
Zaledwie głowę przyłożyła do poduszki, przymknęły się jej powieki, a głębokie westchnienie wydobyło się z ust na wpół otwartych.
Zasnęła.
Spała snem głębokim.
Mógłby piorun spaść obok jej głowy, a nie usłyszałaby go z pewnością.
Około pierwszej, księżna, której bladość Janiny oczu zmrużyć nie pozwoliła, przyszła znowu do pokoju córki i zbliżyła się do łóżka.
Złe przeczucia zaraz się rozwiały.
Twarz panny de Simeuse nie była już woskowo bladą, przeciwnie była lekko zarumienioną.
Oddech równy, łagodny, prawdziwie dziecięcy, unosił regularnie jej piersi, na ustach igrał uśmiech anielski.
Widocznie miała sen jakiś przyjemny.
Księżna delikatnie poprawiła kołdrę fioletową atłasową — pochyliła się nad córką, nie żeby ją pocałować, ale żeby popieścić się prześliczną jej twarzyczką, poczem odeszła, a z serca spadło jej brzemię niepokoju.
Pozostawmy biedną Janinę na jej panieńskim łóżeczku, a powróćmy do Kerjeana, Moralesa i Bandrilla, czatujących w ogrodzie pałacowym.
Rozstaliśmy się z nimi, w chwili, gdy mijali taras, jaki ich od głównego gmachu oddzielał.
Pomiędzy domem a okalającą go aleją, był kląb, zasadzony różami i różnemi gatunkami rzadkich kwiatów o jasnych barwach i silnym zapachu.
Pnące rośliny zasłaniały mury, aż do wysokości okien pierwszego piętra, a dzwonki powoju prześlicznie odbijały od ciemnych kamieni starego gmachu.
Naturalnie... w lutym nie było tego wszystkiego.
Jedne tylko krzaki różane, poowijane słomą, czekały drżące powrotu promieni słonecznych.
Trzej nocni awanturnicy, umieścili się w tym właśnie kląbie.
Stwardniała od mrozu ziemia, nie uginała się pod ich ciężarem.
Luc zaczął się oryentować.
Cały czas, jaki przepędzał w pałacu Simeusów, używał na zbadanie miejscowości — to jest na zdanie sobie najdokładniejszej sprawy z całego wewnętrznego i zewnętrznego rozkładu gmachu.
Poznał dom tak doskonale, że gdyby przypadkiem dostał mu się w ręce plan szczegółowy, to by na pewno wskazał Moralesowi i Bandrillowi okno, do którego najlepiej przystawić drabinę.
Porucznik i cygan zajęli się składaniem rozebranych na części drabin.
Czynność ta prędko była ukończona, dostanie się do domu było zupełnie możebne.
Pan de Kerjean wyjął z kieszeni czarną jedwabną maskę i na twarz ją sobie nałożył — potem wziął do ręki ślepą latarkę i wszedł lekko na szczeble drabiny, powiedziawszy do dwóch bandytów:
— Zanim rozpoczniemy działać, potrzeba jest zbadać dokładnie położenie... za chwilę będę znowu przy was.
Sekunda wystarczyła mu na dostanie się do kamiennego balkonu, bogato rzeźbionego, ciągnącego się wzdłuż całego pierwszego piętra.
Wszedł nań i wlepił twarz w jedno z okien pokoju Janiny.
Wiemy już, że młoda księżniczka zgasiła lampę przed zaśnięciem.
Ostatnie węgle dogasły na kominku.
Baron widział tylko ciemność głęboką, wobec której na dworze widno jeszcze było.
Odsunął do połowy latarkę i skierował słabe jej światełko na środek pokoju.
Przez parę sekund światełko to migotało po obiciach i meblach aż natrafiło nakoniec na twarz panny de Simeuse.
Twarz ta wyrażała tę najzupełniejszą nieruchomość, jakiej baron oczekiwał.
Narkotyk działał coraz bardziej.
Janina podobną była do umarłej.
— Dobrze!... mruknął Kerjean, Perina bardzo jest zręczną kobietą!...
Zasunął latarkę i zeszedł wolno z drabiny.
— Zadowolonyś baronie?... zapytał Morales.
— Najzupełniej!... odpowiedział Luc, myślę żeśmy wygrali...
Cygan odetchnął swobodniej.
Słowa barona pozwalały mu wnosić, że niema żadnego niebezpieczeństwa.
Wkrótce się rozczarował...
— Kochany Moralesie, rzekł Kerjean, zwracając się do niego — teraz twoja się rola rozpoczyna...
— Moja?... zabełkotał, trzęsąc się ze strachu Morales. Caramba!... co pan chcesz przez to powiedzieć?... o jakiej pan mówisz roli?...
— O tej, jaka ci się z prawa należy i do której dopomoże ci bardzo dawne twoje doświadczenie... Oto dyament i smoła... weź latarkę, wejdź na pierwsze piętro, przeleź na balkon i użyj tych małych narzędzi!... Zrób w szybie otwór na tyle dostateczny, ażeby można otworzyć z zewnątrz antabę... Po dokonaniu tego dzieła, zawołaj na nas z cicha, a zaraz pośpieszymy do ciebie...
— Ależ... zaczął cygan.
— Spiesz się!... Czas bardzo szybko uchodzi!... odpowiedział baron rozkazująco.
Morales bał się Kerjeana, prawie tak samo jak nieznanego niebezpieczeństwa na górze.
Z dwojga złego, wybrał mniej gorsze, na pozór przynajmniej.
Pochylił głowę — odebrał z rąk Luca latarkę, smołę i dyament, i wdrapał się na drabinę z szybkością, na jaką mu pozwalała jego długa, chuda, postać.
Znalazłszy się na balkonie, dał dowód takiej zręczności, że z pewnością, najwytrawniejsi złodzieje paryzcy i londyńscy nie odmówiliby mu uznania.
Zgrzyt dyamentu po szybie zaledwie można było dosłyszeć.
Przylepił gałkę smołową w sam środek odznaczonego koła, a lekkie poruszenie dostatecznem się okazało do wyciągnięcia szkła wyrżniętego.
Przylepiło się do smoły.
Cygan wsunął teraz rękę w otwór jaki zrobił, poszukał antaby i odłożył takową.
Okno otworzyło się wolno.
Morales przechylił się przez balkon, przyłożył ręce do ust, żeby słowa doszły do czekających na dole i zawołał z cicha:
— Chodźcie!... Zrobione....
Za chwilę Luc i Bandrille znajdowali się obok cygana.
Księżna de Simeuse wyszła jak nam wiadomo zupełnie uspokojona z pokoju córki..
Po powrocie do siebie, położyła się i była w stanie zasnąć trochę.
Ale sen miała niespokojny, gorączkowy, trapiły ją jakieś widziadła złowieszcze.
Zdawało się nieszczęśliwej matce, że straszne niebezpieczeństwo, jakie córce jej zagraża, teraz właśnie nastąpić miało.
Chciała wyskoczyć z łóżka i biedz na pomoc ukochanej... ale nie mogła tego dokonać.
Jakaś ją nagła niemoc opanowała i paraliżowała.
Chciała wołać na pomoc... ale głos z zaciśniętego gardła wydobyć się nie mógł...
Cisza głęboko panowała do koła, a w tej ciszy rozlegały się jakby hałasy jakieś, jakby jakieś śmiertelne chrapania... Janiny może...
Księżna rzucała się na łóżku, ale się ocknąć nie mogła.
Przez ten czas Luc, Morales i Bandrille naradzali się na balkonie, albo raczej baron objaśniał swoich wspólników, jak należy postępować, ażeby doprowadzić do pożądanego rezultatu, nikczemnie rozpoczęte dzieło.
— Wejdziemy wszyscy trzej do tego pokoju... mówił, Po prawej stronie zobaczycie łóżko, a na tem łóżku śpiącą młodą kobietę... Owińcie ją w w kołdrę... Porucznik porwie ją w swoje silne ramiona, a Morales będzie mu dopomagał w niesieniu lekkiego ciężaru...
— To można będzie zrobić... przerwał Bandrille, ale gdy mała się obudzi i zacznie krzyczeć, cały nam dom gotowa na kark sprowadzić!...
— Bądź spokojny... odrzekł Luc z uśmiechem, nie obudzi się wcale...
— Tak pan myśli?...
— Jestem najzupełniej pewny.
— Dobrze... dobrze... odrzekł filozoficznie Bandrille. Rozumiem... przedsięwzięłeś pan stosowne środki ostrożności... pomysłowy z pana człowiek!...
Baron skinął głową i mówił dalej:
— Nic łatwiejszego, jak zsunąć ją wolno po drabinie. Ja będę także podtrzymywał panienkę... sprowadzimy całą i zdrową do ogrodu... No, a teraz gdy wiecie, co macie robić... żywo się brać do roboty...
Baron odsunął znowu latarkę, żeby przyświecić trzem nędznikom.
Weszli zaraz do pokoju, którego progu dotąd mężczyzna żaden nie przestąpił.
Morales wiedział z opowiadania o nadzwyczajnem podobieństwie siostry swojej z Janiną, ale nigdy nie widział panny de Simeuse, to też nie mógł się powstrzymać od oznaki zdumienia, gdy oczy jego padły na oświetlony w tej chwili buziak młodej dziewczyny.
Ruch ten nie uszedł baczności porucznika.
Raz jeden tylko i to przez kilka minut widział on cygankę, jednakże i jego uderzyło to nadzwyczajne podobieństwo.
Odwrócił się do barona i szepnął pocichu:
— Jakże ona dyabelnie podobna do tej cyganki, do tej siostry czy kuzynki Moralesa!... Słowo honoru, dwie krople...
— Mylisz się, poruczniku... odpowiedział Luc z żywością, nie widzę podobieństwa najmniejszego nawet... Czyś nie m*******1ego zdania Moralesie>...
— Najzupełniej... noc do dnia więcej podobna...
Bandrilie spojrzał kolejno na barona i na cygana i mruknął potrząsając głową.
— No... no... zdaje mi się, że odgaduję... i jeżeli tak jest, co trochę za śmiało!...
Luc nie słyszał słów porucznika, ale z jego gestów i wyrazu twarzy domyślił się ich znaczenia.
— Ten człowiek zanadto prędko się domyśla, mruknął, niedługo więcej będzie wiedział, niż potrzeba... wypadnie zapobiedz temu...
Zastanowienie Bandrilla trwało bardzo krótko...
Zabrał się da spełnienia rozkazów barona, podszedł do łóżka, owinął Janinę w kołdrę, a do Moralesa, który chciał mu pomagać rzekł:
— Mała nie waży uncyi!... zaniósłbym ją na wzgórze Montmartre bez niczyjej pomocy...
Cygan nie nalegał.
Już Bandrille trzymał nieruchomą pannę de Simeuse w swoich silnych ramionach, już główka prześlicznego dziewczęcia opierała się o piersi bandyty, już więc dzieło nikczemne prawie dokonanem zostało.
Morales rejterował przez okno, de Kerjean rabusiowi przyświecał, a radość i tryumf błyszczały mu w oczach po przez otwory maski.
Kilka sekund jeszcze, a pokój zostałby próżny, i trzej bandyci zniknęliby wśród ciemności, unosząc zdobycz ze sobą.
Nagle scena się zmieniła.
Księżna de Simeuse z rozpuszczonemi włosami, z lampa w ręku, stanęła w progu.
Rzuciła przerażone spojrzenie po pokoju i nie wierzyła własnym oczom.
Czy to w dalszym ciągu okropny mój sen?... pomyślała.
To wahanie się nieszczęśliwej matki nietrwało długo.
Pani de Simeuse zrozumiała w jednej chwili całą prawdę w tem, co widziała przed sobą... rzeczywistość przechodziła jej sny najstraszniejsze.
Zobaczyła jedyną swoję córkę, jedyne ukochane dziecię swoje zemdlone, a może nieżywe na rękach bandyty, i zobaczyła jednocześnie drugiego łotra, podobnego do złego ducha, bandytę, który cały czarno ubrany, w masce na twarzy, dowodził porwaniem księżniczki.
Ryknęła niby lwica, której małe lwiątko mordują.
— Na pomoc!... na pomoc mojej córce!... wołała.
Lampa z rąk jej wypadła i rozbiła się na posadzce.
Skoczyła do Bandrilla, pochwyciła go za gardło z siłą, jakiej dodaje zemsta, a patrycyuszowskie paluszki, delikatne jak palce dziecka, wpiła głęboko w ciało nędznika.
Bandrille poczuł, że się dusi, upuścił Janinę, która opadła na łóżko, i chciał się oswobodzić ze śmiertelnego uścisku, wykręcając ręce księżnej.
Bezużyteczne usiłowanie!...
Pan Bóg dodaje matkom w chwili niebezpieczeństwa nadludzkiej nieraz mocy.
Ręce pani de Simeuse jakby były z marmuru, a palce ze stali...
Bandrille nie mógł już oddychać, krew uderzała mu do głowy, chciał wzywać ratunku, ale słowa w gardle mu zamierały.
Morales umknął, Luc zamknął latarkę, ciemność głęboka zapanowała w pokoju.
W obec tak niespodziewanej przeszkody, de Kerjean stracił krew zimną na chwilę,
— Co robić?... pytał sam siebie!...
Słyszał chrapanie Bandrilla, a z głębi pałacu dochodziły hałasy coraz głośniejsze.
Wołanie księżnej „na pomoc!...“ zostało usłyszane...
Zaraz nadejdą!... już idą!...
Co tu robić?... Czy uciekać, pozostawiając Bandrilla?... Ależ o tem myśleć nawet nie podobna...
Przytrzymany porucznik pomści się za swoje opuszczenie, powie, że był tylko zapłaconem w rękach bogatego szlachcica narzędziem... Spróbuje okupić swoję wolność, wydając de Simeusom tajemnicę podobieństwa pomiędzy Janiną a Carmeną, jednem słowem, zgubi napewno barona.
Rozważywszy to wszystko, de Kerjean postanowił skończyć rzecz całą od razu i za jakąbądź cenę oswobodzić Bandrilla, otworzył zatem latarkę, a wyjąwszy pałasz z pochwy, przystąpił wprost do księżnej.
Nieszczęśliwa kobieta straciła zupełnie głowę i jednę tylko myśl miała: zemścić się na nędzniku, co podniósł rękę na jej córkę!
Nie zważała też wcale na grożące niebezpieczeństwo.
Luc oparł koniec szpady o łopatkę pani de Simeuse, jeszcze chwila, a będzie po biednej matce!... Ale nagłe zastanowienie powstrzymało nędznika.
— Zbrodnia tu niepotrzebna!... pomyślał sobie, śmierć księżnej na długo odwlekłaby moje małżeństwo... Pani de Simeuse żyć powinna i będzie żyła...
Zamiast zabić, postanowił ogłuszyć ofiarę, uderzył ją więc rękojeścią tak silnie w głowę, że od razu przytomności pozbawił.
Księżna nawet nie jęknęła.
Palce jej puściły gardło porucznika, ręce zesztywniały, padła jak długa na dywan i leżała jak trup wyciągnięta.
— O!... mruknął Bandrille, zaledwie mogąc dobyć głosu. Wielki już był na to czas!... Jeszcze sekunda, a może wszystko byłoby skończone... Dziękuję panu bardzo..,
Wszystko to stało się w daleko krótszym czasie, aniżeliśmy opowiedzieli.
Dwie minuty wystarczyły na rozegranie się dramatu, który zbliżał się ku końcowi, bo słychać było wołania i odpowiedzi, bo przyśpieszone kroki rozlegały się na schodach i w galeryi.
Te kroki zbliżały się coraz bardziej do pokoju Janiny.
— Do wszystkich dyabłów... pomyślał Luc, czym się tylko nie zapóźnił...
A głośno dodał:
— No poruczniku, do drabiny!...
Bandrille czekał właśnie na ten rozkaz tylko. Łotr chciał był „sumiennie“ zarobić swoje pieniądze, ale pragnął przedewszystkiem ocalić swoję skórę. Pobiegł na balkon i wychylił się na ogród.
Luc wyszedł za nim, porucznik jednak cofnął się naraz z gestem zdumienia i zawodu.
Baron wychylił się również i przekleństwa z ust mu się wyrwało.
Drabiny nie było...
Morales ujrzawszy księżnę, uważał za stosowne zemknąć i zabezpieczyć się od wszelkiej pogoni i w tym celu przewrócił drabinę.
Sytuacya barona i Bandrilla wydawała się rozpaczliwą, lada chwila bowiem mogła wejść pomoc do pokoju.
Co robić?.. Skakać z pierwszego piętra na ziemię stwardniałą od mrozu, to ryzykować się na śmierć niechybną.
Luc rzucił się do drzwi wpół otwartych, zamknął je na klucz i zasunął zasuwkę.
Potem przy pomocy Bandrilla poprzysuwał wszystkie cięższe rzeczy i drzwi zatarasował, następnie poobrywał firanki od okien i łóżka, poskręcał je, powiązał silnie i przymocował do jednego z żelaznych prętów balkonu.
— Poruczniku... odezwał się do Bandrilla, kiedy silne stukanie rozległo się przy drzwiach zatarasowanych, tutaj ocalenie!... umykaj pierwszy...
Bandyta nie dał sobie powtarzać tego dwa razy, porwał za jedwabny sznur i przytrzymując się silnie rękami, znalazł się zaraz w ogrodzie.
Baron równie szczęśliwie poszedł za jego przykładem i kiedy stanął już na ziemi, huk ogromny oznajmił mu, że drzwi od pokoju zostały wywalone.
— Jesteśmy ocaleni!... szepnął Luc, ale ledwie nam się udało!...
Szlachcic i bandyta, zaczęli biedz przez ogród i dostali się na taras, wychodzący na ulicę Clovis.
Tutaj nowe okrutne rozczarowanie.
— Przekleństwo!... krzyknął Luc, rozglądając się w ciemnościach, z któremi kopcąca się latarnia walczyła napróżno.
Przekleństwo!... drabina zniknęła!...
Prawda!... Drabina leżała pod murem... Morales ją przewrócił tak jak i pierwszą...
Rejterada została przecięta, nie było już żadnego sposobu ucieczki.
Kerjean spojrzał w stronę pałacu. Okna oświetlały się kolejno.
Książe de Simeuse ze swoimi ludźmi, przebiegał dom, szukając morderców.
Jedne z drzwi wychodzących na ogród, otworzyły się z hałasem i tłum ludzi, z których jedni uzbrojeni, a drudzy z pochodniami wysypali się do ogrodu.
— Przekleństwo!... powtórzył po raz trzeci de Kerjean, jestem zgubiony!... ostatecznie zgubiony!... Ale, dodał z wściekłością, zanim wziąć się dam, albo zabić, będę się bronił zacięcie!... Zmaczam szpadę swoję we krwi po samą rękojeść!... Panowie i sługi, czekam was!...
W tej samej chwili, dobrze znany przyciszony głos odezwał się w ulicy Clovis u stóp muru.
— Czy pan baron mnie słyszy?...
— Czy to ty, Mało?... zapytał Luc, odzyskując trochę nadziei.
— Tak, to ja, panie baronie... wiem, że pan jest w niebezpieczeństwie!... co mam zrobić?...
— Ocalić mnie... i to prędko... śmierć mi grozi... Podnieś drabinę...
— Próbowałem już... ale za ciężka, a jestem sam jeden...
— Zawołaj Coquelicota...
— Za bardzo jest daleko... nie usłyszy mnie.
— Spróbuj no jeszcze, mój wierny słngo, tylko... śpiesz się... Śpiesz... bo śmierć mi w oczy zagląda...
Usiłowania Malo próżnemi się okazały.
Kerjean trząsł się z niecierpliwości i złości.
Służba rozbiegła się po ogrodzie i latała we wszystkich kierunkach.
Jedni trzymali w ręku dobyte pałasze, inni muszkiety i fuzye myśliwskie.
Pochodnie płonące coraz większe ogarniały przestrzenie.
Wkrótce oświetlą i to miejsce, gdzie się przyczaili bandyci, tembardziej, że drzewa z liści ogołocone, nie przedstawiają najmniejszego zabezpieczenia.
— Mój szlachcicu, odezwał się Bandrille z najzimniejszą krwią, wiesz, że za minutę zostaniemy wystrzelani przez tych lokajczyków, jak króliki?...
Zdaje mi się, że nie będziesz pan miał kłopotu z wypłaceniem pierwszej raty z moich trzech tysięcy liwrów renty... Cóż robić?... Nie mam szczęścia!... Fortuna do mnie przychodzi... a ja sobie odchodzę!...
Baron nie miał czasu odpowiedzieć na tę filozoficzną uwagę.
Jeden z lokajów, który się wysunął naprzód, zawołał donośnie:
— Są! są!.. na tarasie przy końca ogrodu...
patrzcie! patrzcie!...
— Tak, tak... zawołali chórem gońce inni, są! dalej na morderców!...
Pan de Simeuse, zaledwie odziany, z pałaszem w ręku, ukazał się w tej chwili we drzwiach otwartych przez służbę.
— Niech nikt nie dotknie tych ludzi!... krzyknął ostro, głosem zmienionem. Oni do mnie tylko należą! do mnie wyłącznie!... Zabili mi moję żonę... zabili mi moję córkę!... ja... ja sam rozprawię się z nimi!...
Służba zwolniła biegu.
Książe, przypuszczając, że ma dwie śmierci do pomszczenia, podążał w stronę tarasu, pogrążonego w zupełnej prawie ciemności.
Baron wyjął z kieszeni mały pistolet, pochylił się do Bandrilla i rzekł doń z cicha:
— Może nam się poszczęści, może się ocalimy, nie opuszczajmy okazyi. Powalę tego człowieka, który pędzi na nas jak waryat... Ogromne zamieszanie spowoduje jego upadek... Skorzystamy z tego, rzucimy się na służbę i przebijemy się!... Cóż ty na to?...
— Może się udać, odrzekł lakonicznie Bandrille. Strzelaj pan i w nogi!...
Książe pędził ciągle naprzód i zaledwie pięćdziesiąt kroków oddzielało go już od Kerjeana.
Koło pochodni się ścieśniało, przy ich świetle można było dojrzeć bladość i dziką rozpacz na twarzy pana de Simeuse.
Luc wymierzył w starca i powiedział sobie:
— Jeszcze cztery kroki, a daję ognia...
I zaczął liczyć:
— Jeden!... dwa!... trzy!...
Już otwierał usta, ażeby wymienić fatalną liczbę, kiedy okrzyk tryumfu rozległ się w ulicy Clovis i dał się słyszeć głos Malo:
— Prędko! prędko!.. Jeszcze czas! uciekaj pan!...
Z największym wysiłkiem udało się nareszcie wiernemu służącemu przezwyciężyć trudności.
Drabina opartą o mur, stała o trzy kroki od barona.
— Słyszysz pan... słyszysz pan... szeptał Bandrille, szczęście nam się uśmiecha, jest drabina.
— Poczekaj!... zawołał Luc, któremu nagle przyszła pewna myśl do głowy.
— Czekać?... powtórzył porucznik. A to po co czekać?... Nie mamy ani sekundy do stracenia.
— Polegaj na mnie... Ja ciebie i siebie ocalą... Szpada do ręki, poruczniku, i dalej...
— Na kogo?...
— Na mnie naturalnie!...
— W jakim celu?...
— Zobaczysz.
Bandrille nic nie rozumiał, ale nie mógł się oprzeć baronowi, bo ten z pistoletem w lewej ręce, a szpadą w prawej, natarł pierwszy i zmusił do skrzyżowania żelaza.
Jednocześnie Luc zrzucił maskę i zdeptał ją nogami.
Porucznikowi zdawało się, że śni.
Pewnym był, że to walka na żart, a tu tymczasem pan de Kerjean atakował z taką gwałtownością, że Bandrille był zmuszonym użyć całej siły i zręczności, żeby odeprzeć od swoich piersi koniec szpady, fruwający mu, jak błędny ognik przed oczami.
Trwało to kilka sekund — poczem Luc powiedział po cichu:
— Teraz komedya skończona, uciekaj prędko do drabiny.
— Nakoniec!... mruknął porucznik i poskoczył do drabiny.
Ale zaledwie się odwrócił, gdy Kerjean krzyknął nań piorunującym głosem:
— Podły! nędzniku!... napróżno uciec usiłujesz, nie ujdziesz, łotrze, przedemną!...
I... palnął mu w łeb z pistoletu.
Porucznik padł trupem na miejscu.
— Pysznie się stało... pomyślał baron, ten człowiek wiedział już za bardzo dużo!... Potrzeba mi wspólników do działania, ale nie konfidentów!...
A potem udał się na wprost pana de Simeuse, który był od niego nie dalej, niż o jakie dwadzieścia kroków i który zatrzymał się zdumiony, poznawszy Kerjeana.
Nędznik zapytał, głosem niby zdyszanym:
— Panie, czy dosyć wcześnie przybyłem, ażeby oddalić od domu pańskiego nieszczęście, którego się obawiam!...
Luc postąpił z szaloną śmiałością, która mogła zgubić go bezpowrotnie, przekonał się atoli wkrótce, jak dobrze uczynił dla swoich planów machiawelskich, że poszedł za piekielnem natchnieniem swojem.
Wiara, kiedy nie oświeca, oślepia.
Pan de Simeuse wierzył.
Luc de Kerjean nie był i nie mógł być dla niego niczem innem, tylko zbawcą.
Żadna wątpliwość ani żartem nie przyszła mu do głowy.
Nie starał się nawet o to, aby wytłomaczyć sobie powód obecności barona o trzeciej rano w ogrodzie pałacowym, uważał to za rzecz zupełnie naturalną i odpowiedział rozdzierającym głosem, twarz w dłoniach ukrywając:
— Niestety!... moje dziecko, Pan Bóg nie pozwolił ci na czas przybyć... Nieszczęście już się spełniło i przechodzi wszelkie przypuszczenia... Tak... przybywasz za późno!...
— Co takiego?... mości książe!... wykrzyknął Luc, ja drżę cały... mów książe, mów, co się stało?...
Pan de Simeuse nie był w stanie odpowiedzieć, zarzucił obie ręce na szyję Luca, oparł głowę na jego ramieniu i wybuchnął głośnym płaczem.
Kiedy pierwszy wybuch boleści i łez przeminął, wyszeptał książe:
— Byłem szczęśliwym małżonkiem... byłem ojcem szczęśliwym... i ze wszystkiego co kochałem, nic mi nie pozostało...
— Co?... księżna?... panna Janina?...
— Żona moja... córka... nie żyją... zginęły obydwie...
— Obie nieżyją?... powtórzył Luc, z wyrazem udanej rozpaczy. Nie wierzę... nigdy temu nie uwierzę... Nie... nie... to niepodobna!... Umarły, powiadasz pan?... ale jakim sposobem?...
— Zostały zamordowane!... matka obok córki... zamordowane przez bandytów, z których jednego zabiłeś...
— Widziałeś książe trupy?... dotykałeś się ich?...
— Widziałem córkę, bez życia leżącą na łóżku... Widziałem żonę we krwi broczącą... i także nieżywą... Pokryłem pocałunkami i oblałem łzami ich czoła blade i ręce lodowate, a potem na wpół szalony z rozpaczy, rzuciłem się, aby wywrzeć zemstę na łotrach, która, gdyby nie ty, byłaby ich ominęła...
— Ja, mości książe, wierzę w przeczucia, bo nigdy mnie dotąd nie zawiodły... W chwili, kiedy to mówię, nie wiem, co za głos tajemniczy szepce mi, że obawę tak właściwą pańskiemu sercu ojca i małżonka, powiększa groza katastrofy, jaka księcia spotkała... Dziwny węzeł, o którym pan wiesz, łączy chwilowo przeznaczenie moje z pańską rodziną... A więc mogę powiedzieć, że mam przekonanie, że nawet mam pewność zupełną, iż księżna i panna Janina, pozostały przy życiu...
— Żyją?... One żyją, powiadasz?... wykrzyknął książe z podniesioną głową i promieniem nadziei w załzawionych oczach.
Pochwycił obie ręce Kerjeana, a ściskając je wołał:
— Chodź... chodź i oby cię Pan Bóg wysłuchał!...
W chwilę potem starzec i baron przestąpili próg salonu, w którym odbyła się najstraszniejsza scena opisanego dramatu.
Zaledwie książe spojrzał w głąb tego pokoju, gdy wyrwał mu się z piersi okrzyk nadludzkiej radości.
— Czy nie mówiłem panu?... szepnął de Kerjean.
Rzeczywiście, widok jaki się przedstawił oczom pana de Simeuse, spełnił w części pocieszające obietnice bretończyka.
Księżna ocknęła się, ale pogrążona była w osłupieniu, zwykłem po silnych wstrząśnieniach moralnych.
Siedziała nieruchomo na brzegu łóżka, i zdawało się, że nic nie wie, co się z nią dzieje, że nic nie pamięta z tego, co się tu stało.
Patrzyła błędnemi, żdziwionemi oczyma na zaczerwienioną rękę, na którą z niewielkiej rany na czole, jaką sobie zrobiła upadając, krew spadała kroplami.
— Widzi pan, że pani de Simeuse żyje... rzekł baron, przeczucia moje nie zawiodły mnie zatem...
— Prawda... odparł starzec z zasępionem czołem i ze łzami w oczach... ale Janina?...
— Panna Janina zasypia, jak się zdaje. No! mości książe, odwagi!... przyłóż pan rękę do jej serca...
Biedny ojciec drżał jak liść, ale usłuchał porady.
I oczy jego zajaśniały wnet radością, czoło się wypogodziło.
— Cóż?... zapytał baron.
— I ona żyje!... Chwała Bogu!...
— Mówiłem, że śpi...
— Tak.. śpi.. a jednakże to niepodobieństwo...
— Dla czego?...
— Bo cóżby to za sen był nadzwyczajny, żeby się nie przebudziła na straszny hałas, jaki panował tutaj?...
— Nie dziwnego... księżniczka doznała za zbyt wielkiego przestrachu, i przestrach ten spowodował omdlenie... Czy pan nie podziela mojego zdania?...
Dowodzenie to uznane zostało i przez księcia i przez księżnę, której na raz pamięć powróciła.
Nie istniało zatem niebezpieczeństwo ani dla matki, ani dla córki, radość więc starca nie znała granic.
Teraz też dopiero przyszło mu na myśl zapytać barona, zkąd tak niespodzianie zjawił się wśród nocy.
Odpowiedź Luca była równie prostą jak nieprawdopodobną, ale oboje państwo de Simeuse, którzy od kilku dni żyli w świecie fantazyi, łatwo uwierzyli temu, co im opowiadano.
— Wyszedłszy od państwa... prawił de Korjean, powróciłem do swego mieszkania, położyłem się do łóżka i zasnąłem zaraz snem gorączkowym...
Nagle zaczęły mnie dręczyć mary jakieś przeraźliwe... Mary te przeniosły mnie do tego pałacu i rzecz dziwna, ukazały mi ten pokój takim, jak go teraz widzę, lubo nigdy w nim nie byłem... Panna Janina spoczywała w łóżku, usta jej szeptały cicho imię matki. Zdziwiony, przerażony prawie, moją przy niej obecnością, chciałem się usunąć, gdy nagle się okno otworzyło i dwóch ludzi o złowrogich twarzach, rzuciło się na pannę de Simeuse. Uniosła się, krzyknęła z przerażenia i upadła nieprzytomna na poduszki... Obudziłem się drżący cały... Ale powiedziałem sobie: Toć to sen tylko i nic więcej; z tem wszystkiem, wrażenie wywołane przez ten sen, utkwiło mi tak żywo w duszy, że nie mogłem się z niego otrząsnąć... Jakiś mi głos wewnętrzny mówił: — Wstawaj!... leć!... córka Simeusów jest w niebezpieczeństwie, tam w tej chwili twoje miejsce... Ubrałem się chwyciłem broń... i wyszedłem... Puściłem się na Paryż pusty i milczący... Szedłem bardzo prędko. W miarę zbliżania się do celu podróży, zwiększały się obawy moje. Nakoniec dostałem się na ulicę Clovis i pierwsze zaraz spojrzenie przekonało mnie, iż sen mój był ostrzeżeniem prawdziwem!... Ujrzałem drabinę opartą o mur pańskiego ogrodu. Trzech łotrów stało przy niej. Skoczyłem do nędzników, a ci rzucili się do ucieczki... Zaślepiony popełniłem błąd wielki, bo ich gonić zacząłem... Zniknęli mi z oczu w małej krętej uliczce... Powróciłem pod pałac, usłyszałem krzyki i zobaczyłem dwóch znowu ludzi schodzących, albo raczej ześlizgujących się z drabiny... Ci także uciekli, jakby w skrzydła zaopatrzeni byli... Wdrapałem się za nimi i spostrzegłem obdartusa jakiegoś, który szykował się pójść za śladem towarzyszów swoich. Rzuciłem się na niego z wydobytą szpadą i rozpoczęłem walkę... Zdaje mi się, że książe byłeś przy niej obecnym... Bandyta miał mi już także umknąć, powaliłem go więc wystrzałem z pistoletu. Zemsta to bardzo mała wprawdzie, ale jeden przynajmniej, jeden przypłacił życiem...
Kerjean umilkł.
— O! panie baronie... wykrzyknęła księżna, jakże w tem wszystkiem widocznym jest palec Boży.. Bóg pana przysłał nam na pomoc, Bóg i mnie objawił we śnie niebezpieczeństwo, grożące Janinie... Bóg przyprowadził mnie tutaj!...
Zbieg okoliczności był rzeczywiście szczególny dla uprzedzonych zwłaszcza umysłów.
Dzięki czelnemu kłamstwu barona, nie tylko oddalił od siebie wszelkie na zawsze podejrzenia, ale zyskał jeszcze w oczach księcia i księżnej, którzy uwierzyli już teraz ostatecznie, że od niego jedynie zależało przeznaczenie Janiny.
Letargiczny sen tej ostatniej trwał ciągle jeszcze, a wiemy, że musiał przeciągnąć się aż do rana.
Pani de Simeuse i jej małżonek, nie obawiali się atoli żadnego groźnego następstwa, bo uspokajało ich regularne i spokojne bicie serca córki.
Baron pożegnał księżnę i pozostawił ją czuwającą przy córce.
Książe uznał za swój obowiązek przeprowadzić de Kerjeana aż do bramy, i raz jeszcze wynurzyć mu wdzięczność swoję.
— Może pójdziemy... odezwał się Luc do księcia, zobaczyć tego łotra, któremu wymierzyłem sprawiedliwość!...
— Chodźmy!... odrzekł pan de Simeuse.
Szlachcic bretoński chciał się sam po prostu przekonać na własne oczy, czy Bandrille nie żyje, czy niewczesnem swojem ukazaniem się nie zniweczy jego kłamstwa.
Uspokoił się zupełnie w tym względzie.
Trzech czy czterech uzbrojonych służących, z pochodniami w ręku, trzymało straż przy trupie.
Nieszczęśliwy porucznik ugodzony z tyłu leżał na wznak w kałuży krwi, w pośród której blada twarz jego jeszcze szpetniej wyglądała.
— Oto... wykrzyknął Luc... gęba prawdziwego łotra, nikt chyba nie mógł się co do niej mylić!...
— Prawda... podobny nędznik gotów był bez wahania popełnić wszelką zbrodnię... szepnął pan de Simeuse.
— Ale... poczekajcie... zawołał de Kerjean, z miną człowieka, poszukującego czegoś w pamięci... Ta dziwnie odpychająca twarz, nie zauważona w walce, teraz coś mi przypomina jednakże... Tak... tak... pewny jestem... to on.
— Znasz tego bandytę?... podchwycił żywo książe.
— Spotkałem go już raz przynajmniej. Raz już powtarzam, krzyżowały się ze sobą nasze szpady...
— W jakiej okoliczności... gdzie?...
— W okoliczności, która pana również obchodzi... Ten człowiek to jeden z oficerów, od których miałem szczęście obronić pannę Janinę przed kilkoma dniami w Tuilleries...
Nic łatwiejszego, jak wytłómaczyć sobie napad dzisiejszy... Łotrzy zemścić się postanowili. Ale, dzięki Bogu, że się im nie udało.
— Dzisiaj tak, ale kto nas zapewni, że się za zwyciężonych uznają, że nie ponowią usiłowań swoich?...
— Nie zdaje mi się to prawdopodobne... Dobrze jednakże książe zrobi, jeżeli pewne środki ostrożności zarządzi. Pewna liczba ludzi mogłaby co noc, do końca miesiąca, odbywać służbę, w ogrodzie i na dziedzińcu.
— Rada jest poczciwą i rozumną, kochany baronie, zaraz wydam rozporządzenia.
— Prosiłbym też księcia, jako o łaskę, ażeby mi pozwolił brać udział przez kilka nocy w tem stróżowaniu.
Łatwo się domyśleć, że pan de Simeuse przyjął z chęcią tę propozycyę.
Luc, którego nic już teraz nie zatrzymywało w pałacu, oddalił się, podziękowawszy księciu, który chciał go koniecznie odesłać karetą, albo przynajmniej dać mu dwóch ludzi do domu.
Kerjean, oprócz niezadowolenia z nieudania się zamiarów, bardzo był jeszcze niepokojony, co się stało z Carmeną.
Na pytanie to nie mógł żadnej dać sobie odpowiedzi, że zaś wydało mu się nieprawdopodobnem, aby Malo sam z siebie odprowadził cygankę do Czerwonego domu, zaczął więc przeszukiwać ciemne zaułki w tej stronie.
Zaledwie uszedł ze sto kroków po spadzistej ulicy Wały świętego Wiktora, gdy usłyszał wzruszony głos Malo.
— Miłosierdzie Bozkie!... czyż mam wierzyć własnym oczom moim, czy to pan, panie baronie, czy to nie pan?
— Ja, we własnej mojej osobie... odpowiedział Luc i obejrzał się w prawo i w lewo, ale nic nie zobaczył.
Wierny sługa był niewidzialny.
— Gdzie u dyabła jesteś, Malo?... zapytał.
— Chwileczkę cierpliwości, panie baronie, i niech się pan troszeczkę odwróci...
Luc znajdował się na wprost jakiejś rudery, w której nikt nie mieszkał i w której drzwi wiązka chrustu zastępowała.
Wiązka ta poruszyła się, wypadła na bruk i Malo ukazał się w otworze.
— Panie baronie... rzekł, i lektyka tu jest, i Coquelicot... czy mamy wyjść?...
— Ma się rozumieć... odpowiedział de Kerjean, ulica jest zupełnie pusta...
Lektyka, w której kuliła się Carmen, została wyciągniętą z rudery.
— A teraz gdzie się udamy?... spytał Malo.
— Do Czerwonego domu... szepnął Luc, pochylając się do służącego, ażeby go Coquelicot nie posłyszał.
Szli prędko, ażeby się rozgrzać i wkrótce na miejsce przybyli.
Skoro tylko umieszczono lektykę w nizkiej sali, skoro tylko Coquelicot przebrał się w swoje łachmany, wyciągnął rękę do Luca, a ten rzucił mu w nią obiecane pięć sztuk złota.
— Bardzo ci dziękuję, szlachcicu... wykrzyknął bandyta, chowając pieniądze. — Jesteś jak król wspaniałomyślny i polecam się panu, jeżeli będzie potrzeba... Mam nadzieję, że nie przytrafiło się nic złego porucznikowi Bandrille?..
— Porucznik Bandrille nie żyje!.. odrzekł lakonicznie baron.:
Coquelicot podrapał się po uchu.
— O do dyabła!... mruknął, biedny porucznik!.. Szkoda go, to dzielny był chłopak!... Od dnia, w którym mnie podrapał nożem, od czego będę miał znaki do śmierci, byliśmy jak dwa palce u jednej ręki... Poświęcam łzę jego pamięci...
Rabuś otarł oczy podartą chustką i dodał:
— Ha... trudno!... on dziś, ja jutro... wszyscy jesteśmy śmiertelni!... Dobranoc ci, obywatelu, dorzucił rabuś i wyszedł.
Kerjean podał teraz rękę Carmen, ciągle zamaskowanej i udał się z nią do wiedźmy.
Oczekiwała ona z tem większą obawą i niecierpliwością, że od dwóch godzin już upłynął czas potrzebny według niej na załatwienie całej sprawy.
Niewytłomaczone opóźnienie nie wróżyło nic dobrego.
W milczeniu, chłodno nawet, słuchała opowiadania Korjeana.
Kiedy skończył, nie odezwała się ani słowa, oparła tylko głowę na ręku i głęboko się zamyśliła.
— O czem tak medytujesz, Perino?... zapytał baron po chwili.
Wiedźma podniosła głowę.
— Myślę o tem, co się stało dzisiejszej nocy. Wszystko było obmyślane i przewidziane, a jednakże... Zamiar powinien był się udać, mieliśmy tysiąc szans za sobą... przeciwność tylko jednę i ta nas zwyciężyła. Myślę o tem, kochany baronie, i szukam sposobu szczęśliwszego wznowienia próby.
— Wznowienia próby... wykrzyknął Luc zdumiony.
— Naturalnie!...
— Czy seryo mówisz, Perino?...
— Cóż nadzwyczajnego widzisz w tem, co mówię?...
— Więc się nie zniechęciłaś?...
— Ja się nigdy niczem nie zniechęcam...
— Pomyśl tylko, że książe i księżna będą się mieć na baczności, będą daleko czujniejsi, niż dotąd byli...
— Cóż to nas obchodzi?...
— Pomyśl, że ja sam radziłem im zarządzić różne środki ostrożności, że niemożebne będzie dostać się do domu...
Perina wzruszyła pogardliwie ramionami.
— Dostać się do domu?... powtórzyła. Jakto?.. więc ty o tem jeszcze myślisz?.. Biedny, naiwny poczciwcze!... nie pojmujesz tego, że poszukiwacze złota, gdy jedna żyła się wyczerpie, zwracają się w inną stronę i szukają żyły innej?.. W planie, który nam nie dopisał, siła za dużo miejsca zajmowała... to rzecz zawsze niebezpieczna, w planie, jaki już mam w głowie, podstęp tylko będzie odgrywał rolę... Tą drogą pewniej i prędzej skutek osiągniemy...
— Jakiż to ten plan, czy mogę wiedzieć?... zapytał Kerjean.
Wiedźma potrząsnęła głową.
— Nie dzisiaj... pozwól, ażebym się lepiej jeszcze zastanowiła... Jutro będziecie wiedzieli...
Cyganka, upadająca od znużenia, odeszła do swojego pokoju.
Luc także chciał odejść, ale Perina położyła mu rękę na ramieniu.
— Czego chcesz?... zapytał.
— Poczekaj.
Oparła się o poręcz fotelu i znowu się zamyśliła.
Luc nie przerywał jej i czekał.
Nagle podniosła głowę.
— Znalazłam!... odezwała się z dyabelskim tryumfem na twarzy. Oto czego chcę od ciebie, słuchaj i uważaj. Potrzebne mi są kwiaty na jutro...
— Kwiaty w lutym... wykrzyknął baron.
— Koniecznie.
— Gdzież ja je znajdę?...
— To twoja rzecz, ale powtarzam ci, że gdybym nawet tysiąc liwrów zapłacić za nie miała, jutro je mieć muszę...
— Dużo?...
— Dwa bukiety... jeden o kolorach żywych z pąsowych kaktusów i narcyzów... drugi skromny z fijołków i bzu białego...
— Dla kogo, proszę cię, przeznaczasz te bukiety?... Dla Carmen, czy też dla siebie?...
— Ani dla mnie, ani dla Carmen, odpowiedziała z uśmiechem wiedźma, dla księżnej i Janiny.
W XVIII wieku daleko było trudniej niż dzisiaj o piękne kwiaty wśród zimy.
Powolna komunikacya nie pozwalała sprowadzać do Paryża bogatych okazów flory.
Musimy dodać, że bardzo ograniczony handel kwiatami był wyłącznym przywilejem pewnej liczby kwiaciarek, a te w lecie tylko sprzedawały je w małych drewnianych budkach, albo roznosiły w koszykach.
Bogaci przedstawiciele arystokracyi, albo milionowi finansiści, utrzymywali wielkim kosztem w swoich pałacach prześliczne cieplarnie, ale naturalnie nic z nich nie sprzedawali, mając bukiety wyłącznie na podarki dla dam dworskich, albo dla bogiń opery.
Łatwo wnosić z tego, w jakim kłopocie znajdował się Kerjean, co do żądania Periny.
Zastanowiwszy się jednak dobrze, przypomniał sobie, iż stary jego znajomy, margrabia d’Augennes, posiadał sławną oranżeryę w wiejskiej swojej posiadłości.
Margrabia uchodził wprawdzie za bardzo skąpego w rozdawaniu kwiatów — ale Luc postanowił sprobować szczęścia.
Zaraz też o ósmej rano, kazał zaprządz do karety, którą kupił świeżo i dał rozkaz stangretowi, ażeby zawiózł go do Vallée-aux-Loups, rezydencyi margrabiego.
Pan d’Augennes przyjął rannego gościa w rozkosznym swym zimowym ogrodzie i tu z lubością pokazywał mu rzadkie bogactwo swoje.
Kerjean udawał zachwyt i ździwienie, co dobrze usposobiło starego, a wreszcie korzystając ze sposobnej chwili, wypowiedział prośbę swoję.
Margrabia stracił od razu humor, zmarszczył brwi i nic nie odpowiedział.
Kerjean nie dał jednakże za wygranę.
Zaimprowizował na poczekaniu romansową historyjkę, dając do zrozumienia margrabiemu, że kwiaty stanowić mają szczęśliwe zakończenie nawiązanego stosunku.
Pan d’Augennes uśmiechną się teraz mimowolnie, Opowiadanie de Kerjeana, przeniosło go w dalekie czasy jego młodości — dawne wspomnienia odżyły w sercu — uczynił więc zadość prośbie ze wspaniałością, która w zdumienie wprowadziła ogrodnika, nieprzyzwyczajonego do podobnej hojności.
Kerjean powracał do Paryża z najpiękniejszemi fijołkami, różami i bzem białym.
Na rogu ulicy l’Enfer wysiadł z karety, wsiadł w fiakr i kazał się zawieźć na ulicę l’Estoufade przed furtkę Czerwonego domu.
— A co?... wykrzyknęła Perina, biorąc kwiaty i dzieląc je na dwa bukiety. Zawsze można, jak się chce szczerze!..
Potem napełniła porcelanowy wazon wodą i wstawiła w niego jeden z bukietów.
— A co z drugim zrobisz?... zapytał baron.
— Narzędzie twojego majątku... odpowiedziała Perina, zabierając kwiaty do laboratoryum.
Kerjean udał się za nią.
— Chcesz zobaczyć, co zrobię?... powiedziała wiedźma.
— Tak, jeżeli pozwolisz.
— Dla czego nie?... Najprzód jednak załóż to sobie na twarz.
I podała Lucowi maskę szklaną, taką samą, jaką i sobie zawiązała.
Na jednym z piecyków stał kubek kryształowy, napełniony bezbarwną cieczą przeźroczystą.
— Pracowałam tu już dziś rano, rzekła wiedźma, wskazując na ów kubek i zanurzając w nim łodygi bukietu.
Przeźroczysty płyn zaczął się burzyć w tej chwili, jak gotująca się woda.
Uniosła się gęsta para, a róże, fiołki i bez biały zniknęły w jej tumanie.
Kerjean pomimo swej maski, poczuł, że ta para wciska mu się w organy oddechowe i dusić zaczyna; bolesny, świszczący kaszel zaczął szarpać mu piersi — opuścił żywo laboratoryum, ażeby odetchnąć.
Zaraz mu się lepiej zrobiło, duszenie ustało zupełnie.
W chwilę potem ukazała się wiedźma z odkrytą twarzą,
— Nieszczególny byłby z ciebie alchemista, mój baronie, powiedziała z uśmiechem. Nie ty z pewnością wynajdziesz eliksir życia, nie ty kamień filozoficzny. Ja, która jestem tylko kobietą, nauczyłam się żyć i oddychać wśród tych śmiertelnych wyziewów...
— Przyznaję, że jeszcze chwila, a byłoby już po mnie!... zawołał Kerjean, ale te nieszczęśliwe kwiaty musiały zwiędnąć zupełnie!...
— Zobaczysz je za pięć minut, odpowiedziała wiedźma, i udała się z powrotem do laboratoryum, zkąd w srebrnych szczypczykach przyniosła bukiet, jakby świeższy i bardziej pachnący, niż w chwili, gdy markiz d’Augennes kazał go zerwać w swojej cieplarni.
— Cud!... wykrzyknął Luc, cud doprawdy!... ale już oddawna wiem, że jesteś zdolną do wszystkiego!...
— Teraz, prawiła wiedźma, trzeba te oba bukiety przybrać ostatecznie, poczem nie pozostanie ci nie więcej, jak je zabrać i doręczyć...
Mówiąc to, mieszkanka Czerwonego domu otworzyła szafę i wyjęła z niej kilka ćwiartek papieru nadzwyczaj białego, prawie przeźroczystego.
Ten papier służył jej do filtrowania pewnych esencyj.
Bardzo zręcznie owinęła końce bukietów i z wielką elegancyą przewiązała je wstążkami.
— Oto są!... rzekła, zachwycając się własnem dziełem, oto są prawdziwe arcydzieła!... ale muszę ci dać pewną radę, kochany baronie.
— Jaką?...
— Dotykaj o ile można najmniej i tylko przez rękawiczkę bukietu panny Janiny, skoro go doręczysz, zdejm rękawiczkę... a skoro powrócisz do domu, to ją spal zaraz...
— Zastosuję się do tego... — kwiaty te nie tylko usypiają... ale śmierć sprowadzają?...
— Śmierć jest także snem!... odrzekła Perina, trochę dłuższym tylko...
— Więc Janina de Simeuse jest ostatecznie skazaną?...
Chyba, że nie od dzisiaj, bo dla takiej, jak ona kobiety, zniknąć czy umrzeć, to zupełnie jedno i to samo.
— Czy skona od razu, czy będzie gasnąć powoli?...
— Powoli, bez cierpień...
— I w przeciągu jakiego czasu, przeniesie się do lepszego żywota?...
— W końcu tego miesiąca... Potrzeba przecie, żeby się przepowiednia spełniła!...
Nastała chwila milczenia.
Luc zdawał się być zamyślonym.
Wiedźma przypatrywała mu się z ciekawą ironią.
— Perino, rzekł nakoniec szlachcic, obiecałaś mi odkryć plany swoje dziś rano.
— Żądasz, abym dotrzymała obietnicy?...
— Tak.
— A gdybym nie chciała ci nic jeszcze teraz powiedzieć?...
— Nie zaniósłbym tych kwiatów do pałacu de Simeuse.
— Dla czego?...
— Bo mam odrazę do niepotrzebnego mordestwa!...
— Do niepotrzebnego?... powiadasz.
— Zapewne!... Obawiam się, czy w tej chwili nie popełniasz grubej pomyłki. Napróżno silę się odgadnąć, na co śmierć tego nieszczęśliwego dziecka byłaby nam przydatną... Napróżno silę się odgadnąć, jakim nikczemnym podstępem, jaką piekielną kombinacyą, chcesz w oczach matki zamienić żyjącą Carmen, na nieżywą Janinę?...
— I nie możesz znależć sobie na to odpowiedzi?...
— Nie.
— No więc ja ci odpowiem, niedomyślny człowieku. Naprawdę, rzuciłabym cię oddawna, gdyby nie nasz interes wspólny... Słuchaj, co ci powiem...
Wiedźma w kilku słowach opowiedziała swoje plany i zrobiła wielkie zamieszanie w umyśle Kerjeana.
Z niedowierzania przeszedł w entuzyazm.
— Perino!... wykrzyknął, gdy skończyła. Perino, geniuszu okrucieństwa, powinnaś się nazywać Machiawelem, Ludwikiem XI!...
— Idź więc i zrób, jak ci powiedziałam... ale, ale... muszę ci jeszcze powiedzieć, że Morales wcale się nie pokazał...
— Ukrywa się, odparł de Kerjean, i dobrze robi, bo za jego zachowanie się ostatniej nocy i za niebezpieczeństwo, na jakie mnie naraził przez swoje głupie tchórzostwo, z pewnością zginąłby pod kijami...
— Mnie się zdaje, że trzeba go będzie oszczędzać...
— A to po co?... na co on mi potrzebny?...
— Wiem, że się nie na wiele przyda... ale siostra go proteguje, a my jej potrzebujemy.
— Jeżeli więc powróci, to go przyjmij, ale niech mi się nie pokazuje przez kilka dni, dopóki się choć trochę nie otrząsnę z mojej złości...
Była godzina jedenasta przed południem, gdy baron de Kerjean udał się do pałacu. Przybył tam przed obiadem.
Książe przyjął go niezmiernie serdecznie.
— Mój kochany baronie... mówił, pocałowawszy go w czoło podług swego zwyczaju, wszystko jest jak najlepiej!... widzisz we mnie najszczęśliwszego człowieka...
— Więc księżna?...
— Zaledwie ma lekki ból głowy...
— A panna Janina?...
— Ma się jak najlepiej, o czem i sam przekonasz się za chwilę... Omdlenie przeciągało się do ósmej ramo... potem przebudziła się jakby ze snu głębokiego...
— Czy pamięta dokładnie wszystko, co zaszło tej nocy?...
— Nic a nic sobie nie przypomina i ogromnie się ździwiła, gdy zobaczyła taki nieład w swoim pokoju... Nie wydaje ci się to dziwnem, baronie?...
— Nie. Zdarza się często, że przestrach tak gwałtowny pozostawia w następstwie zupełne zapomnienie przyczyny tego przestrachu...
— Masz, kochany baronie, pocieszającą odpowiedź na wszystko!... Podziwiam cię i uważam za człowieka uniwersalnego!... Ale cóżeś to tam położył, proszę cię, na konsolce?...
— Trochę skromnych bardzo kwiatków...
— Skromnych?... wykrzyknął książe, przypatrując się bukietom. Te wspaniałe kwiaty zawsze, a tembardziej w zimie!... Czy można cię zapytać, gdzie zdobyłeś te cuda?...
— Byłem dzisiaj rano w Vallée-aux-Lonps, odwiedzić starego przyjaciela mojej rodziny, margrabiego d’Augennes.
— I on ci ofiarował taką ze swych zbiorów daninę?... To doprawdy nadzwyczajność. Musisz być w wielkich u niego łaskach, bo nie zrobiłby podobnej ofiary dla nikogo...
— Mam nadzieję, że księżna i panna Janina pozwolą mi złożyć u stóp swoich tę bagatelkę?...
— Zapewniam cię, baronie, że ją przyjmą z wdzięcznością... Zresztą same ci to powiedzą, bo oto nadchodzą właśnie.
Rzeczywiście matka i córka weszły razem do salonu.
Pani de Simeuse była blada.
Janina przeciwnie, lepiej wyglądała, niż kiedykolwiek przedtem.
— Panie baronie... odezwała się do de Kerjeana serdecznym tonem, dowiedziałam się od kochanej mateczki, że znowu dzisiejszej nocy zaciągnęłam nową wdzięczność dla pana... A już tyle jestem panu winną, że doprawdy nie wiem, jak mu wyrazić mam podziękowanie moje...
— Kochana córko... przerwał książe, niedopuszczając odpowiedzi barona, nie wiesz wszystkiego, baron chce jeszcze długiem cię obciążyć...
Patrz...
Luc podał Janinie bukiet z fijołków, białych róż i bzu białego.
— O! co za prześliczne kwiaty!... wykrzyknęła panna de Simeuse z dziecięcą radością, o jakże prześlicznie pachną!... O panie baronie, dziękuję panu z całego serca...
— Więc pani raczy to przyjąć?... zapytał Luc.
— Widzisz pan wszakże, że już przyjęłam!... odrzekła młoda dziewczyna, ukrywając twarz w kwiatach, jakby chciała odrazu wyciągnąć z nich cały zapach.
Baron zwrócił się do pani de Simeuse.
— Czy mogę mieć nadzieję, powiedział, że i pani nie raczy mi odmówić?...
— Z pewnością, panie baronie, grzeczność pańska wzrusza mnie doprawdy... Nie widziałam nigdy tak pięknych w zimie kwiatów...
Janina do samego obiadu nie rozstawała się ze swym bukietem, a po obiedzie znowu go trzymała w ręku i znowu rozkoszowała się jego wonnym zapachem.
Wieczorem, kiedy powrócił do hotelu Saint-Paul, aby się przebrwać przed pójściem do Czerwonego domu, Luc przypomniał sobie zalecenie Periny.
Ponieważ prawą tylko ręką dotykał się przez kilka chwil bukietu Janiny, ponieważ zdjął był zaraz z niej rękawiczkę, obecnie więc wydostał ją z kieszeni i rzucił w kierunku kominka.
Mały piesek pochwycił jak piłkę w locie i dalejże rozdzierać zębami.
Luce wyrwał mu ją i rzucił na ogień.
Nie zajmując się dłużej tym wypadkiem, ubrał się bardzo skromnie, przypasał szpadę, wziął pistolety i poszedł opowiedzieć Perinie, jak się wywiązał z polecenia.
Dowiedział się tam, nie bez ździwienia, że o Moralesie nie było żadnej wiadomości.
Wiedźma nie była wcale tem zaniepokojoną, ale Carmen jako siostra, czuła się w obowiązku zamanifestować swoje zakłopotanie.
Przed północą Luc opuścił Czerwony dom i powrócił do pałacu de Simeusów.
Przybył objąć dowództwo nad gromadką wiernych służących, którzy mieli w myśl jego rady czuwać przez całą noc w ogrodzie.
Nie mamy potrzeby dodawać, że najzupełniejsza cisza nie przestała panować w ulicy Wały św. Wiktora.
O brzasku de Kerjean powrócił do siebie.
Malo oczekiwał go z twarzą zmienioną.
— Cóż tam?... zapytał żywo baron nie bez pewnej obawy, czy jest co nowego?
— Zła nowina, panie baronie.
— Mów!... tylko prędko...
— Pimpante zdechła w nocy...
— Ah!.. mruknął Luc, już zdechła?...
Pimpante, była to mała owa suczka, co poprzedniego wieczoru podarła rękawiczkę barona.
Dwa tygodnie upłynęły, od powyżej opowiedzianych wypadków.
Przez cały ten czas, najzupełniejszy spokój panował w Czerwonym domu.
Po ośmiu dniach nieobecności, Morales, o którym już myślano, że zniknął na zawsze, zjawił się pewnego poranku w okrutnie opłakanym stanie!... Nieszczęśliwy cygan nie miał na sobie kawałka całego ubrania, nawet szpada nie trzymała się przy pasku.
Twarz wybladła, podrapana, świadczyła o walce, a przynajmniej o pobiciu.
Carmen i Perina zaczęły go wypytywać — odpowiedział kłamstwem pracowicie a niezgrabnie przygotowanem.
Podług jego opowiadania, opuścił pokój w chwili wejścia księżnej, żeby lecieć po Malo i Coquelicot i sprowadzić ich do pomocy.
U stóp drabiny w ogrodzie hotelowym, dwóch ludzi rzuciło się na niego, związali go pomimo energicznego oporu, wzięli na plecy i rzucili do piwnicy jakiegoś starego domu nad brzegiem Sekwany...
Tam przez cały tydzień nic dawano mu wcale pożywienia i obchodzono się z nim okropnie...
Nakoniec przy cierpliwości, zdołał zerwać więzy swoje, zdołał uciec przez okienko i co sił przyleciał do Czerwonego domu.
Nędzna bajka, nie warta była komentarzy.
Carmen słuchając brata, uśmiechała się ironicznie.
Wiedźma wzruszała ramionami.
— Widzę, że mi nie wierzycie!... odezwał się Morales z bezczelnością, a ja mówię wam szczerą prawdę!... Cóż to, za kłamcę, za opowiadacza zmyślonych bajek mnie bierzecie?... Caramba!... doprawdy, że mnie obrażacie na seryo!...
— Gdzie to powiadasz, w którą cię stronę zaprowadzono?... spytała Perina.
— Bardzo daleko, nie wiem, jak się ten cyrkuł nazywa... odpowiedział cygan.
— Mógłbyś go jednakże odnaleźć?...
— Wątpię.
— Poznałbyś dom, w którym byłeś więziony?...
— Trudnoby to było, bo widziałem go w nocy tylko.
— A poznałbyś dwóch ludzi, którzy na cię napadli?...
— Byli w maskach, nie widziałem ich twarzy...
— No dosyć... nie mówmy więcej o tem.
Morales nie nalegał.
Bo naprawdę, idąc za instynktem egoizmu, poprzewracał obydwie drabiny i rozumiał doskonale, jak bardzo się źle postawił wobec barona, jeżeli znalazł on sposób wydobycia się cało z awantury.
Złe jednak stało się i zapóźno go było naprawiać.
Morales czując w kieszeni kilka sztuk złota, uważał, że jego kilka luidorów, zapewnią mu niezależną przyszłość, że pozwolą mu żyć, jak mu się żywnie podoba.
Potrzeba było tylko grać i wygrać.
Dwie nadzwyczaj proste rzeczy.
Z tego powodu obrał sobie siedlisko w szulerni i przepędzał tam dnie i noce, nie sypiając i prawie nic nie jadając.
Szczęście uśmiechało mu się początkowo.
Wygrywał dosyć znaczne sumy.
Potem karta się odwróciła i cały kapitalik stopniał jak śnieg na słońcu.
Kiedy już prawie nic nie miał, starał się pomagać szczęściu i zaczął oszukiwać.
Złapano go na gorącym uczynku, odebrano wygrane pieniądze, obito i wyrzucono za drzwi.
Obdarty, z pustym żołądkiem i kieszeniami, nie miał nic lepszego do roboty, jak tylko powrócić do Czerwonego domu, bez względu na to, jakie go tam spotka przyjęcie.
Wiemy już, w jak malowniczych kolorach starał się przedstawić długą swoję nieobecność.
Porzućmy teraz cygana, a powróćmy do pałacu de Simeuse, gdzie nas czekają ważne i bolesne wypadki.
Od kilkunastu dni, atmosfera ciężkiego smutku zaciążyła nad tą wspaniałą rezydencyą.
Joanna była umierającą.
W kilka godzin po otrzymaniu od barona bukietu z przepysznych kwiatów, objawiły się w niej pierwsze symptomaty dziwnej jakiejś choroby.
Symptomaty te przybierały z dnia na dzień, z godziny prawie na godzinę — przebieg coraz groźniejszy.
Biedne dziecko nie cierpiało wcale, ale powolna gorączka ścinała jej krew w żyłach.
Opadła z sił zupełnie.
Po trzech dniach nie mogła już kroku postąpić bez opierania się na ręku matki — po tygodniu nie mogła opuścić łóżka.
Najsławniejsi lekarze paryzcy zostali do chorej zawezwani.
Zdumieni oni byli wszyscy tą dziwną słabością, której nawet nazwiska określić nie umieli, której przyczyny dojść nie byli w stanie.
Na ich pytania po sto razy zadawane, Janina odpowiadała zawsze jedno i to samo:
— Nie umiem panom wytłomaczyć tego, co doświadczam, bo naprawdę nic mi nie dokucza... Widzę dobrze, że życie ze mnie ucieka, nie widzę tego atoli z przyczyny choroby, lecz instynktem przeczuwam... Spostrzegam, że serce coraz mi wolniej bije, że krew ziębnie mi w żyłach, wiem tak samo jak panowie, a może lepiej od was nawet, że zbliża się ostatnia moja godzina... Umrę w sile młodości... a nawet w sile zdrowia... Śmierć ogarnia mnie jak sen zmęczone dziecko... Będą myśleli, że śpię... a ja żyć przestanę...
Można sobie wyobrazić straszną rozpacz księcia i jego małżonki, gdy słyszeli córkę w ten sposób mówiącą; rozpacz ich tem była większą, że widzieli jak Janina niknie im istotnie w oczach. Tłumili jęki, połykali łzy i wmawiali w siebie nadzieje. Księżna w swojej boleści oburzała się na nieumiejętność doktorów.
— Co wy sobie myślicie!... zawołała pewnego dnia gniewem uniesiona. Jakto... opuszczacie moje dziecko... nic mu nie zapisujecie... niczego nie probujecie?...
— Niestety!... czcigodna pani... odpowiedział lekarz królewski, wiedza nasza jest w tym razie bezsilną.
— Więc skazujecie moję córkę?...
— Nie my ją skazujemy, proszę pani, Bóg to wzywa do siebie jednego z aniołów swoich...
— Doktorze... doktorze, miej litość nademną. Powiedz mi, że można ocalić Janinę!
— Bóg tylko może tego dokazać, dla ocalenia księżniczki cud jest koniecznie potrzebny.
— Cud?... wykrzyknęła księżna na pół nieprzytomna z rozpaczy. A więc... ja ją bez was ocalę... ja, jej matka!...
— Miłość macierzyńska istotnie dokazuje czasami cudów... szepnął doktór składając księżnej ukłon pełen serdecznego współczucia,
Pani de Simeuse opadła na krzesło, ukryła twarz w dłoniach i wybuchła głośnym płaczem.
Kiedy podniosła głowę, doktora nie było już w salonie, ale o kilka od niej kroków stał Luc de Kerjean, pogrążony w bolesnem milczeniu.
Biedna matka, pod wrażeniem uniesienia, jakie każda boleść powoduje, podbiegła do barona, porwała go za obie ręce i prawie uklękła przed nim szepcąc po przez łzy jednocześnie:
— Słyszałeś pan tego człowieka?... Skazuje mi moje dziecię!... Nieprawda, że to niepodobna?... Pan, co jesteś taki dobry, taki litościwy, taki szlachetny, pan, panie de Kerjean... pan, którego przeznaczenie, którego jakiś tajemniczy związek łączy z losami Janiny, pan nas nie opuścisz!... Pan ją ocalisz!... O! tak, powiedz mi, że ją ocalisz!...
— Jeżeli potrzeba, gotówem oddać krew moję do ostatniej kropelki... odpowiedział baron.
— E!... wykrzyknęła nieszczęśliwa matka, ofiara z krwi pańskiej nie powróci mi gasnącej córki!... Taka ofiara na nic się nie przyda!...
— Słowa pani są okrutne, a ja nie zasłużyłem na nie... Powiedziałem i powtarzam, że jestem gotów na wszystko... ale cóż ja poradzę?...
Rozpacz, kiedy przechodzi pewne granice, dochodzi do szaleństwa, mąci rozum, czyni niesprawiedliwemi i okrutnemi najwznioślejsze natury.
Pani de Simeuse była w tym okresie rozpaczy... wlepiła w barona spojrzenie pełne nienawiści i zapytała go ostro:
— W takim razie, jeżeli pan nie możesz nic uczynić, to po co przychodzisz tutaj?...
— Przyszedłem aby wziąć udział w boleści tego domu, w którym byłem jak syn przyjmowany; przyszedłem dowiedzieć się o osobę, która mnie najwięcej obchodzi na świecie, odpowiedział baron energicznie.
— A więc, mój panie, ta osoba umiera!... a więc wiesz wszystko, czego się chciałeś dowiedzieć... Teraz nic już pana tu nie zatrzymuje...
— Usuwam się zatem, skoro moja obecność tak jest nienawistną pani, usuwam się z rozdartem sercem, i bardzo ciężko ukarany za to, co nie odemnie zależy...
Skłonił się i postąpił naprzód kilka kroków; ale pan de Simeuse słyszał ostatnie słowa i wszedł do salonu.
Zbliżył się do de Kerjeana, ujął jego rękę i rzekł życzliwie:
— Moje kochane dziecko, proszę cię, wybacz nieszczęśliwej matce, wybacz jej rozpacz, bo to ona zabiła w niej wszelkie poczucie sprawiedliwości... księżna zapomniała, cośmy ci winni... ale pamięć jej powróci... Chodź, moje dziecię... ty także kochasz Janinę... potrzebuję podzielić się mojemi łzami z sercem przyjaznem...
Powiedziawszy to, zabrał książe Luca do swojego apartamentu, a pani de Simeuse pośpieszyła do pokoju córki.
Widzieliście nieraz zapewne w kościele, pod ołtarzem, woskowe figury męczenników, leżących w szklanych trumnach pomiędzy palmami.
Tak wyglądała panna de Simeuse, skazana na powolne konanie.
Ta sama bladość, ten sam wyraz bolesny, ten sam bolesny uśmiech.
Janina wydawała się już martwą, a kilka promieni zimowego słońca, które przedarły się do pokoju, czyniły jakby auerolę w około dziewiczego jej czoła.
W chwili, kiedy księżna weszła do pokoju chorej po fatalnym wyroku doktorów, Janina otworzyła oczy, odwróciła głowę ku matce i poruszyła ustami.
Pani de Simeuse zrozumiała, że biedne dziecko mówić coś chciało.
Pochyliła się ku niej, otoczyła ręką i szepnęła:
— Słucham cię, ukochana moja... Co chciałaś powiedzieć?...
— Matko... odezwała się słabym głosem księżniczka, mam cię prosić o coś... czego nie powinnaś mi odmówić, bo to może ostatnia moja prośba...
Łzy dusiły księżnę.
Zamiast odpowiedzieć, skinęła głowa potakująco.
Janina szeptała dalej:
— Chciałabym napisać...
— Napisać?... powtórzyła pani de Simeuse z głębokiem ździwieniem.
— Tak.
— Do kogo, moje dziecię?...
— Do... do... Rénego.
— Biedna, kochana córko... czyż będziesz mogła?..,
— Wiem, że jestem bardzo osłabiona... ale wiem także, że potrafię odzyskać choć na chwilę potrzebne siły... Zresztą list nie będzie długi...
— Może mi go podyktujesz?...
— Nie, nie mateczko, to nie byłoby to samo... Potrzeba, aby zostały napisane własną moją ręką, okrutne słowa, które zadadzą bolesny cios mojemu narzeczonemu... bo zapewne wkrótce słowa te będą już wspomnieniem tylko.
Księżna się nie opierała.
Przyniosła maleńką drewnianą tabliczkę, przygotowała papier, umaczała pióro i podała je córce.
Osłabione palce umierającej zaledwie mogły się były poruszać.
— Niestety!... szepnęła księżna, widzisz, że sobie nie poradzisz...
Janina zrobiła wysiłek, jak ten co dźwiga wielki ciężar, krople potu wystąpiły jej na czoło i zarumieniła się lekko.
— Patrzaj mateczko, jakam ja silna.
I rzeczywiście, zaledwie, że ręka trochę jej drżała, a litery stawiała bardzo wyraźnie.
Oto co napisała:
„Uzbrój się w odwagę, mój René, bo sprawię ci wielką boleść...
„Żegnajcie dawne rozkoszne marzenia... żegnaj uśmiechnięta nasza przyszłości...
„Wszystko skończone... Umieram...
„Jestem skazaną, biedny mój przyjacielu; nic w świecie, nic, nie może mnie ocalić, lub chociażby opóźnić zgon mój na jeden dzień tylko.
„Ty, któremu oddałam serce... ty, któremu miałam oddać życie, przybywaj odebrać ostatnie moje tchnienie i ostatnią myśl moję.
„Chciałabym w ostatniej godzinie mieć przy sobie wszystkich, których kochałam... matkę, ojca i ciebie René.
„Błagam Boga, żeby mi tego dozwolił... Ale bardzo się boję... bo czas bardzo już krótki.
„Zresztą, starać się będę zaczekać na ciebie. Przybywaj zatem... przybywaj jak najprędzej...
Kiedy podpis położyła, siły opuściły ją zupełnie i straciła przytomność.
Pani de Simense, żeby ją ocucić, musiała okładać jej skronie zimną wodą i dać silne sole do wąchania.
Pierwsze słowa, jakie wymówiła po odzyskaniu przytomności, były:
— Złóż ten list i zaadresuj, kochana mateczko, bo ja jużbym tego zrobić nie potrafiła... Ale dokonałam, czego chciałam... i jestem bardzo zadowoloną...
Księżna skreśliła na kopercie nazwisko Renégo de Rieux, oficera marynarki królewskiej w Brest.
Janina chciała przeczytać adres.
Uśmiechnęła się, czytając nazwisko narzeczonego.
— Poczty chodzą niezmiernie wolno, powiedziała, a ja nie mogę czekać... Jeżeli mnie więc kochasz, mateczko, wydaj rozkaz, ażeby najwierniejszy ze służących naszych, wsiadł na koń i pojechał natychmiast... Niech sypie złotem po drodze, byleby przybył na miejsce jak najprędzej... Pomyśl, mamusiu, że to ostatnie moje na tym świecie żądanie, ostatnia moja w tem życiu radość...
— Radość cudów czasami dokonywa... Szepnęła pani de Simeuse, wychodząc z pokoju, do którego za chwilę wróciła.
Janina spytała ją spojrzeniem.
— Antoni wyjechał już na Achmecie, najszybszym koniu arabskim ze stajni twego ojca, odpowiedziała księżna. Nie zmarnuje ani jednej chwili, z wiatrami i błyskawicami będzie pędził na przegony.
— Wiele czasu potrzeba, żeby się dostać do Brest?...
— Trzydzieści ośm do czterdziestu godzin... moje dziecko...
— Więc za trzy dni i kilka godzin, René może być w Paryżu?...
— I będzie napewno, moje dziecię...
— O!... szepnęła Janina, tak cicho, żeby ją matka nie słyszała. Wiem, że René uczyni wszystko, co możebne... ale trzy dni... to tak długo... Boże, czy on mnie jeszcze zastanie?...
Panna de Simeuse opuściła głowę na poduszki, przymknęła powieki i nie poruszyła się więcej.
Księżna nie poznała się na tej nieruchomości; sądziła, że córka zasnęła, zbliżyła się więc do łóżka, żeby napatrzeć się w anielską twarzyczkę, aby ją wyryć sobie głęboko w sercu i pamięci, bo wkrótce zapewne tam już tylko istnieć będzie.
I spostrzegła w tej chwili z przerażeniem, że wielkie łzy jedna po drugiej wydobywały się z pod powiek Janiny i spływały powoli, niby perły po jej zapadłych policzkach.
— Dziecko moje!... wykrzyknęła biedna matka, dziecko moje ukochane, czego ty płaczesz? Czy ci co dokucza?...
— Pocałuj mnie, moja mateczko... szepnęła Janina..
Pani de Simeuse objęła obu rękami głowę jedynaczki i okryła ją gorącemi pocałunkami.
Janina wzięła matkę za szyję i mówiła cichutko:
— Pytasz, czego ja płaczę?... Odpowiem ci zaraz na to... Biedna oto dusza moja boleje nad kielichem goryczy, jaki mi wychylić wypada. Słuchaj, mamo, ty musisz wszystko wiedzieć... Wydaje ci się, żem jest zrezygnowaną, ale wcale nią nie jestem... Czuję, że mam umierać i boję się śmierci... Taka byłam przy was szczęśliwa, taką szczęśliwą być miałami... Bóg mi świadkiem, że nie powstaję wcale przeciw świętej Jego woli, ale Jego sprawiedliwość nie może mi mieć za złe, że płaczę nad sobą... List, który napisałam, przywiódł mi na pamięć wszystkie moje rozkoszne marzenia, całą tę uśmiechniętą przyszłość, jaka się przedemną otwierała... A tu wszystko skończyć muszę w dwudziestym roku życia!... O! matko! matko! gdybyś wiedziała, jak smutno umierać, kiedy się kocha... kiedy się jest kochaną!... Teraz czuję dopiero to przywiązanie, jakie miałam do ojca i do ciebie, droga mateczko, teraz dopiero pojmuję głęboką miłość moję dla Renégo... Ja ci rozdzieram serce, mamusiu, ale dusza moja wezbrana żalem... To, czego doświadczam, jest niepojętą męczarnią... Taka jestem młoda, a już mi kilka tylko godzin pozostaje do życia!... O! gdybym mogła zostać z wami do wiosny przynajmniej, gdybym mogła w ciepły wieczór pod niebem zasypanem gwiazdami, raz jeszcze przejść się po naszej cienistej alei, pomiędzy tobą i ojcem, trzymając się za ręce z Reném... zdaje mi się, że wtedy śmierć nie wydałaby mi się tak straszna!... Ale jutro... a może dzisiaj jeszcze!... Nie, ja już nie zobaczę słońca... nie zobaczę już kwiatów... śmierć czyha na mnie... grób czeka na mnie... O! jak mi zimno będzie w tej ziemi!... Boże ulituj się nademną!... Boję się... drżę... O!... matko... matko!... twoja córka bardzo jest nieszczęśliwą istotą...
Janina rozegzeltowała się trochę.
Ukryła twarz na piersiach matki i łkała konwulsyjnie.
Mąk, jakich doznawała pani de Simeuse, nie silimy się wcale opisywać, tylko matki zrozumieją jej straszną boleść.
Księżna jednę miała myśl tylko, jedno tylko żywiła pragnienie, skoro nie może ocalić swego dziecka, niechajże umrze z niem przynajmniej razem.
Niestety nie był to jeszcze koniec cierpień, jakie nieszczęśliwą kobietę czekały.
∗
∗ ∗ |
Nieraz już słyszeliśmy nazwisko Renégo de Rieux, narzeczonego Janiny de Simeuse, a teraz nadeszła chwila, że musimy bliżej z nim zapoznać czytelników, bo jest on jedną z głównych postaci niniejszego dramatu.
René de Rieux, jedyny przedstawiciel starej szlacheckiej rodziny bretońskiej, miał lat trzydzieści w epoce, w której się opowiadanie to zaczyna.
Był dalekim krewnym Simeusów, przez swoję babkę, która wyszła za jednego z członków tego możnego domu.
Stosunki ich rodzinne nie przerywały się nigdy.
Ojciec Janiny uważał i traktował zawsze młodego człowieka, jako krewnego swojego.
Ren sierota, posiadacz wielkiego majątku, pozostał wiernym tradycyom swego rodu, bo jak utrzymywał, nogi jego stworzone już zostały do biegania raczej po pokładzie statku, aniżeli do chodzenia po dywanie salonu.
René chciał zostać marynarzem, bo i przodkowie jego zawsze we flocie służyli.
Pan de Simeuse pochwalił z całego serca zamiar młodego człowieka.
Obawiał się bowiem słusznie złego dla swego kuzyna przykładu, bał się, ażeby go nie wciągnięto do rozpustnego życia na dworze.
Od najwcześniejszego dzieciństwa René de Rieux, miał też do pana de Simeuse głębokie przywiązanie i wielki szacunek.
Co rok, gdy obowiązki służbowe pozwalały na to, przyjeżdżał na kilka tygodni, bądź do Aujon, posiadłości księcia, bądź do Paryża, do pałacu na górze św. Genowefy.
René miał lat dwadzieścia, gdy Janina zaledwie dziesięć liczyła.
Przez długi czas kuzynka nie była i nie mogła być dla niego niczem innem jeno ładnem dzieckiem, ani też żartem nie przychodziło mu nigdy do głowy, iżby ta mała dziewczynka, której przywoził zabawki i muszle, mogła w nim kiedykolwiek inne niż braterskie wzbudzić uczucie.
Pewnego razu, statek na którym znajdował się de Rieux, popłynął w daleką drogę.
Podróż trwać miała dwa, a trwała całe trzy lata.
Kiedy René de Rieux powrócił do Francyii do Paryża, Janina zaczęła rok siedmnasty.
Bretończyk zostawił dziecko, a zastał prześliczną dziewicę, rumieniącą się pomimowoli przy braterskich pocałunkach kuzyna.
Janina wydała się Renému prześliczną, a lubo nie powiedział jej tego nigdy, sam sobie powtarzał to po tysiące na dzień razy.
Ze swej strony panna de Simeuse doznawała niepewnego jakiegoś wzruszenia, gdy patrzyła na ogorzałą twarz dzielnego marynarza, na jego czarne nieupudrowane włosy i zgrabną figurę w marynarskim mundurze.
Przestała traktować kuzyna z dawną dziecinną poufałością i nie wiedząc dla czego, stała się roztargnioną i marzącą,
W ten prosty sposób zaczęła się miłość dwojga młodych.
Miłość ta poszła dalej, zwykłym biegiem, bez żadnych romansowych wypadków, bez żadnych przejść dramatycznych.
Nie otaczała się żadną tajemnicą,
Książe i księżna, wiedzieli o niej, od samego jej zawiązku, lepiej bodaj od zakochanych.
Musimy dodać, że zgadzali się na nią najzupełniej, że małżeństwo pomiędzy Janiną a Reném było ich najgorętszem pragnieniem.
Następnego roku margrabia René de Rieux oświadczył się uroczyście.
— Odpowiem ci, mój chłopcze, gdy zostaniesz porucznikiem, rzekł książe z dobrze wróżącym uśmiechem.
Upłynął znowu rok.
René przyjechał jako porucznik, ponowił oświadczyny i otrzymał taką odpowiedź ojca:
— Od dzisiaj, kochane dziecko, uważam cię za narzeczonego Janiny... Zostaniesz jej mężem wtedy, gdy zdobędziesz sobie stopień kapitana okrętu...
— Więc za rok!... wykrzyknął wesoło margrabia, za rok będę waszym synem!...
W rzeczywistości panu de Simeuse nie chodziło o szybki awans zięcia.
Chciał tylko nie rozłączać się jeszcze z córką, chciał mieć czas do wyjednania pozwolenia na przekazanie temuż zięciowi obowiązków i tytułu, jakie piastował przy dworze.
Powodem przedłużenia terminu ślubu, było jeszcze przekonanie, że kobieta, aby zostać dobrą matką rodziny, powinna mieć wiek odpowiedni.
Nie chciał wydawać Janiny za mąż, dopóki nie skończy lat dwadzieścia jeden.
René nie wiedział o tem postanowieniu i projektach, nie zaniedbywał więc niczego, żeby się dobić stopnia, mającego zapewnić mu przyszłe jego szczęście.
Kiedy do pałacu de Simense przybył list od niego z Brestu, donoszący, że powróci niebawem, René od roku już nosił epolety porucznika okrętowego — a możemy dodać, czego sam nie napisał, że lada dzień oczekiwał nominacyi na kapitana i że słusznie mu się to należało za waleczność, okazaną w spotkaniu z korsarzami algierskiemi, którym statki skonfiskował i załogi pobrał do niewoli.
Powiedziawszy to, poprosimy naszych czytelników, ażeby raczyli nam towarzyszyć i udać się z nami do sali pierwszego piętra w hotelu marynarki królewskiej, gdzie zbierają się zwykle oficerowie floty Jego królewskiej mości.
O jedenastej wieczór dwunastu coś młodych wojskowych kończyło kolacyę, obficie podlewaną szampanem i zabawiało się wesoło, w sposób jednakże nie przechodzący po za granice dobrego wychowania.
Kolacyę wyprawiał najbliższym towarzyszom swoim markiz de Rieux, i on czynił tu honory z nadzwyczajną uprzejmością.
Wiemy, że René miał lat trzydzieści, że był wysoki i szczupły, elegancki w ruchach i silny, wiemy, że twarz jego pociągła, o delikatnych wybitnych rysach, wyrażała jednocześnie i energię i słodycz, że błyszczące jego oko patrzyło zawsze śmiało. Głos przyjemny zdolny był szeptać z uczuciem zwierzenia miłosne i wygłaszać donośne rozkazy w pośród największej burzy.
Taki był René pod względem fizycznym. Pod względem moralnym miał dosyć również przymiotów, a właściwie dosyć również doskonałości. Posiadał inteligencyę i prawość, odwagę i poświęcenie — posiadał to wszystko, a nawet więcej jeszcze...
Koledzy kochali go jak brata, zwierzchnicy szanowali bardzo.
Kobiety na zabój się w nim kochały — ale on pierwszą a zapewne i ostatnią miłością pokochał jednę tylko Janinę i cały do niej należał.
Znamy zatem obecnie markiza de Rieux tak dobrze, jak ci, co żyli z nim od lat dziesięciu.
— Przyjaciele!... zawołał marynarz, podnosząc w górę kieliszek z szampanem, piję zdrowie tych wszystkich, co raczyli dziś wieczór przyjąć moje pożegnalne zaproszenie... Nie żegnam was jednak na długo... Wyjeżdżam jutro, ale wkrótce powrócę... Będziemy jeszcze dzielić z sobą niebezpieczeństwa i znoje. Mówię wam do widzenia!... i piję za przyjaźń waszę, dzielni żołnierze króla!...
I wychylił toast.
Wszystkie głosy zlały się teraz w jednym okrzyku:
— Niech żyje zacny nasz przyjaciel i kochany towarzysz... porucznik René de Rieu!...
— Dziękuję, dziękuję z całego serca!... ale skoro mnie kochacie, to musicie wypić jeszcze na jednę intencyę.
— Na jaką?... zapytano chórem.
— Zdrowie kapitana okrętu Renégo de Rieux... zawołał margrabia, bo właśnie Jego królewska mość, w niewyczerpanej swojej łaskawości, raczył mi udzielić ten wysoki stopień... dzisiaj wieczór otrzymałem nominacyę...
Musimy zaznaczyć, że wiadomość tę przyjęto bez cienia zazdrości, z radością i zapałem.
Wszyscy koledzy powstali, rzucili się do młodego człowieka, ściskali go za ręce i całowali, powtarzając na wszystkie tony:
— Niech żyje król!.. Niech żyje René de Rieux!...
Oznaki tak szczerej sympatyi, wzruszyły do głębi młodego marynarza, ze łzami też w oczach i drżącym głosem dziękował znowu swoim towarzyszom.
— Panowie... powiedział, kiedy się trochę uspokoił i kiedy zapanował nad wzruszeniem... wielkie jest szczęście, które mnie tu spotkało, ale większe jeszcze czeka mnie w Paryżu. Skoro za kilka miesięcy powrócę do was, będę miał honor przedstawić was, jako najlepszych przyjaciół moich, pani markizie de Rieux, mojej. żonie... Zrozumiecie moję radość, gdy powiem wam, że kocham, ubóstwiam raczej od lat trzech tę, która niezadługo nosić ma nazwisko moje... Utrzymują, że niepodobna jest znaleść na świecie człowieka zupełnie szczęśliwego... Ja jestem żyjącem zaprzeczeniem tej niby niewzruszonej prawdzie... Szczęście moje jest upajające, zupełnie nie pragnę niczego więcej...
Przerwał mu te słowa dziwny wypadek.
Od paru chwil słychać było na bruku wybrzeża podkowy konia pędzącego galopem.
Tentent zbliżał się z fantastyczną szybkością.
Nagle koń, zapewne długim biegiem wycieńczony, potknął się na cztery nogi i padł, wydając ostatnie rżenie. Zmieszało się ono jednocześnie z bolesnym okrzykiem ludzkim.
— I znowu zapanowała cisza, przerywana lekkim tylko szmerem wzburzonego morza.
Pan de Rieux i jego towarzysze otworzyli okna i wychylili się na wybrzeże.
Człowiek i koń leżeli wyciągnięci jeden obok drugiego na bruku.
Koń rzucał się konwulsyjnie, człowiek nie dawał znaku życia.
— O!.. szepnął de Rienx, to okropne!... ten nieszczęśliwy zabił się, spadając!... Chodźmy mu dopomódz, jeżeli czas jeszcze...
Ale już brama hotelowa została otwartą i kilku służących krzątało się około zemdlonego, czy zabitego człowieka.
Podniesiono go i przeniesiono do domu.
Rieux chwycił za dzwonek i zadzwonił.
Garson natychmiast się ukazał.
— Idź-no zobacz... powiedział doń pan de Rieux i przyjdź nam zaraz powiedzieć, czy ten człowiek żyje i czy nie jest ranny?
— Chłopak zbiegł na dół i za chwilę powrócił.
— I cóż?... zapytał de Rieux.
— Jest, panie markizie, wszelkie prawdopodobieństwo, że ten człowiek żyje... nie rusza się wprawdzie, ale oddycha... Oglądają mu ręce i nogi, ale nie są połamane... Na głowie także niema żadnej rany...
— Co to za człowiek?...
— Jakiś służący z jakiegoś wielkiego domu, z pod pokładów błota i kurzu, jaki go pokrywa od stóp do głów, jak gdyby zrobił przynajmniej sto mil nie zsiadając z siodła, widać doskonale liberyę. Na guzikach ma przepyszny herb z koroną, a w kieszeni kamizelki pełno złota!...
— Czy troskliwie nim się zajmują?...
— Bardzo troskliwie, panie markizie, dwóch kuchcików nacierają mu skronie wodą, a kucharz przytyka ocet do nosa.
— Czy koń zabił się na miejscu?
— To samo, coby się zabił... nieszczęśliwe stworzenie ma nogi strasznie pokaleczone i z pewnością nic z niego nie będzie...
— Czy to koń pański?...
— Nie, panie markizie, pocztowy...
— Dobrze... zainteresował mnie bardzo ten biedak, skoro więc przyjdzie do siebie uprzedź mnie o tem.
Oficerowie uspokojeni o następstwa wypadku, powrócili do rozmowy nagle przerwanej i zaczęli zasypywać de Rieuxa pytaniami o jego narzeczoną.
Odpowiadał im na wszystko z niesłychaną uprzejmością, ale ani raz jeden nie wymówił nazwiska Janiny de Simeuse.
Niepokalane imię jego przyszłej, nie mogło się rozlegać wśród młodzieży szampanem podnieconej.
Upłynęło z pół godziny jeszcze i północ wybiła.
Goście de Rieuxa zamyślali już uścisnąć po raz ostatni rękę świeżo kreowanego kapitana, gdy w tem drzwi się otworzyły i ukazał się posługujący chłopak.
— Panie markizie... rzekł, ten człowiek przyszedł do przytomności i mówi...
— A cóż powiedział?...
— Chce się widzieć z panem markizem.
Wiadomość tę przyjęto ogólnym wybuchem śmiechu, bo ją za szczyt naiwności uznano. . Rieux tylko pozostał poważnym.
— Ten człowiek pyta się o mnie?... powtórzył. To niepodobna!... musiałeś źle chyba słyszeć, albo źle zrozumiałeś...
— Niech mi pan markiz raczy wybaczyć... ale dobrze go słyszałem i doskonale zrozumiałem... Otworzył oczy... rozejrzał się do okoła, i zamiast odpowiedzieć na pytanie kucharza: Jak się czujesz, mój poczciwcze.. zawołał: Proszę mnie zaprowadzić do markiza Renégo de Rieux!...
I chciał powstać na nogi, ale widocznie bardzo jest jeszcze osłabiony, bo upadł zaraz z powrotem.
Wtedy ja się odezwałem: — Pan markiz jest tutaj... rzekłem, a ów człowiek odpowiedział: — Tutaj?... to chwała Bogu!... Leć i powiedz panu de Rieux, że jestem potłuczony i nie mogę pójść do niego... Niech przyjdzie... czekam na niego... należę do służby księcia de Simeuse.
Zrobiłem, jak chciał, i przyszedłem do pana markiza.
Jeszcze chłopak nie dokończył, gdy René opanowany instynktownym przestrachem, był już na schodach.
W jednej chwili znalazł się w dolnej sali, w której wierny służący spoczywał na zaimprowizowanem łóżku, składającem się z dwóch materaców położonych na podłodze.
Chciał go zapytać, czego sobie życzy od niego, ale Antoni podał mu zaraz list Janiny i powiedział:
— Przeczytaj pan, panie markizie... tylko prędko...
René rozdarł kopertę, przebiegł oczami pierwsze wyrazy i zachwiał się, jakby piorunem rażony.
Przeczytał jednakże wszystko.
Ręce mu drżały, twarz bladła, ale ani jedna łza nie wypłynęła z suchych oczu, błyszczących metalicznie.
Gdy skończył, wtedy głosem trudnym do poznania, głuchym chrapowatym, jaki często zjawia się w chwili konania, zawołał tylko:
— Konia!... konia!... niech mi przyprowadzą konia!...
Służący pobiegli do stajni, ale René ich uprzedził, odwiązał własnemi rękami pierwszego z brzega rumaka, osiodłał go, skoczył na siodło i przeleciał przez miasto niby huragan, zaznaczając drogę swoję masami iskier, krzesanych kopytami bijącemi w kamienie.
Za miastem zamiast zwolnić, przyśpieszył biegu, używając w tym celu zamiast szpicruty t. z. rożenka oficera marynarskiego.
Wiele na drodze z Brest do Paryża zamordował wierzchowców, sam tego nie wiedział.
Na wyjezdnem miał zaledwie kilka luidorów w kieszeni, to też zabrakło mu ich bardzo prędko.
Nie zważał na to wcale.
Przeszkody usuwał teraz groźbą, a w razie potrzeby i siłą, i gdyby był trafił na opór silniejszy jaki, byłby bez wahania, bez najmniejszego wyrzutu sumienia, położył trupem, sprzeciwiającego mu się zuchwalca.
W siedmdziesiąt dwie godzin od chwili, gdy panna de Simeuse położyła podpis swój na liście wzywającym Renégo, ten ostatni wjeżdżał już do Paryża.
We dwadzieścia godzin po wyjeździe wiernego sługi z listem do Renégo, panna de Simeuse skinęła na matkę, która przy niej czuwała nieodstępnie.
Choroba biednego dziecka czyniła od wczoraj gwałtowne postępy.
Janina nie mogła już teraz nawet przy pomocy księżnej unieść się na łóżku.
Głos jej stał się szeptem zaledwie dosłyszanym.
Potrzeba było pochylić się nad nieszczęśliwą i ucho do jej ust przykładać, ażeby się dowiedzieć, co mówi.
— Słucham cię, córko najdroższa, powiedziała pani de Simeuse, całując męczennicę:
Janina szepnęła:
— Już zaraz skończy się wszystko, dobra mateczko moja... Już was zaraz opuszczę... René przybędzie za późno... Cieszy mnie myśl, że przyjedzie... Będziecie mówić z nim o mnie... Pocieszy was swoją obecnością... Złagodzi cierpienia wasze... A chyba pierwsze to będzie zmartwienie, jakie wam sprawię, mamusiu... Wszak prawda?...
Księżna nie miała siły na odpowiedź.
Janina mówiła dalej:
— Proszę cię, matko moja, powiedz Renému, że go bardzo kochałam i że byłabym go bodaj uczyniła szczęśliwym, gdyby pan Bóg pozwolił mi był zostać jego żoną... Niech zachowa mój portret... ten skromny mały medalion... który mi pozwoliłaś dać mu przed rokiem... Niech nosi go na piersiach jak talizman... Znam ja serce i duszę Renégo... Wiem, że pozostanie wiernym mojej pamięci... jestem oto spokojna... Teraz, matko, nadchodzi chwila rozstania... pożegnajmy się zatem...
— Nie!... wykrzyknęła pani de Simeuse z głośnem łkaniem. Nie chcę... Jeżeli Bóg cię zabierze, to i ja pójdę za tobą...
— Trzeba ci żyć, mateczko!... odrzekła Janina stanowczo, trzeba ci żyć dla biednego ojca. Obecnie tylko ty jedna pozostaniesz mu na świecie...
Cóżby się z nim stało, sierotą?... Nie masz go prawa opuszczać...
Księżna chwyciła się za głowę z rozpaczą.
Janina mówiła dalej:
— Pan Bóg ulitował się nademną i tchnął we mnie od wczoraj rezygnację... Zgadzam się z wolą Jego świętą... Czuję się najzupełniej spokojną, widzę, że daleko łatwiej jest umierać, aniżelim myślała... W tej chwili, kiedy to mówię, tak jest mało życia we mnie, że nie żałuję go prawie... Trzeba mi zapomnieć o ziemi, a wznieść się myślą ku niebu... Trzeba obmyć duszę z grzechów, ażeby czysta stanęła przed sędzią Najwyższym... Proszę cię, dobra mateczko, każ mi sprowadzić księdza.
Pani de Simeuse spełniła natychmiast to pobożne życzenie córki.
Siwowłosy starzec, proboszcz parafii sąsiedniej, klęczał wkrótce przy łóżku chorej.
— Bóg rozgrzesza cię przez usta moje i błogosławi ci... szepnął ksiądz, po wysłuchaniu umierającej.
A wychodząc, rzekł sam do siebie:
— Dusza tego dziecka, to dusza anioła...
Janina po spowiedzi wyraziła życzenie, aby cała służba zebrała się przy niej.
Kiedy zeszli się kobiety i mężczyźni, Janina poprosiła księżnej, ażeby w imieniu jej, prosiła wszystkich o przebaczenie, jeżeli niechcący wyrządziła kiedy komu przykrość jaką.
Pani de Simeuse głosem przerywanym od płaczu, powtórzyła słowa córki.
Służba nie mogła odpowiedzieć inaczej, jak tylko łzami.
Kilku z najdawniejszych domowników upadło przy łóżku na kolana i całowali drżącemi usty białą kołderkę, okrywającą młodą ich panią.
Na widok tego rozdzierającego obrazu najtwardsze serce byłoby się zakrwawiło.
Ale w tym domu, serc z bronzu nie było wcale.
Luc, Perina i Carmen byli nieobecni, nie widzieli swojego dzieła.
Pozostawszy sama z rodzicami, Janina uśmiechnęła się do nich łagodnie.
Ujęła ich ręce i położyła na sercu.
Po chwili głowa jej wolno w tył opadła, powieki się przymknęły.
Zdawało się, że usypia.
Upłynęło parę minut.
Nagle książe i księżna zadrżeli i spojrzeli na siebie z przerażeniem, poczuli, że ręka Janiny lodowacieje, że cera staje się marmurową.
Ale może im się to tylko tak wydaje... może to złudzenie tylko...
Pani de Simeuse, drżąc konwulsyjnie, pochyliła się nad córką, przyłożyła usta do jej czoła i skamieniała prawie.
Z usteczek biednego dziewczątka, żaden oddech nie wychodził.
— Dziecko moje!... krzyknęła przerażona matka, dziecko moje, czy ty mnie słyszysz?.. Odpowiedz mi!... Janino!... obudź się na Boga!... ja się boję snu twego.
Żadnego poruszenia, żadnego słowa odpowiedzi.
Okropna rzeczywistość ukazała się jasno księżnej.
Stanęła przed panem de Simeuse, niby strzaskana statua Macierzyństwa i głośno po dwa razy krzyknęła:
— Nie mamy już dziecka!... nie mamy już córki naszej...
Padła w objęcia starca i wybuchła głośnym płaczem.
Nazajutrz kaplica domowa w pałacu Simeusów, obita białemi draperyami, usiana srebrnemi gwiazdami, przemienioną została w kaplicę żałobną.
Setki świec paliło się w około katafalku, na którym zwłoki spoczywały.
Janina biało ubrana, z wieńcem róż nad czołem, z rączkami na piersiach złożonemi, leżała w otwartej trumnie.
Śmierć, zrobiwszy swoje, uszanowała delikatne rysy dziewicy.
Pomimo woskowej bladości nigdy panna de Simeuse piękniejszą chyba nie była.
Wyglądała na anioła powracającego w niebiosa.
Kilkanaście już godzin leżała w trumnie, a mimo to wyglądała jak żywa, przy spokojnym wyrazie twarzy, przy czarownym uśmieszku i na wpół otwartych usteczkach.
W pośród światła świec pachnących, Janina zdawała się zasypiać głęboko.
Niestety... godzina przebudzenia nigdy nie miała nastąpić.
Śmierć aż nadto pewną była.
Sławni lekarze, którzy nie byli w stanie ocalić nieszczęśliwej, potrafili przynajmniej skonstatować, że dusza uleciała z ziemskiej panny de Simeuse powłoki.
Po jednej i drugiej stronie katafalku księża odprawiali modły za umarłą.
Brama pałacowa otwartą została na rozcież.
Szlachta, panowie, noszący najsławniejsze nazwiska, i damy dworskie, wszystko to przychodziło uklęknąć obok prostych ludzi i biednych kobiet.
Równość chrześcijańska, równość wobec śmierci, panowała tu teraz bezwzględnie.
Po za draperyą w zagłębieniu kaplicy, ukryci przed wszystkiemi, książe i księżna rozpaczali w strasznej boleści swojej, w boleści tem okrutniejszej, że nie objawiała się ani krzykiem, ani łzami.
Upłynął cały dzień i noc cała.
Pan de Simeuse i jego żona chcieli czuwać i modlić się z kapłanami.
Stary, wierny sługa błagał ich, ażeby trochę wypoczęli i i trochę się posilili.
Nie odpowiedzieli mu nawet.
Następnego dnia rano odbyła się scena rozdzierająca.
Koń cały okryty pianą i poraniony ukazał się na pochyłości góry św. Genowefy.
Biedny wierzchowiec padł na rogu ulicy Clovis, tak, jak padł koń służącego Simeusów na wybrzeżu Brest.
Jeździec z gołą głową, blady, pod warstwą kurza, jaka mu twarz pokrywała, miał na sobie mundur błotem cały poplamiony.
Był to René de Rieux.
Rzucony o dziesięć kroków na bruk, zerwał się szybko, doleciał do bramy, minął podwórze i krokiem chwiejnym, niepewnym wszedł do pałacu.
Zatrzymał się przed lokajem, który mu się przypatrywał ze zdumieniem i zapytał głosem nie ludzkim:
— Czy żyje jeszcze?...
Lokaj nie znał lub nie poznał wcale markiza, a zaniepokojony tem szczególnem zjawiskiem, uciekł, nie odpowiedziawszy ani słowa.
René przeszedł kilka pustych pokoi.
Ta pustka serce mu mroziła.
— Śmierć zagościła w tym domu!... rzekł do siebie ponuro. Pan Bóg nie ulitował się nademną!...
Doszedł do kaplicy, uchylił białej draperyi i wszedł do środka.
Wiemy, jaki mu się widok przedstawił.
Zobaczył narzeczoną spoczywającą w trumnie.
Obezwładniony tym widokiem, tą pewnością, spiorunowany tym ciosem okropnym, który mu łamał życie, poczuł, że go siły opadają.
Padł na kolana, uderzył czołem o kamienną posadzkę, a ręką zaciśniętą rozdzierał sobie piersi, wołając gorączkowo:
— Janino jestem!... przyjechałem!... dla czegoś nie czekała na mnie?.. Janino, ja się połączę z tobą... Odeszłaś, więc i ja idę za tobą...
I w napadzie szaleństwa, zapominając o tem, gdzie się znajduje, pochwycił za sztylet i uderzył się w piersi.
Powiedzieliśmy, że siły go opuściły.
Z gorączki i fatygi ręce mu drżały, to też źle skierowana broń, przeszyła ubranie i zaledwie zadrasnęła ciało.
Krew popłynęła jednakże.
René chciał zadać sobie nowe pchnięcie i szukał serca.
Ale jeden z księży pochwycił go za rękę i powiedział:
— Synu mój, chciałeś popełnić wielką zbrodnię. Pamiętaj, żeś w obecności Boga, który zabrania ludziom pozbawiać się życia.
Przywrócony do przytomności prostemi temi słowy, młody marynarz wypuścił sztylet z ręki i wyszeptał:
— Więc żyć trzeba!... żyć!... po co?... Cóż ja będę robił teraz na świecie?...
— A my jednakże żyjemy, moje dziecko... odpowiedział uroczyście książe de Simeuse, który poznał głos Renégo i zbliżył się doń w tej chwili.
De Rieux rzucił się w objęcia starca.
Dwa szlachetne serca, dwie ogromne boleści, zrozumiały się doskonale.
— Dziecko moje, mówił pan de Simense, chodź ze mną, księżna jest tam...
Rozpacz zabija nieszczęśliwą matkę... Twoja obecność pocieszy ją może. — Dobrze pójdę, mój ojcze... ale pozwól mi uklęknąć najprzód przed aniołem, muszę nabrać trochę odwagi i rezygnacyj.
Pochylił się u stóp katafalku i przez kilka minut modlił się gorąco i płakał po cichu.
Nareszcie powstał i poszedł za panem de Simeuse.
Księżna podniosła na niego oczy zagasłe.
Podała mu rękę i dała znak, żeby siadł przy niej.
— O jakże cię ona kochała, rzekła po chwili.Nad życie cię kochała!... Moje serce macierzyńskie prawie że zazdrościło tego przywiązania... Teraz już nie nasza ona... Śmierć nam ją zabrała!... Zabrała ją nam na zawsze!... Na zawsze... na zawsze... Umilkły usta, które na mnie „matko“ wolały, nie uśmiechną się już nigdy do mnie rozkosznie... Nie bije już to drogie, kochające, złote serce... Patrzyłam na umierające dziecko, a sama żyję jeszcze... Czy ty to rozumiesz, René?... Bo ja pojąć tego nie mogę...
Pan de Rieux szlochał.
Księżna powtórzyła po raz drugi:
— Nie... nie... ja tego nie pojmuję...
Wymówiła jeszcze kilka wyrazów urywanych i niezrozumiałych.
Opuściła głowę i zagłębiła się w ponurem milczeniu.
W tej chwili kareta zatrzymała się przed bramą pałacową i wysiadł z niej baron Luc de Kerjean.
Luc minął puste pokoje, jakie przechodził René Rieux i tak samo jak tamten znalazł się w kaplicy żałobnej.
Na twarzy miał wyraz głębokiej melancholii, ukląkł przy katafalku i zdumiał wszystkich długą modlitw, a pobożną i korną postawą swoją.
Po godzinie wyszedł i poprosił starego kamerdynera, ażeby uprzedził księcia, iż pragnie się z nim zobaczyć i porozumieć.
Ambroży poszedł z tą misyą, ale powrócił za raz z oznajmieniem, że pan de Simeuse pogrążony w głębokim smutku, nie jest w stanie przyjąć nikogo, nie wyłączając tak nawet zaufanego, jak baron, przyjaciela.
— O! panie baronie, dodał stary, poczciwy sługa, książe pan prawdziwie godnym jest pożałowania... Zaledwie go poznaję, tak się zmienił przez te dwa dni okrutnie... Nie przeżyje tego... na pewno... i księżna... biedna kobieta... także zaledwie się porusza... Patrzeć na nich, to serce się doprawdy kraje...
— Czy księstwo sami?... zapytał Kerjean.
— Nie, panie baronie... Pan René jest z niemi także...
— Pan René?... powtórzył Luc pytająco.
— Markiz de Rieux, narzeczony naszej świętej zmarłej panienki, odpowiedział Ambroży. Przyjechał z Brest przed trzema godzinami. Spodziewał się zastać jeszcze pannę Janinę... Doprawdy strach patrzeć na niego. Dałbym głowę, że oddałby za nią ostatnią kroplę krwi!... Biedna panienka, tak ją wszyscy kochali!...
Dowiedziawszy się, że markiz de Rieux przybył do Paryża i znajduje się w pałacu, Kerjean mimowoli zmarszczył brwi, a czarna chmura przemknęła mu po twarzy.
Zaraz się atoli uspokoił.
— Ambroży, rzekł, ja potrzebuję koniecznie choćby napisać do księcia.
— To niech pen baron raczy pójść za mną, powiedział kamerdyner i poprowadził Luca do gabinetu pana de Simeuse.
Nędznik usiadł przy biurku i po chwilowym namyśle napisał co następuje:
„Niezmiernie tylko ważny powód zmuszą mnie do tego, aby wbrew wszelkim konwenansom prosić Waszej Książęcej Mości o zobaczenie się ze mną w podobnej chwili.
„Boleść państwa za dobrze pojmuję, za serdecznie podzielam, żebym silił się pocieszać Was próżnemi słowy.
„Śmierć ma głębokie tajemnice.
„Adepci zaginionej wiedzy pozostawili różne sekrety, które kładą nieraz w ręce nieumiejętne moc prawie cudowną.
„Pewne przepowiednie, które uważano za kłamliwe, spełniały się w chwili właśnie, kiedy je uważano za niemożliwe.
„O pannie Janinie de Simeuse, o córce pańskiej chcę mówić.
„Radość i szczęście zrozpaczonej matki zależy może od rozmowy, o jaką upraszam.
„Nie wybaczyłby sobie Książe nigdy a nigdy, gdyby mnie wysłuchać dziś nie raczył.
„Ośmielam się zatem oczekiwać z całą ufnością, proszę wierzyć w głęboki mój szacunek i poświęcenie bez granic.
Włożył w kopertę ten bilecik zagadkowy i polecił oddać go zaraz panu de Simeuse.
— Jeżeli nie będzie chciał przeczytać, mówił do siebie Luc, i nie przyjdzie, co zrobić?... Zbrodnia w takim razie została popełniona napróżno!... ale on przyjdzie, przyjdzie niezawodnie...
Oczekiwanie barona nie trwało długo.
Pan de Simeuse wszedł zaraz prawie do gabinetu blady i zmieniony straszliwie.
Ujął za rękę Luca i uścisnął go czule.
Usiadł potem w fotelu, bo nie mógł utrzymać się na nogach i dał znak gościowi, żeby zajął miejsce obok niego.
— Moje dziecko, szepnął po chwili, przepraszam, że nie przyjąłem cię od razu. Wiesz, że cię kocham i rad widzę, ale tak cierpię, tak jestem złamany na duszy i ciele, że mi wybaczyć należy... Chciałeś się widzieć ze mną, jestem gotów słuchać cię z całą uwagą, mów.
— Pozwoli mi, mości książe, zapytać się naprzód, czy przeczytał list, jaki miałem zaszczyt mu przesłać.
— Przeczytałem, ale chyba nie zrozumiałem, bo w pomieszanym moim rozumie, wyobraziłem sobie, jako jesteś zdania, iż jest możność stanąć do walki ze Śmiercią już nastąpioną. Niedorzeczne to, ale cóż chcesz, głowa moja tak osłabiona!... Musiałem źle przeczytać zapewne...
— Dobrześ książe przeczytał i dobrześ zrozumiał, odparł Kerjean poważnie.
Pan de Simeuse zwrócił na swojego interlokutora pełne obawy spojrzenie.
Patrzył nań jak na waryate, którego pomieszanie nagle się objawiło, |
Luc wytrzymał to spojrzenie i potaknął głową w sposób mający znaczyć:
— Trzymam się tego, co powiedziałem.
— Szlachetnym jesteś,.. wiem o tem... powiedział książe, wierzę więc, żeś nie po to przyszedł do tego smutnego domu, aby szydzić z boleści nieszczęśliwego starca... Wytłomacz się więc, na Boga... Powiedz, co za dziwne, szalone, przynosisz mi nadzieje?...
— Mości książe, odrzekł Kerjean, radość tak samo, jak i boleść zabija. Czy będziesz dość silny, na wytrzymanie gwałtownej radości?...
— O jakiej mówisz radości!... Co może być dla mnie radosnem na tym świecie...
— Jednakże...
— Janina nie żyje... wieczna więc żałoba trwać będzie w mojem sercu...
— Jednakże... powtórzył Kerjean.
Pan de Simeuse wstrząsnął się jak trup zagalwanizowany.
— Odkryj mi znaczenie słów twoich tajemniczych, oświeć mi te ciemności.
— Mości książe, powiedział baron, podwójna wszak była przepowiednia. Groziła pannie de Simeuse śmiertelnem niebezpieczeństwem, ale mówiła także, że ja, ja jeden mogę to niebezpieczeństwo usunąć...
— Czy byłbyś jednym z adeptów tej tajemniczej wiedzy, o której w liście wspomniałeś?... czy posiadałbyś jeden z sekretów cudownych?...
— Może... odparł lakonicznie baron.
Postać księcia w tej chwili przeistoczyła się zupełnie.
Wyprostował się dumnie.
Żywa czerwoność zastąpiła śmiertelną bladość.
Dziwny ogień zabłysnął w zagasłych oczach.
Widocznem było, że biedny starzec, pomimo całej swojej niewiary, czepiał się ślepo niedorzecznej nadziei.
— Synu mój!... zawołał błagalnie, miej litość nademną!... Ja słuchając cię, rozum tracę... Czaję, że nie powinienem ci wierzyć, a jednakże serce mi drży, a dusza się ożywia... Jeżeli radość ma mnie zabić, nic to nie szkodzi!... Jestem na wszystko przygotowanym!... Mów! mów!... co możesz dla nas uczynić?...
— Mogę, odrzekł Luc poważnie i z przekonaniem, mogę wrócić państwu córkę...
De Simeuse wzniósł w górę ręce i oczy z nieopisaną radością, ale trwało to jedno mgnienie tylko.
Ręce zaraz mu opadły, oczy spochmurniały.
— Czy mi nie wierzy książe?... zapytał baron.
— Jakże mam wierzyć, niestety!... Sam siebie łudzisz, mój drogi... Czyż można co ze śmiercią poradzić?...
— Wiem o tem, ale...
— Ale co?...
— Ale pańska córka nie umarła... dokończył baron.
Pan de Simeuse uśmiechnął się boleśnie,
— Od dwóch dni, jęknął, Janina leży w trumnie, od dwóch dni doktorzy wypowiedzieli ostatnie fatalne słowo...
— Doktorzy powiedzieli prawdę, zapatrując się z punktu nauki, jaką posiadają. Ale ja wiem rzeczy, o których ani pojęcia nie mają... I przysięgam... na moję wiarę chrześcijanina, na mój honor szlachecki, przysięgam, że nie tylko mam nadzieję, ale mam pewność tego, co mówię.
— A więc!... wykrzyknął książe, przekonany nagle uroczystością przysięgi, jest powiadasz nadzieja!... Można jeszcze ocalić moję córkę...
Baron skinął lekko głową.
— Powiedz pan to doktorom, odrzekł Kerjean, a wzruszą ramionami i będą mieli racyę. Tak jest, panna de Simeuse może być ocaloną, ale jedna tylko osoba może tego dokonać!... Tą osobą ja jestem, i ja kosztem własnego życia, dokonam tego cudu.
— Kosztem własnego życia!... powtórzył starzec.
— Tak, mości książe,
— I miałbyś odwagę spełnić podobną ofiarę!.. zawołał pan de Simeuse z mimowolnem drżeniem.
Kerjean nie odpowiedział na to pytanie.
— Mości książe, rzekł po chwili, pozwól opowiedzieć sobie w krótkości, dziwną okoliczność, dzięki której znajduje się w rękach moich ta moc niesłychana.
Pan de Simense skłonił się życzliwie.
— Pradziadek mój, zaczął Kerjean, bretończyk starej daty, zbudowany był, jak mówi pospólstwo, z wapna i piasku, czyli wykuty z granitu... Ożenił się w dwudziestym piątym roku życia i przez piętnaście lat żył przykładnie ze swoją żoną, ale nie miał potomstwa... W tym czasie zmarła barowa de Kerjean. W pięć lat po jej śmierci, pradziad mój zachorował tak niebezpiecznie, że lekarze po trzech dniach, zdeklarowaji, iż nic z niego nie będzie.
Nakryto go tedy płótnem, dano gromnicę w rękę i zajęto się przygotowaniami do pogrzebu.
W braku spadkobierców bliższych, zbiegli się dalsi krewni, ażeby rozdrapać pozostałość po nieboszczyku.
Kiedy sukcesorzy, ciesząc się perspektywą obłowu, wyśpiewywali wesoło podczas orgii, jaką sobie zaraz nocą w zamku wyprawiali i kiedy spijali najlepsze wina z piwnic za zdrowie nieboszczyka, stary sługa bardzo przywiązany do mojego pradziadka, oświadczył im, iż sam czuwać będzie przy zwłokach i zamknął się w pokoju ze zmarłym.
Nazajutrz rano mniemany nieboszczyk starzec ośmdziesięcioletni opuścił łóżko, ubrał się, powyrzucał własnoręcznie za drzwi sukcesorów, za prędko używających po nim spadku, poczem zjadł z apetytem śniadanie i wybrał się na łowy.
Utrzymują, że po wskrzeszeniu, wyglądał młodziej o jakie przynajmniej lat czterdzieści, a i książe nie będzie o tem wątpił, gdy mu powiem, iż we dwadzieścia lat później, to jest w setnym roku życia, ożenił się po raz drugi z młodą ubogą szlachcianką i został ojcem chłopaka, który był dziadkiem moim.
Pradziadek umarł w sto czterdziestym roku, wcale nie z choroby i nie na łóżku, ale w skutku spadnięcia z konia w skałach Roscoff.
Spiczasty kawał granitu rozbił mu piersi i położył na miejscu.
Nie odgadujesz jeszcze książe, do czego prowadzę, ale chwila cierpliwości, a wszystko się wyjaśni.
Pan de Simeuse, skinął głową.
Baron ciągnął dalej:
— To, co miało miejsce z moim pradziadkiem, powtórzyło się prawie w ten sam sposób z dziadkiem moim.
Doszedłszy lat siedmdziesięciu pięciu, zachorował i umarł, śmierć skonstatowali lekarze, i przeleżał sobie dziaduś dwadzieścia cztery godzin w trumnie. Ale syn jego chciał sam znowu czuwać przy nim, jak stary sługa przy pradziadku i baron de Kerjean zamiast być nazajutrz pochowanym, został radykalnie uzdrowionym i odmłodzonym, za co wydał wspaniałą ucztę licznym krewnym i przyjaciołom na pogrzeb przybyłym. Do jakiego wieku, by dożył niewiadomo?... wiadomo tylko, że mając lat sto, zginął przeszyty szpadą w pojedynku i że nie wydawał się starszym od swojego przeciwnika, który liczył lat trzydzieści ośm.
Przechodzę do ojca mojego.
Był prawie młodym jeszcze, bo zaledwie lat sześćdziesiąt dwa ukończył, gdy powaliła go nagle choroba śmiertelna. Po kilku dniach, pomimo wszelkich starań, śmierć go zabrała.
Kiedy serce bić mu przestało, kiedy posłyszałem w około siebie, te straszne słowa: „Skończyło się!... baron de Kerjean nie żyje!...“ nie rozpaczałem pomimo wszystkiego!... Wiedziałem o dwóch cudownych uzdrowieniach dziadków moich, przeszłych w legendę w rodzinie naszej i w całej okolicy, wyobrażałem więc sobie, że ojciec mój powróci do życia i rozpocznie nową egzystencyę...
Zostałem sam przy jego łóżku przez noc po katastrofie i co godzina, co minuta, oczekiwałem, że trup się poruszy, że usłyszę słowa z milczących ust wychodzące.
Niestety!... próżne były moje nadzieje.
Brzask dnia przyćmił światło świec, a ojciec leżał nieżywy. Nie mogłem wątpić o tem i trumna ze zwłokami zajęła niebawem miejsce w grobach rodzinnych.
Po kilku dniach ciężkiej boleści, musiałem dopełnić świętego obowiązku, złamania pieczęci testamentu, zawierającego ostatnią wolę nieboszczyka. Do testamentu tego dołączoną była duża koperta do mnie adresowana i flakonik kryształowy, zatkany koreczkiem złotym, a napełniony w trzeciej części jakimś płynem jak krew czerwonym, a przeźroczystym jak rubin roztopiony.
I przeczytałem ze ździwieniem, wzruszony i pomieszany ów list, zawierający niesłychaną tajemnicę...
Tajemnicę tę zaraz książe pozna, bo zaraz już dokończę mojego opowiadania..
Pradziadek mój, był wielkim przyjacielem, sławnego Mikołaja Flamela, najmądrzejszego z astrologów i alchemistów średniego wieku...
Nabył prawa do jego wdzięczności i w zamian za wielką przysługę, dostał dar nieoszacowany, flakonik kryształowy zawierający potrójną dozę eliksiru długiego życia...
— Jeżeli istota ludzka umiera śmiercią gwałtowną, tak objaśnił Mikołaj Flamel pradziadka mojego, dusza przerażona uchodzi w dalekie przestrzenie i stosownie do zasług swoich, albo zostaje towarzyszką aniołów, albo staje się zdobyczą czartów...
Kiedy się zaś umiera z powodu starości, albo w następstwie ciężkiej choroby, dusza z żalem opuszcza ciało i błąka się przez całe trzy dni na ustach tego martwego ciała, w którem krew zastygła i serce bić przestało, ale które zachowuje jednakże jeszcze tajemniczą iskierkę życia, łączącą je z duszą...
Taka była teorya Mikołaja Flamel.
Ażeby więc ożywić ciało i ażeby je odrodzić potrzeba przed upływem trzech dni i trzech nocy zawezwać duszę pewnemi szczególnemi zaklęciami, przekazanemi przez mego pradziadka dziadkowi mojemu, i potrzeba wlać w usta zmarłego stosowną ilość eliksiru długiego życia...
Dusza powraca wtedy natychmiast do ziemskiej powłoki swojej, serce bić, krew krążyć w żyłach zaczyna, jednem słowem, życie powraca...
Dla pradziadka mego zużyto pierwszą część płynu, dla dziadka drugą... trzecia pozostała dla mojego ojca...
W ostatnim liście swoim, pełnym rezygnacji i uczucia, oznajmia mi on to wszystko i dodaje: „Kiedy przyjdzie ostatnia moja godzina, powiem sobie: Żyłem już dosyć!... odchodzę więc bez skargi, bez żalu... ostatnią część eliksiru tobie, syna pozostawiając!...
Niech wierny przyjaciel, albo syn twój, jeżeli będziesz miał syna, uczyni dla ciebie to, co ja dla swojego ojca uczyniłem... Skorzystaj bez skrupułu z tego ostatniego daru i pamiętaj o starcu, który cię kochał gorąco, i który umierając pozostawia ci drugie życie...
Teraz książe wie już wszystko, teraz zrozumiał zapewne, dla czego mówiłem z taką pewnością siebie...
Panna de Simeuse żyje jeszcze, ale tylko ja jeden mogę ją ocalić...
Kerjean umilkł.
— Tak!... wykrzyknął książe, tak, masz zupełną racyę i teraz dopiero ognistemi zgłoskami widzę prawdę wypisaną przed oczyma!... gwiazdy nas nie omyliły... podwójna przepowiednia sprawdza się zupełnie... ale czy przeprowadzisz ją do końca?... Czy ocalisz Janinę?... Nie odpowiadasz mi na to... a jednakże byłoby to okrutnem, o! bardzo okrutnem z twojej strony, gdybyś chciał mi powiedzieć: Mogę ci oddać dziecię twoje... mogę... ale nie uczynię tego!...
— Mości książe, odparł baron tonem stanowczym, życie pańskiej córki jest wyłącznie w pańskiem ręku!... Jak jestem szlachcicem, ocalę ją, jeżeli będziesz pan sobie tego życzył...
— Jeżeli będę sobie życzył?... powtórzył pan de Simeuse z zapałem. A więc... dzisiaj, za kilka godzin, Janina ucałuje swoję matkę...
— Tak... jeżeli książe przyjmie warunki moje...
— Warunki?... wyszeptał de Simeuse z nieopisaną trwogą... Stawiasz warunki, ażeby mi oddać moje dziecię?...
Kerjean był od pewnej chwili zupełnym panem położenia.
Wiedział o tem... czuł to doskonale... Książe nie miał już własnej woli obecnie.
Cokolwiek zażąda od niego, na wszystko się zgodzi...
Biedny ojciec złamany na duszy i ciele, zechce za jaką bądź cenę odzyskać nieboszczkę ukochaną.
To też de Kerjean zmienił się odrazu, pokornym był, pełnym szacunku, ale już jako władca przemawiał.
— Mości książe... rzekł w odpowiedzi na ostatnie słowa starca, proszę zauważyć, że ja najpiękniejszą część życia mojego oddaję na ofiarę...
Warunki, jakie panu postawię, są tego rodzaju, iż człowiek taki, jak ja, może je z podniesionem wypowiedzieć czołem, pan zaś może je przyjąć bez zarumienienia...
Książe de Simeuse milczał.
Obawa i zmartwienie malowały się na jego twarzy...
— Czy mam przypomnieć panu, co zaszło pomiędzy nami przed kilku zaledwie dniami?... Niema potrzeby... wszak prawda?... Nie zapomniałeś pan ani o mojej miłości dla panny de Simeuse, ani o prośbie o jej rękę, ani o przyczynie pańskiej odmowy. Nie zapomniałeś pan też zapewne o poświęceniu bez granic, którego, jak mi się zdaje, dostateczne dałem dowody...
— Nie, nie!... wykrzyknął starzec, nie zapomniałem o tem... Byłeś wspaniałomyślnym, dobrym i postąpiłeś szlachetnie!...
— Zrobiłem wszystko, co było w mocy mojej, ciągnął Luc... Przez tyle dni, w ciągu których żadnej nie miałem nadziej, przebywałem obok prześlicznego ukochanego dziewczęcia, której uroda i spojrzenia upajały mnie literalnie... Usiłowałem walczyć ze swoją miłością, ale zostałem pokonany... Starałem się uczucia moje przytłumić, a one zwiększyły się bardziej jeszcze... Ocalę Janinę de Simeuse... ocalę ją z największą rozkoszą kosztem własnego życia... ale przywrócona do życia, musi należeć do mnie... Czy mi pan oddać ją zechce?...
Książe spodziewał się tej nieuniknionej konkluzyi.
Cios jednak nie mniej był ciężki.
— Co ja ci mogę odpowiedzieć, mój kochany baronie?.. w jakiem ty położeniu mnie stawiasz?... Ciężko to i boleśnie dla ojca wybierać pomiędzy życiem dziecka a szacunkiem dla danego już raz słowa... Janina żyjąca nie należy do mnie... przyrzeczoną jest markizowi de Rieux... wiesz przecie o tem...
— Mości książe... odpowiedział chłodno baron, każde poświęcenie ma także pewne granice... Miłość taka, jak moja, bardzo jest naturalnie zazdrosną... Nie oddam połowy mojego życia za to, ażeby rzucić ukochaną w objęcia rywala... Jeżeli markiz de Rieux potrafi ocalić narzeczoną, niechajże to uczyni!... Jeżeli ja ją ocalę, to tylko dla tego, żebym ją dla siebie pozyskał...
— Więc nie miałbyś litości i pozwoliłbyś umrzeć mojej córce, gdybym nie cofnął słowa danego markizowi?... zapytał książe.
— Stanowczo tak!... Wolę kochać Janinę nieżyjącą, niż widzieć ją żywą, należącą do innego...
— A jeżeli zgodzę się na żądanie twoje?...
— W takim razie uściskasz pan córkę swoję niebawem.
— Baronie de Kerjean, uczciwość nakazuje mi być otwartym względem ciebie i powiedzieć ci wszystko... Janina raz już zapytywana przez matkę, odpowiedziała, że woli raczej umrzeć, niżeli zdradzić przysięgę Renému de Rieux złożoną. Jeżeli wskrzeszona odmówi spełnienia przyrzeczeń moich, nie będę mógł być odpowiedzialnym za nie.
Luc odpowiedział z uśmiechem:
— Uspokój się, mości książe, eliksir Mikołaja Flamela działa tak dobrze na serce jak i na ciało... Panna de Simeuse obudzi się wolna od wszelkiej miłości, a wdzięczność może ją skłoni na moję następnie stronę... Przyrzekam panu wreszcie, że usunę się natychmiast, jeżeli panna Janina, powrócona do życia, nie zechce przyjąć ofiary mojej dobrowolnie...
Długie po tych słowach zapanowało w saloniku milczenie.
Książe pogrążył się w głębokiej, bolesnej zadumie.
Kerjean przemówił pierwszy.
— Mości książe... rzekł, jak się pan decyduje?...
— Narzeczony Janiny jest w pałacu... szepnął de Simeuse.
— Wiem o tem... oświadczył baron.
— Udam się du niego... rzekł książe, upadnę przed nim na kolana i błagać będę, ażeby zwrócił mi słowo moje... Młodzieniec to pełen szlachetneści... zgodzi się napewno... a wtedy będę miał prawo powiedzieć: Ocal moję córkę i połącz się z nią na zawsze...
— Będę zatem oczekiwał tutaj na księcia.
Pan de Simeuse oddalił się z duszą szarpaną dwoma sprzecznemi uczuciami: nieopisaną radością i smutkiem głębokim.
Księżna i René siedzieli w tem samem miejscu po za draperyą w kaplicy. Nawet na modły sił im już zabrakło.
Książe pochylił się ku pani de Simeuse.
— Blanko... szepnął jej pocichu, i ty René... bądźcie łaskawi pójść za mną...
Markiz powstał natychmiast.
Pani de Simeuse zapytała słabym głosem:
— Dla czego oddalamy się od naszej córki?...
— Chodźcie... powtórzył książe.
Matka i narzeczony Janiny zastosowali się do żądania i znaleźli się niebawem w małym saloniku.
Kiedy książe miał zacząć mówić, zrozumiał dopiero cały ciężar obowiązku, jaki przyjął na siebie.
Jak tu się wziąć do tego, ażeby powiedzieć temu szlachcicowi, temu kuzynowi, którego się synem nazywało i którego kochało się i kocha jak syna:
„Ciesz się i płacz zarazem, mój René... Narzeczona, którą masz za umarłą, zostanie przywróconą do życia, ale będzie straconą dla ciebie. Muszę cię prosić o zwrot słowa, jakie odemnie otrzymałeś, muszę je dać innemu...“
Najlepiej chyba opowiedzieć panu de Rieux wszystkie wypadki zaszłe od urodzenia Janiny i od chwili przepowiedni wyrzeczonej w mieszkaniu przy ulicy l’Estoufade, potwierdzonej w noc tłustego czwartku, a obecnie w tak okrutny sposób sprawdzonej.
Tak zrobił pan de Simeuse.
Powiedział o tym dziwnym związku tajemniczym, przez który Luc de Kerjean miał odegrać główną rolę w przeznaczeniu młodej dziewczyny — i zakończył dosłownem prawie powtórzeniem rozmowy, jaką miał przed chwilą z baronem.
Nie będziemy silić się wcale na to, aby opisać, co się działo w sercu i duszy księżnej, gdy słuchała ostatnich słów tego opowiadania, nie potrafimy oddać rozdzierającego okrzyku, jaki się wydobył z ust nieszczęśliwej matki na myśl, że może odzyskać córkę,
René de Rieax cierpiał, o ile tylko człowiek wycierpieć może.
Żadne katusze nie wyrównały męczarni, jaką przechodziła w tej chwili jego dusza.
A jednakże nie zawahał się ani na chwilę.
Nakazał milczenie uczuciu i zazdrości, i nie czekał wcale na ową prośbę, jaką pan de Simeuse miał wnieść do niego na kolanach...
— Mój ojcze... zawołał, zwracam ci słowo twoje... Wiesz, że kocham Janinę nad życie, wiesz, że umrzeć za nią, byłoby największem dla mnie szczęściem... Skoro jednak Pan Bóg tak chce, pochylam czoło z rezygnacyą... Niech Janina będzie dla mnie straconą... niech do innego należy... ale niech żyje... niech żyje przynajmniej!...
Młodemu oficerowi, gdy to mówił, krople zimnego potu wystąpiły na czoło.
Blada twarz jego coraz bardziej jeszcze bladła, rysy zmieniały się coraz straszliwiej.
Wyczerpany nadzwyczajnym wysiłkiem, stracił poczucie życia i boleści i padł prawie bez przytomności w objęcia pani de Simeuse.
Książe pozostawił ich, a sam poszedł do de Kerjeana.
Łotr ten przewidując rezultat rozmowy, czekał cierpliwie.
— Jakąż, mości książe... zapytał, przynosisz mi odpowiedź?...
— Ocal Janinę!... zawołał starzec. Ocal ją i niech będzie twoją...
Oczy barona zajaśniały, twarz mu się wypogodziła.
— Więc Janina przywrócona przezemnie do życia, zostanie moją?...
— Tak... odpowiedział książe.
— Daje mi pan na to słowo swoje szlacheckie?...
— Daję słowo szlacheckie i dotrzymam go święcie...
— Przysięgasz mi pan przed Bogiem?...
— Przysięgam!
— Dobrze, mości książe, ufam panu i zrobię, co przyobiecałem... Dziś jeszcze... przed północą, dziecko, któreście uważali za stracone, będzie znowu radością i dumą waszego domu...
Do wieczora zatem... mości książe, do wieczora...
Powiedziawszy to, baron de Kerjean opuścił pałac de Simeuse, ażeby jak najprędzej dostać się do Czerwonego domu.
W pewne dni burzliwe natura przedstawia się dziwnie przejmująco.
Ciężkie ołowiane chmury pokrywają niebo w jednej chwili.
Światło blade ołowiane nadaje ziemi pozór złowrogi.
Grzmoty się rozlegają, gałęzie drzew z głuchym jękiem biją o siebie.
Nagle z pomiędzy chmur wychyla się promień słońca i obrzuca dobroczynnem światłem swojem wzgórza i doliny.
Smutny krajobraz naraz się zmienia. To co było ponurem, uśmiecha się, to co było zakrytem, staje się widzialnem znowu.
Żadne inne porównanie nie potrafiłoby dać lepszego pojęcia o przejściach z największej rozpaczy do radości bezbrzeżnej, jakiej ulegli książe i księżna do Simeuse po tem, co od Luca de Kerjeana usłyszeli.
To wierzyli ślepo jego słowom i obietnicom i wyobrażali sobie, że już ściskają w objęciach Janinę wskrzeszoną, te znów opanowywało ich gorzkie zwątpienie i niewiara, czy de Kerjean sam się nie łudzi co do swojej tajemniczej siły, i czy nie każe im podzielać szalonych, niepodobnych do urzeczywistnienia, fantastycznych urojeń.
Wpadli w otchłań rozpaczy, ażeby znowu po chwili śnić najpiękniejsze nadzieje.
Męczarnie te zwiększały się co godzina.
Nad wieczorem pan de Simeuse przyszedł do przekonania, iż baron poznawszy, że się zagalopował, nie przyjdzie wcale do pałacu.
Przypuszczenie te sprowadzało nowe katusze, podobna nieufność była nie do wytrzymania.
Książe posłał lokaja na wybrzeże Saint-Paul z rozkazem poproszenia pana de Kerjeana, ażeby przybył niezwłocznie.
Lokaj powrócił wkrótce.
Szlachcic od rana nie był u siebie w domu.
— Boże miłosierny!... jakże ludzie są nielitościwi... zawołał książe. Umarli daleko są szczęśliwsi, bo nie cierpią i nie czują...
René de Rieux nie był już obok księcia i księżnej.
Skoro, dzięki staraniem pani de Simense, przyszedł do siebie z omdlenia, poprosił, ażeby go odprowadzono de pokoju, który kiedyś w szczęśliwych czasach zajmował.
— Nie potrafię... rzekł, ukryć dostatecznie mojej boleści, a nie chcę wam zatruwać szczęścia. Potrzebuję samotności. Zobaczę raz jeszcze tylko żyjącą tę, która była życiem mojem, moją przyszłością, nadzieją, opuszczę to przeklęte miasto i powrócę w bretońskie skały, a widok burzliwego oceanu będzie wiernem odbiciem mego żywota...
René pozostawszy sam, zamknął się w swoim pokoiku, rzucił się na łóżko i ukrył głowę w poduszki, ażeby przytłumić łkanie.
Cała miniona przeszłość przesuwała mu się teraz przed oczami.
Co chwila powtarzał sobie wyrazy, jakie pan de Simeuse był wypowiedział:
— Umarli daleko są szczęśliwsi...
W ten sposób upływały bardzo powoli godziny i minuty tego dnia, jak wiek długiego.
Naraz o ósmej wieczorem, oznajmiono księżnej, że pan de Kerjean przybył, ale nie sam, że mu dwie siostry miłosierdzia towarzyszą.
Ubiór tegoczesnego zakonnika różni się najzupełniej od ubrania mnicha XVIII-go wieku.
Tamten był ponury i przerażający prawie.
Składał się z długiej szerokiej czarnej sukni, z dużym białym krzyżem na piersiach z czarnego kaptura na twarz zapuszczonego z dwoma otworami na oczy.
Dosyć gruby sznur przewiązywał tę suknię w pasie, a na końcu tego sznura znajdował się krzyż żelazny i trupia głowa.
Pan de Simeuse kazał wprowadzić natychmiast Kerjeana do salonu.
Zakonnice złożyły głęboki ukłon księztwu przestąpiwszy próg salonu i pozostały w głębi najmniej oświetlonej.
Stały z pochylonemi głowami, z rękoma ukrytemi w szerokich rękawach.
— Jesteś przecie!... wykrzyknął pan de Simeuse, a my już zaczynaliśmy wątpić, czy przyjdziesz...
— Chyba książe przypuszczał, że może piorun we mnie uderzył, bo żywego nicby mnie nie zatrzymało... Ja nigdy nie kłamię!... Każda obietnica jest dia mnie rzeczą świętą i dam zaraz tego dowody.
Pewność Kerjeana wybornie podziałała na nieszczęśliwych rodziców.
Pan de Simense zbliżył się de bretończyka, wziął go za ręce i rzekł błagalnie:
— Przebacz mi, mój synu!... Od kilku dni tyleśmy wycierpieli, że zwątpiliśmy o wszystkiem... Przebacz nam!...
Kerjean skłonił się z gestem pełnym uszanowania i czułości, poczem ujął rękę starca, poniósł ją do ust i wyszeptał:
— Na litość!... nie mów pan tak do mnie... Moje mimowolne opóźnienie musiało pana niepokoić, rozumiem to doskonale, to też ja właściwie powinienem przeprosić za niepokój, jakiego stałem się przyczyną.
Potem zmieniwszy ton mowy dodał:
— Nadeszła chwila działania... ale przedewszystkiem musicie mi państwo uczynić jedne łaskę.
— Jaką?... zapytał żywo książe.
— Oddacie mi na kilka godzin władze najzupełniejszą... Wszyscy, nawet książe i księżna musicie być ulegli moim rozkazom, choćby się nawet dziwnemi wam wydały.
— Zgadzamy się na to z całego serca!... zawołał książe. Rozkazuj, a będziemy ci posłuszni...
— Zacznę od tego, że poproszę, aby wszyscy, co są w kaplicy, natychmiast ustąpili. Ani książe, ani księżna nie mogą być świadkami okropnej tajemnicy, jaka się tu będzie odbywać...
— Jakto?... wykrzyknęła pani de Simeuse z wyrazem bolesnego ździwienia, ja nie mogę być przypuszczoną?...
— Będę miał zaszczyt wezwać panią, skoro jej obecność okaże się potrzebną, odrzekł baron. Będziesz pani świadkiem zwycięztwa, jakie odniosę nad śmiercią, ale przygotowania do walki, nie mogą się odbywać wobec pani... Rozkaz Flamela jest wyraźny... Pamiętałem doskonale o tem, że pozostawanie sam na sam z córką tak możnego domu, mogłoby w tak wyjątkowej nawet okoliczności, uchybiać konwenansom, które szanować trzeba... dla tego, jadąc tutaj, zastukałem do furty klasztoru sióstr miłosierdzia, w którym jedna z krewnych moich jest przełożoną, i poprosiłem o dwie zakonnice... Poczciwe siostry nie opuszczą kaplicy, będą znajdować się przy pannie de Simeuse... i podczas, gdy usta moje wymawiać będą formuły wzywające duszy, ażeby powróciła do ciała, będą zanosić modły, aby Bóg usiłowaniom moim dopomógł.
— Panie baronie, zauważyła księżna, odgadłeś najgłębsze tajniki macierzyńskiego serca... Dziękuję ci z całej duszy...
— Księżno.. szepnął Luc, głosem wzruszonym, za cztery dopiero godziny — o północy podziękuje mi pani naprawdę...
Po tych ostatnich słowach, Kerjean i dwie zakonnice przestąpili próg kaplicy najzupełniej samotnej.
Do okoła katafalku paliła się masa świec jarzących.
Janina blada, z zamkniętemi oczami, leżała w otwartej trumnie.
Baron pozamykał wszystkie drzwi, pozasuwał wszystkie zasuwki, zajrzał po za wszystkie draperye i gdy się przekonał, że niema nikogo obcego i że w żaden sposób nie można się dostać do kaplicy, że nawet zajrzeć do niej nie można, podszedł do mniemanych sióstr miłosierdzia i powiedział do jednej z nich po cichu:
— A co... Perino, czy jesteś tego, co ja mniemania, że nic nam już nie przeszkodzi i że możemy być pewni dobrego skutku?...
— Dzięki komu?... zapytała lakonicznie wiedźma, bo to ona była rzeczywiście.
— Dzięki tobie, dzięki twojemu geniuszowi, moja kochana, nie myślę przeczyć temu, odrzekł Kerjean. Prowadź dzieło rozpoczęte i niechaj się raz już spełni...
Perina powstała, wstąpiła na stopnie katafalku, wyjęła z wielkiej płóciennej kieszeni ukrytej pod suknią małą srebrną wazkę, misternie rzeźbioną przez jakiegoś florenckiego artystę z XVI-go wieku; zdjęła z niej pokrywkę i zaraz zapach odurzający balsamiczny rozszedł się po kaplicy.
Następnie nalała na dłoń lewej ręki kilka kropel bezbarwnego przeźroczystego płynu, dwoma palcami prawej ręki zwilżyła delikatnie skronie, usta i nos panny de Simeuse, zamknęła wazkę, schowała ją z powrotem do kieszeni i zeszła ze stopni.
— Skończone już?... zapytał baron.
— Już.
— Więc teraz?...
— Pozostaje nam tylko poczekać...
— Jak długo?...
— Trzy godziny.
— Uzbrójmy się zatem w cierpliwość i... czekajmy.
Kiedy wiedźma i bretończyk prowadzili powyższą ze sobą rozmowę, druga zakonnica z oczami wlepionemi w twarz Janiny, szeptała z cicha:
— A jeżeli ta świętokradzka komedya zostanie ukarana!... Jeżeli, gdy będę leżeć na miejscu tego dziecka, śmierć mnie naprawdę pokona?...
Carmen, którą poznali już zapewne czytelnicy nasi, nie długo kłopotała się zresztą o odpowiedź.
— Co mnie to zresztą obchodzi... rzekła, czyż nie przysięgłam umrzeć, albo zwyciężyć?...
Głęboka cisza zapanowała teraz w około a trwała dotąd, dopóki nie została przerwaną przez wiedźmę.
Odezwała się ona do barona:
— No... trzy godziny już upłynęły... Zobacz!...
Kerjean opuścił aksamitne z herbami krzesło i zbliżył się wolno do panny de Simeuse.
Przez kilka jeszcze minut, nieruchome, zlodowaciałe jej ciało, zachowało pozór trupi, a potem nagle, przebiegło po niem lekkie wstrząśnienie.
I... usta drgnęły, powieki się poruszyły, ręce na piersiach złożone opadły, głowa się uniosła, oczy otworzyły.
— Czym prawdę powiedziała?... zapytała wiedźma. Widzisz, że się ożywia!.. Widzisz, że życie od trzech dni zagasłe, powraca na nowo. Czy najsławniejsi doktorzy dawnych i dzisiejszych czasów, dokonaliby czegoś podobnego?... dodała z dumą.
— Z pewnością, że nie... przytaknął Kerjean. Ale czy się nie obawiasz, aby nas nie zdradziła okrzykiem przerażenia?...
— Bądź spokojny... Żywa jest, ale gęsta mgła rozpościera się przed jej oczami, na jej pamięci i rozumie... Zapytaj jej, o co chcesz w tej chwili, a z pewnością żadnej nie otrzymasz odpowiedzi. Panna de Simeuse nie widzi nic, nie dostrzega żadnego w około siebie przedmiotu, nie wie kto jest i gdzie się znajduje. Gdyby matka jej stanęła przy niej, nie otrzymałaby żadnego spojrzenia, żadnego słowa, uśmiechu... Nie mamy się o co obawiać...
Janina błądziła do okoła oczami bez wyrazu.
Widocznie, że nie wiedziała, co się z nią dzieje, widocznie, że nic nie rozumiała.
— Masz racyę... szepnął Luc, zawsze masz racyę, ale powiedz mi, jak długo trwać może ten stan moralnego znieczulenia?...
— Do końca życia Janiny de Simeuse, odpowiedziała wiedźma, a zatem bardzo krótko...
— Umrze?...
— Tak.
— Wkrótce?...
— Za kilka godzin zapewne... a może za kilka dni dopiero... Gwałtowne trucizny, jakie zawierał w sobie bukiet z róż białych i fijołków, zrobiły swoje. Żaden organizm ludzki nie potrafiłby się im oprzeć, a w wątłej pannie de Simeuse zaburzenia doszły do tego stopnia, iż ja nawet nie potrafiłabym już zaradzić złemu... Teraz właśnie możemy zawołać, jak wołają przy wstąpieniu na tron króla:
„Księżniczka de Simeuse umarła!... Niech żyje księżniczka de Simeuse!...“
Wypowiedziawszy to, wiedźma zbliżyła się znowu do nieszczęśliwego dziecka, patrzącego nań dużemi bezmyślnemi oczyma.
Pochyliła się nad niem, ujęła w pół i dopomogła wyjść powoli z trumny.
Wskrzeszona uchwyciła się machinalnie Periny i zeszła ciągle milcząca ze stopni katafalku.
Mrużąc oczy olśnione jarzącem światłem świec, dała sobie zdjąć spokojnie wieniec z róż białych i długa białą suknię.
— Chodź Carmen, powiedziała Perina do cyganki. Chodź, bo teraz twoja się rola zaczyna... Daj mi swoję szatę zakonną, a tę przywdziej na siebie...
Cyganka nie traciła czasu.
Zdjęła czarny kaptur, odkryła twarz swoję prześliczną, a bardziej bladą, niż twarz prawdziwej Janiny, zdjęła habit czarny z białym na piersiach krzyżem, w którym zniknęła zaraz potem nieszczęśliwa Janina, na zawsze zapewne dla rodziców i świata.
Jedwabiste, przepyszne włosy awanturnicy zostały ułożone w ten sam sposób, jak je miała ułożone księżniczka, a na włosach tych położyła Perina koronę z dziewiczych kwiatów, zdjętą z główki ofiary.
— Czy dobrze wyglądam?... zapytała z uśmiechem cyganka.
— Janino de Simeuse, odpowiedział Kerjean, możesz zadać to pytanie, księżnej matce swojej...
Zbliżała się dwunasta,
— Niebawem północ wybije... odezwała się z uśmiechem Perina, no... Carmeno, trzeba umierać...
— Jestem gotową... szepnęła cyganka, wstępując na stopnie katafalku i kładąc się w trumnę nie dla siebie przeznaczoną.
Złożyła głowę na białej aksamitnej poduszce na której czuć było jeszcze zapach włosów Janiny, złożyła ręce na piersiach i oczy zamknęła.
Twarz jej zdawała się wykutą z bezbarwnego marmuru.
Wiedźma nałożyła odpowiednio długie fałdy białej sukni i parodya śmierci była najzupełniejszą.
Rozległy się pierwsze dźwięki zegaru.
— Janino de Simeuse, rzekła Perina de Carmeny, głosem przytłumionym, jesteś panią swojego przeznaczenia, rozkaż swojemu sercu, ażeby bić przestało, nerwem, żeby się znieczuliły, ustom, żeby nie zadrżały. Próba będzie krótką a szczęśliwą, przyszłość długą.
I zeszła szybko ze stopni i pochwyciła za ręką prawdziwą pannę de Simeuse i pociągnęła ją w najciemniejszy kąt kaplicy.
Kerjean przystąpił teraz do drzwi kaplicy i otworzył je na rozcież.
Po za temi drzwiami klęczeli książe, księżna, cała ich służba i René do Rieux z twarzą w dłoniach ukrytą.
— Wejdźcie wszyscy!... zawołał baron i zobaczcie, że młoda dziewica, zmarła przed trzema dniami, wskrzeszoną zostanie kosztem mojego życia...
Książe tylko i księżna próg przestąpili.
Otaczający ich tłum pozostał przez uszanowanie na miejscu, a ledwie oddychał ze wzruszenia, z zabobonnej trwogi.
Kerjean trzymał w ręku mały kryształowy flakonik, zatkany koreczkiem złotym.
Widać w nim było resztkę czerwonego płynu, eliksiru Mikołaja Flamela.
Zbliżył się do nieruchomej Carmeny i wlał w pół otwarte jej usta mniemany napój magiczny.
Pan de Simeuse czuł, że omdlewa, pani de Simeuse przestała oddychać.
Skutek był natychmiastowy.
Zaledwie płyn ust dotknął, ciało zadrżało, jak przy dotknięciu prądu elektrycznego.
Straciło sztywność, a ręce złożone opadły.
Pani de Simeuse chciała się rzucić ku córce, ale Kerjean zatrzymał ją na miejsca znakiem rozkazującym, a po cichu powiedział:
— Nie czas jeszcze!...
Carmen rozwinęła w swej roli szatańską zręczność.
Wszystkie gesta, wszystkie poruszenia, które widziała przed godziną u Janiny de Simeuse, powtórzyła z niesłychaną dokładnością, a potem podniosła się, jak gdyby siły powróciły jej razem z życiem.
Otworzyła oczy, i z wyrazem ździwienia i trwogi oglądała się po draperyach żałobnych, pokrywających ściany, po świecach, otaczających żałobny katafalk, i nareszcie zatrzymała się na księżnej.
Wtedy wydała okrzyk rozdzierający serce, i wyskoczywszy z trumny, rzuciła się w objęcia pani de Simeuse szepcząc głosem złamanym:
— Matko!... matko!... matko!...
— Mości książe, powiedział Kerjean, wskazując na księżnę i na jej córkę, złączone w uścisku, czy dotrzymałem obietnicy?...
— I ja ci mojej dotrzymam, synu, odparł pan de Simense. Janina do ciebie należy.
Głuchy jęk z pośród tłumu służby, odpowiedział na te słowa... René de Rieux padł jak piorunem rażony.
Okrzyki radości jęk ten zgłuszyły.
Nie słyszeli go ani książe, ani księżna.
Dwaj lokaje przenieśli nieszczęśliwego zemdlonego do jego pokoju.
Pani de Simeuse nie mogła dość nacałować się Carmeny.
Cyganka oddawała te pieszczoty z prawdziwem upojeniem.
Dwie siostry miłosierdzia znikły.
Prawie zaraz po skończeniu sceny opisanej w rozdziale poprzednim, baron de Kerjean obdarzony za dużym na to taktem, ażeby przeszkadzać mógł pieszczotom księcia i księżnej z córką, opuścił pałac.
Ale zaraz nazajutrz rano zjawił się w nim znowu i kazał się zameldować panu de Simeuse.
Naturalnie nie dano mu czekać, przyjęto zaraz z otwartemi rękoma.
— Mości książe, odezwał się Kerjean głosem wzruszonym, przychodzę do pana, aby spełnić obowiązek uczciwego człowieka... Przychodzę powtórzyć panu, że jakakolwiek jest zasługa mojego poświęcenia spełnionego tej nocy, odmówiłbym przyjęcia zań nagrody, gdyby nagroda ta miała sprowadzić łzy na oczy panny de Simense... Mam pańską obietnicę, ale nie mam obietnicy panny Janiny... jej zatem pozostawiam prawo zupełnego ziszczenia tej obietnicy...
Wyrywając pannę Janinę z objęć śmierci, oddałem jej część mojego życia... ale nie chciałbym wcale zdobywać sobie szczęścia kosztem tej, którą kocham nad wszystko na świecie... Niech książe raczy zapytać swojej córki, niech raczy powtórzyć jej moje słowa... niech zbada ona serce swoje, niech odpowie zupełnie szczerze. Jeżeli się dowiem przez pośrednictwo pana, że nie skłania się ku prośbom moim... wierzaj mi, mości książe, że ukryję ból mój w sercu mojem i ulegnę losowi memu z poddaniem.
— Dziecko moje!... wykrzyknął książe z zapałem, twoje postępowanie jest naprawdę wzniesłem!... rozczula mnie twoja szlachetność i wzrusza do głębi!... Pomówię z Janiną i przysięgam ci, jako z całej duszy pragnę, aby uznała twoje poświęcenie i prawość twoję!... Nagroda, jakiej żądasz, słusznie ci się należy...
Biedny... zaślepiony starzec!...
Mówił o wielkości, o szlachetności i poświęceniu, a zapomniał o egoistycznym wykrzyknika Luca: — „Wolę widzieć Janinę w trumnie, niż w objęciach innego...“
„Niech należy do innego, jeżeli tak być musi, ale niech żyje!...“ powiedział tymczasem René de Rieux.
Ale książe był przekonania, że Luc ocalił ma dziecko... to tłómaczy wszystko.
Pan de Simeuse udał się do mniemanej Janiny i księżny.
Carmen rozwijała względem tej, która się za jej matkę uważała, niepospolity talent komedyancki.
Poinformowana przez barona co do ruchów, zwyczajów i charakteru panny de Simeuse, sprytna cyganka wcieliła się do tego stopnia w Janinę, że potrafiła omylić serce i oko matki.
Czytelnicy nasi wiedzą, że niewiara ze strony księcia i księżnej była niemożliwością, wiedzą nadto, że Carmen posiadała możność tłomaczenia się w razie potrzeby zapomnieniem różnych szczegółów ze swej przeszłości...
Czyż nie była już na wpół w grobie?.. Czyż eliksir Mikołaja Flamela, wyrywając ją śmierci, nie uczynił ogromnego, nieuniknionego zamieszania w jej pamięci, i w całej jej istocie moralnej?...
To zapobiegało wszystkiemu.
Przyszłość więc przedstawiała się jak najlepiej zabezpieczoną. Kerjean, Perina i Carmen liczyli zupełnie na to...
Opuściwszy barona, wszedł pan de Simeuse do pokoju sypialnego księżnej.
Była tu z córką tylko, albo raczej z tą tylko, którą w przyszłości nie raz tak nazywać będziemy.
Nie mamy potrzeby powtarzać ich rozmowy, bo się jej łatwo domyśleć, poprzestaniemy na przytoczeniu niektórych charakterystycznych odpowiedzi Carmeny.
— Ojcze mój... mówiła udana Janina de Simeuse — trudnoby mi było wytłomaczyć, co się dzieje w duszy mojej, bo sama się nie rozumiem... Niedawno w sercu mojem istniały trzy obrazy, teraz mam ich tam dwa tylko, twój i kochanej mateczki. Dla Renégo zachowałam wprawdzie uczucie siostry i przyjaciółki, ale żywsze uczucie narzeczonej zniknęło bez śladu... Miłość, jaką, jak mi się zdawało, żywiłam dla pana de Rieux, była chyba miłością wątpliwą, może istniała tylko w imaginacyi mojej, przedstawia mi się bowiem bardzo niepewną, dzieli mnie od niej mgła przeszłości minionej... Tym razem już skończone... zaprawdę skończone...
Płomień zagasł i już się nie roznieci... René zwrócił wam wasze słowo... jestem mu zato bardzo wdzięczną... nie mówmy o nim więcej, mówmy lepiej o panu de Kerjean... Jemu obiecaliście mnie wczoraj... chce mnie on posiąść z dobrej tylko, nieprzymuszonej woli... lubo tyle dla nas uczynił... lubo strapionym sercom waszym powrócił radość... lubo osuszył łzy z oczu waszych płynące... Nie kocham jeszcze pana de Kerjeana, ale go pokocham z pewnością w obec szacunku i wdzięczności, jakie mam dla niego... Dumną będę, gdy zostanę jego żoną... Mam przekonanie takie... Jeżeli się mylę, no... to nic nie szkodzi... Szacunek i zaufanie i tak mnie uczynią szczęśliwą... Proszę cię, ojcze, powiedz baronowi de Kerjean, że przyjmuję zaszczyt, jaki mi wyświadcza, żądając mojej ręki...
— Droga córko!... wykrzyknął książe, całując Carmen, jeżeli mnie przeczucia nie łudzą, szczęście twoje będzie zupełne, zostaniesz bowiem żoną najszlachetniejszego we Francyi człowieka!...
— Biedny René... szepnęła księżna, tłumiąc westchnienie. Jak prędko o nim zapominają!... Ja go tylko jedna żałuję...
Idąc za popędem własnego serca swojego, dodała:
— Pójdę przynajmniej pocieszyć biednego naszego marynarza.
Opuściła córkę i udała się do apartamenciku przez pana de Rieux zajmowanego.
W pokoju nie było nikogo, na stole tylko leżał list do niej zaadresowany.
Otworzyła go śpiesznie.
W kilku słowach w nocy napisanych, markiz de Rieux zawiadamiał panią de Simeuse, że nie czując ani odwagi, ani siły pozostawać dłużej przy narzeczonej, która obecnie jest dlań obcą zupełnie, opuszcza do dnia pałac.
Dodał jeszcze te słowa.
„Zanim oddalę się z tego nieszczęsnego miasta, będę miał honor złożyć po raz ostatni uszanowanie moje u nóg twych, księżno, i pożegnać na zawsze najszlachetniejszego księcia, krewnego mojego.“
— Biedny René!... powtórzyła pani de Simeuse, ocierając łzy spływające po policzkach, on także ma piękną duszę!... on także ma piękne serce!... O! z jakąż radością byłby poświęcił życie, gdyby był mógł ocalić Janinę!... A ona opuszcza go i zapomina... A tak go jednakże kochała... Dziwna moc tego jakiegoś magicznego napoju... Ziębi serce i zabija uczucia, a przywraca życie...
Kiedy pani de Simeuse poszukiwała napróżno Renégo de Rieux, książe powrócił do barona i opowiedział mu o najlepszym skutku polecenia, jakie miał sobie powierzone.
Luc słuchając słów starca, zdawał się niezmiennie wzruszonym, pijanym radością.
— Ah! panie... wymówił nakoniec, kiedy uważał za stosowne zapanować niby nad sobą, podwójnie jestem szczęśliwy, raz, że spełni się najpiękniejsze moje marzenie, powtóre, że będę mógł nazwać cię ojcem...
— Chodź ze mną, moje dziecię... rzekł pan de Simeuse. — Janina nie wie, że tu jesteś, ale cię rada zobaczy...
Luc udał się za księciem.
Carmen okazała się bardzo wzruszoną.
Nowi narzeczeni szeptali do siebie drżącemi słowy.
Oczy jego błyskały płomieniami, z pod jej zaś rzęs długich nieśmiało opuszczonych, wydobywały się łzy, z przepięknych oczu płynące.
Scena śliczną była naprawdę.
Baron ujął rękę pseudo-Janiny i w obecności ojca złożył na niej przeciągły pocałunek.
Carmen zadrżała, jakby za dotknięciem prądu elektrycznego.
— No... pomyślał książe, wkrótce go z pewnością pokocha... a może już nawet kocha bezwiednie.
Luc przepędził resztę dnia w pałacu.
Pan de Simeuse zatrzymał go na kolacyi i nie puścił aż późno wieczór.
Przywiązanie doń uszczęśliwionego ojca zwiększało się co godzina i w zachwyt przechodziło.
I księżna nie mogła się oprzeć urokowi barona, ile razy jednak pomyślała o Reném, wzdychała ciężko, a oczy jej łzami zachodziły.
Kerjean przed powrotem do siebie na wybrzeże Saint-Paul, musiał zdać koniecznie sprawę Perinie ze wszystkiego, co zaszło u de Simeusów.
Była już północ blizko, gdy wszedł do Czerwonego domu od ulicy Estoufade.
Na najniższym stopniu schodów stała latarka, wziął ją i podążył na pierwsze piętro.
Murzyn oparty o ścianę, zasypiał głęboko w dużej sali.
Zerwał się na równe nogi, gdy posłyszał kroki barona.
— Powiedz pani, że przyszedłem... powiedział Luc do niego.
Murzyn nic nie odpowiedział, tylko zaczął kręcić głową to wprawo to wlewo.
— cóż głupcze!... nie słyszałeś, powiedz, że ja przybyłem.
— Rozumiem, panie baronie... doskonale rozumiem... odpowiedział murzyn...
— Więc dla czego nie idziesz?...
— Pani zakazała... Pani tutaj kazała mi pozostać... pani chce być samą... oświadczyła, aby nie puszczać nikogo...
— Co to znaczy? zawołał baron. Odpowiadaj mi natychmiast... Bo inaczej zrobię ci z czarnej skóry czerwoną!.... Gdzie jest pani?...
Murzyn zaczął drżeć ze strachu i w długiej niezrozumiałej odpowiedzi, objaśnił de Kerjeana, że pani jest w dolnej sali, że nie kazała sobie przeszkadzać.
Widocznie kryła się w tem jakaś tajemnica, ale jaka?...
Luc chciał się tego dowiedzieć,
Porwał latarkę, zbiegł ze schodów i stanął przy drzwiach sali sklepionej.
Klucza nie było w zamku, zastukał więc trzy razy do drzwi okutych żelazem.
— Kto tam stuka?.. odezwał się głos wiedźmy.:
— Ja... Kerjean.
— Sam jesteś?...
— Sam...
— Poczekaj... zaraz otworzę...
Po paru sekundach, zasuwy się odsunęły, a ciężkie drzwi ponuro zgrzytnęły na zawiasach.
— Czem ty się zajmujesz tutaj, piękna Perino?... zapytał baron z przymuszonym uśmiechem.
— Wejdź, a zobaczysz... odpowiedziała wiedźma.
Baron postąpił kilka kroków.
Latarka, którą trzymał w ręku i mała żelazna lampka, zawieszona ua ścianie, zaledwie rozpraszały ciemności ogromnej izby, raczej ogromnego sklepionego podziemia, wyłożonego posadzką kamienną.
Wiedźma zaprowadziła go w kąt najodleglejszy.
— Przypatrz się dobrze... powiedziała.
Oczom barona przedstawił się widok bardzo ciekawy w podobnem miejscu i o tej godzinie.
Dwie płyty kamienne wyjęte z posadzki stały oparte o ścianę.
Obok widać było dół głęboki, zapełniony już w trzeciej części czarną, świeżo poruszoną ziemią.
Obok dołu porozrzucane były: drąg żelazny, łopata, grabie i t. p.
Widocznie Perina używała tych wszystkich narzędzi, bo ręce miała zawalane.
Kerjean stał chwilę milczący i nieruchomy.
— No cóż?... zapytała wiedźma, czy widzisz?
— Widzę, ale nie nie rozumiem... Co ten dół ma za znaczenie?...
— Prawdę powiedziałeś, że to dół...
— Czy na to powyjmowałaś kamienie i wykopałaś ziemię, żeby ukryć skarb jaki?...
— Tak.
— Skarb wielkiej wartości?...
— Nieocenionej wartości.
— Złoto?... kamienie?...
— Lepiej jeszcze...
— Cóż takiego?...
— Tajemnicę... okrutną tajemnicę!... która mogłaby zgubić nas oboje... a która znika na zawsze w tym dobrze zamkniętym grobie...
— Więc to grób?.. powtórzył de Kerjean z mimowolnem drżeniem.
— Tak... odpowiedziała wiedźma, i przysięgam ci, że zachowa dobrze powierzony sobie depozyt. Napróżno jutro podnoszonoby płyty, które powrócą na swoje miejsce, napróżno poruszonoby ziemię, żeby odnależć oskarżające ślady. Za kilka godzin nie pozostanie ani znaku z trupa Janiny de Simeuse, którą tu pochowałam...
Kilka kropel zimnego potu wystąpiło na skronie barona.
— Więc... bąknął drżącym głosem, więc Janina umarła...
— Dziś o ósmej rano... Wiesz, że żyć nie mogła, a zresztą życie jej byłoby dla nas ciągłą obawą...
— Więc przyśpieszyłaś jej koniec?...
— Nie było tego potrzeba... trucizna, co płynęła w jej żyłach, działała dosyć prędko... Wszystko skończone, nie mamy się więc zatem czego obawiać...
— Nieszczęśliwe dziecko!... szeptał Kerjean, opanowany nieprzezwyciężonem wzruszeniem.
— Kerjeanie!... wykrzyknęła Perina, podły jesteś, hypokryta i morderca. Oszczędź nieboszczce kłamliwej boleści swojej!.. Bukiet, który śmierć zawierał, twoja wszak ręka jej podała. Czemużeś nie zadrżał wtedy?... Miej przynajmniej odwagę zbrodni!... Naśladuj tych, którzy, aby dojść de celu, z uśmiechem idą po trupach ofiar swoich!... Czy żałujesz rzeczy spełnionych?... Czy czujesz zgryzoty sumienia?... Nie wierzę temu, baronie de Kerjean, a zresztą byłyby to spóźnione żale, spóźnione wyrzuty sumienia!..,
Luc schylił głowę, nie odpowiedziawszy ani słowa.
Wiedźma mówiła dalej:
— Chciałeś widzieć, widziałeś... chciałeś wiedzieć, więc się dowiedziałeś!... Teraz pomóż mi, bo już kilka godzin pracuję i czuję się zmęczoną.
— Cóż mam zrobić?...
— Weź tę oto łopatę i dokończ zasypywania dołu.
Kerjean spełnił żądanie.
Po kilku minutach, dół zasypany został zupełnie.
— Trzeba ubić teraz ziemię, odezwała się Perina.
— W jaki sposób?...
— W najprościejszy w świecie — depcąc ją nogami.
Luc zadrżał po raz drugi — przeraził się straszliwie.
Wiedźma udała, że tego nie dostrzega.
— Czemuż czekasz?... zapytała.
— Zaraz... zaraz... mruknął nędznik.
I opanowany wyższością wspólniczki swojej, przezwyciężył wstręt swój — chociaż o mało nie zemdlał, spełniając, co mu kazano.
Nakoniec Perina uznała, że co potrzeba zrobiono.
Pomogła baronowi ułożyć płyty kamienne.
Pozostawało uprzątnąć tylko ziemię nagromadzoną na wierzchu.
Była to czynność łatwa.
W podziemiu znajdowała się studnia głęboka, otoczona poręczą żelazną.
Ta studnia pochłonęła owe resztki, kamienie zamieciono starannie, tak, że nie pozostał żaden widoczny ślad niegodziwości spełnionej.
Kerjean i wiedźma powrócili teraz na górę.
Mieli tam krótką ze sobą rozmowę, po której baron opuścił Czerwony dom, żeby się udać na wybrzeże Saint-Paul.
Zaledwie się drzwi za nim zamknęły, wyraz twarzy Periny zmienił się nagle.
— Biedny głupiec!... mruknęła piekielna istota, marjonetka w moich rękach!... maryonetka, na sznurku trzymana!... Do jakiego stopnia mój geniusz panuje nad tym idyotą!... Idzie na oślep po drodze, po jakiej go prowadzę, a zdaje mu się, że idzie o własnych siłach. Pozostań też uległym i posłusznym, panie Luc, a szczególniej nie probuj się buntować, bo będziesz odrazu zwyciężonym. Dowód, który uważasz za zniszczony, dowód najpewniejszy dokonanej zbrodni, potężna broń przeciwko tobie żyje i żyć będzie jednakże.
Wypowiedziawszy krótki ten monolog, wiedźma przestąpiła próg swojego pokoju sypialnego i w nim się zamknęła.
Wzięła w lewą rękę lampę, zbliżyła się do jednego z rogów pokoju i palcem prawej ręki nacisnęła jednę z rzeźb dębowych wykładających ściany. Tafta dębowa usunęła się w tej chwili i odsłoniła wązkie przejście do niewielkiego pokoju, do którego światło i powietrze dostawało się przez maleńkie okratowane okienko, pomieszczone wysoko, jakby otwór więzienny.
Perina weszła do tego pokoju, którego całe umeblowanie składało się z prostego łóżka drewnianego, stołu i ławki.
Zasłoniła ręką lampę i skierowała ją na łóżko.
Przyciemnione promienie padły na bladą, piękną twarz młodego dziewczęcia, zasypiającego snem gorączkowem.
Z ust nieszczęśliwej wychodziły co raz jakieś wyrazy prawie niezrozumiałe, ale wyrażające, jak się zdawało — boleść i przerażenie.
Ta młoda dziewczyna, ten więzień wiedźmy Periny, to panna de Simeuse, która, jak przypuszczał baron de Kerjean, legła w grobie, w dolnej sali Czerwonego domu.
Perina zaczęła się z uwagą przysłuchiwać urywanym słowom biednego dziecka i posłyszała po kilka razy wymówione wyrazy: Matko... René!...
Ściągnęła czarne brwi, chmura obawy przeszła jej po czole, pochyliła się nad ofiarą i poruszyła ją za ramię.
Panna de Simeuse zadrżała pod tem dotknięciem, ale się nie przebudziła.
Wiedźma ujęła ją za rękę i rzekła rozkazująco:
— Janino, słuchaj mnie!... rozkazuję...
Biedna dzieweczka otworzyła oczy w tej chwili, uniosła się na łóżku z wyrazem głębokiego przestrachu i cofnęła się w tył, wykrzyknąwszy po trzykroć głuchym głosem:
— O! moja matko!... moja matko!... moja matko!
— Napróżno wołasz swojej matki... powiedziała Perina, nie może cię ona słyszeć, nie przyjdzie ona tutaj.
Janina patrzyła na cygankę wzrokiem osłupiałym, a po chwili z łagodnej twarzyczki ustąpiło przerażenie.
Powtórzyła raz jeszcze:
— Matko... moja matko!...
To była jedyna jej odpowiedź.
— Nie znasz mnie jeszcze, odezwała się właścicielka Czerwonego domu, nie widziałaś mnie nigdy, ale na przyszłość widywać mnie będziesz często, co dzień, co godzina prawie, bo ja teraz zastąpię ci twoję matkę.
Janina milczała.
— Czy słyszysz?... zapytała Perina. Czyś mnie zrozumiała?... Odpowiadaj!...
Rysy młodej dziewczyny zachowały poprzednią nieruchomość, usta się nie poruszyły.
— Jeszcze jedna próba... mruknęła wiedźma, próba ostatnia i stanowcza.
Usiadła na brzegu łóżka, objęła Janinę i powiedziała:
— Widzę, że jesteś silną i odważną, powiem ci zatem wielki sekret, ale smutny bardzo, moje dziecię... Jesteś w tym domu przy mnie dla tego, iż księżna, matka twoja, umarła z rozpaczy dzisiejszej nocy, z powodu, że narzeczony twój, René de Rieux, porzucił cię dla innej kobiety...
Młoda dziewczyna ani drgnęła, uśmiechnęła się tylko melancholicznie i głosem powolnym, cichym szepnęła:
— Pisałam wczoraj do Renégo... kocha mnie bardzo i przyjedzie!... Ale droga jego długa, a życie moje krótkie!... Boję się, iżby nie przybył za późno!... Gdyby mnie nie zastał, pocieszysz go, moja matko...
Perina nie omyliła się wcale, mówiąc, że ta próba będzie stanowczą.
Przekonała się, iż panna de Simense straciła poczucie rzeczywistości.
W zmęczonym jej umyśle, nie pozostało nic, oprócz wspomnień chaotycznych.
Czoło wiedźmy wypogodziło się, zmarszczka pomiędzy brwiami zniknęła.
Janina żyła, ale była obłąkaną.
Tego właśnie życzyła sobie Perina.
— Śpij, rzekła do nieszczęśliwej, która, jak się zdawało, nie nie słyszała.
Potem opuściła pokój tajemniczy, zamknąwszy go za sobą.
Renéd e Rieux, jak sobie przypominają zapewne czytelnicy nasi, jęknął głucho i padł niby piorunem rażony na brogu kaplicy pałacowej Simeuseów, gdy posłyszał mówiącego Kerjeana: „Cóż, mości książe, czy nie dotrzymałem obietnicy?... na co pan de Simeuse odpowiedział: — i ja dotrzymam ci mojej, drogi synu... — Janina będzie twoją!...“
Dwaj lokaje zdjęci litością, podnieśli nieprzytomnego młodzieńca, zanieśli go pokoju, położyli w łóżko i energicznemi staraniami przywrócili do przytomności.
— Dziękuję wam bardzo za waszę dobroć, odezwał się młody oficer marynarki, ale teraz proszę was, pozostawcie mnie na jakiś czas samego. Potrzebuję wypocząć koniecznie...
Lokaje oddalili się z pełnem szacunku współczuciem, a za drzwiami szepnął jeden do drugiego:
— Biedny pan markiz!... żal mi, bo lubię go bardzo i jestem przekonany, że onby panienkę naszę uczynił daleko szczęśliwszą, niż ten tam jakiś de Kerjean!... Ładny wprawdzie mężczyzna, ale nie patrzy prosto w oczy. Jakoś on mi się nie zdaje... A cóż ty na to, Champagne?...
Ten ostatni odpowiedział, że podziela najzupełniej zdanie kolegi. I jemu nie podobał się narzeczony panny de Simeusa.
Zaraz po oddaleniu się lokai, wcale dobrych, jak się pokazuje, fizyonomistów, René zerwał się z łóżka na równe nogi.
Przez kilka sekund, nie zważając na swoje osłabienie, chodził dużemi krokami pe pokoju, aby cierpienie moralne zwalczyć zmęczeniem fizycznem.
Potem rzucił się na fotel przed kominkiem, na którym palił się duży ogień i rzekł sam do siebie:
— No, odwagi... energii!... Mężczyzną przecież jestem, muszę więc umieć zapanować nad sobą.
Niestety!... próżne to były słowa!...
Mężczyzna noszący w sercu ranę głęboką, nie może jej rozkazać, ażeby się zagoiła, Wolą — sączącej się krwi zatamować nie potrafi.
Zrozumiał to dzielny chłopak bardzo prędko i zamiast prowadzić bezużyteczną walkę z potokiem goryczy, który go zalewał, poddał mu się bez oporu.
Ukrył twarz w rękach i zaczął łkać konwulsyjnie.
Strumienie łez staczały się z oczu po policzkach.
— Janino... szeptał, wzywałaś mnie do siebie... ale nie mogłem ci nic poradzić!.. Inny cię ocalił... Żyjesz, ale bardziej jesteśmy od siebie przez życie, niżbyśmy byli przez śmierć rozłączeni... Gdybyś umarła była, mógłbym był pójść za tobą... przed żywą uciekać muszę... A jednakże nikt nigdy nie kochał nikogo tak, jak ja ciebie kochałem... jak kocham cię jeszcze...
Janino, niech cię Bóg uczyni szczęśliwą... i bodajbyś nigdy się nie dowiedziała, co ja cierpię przez ciebie...
Goraczka pożerała Renégo, zdawało mu się, że żar w głowie czaszkę mu rozsadzi.
Wstał z fotelu i przyłożył rozpalone czoło do zimnej szyby okna.
Mimowoli oczy jego zwracały się w stronę okien apartamentu Janiny.
Słabe światełko widać było przez zapuszczone story, zapewne nocna lampka paliła się przy śpiącej dziewczynie.
— René nie mógł znieść tego widoku, oddalił się śpiesznie od okna i padł przed obrazem, zawieszenym na ścianie, a przedstawiającym kobiety święte przy grobie Chrystusa.
Chciał się modlić, ale żadna modlitwa na myśl mu nie przychodziła. Czuł, że mu się miesza w głowie.
Tak przeszła mu noc cała.
Ogień na kominku wygasł i zimno lodowate zapanowało w pokoju.
René trząsł się, nie wiedząc o tem prawie.
Nakoniec światło dzienne się ukazało i przywróciło mu przytomność.
Uspokoił się o tyle, że mógł przynajmniej pomyśleć nad tem, co się z nim dzieje i co ma względem siebie postanowić?...
Wtedy to napisał list do księżnej, któryśmy już czytali poprzednio, i położył go na stole.
Następnie otworzył drzwi przyległego gabinetu, w którym roku zeszłego pozostawił różne ubrania, jakie ani w Brest, ani na statku potrzebne mu nie były.
Zrzucił mundur zakurzony i pokryty błotem, obmył w zimnej wodzie twarz bladą i zmienioną, poprawił włosy, zarzucił na ramiona płaszcz i wyszedł z pałacu, nie obudziwszy nikogo i nikogo nie spotkawszy.
W XVII-ym wieku chmary zamiataczy nie zalegały ulic o wschodzie słońca, mieszkańcy każdego domu obowiązani byli sami utrzymywać jaki taki koło niego porządek, a musimy dodać, że bardzo się źle wywiązywali z tego zadania.
René znalazł się zatem na mieście pustem zupełnie.
Szedł prosto przed siebie, nie troszcząc, się w jakim idzie kierunku.
Pustka i cisza uśpionego jeszcze grodu zgadzały się ze stanem jego duszy.
Niebo szare ciążyło nad Paryżem, wezbraną Sekwaną płynęły grube kawały lodu, rozbijając się z trzaskiem o filary mostowe, stada kruków fruwały w powietrzu.
— Wszystko to ponure, jak i serce moje!... myślał René.
I szedł dalej wybrzeżem od Notre-Dame z biegiem rzeki.
Na moście Pont-au-Change, zatrzymał się na kilka minut.
Oparł się o poręcz i wpatrywał w zburzone bałwany.
— Parę sekund starczyłoby na zakończenie męczarni moich, powiedział sobie. Jeden wysiłek woli, jedno poruszenie i zasnąłbym snem wiecznym w tej wilgotnej trumnie... Co mnie powstrzymuje?... co mnie do życia przykuwa?... Po co mam cierpieć, kiedy śmierć taka blizka i taka łatwa?...
Po raz drugi już od wczoraj myśl o samobójstwie przychodziła mu do głowy.
Ale trwało to tylko błyskawicę.
Młody szlachcic przypomniał sobie zaraz wczorajsze słowa kapłana i pociągnął dalej.
Minął Pont-Neuf i doszedł do Tuilleries, nie otwartych jeszcze o tak wczesnej porze, potem minął plac Ludwika XV-go i zapuścił się w step błotnisty, zmieniony później w pole Elizejskie, czyli w najpiękniejszą miejscowość świata i doszedł do wzgórz de Chatelle.
Tu się zatrzymał; nogi wymówiły mu posłuszeństwo.
Od trzech dni nie jadł i nie spał, a zabił dwadzieścia koni w fantastycznie szybkiej podróży swojej...
— Gdzież ja jestem?... zapytał sam siebie, rozglądając się do okoła.
Poznał, że okolica jest mu znajoma, o jakie bowiem sto kroków od miejsca, gdzie się zatrzymał, stał pałac starca, którego wielce szanował, pałac hrabiego de Jussac ex-kapitana okrętowego.
René rozpoczął był marynarską swoję karyerę przed latu piętnastu pod rozkazami tego dzisiejszego weterana.
I odtąd za każdą bytnością w Paryżu odwiedzał dawnego zwierzchnika, a kochał go prawie, jak ojca.
— No... powiedział sobie René z pewną ulgą w sercu, przypadek dobrze zrobił, sprowadzając mnie tutaj... Uścisnę tu przyjazną rękę... znajdę tu poczciwe serce... Temu, co kierował pierwszemi memi krokami na okręcie, będę mógł opowiedzieć moję boleść bez narażenia się na szyderstwa...
Poszedł więc zastukać do drzwi pałacu, i kazał się zaanonsować.
Pan de Jussac, lubo od lat kilku opuścił służbę czynną z powodu ran, w bitwie otrzymanych, zachowywał dawniejsze zwyczaje.
Zimą czy latem wstawał o wschodzie słońca. Nie kazał też czekać gościowi, i wydał rozkaz, ażeby go natychmiast wprowadzono.
— A! kochane dziecię... zawołał radośnie, otwierając ramiona do uścisku, cóż za szczęśliwy wypadek sprowadza cię w chwili, kiedy się najmniej tego spodziewałem!
Mówiąc te serdeczne słowa, hrabia spostrzegł zmienioną twarz Renégo i zaczerwienione oczy.
— Co ty jesteś taki blady... co zaledwie trzymasz się na nogach?... René!... dziecko moje, co tobie jest?... Nie spotkało cię nic chyba złego przecie?...
— Panie hrabio... odpowiedział René, przed trzema dniami, byłem najszczęśliwszym z ludzi, dzisiaj jestem strasznie nieszczęśliwy.
— Nieszczęśliwy?.. zawołał pan de Jussae z bolesnem ździwieniem, ty?...
René skinął głową.
— Kochane dziecię... powiedział starzec. Pilno mi poznać twoje cierpienie, bo chcę je z tobą podzielić... bo cię chcę pocieszyć...
— Niestety!... panie hrabio, cios, jaki mnie dotknął, jest tego rodzaju, że niczem się nie da ułagodzić... nie pozwoli zapomnieć o sobie...
— Chybabym się nie znał w moim wieku na ludziach, żebym się nie domyślał, iż ci ranę w serce zadano...
— Nie myli się pan hrabia... stracone jest życie moje, złamana przyszłość moja...
— Kobieta cię zdradziła?...
— Nie kobieta, panie hrabio, ale przeznaczenie...
— Twoja ukochana umarła?...
— Niestety!... okropnie to powiedzieć, ale daleko mniejbym cierpiał, gdyby ona rzeczywiście umarła...
— René, biedne moje dziecię... wiesz, że serce moje jest dla ciebie otwarte... wiesz, że cię kocham jak syna... Wcale też nie przez prostą ciekawość, ale tylko przez przywiązanie odwołuję się do twojego zaufania... Największa boleść łagodzi się wylaniem, opowiedz mi wszystko...
— Po to przyszedłem, panie hrabio... odpowiedział młody człowiek, ściskając rękę starca, posłuchaj więc mojej smutnej historyi.
Wiemy już wszystko, co René opowiedział hrabiemu.
— Żałuję cię bardzo, moje dziecko... rzekł pan Jussac, wysłuchawszy do końca, żałuję cię z całej duszy. Masz racyę, przeznaczenie cię zdradza, fatalność prześladuje!... O!... biedne, złamane serce, co też ty cierpieć musisz. Pojmuję niemożliwość pocieszania cię w podobnem nieszczęściu.
Pan de Jussac chwycił za rękę Renégo, pochylił głowę na jego piersiach i zapłakał.
Na chwilę zapanowało milczenie.
Nakoniec odezwał się ten ostatni.
— Moje dziecię, nie powiedziałeś mi nazwiska tego szczęśliwego młodzieńca, który ma możność pokonywania śmierci... Jakże się nazywa ten spadkobierca magicznych tajemnice Mikołaja Flamela?...
— Nazywa się baron de Kerjean... odpowiedział ponuro René z mimowolną nienawiścią.
Pan de Jussac drgnął.
— Luc de Kerjean?... powtórzył z widocznem żdziwieniem.
— Hrabia znasz tego człowieka?... wykrzyknął René.
— Bretończyk... wszak prawda?
— Tak.
— Lat trzydziestu pięciu do trzydziestu ośmiu...
— Tak, rzeczywiście.
— Mieszka w małym domu na wybrzeżu Saint-Paul?...
— Nie wiem... Ale powiedz mi pan, panie hrabio, czy pan go znasz?...
— Tak i nie... Nie mogę powiedzieć, że go znam, bo go nigdy nie widziałem, ale dużo słyszałem o nim.
— Co mianowicie?...
— Słyszałem o nim takie rzeczy, że wydaje mi się nieprawdopodobnem, ażeby mógł się połączyć z córką książąt de Simeuse.
— Czy nie jest dobrym szlachcicem?...
— O! pod tym względem niemam mu nie do zarzucenia...
Rodzina jego uchodzi słusznie za jednę z najstarszych i najdawniejszych w Bretonii. Nie urodzenie, tylko życie tego człowieka czyni go niegodnym ogromnego honoru, jaki mu chce uczynić książe de Simeuse.
— Co pan hrabia wie o de Kerjeanie?...
— Wiem, że zaprzepaścił cały swój majątek na rozpusty. To zresztą nie miałoby wielkiego znaczenia w moich oczach... Szaleństwa młodości można okupić w wieku dojrzałym... Ale Luc, od czasu zupełnej swojej ruiny, prowadził się jak nędznik ostatniego rodzaju. Żył dostatnio, lubo nie miał żadnych dochodów stałych — podtrzymywał się za pomocą przemysłów bardzo niewyraźnych... wszystkie drzwi uczciwych domów zamykały się przed nim stopniowo, żadna uczciwa ręka nie dotknęła jego ręki, jego opinia od dawna zbrudzona, niema dziś już nic do stracenia...
— Ależ to niepodobna... panie hrabio!... zawołał René, broniąc z rycerską wspaniałomyślnością znienawidzonego rywala. To niepodoba!... musi w tem wszystkiem być pomyłka, kalumnia!... Taki łotr, jak ten, którego hrabia opisujesz, nie miałby odwagi sięgać po rękę panny de Simeuse, książe byłby go z pewnością odtrącił z pogardą...
— Baron de Kerjean, jak wszyscy awanturnicy tego rodzaju, jest zapewne łotrem bardzo przebiegłym... odparł pan de Jussac, musiał szatańskim jakim podstępem zdobyć zaufanie pana de Simeuse... Krótko mówiąc, szołdra to, z pod szubienicy oberwany... pirat lądowy... Czyż może być coś gorszego?...
— Któż mówi tak o nim?...
— Wszyscy, bez żadnego wyjątku...
— Panie hrabio, opinia publiczna, jest czasami bardzo niesprawiedliwą... czy istnieją fakty jakie prawdziwe?...
— Najprawdziwsze.
— Jakie?...
— Między innemi, ten pan baron de Kerjean, dał się przed paru laty złapać na gorącym uczynku szacherki w faraonie... Chodziło o grubą sumę... Przeciwnik jego, syn możnej rodziny, obszedł się z nim jak należało, a wyzwany następnie na pojedynek, odmówił z racyi, że nie może spotykać się ze złodziejem...
— Panie hrabio, błagam cię, powiedz mi nazwisko tego młodego człowieka...
— Kawaler de Launay.
— Gdzie ja go znaleźć potrafię?... Udam się zaraz do niego... wypytam się i poproszę o oświadczenie piśmienne...
— Niestety, biedny chłopcze, pan de Launay nie żyje, poległ przed czterema laty w pojedynku.
— A więc i dowód kradzieży zaginął... szepnął René... Któżby teraz zarzucił ją de Kerjeanowi... Wziętoby go za oszczercę!... Czy jest jeszcze co innego, panie hrabio?..,
— O! naturalnie!... Pan baron Luc de Kerjean nieraz i nie dziesięć razy sumy przegrane płacił pieniędzmi fałszywemi...
— Czy masz pan na to dowód?..
— Mam pewność, ale dowodu materyalnego nie posiadam...
René zwiesił głowę.
Nadzieja zabłysła mu w oczach, ale zaraz zniknęła.
Zamyślony hrabia de Jussac, zdawał się coś sobie przypominać.
Naraz wykrzyknął:
— Przypomniałem sobie... przypomniałem!... René, dziecko moje, uspokój się... daję ci słowo szlacheckie, że baron de Kerjean nie zaślubi panny de Simeuse... Podobne małżeństwo nie może przyjść do skutku!... Ja ci przysięgam na to...
— A kto mu przeszkodzić może, panie hrabio?.. zapytał René, na którego blade policzki wystąpiły teraz rumieńce.
— Ja!...
— Jakim sposobem?...
— Otworzę oczy księciu, przemówię do jego honoru, wytłómaczę mu, że nie może przyjąć za zięcia fałszerza, gdyby nawet, jak mi powiadasz, a czemu ja nie wierzę, ten fałszerz córkę mu ocalił...
— Fałszerz, powiadasz hrabio?... wykrzyknął René.
— Powiedziałem i powtarzam...
— Dowód?... powtórzył po raz drugi René, czy masz pan dowód występku?...
— Będę go miał... albo raczej będziemy go mieli, mój chłopcze...
— Kiedy?...
— Zaraz... za kilka godzin.
— O! uczyń to, panie hrabio... jęknął błagalnie René, ściskając ręce pana de Jussac. Uczyń to dla mnie... nie dopuść tego obrzydłego małżeństwa.
oddaj mi moję narzeczoną, a przywrócisz mi życie... do ostatniego tchnienia będę cię błogosławił, mój przyjacielu, mój ojcze, mój zbawco!...
Taka stanowcza obietnica pana de Jussac, pocieszyła Renégo.
Miał on prawie pewność, że książe de Simeuse, chociażby w ostatniej chwili zerwie małżeństwo, na jakie zgodził się przez wdzięczność jedynie, i nie odda za nic w świecie swej jedynej córki człowiekowi bez honoru...
Ale ażeby rezultat ten osiągnąć, słowa same nie wystarczą, oskarżenia nie poparte dowodami nie będą mogły mieć znaczenia...
Hrabia de Jussac obiecuje dostarczyć te dowody i to zaraz dziś jeszcze...
Uspokojony i prawie wesoły, zgodził się młody marynarz na przyjęcie posiłku, przyjął ofiarowaną sobie pożyczkę dwóchset luidorów, bo jak pamiętamy, wyjechał z Brest z kilkoma tylko sztukami złota w kieszeni, przyjął również uprzejme zaproszenie, żeby zamieszkał w pałacu Chatelle przez cały czas pobytu w Paryżu.
Około drugiej po południu, pan de Jussac kazał zaprządz do karety i powiedział swemu gościowi:
— Zabieram cię ze sobą... chłopcze kochany...
— A gdzie pojedziemy, panie hrabio?... zapytał René.
— Do jednego z dawnych moich przyjaciół, stuletniego wprawdzie staruszka, ale cieszącego się pomimo to dobrem zdrowiem i zupełną przytomnością umysłu, do pana markiza de la Tour-Landry...
— Piękne to nazwisko, panie hrabio, błyszczy ono prześwietnie na kartach historyi naszej... odrzekł René. Ale nie mam honoru znać markiza, on mnie również nie zna...
— Więc cię ja zaprezentuję... Twoje przeznaczenie spoczywa w rękach tego właśnie mego przyjaciela... on posiada dowody, o jakich ci mówiłem, przekonany też jestem, że jego świadectwu książe de Simeuse uwierzy bezwzględnie...
— Ot... wykrzyknął René, jedźmy panie hrabio... jedźmy jak najprędzej!...
Konie pana de Jussac, inwalidy jego stajen, (najmłodszy dokończał ośmnastego roku życia), nie dorównywały bynajmniej niecierpliwości naszego bohatera i potrzebowały blizko godzinę dla dostania się na plac Royale, gdzie markiz mieszkał w jednym z tych pałaców ogromnych, w których schody zajmują przestrzeń większą od wielu całych domów teraźniejszych.
Lokaj zsiadł z kozła, ażeby się dowiedzieć, czy pan de la Tour-Landry przyjmuje, a odpowiedź, jaką przyniósł, była uderzeniem piorunu dla Renégo.
Markiz, nieobecny od dwóch dni, miał znaleźć się w Paryżu dopiero nazajutrz po południu.
Kareta zawróciła, a pan de Jussac pocieszał, jak mógł swojego towarzysza, dowodząc mu, że wiele jeszcze wody upłynie, nim Janinę poślubi de Kerjean.
Nie udamy się za powracającymi panami, poprosimy natomiast czytelników, aby zechcieli nam towarzyszyć na wybrzeże Saint-Paul, i wprowadzimy ich do pokoju położonego w najbardziej oddalonej części hotelu.
Drzwi tej izby grube, obite w wewnątrz materacem, opatrzone w potrójne zamki i mocne zasuwy, broniły wejścia ciekawym i niedyskretnym osobom.
Pokój miał jedno tylko okno na podwórze, opatrzone żelaznemi kratami i tak samo jak drzwi zasłonięte materacem.
Lampa mosiężna, o trzech płomieniach, u sufitu zawieszona i w abażur zaopatrzona, rozlewała żywe światło, wyrażające światło dzienne.
Lampa ta oświetlała kolekcyę przyrządów i narzędzi dziwnego pozoru.
Użytku ich nie można było się domyśleć z pierwszego wejrzenia.
Stały tu piecyki, podobne do tych, jakie widzieliśmy w szklannym gabinecie wiedźmy, był ogromny miech kowalski, były naczynia przerozmaitej wielkości i kształtów przerozmaitych.
Widać tu było także wagi, ważki, obcęgi, młotki większe i mniejsze, nożyce do cięcia metalu, piłki stalowe, kamienie i niezliczoną liczbę różnego rodzaju przedmiotów.
Na półkach i na stołach, zwracały uwagę flaszki, flaszeczki z etykietami dziwnych nazwisk, zawierające wytwory chemiczne, trucizny i różne kwasy.
Podłoga miejscami powypalana, pokryta była popiołem, obrzynkami i opiłkami metalowemi, pomiędzy któremi błyszczały monety złote i srebrne, zupełnie nowe, ale niedokładnie odbite.
W laboratoryum, jakieśmy opisali, kształcił się Karjean w sztuce fałszowania pieniędzy, czego zapewne domyślili się już nasi czytelnicy.
W chwili, w której przestępujemy próg tego pokoju, Luc sam jeden się w nim znajdował, a był w kostiumie, w którym trudnoby było poznać wykwintnego eleganta. Miał na sobie bluzę niebieskawą, podartą i powypalaną w wielu miejscach, przyczem rękawy po łokcie zawinięte, odsłaniały muskularne jego ręce. Prawą ręką poruszał z gorączkową szybkością miechem, rozniecając ognisko piecyka, a oczy zwracał to na zawartość rozpalonego do białości naczynia, to na zegar, w lewym ręku trzymany.
Po upływie pewnej liczby minut, przestał poruszać miechem. Porwał tygielek żelaznemi szczypcami i wylał zawartość w podłużną glinianą formę.
Kilka chwil starczyło do zupełnego ochłodzenia wylanego w ten sposób metalu. Wtedy rozbił formę i wydobył z niej rulon błyszczący, podobny do najczystszego złota, dokładnej objętości podwójnego luidora. Za pomocą stalowej piłki, Karjean odpiłował odpowiedniej grubości blaszkę, włożył ją pod stępel, zakręcił kołem maszyny i wyjął najpyszniejszą sztukę czterdziesto-ośmio liwrową, przedstawiającą po jednej stronie Jego królewską mość Ludwika XV, a po drugiej datę 1772 r.
Luc robił z tą fałszywą monetą próby przerozmaite; najpierw zanurzył ją w silnym bardzo kwasie i wyszła z niego bez zmiany; potem ważył na szali razem z dobrą monetą, i waga okazała się najzupełniej jednaką.
Przypatrywał się przez lupę i wykończeniu nie znalazł nic do zarzucenia.
Rzucił liczman na płytę marmurową i okazało się, że dźwięk metaliczny, podobny był zupełnie do dźwięku złota prawdziwego.
Rozpoczął nareszcie doświadczenia ostateczne; probiercze usiłowania wydały rezultat cudowny.
Rozmaite połączenia sprawiły, że próba złota wypadała najdokładniejsza.
Dziwny uśmiech ukazał się na ustach barona.
— No!... rzekł sam do siebie, albo mi dyabeł dopomógł, albo udało mi się tym razem zupełnie!... Zdobyłem sekret robienia złota!... A jeżeli tak jest jak mi się zdaje, to cel moich długich zabiegów został osiągnięty. Jeżeli doszedłem do tego, że twardość i elastyczność kompozycyi, że połysk jej, ciężar gatunkowy i dźwięk, nieulegają żadnemu zarzutowi, to kamień filozoficzny został odnaleziony, i... jestem królem świata!...
Pozostawała jedna jeszcze jedyna próba, która zawsze dotychczas chybiała.
To też nie bez żywego wzruszenia i nie bez silnego bicia serca, położył pan baron fałszywą monetę na kowadle i uniósł jeden z ciężkich młotów.
Jednocześnie przekleństwo wyrwało się z zaciśniętych ust nędznika.
Podwójny luidor zamiast spłaszczyć się pod uderzeniem, rozprysnął się jak szkło i prawie się w pył zamienił.
Więc usiłowania nie powiodły się raz jeszcze, więc problemat nie był jeszcze rozwiązany.
Po odurzającej uciesze, nastąpiło fatalne rozczarowanie.
— Nic... mruczał Luc z goryczą i zniechęceniem... nic nie zostało odnalezionem!... trzeba szukać znowu!...
Zabrakło mu zresztą czasu na rozmyślanie o przyczynie tego niepowodzenia i o sposobach zatryumfowania nad uporczywą trudnością, bo oto dzwonek umieszczony przy ścianie, odezwał się kilkakrotnie.
Kerjean otworzył okienko pod grubym materacem, aby zobaczyć, kto dzwonił.
Przekonawszy się, pośpieszył drzwi otworzyć.
Malo zupełnie przeistoczony dla każdego, oprócz dla swego pana — wszedł do laboratoryum.
Baron potrzebował widocznie wylać na kogo zły swój humor, bo zaledwie wpuścił służącego i drzwi za nim zamknął, zawołał ze złością:
— Dałbym w zakład moję głowę, żeś głupcze jakiś upił się podług zwyczaju w szynku!... Jak śmiesz przychodzić o tej godzinie, skoro wiesz, że cię oczekuję z niecierpliwością od samego rana?... Nie wiem doprawdy, dla czego nie biorę na ciebie kija, aby cię wygrzmocić, jak na to zasługujesz!...
— Niesprawiedliwie mnie pan sądzi, panie baronie, odrzekł Malo tonem pełnym szacunku, ale i stanowczości.
— Cóż mi masz na usprawiedliwienie swoje powiedzieć?.. Nie jesteś pijany?...
— Jestem na czczo od wczoraj wieczora... przysięgam.
— W takim razie... zkąd powracasz?...
— Spełniałem rozkazy pana barona...
— Na prawdę?...;
— Mam honor zapewnić pana barona, że ja kłamać nie potrafię...
— Zobaczymy... odrzekł ułagodzony trochę Kerjean, zdajże mi sprawę z czynów swoich... a mów dokładnie i krótko...
— O piątej rano... zaczął służący, stanąłem przy bramie pałacu Simeuse, jak to już raz byłem uczynił przed trzema tygodniami w okoliczności, o której pan baron dobrze zapewne pamięta...
— No... no... dalej...
— Nad ranem brama się otworzyła i pan markiz de Rieux wyszedł z pałacu...
— Sam?...
— Tak, panie baronie, sam jeden i z miną człowieka, niewiedzącego, dokąd idzie... Szedłem za nim w pewnem oddaleniu, ukrywając się starannie w zagłębieniu bram, ile razy było tego potrzeba. Gdy pan de Rieux przybył do mostu de Change, oparł się o poręcz i patrzył na płynącą wodę, jakby miał ochotę rzucić się do rzeki...
— Głupcze!... wykrzyknął Luc, trzeba mu było pomódz do tego...
— Nie miałem rozkazu... odparł Malo, nie mogłem działać na własną rękę...
— Czy był kto na wybrzeżu?...
— Ani żywej duszy, pustka była zupełna...
— Możesz się pochwalić, że pominąłeś prześliczną okazyę do oddania mi znakomitej przysługi!... No, dalej.
— Pan de Rieux poszedł prosto przed siebie, aż do Chatelle. Tu zadzwonił do bramy pałacu, należącego, jak mnie objaśniono, do hrabiego de Jussac, byłego marynarza... Czekałem długo i nakoniec około drugiej, pan de Jussace i pan de Rieux wyjechali razem. Naturalnie udałem się za niemi...
— Gdzież się udali...
— Na plac Royale.
— Do kogo?...
— Do pana markiza de la Tour-Landry.
Kerjean zbladł ogromnie.
— Do markiza de la Tour-Landry?... powtórzył.
— Tak jest, panie baronie.
— I widzieli się z sobą?...
— Nie, panie baronie... słyszałem, jak szwajcar powiedział do lokaja:
„— Pana markiza niema od dwóch dni, powróci jutro dopiero.“
Luc, posłyszawszy te słowa, odetchnął swobodniej.
Malo prawił dalej.
— Hrabia de Jussace wydał rozkaz powrotu do domu, a że się domyśliłem, iż pan baron oczekuje na mój raport, nie podążyłem za karetą, lecz tutaj przybyłem.
— Dobrześ zrobił... bąknął Luc, niezmiernie wzruszony. Konie natychmiast... Ubieram się i wyjeżdżam...
— Czy pan baron zabiera mnie ze sobą?...
— Tak... Jadę do Czerwonego domu... Zmień prędko ubranie... i siadaj ze mną... Nie trzeba karety, pojedziemy konno... Bądź gotów w tej chwili!...
Malo zniknął.
Luc wyszedł z laboratoryum, zamknął je i klucz zabrał ze sobą, wszedł do swego gabinetu i zaczął się prędko ubierać, szepcząc półgłosem te niewyraźne słowa:
— Rozbicie u portu!.. Niebezpieczeństwo tuż... tuż... Czuję to dobrze!... Co robić?... Perina musi mi poradzić... Ona będzie wiedziała, co zrobić... ona mi powie wszystko... Musimy zdziałać co do jutra... musimy walczyć... musimy zwyciężyć... zwyciężyć, albo zginąć!...
Kerjean przebrał się w kilka minut.
Konie biły już kopytami o bruk podwórza, gdy ukazał się Malo, przebrany w liberyę.
Baron skoczył na siodło i puścił się galopem w stronę Czerwonego domu.
Na końcu uliczki l’Estoufade pozostawił konia pod strażą Malo, a sam poszedł dalej pieszo, zakrywając staranie twarz peleryną płaszcza, jakto czynił zawsze, ilekroć udawał się w dzień do wiedźmy.
Wszedł małą furtką, wbiegł pędem na schody i jak bomba wleciał do sali.
Perina nie oczekiwała go wcale, bardzo się też ździwiła, gdy dostrzegła bladość i pomieszanie na jego twarzy.
— Co nowego?.. krzyknęła. Czy nam jaka katastrofa zagraża?...
— Ty mi to chyba powiesz, odrzekł krótko baron.
— Ja...
— Tak ty, bo ty jedna możesz posiąść tajemnicę sytuacyi... W tej chwili René de Rieux wszędzie, gdzie tylko może, broni przeciwko mnie poszukuje.
— Cóż cię to obchodzi?... Napewno jej nie znajdzie.
— Jesteś pewną tego?...
— Tak przynajmniej sądzę...
— A znasz hrabiego de Jussac?...
— Nie.
— No więc ten hrabia de Jussace, którego nie znasz, powiózł Renégo de Rieux przed dwoma godzinami do markiza de la Tour-Landry na plac Royale.
— Czy pan de Rieux widział markiza?.. zapytała gwałtownie Perina.
— Nie, bo jest nieobecny, bo dopiero jutro powróci... Ale jutro...
— René nie może się z nim widzieć!.... wykrzyknęła wiedźma. Nie powinien!...
— Odgadłem zatem, że jest niebezpieczeństwo?...
— Ogromne.
— Cóż markiz wie o mnie lub o tobie?...
— Wszystko wie o tobie...
— Kiedy został powiadomiony?... Jak?... przez kogo?...
— Przed paru laty... w sposób najprostszy w świecie, przezemnie samą...
— Przez ciebie!... Ależ to nie do uwierzenia!...
Więc chyba chciałaś mnie zgubić?...
— Nie. Dałam ci na twój kwit dziesięć tysięcy liwrów, ale podpis podejrzywałam, co przecie nie jest zbrodnią przy interesie... Ciekawam z natury, chciałam się dowiedzieć, czego się powinnam trzymać... Ubrałam się więc w kostium bogatej, niby kupcowej z dzielnicy Saint-Denis... wzięłam lektykę, kazałam się zanieść na plac Royale, i poprosiłam markiza de la Tour-Landry o audyencyę. Otrzymałam ją natychmiast... Markiz przyjął mnie z wielką grzecznością i zapytał, czego sobie życzę... Wyjęłam kwit na dziesięć tysięcy liwrów... i pokazałam mu takowy. Przypatrywał mu się ze smutną miną i powiedział:
„— Podpis mój jest sfałszowany.
„— Nie wiedziałam o tem, panie markizie...
odrzekłam.
„— Ale, dodał zaraz markiz, pani nic na tem nie straci...
„— Spodziewam się, panie markizie.
„— Daj mi pani ten kwit...
„— Ośmielę się zapytać pana markiza, co z nim zrobić postanawia?...
„— Zapłacę pani należność i wycofam podrobiony dokument...
„— Na to się nie zgodzę, panie markizie...
„— Dla czego?...
„— Skoro podpis nie jest podpisem pana markiza, nie mogę odebrać od niego pieniędzy, które mi się nie należą...
„— Przepraszam bardzo, ja jestem dłużnikiem pani, bo jako człowiek honoru, nie mogę pozostawiać mojego podpisu w cudzym ręku, czy jest on prawdziwy czy fałszywy... Znałem nadto ojca barona de Kerjeana. Syn jego jest podłym, ale on był uczciwym człowiekiem. Nie pozwolę, aby nazwisko szlacheckie szarzano po kryminałach i zapisywano w listy galerników.. Proszę, oddaj mi pani ten kwit..“
Ponownie odmówiłam żądaniu, ale gdy markiz zaczął mnie błagać i gdy był widocznie zrozpaczony moim oporem, uległam z dobrego serca, odebrałam moje dziesięć tysięcy luidorów, i oddałam ów kawałek papieru, o którym ani ty, ani ja nie słyszeliśmy odtąd ani słowa.
— Nędznico!... wykrzyknął z wściekłością Luc, więc wypuściłaś z rąk ten fatalny dokument?
— Czyż może nie miałam prawa?...
— Nie powinnaś była korzystać z tego prawa!...
Perina wzruszyła ramionami, baron mówił dalej:
— Wieleż to razy groziłaś mi tym kwitem, lubo nie był już w twojem posiadaniu?...
— Zapominasz, że mam kwit inny na dwa tysiące liwrów — odrzekła zimno wiedźma, że w ten sposób trzymam cię związanego za ręce i nogi. Suma w takich razach niema znaczenia... Idzie się na galery tak same za sto, jak i za milion dukatów... Uspokój się więc, kochany baronie... zastanów się na chwilę, a przyznasz, że interesy moje zmusiły mnie postąpić tak, jak postąpiłam, że nie podobna mi było przewidzieć wtedy, co się tam kiedyś stanie...
Kerjean zrozumiał, iż wiedźma miała racyę. Silił się przybrać zimną krew i po chwili zapytał głosem prawie już zupełnie spokojnym:
— Czy sądzisz, że markiz zachował ten dowód błędu mojej młodości?...
— Tego się na nieszczęście obawiam... Mam nadto przekonanie, że gdyby tylko opowiedział ustnie fakt ten księciu de Simeuse, wypędzonoby cię jednej chwili, pomimo eliksiru długiego życia...
— W takim razie jestem zgubiony!... w takim razie wszystkie marzenia nasze rozwiane...
— Jeżeli René de Rieux zobaczy się jutro z markizem de la Tour-Landry... to tak będzie z pewnością... Ale niema jeszcze nic straconego... skoro mamy czas do jutra, możemy wygrać jeszcze.
— Lecz jakim sposobem wygramy?...
— Niedopuszczając spotkania...
— To niepodobne do zrobienia...
— Kto wie?... mruknęła wiedźma.
— Jakim sposobem mu przeszkodzić?...
— To ciebie obchodzi, mój kochany... Szukaj, a może co wynajdziesz...
— Gdybym wyzwał Renégo de Rieux i zabił go w pojedynku?...
— Pod jakim pozorem-byś go wyzwał?... Ponieważ ma nadzieję zgubić cię w oczach de Simeusów i ponieważ liczy na to, że potrafi odzyskać zagarnięte mu tam miejsce, z pewnością nie będzie się chciał bić z tobą...
Muszę jeszcze dodać, że gdybyś zabił rywala, nic a nic-byś na tem nie wskórał... Pojedynek narobiłby wielkiego hałasu... Hrabia de Jussac, który widocznie bardzo się interesuje sprawą markiza, objaśniłby księciu przyczynę zajścia...
Luc tupnął nogą i uderzył się pięścią w głowę...
Szukał coś w niej widocznie, ale nie mógł nic wynaleźć.
— Perino!... wykrzyknął nagle z dzikiem spojrzeniem... Markiza niema w Paryżu?...
— Słyszałam.
— Ma powrócić dopiero jutro... gdybym przeszkodził temu?... Cóż ty na to?...
— Myślę, że byłby to manewr bardzo zręczny z twojej strony...
— Dzisiaj zaraz zatem dowiem się, którą drogą i o której godzinie powracać będzie pan margrabia, a jutro zaraz rano wyjadę na jego spotkanie, przynajmniej o dziesięć, albo piętnaście mil od Paryża...
— Sam myślisz działać?...
— Tak, przypominam sobie przysłowie arabskie: „Jeżeli chcesz cokolwiek zrobić, idź sam! Jeżeli nie chcesz, poślij kogo!...“
— Pochwalam cię w zupełności, a dam jednę dobrą radę... Nie zapominaj, że przypadek, jeżeli umiemy z niego korzystać, staje się najlepszym i najdyskretniejszym wspólnikiem... Staraj się uczynić wypadek swoim sprzymierzeńcem... Wypadek sam się tłómaczy... A unikaj pamiętaj, jak możesz, ciekawości policyi... Rozumiesz?...
— Rozumiem i będę z tego korzystał.
— Idź więc i rób co możesz, ja ze swej strony nie pozostanę bezczynną...
— Cóż ty czynić zamierzasz?...
— Postaram się oswobodzić cię od dwóch ludzi bardzo niebezpiecznych: od hrabiego de Jussac i Renégo de Rieux.
— Jeżeli to uczynisz, Perino, i jeżeli mnie się także powiedzie, będziemy ocaleni i zabezpieczeni — raz na zawsze...
Wiedźma się uśmiechnęła. Kerjean promieniał i nie pamiętał już o zniechęceniu, jakiego doświadczał przed chwilą.
Wybiegł z Czerwonego domu, skoczył na koń i pojechał w stronę góry Świętej Genowefy, wydawszy przedtem rozkaz służącemu swemu Malo, ażeby udał się na plac Royale i wypytał szwajcara markiza de la Tour-Landry, gdzie pan jego przebywa i kiedy go napewno oczekują.
Luc był na kolacyi w pałacu Simeusów, tam cały wieczór przepędził, ułożył się też tam także z rodzicami pseudo-Janiny, iż ślub jego odbędzie się przy końcu przyszłego tygodnia, bardzo skromnie, w obecności kilku tylko najzaufańszych przyjaciół.
Cała arystokracya paryzka wiedziała doskonale, że księżniczka zaręczoną była Rénemu de Rieux, i ta właśnie okoliczność była powodem postanowienia odbycia godów weselnych bez żadnego zgoła rozgłosu.
Bardzo to na rękę było naturalnie Kerjeanowi.
Powróciwszy na wybrzeże Saint-Paul, zastał już Malo w domu.
Sprytny sługa wywiedział się wszystkiego, czego potrzebował.
Stary margrabia bawił w tej chwili w zamku la Tour-Landry, w pobliżu Etempes; miał wyjeżdżać nazajutrz o dziesiątej rano, a do Paryża przybyć około drugiej po południu.
W krótkiej tej podróży towarzyszył mu jeden tylko kamerdyner.
Szczegóły to pomyślne były dla Kerjeana.
Ułożył sobie zaraz plan na dzień następny, i poleciwszy obudzić się bardzo wcześnie, położył się zaraz do łóżka i zasnął głęboko.
Śniło mu się, że wszystko idzie jak najpomyślniej.
Nazajutrz do dnia prawie, wszedł Malo do pokoju pana.
Baron kazał mu osiodłać dwa konie i być gotowym do drogi, sam zaś przeszedł zaraz do owego znajomego nam już gabinetu, który składem był ubrań najrozmaitszych.
Włożył wysokie, sięgające aż za kolana buty, spodnie łosiowe i kurtkę szamerowaną ze srebrnemi guzikami, co koniecznem było przy kostiumie pocztyliona z XVIII-go wieku, następnie przywiązał do paska mały z miękiej skóry ze srebrnym galonem kapelusik, przeznaczony do skompletowania liberyi, jaka zginęła cała pod fałdami szerokiego płaszcza.
Dokończywszy toalety, powrócił do sypialni, włożył w kieszeń rulon złota i pistolety, zjadł śniadanie i wyszedł.
Malo czekał na podwórzu, trzymając gotowe konie.
Kerjean skoczył na swego hiszpańskiego bieguna i wraz ze sługą puścił się drogą ku Orleanowi.
Z Paryża do Etampes, poczta królewska miała trzy przystanki: pierwszy w Athis-Mons, drugi w Saint-Michel, trzeci w Bournay.
Baron i Malo jechali bardzo szybko, minęli bez zatrzymania się przystanek Athis-Mons i stanęli trochę przed dziesiątą o pół mili od Saint-Michel.
Znajdował się tu przy drodze stary budynek w bardzo złym stanie, oddawna opuszczony.
Dach miał w pół zapadnięty, a drzwi nie miał wcale.
Na progu i wewnątrz zielsko porastało.
Rudera, o jakiej mowa, stała na dosyć wysokim pagórku, prowadziły zaś do niej dwie drogi strome nadzwyczajnie.
Rudera od strony Etampes stała po lewej stronie, po prawej zaś obok drogi bardzo wązkiej i bardzo źle utrzymanej ciągnął się wąwóz, czterdzieści do pięćdziesięciu stóp głęboki.
Jedno spojrzenie wystarczyło Kerjeanowi do zbadania położenia.
Zatrzymał konia na wprost rudery, zeskoczył na ziemię i kazał to samo zrobić służącemu.
— Malo, rzekł, wskazując na opuszczone domostwo, wejdź ty tam z końmi...
— Dobrze, panie baronie... i co następnie zrobić?...
— Ukryć się dobrze i czekać...
— Pan baron pozwoli się zapytać, jak długo nieobecność pańska przeciągnąć się może?...
— Nie umiem ci odpowiedzieć na to, mój kochany... Zależeć to będzie daleko więcej od markiza de la Tour-Landry, aniżeli odemnie i od ciebie... Myślę jednakże, że nie będziesz czekał zbyt długo. Polecam ci tymczasem, abyś, gdy przejeżdżać będzie poczta z Etampes de Paryża, przypatrzył się dobrze pocztylionowi...
— Nie omieszkam, panie baronie... odpowiedział Malo, nie zdając sobie sprawy z ważności wydanego mu polecenia.
Kerjean uśmiechnął się, otulił płaszczem i pociągnął w stronę Saint-Michel.
Saint-Michel, była to mała mieścina, położona w malowniczej miejscowości, wysadzonej przepysznemi drzewami orzechowemi.
Poczta mieściła się w dużym domu na końcu długiej ulicy, a duży ogród owocowy oddzielał ją zupełnie od zabudowań innych.
Mała szara furtka w parkanie na drogę wychodziła.
W chwili, kiedy baron około tej furtki przechodził, posłyszał rozmowę dwóch młodych głosów mężczyzny i kobiety.
Trzymając się zasady, że każda podsłuchana tajemnica, może się na coś przydać, przystanął i nadstawił ucha.
To co posłyszał, nie zdawało się interesować go bardzo.
Było to dokończenie miłosnej kłótni.
Młodzieniec wyrzucał dziewczynie, że go kokieteryą swoją do rozpaczy doprowadzała, że zbyt łaskawie przyjmowała nadskakiwania jakiegoś Jana-Ludwika, że aż trzy razy przetańczyła z nim w stodole!...
Dziewczyna odpowiedziała, że jeżeli tańczyła z Janem-Ludwikiem, którego nie cierpiała, to dla tego jedynie, że ukochany przez nią Cezar udawał zazdrosnego i ani razu jej nie poprosił...
Przyjmowała łaskawie zaprosiny Jana Ludwika, bo była wprost zmuszaną do tego przez ojca, który protegował bardzo tego potwora i wolałby ją wydać za niego, niż za Cezara, dla tej prostej przyczyny, że Jan Ludwik posiadał grube pieniądze, a Cezar nie miał ani grosza.
— Ale ja się dorobię majątku!... wykrzyknął smutny kochanek. Jestem o dziesięć lat młodszym od Jana-Ludwika, a pocztylionem jestem dopiero od roku... Zkąd mogłem dojść do oszczędności?... Za dziesięć lat zobaczycie...
— Niestety, ojciec mój nie będzie chciał czekać dziesięciu lat na moje wesele... odpowiedziała młoda dziewczyna. Ojciec powiada, że już i tak wielki czas na mnie, powiada, że nie trzeba nigdy zbyt długo zwlekać z pozbyciem się dziewuch z domu...
— No więc nie pozostaje mi nic innego, jak się powiesić.
— Czyś zwaryował, Cezarze!... Ależ toby był najlepszy sposób obrócenia w niwecz naszego małżeństwa!...
— Więc cóż chcesz, żebym zrobił?...
— Dorób się co tchu majątku.
— Jakim sposobem?...
— Czy ja wiem?... Pomyśl sam już nad tem. Jan-Ludwik to sprytny chłopak... i dla tego bogaty... Ma on już z górą sto dukatów swoich własnych...
— No to i ja będę sprytny, jak Jan-Ludwik, i ja będę miał wkrótce więcej niż sto dukatów...
— Byłoby to doskonale, ale trzeba się bardzo śpieszyć... Ja mam cierpliwość, mój biedny Cezarze i czekałabym ilebyś chciał na ciebie, ale mój ojciec pragnie urządzić wszystko ekstrapocztą...
— Będę gnał co mi sił starczy, byleś tylko ty mnie kochała...
— Wiesz dobrze, że cię kocham...
— I nie wyjdziesz za Jana-Ludwika?...
— Nie... Ja go przecież znosić nie mogę...
— Na prawdę?...
— Daję ci na to słowo uczciwej dziewczyny... No, ale bywaj zdrów... uciekam, bo już przeszło kwadrans rozmawiamy i ojciec napewno już mnie poszukuje...
— Do widzenia zatem, Madelaine...
— Do widzenia, Cezarze...
— Pamiętaj o mnie...
— Nigdy w życiu nie zapomnę...
Kerjean posłyszał odgłos pocałunków, poczem zaraz mała furtka otworzyła się po cichu i młoda, ładna blondyneczka wyskoczyła na drogę.
Ujrzawszy o kilka kroków, jakiegoś nieznajomego, odwróciła główkę i uciekła przez pola niby sarenka spłoszona.
Baron uśmiechnął się i poszedł dalej w stronę domu pocztowego, który był zajazdem jednocześnie.
Niebawem znalazł się na dużem podwórzu, otoczonem stajniami i stodołami, i przestąpił próg kuchni, która służyła także za pasażerską salę.
Hoża, wiejska dziewczyna, w krótkiej spódniczce, zbliżyła się zaraz do niego i zapytała:
— Co pan łaskawy sobie życzy?...
— Butelkę najstarszego i najlepszego wina z waszej piwnicy, odparł Kerjean, a także kawał tej ładnej pieczeni, którą widzę na rożnie...
— W tej chwili przygotuję panu miejsce w małym pokoiku, gdzie panu bardzo będzie wygodnie.
W parę minut Kerjean siedział już przy stole, nakrytym białym jak śnieg obrusem, przed pieczenią, która spoczywała apetycznie na fajansowym w kwiatki talerzu i obok butelki, poważnie od starości omszałej.
Biesiada była, jak wiemy, pretekstem tylko, albo sposobem.
Baron zaledwie dotknął jedzenia, wypił parę kropel wina i zaczął wypytywać młodej służącej:
— Czy nie macie tutaj pocztyliona Cezara?.,,
— Jest, proszę pana... bardzo dobry chłopak... Czy go zna pan łaskawy?...
— Nie. Ale słyszałem o nim od jednego z przyjaciół moich, z którym jeździ czasami... Czy w tej chwili jest w domu?...
— Zapewne, bo to dzisiaj jego właśnie dyżur...
— Czy mógłbym się z nim rozmówić?...
— Dla czegóżby nie?... Pójdę zaraz po niego...
Służąca wyszła i Kerjean usłyszał, jak piskliwym głosem wołała na podwórzu:
— Cezar... hej!... Cezar!... chodź no, chodź, tylko prędko...
Kochanek Madelaine nie dał czekać na siebie.
Był to rosły dwudziesto-dwu letni chłopak, ładny jak dziewczyna i bardzo nieśmiały.
Wszedł do małego pokoiku z miną nader zakłopotaną, obracając w ręku pocztylioński kapelusz, ażeby dodać sobie odwagi.
Zaledwie, że się ośmielił podnieść oczy na barona i wyszeptać:
— Czy to pan mnie żądał?...
— Tak jest, mój przyjacielu, odpowiedział Luc, jeżeli się Cezar nazywasz?...
— Do usług pana...
— Mam z tobą do pomówienia, mój drogi... Ale najprzód, ciągnął baron, zobacz, czy nas kto nie podsłuchuje...
Pocztylion podszedł do drzwi, otworzył je i zamknął z powrotem, a potem powrócił do stołu i powiedział:
— Nikt nas nie będzie mógł słyszeć proszę pana...
— Mój przyjacielu, zaczął Luc, ja się bardzo tobą interesuję...
— Mną!... mruknął żdziwiony Cezar.
— No... tak... tak, i dam ci zaraz tego dowód. Wiem, jak stoją twoje interesy... Kochasz i jesteś kochanym przez prześliczną blondynkę, imieniem Madelaine...
Pocztylion, gdy to posłyszał, skrzyżował ręce i otworzył usta.
Nie mógł się powstrzymać od okrzyku:
— Jakto?.. Pan zna Madelaine?...
— Wiem przynajmniej o waszej miłości... wzrusza mnie ona i chcę wam dopomódz... Jan-Ludwik nie jest godnym ciebie rywalem.
Usta Cezara zadrżały, oczy na wierzch mu prawie wyszły.
Kerjean mówił dalej:
— Na nieszczęście, Jan-Ludwik jest bogatym, a ty nie masz nic, ma on więc nad tobą ogromną przewagę... Ale może znajdę ja sposób na zaradzenie złemu... i to dobry nawet sposób...
— Jaki?... zapytał żywo Cezar.
— Gdybyś miał, tak jak Jan-Ludwik, sto dukatów w kieszeni, to ojciec Madelaine, tobieby oddał z pewnością pierwszeństwo; czy tak?...
— Z pewnością... że tak... ale ja nie mam ani grosza.
— Cóżbyś dał zato, żeby posiąść potrzebne pieniądze?...
— Wszystko, coby pan zażądał... dwa palce... dziesięć lat życia...
— No, więc ja znam kogoś, który ci ofiarowywa piętnaście luidorów do dyspozycyi...
— Piętnaście luidorów, czy to czyni sto dukatów?...
— Czyni to z górą sto dukatów, bo wynosi o sześćdziesiąt liwrów więcej...
— Czy pan sobie nie szydzi ze mnie?...
— Daję ci słowo, że nie...
— Gdzież jest ten ktoś, co mi chce wyświadczyć taką łaskę?...
— Ja jestem właśnie tym ktosiem.
— Chce mnie pan zrobić bogatym, tak za nic i od razu?... wykrzyknął Cezar, pokręcając głową z niedowierzaniem. Nie... nie... to być nie może...
Niech pan mówi co chce, ale ja nie takim znowu głupi, żeby uwierzyć...
Kerjean wyjął z kieszeni rulon złota, rozwinął go, odliczył piętnaście luidorów, a połyskując niemi przed olśnionemi oczyma pocztyliona powiedział:
— Od ciebie zależy, zostać posiadaczem tego skarbu...
— A cóż mam w tym celu uczynić, wielki Boże?...
— Wyświadczyć mi pewną przysługę.
— Przysługę?... Ależ dobry panie, ja bym gotów zrobić panu trzysta przysług, gdybym był tylko w stanie.,
— Jedna wystarczy... ale muszę ci zupełnie zaufać, żeby powiedzieć o co chodzi, muszę ci bowiem wyjawić tajemnicę bardzo ważną. Przysięgnij mi, że nie powtórzysz nikomu, nawet Madelaine jednego słowa z tego co posłyszysz...
Cezar z zapałem wykonał żądaną przysięgę.
— Jestem bogatym szlachcicem, ciągnął de Kerjean, a jednakże położenie moje jest pod pewnym względem bardzo podobnem do twego... Tak samo jak i ty ubóstwiam pewną dziewczynę, kocha mnie tak samo, jak twoja kocha ciebie, ale ojciec podobnie jak ojciec Madelaine, nie chce pozwolić na nasze połączenie, chce wydać córkę za starca, którego ona nienawidzi... Nie pozwała mi bywać u siebie i do tej pory nie miałem ani raz jeden sposobności pomówić z nim sam na sam i przedstawić mu moję prośbę... A pewny jestem, że gdybym mógł się z nim tylko rozmówić bodajby przez pięć minut, dałby się wzruszyć błaganiom moim i mojej rozpaczy i pozwoliłby na nasze połączenie...
Cezar słuchał wszystkiego z widocznem zainteresowaniem i sam siebie zapytywał:
— Cóż ja jednak mogę poradzić w tem wszystkiem, ja prosty pocztylion?...
I naturalnie nic nie odpowiedział.
Luce mówił dalej:
— Słowa moje dziwią cię, mój przyjacielu, ale zaraz mnie zrozumiesz... Za godzinę szlachcic, o którym mówię, ojciec mojej ukochanej zatrzyma się tutaj z karetą i weźmie konie do stacyi Athis-Mons...
— A to się pysznie składa!... wykrzyknął Cezar, to ja właśnie będę go odwoził!...
Luc położył piętnaście luidorów na białym obrusie.
Oczy Cezara tak błyszczały chciwością, że nie mógł ich już oderwać od zaklętej kupki złota, przedstawiającej dla niego skarb nieoceniony.
— Nie — rzekł baron po chwili, wolniutko zatrzymując się na każdej sylabie — nie, mój przyjacielu, to nie ty go powieziesz...
— A któżby, jeżeli nie ja, proszę pana?...
— Ja... odrzekł Luc poprostu.
Cezar spadł z obłoków.
— Pan?... powtórzył zmieszany, pan!...
— Ja, jeżeli ci chodzi o to abyś schował do kieszeni tych piętnaście pieniążków okrągłych... Przysługa jakiej żądam od ciebie i za którą płacę ci tak hojnie, polega na tem, ażebyś mi ustąpił ostróg swoich na dwie godziny... Ja za ciebie siądę na konia... o milę ztąd zatrzymam karetę, zeskoczę z siodła, otworzę drzwiczki, zdobędę niespodzianie audyencyę na próżno oddawna pożądaną, rzucę się do nóg ojca... wzruszę go i nie ustąpię dopóki nie otrzymam zezwolenia. Projekcik, jak widzisz, bardzo prosty, wykonanie go od ciebie tylko zależy... Tak więc czy nie?... Zgadzasz się, czy się nie zgadzasz?... Jeżeli tak, to chowaj złoto, bo do ciebie to należy... Żeń się z Madelaine i bądź szczęśliwy...
— Mój piękny panie... odparł Cezar z wielkiem zakłopotaniem, — rozumiem pana doskonale... i chciałbym ci bardzo dopomódz, aby zarobić tę sumę wspaniałą...
— Któż ci więc tego broni?... zdaje mi się, że nie masz trudności żadnych.
— O! gdyby to tylko było trudne... ale to najzupełniej jest nieprawdopodobne...
— Dla czego? Cóż za przyczyna tego nieprawdopodobieństwa?...
— Nie jedna jest, dobry panie...
— Zobaczmy...
— Najprzód, żeby powozić pocztą, trzeba być w uniformie pocztyliona... a nie mogę przecie dać panu mego ubrania... boś pan jest daleko tęższy odemnie...
— Czy to tylko?... rzekł z uśmiechem de Kerjean.
— Zdaje mi się, że to bardzo ważne.
— Patrzaj...
Baron rozchylił płaszcz, w którym siedział i ukazał ździwionym oczom swojego interlokutora najzupełniejszy uniform pocztyliona poczty królewskiej.
— A to mi się podoba!... wykrzyknął Cezar, a to aż miło doprawdy...
— Pomyślałem o wszystkiem, jak widzisz... Pierwsza przeszkoda usunięta... a mam nadzieję, że damy sobie radę i z innemi.
— Nasz gospodarz żartów nie znosi... ciągnął młody chłopak, spostrzeże, że nie ja siadam, panu zejść każe, a mnie porządnie za to zapłaci...
— Takby się rzeczywiście stało, gdybym siadał na podwórzu... ale ja będę czekał o dwieście kroków ztąd na końcu wioski, na wprost małej furtki, którą znasz doskonale... Tam upuścisz bat i zejdziesz z konia, żeby go podnieść niby, a ja tymczasem zasiądę na twoje miejsce. Nikt tego nie spostrzeże, będziesz miał czas pobiedz i pokazać swój skarb ojcu Madelaine, a poprosić go o rękę córki, której ci z pewnością nie odmówi...
Cezar miękł widocznie, nie śmiało jednakże odezwał się jeszcze:
— Ale, mój piękny panie, szlachcic z karety pozna pana przecie...
— Bądź o to spokojny, ani nawet nie spojrzy na mnie, ani mnie się domyśli nawet pod tem przebraniem... To cię wcale niepowinno niepokoić...
— Cóż powiedzą na to w Athis-Mons?...
— Nic nie powiedzą... Ja zniknę zaraz po zatrzymaniu się karety przed pocztą...
— Któż więc konie odprowadzi?...
— Ty Sam... tyle tylko, że się przelecisz piechotą... za co dodam ci szesnastego luidora, abyś wypił za moje zdrowie z towarzyszami na stacyi następnej... No cóż, zgadzasz się?... Jesteś zdecydowany?...
Pokusa była nieprzezwyciężoną. Cezar nie miał siły opierać się dłużej i powiedział:
— Dobrze... zgadzam się... kochany panie...
Czas już wielki był na to.
W chwili właśnie, kiedy kochanek Madelaine wymówił ostatnie słowo, rozległo się trzaskanie z bicza, dzwonki i łoskot kół.
Hałas zbliżał się coraz bardziej i nareszcie ciężka kareta z herbami na drzwiczkach przystanęła przed domem.
Luc podbiegł do okna, wychodzącego na drogę. Poznał w głębi karety szlachetną twarz i białe jak śnieg włosy markiza de la Tour-Landry.
Ku wielkiemu ździwieniu barona, który wiedział, że starzec zabrał ze sobą służącego, nie zobaczył na koźle nikogo.
— Sam jest... mruknął złowrogo. Dyabeł mi widocznie dopomaga!...
Czem się tłomaczyła chwilowa samotność pana de la Tour-Landry?...
Starzec odznaczający się ojcowską dla otoczenia swego dobrocią, miał służących równie jak sam starych, wszyscy bowiem pozostawali u niego od lat czterdziestu, i pięćdziesięciu nawet.
— Moi ludzie warci tyle, co ja sam, powiadał, śmiejąc się serdecznie, ani zgrabni, ani prędcy, bo im już ani ręce, ani nogi, ani pamięć nie dopisuje. Obsługują mnie źle, lecz za to kochają mnie szczerze.
Kamerdyner, zabrany w drogę przed paru dniami, miał lat z góra siedmdziesiąt.
Gwałtowny atak reumatyczny przykuł go do łóżka na wsi, a że pan de la Tour-Landry zmuszony był powracać do Paryża, pozostawił chorego staraniom gospodyni i ogrodnika, i sam wyruszył w drogę.
Łatwo się domyśleć, że okoliczność ta sprzyjała bardzo nikczemnym zamiarom barona.
Gdy pocztylion przybyły, opłacony suto przez pana de la Tour-Landry, odprzęgał konie, na podwórzu pocztowem przywoływano tymczasem na cały głos Cezara.
— Zatem ułożone, szepnął ten ostatni do Kerjeana, upuszczę bat na wprost furtki ogrodniczej i zejdę go niby podnieść... Niechże się pan tam znajduje...
Zebrał pieniądze, schował je do kieszeni i wybiegł żywo z małej sali, wołając ze swej strony:
— Jestem!... jestem!...
Luc wszedł do kuchni, podał sześcioliwrowego talara młodej służącej i powiedział:
— Wiele wam jestem winien?... Weźcie, co się należy...
— Trzydzieści sous wszystkiego, proszę pana. Zaraz wydam resztę.
— Nie potrzeba... resztę zatrzymaj dla siebie. Do widzenia, piękna dziewczyno...
Wyszedł z oberży, przeszedł zakrywając twarz obok niezaprzężonej karety i zatrzymał się przy furtce.
W jakie cztery lub pięć minut, rozległ się trzask i ukazała się kareta, ciągniona przez trzy rosłe konie.
— Ten osioł Cezar trzyma już w garści pieniądze, pomyślał sobie baron. Jeżeli go strach weźmie, jeżeli się zawaha... i nie dotrzyma słowa, będę stanowczo zgubiony!...
Ale Cezar był uczciwym chłopakiem, nie zdolnym był, wziąwszy zapłatę, nie dotrzymać obietnicy.
Zaledwie minął furtkę, zatrzymał konie i wyklinając na czem świat stoi, zeskoczył z konia. s
Markiz wychylił głowę i zapytał:
— Co tam takiego?...
— A to proszę łaski pana, odpowiedział pocztylion, upuściłem bat i koło przeszło przez niego.
— To niewielkie nieszczęście, mój chłopcze... odpowiedział starzec. Jedź dobrze, to dostaniesz dwa talary na piwo!...
Głowa markiza zniknęła.
W tej właśnie chwili Cezar i Luce spotkali się za karetą.
Kochanek Madelaine bardzo był wzruszony.
— O! panie... szepnął do barona, źle bardzo robię, czuję to, ale pan mnie oczarowałeś... Jedź pan przynajmniej ostrożnie, bo jeżeliby się przytrafił jaki wypadek, ja byłbym odpowiedzialnym...
— Bądź spokojny, przyjacielu, bądź spokojny, rzucił Luc z uśmiechem, jestem przecie oficerem kawaleryj...
Podniósł bat, podszedł do koni i zarzuciwszy na jednego z nich płaszcz zwinięty na prędce, skoczył na siodło, spiął ostrogami, a powóz szybko się potoczył.
Cezar stanął na środku drogi i patrzył za oddalającym się pojazdem ze strasznem biciem serca.
Dwa sprzeczne uczucia szarpały biednego chłopaka.
Z jednej strony szczęśliwym był, że został bogatym i że będzie się mógł ożenić z Madelaine, z drugiej dręczyła go obawa i prawie wyrzut sumienia, że opuścił stanowisko, że powierzył konie i podróżnego jakiemuś obcemu przybłędzie.
Ale człowiek, to słabe, jak wiadomo, stworzenie.
Pierwsze uczucie przeważyło i Cezar, zapominając o wszystkiem, zaczął biedz przez pole w stronę folwarku, gdzie mieszkał ojciec ukochanej.
Przez ten czas powóz pędził, wznosząc za sobą tumany kurzu.
Uradowany markiz obiecywał sobie dać suty napiwek pocztylionowi.
Pół godziny potrzeba było baronowi na dojechanie do stóp pagórka, do miejsca, gdzie stała waląca się rudera i gdzie ukrył się Malo.
Kareta wjechała wolno pod górę.
Z wierzchołka jej, Kerjean panujący dokładnie nad całą okolicą od Saint-Michel do Athis-Mons, rzucił badawcze do okoła spojrzenie.
Od jednej stacyi do drugiej, droga była pustą zupełnie.
Żadnego wozu, żadnego jeźdźca widać nie było.
Ciekawa twarz Malo ukazała się w jednej ze szpar rudery.
Wierny sługa poznał swojego pana i przypatrywał mu się ździwiony.
Baron zatrzymał konie i zeskoczył na ziemię, dając znak służącemu, ażeby przybywał.
Pan de la Tour-Landry wychylił się znowu z karety i zapytał:
— A cóż tam nowego, mój chłopcze?... Dla czego się zatrzymujesz?... Czy znowu bat zgubiłeś?...
Luc przybliżył się do okienka.
— Panie markizie, powiedział, kłaniając się ironicznie, zaraz będę miał honor wytłomaczyć się panu...
— Co to znaczy?... zawołał starzec. Coś ty za jeden?... To nie ty wiozłeś mnie od Saint-Michel!... Nie z tobą ja mówiłem na wyjezdnem ze stacyi!...
— Rzeczywiście, panie markizie, nie mnie pan obiecałeś dwa talary na piwo...
— Czegóż ty chcesz odemnie?...
— Chcę pomówić z panem baronem, o rzeczach, które nas obu obchodzą...
— Któż ty jesteś?...
— Baron de Kerjean, do usług pańskich.
Starzec zrobił gest oburzenia i litości.
— Prawda... poznaję cię... Więc aż do tego doszedłeś!... ty szlachcic!... ładne zajęcie... ani słowa!... Ale co prawda, daleko jest uczciwiej pracować na życie, aniżeli żyć,jak żyłeś przedtem...
Kerjean uśmiechnął się i odpowiedział:
— Pozwól sobie powiedzieć, panie markizie, że jesteś w grubym błędzie. Ubranie, które mam na sobie, jest tylko przebraniem. Mam zostać daleko bogatszym, aniżeli byłem i zrobiłem się na dziś pocztylionem, jedynie dla tego, ażebym miał honor przewieźć pana z Saint-Michel do Athis-Mons i mieć sposobność rozmówienia się z panem...
— Czy nie mogłeś przyjść do mieszkania mego w Paryżu?...
— Toby było niepodobieństwem, panie markizie, potrzeba bowiem, aby nasze spotkanie, miało miejsce tutaj, a nie gdzie indziej...
— Nie nie rozumiem...
— Zaraz wszystko panu jasno wytłomaczę...
— Czyli, że to wszystko skończyć się musi jakąś podłością... pomyślał starzec.
Kerjean mówił dalej:
— Dowiedziałem się wczoraj dopiero, że pan markiz posiada od lat kilku dowód pewnego szalonego wybryku mojej miłości...
— Mówisz zapewne o kwicie na dziesięć tysięcy franków... z moim podpisem?...
— Tak właśnie...
— Zapłaciłem tę sumę i, jak wiesz, nigdym ci się nie upominał o nią...
— Jestem panu bardzo wdzięczny, panie markizie, ale pragnę wycofać z rąk pańskich ten dowód, zwracając panu pieniądze..
— Kiedy ci się tylko podoba, mój panie, gotów jestem zwrócić ten kwit, nie żądając nawet pieniędzy... Nie było żadnej potrzeby przebierać się, ażeby mi to powiedzieć... Dziś, czy jutro chętniebym był pana zadowolnił...
— Nie dosyć jednak... prawił Kerjean, że mi pan powrócisz kwit, który łatwo mógłby mnie zgubić, potrzeba jeszcze, ażebyś mi pan dał słowo honoru, iż gdyby pana zapytywano o niego, zaprzeczysz najzupełniej, iż istniał kiedykolwiek...
— Czy to wszystko?... zapytał starzec, któremu błyskawica w oczach zaświeciła.
— Jeszcze nie... odrzekł baron. Ale zaraz będzie koniec. Jestem w przededniu małżeństwa, świetnego i niespodziewanego... Pan mógłbyś jednem słowem zniweczyć cały ten związek, musisz mi zatem przysiądz, panie markizie, że nie powiesz przeciwko mnie ani słowa, gdyby cię o mnie pytano...
Pan de Ja Tour-Landry wlepił w swojego interlokutora głębokie, pełne pogardy spojrzenie.
— Panie de Kerjean, zawołał następnie, czy pan wiesz, czego wymagasz odemnie?...
— Domagam się bezpieczeństwa, jakie mi jest potrzebne, domagam się milczenia...
— Żądasz odemnie kłamstwa... podłości... O! nie znasz mnie wcale, jeżeli przypuszczasz na chwilę, że się zgodzę na coś podobnego!...
— Panie markizie, odezwał się baron groźnie, zastanów się pan dobrze!...
— Nie mam potrzeby się zastanawiać... pamiętam, że jestem szlachcicem... wiem, jakie są moje obowiązki!...
— Widzi pan, że mam ślepe do pana zaufanie, skoro słowo pańskie zupełnie mi wystarcza!...
— Gdybym zasłużył na pańskie zaufanie, byłbym niegodnym zaufania uczciwych ludzi!...
— Panie markizie... o tę obietnicę, o tę przysięgę, ja wcale pana nie upraszam...
— Tylko?...
— Tylko wymagam ich od pana!...
— Ze sztyletem, albo pistoletem na gardle zapewne... Ja jednakże pomimo to odmawiam...
— Ostrożnie, panie markizie!...
— Dla czegóż to, mój panie?...
— Małżeństwo, które za kilka dni ma nastąpić, to mój majątek, moja rehabilitacya, szczęście moje... To małżeństwo zależy od pana... pańskie milczenie może mi je zapewnić... musisz pan milczeć zatem!... Ządam tego za jaką bądź cenę i uprzedzam, że się nie cofnę przed niczem...
— Nawet przed nową zbrodnią?... przerwał starzec.
— Przed niczem!... powtórzył głucho Kerjean, blady i stanowczy. Przysięgnij więc, panie markizie!... przysięgnij!... bo inaczej, ja panu przysięgam, że pan już nie potrafisz mi zaszkodzić...
— Chcesz mnie zabić?... zapytał pan de la Tour-Landry, z zupełnym spokojem.
Baron tupnął nogą.
— Przysięgnij!... przysięgnij!... krzyczał. Przysięgnij natychmiast!...
— Ja, jako człowiek honoru, dotrzymuję zawsze danej obietnicy bez przysięgi, ty mój panie, mruknął markiz, z fałszerza musisz się stać mordercą!...
Kerjean nie posiadał się ze złości..
— Czy pan przysięgniesz, czy nie?... powtórzył, chwytając markiza za ramie.
Szlachetny starzec nie raczył odpowiedzieć nędznikowi.
— Głupi i ślepy człowieku!... wrzasnął Luc, coraz większym unoszony gniewem. Litowałem się nad twojemi białemi włosami!... próbowałem cię ocalić przed samym sobą... a ty odrzucasz deskę zbawienia, jaką ci podawałem!... Jesteś w mojej mocy, a pogardzasz mną jednakże!... Trzymam cię w rękach, a ty mnie znieważasz!... Nieszczęśliwy, kto na zgubę moję nastaje!.. Niechże spełni się przeznaczenie twoje!...
Powiedziawszy to, Luc odstąpił od drzwiczek karety, o które stał oparty przez cały czas rozmowy, zawołał na Malo, ażeby się usunął na lewo, skierował konie na prawo i zaczął je bić niemiłosiernie.
Zarżały żałośnie, rzuciły się gwałtownie naprzód i popędziły galopem po wązkiej pochyłej drodze,
Baron skoczył na swego rumaka i pędząc przy dyszlu, straszył je krzykiem i biciem.
Przez dwie, czy trzy sekundy, kareta migała jak meteor jaki, a koła z prawej strony zbliżały się coraz bardziej do przepaści...
Zdawało się, że pojazd utrzymuje równowagę wskutek szybkiego pędu tylko.
Ale nagle koła doszły do samego zarosłego trawą skraju ziemi, podmytej przez deszcze.
Droga pod przygniatającym ją ciężarem zarwała się w trzech częściach swojej szerokości i cały ekwipaż runął w otchłań z wysokości stóp pięćdziesięciu.
Rozbił się z ogromnym trzaskiem, podnosząc tumany kurzu.
— Zdaje mi się, że Perina będzie ze mnie zadowolona... powiedział do siebie baron, kiedy opadający kurz pozwolił spojrzeć na szczątki karety.
Wiernie radę jej wykonałem... T0 tylko przypadek... któżby śmiał utrzymywać, że to nie prosty przypadek?...
Malo mniej niż jego pan wytrawny, patrzył przerażonemi oczami na zniszczenie, a w duszy się zapytywał: czy nie służy czasami u dyabła w ludzką postać przedzierzgniętego.
Nie było cienia wątpliwości, katastrofa była zupełną.
Mimo to, Luc chciał się przekonać jeszcze, czy starzec się nie podniesie, żeby go oskarżyć. Z nadzwyczajną zręcznością zsunął się po stromej pochyłości, w kilka sekund znalazł się na dnie parowu.
Rezultat piekielnego dzieła taki był, jak sobie tego de Kerjean i Perina życzyli.
Pan de la Tour-Landry już nie żył.
Koła roztrzaskały mu czaszkę... krew płynęła z okropnej rany...
Trup poszarpany prawie w gwałtownym upadku, okropny przedstawiał widok.
Oczy otwarte, zdawały się ciskać swemu mordercy przekleństwo.
Zadrżał i odwrócił głowę.
Teraz, kiedy cel zamierzony osiągnął, teraz się przestraszył dopiero.
Czemprędzej zaczął się drapać do góry. Zadanie dosyć było trudne, bo na każdym kroku osuwały mu się nogi, z rąk wymykało mu się zielsko, którego się przytrzymywał.
Po niesłychanych trudach wydobył się jednakże i odetchnął swobodnie.
Malo przewidując, że panu pilno będzie się oddalić i sam pragnąc jak najśpieszniej opuścić to złowrogie miejsce, trzymał gotowe konie,
Luc owinął się w płaszcz, który porzucił nad brzegiem, w chwili gdy zatrzymał karetę, skoczył co żywo na siodło i spiął konia ostrogami.
Podróż była szybka i milcząca.
Wjechawszy do miasta, de Kerjean nie tracąc czasu na wstępowanie do siebie i na zmianę ubrania, udał się do Czerwonego domu, a Malo odesłał z końmi.
— I cóż?... zapytała Perina, gdy wszedł do dużej sali, jakże ci się udało?...
— Najwyśmieniciej!...
— Markiza niema się potrzeby obawiać?...
— Nie... Markiz już nie żyje.
— Spodziewam się, że niepotrzeba było ani noża, ani pistoletu?...
— Najzwyczajniejszy wypadek na gościńcu, jeden z tych, jakie zdarzają się codzień prawie... Oto jak się stało...
Luc w kilku słowach opowiedział szczegóły zbrodni dokonanej.
Perina, słuchając, kiwała głową z zadowoleniem.
— Dobrześ się sprawił, mój kochany!... wykrzyknęła nareszcie, całą tę małą intrygę przeprowadziłeś po mistrzowsku... Źleby było, gdybyś był się zadowolił słowem honoru markiza... bo umarli tylko nie mówią...
— Mylisz się!... odrzekł baron. Pan de la Tour-Landry nie złamałby był swego słowa, a dowodem tego, że wolał śmierć, niż zobowiązanie niehonorowe...
— Prawda... mruknęła wiedźma, takimi są podobno prawdziwi szlachcice, ale ja takich nigdy nie znałam...
Na tę zniewagę w twarz sobie bez ceremonii rzuconą, de Kerjean zaczerwienił się cały, ale udał, że nie zwrócił na nią uwagi.
— A ty... zapytał — coś zrobiła?...
— Bądź spokojnym... nie traciłam czasu.... ale dopiero za godzinę dowiem się o rezultacie mojej pracy... Idź za swojemi interesami, później przyjdź do mnie... dowiesz się wtedy, czy nasi nieprzyjaciele są w możności walczenia z nami...
Pozostawmy Kerjeana w jego mieszkaniu i dajmy mu możność uwolnienia się od kostiumu pocztyliona, a sami cofnijmy się o kilka godzin do Chatelle, do pałacu Jussac.
René de Rieux miał noc o wiele spokojniejszą od poprzedniej, lubo sen nie skleił mu oczu ani na jednę chwilę.
Nadzieja łagodziła potrosze boleść, a lubo była bardzo słabą, bardzo niepewną, wystarczała do podtrzymania i ożywienia odwagi.
René nie ukrywał wcale przed sobą, że Kerjean miał niezaprzeczone prawa do wdzięczności Simeusów i że trudno będzie wobec tego przekonać księcia, iż wybawca jego córki jest podłym nędznikiem tylko.
Jeżeli jednak de la Tour-Landry posiada jeszcze w ręku materyalny dowód występku barona, jeżeli zgodzi się wydać ten dowód i potwierdzić go swojem świadectwem, pan de Simeuse oprzeć się nie potrafi i Janina zostanie oswobodzoną z niebezpieczeństwa gorszego od śmierci, z niebezpieczeństwa zostania żoną człowieka pozbawionego honoru, a więc będzie mogła powrócić do pierwszego swojego narzeczonego.
Młody oficer aż zadrżał na tę myśl z radości, ale zaraz przypomniał sobie, iż ta upajająca otucha, mogła być tylko złudzeniem.
Kto wie, czy się hrabia nie myli?...
Kto wie, czy markiz nie zagubił dowodów zbrodni?...
Kto wie nakoniec, czy Kerjean nie usprawiedliwi się stanowczo z oskarżających go zarzutów?...
Podczas, kiedy ta walka odbywała się w duszy Renégo, oczy jego nie mogły się oderwać od portretu Janiny Simeuse, jaki nosił na szyi na złotym łańcuszku.
Położył ten medalion na stole przed sobą i pożerał go oczami.
Nagle pobladł, nowa ogarnęła go obawa.
— Jeżeli Janina jest na zawsze dla mnie stracona, pomyślał sobie, to i to mi z pewnością odbiorą!...
Ale nie, nie!... tak nie będzie!... podobne żądanie byłoby okrucieństwem!...
Użyję podstępu i nie rozłączę się nigdy z tym skarbem, który właściwie do mnie należy i który spocznie na mojem zimnem sercu, gdy mnie kiedyś złożą do grobu.
René ułożył plan i obiecywał go sobie wykonać zaraz nazajutrz.
Rzeczywiście nazajutrz około dziesiątej, wyszedł z pałacu Jussac, wsiadł do wynajętego powozu i kazał się zawieźć na ulicę Platriere do malarza Doyen, znanego mu oddawna.
W epoce naszego opowiadania, Doyen, lubo nazwisko jego jest dziś prawie zupełnie zapomniane, był bardzo modnym artystą.
Wielcy panowie i piękne panie płacili na wagę złota portrety jego pędzla.
Doyen miał zaledwie lat trzydzieści, był bardzo przystojnym i eleganckim mężczyzną.
Maniery jego, jego gracya i dystynkcya, walczyć mogły o lepsze ze skończonym dworakiem.
Sławiono wszędzie jego rozum i powtarzano dowcipne jego słówka.
Zarabiając masy złota, mieszkał wspaniale, ubierał się przepysznie, wydawał uczty wspaniałe na cześć bogiń komedyi włoskiej i opery, trzymał konie rasowe, wygalowanych lokajów i otaczał się jednem słowem zbytkiem wielkiego pana.
Był też Doyen przyjmowany w najlepszych towarzystwach, nie traktowano go, jako artystę, z pewną poufałością protekcyonalną, ale na równi ze sobą ceniono.
Doyen zajmował przy ulicy Platriere obszerny dom, w którym dziś z pół tuzina rodzin mogłoby się wygodnie pomieścić.
Prywatne jego apartamenty znajdowały się na parterze, pomiędzy ogromnem podwórzem i ogrodem, pierwsze zaś piętro całe zajmowała olbrzymia jego pracownia.
Oszklona część sufitu zalewała od strony północnej pracownię tę świeżem przeźroczystem światłem.
Nieznajomi długo musieli wyczekiwać w przedpokoju, zanim się mogli dostać do mistrza.
René kazał się zaanonsować i natychmiast został przyjętym.
Szczegółowy opis pracowni zająłby za dużo czasu i miejsca, powiedzmy więc pokrótce czytelnikowi, że nieocenione bogactwa rozpościerały się tu na każdem miejscu, z tym artystycznym nieładem, który wartość ich podwajał jeszcze znakomicie.
Przepyszne gobeliny, prześwietne płótna najsławniejszych mistrzów, pokrywały całe ściany; broń, porcelana i osobliwości różnego rodzaju, porozstawiane były na etażerkach z czasów Odrodzenia na sprzętach holenderskich i chińskich.
Były też tu liczne brązy starożytne, liczne posągi z białego marmuru, z Grecyi i Włoch sprowadzone i t. d. i t. d.
Doyen ubrany w kostium domowy, bardzo skromny, a zarazem bardzo bogaty i oryginalny, malował, siedząc na taburecie, przed stalugami pokrytemi aksamitem czerwonym.
Mały murzynek, przybrany fantastycznie w jaskrawe barwy, pozował przed nim razem z przepysznem psem bonońskim, o długich jedwabistych kudłach.
Artysta szkicował obraz, którego kopia po dziś dzień egzystuje.
Zobaczywszy wchodzącego Renégo, dla którego miał wielką sympatyą i szacunek, Doyen położył pędzle i paletę i pośpieszył naprzeciw gościa.
— Witam kochanego margrabiego, wykrzyknął, podając przybyłemu obie ręce. Co za dobry wiatr cię sprowadza do prostego jak ja malarza?...
niewidziałem cię przynajmniej od roku?...
— Ja bardzo rzadko bywam w Paryżu, artysto kochany, odpowiedział René, a teraz przybyłem zaledwie przed paru dniami. Sprowadza mnie do ciebie powód nadzwyczaj smutny...
— Rzeczywiście... odrzekł Doyen ze współczuciem, teraz, kiedy ci się lepiej przypatrzyłem, widzę na twojej twarzy ślady cierpień nadzwyczajnych... Czyby ci się przytrafiło jakie nieszczęście?...
— Tak... wielkie nieszczęście... Ale błagam, nie pytaj mnie o nic zgoła... zabrakłoby mi odwagi na wypowiedzenie ci moich cierpień...
Malarz skłonił się i uścisnął rękę markiza, a ten ocierał tymczasem zwilżone oczy i przez kilka chwil nic do siebie nie mówili.
Artysta pierwszy przerwał milczenie.
— Kochany markizie... rzekł. Nie wiem jeszcze, co mogę dla ciebie uczynić i czego zażądasz odemnie, ale cię mogę naprzód zapewnić, że o cokolwiek ci chodzi, jestem cały na twoje usługi...
— Dziękuję ci, mój przyjacielu... odrzekł René. Wiem, że jesteś zacnym człowiekiem, wiem, że mnie kochasz i że mogę liczyć na ciebie...
— Najzupełniej... o cóż ci chodzi?...
— Spojrzyj na to.
René wyjął medalion i pokazał go artyście.
Doyen rzucił wzrokiem na miniaturę, i nie mógł powstrzymać okrzyku.
— Ah! cóż za prześliczny portret. Co za piękność cudowna!... Co za spojrzenie urocze!... Co za wyraz!... Nie widziałem nic podobnie doskonałego!... Więc ten portret nie jest zmyślonym?... więc podobna istota egzystuje?...
— Egzystuje.. szepnął René głosem złamanym.
Doyen domyślił się, co to znaczy.
— Kochałeś ją?... powiedział ze smutkiem, kochałeś ją, a ona umarła!... O! mój przyjacielu, jakże cię serdecznie żałuję...
— Chciałbym mieć kopię tej miniatury... rzekł René po chwili milczenia, czy możesz mi ją zrobić?...
— Zapewne!...
— Chciałbym, ażeby kopia była tej samej co oryginał wielkości, i tak do niego podobną, żeby trudno było odróżnić jednę od drugiej... Czy to możebne?
— Możebne i nawet nie tak trudne... Gdy dasz taką samą oprawę, nie potrafisz jednej od drugiej odróżnić...
— Gdy mi to zrobisz, kochany artysto, uczynisz mnie nad wyraz szczęśliwym... Proszę cię tylko, nie pokazuj tego nikomu.
— Bądź najzupełniej spokojnym.
— Jeszcze jedno pytanie... Kiedy będziesz mógł oddać mi kopię?...
— Czy ci pilno?...
— Bardzo...
— A więc, każdemu innemu powiedziałbym za tydzień... tobie powiem za dwa dni... zaraz zabiorę się do roboty...
— Jakże mam ci podziękować, mój przyjacielu?
— Nie dziękując mi wcale... odparł Doyen.
I zaraz odezwał się do dziwacznie ubranego murzyna:
— No, Zebir, zabierz Thanera i idźcie się pobawić w ogrodzie... Dzisiaj nie będziesz już więcej pozował.
Zamienili jeszcze słów kilka i René opuścił pracownię z duszą przepełnioną wdzięcznością dla sympatycznego i uprzejmego artysty.
Malarz pozostawszy sam, przygotował farby i kość słoniową, w chwili jednak gdy miał rozpoczynać pracę, wpatrzył się w medalion Renégo i zadumał się głęboko.
— O! tak... rzekł do siebie, żałuję go z całej duszy, bo czuję, jak bardzo cierpieć musi po stracie takiego skarbu!... Czy potrafi się pocieszyć, kiedy podobnych rysów nie możliwem będzie wydrzeć pamięci i sercu?... Ja nie kochałem tej kobiety, ja jej nie widziałem nigdy, nie wiem nawet, jak się nazywa, a jednak nie zapomnę nigdy odtąd tej boskiej naprawdę twarzy...
I pochwycił ołówek i zaczął szkicować portret.
Zbliżała się godzina, o której hrabia de Jussac i pan de Rieux mieli się udać do markiza de la Tour-Landry.
Młody marynarz powrócił do Chatelle i wysiadł z najętego powozu przed bramą pałacu.
Na podwórzu zastał zebraną całą służbę, a pomieszane jej twarze nie wróżyły nic dobrego.
Kamerdyner wybiegł na przeciw pana Renégo, wznosząc ręce do góry i wołając:
— O! panie margrabio!... panie margrabio... co za okrutne nieszczęście!... ktoby się tego spodziewał jeszcze dziś rano...
Przerażony René de Rieux zaczął się wypytywać.
Odpowiedź była krótka a okropna.
Hrabia de Jussac, tknięty apopleksyą, zakończył życie przed dwoma godzinami, nie odzyskawszy przytomności ani na chwilę.
Musimy czytelnikom naszym wytłomaczyć katastrofę niespodzianą, jaka przykuła Renégo do progu hotelu de Jussac.
W godzinę po wyjeździe z Chatelle z wizytą do malarza, człowiek jakiś, podejrzanej powierzchowności, wysoki i chudy niesłychanie, ubrany w strój komisyonera, człowiek, którym był nie kto inny, jeno Morales przebrany, a przysłany przez Perinę, wiedźmę, przyniósł i pozostawił u szwajcara pałacowego dwa pakiety, z prośbą o doręczenie onych podług adresów.
Na jednym położony był napis: „Dla pana hrabiego de Jussac, od dawnej przyjaciółki.“
Na drugim odmiennym charakterem wypisany był tytuł i nazwisko Renégo.
Obadwa pakiety odniesione zostały panu de Jussac..
Starzec, pakiet zaadresowany do markiza, polecił odnieść do jego pokoju, sam zaś zaintrygowany bardzo tajemniczą przesyłką, odwinął potrójne owinięcie z szarego papieru, pod którem ukrywała się przesyłka przyjaciółki.
— Co to mogła być za jedna?...
Pan de Jussac napróżno szukał tego w pamięci: niczego się nie mógł domyśleć, a czytelnicy nasi wiedza dobrze z jakiej przyczyny...
Pod ostatniem zawinięciem znajdowało się pudełko pąsowe aksamitne, nadzwyczaj eleganckie...
Stary uśmiechnął się dobrodusznie.
— Klejnoty jakieś... dla mnie?... to zdaje się nieprawdopodobne... Chyba tajemnicza moja przyjaciółka, pomyliła się w adresie... Prędzej to właściwemby było dla jakiej elegantki, niż dla starego jak ja człowieka!... No... zobaczmy, co to tam takiego...
Nacisnął sprężynkę pudełka, i zobaczył nie klejnoty, lecz prześliczny flakonik kryształowy, oprawiony przepysznie w złoto.
Pan de Jussac roześmiał się serdecznie.
— Coraz lepiej!... zawołał prawie głośno. Czy sądzą, że stary marynarz przyzwyczajony do ostrych wiatrów morskich i do ostrego zapachu smoły, zdolnym jest rozlewać wonne perfumy na koronki swoich żabotów?... Z pewnością to pomyłka, albo żart niewczesny jakiś... Zagadkę mam przed oczami, nie potrafię jej jednak rozwiązać.
Mówiąc to hrabia otworzył machinalnie złotą przykrywkę i przysunął do nosa flakonik.
— Trzeba przyznać, powiedział z widoczną przyjemnością, że perfumy szczęśliwie wybrano... Albo się mylę, albo esencya ta różana pochodzi wprost z Konstantynopola... Dawna przyjaciółka, nie zapomniała widocznie, że róża jest moim kwiatem ulubionym...
Pan de Jussac zamknął flakonik, położył go na stole i zszedł do ogrodu na codzienną ranną przechadzkę.
Ale zaledwie pochodził parę minut zwykłym krokiem po wysypanej piaskiem i wysadzonej kasztanami alei, zachwiał się, jakby doznał zawrotu głowy.
Kamerdyner, znajdujący się przypadkiem w oknie na parterze, przybiegł do niego.
— Czego chcesz, Jakóbie?... zapytał hrabia, ja się już czuję lepiej...
— Zdawało mi się, że pan hrabia jest trochę cierpiący... odpowiedział służący.
— Nie... zaciemniło mi się trochę w oczach, ale to nic... najzupełniej nic...
— Pan hrabia pozwoli sobie zwrócić uwagę, że twarz jego jest daleko czerwieńszą niż zwykle... Możeby dobrze było posłać po doktora?...
— Niema potrzeby, Jakóbie! niema potrzeby!... czuję wprawdzie, że mi głowa trochę cięży, ale przechadzka i świeże powietrze najlepiej na to poradzą... Nic mi nie potrzeba.
Służący odszedł, a pan de Jussac zaczął się przechadzać na nowo.
Prawie jednak w tej chwili zaczął wołać głośno:
— Jakóbie! Jakóbie!...
— Co pan hrabia sobie życzy?... zapytał podbiegając kamerdyner.
— Miałeś racyę, mój Jakóbie... szepnął starzec. Coś się ze mną dzieje dziwnego... Drzewa kręcą mi się przed oczami, ziemia mi się z pod nóg usuwa... Nigdy nie doświadczałem nic podobnego...
— Czy mam posłać po doktora?...
— Myślę, żeby to było dobrze... ale tymczasem podaj mi rękę... nie potrafiłbym powrócić sam do pokoju....
Hrabia de Jussac oparty na ramieniu sługi, miał już wchodzić na stopnie peronu, gdy nagle wydał głośne westchnienie podobne do chrapania,
Jakób spojrzał na pana.
Twarz była zmieniona, oczy krwią nabiegły.
Zachwiał się jak pijany.
Przerażony kamerdyner, chciał podtrzymać starca, ale siły mu nie dopisały i hrabia runął ciężko na piasek twarzą do ziemi.
Jakób zaczął wołać ratunku.
Wszystka służba zbiegła się w okamgnieniu.
Przeniesiono hrabiego, nie dającego znaku życia, na łóżko i czemprędzej posłano po doktora.
Ten ostatni nie kazał czekać na siebie.
Probował puścić krew, ale nie poszła ani kropla.
— Nie mam tu już co robić, oświadczył lekarz, kiwając głową, atak apoplektyczny zabił pana de Jussac. Już nie żyje...
Doktór się nie mylił, ale tak samo, jak wszyscy, nie wiedział o tem, że flakonik kryształowy, przysłany przez osobę tajemniczą i odkorkowany przez hrabiego przed kilku minutami, był jedyną przyczyną piorunującej jego śmierci.
Perina, trzeba jej to przyznać, była kobietą sprytną i okrutną, a z tajemniczej wiedzy o truciznach, umiała ciągnąć korzyści.
Mamy już kilka na to dowodów, a może będziemy ich mieli i więcej jeszcze...
Pan de Rieux z rozdartem sercem wszedł do pokoju nieboszczyka, przepełnionego ludźmi i ukląkł przy łóżku, na którem spoczywały zimne zwłoki jego przyjaciela i opiekuna jego młodości, zwłoki człowieka, który wczoraj jeszcze tyle mu i takiej serdecznej okazywał życzliwości.
Oczy Renégo tyle się już przez kilka dni ubiegłych napłakały, że nie było już w nich łzy ani jednej, ale gorąca, bolesna modlitwa, z duszy płynąca, wzniosła się do Boga za szlachetnego starca.
Podniósł się, przycisnął usta do martwej zimnej ręki hrabiego i wolno wyszedł z hotelu.
Podczas zamieszania, jakie zapanowało w domu, gdy pana w nim zabrakło, zapomniano zupełnie o pakiecie przyniesionym dla młodego marynarza.
To mimowolne zapomnienie było dla tego ostatniego ocaleniem, a przeszkodziło do pewnego stopnia piekielnie obmyślanym planom Periny.
Przesyłka, o której pan de Rieux nie dowiedział się nigdy, była to maleńka szkatułeczka ze srebra cyzelowanego, wytwornej roboty.
Gdyby ją był otworzył, znalazłby na środku, na niebieskim aksamicie, jedwabisty promień ciemnych włosów, których kolor i zapach, dobrze mu były znane.
Byłby się z pewnością domyślił, do kogo należały te włosy i byłby nie omylił się, bo rzeczywiście były to włosy Janiny de Simeuse.
Upojony szczęściem, nie byłby się wcale pan de Rieux zastanawiał, kto mu tę szkatułkę przysyła i byłby przycisnął usta do tego skarbu, droższego mu nad wszystkie skarby świata.
Nie potrzebujemy nawet powtarzać, że ten pachnący promień włosów, zawierał śmierć piorunującą!...
Ale Opatrzność postanowiła inaczej.
Łatwo więc pojąć, jakie myśli nurtowały Renégo, gdy przechodził wolnym krokiem przez pola Elizejskie.
— Niestety!... mówił do siebie z goryczą. Pan Bóg widocznie mnie opuścił. Wszystko się dokoła mnie zapada!... Czyż jestem jedną z tych istot przeklętych, co wloką za sobą nieszczęście?... Czy ten szlachetny starzec padł dla tego, że mnie kochał i że usiłował mi dopomódz?...
Tak myślał René, chociaż nie wiedział i nie mógł wiedzieć, że smutne jego słowa, były strasznej prawdy wyrazem...
Jakkolwiek pozbawiony opieki hrabiego de Jussac, René nie zaniechał zamiaru udania się do markiza de la Teur-Landry.
Stary szlachcie nie może mu odmówić pomocy w sprawie uchronienia od hańby jednego z domów najszlachetniejszych i nie pozwoli na tryumf nędznika...
Z tej racyi, około trzeciej po południu, udał się do hotelu na plac Royale.
Tu dowiedział się od szwajcara, że markiz jeszcze nie powrócił, ale że spodziewają go się lada chwila, wyjeżdżając bowiem z Paryża, zaprosił kilka osób na dzisiaj na obiad, a godzina obiadowa właśnie się przybliża.
René pozostawił kartę swoję wizytową, powiedział że powróci i zaczął błądzić smutny w około Bastylii.
Kiedy się zmęczył tak, że już dłużej chodzić nie był w stanie, usiadł na ławce, pomimo dokuczliwego zimna i pogrążył się w smutnych myślach swoich.
Upłynęły mu w ten sposób dwie godziny.
Teraz wstał i poszedł znowu na plac Royale.
Czekał go nowy zawód.
Markiz nie powrócił jeszcze, służba zaczęła się temu dziwić, a nawet zaczęła się niepokoić po trosze.
Opóźnienie pana de la Tour-Landry stawało się nareszcie niepojęte, zaproszeni goście, po długiem oczekiwaniu, rozjechali się do domów.
— Boże mój, Boże... szeptał René, czy ta ostatnia nadzieja miałaby także okazać się złudną?
Nadszedł mroźny wieczór zimowy i pozapalano latarnie, przechodnie śpieszyli się, w ręce chuchając.
Pan de Rieux wszedł do skromnego hotelu, przy ulicy Świętego Antoniego, kazał sobie dać pokój i przynieść jakikolwiek posiłek.
Zaledwie go dotknął... rzucił się na łóżko, a tak był zmordowany fizycznie i moralnie, że zasnął zaraz snem twardym, głębokim, i spał blizko dwanaście godzin.
Spoczynek ten wzmocnił jego siły w sposób nadzwyczajny.
Kiedy się obudził, był zupełnie innym człowiekiem; w zbolałą, złamaną jego duszę — wstąpiła dawna energia.
Ubrał się prędko i po raz trzeci na plac Royale podążył.
Tu powtórzyła się ta sama bolesna scena, co w hotelu de Jussac; przywieziono właśnie do Paryża trupa markiza, poznanego przez pocztyliona ze stacyi Athis-Mons.
Wszyscy przypisywali fatalnemu przypadkowi śmierć pana de la Tour-Landry.
Myśl o zbrodni nie przyszła nikomu do głowy i niktby nawet w nią nie uwierzył.
Starzec nie miał ani jednego nieprzyjaciela, miał przy sobie znaczną sumę, która została nietkniętą.
A zresztą najlepszy dowód wypadku, znalezione na najbliższym drzewie przy drodze, wiszące ciało Cezara.
Nie ulegało wątpliwości, że nieszczęśliwy pocztylion, zrozpaczony katastrofą, spowodowaną jego nieostrożnością, albo niezgrabnością — i bojąc się strasznej odpowiedzialności, jaka na nim ciążyła, stracił głowę i uciekł się do samobójstwa.
To zupełnie logiczne rozumowanie, nie zupełnie było prawdziwem.
Nieszczęśliwy kochanek Madelaine, szukał śmierci i znalazł ją, nie żeby się ukarać za swoję mimowolną nieroztropność, ale żeby zagłuszyć wyrzuty sumienia, że za nędzną sumę, stał się wspólnikiem morderstwa.
Bo Cezar się nie mylił pod tym względem wcale i przed odebraniem sobie życia, rzucił drżącą ręką do głębi parowu przeklęte pieniądze, przyczynę jego zguby.
Dowiedziawszy się o strasznym wypadku, René doznał bolesnego wzruszenia, ale dodać musimy, że się wcale nie ździwił.
Miał od wczoraj jakieś przeczucie, że ostatnia jego nadzieja, jaką pokładał w panu la Tour-Landry, zawiedzie go również i — zapytywał się siebie z przerażeniem, czy w tych następujących na sobie klęskach, ma widzieć palec Boży, czy też szukać ręki ludzkiej.
W około niego znowu zrobiła się próżnia.
— Wszystko zatem skończone!... Ziemia mi się z pod nóg usuwał... Śmierć została sprzymierzeńcem wrogów moich!... Nie mam już na kogo liczyć, oprócz na siebie... Nie poddam się jednakże!... Walczyć będę, dopóki nie zwyciężę, albo nie zginę... Jeżeli baron de Kerjean nie jest podłym tchórzem, wszystko wyjaśnić się musi, bo go na sąd Boga zawezwę.
Sąd Boga w umyśle Renégo, był to po prostu pojedynek.
Wszelka broń go zawiodła, pozostawała mu tylko szpada — i słuszność.
Postanowił skończyć z tem jak najprędzej — postanowił wyzwać barona i przygotować spotkanie na jutro.
Wsiadł do najętego powozu i kazał się zawieźć na wybrzeże Saint-Paul.
René dowiedział się był od pana de Jussac, że baron mieszkał na wspomnianem wybrzeżu, ale nie wiedział w którym domu, wypytał oto strażnika policyjnego i po pewnych poszukiwaniach zatrzymał się przed numerem właściwym.
René wysiadł z dorożki, podniósł ciężki młotek i puścił go na blachę żelazną.
Zaraz prawie otworzył mu drzwi Malo.
Wierny sługa Kerjeana poznał od razu gościa, ale nie okazał tego po sobie.
Na zapytanie: „Czy pan baron de Kerjean jest w domu,“ odpowiedział bez wahania:
— Nie mogę odpowiedzieć napewno, ale pójdę się dowiem... W razie, jeżeli pan baron nie wyszedł, kogo mam zaanonsować?...
— Markiza de Rieux...
— Niech pan markiz raczy wejść do salonu... Ja zaraz powrócę.
René wydawszy rozkaz stangretowi, ażeby na niego poczekał, udał się za Malo.
Ten wprowadził go na pierwsze piętro do małego pokoiku, poprzedzającego salon, w którym Kerjean przyjmował wiedźmę i księcia de Simeuse.
Tu go pozostawił, a sam poszedł do pokoju dalszego.
— Zdaje mi się, że przynoszę panu baronowi interesującą nowinę, powiedział wchodząc.
— Cóż to za nowina?... zapytał Luc.
— Pan markiz de Rieux zapytuje, czy pan baron przyjąć go zechce?...
Stało się, jak przewidywał Malo.
Kerjean aż podskoczył na fotelu, spojrzał na służącego ze zdumieniem i wykrzyknął:
— Co ty mówisz?... Kogoś ty wymienił... Chyba ja źle słyszałem... powtórz mi raz jeszcze...
Malo powtórzył dobitnie nazwisko Renégo de Rieux.
— Ależ te nieprawdopodobne! tak... nieprawdopodobne!... powtarzał Luc, to byłoby szczególne!...
— Mam honor zapewnić pana, powiedział Malo, że pan markiz de Rieux jest w tej chwili w salonie, to jest w małym saloniku i oczekuje tam na pana barona.
— Szczególne! szczególne!... powtórzył Luc.
— Co mam odpowiedzieć?... zapytał Malo.
— Poproś pana de Rieux do dużego salonu i powiedz, że zaraz będę miał honor stawić się na jego rozkazy.
Służący wyszedł, a Luc czemprędzej zamienił czarny aksamitny szlafrok na stosowniejsze do tak niespodziewanego gościa ubranie.
Ogromne zaniepokojenie barona miało kilka przyczyn ważnych.
Najprzód, i on i Perina przekonani byli, że pan de Rieux nie żyje już od wczoraj.
Nie wiedząc o tem, że René w chwili oddania tajemniczych przesyłek, nie znajdował się w pałacu de Jussac, nie mogli oboje przypuszczać, iżby młody człowiek, nie otworzył szkatułki i nie ucałował włosów Janiny.
Wprawdzie doszła ich wieść o piorunującej tylko śmierci starca, przypuszczali jednakże, że młody marynarz prawdopodobnie zamknął się w swoim pokoju i tam zakończył życie, nie spostrzeżono zaś jego zniknięcia w pośród ogólnego zamieszania z przyczyny zgonu gospodarza.
Luc miał teraz najlepszy dowód, że najzupełniej mylili się w swoich przypuszczeniach.
Ale to jeszcze nie wszystko.
Cóż za powód sprowadzał Renégo do jego szczęśliwego rywala, do rywala, którego musiał być śmiertelnym wrogiem?...
Czyżby fatalnym jakim przypadkiem, natrafił pan de Rieux na prawdę?... czy może podejrzywał sprawców podwójnej zbrodni?... czy zgłasza się jako mściciel?...
Napróżno łotr powtarzał sobie, że podobne przypuszczenie jest nieprawdopodobieństwem, że nieprzenikniona tajemnica osłania popełnione zbrodnie i zbrodniarzy...
Uspakajał się tem, ale doznawał pomimo to jakiejś obawy, jakiejś dotkliwej trwogi.
Wszystkie nerwy w nim drżały, bo zresztą najpierwszą karą wszelkich przestępców jest właśnie ciągła obawa.
— No przecie się dowiem, o co chodzi!... szepnął, skoro skończył się ubierać. Wolę najgorszą rzeczywistość, aniżeli ten ciągły strach piekielny...
Miał już wychodzić z pokoju, gdy spojrzał w lustro i przeraził się nadzwyczajną bladością swojej twarzy.
Jeżeli markiz de Rieux miał jakie podejrzenie, podobna bladość z pewnością je potwierdzi.
Luc rozumiał to dobrze i dla tego roztarł trochę różu na policzkach z taką szybkością i wprawą, jak to czyni draśnięta zębem czasu piękność, udająca się na dworskie przyjęcie.
Spojrzał znowu w lustro, i tą razą zupełnie był z siebie zadowolony.
Nie pozostawiająca nic do życzenia świeżość cery, świadczyła o zupełnym spokoju jego duszy.
Przybrał uprzejmy uśmiech na usta i pewny siebie przeszedł mały buduar, pomiędzy gabinetem a salonem.
Otworzył drzwi i znalazł się w obecności markiza de Rieux.
René czekał stojąc z kapeluszem w ręku.
Skłonił się poważnie, a wyraz twarzy lubo zimny, wcale miał nie groźny.
Baron przemówił pierwszy:
— Panie markizie, rzekł najzupełniej swobodnie, pozwoli pan zapytać się zapewne, czemu zawdzięczać mam ten tak wielki honor, jaki mnie w tej chwili spotyka?...
— Panie de Kerjean, odparł René, otwartość jest obowiązkiem szlachcica, obaj jesteśmy szlachcicami. Przystąpię więc prosto do celu i bez ogródek odpowiem na pańskie pytanie.
Bardzo mi będzie przyjemnie, odrzekł baron z ukłonem.
Renć mówił dalej:
— Panie de Kerjean, przychodzę jako nieprzyjaciel do pana...
Luc nie wątpił o tem wcale, nie przeszkodziło mu to jednakże, udać wielkie ździwienie.
— Jako nieprzyjaciel?... wykrzyknął. O! panie markizie, te słowa bardzo mnie zmartwiły!... Jakimże sposobem miałem nieszczęście ściągnąć na siebie nieprzyjażń pańską?...
— Utrzymujesz pan, że nie wiesz o tem?...
— No... zapewne...
— Po co to kłamstwo, mój panie de Kerjean? Wiesz pan wszak dobrze, że od roku byłem narzeczonym panny de Simeuse!... wiesz pan dobrze, że kochałem Janinę nad życie... i że kocham ją jeszcze!...
— Wiem o tem, panie markizie, ale nie uważam za stosowne, wyciągać z tego faktu tych samych co pan wniosków... Skoro jesteśmy rywalami... musimy być naturalnie i nieprzyjaciółmi?... Ja również kocham pannę de Simeuse, ale kiedy miałem szczęście być przyjętym przez księcia i księżnę na ich przyszłego zięcia, nie miałem honoru znać pana, ani być przez niego znanym... Nie możesz pan posądzać mnie zatem o nieuczciwy podstęp względem pana... musisz owszem sam uznać... i musisz pozwolić zadać sobie pytanie...
— Jakie?...
— Czy zna pan dobrze wszystkie wypadki, jakie zaszły w pałacu de Simeuse?...
— Wiem dokładnie o wszystkiem.
— Wie pan zatem także, czy miałem prawo do wdzięczności panny Janiny i jej rodziny, i czy nadużywałem tego prawa!... Ja, panie markizie, wcale się nie narzucałem... książe może chyba śmiało to zaświadczyć. Zostałem przyjęty przez serce zupełnie wolne, i nikomu bez wyjątku, nie wolno z tego powodu obrażać mego honoru.
— Nikomu, powiadasz pan?... wykrzyknął René, oprócz mnie chyba tylko, mój panie baronie!...
— Pan nie stanowisz wyjątku, panie markizie, odrzekł Luc z nowym ukłonem.
— Wyrządzasz mi pan śmiertelną zniewagę, zabierając mi skarb, który do mnie należy!...
— Pozwoli mi pan zaprzeczyć temu, panie markizie. Skarb, o którym pan mówi, został panu odebrany, zanim się mnie dostał...
— Podziwiam pańską delikatność, ale w nią nie wierzę...
— Żałuję bardzo, ale nic na to nie mogę poradzić...
— Musisz pan zerwać małżeństwo, które mnie doprowadza do rozpaczy...
Luc skłonił się z uśmiechem.
— Zerwać mam małżeństwo?... powtórzył. Ah! doprawdy panie markizie, chyba, że pan wcale nie liczy na to...
— Wymagam tego stanowczo...
— Za niegrzeczne to żądanie, panie markizie, ale ponieważ wypowiedziane w moim domu, nie robię zeń użytku.
René obiecał sobie być spokojnym, w obec atoli uśmiechniętej obojętności de Kerjeana, krew zaczynała mu uderzać do głowy.
Luc coraz bardziej pewny siebie, przekonany o zupełnej nieświadomości Renégo, myślał sobie w duchu tymczasem:
— Markiz nie jest mi w stanie nic zrobić, po co więc miałbym narażać życie w niepotrzebnem z nim spotkaniu.
René mówił z coraz bardziej wzrastającą złością:
— Panie baronie, oświadczam panu, że to małżeństwo nie może przyjść i nie przyjdzie do skutku!
— Któż mu przeszkodzi, jeżeli wolno zapytać?...
— Jakim sposobem?...
— W sposób najprostszy, zabijając pana...
Luc skrzyżował ręce na piersiach i patrząc śmiało w oczy swego interlokutora, oświadczył mu tym samym tonem wytwornej grzeczności, jakiej się trzymał od samego początku rozmowy:
— Więc pan, panie markizie, proponuje mi pojedynek?...
— Cieszę się bardzo, żeś mnie pan nareszcie zrozumiał... Tak, proponuję panu pojedynek... i to pojedynek śmiertelny! Niechaj Bóg pomiędzy nami rozsądzi.. Racz pan wyznaczyć dzień, godzinę i miejsce...
Kerjean potrząsnął głową.
— Nie... nie zgadzam się na to, odpowiedział.
René cofnął się wzburzony.
— Odmawiasz mi pan?... powtórzył gwałtownie.
— Tak, panie...
— Co za powód tej odmowy?...
— Bo pojedynek ten nie miałby poprostu sensu!... Wszakże ja niczem pana nie obraziłem... nie czuję żadnej dla pana nienawiści... a jestem na drodze do szczęścia, którego dla fantazyi pańskiej nie myślę ryzykować... Oto przyczyny moje, panie markizie, i radzę panu je zrozumieć...
René z desperacyą uderzył się w piersi.
— No!... mruknął ponuro, jakby sam mówił do siebie, miara się zatem przebrała... Spodziewałem się tego... podły tchórzu!... zawołał.
Kerjean poczuł starą krew, odzywającą się w żyłach, ale pohamował to mimowolne, gorączkowe uniesienie, zbladł pod różem pokrywającym policzki, ale na ustach uśmiech zachował.
— Panie markizie... powiedział spokojnie, rzuciłeś pan słowo, które mnie nie może dosięgnąć, powtórz je, jeżeli się ośmielisz, w obec księcia de Simeuse!... Odwróci się on od pana, wzruszając ramionami, i odpowie, że dwa razy w przeciągu piętnastu dni, oskarżony o tchórzostwo szlachcic wyszedł z walki zwycięzko!...
Lituję się nad panem, panie markizie, ale się wcale nie gniewam... żałuję pana bardzo i przebaczam panu...
— Litość tego nędznika... jego przebaczenie!... mówił René z coraz większą wściekłością. O tego już nadto!... ja się zniżam aż do niego, a on zdaje się nie rozumieć honoru, jaki mu czynię!... Czyż potrzeba zmusić go do pojedynku?... czy należy wypoliczkować plugawca...,
— Pozwól pan dać sobie dobrą radę, panie markizie, wtrącił Luc, i racz z niej skorzystać. W tej chwili masz pan gorączkę i malignę... powróć do siebie, połóż się do łóżka i poślij zaraz po doktora...
— On ze mnie szydzi, ten nędznik!... zawołał oficer marynarki, znieważa mnie, ten fałszerz!... On myśli, że ja go nie znam!.. Baronie de Kerjeanie, upodlony potomku rodu, który zniesławiłeś, przysięgam ci, że będziesz się bił ze mną, gdyby mi przyszło nawet wypoliczkować cię publicznie twojemi fałszywemi banknotami, tak, jak cię policzkuję tą oto rękawiczką...
I w chwili, kiedy wymówił te potępiające słowa, rękawiczka rzeczywiście dotknęła twarzy barona.
Kerjean zerwał się, gotów jak jaguar rzucić się na swoję zdobycz i zdusić ją własnemi rękami. Słowa „fałszerz,“ i „fałszywe banknoty“, przekonały go, że potrzeba coś zrobić koniecznie, bo René wie za wiele.
Powstrzymał się jednakże, nie przez obawę i nie przez niechęć spełnienia nowej zbrodni, ale z powodu wielkich kłopotów, jakieby mogło spowodować to gwałtowne morderstwo.
O wizycie markiza w mieszkaniu na wybrzeżu Saint-Paul, mógł wiedzieć wszakże nie jeden.
Gdyby René się nie ukazał, czemby można było wytłómaczyć jego zniknięcie, co zrobić z trupem?...
Lepiej daleko opóźnić o kilka godzin zemstę i oddalić niebezpieczeństwo.
Kerjean zwyciężył się w walce z samym sobą, ale się dusił z gniewu.
Odwiązał, albo raczej rozerwał koronkowy krawat, ściskający mu szyję.
Zbliżył się do okna, otworzył je i pełnemi piersiami zaczął oddychać mroźnem, lodowatem powietrzem.
Po kilku chwilach odzyskał krew zimną.
Zamknął okno i powrócił do Renégo de Rieux, który blady, ale stanowczy, czekał go z głową podniesioną, z pogardą w oczach.
— Panie markizie... wycedził chłodno, miałeś pan racyę utrzymywać, żeś przyszedł tu jako nieprzyjaciel... Ślepa, pożerająca cię nienawiść, każe ci zapominać, że szlachcic bez uchybienia godności własnej, nie może znieważać innego szlachcica we własnym domu.
— Dosyć tych peror, mój panie!... zawołał gwałtownie René, udawanie szlachetności zupełnie panu nie przystoi...
De Kerjean nie zważając na tę przerwę, ciągnął dalej:
— Nie będę wcale tego dochodził, co za znaczenie mogły mieć ostatnie słowa pańskie i na czem pan opierasz niegodne, fałszywe swoje oskarżenie, którem pogardzam najzupełniej, ale podobna zniewaga wymaga istotnie krwi...
— A! więc przecie pan to uznajesz!... zawołał René, więc będziesz się pan bił nareszcie?...
— Tak...
— To bardzo szczęśliwie dla mnie, panie de Kerjean, bo w ogóle trudno jest pana do rozprawy honorowej namówić...
— Przyjmuję pojedynek... oświadczył Luc, bo stał się teraz koniecznym, ale przyjmuję go pod pewnemi warunkami...
— Zobaczmy te warunki, jeżeli zgodne są z wymaganiami honoru, to nie napotkają żadnych z pewnością trudności...
— Spotkanie nasze będzie miało miejsce dopiero jutro po południu...
— Właśnie chciałem żądać tego.
— Będziemy się bić na szpady...
— I ja byłbym tę broń wybrał...
— Pojedynek zakończyć się musi śmiercią jednego z nas..
— Wiesz pan dobrze, że to jedyne moje życzenie...
— Nazwisko panny de Simeuse nie zostanie przytem wspomniane, przyczyna naszego starcia pozostanie tajemnicą dla wszystkich...
— Daję na to słowo honoru...
— Będziemy się bić bez świadków...
Błysk instynktownej niewiary przemknął w umyśle Renégo.
— Bez świadków?... a to dla czego?... zapytał.
— Dla tego, że świadkowie chcieliby skorzystać z praw przysługujących sobie, chcieliby się przed pójściem na plac dowiedzieć o przyczynie naszej nienawiści, a w usposobieniu w jakiem się w obec siebie znajdujemy, trudnoby było wymyślić jakiś powód, z którego nie wyszłaby na jaw prawda.
Pan de Rieux zastanowił się chwilę.
Ale że postanowił nie cofać się przed żadnem niebezpieczeństwem, odpowiedział:
— Dobrze... Zgadzam się i na to nawet...
— Liczyłem na to, odparł Kerjean, nie pozostaje nam więc teraz nic innego, jak zdecydować godzinę i miejsce. Będzie pan łaskaw wybrać godzinę i wyznaczyć miejsce spotkania?...
— Niech pan wybiera, ja zgadzam się z góry na wszystko.
— Znam pewną w Paryżu miejscowość, otoczoną murem i zupełnie pustą, i sądzę, że tam będzie nam bardzo wygodnie, że tam nikt nam nie przeszkodzi... Jest to obszerny plac na ulicy Tombe-Issoire... Ale może pan woli inne jakie miejsce...
— Plac, o którym pan wspominasz, uznaję za zupełnie odpowiedni, lubo nie wiem, gdzie się znajduje...
— Będę czekał na pana markiza punkt o trzeciej na rogu ulic l’Enfer i Tombe-Issoire i sam pana zaprowadzę.
— Przyjmuję chętnie przysługę pańską, a zapewniam, że nie pozwolę czekać na siebie.
Słowa te zakończyły rozmowę, to spokojną, to znowu gwałtowną — to pełną grzeczności, to grubijańską nad wyraz.
René skłonił się teraz poważnie baronowi, który odprowadził go z wielką uprzejmością aż na ostatni stopień schodów, gdzie się rozstali z sobą, powtórzywszy:
— Do jutra, panie markizie.
— Do jutra, panie baronie.
— Jutro zatem, mruknął Kerjean, skoro sam pozostał, jutro zatem René de Rieux połączy się z panem de Jussac i markizem de la Tour-Landry. Trudno... sam chciał przecie tego!...
Wchodząc na schody i mrucząc sobie ciągle te nie bardzo obiecujące dla oficera marynarki wyrazy, powrócił Luc do swojego pokoju i pociągnął za taśmę od dzwonka.
Malo przybiegł natychmiast.
— Co pan baron rozkaże?... zapytał.
— Zdejmiesz tę liberyą, pójdziesz na ulicę Arbre-Séc do Gorju, któremu powiesz od pana Dawida, ażeby o dziesiątej wieczór pozbył się wszystkich swoich gości, ale ażeby nie zamykał szynku przez noc całą...
— Dobrze, panie baronie, co więcej?...
— O dziesiątej wieczór, przebrany za żebraka, udasz się pod pierwszą arkadę mostu Nôtre-Dame...
— Dobrze, panie baronie... co więcej?...
— Będzie tam czekał na Coquelicota...
— Znam go doskonale.
— Powiesz mu, że jest dobry dla niego zarobek i przyprowadzisz do szynkowni Gorju...
— Z pewnością nie da się prosić. Ale wypada przewidzieć wszystko, panie baronie. Jeżeli przypadkiem nie zastanę Coquelicota tej nocy, to co mam zrobić w takim wypadku?...
— O północy opuścisz most, przyjdziesz sam do Gorju, ja tam już będę...
Malo wyszedł.
— Szkoda Bandrilla... powiedział sobie Luc. Był to łotr śmiały i na wszystko zdecydowany, ale trudno... zanadto był inteligentny, a inteligencya to przymiot fatalny!...
Po wyjściu z mieszkania na wybrzeżu Saint-Paul, René kazał zawieźć się do skromnego hotelu przy ulicy Świętego Antoniego, w którym noc zeszłą przepędził, zażądał tu podania sobie papieru i pióra, i zaczął pisać na ćwiartce papieru, na nagłówku której położył napis:
Zaraz prawie jednakże przerwał rozpoczętą robotę, oparł się o stół łokciami, ukrył twarz w dłoniach i zadumał się głęboko.
Najczarniejsze miał przeczucia.
— Jutro, mówił sobie, spotka mnie nieszczęście!... jutro zostanę zabity!... jestem pewny, jestem tego najpewniejszy!...
Nie bał się, jak wiemy, śmierci, ale myśl, że opuszczając tę ziemię, pozostawi bezbronną i nic nie wiedzącą Janinę, w ręku niegodziwca barona, przyprowadzała go do rozpaczy, do wściekłości, która wstrząsała do głębi całą jego istotę.
— Umrzeć dla niej, umrzeć dla jej ocalenia, byłoby to szczęściem najwyższem!... ale zginąć bezużytecznie, zginąć, nie oddawszy ani jednej kropli krwi dla odwrócenia niebezpieczeństwa od ukochanej, to zaprawdę okropne!... Co tu na to poradzić?... Nic!... Mówić?... oskarżać tego nędznika?... Na co się zdało?... Niema dowodów, niema i winy zatem!...
Nagle zadrżał, podniósł głowę; zagasłe spojrzenie ożywiło się na nowo.
— O!... wykrzyknął prawie głośno, to chyba natchnienie z nieba!... Nie dowierza się żyjącemu... odrzuca się oskarżenia rywala... ale słucha się głosu z grobu przemawiającego... Z głębi trumny mojej, odezwę się dla ocalenia Janiny.
Wziął się z powrotem do pisania i skończył rozpoczęty testament.
Cały swój majątek przekazał w nim uboższym krewnym swoim.
Kilka wierszy wystarczyło mu na wyrażenie ostatniej woli.
Włożył papier do koperty, zapieczętował ją, a na wierzchu wypisał nazwisko księcia de Simeuse, naznaczonego na wykonawcę testamentu.
Wziął następnie drugą ćwiartkę papieru i napisał długi list, który w części tu powtarzamy:
„Kochana Janino, pisał René, Janino, którą kilka dni temu jeszcze miałem prawo nazywać narzeczoną moją, a dla której jestem dziś obcym zupełnie, lub co najwięcej dalekim krewnym.
„Janino, w chwili, gdy oczy twoje zatrzymają się na tych słowach, kreślonych ręką moją, serce moje, bijące tylko dla ciebie, już bić przestanie.
„Nie proszę cię ani o pamięć, ani o łzy.
„Padając z ręki przeciwnika, niegodnego mnie, niegodnego nikogo z ludzi honorowych i uczciwych, mam tylko jeden cel, mam jednę tylko myśl jedyną, mam obowiązek ostrzeżenia cię o przepaści, otwierającej się przed twojemi stopami!...
„Janino, na Boga, póki czas jeszcze, wysłuchaj mnie... uwierz mi... Z trumny przemawiam do ciebie... zlodowaciałe usta moje błagają cię!... Zatrzymaj się! Zerwij niemożliwe dla ciebie małżeństwo!... Wypędź nędznika, który cię oszukuje!... Odrzuć ze wstrętem nazwisko shańbione, jakie ci narzucić pragnie.
„Objaśniono cię zapewne, że w tym okropnym dniu, w którym cię za nieżyjącą uznano, książe, ojciec twój, zażądał, ażebym wyrzekł się praw moich do twojej ręki dla człowieka, który obiecał wskrzesić cię dla siebie samego. Nic nie wiedziałem o tym panu i odpowiedziałem, jak mi głęboka miłość moja odpowiedzieć nakazywała: „Niechaj należy do innego, jeżeli tego potrzeba, ale niech żyje!“...
„Dzisiaj Janino odpowiedziałbym inaczej.
„Dzisiaj, odpowiedziałbym bez wahania:
„— Niechaj śmierć zatrzyma zdobycz swoję! Córka Simeusów nie może należeć do barona Kerjeana. Bo dziś znam tego kuglarza nikczemnego, a ty poznasz go także wkrótce.“
W dalszym ciągu listu, René opisywał szczegółowo sprawki barona, o jakich dowiedział się od hrabiego de Jussac, opisywał sprawki, dowody których znaleźć się miały w ręku markiza de la Tour-Landry.
Przyczynę gwałtownej śmierci hrabiego i markiza, jednego i tego samego dnia, i o jednej prawie godzinie, przypisywał tajemniczej jakiejś zbrodni, i wyrażał przekonanie, że sprawiedliwość Bozka, a może i ludzka nawet nie puści ich bezkarnie.
„Jeżeli nie śmiesz mi wierzyć, droga Janino, pisał dalej, jeżeli podejrzywasz chęć znieważenia uczciwego człowieka, jeżeli cię brak wdzięczności dla niego przestrasza, nie odmów przynajmniej ostatniej prośbie umierającego, który cię kochał i który konając, powtarzać będzie imię twoje.
„Opóźnienie nie jest zniewagą.
„Nie odpychaj zupełnie Kerjeana, ale odwlecz na rok chwilę waszego połączenia.
„Rok prędko przejdzie, Janino!... Pan Bóg jest sprawiedliwym, przed wybiciem ostatniej godziny dwunastego miesiąca, wszystko się wyjaśni i prawda zatryumfuje.“
René włożył list w kopertę, zawierającą testament, włożył w nią także pierścionek herbowy, jaki nosił na palcu, zapieczętował wszystko potrójną pieczęcią i uczuł się spokojniejszym.
— Teraz, rzekł, niech się spełni przeznaczenie moje!... Zrobiłem, co mi nakazywało serce i sumienie... Bóg niech dokona reszty.
Nazajutrz o godzinie umówionej z malarzem Doyen, margrabia de Rieux pojechał do pałacu przy ulicy Platriere i kazał się wprowadzić do pracowni artysty.
Ten przyjął go z tą samą co przedtem życzliwością, a przywitał temi słowy:
— Jestem gotów, kochany markizie... pracować z prawdziwą przyjemnością i na wczoraj wieczorem miałem już kopię ukończoną. Dziś wyszedłem z domu bardzo wcześnie, ażeby wyszukać złotej oprawy, zupełnie do oryginału podobnej i znowu szczęśliwym trafem powiodło mi się najzupełniej.
Chodź... zobacz sam... i osądź...
Poprowadził Renégo do małego, pokrytego korkowym aksamitem stoliczka, na którym jedna obok drugiej leżały obie miniatury.
Młody marynarz krzyknął zachwycony, pochwycił obie ręce artysty i uścisnął je z wdzięcznością prawdziwą.
Rezultat przeszedł wszelkie oczekiwania.
Nie podobna było żadną miarą rozróżnić, który portret jest oryginałem, a który kopią tylko.
René zakłopotał się też widocznie, pragnął zachować dla siebie miniaturę ofiarowaną mu przez Janinę, a teraz poznać jej nie mógł.
Artysta wydobył go z kłopotu, pokazując zaledwie dostrzegalny znaczek na kości słoniowej.
Młody oficer zdjął z szyi złoty łańscuzek i zawiesił na nim miniaturę.
Doyen włożył kopię w aksamitne pudełko i podał go swemu gościowi, mówiąc:
— No, kochany markizie, dobrze się zatem wywiązałem z poleconego mi zadania?...
— Stworzyłeś prawdziwe arcydzieło, odpowiedział René, uczyniłeś cud prawdziwy!... Swiadczy to i o olbrzymim talencie i o wyjątkowo szlachetnem sercu twojem.
— Jesteś zatem ze mnie zadowolony?...
— Uczyniłeś mnie ostatni raz szczęśliwym... wdzięczność moję zachowam ci do końca życia.
— A czy zechcesz mi dowieść tej wdzięczności?
— Najszczersze to życzenie moje.
— Wskażę ci niezmiernie łatwy sposób.
— Cóż mi zrobić wypada?...
— Przyjąć tę małą pracę, jako dowód życzliwości mojej i przyjaźni, i ani wspominać nawet o wynagrodzeniu... Czy zgoda?...
Pan de Rieux chciał coś odpowiedzieć, ale Doyen dodał żywo:
— Nie umiem ci wypowiedzieć, jakiej doznałem rozkoszy artystycznej, kopiując te rysy idealne!... Więc nie ty mnie, ale ja tobie jestem właściwie obowiązany.
René uścisnął ponownie ręce malarza i odpowiedział tonem serdecznym:
— Przyjmuję...
Możemy zapewnić, że dwieście luidorów, ofiarowane za szkic wymalowany w kilka godzin, mniejby ucieszyły były artystę, niż te słowa młodego szlachcica.,
— Mój przyjacielu.. rzekł René, muszę cię pożegnać niestety...
— Już... tak prędko?... wykrzyknął malarz.
— Przykro mi to bardzo, ale godziny mam policzone, cały dzień dzisiejszy nie do mnie należy...
— Czy już myślisz opuszczać Paryż, do którego przybyłeś zaledwie?...
— Tak jest, mój przyjacielu... wyjeżdżam...
— W daleką może podróż?...
René skinął głową i powiedział po cichu, ale tak, że go posłyszał artysta:
— Tak.. w długą podróż bardzo... w światy nieznane... z których się nie powraca...
— Proszę cię, nie zapominaj o mnie i pomyśl czasami o swoim przyjacielu malarzu!...
— Dopóki żyć będę, nie zapomnę z pewnością o tobie...
— Czy mogę mieć tę pociechę, że wychodzisz odemnie mniej zrozpaczony, spokojniejszy trochę niż wczoraj?...
— Jestem rzeczywiście spokojniejszy, bo tak zwykle bywa, gdy jakaś niepewność z serca nam spada, gdy się powzięło jakieś stałe postanowienie, — Dziękuję ci bardzo za twoję dla mnie życzliwość... Ceniłem cię zawsze, jako przyjaciela... a teraz jak brata uważam... Nie żegnam cię wcale, ale mówię: do widzenia.
— Tak... do widzenia, odparł René, do widzenia...
— Ale kiedy?...
— Bóg to jeden wiedzieć raczy.
— Okręty królewskie pływają szybko, przerzynają Ocean, jak błyskawica przerzyna chmury... pozwól mi wierzyć zatem, że powrócisz niezadługo...
— Być może, że niezadługo... powtórzył René a po cichu dodał:
— Nigdy!...
Pan de Rieux mylił się jednakże.
Miał jeszcze spotkać się z artystą, który w jego życiu ważną miał odegrać rolę.
Uścisnął po raz ostatni rękę sławnego malarza, opuścił ulicę Platriere, zmieszał się z licznemi przechodniami kwartału le Pont-Saint-Eustache, minął Sekwanę, wszedł pod górę Świętej Genowefy i przystanął na kilka minut przed pałacem Simeusów.
Nogi uginały się pod nim od wielkiego wzruszenia; serce biło gwałtownie, w uszach mu szumiało.
Po chwili siłą woli zapanował jednakże nad sobą.
I przeszedł śmiałym krokiem podwórze, przybierając na twarz maskę obojętności. Kiedy jeden ze służących poszedł go zameldować księżnej, drugi wprowadził do małego saloniku, który już znamy i w którym niegdyś obok Janiny przepędził najpiękniejszy wieczór w swem życiu.
Wspomnienia szczęśliwej przeszłości, stanęły przed nim i napełniły taką goryczą, że musiał znowu zapanować nad sobą, iżby nie wybuchnąć żalem przepełniającym serce.
— No, no... powtarzał sobie, odwagi... godziny moje policzone... dziś wieczór cierpieć przestanę...
Pana de Simeuse nie było w domu i miał powrócić dopiero po południu; pojechał spełnić święty swój a smutny obowiązek przeprowadzenia z kościoła na cmentarz zwłoki przyjaciela, markiza de la Tour-Landry.
Nie wspominaliśmy jeszcze, że René oddał dnia poprzedniego taką samą śmiertelnym szczątkom hrabiego de Jussac przysługę.
Skoro tylko księżna dowiedziała się, że pan de Rieux czeka na nią, pośpieszyła natychmiast do niego, ujęła za obie ręce i ucałowała z prawdziwie macierzyńską czułością:
— Dziecko moje ukochane, zawołała ze łzami w oczach, przecież cię nakoniec widzę!... Chwała Bogu, żeś do nas powrócił!... O! gdybyś wiedział, jak ja cię gorąco kocham... jak my cię tu wszyscy kochamy... Żebyś wiedział, co ja wycierpiałam, czytając twój list rozpaczliwy!... Rozumiałam tę boleść twoję i dzieliłam ją serdecznie, a pomimo obietnicy, nie wierzyłam, żebyś przyjść zechciał.
— Widzi księżna jednak, że przyszedłem, odpowiedział René z pełnym rezygnacyi uśmiechem; zanadto dobrze znam swoje obowiązki, zanadto wiele mam szacunku dla księcia i dla ciebie, pani, ażebym mógł odejść na zawsze nie pożegnawszy się z wami.
— Więc wyjeżdżasz?...
— Cóż mam robić?... Czyż mogę myśleć o pozostaniu?...
Pani de Simeuse musiała uznać, że René ma racyę, bo nie odpowiedziała nic na to.
— Kiedy wyjeżdżasz?... szepnęła po chwili.
— Dzisiaj... za kilka godzin...
— Gdzie się udajesz?...
— Wiem tylko, że bardzo daleko... Zrzekam się swojej woli, a oddaję się przypadkowi... On niechaj mnie prowadzi, gdzie mu się żywnie podoba...
— Wieleś wycierpiał, mój synu, a jeszcze cierpisz okrutnie. Twoja bladość, twoje zmienione rysy, świadczą wymownie o tem... Przerażasz mnie, dziecko moje, doprawdy... Co będzie, jeżeli ci siły nie dopiszą w podróży!...
René, jak wiemy, głęboko był przekonany, że przed wieczorem żyć już przestanie.
Odpowiedział więc z pewnością siebie:
— Daleko jestem silniejszym, aniżeli się wydaję. Pojadę... i może u celu podróży odnajdę trochę spokoju...
— Oh! niechaj cię Bóg wysłucha... wykrzyknęła pani de Simeuse, niechaj ci pozwoli zapomnieć...
— Dla czegóżby nie... odparł René z goryczą. Serce moje takie samo jest przecie, jak serce innych ludzi, o! utrzymuję, że niema boleści wiecznej... Może zapomnę z czasem...
Po tych słowach nastąpiło chwilowe milczenie, przykre dla obojga rozmawiających.
Księżna przerwała je pierwsza.
— René!... jęknęła głosem wzruszonym, Wyciągając ręce do młodego człowieka błagalnie, przebacz mi, przebacz!...
— Co ci mam przebaczyć, księżno?... zapytał młody marynarz, ździwiony i zmieszany tym okrzykiem prosto z duszy płynącym.
— René mój, myśmy ci wiele zrobili przykrości... ciągnęła pani de Simeuse, ale przysięgam, że jesteśmy niewinni, że tylko straszna fatalność była tego wszystkiego powodem!... Przysięgam ci, że za cenę naszego życia i ja i książe radzibyśmy powrócić ci szczęście, jakie utraciłeś!... Świadczę się Bogiem, który mnie słyszy, że tak jest, jak mówię... ale nie mogliśmy przecie pozwolić na śmierć naszego dziecka... René, mój synu, zrozumiej nas, wejdź w nasze położenie, uznaj, że niepodobieństwem dla nas było...
— Tak, to niepodobieństwem było!... nieszczęśliwa matko, tak... to prawda!... przyznaję... Pamiętajcież, że ja dobrowolnie skazałem się na tę ofiarę... że zwolniłem was ze słowa...
— Więc nam przebaczasz?...
— Uczyniłbym to z całego serca, gdybyście potrzebowali mojego przebaczenia...
— Oddalasz się zatem, nie mając w duszy żalu do nas?...
— Odjeżdżam, unosząc wspomnienie po tobie, księżno, najlepszej, najszlachetniejszej kobiety, odjeżdżam z miłością syna dla matki...
— Naprawdę?...
— Daję na to słowo honoru, księżno!...
— O! René, nazywać cię synem moim, nie opuszczać cię nigdy i złożyć w ręce twoje przyszłość i szczęście ukochanej dzieciny mojej... cóż to byłaby za rozkosz!... Nie zasłużyliśmy widać na takie wielkie szczęście!...
Powiedziawszy to, pani de Simeuse rozpłakała się głośno.
René z wielką trudnością zapanował nad swojem wzruszeniem i zaledwie łzy powstrzymał.
— Matko... rzekł potem, skoro mi pozwalasz nazywać cię tem słodkiem imieniem... wyświadcz mi jednę ostatnią łaskę...
— Mów, moje dziecię... a czegokolwiek zażądasz, z góry to spełnić obiecuję...
— Powtarzam ci, matko droga, że dziś jeszcze, za kilka godzin, wyjeżdżam zapewne na zawsze...
Pragnąłbym otóż przed opuszczeniem tych progów pożegnać na zawsze tę, której już nie zobaczę nigdy.
— Co?... wykrzyknęła księżna z wyrazem przerażenia na twarzy — chcesz się widzieć z Janiną?...
— To jedyna, ostatnia łaska, o jaką śmiem upraszać... odpowiedział René. Błagam cię, matko, na kolanach, pozwól na tę ostatnią rozmowę.
— Czyż nie otworzysz w ten sposób na nowo wszystkich ran swojego serca?...
— O! nie obawiaj się księżno, nie zabliźniły się one wcale... Przysięgam, że panna de Simeuse nie dozna żadnej przykrości z tej rozmowy... Żadna wymówka, żadna skarga nie wyjdzie z ust moich... Nie będę jej mówił ani o mojej złamanej miłości, ani o zniweczonych nadziejach... Ale muszę ją widzieć... muszę koniecznie!... Mam jej złożyć pewien święty depozyt... muszę jej wyjawić rzeczy, o których ona jedna tylko wiedzieć może.
Pani de Simeuse pochyliła głowę i zamyśliła się głęboko.
Widać było z wyrazu jej twarzy, że staczała zaciętą ze sobą walkę,
Nakoniec odezwała się głosem ponurym, jakby z niechęcią.
— Niech się stanie zadość życzeniu twemu, kochane dziecię... Poczekaj... Janina przyjdzie tu zaraz...
I z pomieszaniem łatwem do zrozumienia, poszła uprzedzić Carmen o wizycie Renégo de Rieux.
W chwili, kiedy służący przyszedł oznajmić księżnej o przybyciu markiza de Rieux, Carmen znajdowała się obok swej niby matki.
Ta ostatnia opuściła zaraz awanturnicę, ażeby pójść powitać młodzieńca, którego jak syna kochała.
Cyganka pozostawszy sama, uczuła wielkie zaniepokojenie.
Niespodziana wizyta margrabiego przeraziła ja; obawiała się jej następstw.
— Po co on przyszedł?... zapytywała sama siebie, co może mieć za interes do księżnej?...
Obecność tu tego człowieka jest bodaj niebezpieczną dla mnie... Szczęście, że go nie będę widzieć, bo pomimo całej śmiałości mojej, jakżebym potrafiła odgrywać tę moję w obec niego komedyę? Oh! kiedyż nadejdzie nareszcie godzina, w której będę mogła zrzucić maskę fatalną, jaką dźwigam... Oby tylko nie czekać długo... bo już mi sił brakuje...
Carmen prawdę mówiła... Ciągłe udawanie, ciągła obawa, ażeby się nie zdradzić nieuważnem jakiem słowem, konieczność odbierania po tysiąc razy dziennie dowodów macierzyńskiego przywiązania, strasznym były dla niej ciężarem...
Pomimo, że tak bacznie czuwała nad sobą, nad każdym ruchem swoim, nad każdem spojrzeniem swojem, zapominała się czasami na chwilę i albo ziębła w swojej czułości bezwiednie, albo dziwny na twarz uśmiech przybierała, albo odzywała się nie tą bynajmniej mową, do jakiej księżna przyzwyczajoną była.
Nie raz też już dostrzegła Carmen wlepione w nią dziwne spojrzenie matki... lubo bowiem pani de Simeuse nie mogła mieć żadnego podejrzenia, zastanawiała się jednak po cichu nad tajemnicą tak gwałtownej zmiany w córce, i nieraz zapytywała się siebie, czy eliksir długiego życia oddał jej Janinę taką, jaką przedtem była.
Przenikliwa cyganka odgadywała instynktownie i to, cośmy w kilku słowach opowiedzieli, i wiele innych rzeczy, których przytaczanie za dużoby nam czasu zabrało.
Jako wyborna komedyantka, nie pozwalała się sparaliżować jednej chwili zapomnienia, jednej nieuwadze, w obec publiczności podwajała tylko sposobiki artystyczne, ażeby utrwalić złudzenie, iż jest prawdziwą córką Simeusów.
Udawało jej się to zawsze dotąd, ale już przygniatało ją to ciężkie zadanie, denerwowało ją to ciągłe nad sobą czuwanie, oczy jej okrążyła sina obwódka i stała się tak bladą, jak Janina, kiedy otoczona kwiatami i światłem w trumnie spoczywała.
Na szczęście, zadanie jej było już na schyłku samym, udawanie miało się skończyć niebawem.
Zbliżał się dzień na ślub wyznaczony.
Skoro tylko zostanie baronową de Kerjean, opuści zaraz pałac de Simeusów, pójdzie do męża i stosunki z rodziną, której przywłaszczyła sobie nazwisko i przywiązanie, staną się nie tak częstemi. Wtedy nie będzie już potrzebowała kłamać tak ciągle, lubo musi kłamać do śmierci księcia i księżnej.
Oto co powtarzała sobie Carmen, ażeby podtrzymywać swoję odwagę, podczas gdy pani de Simeuse przyjmowała Renégo.
Minuty upływały, a cygance się zdawało, że przyjęcie zanadto się długo przeciąga.
Nakoniec pani de Simense weszła do pokoju, gdzie na nią Carmen z wielką niecierpliwością czekała.
Wyraz twarzy nieszczęśliwej matki świadczył o wielkim wewnętrznym jej niepokoju.
Carmen przelękła się tego wyrazu, wydał się on jej złą wróżbą.
— Matko moja!... wykrzyknęła. Co zaszłe pomiędzy tobą a panem de Rieux?...
— Nic takiego, moje dziecię, coby się przewidzieć nie dało...
— Jednakże płakałaś, mateczko, oczy masz zaczerwienione...
— Prawda... płakałam... René tak cierpi... jego rana tak jest bolesną, iż nie byłam w stanie łez powstrzymać.
— Żałuję go z całej duszy, ale nie mogę nic mu poradzić...
— Musisz przynajmniej pocieszyć do pewnego stopnia tego, który był narzeczonym twoim, i godnym był tego tytułu...
— Pocieszyć go... powiadasz?...
— Od ciebie to zależy...
— Jakto?...
— René wyjeżdża dzisiaj, moja córko... za kilka godzin opuści Paryż... a za kilka dni Francyę...
— Nic lepszego nie może nad to uczynić... Przyznaj sama, droga mateczko?.. Pan de Rieux jest oficerem marynarki, miejsce jego jest na okręcie królewskim...
— Masz racyę, moje dziecię... potrzeba rzeczywiście, ażeby się oddalił, ale gdybyś chciała, Janino, odjechałby mniej zrozpaczonym...
— Cóż zatem mam zrobić, moja kochana mateczko?...
— Uczynić mu łaskę, o którą błaga na klęczkach.
— A ta łaska?.. szepnęła Carmen ze drżeniem.
— Czyż nie domyślasz się tego moje dziecko?...
— Nie... odrzekła cyganka, lubo doskonale rozumiała, co jej księżna ma powiedzieć.
Pani de Simeuse oświadczyła:
— Prosi cię o ostatnie widzenie, o kilka chwil rozmowy...
— Oto właśnie, czego się obawiałam!.. wykrzyknęła Carmen. Oto sprawdzają się moje przeczucia!... Nie... nie... to widzenie stanowczo nie może mieć miejsca!...
— Dla czego, moje dziecię?..,
— Bo byłoby zbyt przykre i dla mnie i dla niego... Pan de Rieux nic nie może mieć do powiedzenia, bo ja go wysłuchać nie mogę... Niechcę go widzieć... nie chcę z nim mówić!...
— Janino, droga Janino... szeptała pani de Simeuse, czyż istotnie taką teraz uczuwasz nienawiść dla nieszczęśliwego Renégo!...
— Wcale go nie nienawidzę, przysięgam ci droga mateczko, ale go nie kocham wcale...
— Chcesz powiedzieć, że go teraz już nie kochasz?...
— Zapytuję swojego serca, i to serce mi odpowiada, że go nigdy nie kochałam...
— Serce twoje myli cię, drogie dziecię, a pamięć cię zawodzi... Pamiętam, jak pewnego dnia pytałam cię o Renégo: Czy pewną jesteś, że kochasz swego narzeczonego?... że kochasz go nad wszystko na świecie?... Odpowiedziałaś mi na to: że nie nad wszystko na świecie, to prawda, ale, że sto razy więcej, niż własne życie, to wątpliwości nie ulega; gdyby mi przyszło zostać żoną innego, albo umrzeć, bez wahania śmierćbym wybrała...
René nie zapomni zapewne tak prędko o tobie, jak ty o nim, bo kocha cię zawsze, pomimo, że niema już żadnej nadziei...
— Chcesz więc, mateczko, ażebym słuchała, jak mi będzie prawił o miłości?... Nie mam ochoty ani prawa, jako narzeczona barona de Kerjean, słuchać wyznań podobnych...
— Wiesz co, iż słysząc cię, możnaby sądzić, że nie znasz wcale Renégo?.. wtrąciła żywo pani de Simeuse. Czy przestając go kochać, zapomniałaś także o tej szlachetnej, prawej naturze?.. O! nie obawiaj się, Janino, pan de Rieux potrafi uszanować narzeczoną pana de Kerjean, tak jak szanował własną narzeczoną swoję; nie powie ani jednego słowa, którego nie miałabyś prawa usłyszeć...
— Wiem o tem, droga mateczko... ale po co to wszystko?...
— René chce ci oddać do rąk własnych ważny jakiś depozyt.
— Cóż to za depozyt?...
— Nie wiem, i nie miałam powodu pytać go o to...
— Niechaj go odda tobie, mateczko...
— Jesteś nielitościwą, Janino... okrutną jesteś!...
— Cóż chcesz, mateczko?... to słabość moja, to szaleństwo moje... przyznaję, ale na samą myśl spotkania się z Reném, zimno mi się robi na ciele, Na Boga! matko, uwolnij mnie od tego z nim spotkania.
— Chciałabym, moje dziecię... chciałabym bardzo...
— Więc nie masz na to sposobu?...
— Tak, René czeka, a ja obiecałam, że przyjdziesz...
— Cofnij obietnicę swoję, mateczko!...
— To już po raz drugi w takim razie Janino, nie dotrzymałabym słowa Renému... Nie, nie uczynię mu podobnej przykrości, nie zadam mu w twojem imieniu nowej dotkliwej boleści, nowej niezasłużonej zniewagi. Szlachcic on, przyjaciel i krewny, zasługuje najzupełniej na nasz szacunek, a bez wahania gotów dla nas życie poświęcić... Odwagi zatem, dziecko kochane... Czyś straciła tę heroiczną prawie siłę woli, jaką w tobie zawsze podziwiałam?... Czyż nie jesteś już córką de Simeusów?...
Carmen zrozumiała, że dalszy opór byłby niewłaściwy, że napróżno zresztą walczyłaby z postanowieniem matki i że potrzeba jej ustąpić koniecznie...
— Zresztą... pomyślała, rzuciwszy szybkie w przeszłość spojrzenie, nie pierwszy raz przecie postawię czoło burzy... Znam położenie, będę się mieć na baczności i wyjdę z próby zwycięzko...
Głośno zaś dodała:
— Muszę ci być posłuszną, matko... Gdzie na mnie czeka pan de Rieux?...
— Na dole, w małym saloniku, moje dziecię kochane...
— Idę zatem do niego...
— Uściskaj mnie jednak przedtem...
— O! z całego serca, mateczko!...
Księżna objęła Carmen, a całując szeptała jej do ucha:
— Bądź dobrą i miej litość dla niego, moje dziecię... Pomyśl, jaki on nieszczęśliwy, co on cierpi dla ciebie...
Cyganka skinęła głową i opuściła panią de Simeuse, żeby się udać do Renégo.
Idąc myślała sobie:
— Co on mi mówić będzie... i co ja mu odpowiem?... Co to za jakiś depozyt, który mnie tylko oddać zamierza?...
Doszedłszy do drzwi małego saloniku, przystanęła trochę, bo nie czuła się panią siebie; truchlała, czy pomieszanie na twarzy nie zdradzi wewnętrznego jej niepokoju...
Ale zapanowała zaraz nad sobą, otworzyła drzwi i próg przestąpiła.
Położenie jej w ostatniej chwili, było pod każdym względem takie same, jak położenie barona de Kerjean, gdy dnia poprzedniego gotował się stanąć przed obliczem markiza de Rieux.
Widząc wchodzącą Janinę de Simeuse, albo raczej tę, której nikt, oprócz Luca i wiedźmy, nie mógłby zaprzeczyć tego imienia i nazwiska, René poczuł dreszcz w całem ciele.
Wszystka krew z przerażającą gwałtownością spłynęła mu do serca, z bladego stał się sinym, zachwiał się i musiał obiema rękami ująć złoconą poręcz fotelu, stojącego w pobliżu, ażeby nie upaść na ziemię.
Carmen, jak wiemy, nie znała wcale pana de Rieux, zobaczyła go po raz pierwszy.
Uderzyła ją jego twarz szlachetna i piękna, na której widoczne były ślady cierpień, ślady nocy bezsennych i łez obfitych.
Marmurowe jej serce wzruszyło się na chwilę, gdy pan de Rieux stał pod jej spojrzeniem, niby człowiek, kulą w piersi przeszyty.
— Oto, gdzie prowadzi prawdziwa miłość!... pomyślała z pewną goryczą. Oto, jak Janina de Simeuse jest prawdziwie kochaną!... Gdyby mnie był spotkał pierwszą, mnie by był tak pokochał z pewnością!... No... ale tamta umarła i miłość jej do mnie należy.
To wystarczyło dla dumnej cyganki... o tem, czy serce jej odpowiedziałoby uderzeniom serca szlachetnego młodzieńca, czy za jego szlachetną, serdeczną miłość umiałaby odpłacić wzajemnością, o tem nie pomyślała wcale — teraz to ją tylko zajmowało, jak odegrać najlepiej trudną swoję rolę.
— René!... rzekła wolno i poważnie, zbliżając się do młodego marynarza, lepiejby napewno było, żeby to upragnione przez ciebie widzenie, wcale było nie nastąpiło. Tak mi się zdawało przynajmniej. Byłeś innego zdania, jestem zatem. Co mi masz do powiedzenia, mój przyjacielu?... Mów, słucham.
Głos Carmeny, zupełnie podobny do głosu Janiny, wyrwał Renégo niby iskra elektryczna z głębokiego osłupienia w jakiem się znalazł ujrzawszy przed sobą cygankę.
Zatrzymała się o dwa kroki.
— Janino... szepnął, nie podasz mi nawet swojej ręki!...
— Oto masz ją, kochany René, odpowiedziała Carmen bez wahania; oto ręka twojej przyjaciołki, siostry, uściśnij ją, mój bracie!...
— Bracie!... powtórzył de Rieux, opuściwszy piękną rękę, którą mu podano. Prawda... jestem tylko bratem!...
— René... spytała cyganka pieszczotliwie, chcesz, abym ci była siostrą?... wszak prawda?...
Pan de Rieux opuścił oczy i milczał, nie miał odwagi powiedzieć nie, nie miał siły powiedzieć tak.
— Mój przyjacielu, ciągnęła Carmen, matka moja, której zamiary swoje powierzyłeś, mówiła mi o twoim blizkim wyjeździe.
— Cóż cię... wykrzyknął René, cóż cię wyjazd mój obchodzi?... Wszystko, co mnie dotyczy, jest ci obojętnem zupełnie...
— Mylisz się, mój przyjacielu, i popełniasz niesprawiedliwość, odparła cyganka. Nie mogę i nie chcę zapomnieć o związkach krwi, jakie nas łączą ze sobą!... Nie mogę i nie chcę nie pamiętać wspomnień młodości naszej!... Nie, René, nie jesteś mi wcale obojętnym i przysięgam, że gdziekolwiek zaprowadzi cię przypadek, myśli moje i życzenia moje pójdą wszędzie za tobą.
— Jeżeli umrę, Janino, czy poświęcisz mi jednę łezkę chociaż swoję?...
— Gdybyś umarł, mój René, poświęciłabym ci nie jednę, ale wszystkie łzy mojego serca i moich oczu!... Na szczęście, dodała z zalotnym uśmiechem, Jesteś w wieku, w którym o śmierci mówić niema potrzeby, ja zaś przepowiadam ci długą i świetną przyszłość.
— Przyszłość kilku godzin... pomyślał w dachu René.
I dodał po chwili:
— Jakakolwiek będzie ta moja przyszłość, usuwam się tymczasem i bodaj, że w tej chwili mówię do ciebie po raz ostatni, obowiązkiem jest moim zatem, złożyć ci do rąk twych własnych, przedmioty nieocenionej wartości...
O jakich przedmiotach mówił Rene, Carmen, rzecz prosta, nie wiedziała.
Czekała na wyjaśnienie zagadki.
— Najprzód składam ci ten list oto, ciągnął de Rieux, podając cygance ćwiartkę papieru, na której liter prawie nie znać było, tak były zatarte pocałunkami i łzami. To jedyny list, jaki do mnie pisałaś i to list, w którym mi mówiłaś, że czujesz zbliżający się zgon, w którym powiedziałaś:
„Ty, któremu oddałam moje serce, ty, z którym miałam połączyć życie moje, przybądź odebrać ostatnie tchnienie moje, ostatnią myśl moję.“
Jakżeś się zmieniła od tego czasu, Janino!... Zdrową jesteś i silną, odebrałaś mi swoje serce i masz podzielić życie z innym!... Nie wolno mi w takim razie zachować tego listu, zwracam ci go zatem...
Wymawiając ostatnie słowa, René nie mógł zapanować nad wzruszeniem, łzy puściły mu się z oczu, łkanie głos przytłumiło.
Carmen pochwyciła list i, nie spojrzawszy nawet na niego, podeszła do kominka i w ogień rzuciła.
Potem powróciła do margrabiego.
— Odwagi, mój przyjacielu, rzekła, siląc się na uczucie, którego nie doznawała, odwagi!... na Boga, bracie!... dodała, ocierając suche oczy.
— Znajdę ją na to, ażeby umrzeć, szepnął pan de Rieux, ale na to, aby żyć, nie znajdę.
Łzy płynęły mu coraz bardziej, łkanie mówić nie pozwalało.
To też rzekł dopiero po chwili:
— List, który płomienie zniszczyły, był dla mnie wspomnieniem chwil rozkosznych i bolesnych, ale mam droższy jeszcze daleko przedmiot, aż z tym, widzę, będę się musiał rozłączyć... Czy pamiętasz o mojej radości, o mojem upojeniu szalonem, gdyś mi w obecności matki wręczyła ten drogi podarunek, który zdawał się być zadatkiem przyszłości?... Czy pamiętasz słowa wtedy przez ciebie wyrzeczone?... Janino, ty musisz to pamiętać!... Zaklinam cię, powiedz mi, czy tak jest w rzeczywistości?...
Po raz pierwszy od początku tej rozmowy, doświadczała teraz Carmen głębokiego zaniepokojenia.
René odwoływał się do jej pamięci, mówił o faktach, niepodobnych do odgadnięcia, wprowadził ją w obcą dla niej zupełnie przeszłość.
Jak tu nie odpowiedzieć i jak tu się nie skompromitować jaką nietrafną odpowiedzią.
Sytuacya była ciężką, wyjątkową, ale przebiegłość cyganki nasunęła jej zręczny sposób wywikłania się z kłopotu.
— Błagam cię, odpowiedz mi, Janino, czy sobie przypominasz?... powtórzył pan de Rieux.
Carmen przybrała na twarz wyraz zimnej, wyniosłej godności, spuściła oczy i odpowiedziała stanowczo:
— Czyż nie rozumiesz tego, René, że ja nie chcę nic sobie przypominać?...
— Prawda!... potaknął pan de Rieux ponuro. Masz rację, że nie chcesz sobie tego przypomnieć... Przeszłość nie istnieje dla ciebie... Z księgi życia swojego, wyrywasz każdą kartkę, na której wypisane jest nazwisko moje!... Janino, weź to pudełko, znajdziesz w niem medalion, któryś mi ongi ofiarowała... Nie posiadając twego serca, nie mam prawa do twojego obrazu.
Carmen pochwyciła pudełeczko, tak jak przedtem list pochwyciła, ale zamiast go rzucić w ogień, nacisnęła sprężynę i długo przypatrywała się podobiźnie Janiny de Simeuse.
Była to miniatura, którą Doyen skopiował dnia poprzedniego.
Przez cały czas tego egzaminu, René nie spuszczał oczu z młodej kobiety.
Drżał, aby nie poznała podstępu i nie zawołała:
— Napróżno chcesz mnie oszukać, to nie ten sam portrecik... Oryginał zatrzymałeś w swoich rękach... Ja chcę mieć tamten... oddaj mi go....
Uspokoił się dopiero wtedy, gdy Carmen zamknęła pudełeczko i schowała je za stanik.
— Janino, wymówił nieśmiało młody człowiek, teraz już nie posiadam nic twojego, musisz więc być zadowoloną?..,
— Postąpiłeś szlachetnie, przyjacielu, i dziękuję ci z całego serca za ofiarę, która powiększa szacunek mój dla ciebie... Cierpię, patrząc na twoje cierpienie, ale skoro mamy obowiązki, musimy je spełnić przedewszystkiem.
I jakby jej pilno było zakończyć to zanadto długie widzenie, dodała:
— Matka wspominała mi o jakimś depozycie, który miałeś mi powierzyć... gotowa go jestem przyjąć...
— Oto jest... ten depozyt... odpowiedział René.
I podał cygance dużą kopertę, zapieczętowaną trzema herbowemi pieczęciami.
Carmen wzięła ją i spojrzała na adres.
— Dla czego niema żadnego napisu?... zapytała.
— Mogłoby go stanowić jedynie nazwisko twoje...
— Więc to, co pakiet zawiera, dla mnie jest przeznaczone?...
— Tak.
— Mam zatem złamać pieczęcie?...
— Tak, ale nie teraz zaraz...
— Kiedyż zatem?...
— Zanim ci odpowiem, czy pozwolisz mi zadać sobie jedno pytanie?...
— Proszę...
René poruszył ustami, ale nie mógł wymówić słowa, pobladł bardziej jeszcze, bardziej jeszcze zmienił się na twarzy i dopiero po kilku chwilach walki ze sobą, wyszeptał:
— Czy dzień ślubu naznaczony?...
Carmen przypatrywała się panu de Rieux z wielką nieufnością.
I uznała za stosowne nie powiedzieć mu dokładnej daty.
— Jak, czas jest już oznaczony, dzień jest już obrany...
— Kiedyż ślub nastąpi?...
— Od jutra za tydzień...
Skłamała, jak o tem wiemy.
Ślub jej z Kerjeanem miał odbyć się za dni cztery.
— A więc... zaczął René pewniejszym niece głosem, za cztery dni rozedrzyj tę kopertę, przeczytuj, co zawiera i oby Bóg raczył rzucić promyk światła w ciemności, jakie cię otaczają!... oby oddalił od ciebie wszelkie wiszące nad głową twoją niebezpieczeństwa!.. Błagam go o to gorąco z całej duszy!...
Carmen zadrżała.
Że pan de Rieux coś wiedział, albo coś odgadywał, niepodobna było wątpić.
— René!... wykrzyknęła, słowa twoje kryją jakąś tajemnicę... Co mi chcesz dać do zrozumienia... Co za ciemności mnie otaczają?... Co za niebezpieczeństwo mi zagraża?...
— Janino, odpowiedział młody marynarz, nie pytaj mnie o to, bo ci nie mogę dać odpowiedzi.
— Dla czego?...
— Dla tego, żeś w tej chwili podobną do tych, o których Pismo Święte powiada: „macie oczy, żeby nie widzieć, uszy, żeby nie słyszeć...“ Nie chciałabyś mi uwierzyć...
— To, czego nie chcesz mi powiedzieć, napisałeś zapewne?...
— Tak...
— Znajdę więc w kopercie rozwiązanie dziwnej zagadki?...
René skinął głową potakująco.
— Dla czego, proszę cię, ciągnęła cyganka, przypuszczasz, że za trzy dni uwierzę temu, czemu dzisiaj nie chciałabym dać wiary?...
— Dowiesz się z tego listu, odrzekł pan de Rieux.
— A gdybym cię poprosiła, żebyś mi powiedział?...
— Byłoby to bezużyteczne, prośby twoje musiałyby pozostać niewysłuchanemi.
— A więc, odrzekła cyganka, wlepiając badawcze spojrzenie w marynarza, żeby wyczytać, jakie wrażenie sprawią na nim jej słowa, zapytam się o to barona de Kerjean, bo on musi wiedzieć o tem, co chcesz ukryć przedemną...
— Janino!... wykrzyknął de Rieux, prawie z uniesieniem, na Boga, na miłość matki twojej, zaklinam cię, ani słowa temu człowiekowi!... Niech on nie wie o tych papierach, niech się nawet nie domyśla, że się w ręku twem znajdują, bo inaczej wszystko stracone!.. Jak Bóg na niebie, nie cofnąłby się przed niczem, ażeby je pochwycić... Gotów ogień pod ten dom podłożyć, ażeby zniszczyć te dowody...
Carmen dowiedziała się więc wszystkiego, co chciała, była teraz przekonaną, że list zawierał straszne jakieś oskarżenie przeciwko baronowi.
Pan de Rieux zatem stawał się niebezpiecznym.
— Zaradzimy temu... pomyślała w duszy.
A słodziutkim, łagodnym głosikiem, rzekła głośno:
— René, przyjacielu mój, proszę cię, uspokój się... Stanie się, jak chcesz, nikomu w świecie, nawet matce, jeżeli tego żądasz, nie powiem, co zaszło między nami. Za trzy dni, ani później ani wcześniej, otworzę kopertę i dowiem się, coś napisał...
— Przyrzekasz mi to, Janino?... zapytał René z radością.
— Przyrzekam ci to, a wiesz dobrze, że każda z Simeusów umie dotrzymywać obietnicy.
— Wierzę ci, Janino, wierzę i dziękuję sercem całem. Dzięki temu odjadę spokojniejszy, a pożegnam cię z mniej zrozpaczonem sercem.
— Do widzenia tylko!... musisz mi powiedzieć, kochany bracie... powiedziała cyganka.
— Nie... ja żegnam cię, Janino, żegnam na zawsze!... oświadczył René. Nie zobaczymy się już nigdy na tym świecie!...
— Liczę na to, pomyślała w duchu Carmen.
Za chwilę pan de Rieux wyszedł z salonu i nie odwracając głowy po za siebie, opuścił pałac, którego próg, jak sądził, przestąpił po raz ostatni.
— No... rzekł do siebie, jeżeli Pan Bóg da, że ją śmierć moja ocali, umrę zupełnie szczęśliwy...
Spojrzał na zegarek.
Była godzina punkt druga.
O trzeciej, jak sobie przypominamy, miał się spotkać z Lucem Kerjean na rogu ulic l’Enfer i Tombe-Issoire, czyli bardzo niedaleko od miejsca w którem się znajdował.
Szło o przepędzenie pozostającego mu wolnego czasu.
Zaczął iść wązkiemi uliczkami, kierując się w stronę Luksemburgu.
Pozostawmy go kroczącego z duszą przepełnioną rozkosznemi wspomnieniami minionej przeszłości, a powróćmy do Carmeny.
Zaledwie drzwi saloniku zamknęły się za oficerem marynarki, odetchnęła ona swobodnie, jakby się pozbyła ciężaru niecierpliwie dźwiganego.
Podeszła do jednego z okien i widziała, jak René minął dziedziniec, jak wszedł do bramy i zniknął na ulicy Wały św. Wiktora.
— Nareszcie skończyło się!... powiedziała sobie z zadowoleniem. Zdaje mi się, że się znalazłam, jak niepodobna lepiej, i że nie mam sobie nic zgoła do wyrzucenia... Biedny, młody głuptasek!... jak on cierpi okrutnie... Mimowoli nim się zajmuję, mimowoli go żałuję i nie życzyłabym mu nic złego, gdyby nie był niebezpiecznym, gdyby mi nie stał na przeszkodzie!... O! gdybym naprawdę była Janiną de Simeuse, czuję, jakbym go silnie kochała... Ale jestem cyganka, Carmeną tylko, René więc nie może być dla mnie niczem innem, jeno nieprzyjacielem zawziętym... Ten pakiet dostarczy mi zapewne nowego na to dowodu.
I złamała pieczątkę koperty, zawierającej testament oraz list do Janiny adresowany.
W chwili, kiedy pierwsze wiersze przebiegała oczyma, otworzyły się drzwi i Kerjean bez anonsowania się, jak zwykle, wszedł do pokoju.
Carmen chciała poskoczyć do niego, ale on palec do ust przyłożył i tym gestem zalecił ostrożność wspólniczce.
Przychodził codzień tutaj, ale księżna, a często i książe obecnemi byli przy jego wizytach, co przeszkadzało poufnej rozmowie z cyganką.
Nie była ona z tego powodu powiadomioną o żadnem z wypadków, jakie tak szybko następowały po sobie.
Nie wiedziała o śmierci hrabiego de Jussac i markiza de la Tour-Landry, nie wiedziała o niebezpieczeństwie zawisłem chwilowo nad głową Luca.
Dla wiadomych nam powodów przyśpieszył on dziś odwiedziny swoje w pałacu Simeuse i tu dowiedział się na wstępie, iż pan de Rieux był u księżnej.
Dreszcz go przeszedł na tę wiadomość.
Zachował jednakże krew zimną, ażeby powiedzieć lokajowi:
— Nie przeszkadzaj księżnej pani. Nie chcę jej rozmowy z panem de Rieux przerywać. Poczekam w dużym salonie.
Słudzy wiedzieli o blizkim małżeństwie barona, uważali go więc jako przyszłego swego pana i byli mu naturalnie posłuszni.
Kamerdyner usunął się, nie zrobiwszy żadnej uwagi.
Luc pozostał sam, a pchany ciekawością, zbliżył się do drzwi, uniósł portiery i przyłożył ucho.
Pierwsze słowa, jakie posłyszał, przekonały go, że to Carmen, nie zaś księżna rozmawiała z markizem.
Zdwoił uwagę, aby nie stracić ani jednego z zamienionych wyrazów.
Skoro zmiarkował, że rozmowa jest na ukończeniu i że pan de Rieux ma wychodzić, opuścił miejsce obserwacyi, albo raczej szpiegowania, usunął się w głęboką framugę okna i zapuścił długie fałdy ciężkiej firanki, tak, że go zasłoniły zupełnie.
René przeszedł salon, nie domyślając się, że ten, którego nienawidził i którym pogardzał, tak się blizko znajduje.
Kerjean również jak Carmen patrzył na rywala, mijającego dziedziniec, pałacowy i wychodzącego za bramę.
Zaraz potem wysunął się ze swego ukrycia, otworzył drzwi i znalazł się obok cyganki.
— Dawaj prędko!... zawołał, wskazując na list, jaki trzymała w ręku.
Parę minut wystarczyło łotrowi do przeczytania pisma od początku do końca.
Szczególny uśmiech ukazał się mu na ustach.
— Doprawdy, rzekł o tyle głośno, ażeby być usłyszanym przez cygankę, ten człowiek jest wrogiem naszym potężnymi... Spojrzeniem przenika ciemności, a czego nie odgaduje?... Jeżeli kto to on jeden tylko może mnie na seryo przestraszać!...
— Cóż to takiego?... spytała Carmen.
— Masz, kochana Janino, odparł baron, zwracając list cygance, która w miarę czytania, bladła także z przestrachu.
— O!... odezwała się nareszcie, miałam racyę przewidując niebezpieczeństwo!... Bardzo było blizkiem widocznie!... Zmiłuj się, baronie, cóż jest prawdą w tych oskarżeniach okrutnych?...
— Wszystko!... odpowiedział nędznik lakonicznie.
— Więc panowie: Jussac i de la Tour-Landry?...
— Grozili nam obadwaj i usunęliśmy z Periną jednego dnia obudwu...
— Zręcznie... tajemniczo... bez świadków?...
— Czyż możesz pytać o to!...
— W takim razie, zkądże pan de Rieux może wiedzieć?...
— Nic nie wie, ale wszystko odgaduje. Najsprytniejszy z agentów pana de Sartines, nie mógłby w tej chwili walczyć z przenikliwością jego... A dla czego?.. Dla tego po prostu, że jest zakochanym, że chce zgubić rywala...
— To ciekawe, nie prawdaż?... to dziwne?... i przedewszystkiem przerażające!... Jakiś instynkt mnie ostrzega, że René zgubi nas jednakowoż...
— Instynkt twój jest bezzasadny... Za godzinę, pan markiz, nie będzie mógł zgubić nikogo, bo sam, przysięgam ci na to, zgubionym zostanie...
— Prawda... przypominam sobie... że będziecie się bić dziś ze sobą...
Pisze to w swoim liście... i nawet dodaje, że napewno zostanie zabitym... — Muszę przyznać, iż jest wróżbitą znakomitym...
— Rezultat pojedynku zawsze jest niepewny przecie...
— Nie ze mną, kochana Janino... daję ci słowo na to... Ja nie jestem z tych, co się zdają na przypadek, bo ja wiem, że szczęście często zawodzi... już zarządziłem odpowiednie środki ostrożności...
— Poznaję... szepnęła Carmen ze znaczącem spojrzeniem, iż już na swoję stronę szalę przeważyło!...
— Naturalnie... odrzekł baron. Nic nie może przeszkodzić nam w dążeniach do celu. Kiedy wpół do czwartej wybije na tym oto zegarze... odmów modlitwę za duszę pana Renégo de Rieux, poległego w samym kwiecie wieku...
Cyganka próbowała się uśmiechnąć na ten żart złowrogi, musimy atoli powiedzieć na jej pochwałę, iż zabrakło jej na to sił i odwagi.
— Co mam z tym fantem zrobić?... zapytała mnąc w ręku list Renégo.
— Spalić jak najprędzej ten wielce niebezpieczny papierek, i podziękować dobrej gwiazdce naszej, że nie pozwoliła, aby wpadł w ręce księcia albo księżnej. To byłoby bardzo niedobrze..
— A testament?...
— Gdybyśmy wiedzieli, co zawiera, moglibyśmy oddać podług adresu, ale kto wie, czy i tam niema jakiego oskarżenia?...
— Skazujesz go zatem tak samo na spalenie...
— Rozumie się... Spadkobiercy markiza de Rieux, urządzą się, jak będą mogli... Spal to, kochana Janino!... spal!...
Carmen rzuciła testament do ognia.
Koperta, na której wypisane było nazwisko pana de Simeuse, kończyła się dopalać w chwili właśnie, gdy weszła księżna.
Zdawała się ździwioną trochę tem, że zastała tu córkę i barona, o przybyciu którego nie wiedziała, — przyjęła go pomimo to ze zwykłą uprzejmością, i wziąwszy Carmenę na bok, zapytała po cichu:
— A René?...
— Odszedł, mateczko...
— Pocieszony?...
— Spokojniejszy przynajmniej...
— Nie spotkał się z baronem?...
— Nie, dzięki Bogu...
— Czy trwa w postanowieniu wyjazdu?
— Tak... a ja nie ukrywałam wcale przed nim, że pochwalam z całej duszy to jego postanowienie...
— Biedny René!... Niech go Bóg prowadzi szczęśliwie...
— Będziemy się modlić za niego, kochana mateczko...
— Czy oddał ci depozyt, o którym mówił?...
— Ten mniemany depozyt był tylko pretekstem dla zobaczenia się ze mną... Nie było wcale o nim mowy...
Pani de Simeuse nie mogła się o nic więcej w obecności de Kerjeana wypytywać i rozmowa stała się ogólną, ale nie trwała długo bo zbliżała się godzina pojedynku, a baron zanadto dobrze był wychowanym, iżby się miał o minutę chociażby tylko opóźnić.
Ściągnąć przeciwnika w zasadzkę i zabić go podstępnie — były to rzeczy zwyczajne dla barona, ale dać czekać na siebie, o nigdy!.. przenigdy!...
Podobne uchybienie zdawało się niepodobieństwem.
Pożegnał księżnę i księżniczkę.
Pani de Simeuse zaprosiła go na kolacyę.
Przyjął inwitacyę z oznakami wielkiej radości i wdzięczności, pocałował z szacunkiem rękę przyszłej matki, pożegnał raz jeszcze czule Carmen, a na wyjściu szepnął jej do ucha:
— Opowiem ci wieczór o wszystkiem, co się stało...
Podszedł do konia, którego Malo trzymał na dziedzińcu, skoczył na siodło i najkrótszą drogą pojechał na ulicę I’Enfer.
Trzecia biła, gdy baron de Kerjean zsiadł z konia na rogu ulicy Tombe-Issoire, gdzie od kilku minut czekał nań René de Rieux.
Skłonili się sobie wzajemnie.
— Tysiąc razy przepraszam pana markiza... zawołał de Kerjean, że kazałem czekać na siebie... ale się przecie nie spóźniłem?...
— Jesteś punktualnym, panie baronie... odrzekł René, ja się tylko pośpieszyłem...
— Czekam na rozkazy... powiedział Luc.
— Wskaż mi pan drogę, a gotów jestem pójść za nim... odpowiedział Rene.
Kerjean zaczął iść, przepuszczając przez grzeczność markiza.
Ulica Tombe-Issoire była właściwie, zawsze prawie pustem przejściem pomiędzy wielkiemi o0grodami i niezabudowanemi placami.
Na całej tej przestrzeni można było naliczyć zaledwie trzy, czy cztery domy, rudery raczej opustoszałe, bo drzwi ich dniami i nocami były pozamykane, a nigdy ciekawa głowa kobiety, albo dziecka nie ukazywały się z po za brudnych małych szybek wązkich okien, gdy się słyszeć dały kroki jakiego przechodnia.
Luc i René szli jakie dwieście kroków, obok wysokiego muru w bardzo złym stanie utrzymywanego, którego wierzchołek zaschnięte zielska pokrywały.
Luc zatrzymał się przed małą spróchniałą furtką, trzęsącą się ze starości na zardzewiałych zawiasach.
— Przybyliśmy na miejsce, panie markizie, rzekł do Renégo.
I jednocześnie popchnął furtkę i usunął się na bok, żeby przepuścić pana de Rieux.
Kerjean wszedł za markizem, zamknął furtkę i zasunął długą ciężką zasuwę, a potem zawołał najswobodniej, prawie wesoło:
— Przyzna pan markiz, że nie przesadzałem niczem, zachwalając tę miejscowość jako najdogodniejszą w tej okoliczności!... Prześliczny to placyk, jakby umyślnie przygotowany dla młodzieńców, których mniej czy więcej ważne powody zmuszają do podrzynania sobie gardeł... W żadnej okolicy Paryża, a znam wszystkie bardzo dobrze, niepodobnaby znaleźć takich dogodności... Czy pan markiz podziela zdanie moje?...
— W zupełności... odpowiedział René, na którego ustach udany czy prawdziwy zapał barona wywołał uśmiech mimowolny.
Niepodobna było zresztą zaprzeczyć, że miejsce doskonale było wybrane.
Bo proszę sobie wyobrazić czworokąt wielkich rozmiarów, gdzie drzewa przed sześćdziesięciu może laty przypadkowo posiane rosły swobodnie.
Były to po większej części drzewa modrzewiowe.
Gdzie niegdzie widać było także dęby i ogołocone z liści lipy podobne do olbrzymich szkieletów, wyciągających ramiona ku niebu.
U stóp ich rosły krzaki ostrokrzewiu i cyprysu, po całym murze pięły się nierówno zeschłe dzikie bluszcze.
Gdzieniegdzie przedstawiały się oczom miejsca zupełnie puste, jakby umyślnie przygotowane na teatr spotkań zbrojnych.
Odgłos kroków głuszyła prawie zupełnie gruba warstwa opadłych z jodeł igieł ciemno-czerwonawych.
W chwili wejścia margrabiego i barona, chmara kruków sfrunęła ze złowrogim krakaniem i zaczęła krążyć po nad drzewami... Niebo było szare zupełnie.
Zimowe, zachodzące już słońce schowało się po za chmury.
Tarcza jego ukazywała się na horyzoncie, jakby jakaś brudna biała plama.
René doznał mimowoli nieprzyjemnego wrażenia.
— Czas prawdziwie pogrzebowy... pomyślał sobie, natura przywdziała po mnie żałobę!...
Baron de Kejean, obeznany z miejscowością, nie był ani smutny, ani zamyślony, twarz jego wyrażała owszem dziwne jakieś zadowolenie, jakby się nie do pojedynku, ale do jakiejś raczej weselszej przygotowywał zabawy.
Przeszedł szybkim krokiem trzy części ogrodu, którego najmniejszy zakątek znał doskonale, i zatrzymał się przy największem pustem miejscu..
Miejsce to miało jakie dwadzieścia do trzydziestu łokci przestrzeni, tak doskonale owalnej, jak gdyby ręka zręcznego rysownika naszkicowała owe kontury.
Potrójny rzęd lip otaczał to miejsce niby olbrzymia ściana.
Przy końcu wznosił się ogromny dąb, a po za tym dębem ze dwadzieścia cyprysów, posplatały czarne prawie swoje gałęzie i stworzyły gąszcz nieprzebyty.
Luc tu się zatrzymał.
— Panie markizie... rzekł, rozglądając się do okoła, bodaj że niepodobna wynaleźć nic lepszego... Jak pan myśli?...
— Tak samo jak pan, panie baronie.
— Więc tutaj?...
— Tutaj panie.
— Ziemia jest miękka... mówił de Kerjean, niema ani kamieni, ani mchu... nic a nic takiego, na czemby się mogła noga poślizgnąć i spowodować upadek... Nie przeciska się tu nadto ani jeden promień słońca... To cacko prawdziwe to miejsce. Przyznam się panu markizowi, że już trzeci raz bić się tu będę z prawdziwą przyjemnością...
— Trzeci raz!... powtórzył René, nie bez ździwienia.
— Ani mniej, ani więcej, panie markizie.
— I jakże przeciwnicy pańscy?...
Kerjean westchnął głęboko i przybrał zasmuconą minę.
— Moi przeciwnicy... wyszeptał, byli to ludzie dzielni, umieli dobrze władać bronią... i robili co mogli... ja tak samo... Niech Bóg ulituje się nad ich duszami!... Nie mam sobie nic do wyrzucenia...
— To znaczy... wykrzyknął oficer marynarki, żeś ich pan wszystkich trzech pozabijał?...
— Tak, niestety!... panie markizie, rękę mam nieszczęśliwą... Cóż robić?... Każdy broni się jak może... Każdemu wszak życie jest miłe... Co robić?... Co roku poświęcam okrągłą dosyć sumkę na nabożeństwa za ich dusze... Jeżeli miałbym nieszczęście zabić pana markiza, będę również pamiętał o tym obowiązku względem pana...
— Uwalniam pana od tej pobożnej ofiary... odrzekł René z pogardą.
Kerjean skłonił się w milczenia.
— Zaczynajmy... proszę pana... odezwał się René.
— W tej chwili, panie markizie.
Powiedziawszy to, Kerjean rzucił na ziemię długi cienki pakiet, owinięty w cienką skórę, potem zdjął płaszcz i powiesił go na najniższej gałęzi jodły.
Pan de Rieux uczynił to samo.
Ostre zimno nie pozwalało im na zdjęcie podług zwyczaju, ubrania zwierzchniego i kamizelek, które krępowały i mniej pewnenmi czyniły ruchy, a stanowiły rodzaj pancerzy na piersiach.
Wyciągnęli szpady z pochew i zmierzyli takowe.
Przypadkowo były jednakowej zupełnie dłogości i mocy.
— Prześlicznie!... zawołał baron, wskazując na długi cienki pakiet, ale ja, dodał, przewidując wszystko zaopatrzyłem się we dwie zupełnie podobne bronie... Będziemy je mogli użyć, gdyby przypadkiem która z naszych się złamała...
René skinął głową.
— Panie markizie, odezwał się Luc, racz pan obrać sobie miejsce...
— Pozostaję, gdzie jestem... odrzekł oficer marynarki, stojący naprzeciw barona, to jest pod dębem i o kilka kroków od gęstego zarośla cyprysów.
Kerjean bardzo zręcznie zajął pierwej swoję pozycyę po przeciwnej stronie, a dla czego tak się urządził, dowiemy się o tem wkrótce.
Trzy czy cztery kruki, które spłoszyło wejście dwóch ludzi, usiadło w tej chwili na najwyższej gałęzi starego dębu, dominującego nad cyprysami.
Złowróżbne ptaki, jakby ciekawe były przebiegu szykującej się walki.
— Przewąchują śmierć!... szepnął René, przeczuwają, że będą miały trupa do obrabiania!...
Ale kruki prawie zaraz zerwały się z wielkim krakaniem i pofrunęły.
Na pewno jakiś niespodziany przedmiot nagle dostrzeżony, spowodował przestrach i zmusił je do ucieczki.
René nie miał jednak czasu zastanawiać się, coby to był za przedmiot, bo baron zaczął nacierać,
René zaczął się zasłaniać, szpady się skrzyżowały.
Była to gra początkowa, zaczepna i odporna.
Przeciwnicy chcieli się z zimną krwią wymiarkować, chcieli zmierzyć siły swoje i nie probowali tych cięć śmiałych, które często bardzo niebezpiecznemi są i dla tych, co je zadają i dla tych, co je otrzymują.
Zaledwie wszakże ostrza się starły, zaledwie zgrzytnęły uderzając o siebie, a już ten spokojny sposób, jakim się walka rozpoczęła, zdradził zręczność i brawurę przeciwników, już zaznaczył, że walka i długą będzie i straszną.
Wkrótce się akcya ożywiła.
Luc i Rieux obaj świetnymi byli graczami, ale gra barona, nie podobna była w niczem do gry markiza.
Kerjean miał rękę giętką, ruchomą, jak stal sprężystą, a oko orle.
Szybkość i siła ciosów czyniły z niego wroga strasznego, wroga jednego z tych, których broń, podobna do piorunu, częściej zabija niż rani.
Pan de Rieux pod ruchami szpady Kerjeana, wydawał się tak swobodnym, jak gdyby widział przed sobą nieszkodliwy korek floretu..
Widocznie się oszczędzał, widocznie czekał na późniejszy gorętszy atak przeciwnika, a gotów był do odparcia go i pchnięcia.
Ale zaraz, gdy uczuł szpadę swoję uderzającą o szpadę Kerjeana, zmienił się do niepoznania.
Wzrok stracił ponury wyraz zniechęcenia, oczy mu żywo błyszczeć zaczęły, krew zarumieniła policzki, uśmiech wywyższył górną wargę.
Bo odkąd poczuł, że jego siła i jego zręczność, czyniły partyę pomiędzy nim a baronem zupełnie równą, nadzieja powróciła mu do duszy.
— Toć, mówił sobie, Pan Bóg jest sprawiedliwy. On sam między nami rozsądzi. Trzymam życie tego człowieka w swoim ręku, tak samo, jak on trzyma w swojej mocy moje... Jeden z nas musi zginąć, dla czegóż ja nim mam być koniecznie?... Jeżeli ja pokonam, ja też zdruzgoczę przeszkodę, która mnie dzieli od Janiny... Ukarzę nikczemnika, mordercę i odzyskam narzeczoną!... O! dowiodę panu baronowi, że teraz pragnę żyć znowu.
Tak myślał sobie René, a pod wzrastającą nadzieją ustępowały złowrogie jego przeczucia, jak kruki, co ze starego dębu sfrunęły.
Luc podwajał tymczasem usiłowania, liczył na łatwe zwycięztwo, więc go zawód doprowadzał do wściekłości.
Policzki mu płonęły, z czoła spływał pot wielkiemi kroplami, przyśpieszony oddech świadczył o gwałtownem biciu serca.
René wierny postanowieniu, wyczerpania sił przeciwnika, zasłaniał się i odpychał swobodnie najniebezpieczniejsze jego cięcia.
Głuche przekleństwo wyrwało się z ust Kerjeana.
— Panie baronie, zapytał René z ironią, czyż byś był już zmęczonym?...
Kerjean odpowiedział gradem cięć piorunującej szybkości, ale zawsze koniec jego szpady napotykał przed sobą, jakby niepokonaną tarczę, broń oficera marynarki.
René uśmiechał się ironicznie.
Nagle zadrżał gwałtownie.
Jakiś szmer niepojęty dał się słyszeć w gęstwinie cyprysów.
Odwrócił na wpół głowę.
Ciemne gałęzie poruszały się, ale niedostrzegł w nich nikogo.
Ruch Renégo nie trwał dłużej, niż dziesiątą część sekundy, dosyć tego jednak było, ażeby go szpada Kerjeana drasnęła powyżej pięści.
Skaleczenie było mało znaczące i nie mogło przerwać walki, ale na widok krwi, pan de Rieux krzyknął rozłoszczony i zapominając o wszelkiej ostrożności, zamiast się bronić, zaczął nacierać z nadzwyczajną siłą.
Pojedynek stał się wtedy przepysznem widowiskiem.
René bił się w sposób szczególny, okropny, to rzucał się na boki, to schylał się na sposób włoski pod szpadę Kerjeana, którego ramienia dotknął już dobrze dwa razy.
Luc czuł, że mu zaczyna brakować siły i zręczności do bronienia się od tych natarć nieprzewidzianych i gwałtownych ataków.
Życie jego na seryo było w niebezpieczeństwie.
Widział to, czuł to doskonale.
Lada chwila szpada markiza znajdzie drogę do jego piersi i przeszyje mu serce.
Biała piana w kątach ust mu się pokazała,
Broń Renégo fruwała niby błyskawica i coraz szybciej zakreślała śmiertelne koła.
Stanowcza chwila była już bardzo blizką.
Sprawiedliwość Bozka pewną się być zdawała.
Naraz przenikliwe gwizdnięcie wyrwało się z zaciśniętych ust barona.
Gwizdnięcie to było sygnałem.
Gęste krzaki cyprysów rozchyliły się... dwóch drabów wyskoczyło z dobytemi szpadami i od razu natarło na pana de Rieux z tyłu.
Luc rzucił się teraz śmiało naprzód i ugodził w same piersi markiza.
Szpada wypadła z rąk Renégo.
— Podły nędzniku!... wykrzyknął słabym głosem, morderco!...
Strumień krwi buchnął mu z ust i zmusił do milczenia.
Upadł najprzód na jedno kolano, potem runął na ziemię twarzą do góry.
Usłyszał jeszcze słowa:
— Nie żyje!...
Zobaczył dwie wykrzywione dyabelskie postacie pochylone nad sobą: Moralesa i Coquelicota i przestał słyszeć i widzieć...
— Caramba!... wykrzyknął Morales, pochylony ciągle nad ciałem Renégo de Rieux, trzy pchnięcia, ofiarowane jednemu szlachcicowi, to co się nazywa porządna porcya!...
— Pracowałem sumiennie i mam nadzieję stosownie być wynagrodzonym!... wtrącił Coquelicot.
— Wiesz co, baronie, dorzucił cygan, który, jak się zdawało, był znowu w łaskach u Kerjeana, że wielki był już czas, aby ci przyjść z pomocą!... Ten młody junak bił się z całego serca, jak prawdziwy opętaniec... Przyjemność była patrzeć na błyskającą jak ognik jego szpadę... przyjemność dla nas naturalnie, bo ty nie odczuwałeś jej, baronie... i gdyby jeszcze pół minuty, byłoby już za późno!... Caramba!... ten nieboszczyk, to był twardy, co się nazywa wspólnik!... Polecę go gorąco mojemu patronowi, św. Jakóbowi.
— I dobrze zrobisz, odrzekł Luc z uśmiechem. Ja mu także pamięć o jego duszy obiecałem, a lubo zdawał się mało być tem wzruszonym, dotrzymam mu obietnicy.
— W takim razie, rzekł z cynizmem Morales, napewno prosto pójdzie do raju...
— Naturalnie, odparł Luc, ale dajmy pokój duszy, a zajmijmy się ciałem...
— Czyż ono tu nie pozostanie, to biedne ciało?... zapytał cygan.
— Nie.
— Cóż więc z niem zrobimy?...
— Ukryjemy należycie...,
— W jaki sposób... Bodaj, że nie mamy żadnego ze sobą narzędzia do wykopania dołu?...
— Zobaczysz Moralesie.. Owiń trupa w jego płaszcz i weź go ty za ramiona, a Coquelicet za nogi...
— No już...
— Teraz chodźcie za mną.
Baron poszedł na czele dwóch ludzi, niosących zwłoki, całe zalane krwią, nieustannie płynącą z trzech ran głębokich, z których najlżejsza była także zapewne śmiertelną.
Skierowali się w najodleglejszą stronę od małej furtki, wychodzącej na ulicę Tombe-Issoire.
Tu prawie w samym rogu łączących się murów ogrodzenia, była jama podziemna, której otwór dziesięć do dwunastu stóp objętości, nie zabezpieczony był żadnem ogrodzeniem, albo choćby barjerką.
Co do głębokości jamy, o tej nie można było zdać sobie sprawy, nawet pochylając się nad otworem, bo gęste powoje i zielska, wyrastające ze szczelin murowanej cembrowiny, tworzyły zasłonę i nie pozwalały przenikać ciemności.
Kerjean zatrzymał się na skraju otworu.
Morales stanął tuż przy nim.
— Co to jest?... u dyabła?... zapytał.
— Opuszczona cysterna, odpowiedział baron.
— Czy w nią rzucimy trupa?...
— Po to was tu przyprowadziłem...
— Caramba!... dobrze obmyślane, nieboszczykowi bardzo będzie wygodnie w tem cichem odosobnionem miejscu... No Coquelicot, poczciwy chłopcze, uważaj na komendę... unieśmy równo ciało, a jak powiem: trzy, puszczajmy...
Dwaj nędznicy zaczęli huśtać w prawo i w lewo smutny swój ciężar.
— Raz! dwa!... wymówił głośno Morales. Trzy!... zawołał nareszcie i ciało poszło w przepaść otwartą.
Przez chwilę słychać było trzask suchych gałęzi, a potem głuchy huk, przepadły zaraz bez echa.
Spłoszony nietoperz wyfrunął z tajemniczej kryjówki i w swojej na oślep ucieczce uderzył w twarz Kerjeana, który się zatrząsł i krzyknął z przerażenia.
Wszystko to nie trwało więcej niż minutę,
Następnie trzej łotrzy pochylili się nad otworem, ale nic nie zobaczyli, rozchylone na chwile gałęzie znowu się popodnosiły i zakryły trupa nieprzeniknionym całunem.
Tylko krew na suchych liściach pozostała.
— Artystyczna robota!... mruczał Morales, bo komu u dyabła przyszłoby do głowy tutaj szukać nieboszczyka?... Nawet sam naczelnik policyi, nie zdobyłby się na koncept podobny...
— Nie mamy już tu nic do roboty, odezwał się baron, chodźmy zatem...
Powrócił na miejsce, gdzie odbywał się pojedynek, zakończony morderstwem, podniósł płaszcz, zarzucił go sobie na ramiona, wsunął kilka sztuk złota w rękę Coquelicotowi, który na podziękowanie ukłonił mu się aż do ziemi i powrócił do znajomej nam furtki.
— Wyjdźcie wy pierwsi, rzekł do dwóch nędzników, odsunąwszy zasuwę i otworzywszy furtkę, i zobaczcie, czy ulica zupełnie pusta...
— Pusta jak step arabski... odrzekł Morales, rzuciwszy w prawo i w lewo okiem drapieżnego ptaka.
— No to dobrze, mruknął Kerjean, zamykając drzwi i zasuwając zasuwę.
— A co, baronie — zapytał cygan — czy ty tam pozostajesz?...
— Nie myślę...
— Ciekawym zatem jak wyjdziesz, Caramba, czy nie masz przypadkiem skrzydeł?...
Luc nic nie odpowiedział na te pytania, ale postąpił kilka kroków na prawo i odszukał miejsca, gdzie były porobione w murze nacięcia, na których można było doskonale oprzeć nogę i utrzymać się rękami.
Dzięki tym stopniom, wdrapał się na mur, jak po drabinie, uchwycił silnie za jego wierzchołek i ześlizgnał się na ulicę.
— Caramba!... kochany baronie!... wykrzyknął brat Carmeny — zręczny jesteś, jak małpa i lekki jak kot doprawdy!... Ale po co te wszystkie sztuki gimnastyczne, kiedy miałeś furtkę przecie?...
Kerjean wzruszył ramionami.
— Głowo bez mózgu!... zawołał. Miałem więc był pozostawić drzwi otwarte, aby pierwszy lepszy ciekawiec zobaczył kałuże krwi na placu?...
— Prawda!... mruknął cygan z głębokiem przekonaniem. Jesteś wielkim człowiekiem, jedna tylko moja siostra dorównać ci jest w stanie.
Luc wysłuchał z godną pochwały skromnością tego zasłużonego komplimentu i uścisnął protekcyonalnie rękę Coquelicota, który oddalił się po wynurzeniu gotowości swojej na każde żądanie.
Do Moralesa powiedział:
— Bądź o dziesiątej wieczór w Czerwonym Domu, będę cię potrzebować.
Powrócił na plac Świętego Michała, gdzie Malo czekał go z końmi, i ulicą Świętego Jakóba skierował się w stronę wybrzeża Saint-Paul.
Jadąc myślał sobie:
— Przeszkody jedna za drugą ustępują!... Ktokolwiek stanie pomiędzy mną a fortuną, ten jest na śmierć z góry skazany... Wszystko się dobrze składa!... Dochodzę do celu... dochodzę!... Gdy nadejdzie nareszcie dzień, w którym zostanę od wiedźmy oswobodzony, nie pozostanie mi już ani jeden na ziemi nieprzyjaciel...
Nie pójdziemy z baronem, ani do jego mieszkania, ani do pałacu Simeusów, gdzie jadł kolacyę gdzie znalazł sposobność w kilku słowach, po cichu wypowiedzianych, powiadomić Carmenę o tem, co się stało po południu.
Połączymy się z nim w Czerwonym domu, gdzie w tej chwili właśnie wiedźma wyrażała mu szczere uznanie, bo wiedziała już o wszystkiem od Moralesa.
— Kochana Perino... odpowiedział Luc, musisz mi zrobić pewną za to wszystko przysługę.
— O co ci chodzi... zapytała Perina.
Luc pochylił się do jej ucha i powiedział po cichu.
— Pożycz mi ślepej latarki, motyki i łopaty, jakie ci służyły przy kopaniu grobu dla Janiny de Simeuse...
Zagadnięta spojrzała ze ździwieniem.
— Czy ty także masz podobną robotę do wykonania?... spytała.
— Tak.
— Dla kogo?...
— Dla Renégo de Rieux...
— Czyż trupowi nie dobrze jest tam, gdzie się znajduje?...
— Posłuchaj, a zrozumiesz... Opuszczona studnia, do której wrzuciłem ciało markiza, jest poprostu tą cysterną, o której ci mówiłem w wieczór Tłustego czwartku, gdym cię wtajemniczał w moje projekty przyszłości... Za pomocą przejścia, które znam ja jeden tylko... łączy się ona z podziemiem Dyabelskiego hotelu. Hotel ten za miesiąc najdalej stanie się moją własnością, w głębi bowiem jego podziemi pomieszczone zostaną ogromne moje warsztaty fałszowania pieniędzy...
— Przyznaję... A gdzież wykopiesz grób?...
— W podziemiach...
— Kiedy?...
— Dziś zaraz w nocy... za chwilę...
— Sam pójdziesz?
— Nie... Morales i Malo będą mi towarzyszyć...
— Dobrze.. Dam ci wszystko, czego żądasz...
Perina wzięła lampę i zeszła do dolnej sali z de Kerjeanem.
Cygan szedł za niemi niezbyt spokojny.
Baron wziął łopatę na ramię, motykę i latarkę dał Moralesowi i wyszli obaj z Czerwonego domu przez uliczkę l’Estoufade.
Na końcu uliczki stała jeszcze dorożka, którą przyjechał de Kerjean.
Stangret siedział na koźle, a jakiś człowiek stał przy koniach.
Morales poznał Malo, Luc skinął, służący drzwiczki otworzył.
— Siadaj, rzekł do Moralesa, i sam usiadł obok niego.
— Gdzie jechać?... zapytał Male.
— Ulica l’Enfer... odpowiedział Luc, każę ci stanąć, gdzie będzie potrzeba.
Służący wskoczył na kozioł, stangret trzasnął z bicza i popędził wychudłe szkapy.
Po półgodzinie przybyli na nieskończenie długą ulicę l’Enfer.
Kiedy przejechali trzecią jej cześć de Kerjean zawołał:.
— Stój!...
Powóz zaraz się zatrzymał i trzy siedzące w nim osoby wyskoczyły na ziemię.
Malo wziął łopatę, motykę i latarkę.
— Chodźcie za mą!... powiedział baron do swoich towarzyszów i zaczął iść naprzód pośpiesznie.
Noc była ciemna, ślepa latarka szczelnie zamknięta, słabe jednakże światło, rzadkich wprawdzie latarń ulicznych, pozwalało Moralesowi, nieznającemu wcale tej dzielnicy, rozróżnić po prawej stronie mur wysoki.
Był on w daleko gorszym stanie, niż mur ogradzający plac przy ulicy Tombe-Issoire.
Szerokie dosyć gęste szpary, świadczyły o ostatecznej ruinie.
Zielska różnego rodzaju pozapuszczały korzenie pomiędzy szczerby wypadłych kamieni i kołysały się w różne strony.
Kerjean szedł ciągle przy murze i Morales przypuszczał, iż to się nigdy nie skończy.
Nadeszli nareszcie nad dużą monumentalną bramę z drzewa i żelaza, i ujrzeli po nad nią jakąś tarczę herbową.
Słońce, deszcz i wiatry, nie zdołały uszkodzić owej bramy, i najmniejszej nawet nie potrafiły wyżłobić w niej szparki, aby przez nią możnaby było zajrzeć w podwórze.
Po za bramą znowu mur w dalszym ciągu.
Kiedy Malo zobaczył herb, zrobił szybko znak krzyża świętego i zaczął szeptać słowa modlitwy bretońskiej, mającej skutkować przeciwko złemu duchowi.
Morales spostrzegł to i zbliżając się do Malo, zapytał po cichu:
— Cóż to jest, mój chłopcze?...
Malo przeżegnał się po raz drugi i odpowiedział drżącym głosem:
— Wejście do hotelu Dyabelskiego.
Morales nigdy nie słyszał o podobnym hotelu, mruknął zatem do siebie:
— Caramba!... szkaradna miejscowość jakaś!...
Upłynęło kilka minut od czasu, gdy minęli bramę, a de Kerjean szedł ciągle przy murze.
Nakoniec zatrzymał się.
Mur w tem miejscu tworzył kąt ostry, i o pięćdziesiąt kroków dalej, dosięgał ogrodzenia parku Luksemburskiego.
Luc obrócił się do Malo, wziął od niego latarkę, puścił słaby promień światła i przekonawszy się, że nikogo nie było słychać w blizkości, podszedł jakby do galeryi podziemnej, zrobionej w podmurowaniu, a zamkniętej na grube drzwi opatrzone zamkiem mocnym.
Wyjął z kieszeni klucz, włożył go w zamek, zakręcił, nacisnął klamkę i drzwi się otworzyły ze zgrzytem na zardzewiałych zawiasach.
Malo patrzył na swego pana prawie skamieniały ze strachu.
— Wejdźcie!... rzekł de Kerjean do swych towarzyszy, na drzwi wskazując.
Obaj zamiast zbliżyć cofnęli się o dwa kroki.
— Cóż to?... zapytał Luc ździwiony.
— Niech pan raczy mi przebaczyć... mruknął Malo... ale zdaje mi się, że po za temi otwartemi drzwiami, znajduje się posesya hotelu Dyabelskiego...
— No tak... więc cóż?...
— I pan baron żąda od nas, ażebyśmy tam weszli?
— Rozumie się...
— Pan baron wie o mojem do niego przywiązaniu... wybełkotał Malo drżącym głosem, pan baron wie, że oddałbym za pana ostatnią kroplę krwi, pan baron wie o tem...
Nie mógł dokończyć przemowy.
— Zkąd u licha przyszła ci do głowy ochota wynurzać mi w tej chwili swoje uczucia?... wykrzyknął Luc niecierpliwie: Rozkazuję ci!... więc obowiązanyś wykonać rozkaz.
— Niech pan baron każe rzucić mi się w wodę lub w ogień, nie zawaham się ani na chwilę... ale błagam, niech pan nie wymaga, ażebym przestąpił próg tych drzwi przeklętych...
— Czyś zwaryował?...
— Nie, panie baronie... ale się boję okrutnie...
— Czego się boisz, głupcze?...
Malo nie odpowiedział.
— Hotel Dyabelski jest opuszczony, pusty przeszło od pół wieku... oświadczył baron de Kerjean.
— I właśnie dla tego się go boję, panie baronie!... Żywych się nie obawiam, ale nieboszczycy mnie przerażają, wszyscy zaś wiedzą, że hotel Dyabelski nawiedzany jest przez duchy...
Luc wzruszył najpierw pogardliwie ramionami, potem roześmiał się i rzekł tonem stanowczym:
— Dosyć tych głupich i śmiesznych obaw!... Potrzebny mi jesteś, rozkazuję ci więc, idź!... i to pierwszy...
Malo złożył ręce i znowu zaczął się prosić.
Kerjean tupnął nogą, sypnął pół tuzinem przekleństw, a wyjąwszy z za pasa pistolet, krzyknął:
— Jeżeli mnie natychmiast nie usłuchasz, jakem szlachcic, w łeb ci wypalę!...
Malo znał zanadto dobrze swojego pana, ażeby nie być pewnym, że dotrzyma święcie groźby... Z dwojga złego wybrał mniejsze, i trzęsąc się jak w febrze, wszedł de ogrodu.
Morales zabobonny, jak każdy bretończyk, trząsł się tak, że najwyraźniej można było słyszeć, jak dzwonił zębami, na widok jednak pistoletu Kerjeana zaniechał wszelkiego oporu...
Udał się za Male, nie wymówiwszy przynajmniej głośno, ani jednego słowa, ale bijąc się w piersi, szeptał modlitwy wszystkie, jakie mu na pamięć przychodziły.
Luc wszedł ostatni, zamknął drzwi za sobą, a odsłoniwszy teraz zupełnie latarkę, wypuścił białawe światło.
Oświecił niewielką przestrzeń, co bardziej jeszcze uwydatniało ciemności panujące dokoła.
Ogród był ogromny, (cała dzielnica później na przestrzeni jaką zajmował stanęła), a trzeba go było przejść w prostej linii, ażeby dotrzeć do zabudowań hotelu.
Blade światło latarki łamało się o czarne jak smoła pnie drzew ogromnych z liści ogołoconych, od czasu do czasu rysowały się niewyraźne na zmurszałych podstawach sylwetki figur kamiennych, podobne do olbrzymów białemi całunami okrytych.
W jasny dzień wiosenny, ogród ten musiał wyglądać na las dziewiczy, pełen widm tajemniczych.
Rozumie się, że o alejach, ani nawet choćby dróżkach, mowy być nie mogło, mech, zielska, korzenie kasztanów i lip, zarosły wszystkie ścieżki.
Kerjean zapuścił się śmiało w czarną przestrzeń, jaka się przed nim roztaczała...
Miejscami zbaczać musiał, ażeby uniknąć kolczastych krzewów, ale zaraz powracał znowu na linię prostą.
Morales i Malo postępowali za nim krok w krok, trzymali się literalnie jego cienia.
Śmiałek nie bojący się ani żywych, ani umarłych, był im tarczą przed niebezpieczeństwem, jakiego ciągle się obawiali.
Następnie trzej nocni włóczędzy przybyli do jednego z rogów hotelu Dyabelskiego, budowy ogromnej i wspaniałej, wyglądającej na pałac magnacki postawiony w środku parku.
Przyjdzie czas, że opiszemy zewnątrz i wewnątrz ogromną siedzibę, mającą posłużyć za teatr dla kilku główniejszych scen naszego dramatu, ale to nie teraz jeszcze, teraz pogrążeni jesteśmy w ciemności, poczekajmy niech słońce zaświeci...
Luc — jak łatwo się domyśleć, dobrze przedtem wystudyował miejsce, do których wprowadziliśmy naszych czytelników i noc nie krępowała go wcale.
Obszedł do koła zabudowanie, żeby zajść od tyłu, doszedł do szerokiego sklepionego otworu, przy którym drzwi nie było od lat wielu, i przez otwór ten wszedł do olbrzymiej sali, także sklepionej, gdzie ogromny komin granitowy zajmował prawie całą jednę szeroką ścianę.
Sala ta, to ongi kuchnia hotelowa.
Za dawnych dobrych czasów, rożny z ćwierciami mięsiw, z drobiem i zwierzyną, obracały się nieustannie u ogniska olbrzyma.
Baron śmiały i niewzruszony, towarzysze zaś jego bardziej jeszcze teraz drżący, nie zatrzymali się tu wcale.
Z latarką w ręku wszedł Luc na schody kamienne, zupełnie dobrze zachowane, na pierwsze piętro, minął razem z kamratami kilka pokojów zupełnie zniszczonych, o ile sądzić można było przy słabem świetle latarki — przeszedł dużą sień, wychodzącą na główne szerokie schody, otworzył jakieś drzwi i wtargnął do kaplicy, arcydzieła kiedyś stylu i ornamentacyi.
Ale obecnie z dawnej tej świetności pozostały szczątki tylko.
Pomiędzy płytami posadzki przeświecały zielonawe szpary.
Drewniane rzeźby, zmurszałe od wilgoci, ze ścian opadały.
Płótna obrazów stały się niby pajęczyna, w ołtarzu żadnych nie było draperyj, w dwa oknach owalnych ani jednej szyby, a sowie gniazda wszędzie.
Morales i Malo spojrzeli po sobie: kaplica w przybytku szatana!...
Nic dziwnego, że mogły się temu ździwić podobnie inteligentne umysły.
Luc podszedł do murowanego ołtarza, opartego o ścianę na wprost drzwi i ukląkł na pierwszym z trzech stopni.
— Caramba!... mruknął Morales, szturgnąwszy łokciem Malo. Czy się pan baron modli?... Zadziwiające, ale cudowne byłoby nawrócenie!...
Morales mylił się najzupełniej niestety... nędznik wcale nie myślał o modlitwie.
Przykląkł dla tego tylko, żeby się przypatrzyć mosiężnym ornamentacyom, zdobiącym biały marmur.
Jednę z nich nacisnął ręką silnie i zaraz zniknęła, jak gdyby marmur tak był miękki, iż mogła się w nim zagłębić.
Zaraz potem rozległ się zgrzyt poruszonej sprężyny.
Baron odskoczył w tył, a ołtarz ku zdumieniu Moralesa i Malo, odsunął się od ściany, obrócił na niewidzialnych zawiasach, a na miejscu, jakie zajmował, ukazał się czarny czworokątny otwór, dostateczny na przejście człowieka.
Jednocześnie ukazał się pierwszy stopień schodów, w murze urządzonych.
Malo jęknął głucho,
— Miłosierdzia!... bełkotał. Czyż potrzeba będzie zapuszczać się w te czeluście piekielne?...
Nie długo czekał na odpowiedź.
Luc stanął przy otchłani i powtórzył rozkaz lakoniczny, któremu nie można się było opierać.
— Wchodźcie!...
Morales postawił nogę na pierwszym stopniu, zamknął oczy i zaczął schodzić.
Malo poszedł za jego przykładem, polecając duszę wszystkim świętym bretońskiego kalendarza.
Kerjean zamykał pochód.
Schody miały sześćdziesiąt stopni, ostatni znajdował się na powierzchni szerokiego korytarza, zaopatrzonego w grube drzwi, opatrzone więziennemi zasuwami i silnemi zamkami.
Baron poodsuwał zasuwy, popchnął jednę połowę drzwi i wprowadził bretończyka i cygana w takie miejsce, na które nie można było spojrzeć bez zachwytu.
Przestąpili progi podziemi Dyabelskiego hotelu i nie mogli zdać sobie sprawy z czegoś bardziej wspaniałego i bardziej imponującego, niż to co uderzyło ich oczy.
Pędzel tylko natchnionego malarza, albo sławny jaki dekorator teatralny, mógłby dać o tem jakie takie wyobrażenie.
Rzeczywiście, podziemia te, o romańskich łukach, sklepieniach co najmniej na jakie czterdzieści stóp wysokich, wsparte na niezliczonej liczbie kolumn okrągłych, z granitu wykutych, ciągnęły się nie tylko pod pałacem, ale sięgały prawie do końca ogrodów.
Trzy tysiące osób mogło śmiało zebrać się tu dla składania czci bóstwom panującym ongi w ciemnościach.
Z pewnością tajemnicze te krypty daleko dawniejsze były od pałacu, początkiem swym sięgały z pewnością najdawniejszej epeki wieków średnich.
W jakim celu zostały stworzone, trudno byłoby odgadnąć, a Kerjean uznał za zbyteczne wysilać mózg swój na podobne dociekania.
Warstwa białego piasku pokrywała dość grubo ziemię, co nie przeszkadzało wcale, żeby odgłos kroków i słów nabierał tu wielkiej doniosłości.
Załomy po za ciężkiemi kolumnami powtarzały najmniejszy szmer, w tysiącznych a coraz głośniejszych echach.
Na prawo, kiedy światło latarki rozproszyło na chwilę ciemności, ukazało się zagłębienie, zamknięte żelaznemi sztachetami, a czarniejsze jeszcze od panujących dokoła ciemności.
Było to wejście do tej części katakumb, o jakiej baron opowiadał wiedźmie w wieczór 20-go lutego.
Dalej jeszcze, zawsze na prawo, dwanaście schodów prowadziło do wązkiego korytarza, wybitego w skale prawdziwej i łączącego się z jedną z opuszczonych kopalni Kamienia na płaszczyżnie Montrouge.
Kerjean, Morales i Malo, przeszli podziemie w całej długości i dotarli aż do jego skraju.
Cygan i Malo mieli chwilę nadziei.
Zdawało im się niepodobnem do prawdy, aby można było ciągnąć dalej te przechadzkę po wnętrzu Paryża.
Mylili się jednakże grubo; baron skręcił nagle na lewo i przystanął nad brzegiem studni, której otwarty otwór miał pod nogami, a która musiała być bardzo głęboką, sądząc po kłębach lodowatego powietrza, jakie się z niej wydobywało.
Odwrócił się do swoich towarzyszów i rzekł:
— Połóżcie łopatę i motykę i dalej za mną.
Powiedziawszy to, skoczył.
Morales i Malo wydali jednocześnie okrzyk grozy i pochylili się osłupieni nad przepaścią.
Kerjean zniknął im z oczu, ogarnęły ich nieprzeniknione ciemności.
— Mój biedny pan, mruknął Malo, sądząc, że barona pochłonęła przepaść bezdenna. Niestety!.., już go więcej nie zobaczę!...
— Święty Jakóbie, dopomóż mi!... jęknął płaczliwie Morales, jesteśmy zgubieni!... Nigdy, przenigdy nie zdołamy wydobyć się sami z tych miejsc przeklętych!...
Ale w tej chwili rozległ się rozkazujący głos Luca:
— Hej!... Do wszystkich dyabłów!... a czemuż nie idziecie ciemięgi?...
— Powraca!... jęczał Morales, padając na kolana i bijąc się w piersi... wyraźnie z piekieł do nas się odzywa!... Wielki święty Jakóbie de Composletta, zmiłuj się nad sługą swoimi... Nie pozwól mi zginąć tak marnie!... Ja życie moje poprawię...
— Dobry panie!... zawołał Malo drżącym głosem, a gdzie pan się znajduje?...
— Wiesz dobrze gdzie, łotrze ty jakiś!... odpowiedział gniewnie baron. Czy głupota oślepiła i ogłuszyła i ciebie i tego drugiego idyote, Moralesa; czy mam was za łby tu powciągać, łajdaki?...
Słowa te nie wyglądały na przemowę widma, dodały więc otuchy obu zbirom.
Zaczynali pojmować, że baron żyje i że trzeba iść za nim.
W rzeczywistości, studnia miała siedm do ośmiu stóp głębokości.
Można było dostać się do niej albo śmiałym skokiem, jak to baron uczynił, albo też po żelaznej drabinie, umocowanej przy cembrowinie wewnętrznej. Otwór w rodzaju drzwi, prowadził z niej do obszernej galeryj, wiodącej w prostej linij do jakiegoś nieznanego celu.
Baron zniknąwszy na parę sekund z oczu swoich towarzyszy, przestąpił próg owej galeryj, z której widocznie na świat było wyjście.
Malo skoczył, Morales zlazł po drabinie.
Skoro Luc zobaczył ich około siebie, zagłębił się szybko pod pochyłe sklepienie galeryi.
Postąpili wszyscy trzej pareset kroków.
Galerya coraz bardziej się zwężała, a nakoniec stała się tak wązkiem przejściem, że dwie osoby nie mogły iść obok siebie.
Kerjean stanął niespodzianie.
Morales potknął się o niego — Malo o Moralesa.
Na parę kroków przed baronem przejście doszczętnie zarosłe byio dzikiemi ziołami,
Luc odwrócił się do cygana.
— No, Moralesie... zapytał, czy wiesz, gdzie my jesteśmy?...
— A zkądżebym wiedział?... Caramba!... wykrzyknął Morales.
— A więc objaśniam cię, że dochodzimy de miejsca, gdzieś niedawno taki dzielny zrobił ze swojej szpady użytek... Ponad nami rozciąga się ogrodzony plac przy ulicy Tombe-lssoire, a pod temi festonami z ziół, jakie nam zagrodziły drogę, znajdziemy w głębi cysterny zwłoki Renégo de Rieux.
Morales nic nie odpowiedział, ale drżał coraz bardziej.
Malo żegnał się nieustannie. Nie lubił mieć do czynienia z trupami, i to w dodatku o północy i w zabudowaniach hotelu Dyabelskiego.
Kerjean nie bał się ani nieboszczyków, ani widm żadnych zgoła, rozchylił też ostrożnie gęste zielska, żeby nie popsuć dobroczynnej zasłony, co tak doskonale tajemnicze wejście do korytarza skrywała i wszedł do wnętrza cysterny.
Morales i Malo to samo uczynili.
— Ciało tutaj być musi, rzekł baron, wskazując na środek otchłani. Owińcie je dobrze w płaszcz, jeden weźmie za ramiona, drugi za nogi i z powrotem do galeryi.
Mówiąc to, skierował światło latarki na miejsce wskazane.
Skoro baron rozkazywał, potrzeba go było słuchać.
Malo i Morales pochylili się nad ziemią, unieśli zeschłe dzikie zielska i zaczęli szukać starannie.
— Śpieszcie się!... wołał Kerjean, robota przecie łatwa.
Malo, wyprostował się wybladły.
— Co tam takiego?... zapytał Luc.
— Panie baronie, odpowiedział, ja tu nic nie znajduję.
— Ani ja... dodał Morales, dzwoniący głośno zębami.
— Co?... powtórzył zdumiony Kerjean.
— Niema nic!... odpowiedzieli obaj towarzysze.
— Niepodobna!... wykrzyknął baron, źle chyba szukacie!...
— Caramba!... mruknął pod nosem Morales, ciało nieboszczyka więcej przecie zajmuje miejsca, niż jakiś liść zeschły... Żeby było, to byśmy je zobaczyli przecie...
Kerjean sam zabrał się do roboty; sam rozpoczął poszukiwania, przejrzał każdą piędź ziemi i przekonał się na własne oczy, że trupa nigdzie nie było.
— To nie do uwierzenia!... powiedział i na seryo zaczął się zastanawiać, czy nie jest przypadkiem igraszką halucynacyj jakiej. Niepodobna!... niepodobna!... powtarzał nieustannie.
Rzeczywiście zniknięcie zwłok z takiego miejsca i to w ciągu kilku godzin zaledwie, przechodziło w dziwną fantastyczność.
— Czyż to tak trudno wytłomaczyć?... pomyślał Morales, dostrzegłszy niepokój i zdumienie barona. Dyabeł jest tu u siebie, musiał obchodzić zapewne te szkaradne miejsca, znalazł ciało i zabrał je, jak swoje... Caramba!... przecie to bardzo proste!... Po co szukać daleko tego, co samo gwałtem rzuca się w oczy?...
— Czyżbym zabłądził?... szeptał Kerjean. Czyżbym zmylił drogę?... Wszakże do tej cysterny Morales i Coquelicot rzucili trupa z mojego rozkazu?...
Wziął kółko od latarki w zęby, uchwycił się dwoma rękami gałęzi, wyrastających z pomiędzy szczelin muru i dzięki nadzwyczajnej sile, uniósł się nad otwór cysterny i znalazł w pustym placu przy ulicy Tombe-Issoire.
Jednym rzutem oka rozpoznał dokładnie miejscowość.
Nie popełnił żadnej pomyłki, był w miejscu, do którego chciał się dostać.
Zeskoczył z powrotem i znowu zaczął świecić latarką po ziemi; piasek i suche liście dostarczyły mu niezbitych dowodów materyalnych, że ciało leżało tutaj.
Struga krwi widoczną była na piasku... czerwone kreple znajdowały się na liściach...
Baron gestem prawie konwulsyjnym chwycił się obiema rękami za głowę i głośno zawołał:
— Co się mogło stać z tym trupem?... Muszę się tego dowiedzieć koniecznie!... Muszę zbadać tę okrutną tajemnicę, bo czuję, że mnie strach ogarnia!... Tak jest, ja... Kerjean, zaczynam się bać złego ducha, bo on sam jeden tylko mógł unieść zwłoki Renégo!...
Co doświadczali, słuchając tych słów ponurych, Morales i Malo już i tak na pół żywi, mówić tego nie potrzebujemy.
Po długiem milczeniu, Luc odezwał się głosem złamanym:
— Chodźmy!...
Cygan i Malo nie dali sobie powtórzyć dwa razy tego rozkazu i rzucili się jeden za drugim do galeryi, stanowiącej przejście z cysterny do podziemia.
Baron udał się za nimi.
Doszli niebawem do punktu, gdzie galerya się rozszerzała.
Nagle Morales idący przodem, Morales, któremu strach jakby skrzydła do pięt przyczepił, krzyknął i upadł na kolana, Malo zaś cofnął się o kilka kroków i zaczął odmawiać litanię.
— Co tam takiego?... zapytał Kerjean, ciągnący z głową pochyloną i zajęty jedynie tajemnicą swoją.
— Patrz pan!... szeptał Morales, wyciągając rękę w stronę podziemi, patrz pan!...
Kerejean rzucił w dal okiem.
Słabe światełko, podobne do gwiazdki bez promieni, ukazywało się w ciemnościach w znacznem oddaleniu.
— O!... wykrzyknął baron z dziką radością, więc dowiem się przecie!...
Rzucił latarkę na piasek i wydobywszy szpadę, skoczył przed siebie, nie zważając na rozpaczliwe prośby Moralesa i Malo.
Kerjean przebiegł już pięćdziesiąt lub sześćdziesiąt może kroków, gdy nagle nogi jego napotkały jakąś przeszkodę.
Stracił w skutek tego równowagę i runął gwałtownie twarzą do ziemi; zerwał się atoli zaraz, bez skaleczenia, nawet stłuczenia, chociaż ogłuszony upadkiem.
Miał zamiar biedz dalej, tym razem jednak byłoby to już bez celu, światełko bowiem zniknęło.
Malo i cygan podążyli za baronem z latarką.
Luc wściekły miotał strasznemi przekleństwy
i walił z całej siły szpadą w przedmiot, przez który się przewrócił.
Światło latarki padło w tej chwili na ów przedmiot.
Luc przerwał przekleństwa i z ciekawością się pochylił.
Był to płaszcz na pół zwinięty, którego nie dojrzał przed półgodziną, gdy przechodził przez galeryę.
Wydał dziki okrzyk, bo poczuł w ręku materyał od zaschłej krwi stwardniały.
Poznał płaszcz pana de Rieux!...
Ten to sam płaszcz, w który sam zawinął był trupa w kilka minut po spełnionem morderstwie.
Zkąd... jakim sposobem znajdował się on tutaj?...
Kto go tu przyniósł?...
Ta druga zagadka nie mniej trudna była do rozwiązania, jak pierwsza.
Zaczął iść znowu, ale krokiem powolnym, nierównym.
Doznawał jakiegoś dziwnego uczucia... ogarniał go przestrach zabobonny.
Doszedł z towarzyszami do końca galeryi i wszyscy trzej opuścili się po żelaznej drabince do nie zbyt głębokiej studni.
Przypominamy sobie, że Malo spełniając rozkaz swojego pana, łopatę i motykę pozostawił przy otworze tej studni.
Naturalnie chciał je zabrać w tej chwili.
Znalazł z łatwością miejsce, gdzie leżały, bo na piasku wyraźne pozostały znaki, ale oba narzędzia zniknęły.
Dziwna ta okoliczność bardziej jeszcze zwiększyła przestrach Moralesa i Malo, na baronie zaś zrobiła wrażenie zupełnie przeciwne.
Przestał wierzyć w przeszkody nadnaturalne, przestrach przestał go trapić.
— Dyabeł, rzekł do siebie, wmieszałby się był może do trupa, ale z pewnością nie zabierałby narzędzi... Te wszystkie sprawki, są dziełem człowieka... Sądziłem, że sam jeden tylko znam tajemnicę podziemi Dyabelskiego hotelu, widocznie zaś i inni ją posiadają!... Dowiem się tego... muszę się dowiedzieć koniecznie.
Mówiąc to, mijał ogromne krypty o olbrzymich arkadach.
Naraz wstrząsnął nim hałas niespodziany.
Luc i Malo stanęli jak skamieniali.
Drzwi żelazne zatrzasnęły się w dali, a metaliczny hałas, czynnością tą spowodowany, odbił się echem o sklepienia, jak grzmot przeciągły.
Kerjean drgnął, ale odzyskał zaraz krew zimną.
Zaledwie uspokoił wzburzone nerwy, zrobił postanowienie...
— Bardzoście się przerazili... prawda?... zapytał po cichu Moralesa i Malo.
Służący i cygan, odpowiedzieli wymownem drżeniem.
— Nie potrzebni mi już jesteście, oświadczył im Luc, zostawcie mi latarkę i starajcie się nie zbłądzić... Schody, prowadzące do kaplicy, znajdują się prosto przed wami... Idźcie prosto, a dostaniecie się do nich.
— Co?... wykrzyknął Malo, pan baron chce tutaj sam pozostać!...
— Muszę, skoro was widzę umarłych prawie ze strachu...
— Ależ, panie baronie... panie baronie... zawołał Morales z wymówką. Myślisz nas pan opuścić!... To bardzo źle z twojej strony!... Dziwię się bardzo!... Caramba!...
— Wcale was nie porzucam... odrzekł Luc, przeciwnie, zasłaniam od niebezpieczeństwa...
Cygan i Mało nie byli tego zdania, dla nich najstraszniejsze ze wszystkich niebezpieczeństwo było rozłączenie się z de Kerjeanem w tych tajemniczych ciemnościach.
Chociaż zlodowaciali do szpiku kości, woleli trzymać się z nim razem.
Myśl pozostania we dwóch tylko, zamieniała ich w posągi.
Odmówili zatem stanowczo, a Luc rozumiejąc doskonale, żeby go nie usłuchali, jako nieprzytomni prawie, zupełnie nie nalegał.
— No, to chodźcie ze mną, jeżeli tego chcecie, ale sprawiajcie się cicho.
I nie dodawszy ani słowa, zmienił nagle kierunek.
Zamiast iść w stronę kaplicy, przeszedł w poprzek podziemia i przybył do wielkiego stołu granitowego, opartego na słupkach murowanych, otoczonego kamiennemi ławkami.
Usiadł na jednej z tych ławek, z oczami w głąb krypty zwróconemi, potem zamknął latarkę i dobrowolnie otoczył się ciemnością.
Morales zaczął jęczeć, Malo szeptał pacierze...
— Milczcie, do wszystkich dyabłów!... zawołał baron, ani słówka... bo inaczej was opuszczę!...
Groźba poskutkowała. Nawet oddechu zbójów słychać nie było.
Luc postawił latarkę pod ławką, wyjął pistolety, nabił je i z palcami na kurkach czekał gotów dać ognia...
Zamiar barona łatwo odgadnąć.
Miał nadzieję, że nieznani goście podziemia, uspokojeni ciemnością i milczeniem, zdradzą swoję obecność, a może nawet znajdą się około niego.
Oczy jego chciwie wpatrywały się w ciemności, uszy śledziły najmniejszy szmer, ale napróżno. Krypty pozostawały czarne i milczące, jak wnętrze grobu.
Luc nie tracił nadziei i czekał.
Wiadomo jak podobne oczekiwanie długiem się zawsze wydaje.
Baron miał przy sobie zegarek, ale noc ciemna nie pozwalała mu dojrzeć godziny.
— Niedługo zapewne się rozwidni... myślał, a to tymczasem zaledwie dwie godziny upłynęły od chwili, gdy się zapuścił w podziemia.
Dla skrócenia tych nieskończenie długich godzin, baron zaczął się zastanawiać nad szczególnością swojego położenia, zaczął przechodzić myślą wypadki i katastrofy, jakie następowały po sobie od 29-go lutego, to jest od kilku zaledwie tygodni, zaczął obliczać ofiary zgładzone ze świata w celu usunięcia przeszkód pomiędzy nim a Janiną de Simeuse, albo raczej pomiędzy pychą jego a milionami księcia.
Rozmyślania te przerwane zostały w sposób niespodziewany i nieprawdopodobny.
Wzruszenie nerwowe, jakie raz zdołał już pokonać, opanowało nim po raz drugi.
Oto co się stało:
Najprzód lekki szmer, wzmagający się z elektryczną szybkością, uderzył słuch nędznika i napełnił duszę jego niewytłomaczonem zdumieniem.
Potem, jakby róg myśliwski odezwał się Jakiemiś donośnemi i nienaturalnemi dźwiękami, istne we wnętrznościach ziemi fanfary dyabelskie,
Wkrótce trąbienie rozbrzmiało potężnie i... zaczęło zbliżać się coraz bardziej.,
Zdawało się, że gromada strzelców piekielnych jest tuż o dwa kroki.
Atmosfera ciężka, przesycona była temi ogłuszającemi tonami, a sklepienie, zdawało się zapalać.
— Czy to naprawdę piekło?... zapytywał się Kerjean siebie. Czyż ja żywy wpadnę w te otchłanie bezdenne?...
Zimny pot wystąpił mu na czoło, usta drżały, w oczach się iskry kręciły. Trwało to parę minut, tony cichły, fanfara się oddalała i milkła stopniowo w głębiach podziemia,
Baron odetchnął w sposób, w jaki bodaj oddychać musi człowiek zawieszony na szubienicy, gdy mu kat rozluźnia węzeł.
— Skończyło się nareszcie!... wyszeptał.
Ale omylił się znowu.
Okropna noc nie skończyła się jeszcze.
Zaledwie ucichło, gdy nowy przestrach nastąpił po pierwszym.
O jakie oto sto kroków od Kerjeana, niebieskawe światełko przeszyło ciemności.
Wychodziło ono ze sklepienia, a podobne było do bladego promyka, przedzierającego się do lochu więziennego jakimś wązkim przypadkowym otworem.
Dziwna postać, owinięta w całun, zaczęła poruszać się w tym niepewnym świetle i jakby postępowała w stronę barona.
Długie białe draperye napewno nie okrywały istoty żyjącej nogi jej nie dotykały ziemi, widmo nie szło, lecz frunęło.
Kerjean czuł, jak mu się szpik ścina w kościach, a włosy na głowie powstają.
— No, pytał się ciągle siebie, sen to, czy obłęd umysłowy?...
Morales i Malo podnieśli głowę, gdy zapanowała cisza.
Na widok widma, wydali dwa przenikające okrzyki.
Malo zaczął bić się w piersi i polecać grzeszną duszę niebu.
Morales przysięgał, że zostanie uczciwym człowiekiem, jeżeli ujrzy jeszcze światło dzienne.
Widmo ciągle się zbliżało.
Ostre jego kształty coraz bardziej uwydatniały się pod całunem.
Luc omdlały prawie, zebrał siłę woli, na jaką w takich chwilach zdobywają się niektórzy ludzie, i postanowił raz skończyć z tem przygniatającem go położeniem.
Zerwał się z nadludzkim wysiłkiem, poleciał naprzeciw widma.
Kiedy już był na wpół drogi od zjawiska, zaczął krzyczeć drżącym niepewnym głosem:
— Jeżeli jesteś człowiekiem, to się nie boję ciebie!... Jeżeli jesteś szatanem, to cię wyzywam!
I wystrzelił z obu pistoletów.
Podwójny błysk rozproszył ciemności na sekundę.
Strzały odbiły się o sklepienie, niby huk dziesięciu armat jednocześnie grających.
Kiedy światło prochu zagasło i blada światłość zniknęła także, zapanowała ciemność ogólna.
Luc zawrócił się do granitowego stołu.
— Malo!... wyszeptał, latarkę|... latarkę!...
Nieszczęśliwy sługa nie był w stanie nie słyszeć... nic też nie odpowiedział i nie dał żadnego znaku życia...
Kerjean powtórzył dwa razy rozkaz napróżno...
Gniew, powiadają, przywraca siły wyczerpane.
Nie nadto prawdziwego.
Baron rozgniewał się i lepiej zaraz mu się zrobiło, odzyskał trochę energii...
Dotarł po omacku w stronę ławki, na której był przedtem siedział... odszukał latarkę, puścił światło i spostrzegł, że Morales i Malo leżeli wyciągnięci jeden obok drugiego... zupełnie stracili przytomność.
Nie zajął się ich trzeźwieniem, skierował latarką w stronę, gdzie ukazywało się widmo i zadrżał z radości i dumy.
Kula jego zrobiła swoje... biała postać nieruchoma i zesztywniała leżała na ziemi.
— Zabiłem, albo raniłem kogoś... powiedział, znajdę zatem klucz całej tej tajemnicy...
Przebiegł pośpiesznie przestrzeń, jaka go oddzielała od ofiary, pochylił się nad nią i drżącą ze strachu ręką uniósł całun...
Ale pościł go natychmiast i cofnął się z dzikim krzykiem przerażenia...
Pod fałdami osłony ujrzał nie wybladłą twarz trupa, ale gołą czaszkę, puste oczy, zbielałe kości szkieletu...
Tego mu już było za nadto!....
Wstrętny niepojęty widok, zadał ostatni cios rozdrażnionym jego nerwom.
Poczuł, jakby ziemia zatrzęsła mu stę pod nogamiogromne kolumny zaczęły tańczyć do okoła niego...
Doznał zawrotu, jak marynarz nowicyusz, chwiejący się i tracący równowagę za każdem wstrząśnięciem okrętu.
Szukał napróżno punktu oparcia, nie znalazł go, upadł na wznak i zemdlał.
Upłynęło przeszło dwie godziny, zanim przyszedł do siebie; otaczała go ciemność głęboka, głuche, rozpaczliwe jęki dochodziły z pobliża.
Zdawało mu się z początku, że się budzi z jakiegoś snu okropnego i zapytał sam siebie:
— Gdzie ja jestem?...
Ale zaraz odzyskał pamięć, zaraz przypomniał sobie wszystkie wypadki i postanowił co najprędzej wyswobodzić się z tych miejsc przeklętych.
Jak tu jednak kierować się wśród takiej ciemności?...
— Zgubiony jestem... wyszeptał, muszę tu zginąć!...
Opanowało go zupełne zniechęcenie, gdy w tem przypomniał sobie, że na tę nocną wyprawę zaopatrzył się w krzesiwo i hubkę, w chwilę później miał już ogień i zapalił na nowo latarkę, zagasłą, gdy padał na ziemię.
Pierwszy rzut oka ukazał mu leżących Malo i Morelasa; obaj przyszli już do siebie i wydawali jęki, o których wspomnieliśmy powyżej.
Szkielet zniknął, pistoletów barona nie było na piasku... w pochwie szpady nie było...
Dziwna rzecz!... tajemnicza ręka, która go rozbroiła, nie naruszyła woreczka pełnego złota, jaki miał w kieszeni!...
Zbliżył się do Moralesa i do Malo, a nie miał już teraz prawa natrząsać się z ich przestrachu i osłupienia.
— Chodźcie... rzekł, wychodzimy...
Słowa te wywarły na obudwóch niegodziwcach skutek piorunujący.
Zerwali się na równe nogi i pośpieszyli za baronem.
Żaden nowy wypadek, żadna nowa przeszkoda nie stanęła im już na zawadzie.
Doszli cało do kaplicy, gdzie ołtarz zajął znowu dawne swoje miejsce przy ścianie, a zakrył sekretne przejście.
Potrzeba było minąć tylko kilka pokoi pierwszego piętra, aby zejść na dół do olbrzymiej kuchni.
Łotrzykowie nocni uczynili to w kilka minut i znaleźli się nareszcie w ogrodzie starego gmachu.
Zaczynało świtać.
Gwiazdy bladły, sylwetki drzew rysowały się na jaśniejszem trochę niebie.
Godzina duchów minęła, Luc z przeszłych widziadeł pamiętał tylko tyle, ile się pamięta przy przebudzeniu ze snów nieprawdopodobnych.
Morales daleko bardziej przygnębiony niż de Kerjean, nie mógł przyjść do siebie, zmalał, zgarbiwszy chude swoje ramiona.
Metaliczne dźwięki piekielnej fanfary brzmiały mu ciągle w uszach, przerażone oczy dostrzegały wszędzie widma...
Malo znieczulony zupełnie, pragnął tylko jak najprędzej dostać się na bruk uliczny. Tam dopiero uzna się za bezpiecznego, w każdem innem miejscu będzie miał duszę na ramieniu.
Luc, za którym obaj postępowali, doszedł do drzwi, prowadzących na ulicę l’Enfer i włożył klucz w zamek, ale zanim otworzył, odwrócił się do cygana i powiedział:
— Moralesie... Perina będzie cię wybadywać zapewne... Ciekawą będzie się dowiedzieć, cośmy porabiali tej nocy... co jej odpowiesz?...
— Powiem, żeśmy schodzili do królestwa piekielnego i gdyby nie święty Jakób de Compestella, który chyba wziął nas w swoję opiekę, nie wyszlibyśmy z tamtąd napewno... Będzie to szczera prawda... Caramba!...
— Moralesie... odrzekł z naciskiem baron, zabraniam ci mówić to... Pragnę, abyś był dyskretnym, pragnę, ażeby Perina nie dowiedziała się o niczem...
— W takim razie naucz mnie, baronie, co mam jej powiedzieć w danym razie...
— Powiesz poprostu, że potrzebowaliśmy pochować zwłoki markiza, że dokonaliśmy tego... Nic więcej, ani słowa!....
Co do hotelu Dyabelskiego, powiesz, że to dom taki, jak każdy inny, trochę tylko więcej zrujnowany... Będziesz pamiętał o tem?...
— Tak, baronie, przyrzekam ci, że będę pamiętał każde słowo...:
— W takim razie będziemy przyjaciółmi... W przeciwnym zaś, zmuszony byłbym, chociaż z żalem, wpakować ci w bok szpadę..
— Żadnej szpady, na miłość Boga!... zawołał ze drżeniem cygan, będę milczał jak grób.
— Uprzedziłem cię, postąp jak ci się podoba.
Na tem skończyła się rozmowa. Luc zakręcił kluczem w zardzewiałym zamku, otworzył drzwi i wszyscy trzej spólnicy opuścili ogród i wyszli na błotnisty bruk uliczny.
Wiemy, że jeszcze cztery dni było do ślubu Luca z fałszywą Janiną de Simeuse...
Baron przepędził te cztery dni w stanie nieustannej obawy... nie miał godziny, nie miał jednej minuty spokoju.
Dopływał niby do celu, nic teraz niby niestawało mu w poprzek w tryumfalnym jego pochodzie, a jednak drżał, ażeby nie znalazło się co nieprzewidzianego.
Czego się obawiał?...
Nie wiedział, zkąd i coby mu zagrażać mogło. Zwykły porządek rzeczy zdawał mu się zakłóconym, od owej strasznej nocy, przebytej w kryptach Dyabelskiegu hotelu...
Obawiał się wszystkiego... a najbardziej rzeczy niepodobnych...
Żadne jednak z tych złowrogich przywidzeń sprawdzić się nie miało... nie zagrażało mu żadne uderzenie piorunu...
Piąty dzień, uroczysty dzień ślubu, nadszedł nareszcie.
Biskup paryzki sam przybyć miał dla pobłogosławienia przyszłych małżonków w kaplicy pałacowej.
Luc i Carmen uklękli na stopniach ołtarza.
Nigdy panna de Simeuse nie wydawała się piękniejszą...
Mała liczba zebranych olśniona była jej widokiem...
De Kerjeau bardzo był blady i widocznie pomieszany.
Nadzwyczajną tę bladość i wzruszenie, wzięto za wielką miłość dla narzeczonej...
Perina pod przebraniem, które ją zmieniło do niepoznania i Morales w liberyi barona byli obecni przy ceremonii.
Wiedźma chciała widzieć na własne oczy rozwiązanie pełnego ponurych przeszkód dramatu, w którym czynny brała udział.
W chwili, kiedy de Kerjean powstał po zamienieniu z Carmen symbolicznej obrączki, uśmiech ukazał się na ustach Periny.
— Myśli, że pracowałam dla niego!... powiedziała sobie w duchu okrutna istota. Biedny szaleniec!... Cierpliwości!...
Dla przyczyn, jakie wytłómaczyliśmy powyżej, nie było ani uroczystości weselnych, ani wielkiego przyjęcia w pałacu de Simeusów.
Dwadzieścia najwyżej osób zasiadło do kolacyi, po której przed północą jeszcze uwiózł baron swoję młodą żonę do mieszkania na wybrzeżu Saint an].
Księżna płakała bardzo, rozłączając się z córką, Janina jednak wydawała się tak szczęśliwą, że macierzyńskie serce znalazło w tem pocieszenie dla siebie.
Dwa razy przepowiedziana fatalna epoka już przeminęła zresztą...
Żadne niebezpieczeństwo nie groziło teraz pannie de Simeuse, posag Janiny przyniósł okrągły milion i wypłacony został baronowi w przekazie do dzierżawców.
Nazajutrz zamienił go na złoto i bilety bankowe, i udał się do Czerwonego domu z paczką trzystu tysięcy liwrów.
Nie bez głębokiego żalu czynił ofiarę z tak znacznej sumy.
Oddajmy mu sprawiedliwość, że długo i sumiennie szukał jakiego sposobu, niedotrzymania obietnicy uczynionej wiedźmie, ale nie mógł nic wymyślić... nie chcąc więc ściągać na siebie strasznej nienawiści i zemsty, zdecydował się dotrzymać słowa...
— Witam małżonka Janiny de Simeuese!... witam przyszłego króla Paryża!... wykrzyknęła wiedźma, zobaczywszy szlachcica, wchodzącego do dużej sali Czerwonego domu.
— Kochana Perino... odpowiedział Luce całując ją w rękę, tobie należała się pierwsza moja wizyta...
— Jakto, baronie... odrzekła wróżka z lekką ironią. Pomimo swojej wielkości, nie zapomniałeś jednakże jeszcze o prawdziwych przyjaciółkach swoich?...
— Wielkość, o której wspominasz, nie pozwoli mi nigdy zapomnieć o tem, co ci jestem winien...
— Ty i wdzięczność!... Kerjeanie!... przerwała wiedźma, doprawdy, że cię niepoznaję...
— A jednak nie zmieniłem się wcale, i na najwyższem nawet stanowisku nie zmienię się nigdy...
— Baronie, daję słowo, żeś jest zachwycający!...
— Dla czego?... kochana Perino, czyżbyś szydziła ze mnie?...
— Śmiałabym szydzić z tak dystyngowanej osoby?... nigdy nie pozwoliłabym sobie na nic podobnego!... Ale znam serce ludzkie w ogólności, a twoje w szczególności... O! czytam ja w niem, jak w księdze otwartej...
— Musisz wiedzieć zatem, jakie uczucia żywię dla ciebie...
— Wiem najdokładniej w świecie... możesz być tego zupełnie pewny...
— Gotów jestem poddać się próbie... powiedz mi, jakie są te uczucia moje?...
— Powiem krótko i węzłowato... nienawidzisz mnie z całej duszy... oto naga prawda...
Kerjean drgnął.
— Co?... wykrzyknął. Ja nienawidzę ciebie?...
— Jak najszczerzej, kochany baronie.
— Zwaryowałaś, doprawdy chyba!...
— Nie, jestem jasnowidzącą tylko...
— Za cóż miałbym cię nienawidzieć?...
— Za to, że za dużo dla ciebie zrobiłam... To najgłówniejsza przyczyna... Nie mam o to żalu żadnego... Nienawiść to logiczna i naturalna... dodam tylko, że mnie wcale nie przestrasza... No Kerjeanie, otwartości trochę... Czy prawda, co powiedziałam?... Powiedz tak, a będę cię bardziej poważała...
Baron wzruszył ramionami.
— Nie wiem, co cię za mucha ukąsiła!... odpowiedział — miałbym prawo obrazić się za te słowa... ale na co to się zdało?... Najlepiej nie odpowiadać wcale na podobne podejrzenia... Upadają one same przez się, przez niedorzeczność swoję poprostu... Proszę cię, dajmy temu pokój i pomówmy o rzeczach poważnych...
— Mówmy o czem chcesz, mój przyjacielu... jestem na twoje rozkazy...
— Mamy wszak do uregulowania rachunek...
— Więc w tym celu przyszedłeś?...
— Właśnie...
— Czyni te honor punktualności twojej... Niema jednakże nic tak znowu pilnego... mogłabym z tydzień poczekać, a nawet dłużej trochę...
— Nie chcę czekać nawet dwudziestu czterech godzin... pragnę koniecznie z tem skończyć...
— Bo to cię i od wdzięczności uwolni, nieprawdaż?...
— Nie... ale pozwoli mi zerwać z przeszłością, o której chcę zapomnieć...
— Brawo, Kerjeanie!... widzę, że chcesz być uczciwym człowiekiem!... Przepysznie!... A propos, otrzymałeś już milionik posagowy?...
— Otrzymałem.
— Ładny to grosz!... A co najważniejsza uczciwie zarobiony!... Jesteś bogatszy, aniżeli byłeś kiedykolwiek... przed swoją ruiną...
— Tak... postawiłem nogę na pierwszym stopniu drabiny... Stoję jeszcze na dole, ale dostanę się na górę...
— Wierzę w to niezachwianie... Posiadasz wszystkie do tego warunki... Przyniosłeś więc mi część moję...
Kerjean skinął głową potakująco.
— Jeżeli mnie pamięć nie myli — dodała swobodnym tonem wiedźma — to idzie o trzysta tysięcy liwrów...
— Tak, dobrze pamiętasz!... odrzekł Luc z widoczną w głosie goryczą. Tak... rzeczywiście... chodzi o trzysta tysięcy liwrów...
Perina spojrzała w oczy Lucowi.
— A co, kochany baronie, czy znajdujesz, że to za dużo trochę?...
— Nie powiedziałem tego... mruknął Kerjean.
— Jeżeliś tak myślał, to trzeba było wyznać otwarcie...
— Nic podobnego nie myślałem.
— To bardzo mądrze z twojej strony — zauważyła Perina — bo przecie ten niespodziany milion, ten pierwszy krok ku olbrzymiej fortunie, o jakiej marzysz, winien mnie jesteś wyłącznie. Nie uważałabym się wcale za chciwą, gdybym zażądała połowy... Bezemnie nicbyś nie miał, ja dałam ci wszystko... więc wszystko, co posiadasz, jest tak dobrze mojem, jak twojem...
Luce drgnął.
Właścicielka Czerwonego domu zmieniła nagle ton mowy i odezwała się uprzejmie:
— Widzę, żem cię przekonała... a o to mi tylko chodziło... Nie obawiaj się, kochany baronie... te trzysta tysięcy liwrów zadowolnią mnie zupełnie. Nie żądam nic więcej nad to, co miałam przyobiecane... Widzisz, żem jest wspaniałomyślną...
Kerjean wyszeptał kilka słów, mających oznaczać podziękowanie.
Perina szorstko mu przerwała.
— Dobrze... dobrze... rzekła — chciałam ci zwrócić tylko uwagę, że nie pożądam lwiej części, nie masz mi jednak za co dziękować... Gdzie pieniądze?...
— Oto one... odparł Luc, kładąc na hebanowym stole paczkę papierów.
— Jest tu trzysta tysięcy liwrów?...
— Możesz przeliczyć, jeżeli ci się podoba...
Oczy Periny zapłonęły, pochwyciła paczkę obu rękami, a gdy dotykała palcami jedwabistych papierków, wyraz niepojętej radości rozlewał się po jej twarzy.
— Nie proponuję ci wcale nawet pokwitowania... odezwał się baron słodko.
— Byłby to niepotrzebny pomiędzy nami zbytek...
— Ale masz mi coś zwrócić w zamian za te pieniądze...
Perina, lubo wiedziała doskonale, o co się baron upomina, udała, że szukała czegoś w pamięci, i dopiero po paru minutach zawołała:
— A! tak, tak... przypominam sobie... Mówisz o kwicie na dwa tysiące liwrów, zaopatrzonym przez ciebie w podpis markiza de la Tour-Landry...
Pragniesz ten kwit odebrać... Bardzo sprawiedliwe żądanie i zaraz je uskutecznię.
Oddaliła się, żeby otworzyć kluczem, jaki zawsze miała przy sobie jednę z szaf tajemniczych w murze umieszczonych, zasłoniętych obiciem sali.
Z udaną niedbałością rzuciła do żelaznej szkatułki paczkę pieniędzy i wyjęła z głębi szuflady zapchanej przeróżnemi gratami, pożółkłą ćwiartkę papieru, opatrzoną stęplem królewskim.
— Oto świstek, co ci od lat dziesięciu zatruwał życie, kochany baronie, powiedziała, podając rewers Kerjeanowi. Obyś mógł teraz zasypiać spokojnie, życzę ci z całego serca...
Luc pochwycił kwit gorączkowo, podarł go na drobne kawałeczki i rzucił na ogień.
— łańcuch mój zerwany!... myślał, patrząc jak ogień pochłaniał ostatnie szczątki. Jestem nakoniec wolny!...
Perina obserwowała go z boku i przygryzła wargi, ażeby nie parsknąć śmiechem.
— Biedny, oszukany głupcze!... myślała, należysz do mnie więcej dziś, niż kiedykolwiek...
A głośno dodała:
— Jesteśmy skwitowani, panie baronie... czy pozostaniemy z tem wszystkiem nadal dobrymi przyjaciółmi?...
— Do śmierci!... odpowiedział Luc.
Szeptem zaś tak cichym, ażeby nie być słyszanym, mruknął:
— Przynajmniej do twojej, która niezadługo nastąpi, jeżeli to zależeć będzie odemnie!.
Oboje zatem godni byli siebie.
Perina odezwała się po chwili:
— Jeżeli tak, kochany baronie, to śmiem mieć nadzieję, iż mi nie poskąpisz i nadal swojego zaufania...
— Zupełnego i nieograniczonego, bądź pewną, moja droga... Pochlebiam sobie, że ty ze swej strony, nie odmówisz mi poczciwej rady w razie potrzeby...
— Moje doświadczenie i moja nauka będą zawsze na twoje rozkazy.
— Prawdopodobnie, zgłoszę się z prośbą nie długo...
— Tem lepiej... ale jeszcze jedno... jeżeli pozwolisz... pytanie?...
— Sto nawet, gdy ci się podoba, słucham i gotów jestem odpowiadać...
— Jakie są projekty twoje?...
— Czy nie przypominasz sobie długiej naszej w wieczór Tłustego czwartku rozmowy?...
— Pamiętam ją doskonale, ale pragnienia twoje mogą być dziś inne zupełnie... Taki pan jak ty, pan posiadający siedmset tysięcy liwrów gotówki i dwa miliony w perspektywie, szczęśliwy małżonek córki Simeusów, może myśleć zupełnie inaczej, niż myślał biedny zrujnowany szlachcic, marzący o dziwacznych projektach i usiłujący olśnić niemi Perinę Eugrulevent, ażeby wydobyć od niej marne jakieś tysiąc luidorów.
— Moje ambicye, moje pragnienia i nadzieje są te same dziś, co przed miesiącem. Chcę doprowadzić do skutku plany olbrzymie, chcę zostać królem Paryża... Najprzód i przedewszystkiem, kupię hotel Dyabelski...
— Masz pewność, że jest do sprzedania?...
— Akta własności leżą od lat sześćdziesięciu w kancelaryi prokuratora, notaryusza czy rejenta królewskiego, jak go ci się tam nazwać podoba, na ulicy Pas-de-la-Mule... Obecny właściciel tej kancelaryi nazywa się Aristide Boumin... Szanowny ten człowiek, upoważniony jest do przeprowadzenia sprzedaży, tak samo, jak byli upoważnieni do tego poprzednicy i jakby byliby zapewne następcy jego, gdybym się ja nie zgłosił... Zupełnie pewny jestem siebie...
— Kiedyż skończysz układy?...
— Zaraz... jutro...
— Czy zamyślasz osiąść w hotelu?...
— Naturalnie.
— Pomimo złowrogich pogłosek, jakie obiegają o tej starej siedzibie?...
Kerjean pobladł, przypomniawszy sobie to, co sam widział w podziemiach; nie przeszkodziło mu to jednak odpowiedzieć tonem szyderczym na ironiczne zapytanie:
— Czy przypadkiem wierzyłabyś w te śmieszne bajdy Perino?...
— Nie chodzi tu o mnie, ale o innych.
— Cóż mnie opinia głupców obchodzi?...
— Masz racyą nie dbać o nią, jeżeli zamierzasz prowadzić życie zamknięte, klasztorne, odosobnione — źle robisz, jeżeli zamierzasz prowadzić życie wielkiego pana... Świat przepełniony jest głupcami — nikt do ciebie przyjść nie zechce.
— Przyjmować będę miasto i dwór, piękna przyjaciołko moja... najwyżej postawione osoby będą sobie miały za zaszczyt otrzymać moje zaproszenie...
— Bodaj czy się nie mylisz?...
— Bądź przekonaną, że nie.
— A Morales?... rzuciła wiedźma, nie chcąc się sprzeczać, cóż z nim zrobisz?... Zdaje mi się, że szanowny braciszek okaże się wymagającym?...
— Mnie się zdaje przeciwnie, ja przypuszczam, że tego głupca łatwo będzie zadowolić... Łakomiec to, pijak i szuler. Dobry stół z winem hiszpańskiem i kilka garści złota, wystarczą mu w zupełności. Wynajdę mu jaki urząd, jaką synekurę, żeby wytłomaczyć obecność jego w moim domu.
— Dobrze, niech i tak będzie... ale radzę, miej go na uwadze, bo to ptak niebezpieczny, wierz mi...
— No!... odrzekł Kerjean niedbale, zobaczymy... A teraz do widzenia, piękna moja przyjaciołko!...
— Do widzenia, kochany baronie.
Rzekłszy to, Luc opuścił Dom Czerwony.
Nazajutrz około drugiej po południu, kareta jego zatrzymała się na ulicy Pas-de-la-Mule, przed starą dużą posesyą, w której kancelarya pana Aristida Boumin zajmowała całe pierwsze piętro.
Malo przybrany we wspaniałą liberyę i pełniący funkcyę lokaja, poszedł się zapytać i powrócił z oznajmieniem, że notaryusz królewski jest w swoim gabinecie.
Baron wysiadł i wszedł na ciemne, proste schody.
Wielkie zamieszanie zapanowało w tej chwili w całem biurze, którego okna na ulicę wychodziły.
Panowie pisarze, w XVIII-ym wieku tak samo jak dzisiaj, nie byli zbyt pilni w wykonywaniu czynności i zawsze prawie dwóch albo trzech wyglądało przez okna, aby dowieść, że świat więcej daleko ich zajmował, niż nieprzyjemna woń starych ksiąg i stemplowego papieru.
Jeden z dependentów wyglądający właśnie, dostrzegł wspaniałą karetę, zatrzymującą się przed domem i uprzedził o tem kolegów.
W parę sekund potem, Malo wkraczał do kancelaryi, anonsując, że jego pan, baron Luce de Kerjean, pragnie widzieć się z panem Boumin w bardzo ważnym interesie.
Dependent główny odpowiedział, że notaryusz jest w domu i że zaraz stawi się na rozkazy gościa.
Malo wyszedł zawiadomić o tem swego pana.
Uprzedzono w tej chwili pana Boumin, w kancelaryi powstał zamęt wielki, a trwał dotąd, dopóki drzwi się nie otworzyły i nie zjawił się w nich Kerjean.
Pan Boumin, zgięty w pałąk, oczekiwał nań na progu gabinetu, a skoro przybysz zajął miejsce w fotelu, zamknął zaraz drzwi od kancelaryi.
Poczciwy pan Boumin był typem, jakiego nie spotyka się już w naszych czasach, dla tego też opiszemy go po krótce.
Bardzo wysoki, bardzo chudy, ubrany w czarny surdut, wytarty na łokciach, miał małą szpiczastą, zupełnie łysą główkę, a na niej starą pudrowaną perukę, krzywo trochę nałożoną i uniesioną nieco w górę z lewej strony, przez wspaniałe gęsie pióro zatknięte za ucho.
Twarz jakby nożem wyrżnięta, fizyonomia chciwa, czoło płaskie, oczki małe, blado szare, nigdy razem nie patrzały w jednę stronę, nos wązki, na końcu zakrzywiony, wargi cienkie, usta od ucha do ucha.
Ozdóbcie te usta uśmiechem nieustannym, czasami ironicznym, uniżonym bardzo często, a zawsze fałszywym, a będziecie mieli dokładne wyobrażenie o postaci pana Boumin.
Wszystko zresztą było w nim odpowiednie: ręce miał żylaste, czerwone, paznokcie w wiecznej żałobie, nogi szerokie, płaskie, obute w trzewiki z klamrami mosiężnemi, zzieleniałemi od śniedzi.
Potret to dokładny, a wcale nie podobny do notaryuszów tegoczesnych, elegantów, ludzi światowych przedewszystkiem, zarabiających po sto tysięcy franków rocznie!...
Nie powiemy nic o gabinecie, chyba to tylko, że nie podobnaby było znaleźć lepszej ramki dla sylwetki, jakąśmy naszkicowali.
Ze stosów zbutwiałych papierów i pargaminów, pod ścianą nagromadzonych, wydobywała się woń tak szkaradna, że Kerjean zmuszony był przyłożyć do nosa uperfumowaną chustkę.
Pan Boumin nie przestawał się kłaniać, dopóki baron nie przerwał tej uniżoności jego.
— Panie, rzekł tonem poważnym, musiano powiedzieć panu, że przybyłem w ważnym interesie.
— Tak jest, powiedziano mi to, panie baronie. Wielki to dla mnie zaszczyt przyjmować u siebie podobnie znakomitą osobę... dołożę też wszelkich starań, żeby zasłużyć na zaufanie, aby...
— Interes, jaki mnie sprowadza, przerwał Kerjean, może, o ile mi się zdaje, od ręki być załatwiony...
— O co chodzi, panie baronie?...
— Wszak pan prowadzisz interesy panny de Nozeroy, jedynej córki markiza de Nozeroy, zmarłego przed pięćdziesięciu laty...
— Rzeczywiście, panie baronie... Panna de Nozeroy jest moją najdawniejszą klijentką... markiz jej ojciec i markiz jej dziadek, byli klijentami moich poprzedników.
— Do sukcesyi, o jakiej mówimy, należy pewna nieruchomość?...
— Kilka, panie baronie... Kilka... i to bardzo pokaźnych...
— Mnie chodzi o jednę tylko...
— O którą, panie baronie?...
— O hotel przy ulicy l’Enfer...
Po twarzy pana Boumin przemknął wyraz ździwienia.
— Hotel Dyabelski?... wykrzyknął.
— Właśnie.
— Wybaczy, pan baron, odrzekł notaryusz, ale niepojmuję, co pan baron może mi powiedzieć o tym hotelu.
— Chcę najprzód zapytać, jaki dochód roczny?...
Pan Boumin uprzejmie się uśmiechnął.
— O!... odrzekł z miną pełnej uszanowania poufałości, widzę, że pan baron ze mnie żartuje...
— Ja nigdy z nikogo nie żartuję.
— W takim razie widzę z przykrością, że pan baron nie jest powiadomiony dokładnie...
— O czem?...
— O tem, co się działo kiedyś w owym hotelu?...
— Owszem, znam wszystkie szczegóły, legendy, do której czynisz pan aluzyą...
— I obstaje pan baron, pomimo to, przy swoim zamiarze?...
— Obstaję i i proszę mi odpowiedzieć.
— No... więc dochodu niema żadnego... Hotel, ogród i przyległe zabudowania nie znaczą nic w sukcesyi...
— Dla czegóż więc nie ciągnie się z tego wszystkiego odpowiednich korzyści?...
— Bo jest jeden tylko sposób zużytkowania budynków i ziemi, i na ten się zapewne zdecydujemy...
— Jakiż to sposób, jeżeli wolno zapytać?...
— Każemy zburzyć hotel... sprzedamy materyał, jeżeli się zjawi jaki nań nabywca i i wynajmiemy ogród i ziemię, jeżeli się znajdzie kto taki, coby chciał obsiewać ten grunt przeklęty...
— Ten projekt, podług mnie, da bardzo mizerne rezultaty?...
— Ma pan baron najzupełniejszą racyą... ale nie mamy wyboru...
— Jak się panu zdaje, wiele możnaby osiągnąć za materyał i grunt?...
— Z piętnaście tysięcy liwrów... najwyżej.
— A gdyby wam ofiarowano dwadzieścia tysięcy liwrów gotowizną za hotel w takim stanie, jak jest, czybyście się zgodzili na sprzedaż?...
— Bez namysłu, panie baronie... Na nieszczęście niema co myśleć o tem...
— Czy masz pan potrzebne upoważnienie do działania?...
— Mam władzę najzupełniejszą...
— W takim razie weź pan, panie notaryuszu, ćwiartkę pargaminu i pióro...
— Po co?...
— Dla zredagowania aktu.
— Jakiego aktu?...
— Sprzedaży.
— Pan Boumin, spojrzał zdumionemi oczami na barona i rzekł:
— Muszę się przyznać panu baronowi, że nie rozumiem ani słowa, o co panu chodzi?...
— A to jednak bardzo proste...
— Nie tak bardzo!...
— Najzupełniej proste, powtórzył, śmiejąc się baron. Panna de Nozeroy, której pan jesteś pełnomocnikiem, sprzedaje mi hotel przy ulicy l’Enfer, zwany powszechnie hotelem Dyabelskim, za sumę dwudziestu tysięcy liwrów, które wypłacę gotówką, zaraz przy podpisaniu aktu.
Pan Boumin nie chciał wierzyć własnym uszom.
— Co?.. wykrzyknął z widocznem zdumieniem, pan baron kupujesz hotel Dyabelski!...
— Jeżeli pan zgodzisz się na to...
— Ależ na Boga... Co pan baron z nim zrobi?...
— To już do mnie należy!...
— Przyjmuję ofertę z całego serca, ale proszę mi otwartość moję przebaczyć, bo ja doprawdy jeszcze nie wiem, czy pan baron bawi się moim kosztem, czy traktuje rzecz na seryo.
Luc wyjął z kieszeni stos złota, rozłożył je na poplamionej czarnej kitajce, pokrywającej biurko notaryusza i powiedział:
— Te pięćdziesiąt luidorów proszę przyjąć jako zaliczkę na akt mający się przygotować... może to przekona pana nareszcie...
Pan Boumin skłonił się do samej ziemi, schował pięćdziesiąt luidorów do kieszeni, otworzył drzwi i zawołał:
— Panie dependencie główny, proszę pana o wszystkie papiery, odnoszące się do posiadłości „hotel Dyabelski“... Znajdziesz je pan w aktach sukcesyi de Nozeroy...
Chociaż drzwi od gabinetu zaraz się zamknęły, słychać było głuchy szmer, jaki się rozległ w kancelaryi.
Zapewne zdumienie panów dependentów równało się zdumieniu, okazanemu przed chwilą przez pana pryncypała.
Po trochu szmery ucichły, i dependent główny wszedł do gabinetu zwierzchnika ze stosem pargaminów, od których, jak utrzymywali inni dependenci, czuć było okrutnie siarkę.
Pan Boumin wziął papiery, przerzucił szybko, ażeby się przekonać, czy są w porządku i wydał rozkaz przygotowania aktu sprzedaży.
Podwładny spojrzał na pryncypała z osłupieniem.
— Akt sprzedaży Dyabelskiego hotelu?... zapytał po chwili, z miną człowieka, któremu się zdawało, że źle dosłyszał i źle zrozumiał.
— Tak... odpowiedział pan Boumin, z gestem mającym oznaczać: Ja sam nic tego nie rozumiem, ale tak ma być jednakże.
Nazwisko sprzedawcy pan znasz, co do nazwiska i tytułu nabywcy, to pan baron będzie łaskaw nam podyktować...
— Proszę napisać... odezwał się Luc, że nabywcą jest Luc-Stanisław-Reginald baron de Kerjean.
Pan Boumin skłonił się głęboko i dependent główny, sądząc, że obowiązkiem jego jest naśladować pryncypała, skłonił się także.
— Czy już wszystko?... zapytał Luc.
— Potrzebuję wiedzieć dwie rzeczy jeszcze... odrzekł dependent.
— Jakie?
— Sumę, za jaką sprzedaż następuje i sposób wypłaty takowej.
— Dwadzieścia tysięcy liwrów, płacone gotówką... objaśnił pan Bonmin. Idź pan i uwiń się prędko...
Dependent opuścił gabinet z papierami...
— Panie notaryuszu... zapytał Luc, czy na przygotowanie aktu, długiego potrzeba czasu?...
— Dwie godziny najwyżej, panie baronie!
— To wiek cały!... wykrzyknął Luc.
— Niech pan baron zwróci uwagę, że akt musi być podwójny... Nie ma pan jednakże potrzeby oczekiwać tutaj... Jak tylko rzecz będzie gotowa, będę miał honor dostarczyć panu tytuł własności i zażądać jego podpisu...
— Dobrze... zaraz panu wypłacę dwadzieścia tysięcy liwrów...
— Gdzie mieszka szanowny pan baron?...
— Na wybrzeżu Saint-Paul...
— Kiedy będę mógł zastać pana barona w domu?...
Kerjean spojrzał na zegarek,
— Teraz godzina trzecia... będę w domu o szóstej...
— Stawię się punktualnie...
— Do widzenia zatem.
Baron postąpił kilka kroków do wyjścia, ale się zatrzymał i zawrócił.
— Panie notaryuszu... rzekł, chciałbym zwiedzić przyszłą posiadłość moję...
— Pan baron chce dziś jeszcze udać się do hotelu Dyabelskiego?...
— Tak... Czy możesz mi pan w tem dopomódz?...
— Jak najchętniej. Klucze mam u siebie i zaraz je panu baronowi doręczę... Że jednak zamki od niepamiętnych czasów nie były w użyciu, nie zaręczam, czy zdołają otworzyć.
— Musi być chyba ślusarz gdzie w pobliżu...
— Jest jakiś przy wejściu na ulicę l’Eufer.
Kerjean wiedział o tem doskonale, ale chciał udać nieświadomego.
— W razie potrzeby, każę przywołać tego ślusarza.
Pan Boumin otworzył duży mocny kufer, stojący w rogu gabinetu, wyjął pęk zardzewiałych kluczy i podał je z uszanowaniem baronowi.
— Ten, panie baronie... mówił, wskazując największy, otwiera, a przynajmniej powinien otwierać główne wejście...
Kerjean wyszedł z gabinetu, zaledwie zdoławszy powstrzymać notaryusza, który chciał go odprowadzić do karety.
Malo otworzył drzwiczki, baron wszedł na stopień i zajął miejsce obok Carmeny, która nań czekała w karecie.
— Doprawdy, kochany Luc... wykrzyknęła cyganka, traciłam już nadzieję co do twego powrotu...
— Cóż chcesz, kochana Janino, z prawnikiem nie łatwo trafić do końca...
— Doszedłeś jednak przynajmniej?...
— Wszystko zostało ułożone... Piszą już akt sprzedaży... pozostanie mi tylko podpisać, a dopełnię tej formalności za dwie godziny...
Malo z kapeluszem w ręku przy drzwiach oczekiwał.
— Gdzie pan baron każe jechać?... zapytał.
— Na ulicę l’Enfer do hotelu Dyabelskiego... odpowiedział baron.
Wierny sługa nie stracił miny. Zapewne przy Swietle słonecznem zapomniał o strachach nocnych.
Powtórzył rozkaz stangretowi i zajął miejsce za karetą; konie ruszyły kłusem.
Dependenci pana Boumin pchali się tymczasem jeden przez drugiego do okien, ażeby przypatrzyć się wspaniałemu ekwipażowi.
— Zwiedzimy twoje przyszłe królestwo, piękna moja królowo... powiedział de Kerjean do Carmen.
Na nieszczęście... dodał z uśmiechem, żaden z twoich poddanych nie znajdzie się na twoje przyjęcie...
Konie były dobre, a stangret ich nie oszczędzał.
Kareta wkrótce zatrzymała się przed monumentalną bramą.
Luc i Carmen wysiedli.
Młoda kobieta spojrzała na bramę i mury, a różowe jej usteczka skrzywiły się z wyraźnem niezadowoleniem.
Nie uszło to uwagi barona i odpowiedział wierszem:
— „Nie trzeba sądzić ludzi z pozoru.“
Wyjął z kieszeni pęk kluczy oddanych mu przez notaryusza, wybrał największy, włożył w zamek i chciał przekręcić, ale nie mógł tego dokonać.
Jak przewidział pan notaryusz, gruba rdza obsiadła sprężyny i klucza nie można było przekręcić.
Carmen, z natury bardzo niecierpliwa, jak koń tupała nogami, a niecierpliwość jej wzrastała coraz bardziej, gdy przechodnie żdziwieni widokiem pojazdu stojącego przed hotelem Dyabelskim, zaczynali się skupiać około Luca i młodej jego małżonki.
— Niezgrabny jesteś, mój kochany baronie... rzekła po cichu cyganka, skończ już raz, proszę cię, bo inaczej wsiadam i każę stangretowi natychmiast zawrócić...
— Ależ... odrzekł Luc, trochę spokoju i cierpliwości!... Sam dyabeł nie otworzyłby tym kluczem swojego własnego mieszkania...
— No to żegnam... Pozostań tu sobie do jutra, jeżeli ci się podoba... ja nie chcę być przedmiotem ciekawości tych wszystkich głupich mieszczuchów... Powracam na wybrzeże Saint-Paul.
— Janino, proszę cię... jeszcze minutę...
— Ani sekundy... odjeżdżam...
— Każę zawołać ślusarza, i drzwi nam otworzą...
— Pewny jesteś?...
— Najpewniejszy.
— No to czekam... ale niechże się ślusarz śpieszy...
Malo otrzymał stosowny rozkaz i poleciał.
Powrócił niezadługo, prowadząc za sobą człowieka, zaopatrzonego we wszystkie ślusarskie narzędzia.
Człowiek ów zabrał się do roboty, i zamek o0tworzył się z przeciągłem zgrzytnięciem, na odgłos którego zadrżeli wszyscy przechodnie, skupieni w gromadkę.
— Dobrze, mój przyjacielu... rzekł Kerjean do ślusarza, ale to jeszcze nie wszystko... Pójdziesz za nami i pootwierasz, jeżeli będzie potrzeba, drzwi wewnętrzne...
Chłopak cofnął się o dwa kroki.
— Oh! co nie... to nie!... odpowiedział.
— Nie pójdziesz z nami?...
— Nie...
— Dla czego?...
— Bo to niemożebne...
— Zostaniesz dobrze zapłacony, mój chłopcze...
— Co mi tam dobra zapłata... ja za żadne skarby świata nie wszedłbym do tego domu, bobym nie wyszedł już z niego, tu dyabeł nieustannie wyprawia harce i skręciłby mi kark jeszcze!...
Lue wzruszył ramionami, ale nie nalegał.
— Zostaw nam zatem swoje narzędzia... powiedział.
— Narzędzia?... powtórzył robotnik.
— Tak.
— A czy pan będzie umiał ich użyć.
— Lepiej może od ciebie...
— No... to proszę... Szkoda, że pan odrazu nie powiedział, iż pan się zna na tem... nie byłbym sam otwierał...
Malo wziął skórzane pudełko, zawierające narzędzia ślusarskie, i Luc z Carmeną weszli na podwórze.
Panował tu chaos prawdziwy...
Pomiędzy kamieniami zalegała wszędzie wysoka trawa a korzenie drzew, wyrosłych z nasion, wiatrami tu przyniesionych, psuły schody granitowe do przedsionka prowadzące.
Fronton ogromnej budowli z kamienia i cegły, oświecały blade promienie zimowego słońca.
Okiennice podobne do skrzydeł nietoperza, poprzybijanych na murze starego wiejskiego folwarku, wisiały spróchniałe na ochwierutanych zawiasach.
Nowy grymas, bardziej jeszcze charakterystyczny od pierwszego, ukazał się ustach Carmeny.
— Wiele płacisz za to, baronie?... spytała.
— Dwadzieścia tysięcy franków.
— Obawiam się, czyś nie zrobił złego interesu...
Baron uśmiechnął się i w miejsce odpowiedzi zaczął skwapliwie próbować otworzenia drzwi do sieni za pomocą wytrychu.
Prędzej tego dokazał, aniżeli się Carmen spodziewała.
Weszli.
Sień była ogromna, na pozór dziwna i straszna. Podłoga ułożona była z płyt marmurowych czarnych i białych.
Dwanaście nisz wysokich i głębokich widniało w ścianach.
Każda z tych nisz zawierała wykuty z czarnego marmuru posąg murzyna naturalnej wielkości, ze świecznikiem w ręku.
Świeczniki te zapalano tutaj ongi w dnie uroczystych przyjęć.
Oczy posągów białe były równie jak zęby.
Wyglądały niby żywe i niby wpatrywały się w każdego przychodnia wzrokiem bez wyrazu, a z dziwnym uśmiechem.
W głębi przedsionka, po przez zakurzone szyby drzwi szerokich, widać było schody prowadzące na pierwsze piętro do sieni przed kaplicą.
— I cóż, moja kochana... zapytał de Kerjean, cóż ty na to wszystko mówisz?...
— Brrr... odpowiedziała ex‑cyganka, wstrząsając się cała, wszystko to jakieś straszne... złowrogie!...
Te kamienie czarne i białe, te figury z wytrzeszczonemi oczyma, ta ciężka atmosfera i ta cisza pustkowia, o dreszcze mnie i zawrót głowy przyprawiają...
— Chodź!... chodź... powiedział de Kerjean, otwierając drzwi oszklone i wchodząc na schody.
Nie będziemy im towarzyszyć w dalszych oględzinach tych komnat ogromnych a zrujnowanych.
Powiedzmy tylko, że skoro się nareszcie skończyły, Carmen, bardziej niż kiedykolwiek przekonaną była, iż baron nabył niemożebną do zamieszkania posesyę i nie ukrywała wcale tego przekonania.
— Zobaczysz, że za miesiąc, piękna moja... odpowiedział Luc z szyderczym uśmiechem, stara ta rudera stanie się pałacem, godnym królowej nocy!...
Carmen potrząsnęła głową z pewnem niedowierzaniem.
— Zobaczysz!... powtórzył de Kerjean.
∗
∗ ∗ |
Pan Boumin dał dowód punktualności pedantycznej.
Punkt o szóstej, Malo wprowadził go do salonu mieszkania na wybrzeżu Saint-Paul.
Notaryusz królewski przyniósł akt sprzedaży w dwóch egzemplarzach, na pięknym pargaminie przygotowany.
Wypadało go tylko przeczytać, zaopatrzyć podpisami i wypłacić sumę umówioną.
Arystides Boumin otrzymał dwadzieścia tysięcy liwrów w złocie i srebrze, i skłoniwszy się z kilkadziesiąt razy do samej ziemi, wyszedł.
Hotel Dyabelski stał się własnością Luca de Kerjean.
Zaraz nazajutrz rozpoczęły się roboty w posesyi pseudo zięcia Simeusów,
Chmary robotników pracowały zawzięcie pod kierunkiem właściciela.
Nie opuszczał on ich ani na chwilę, a sypał złotem w sposób prawdziwie fantastyczny.
W nocy pracowano przy pochodniach.
Po upływie trzech tygodni, przeróbki wewnętrzne i zewnętrzne były już uskutecznione, w czwartym wykończono malowidła i złocenia,
Następnie przyszła kolej na tapicerów.
Znosili oni meble, godne naprawdę rodziny książęcej.
Na ścianach porozwieszano obrazy mistrzów najznakomitszych.
Przepyszne kryształy, porcelana sewrska i saska, a wreszcie wspaniałe srebra — zajęły miejsca na pułkach szaf sali jadalnej.
Całe gaje kwiatów rozstawiono w przedsionkach, na schodach i galeryach.
Krótko mówiąc, stało się, jak Luc obiecał Carmenie, stara rudera przemieniła się w przybytek zaczarowany.
Nie mamy potrzeby mówić, że cały Paryż interesował się przeróbką hotelu i że nazwisko barona de Kerjean, było na wszystkich ustach. Zdecydowano, że zięć księcia de Simeuse był oryginałem i nie dziwiono mu się bardzo.
Baron popłacił ostatnich robotników ze wspaniałomyślnością, która mu wdzięczność i szacunek zapewniła.
Odprawił ich i wyszedł ostatni z hotelu, zabierając wszystkie klucze.
Przez całą resztę dnia tego i przez cały dzień następny hotel stał opuszczony, jak przed restauracyą. Nareszcie około godziny pierwszej następnej nocy, kareta bez herbów, zaprzężona w dzielne konie, zatrzymała się nie przed główną bramą, ale na wprost małej furtki w murze, jaką dobrze już znamy.
Pomimo zimna konie były pokryte pianą; świadczyło to, że odbyły daleką i szybką drogę. Z tyłu pojazdu nie było, wbrew zwyczajowi, żadnego lokaja. Stangret sam siedział na koźle, a był nim wierny Malo...
Nocny gość natrafił odrazu na nowy zamek, włożył weń klucz i drzwi się otworzyły bez najmniejszego hałasu.
Uczyniwszy to, powrócił do karety.
— Moi przyjaciele — rzekł z nadzwyczajną grzecznością do tych, co niewidzialni jeszcze siedzieli w karecie — wysiądźcie, proszę... Przybyliśmy na miejsce...
Dwóch ludzi wysiadło jeden za drugim, stąpali bardzo powoli, prawie po omacku.
Łatwo to sobie wytłomaczyć — skoro obaj mieli twarze zakryte czarnemi aksamitnemi maskami, nawet bez otworów na oczy.
Jeden miał zarzucony na ramię worek skórzany, bardzo, jak się zdawało, ciężki. Brzęczało w nim żelaztwo.
— Chodźcie... powiedział człowiek z latarką.
I ująwszy obu za ręce, wprowadził poza drzwi, które starannie zamknął w tej chwili...
Zaraz potem posłyszano na ulicy oddalającą się pośpiesznie karetę.
Człowiek z latarką, którym, mówiąc nawiasem, nie był nikt inny, jeno Luc Kerjean, przemieniony w pana Dawida — wziął znowu obu towarzyszów za ręce i oprowadzał po różnych stronach ogrodu, w celu wpojenia w nich przekonania, że idą gdzieś daleko.
Gdy nakoniec przechadzka się skończyła, wszedł z towarzyszami na schody szerokiego peronu i otworzył drzwi przedsionka, zupełnie przeistoczonego od czasu, gdy go zwiedzał z Carmeną.
Prześliczna mozajka zastąpiła czarne i białe kamienie posadzki. Biały marmur pokrywał ściany, wielki mosiężny żyrandol o czterdziestu ośmiu ramionach zwieszał się od sufitu.
Miejsce strasznych murzynów zajęły postacie bogiń i nimf, umieszczone w niszach na podstawach z marmuru zielonego. Miały one na głowach srebrne kosze, napełnione świeżemi kwiatami.
Atmosfera przedsionka przepełnioną była zapachem, jak oranżerya.
Luc otworzył duże szerokie drzwi, przysłonięte zieloną aksamitną portyerą ze złotemi frędzlami, i minął następnie dwa salony umeblowane z nieporównanym przepychem,
Po za tymi dwoma salonami był buduar, w którym zmuszeni jesteśmy się zatrzymać, bo i ci, za któremi idziemy, także się w nim zatrzymali.
Buduar ów odegrać ma ważną rolę w niniejszem opowiadaniu, więc go nie możemy pominąć. Duży ośmiokątny — miał on dwie ściany, dotykające sąsiedniego salonu, złożone z wielkich luster, które w razie potrzeby można było zasłaniać jedwabnemi pąsowemi firankami, sześć ścian innych zdobiły ujęte w prześliczne gzymsy, gobeliny, przedstawiające różne sceny mitologiczne.
Pomiędzy freski sufitu, pędzel jednego z lepszych uczniów Bouchera, rzucił odpowiednią liczbę satyrów, bachantek, amorków, czczących tańcami i libacyami uroczystość bożka winobrania.
Dwie duże sofy, fotele i kanapki z rzeźbionego drzewa, miały obicie podobne do gobelinów, zawieszonych na ścianie.
Wielkie lustro weneckie, oprawne w ramy czarne, hebanowe, srebrem inkrustowane, pochylało się nad kominkiem...
Zegar, kandelabry i wazony, były z sewrskiej porcelany. Pastuszki, pasterki i białe igrające owieczki — przepysznie były naśladowane.
Dywan przedstawiał zupełnie te same żywe kolory i freski co i sufit.
Na nim także wyobrażoną była wesoła bachanalia.
Chodziło się po bachusach i erigonach, po faunach i bachantkach.
Luc i dwaj mężczyźni, których ze sobą przyprowadził, zatrzymali się tutaj.
Baron otworzył latarkę i pozapalał jedna po drugiej wszystkie świece w kandelabrach.
Przepych dywanowego buduaru teraz się dopiero uwydatnił.
W głębi stał mały stolik, zastawiony jedzeniem, widać było na nim pokrajany chleb, szynkę, drób i z tuzin butelek z winem,
Szkło, porcelana, widelce i wszystkie w ogóle akcesorya, potrzebne do biesiady, znajdowały się w komplecie.
— Moi przyjaciele kochani, odezwał się Luc, jesteśmy zatem u celu naszej podróży...
— Więc możemy zdjąć maski, odezwał się jeden z ludzi.
— Zaraz sam odwiąże wam sznurki...
Maski spadły i odsłoniły dwie uczciwe twarze dwóch robotników paryzkich, wesołych i zadowolonych ze swojego losu.
Byli to rzeczywiście rzemieślnicy.
Spojrzeli zdumieni na otaczający ich przepych.
— Aj! do licha!... odezwał się jeden, jakże tu jest prześlicznie, Wiesz pan co, mój dobry panie, że ten szlachcic pański, z zuchwałym przepychem jest urządzony... Toż tu ładniej, niż u króla.
— Szlachcic, którego mam zaszczyt być intendentem, to bogacz kolosalny, odparł Luc zupełnie swobodnie. Najskromniejszy to pokój w jego wiejskim domu. Gdybyś pan widział pałace jego w Paryżu, no... tobyś pan dopiero powiedział...
— Sapertelle!... wykrzyknął z energią robotnik. I powiadasz pan, panie intendencie, że się w okolicach Ville-d’Avray znajdujemy?...
— Oh! trochę dalej... Musieliśmy dosyć długo wszakże jechać... a konie dobrze leciały...
— Trzeba im oddać sprawiedliwość... Zresztą, czy jesteśmy w Ville-d’Avray, czy gdzie indziej, to nas nie nie obchodzi, to wcale nie nasza rzecz... Płacą nam za to, żebyśmy nie wiedzieli, gdzie się znajdujemy.. więc czy jesteśmy w Pantin, czy w Saint-Cloud, śmiejmy się z tego...
Gdzież robota?...
— Zaraz wam ją wskażę... Ale najprzód, czy nie chcecie się czego napić?...
— Zanadto jesteśmy dobrzy ludzie, ażebyśmy odmówić mieli szklaneczki za zdrowie pana intendenta.
Luc poprowadził robotników do stołu.
— Jedzcie i pijcie, powiedział, wszystko to dla was przygotowane.
— O!... wykrzyknęli obaj, rzucając pożądliwe spojrzenie na wspaniałe przekąski, jeżeli to zwykła przegryzka pańskiego obywatela, to się doskonale odżywia!... No, Franciszku, połóż narzędzia, a chodź wypić i przegryźć, kiedy nas tak grzecznie o to proszą...
— Kiedy... odrzekł Franciszek, nie wiem, gdzie worek położyć...
— Na podłodze, mój przyjacielu, objaśnił Kerjean.
— Nie chciałbym powalać dywanu.
— Nie obawiaj się i nie rób sobie ambarasu.
Robotnik posłuchał, rzucił w kąt dużą skórzaną torbę i powrócił do swojego towarzysza, który się André nazywał.
Zasiedli do jedzenia.
— Teraz, odezwał się André po chwili, ocierając usta dłonią, teraz kiedyśmy się już posilili... gdzież robota?...
— Odczepcie ten dywan, rzekł baron, wskazując.
— Czy zdjąć go zupełnie?...
— Nie... odkryjcie go tylko do połowy i odłóżcie na bok tę połowę.
Dwaj rzemieślnicy zabrali się bezzwłocznie do spełnienia rozkazu.
— A teraz co?... zapytał Andre.
Luc ukląkł na posadzce, kazał sobie przyświecać jednemu z rzemieślników, i wlepił oczy w spojenia tafli składających posadzkę.
— Macie kredę?... zapytał.
— Nie ruszamy się bez niej nigdy.
— Dajcie mi kawałek...
— Oto jest.
Baron oznaczył na podłodze długi kwadrat, około trzech stóp do czterech i powstał.
— Wyłamcie posadzkę, rzekł, w tem miejscu, jak oznaczyłem, ale zróbcie to w ten sposób, ażeby wyjąć od razu cały kawał, a później go dopasować razem z zawiasami, w jakie wam się zaopatrzyć poleciłem.
— Wzięliśmy je ze sobą, odpowiedział André.
— Chodzi o to, aby robota dokonaną została z największą starannością, aby klapa, jaką zrobicie, jak najmniej była widzialną, aby jej ten, kto o niej nie wie, nie domyślił się wcale...
— Nie jest to niepodobnem, ale zabierze trochę czasu...
— Nic zgoła was nie nagli...
— Skoro tak, to pan będzie zupełnie zadowolony.
Robota się rozpoczęła.
Nie będziemy opisywać jej szczegółowo, powiemy tylko, że po trzech godzinach kwadrat oznaczony był wyjęty i że ukazały się silne belki, na których posadzka była położoną.
— Co dalej?... zapytał André znowu.
— Przepiłujcie belki, odpowiedział Luc.
W dziesięć minut i to było zrobione.
— Dobrze, rzekł baron, a teraz weźcie łopaty...
— Oto one...
— Wybierzcie gruz, jaki zapełnia otwór i ułóżcie go tu na boku...
W pięć minut łopaty na mur natrafiły.
— Jakieś sklepienie!... mruknął André.
— Trzeba je przebić koniecznie...
— Czy nie zagrozi to zawaleniem?...
— Zróbcie, jak wam mówię... niema żadnego niebezpieczeństwa.
Żelazne drągi zaatakowały mur.
Ta część roboty była dłuższą i trudniejszą niźli pierwsza, ale nakoniec jeden kamień ustąpił, i słychać było, jak upadł z głuchym łoskotem w pewnej głębokości.
Reszta gładko już poszła.
Po kwadransie wyłom był zrobiony.
— Pochylcie latarkę i zajrzyjcie w głąb, odezwał się Luc.
— Ho! ho!... wykrzyknął André po spełnieniu tego rozkazu.
— Cóż takiego?...
— Schody... tuż zaraz pierwszy stopień...
— Byłem tego pewnym!... wykrzyknął Kerjean z widoczną radością. Schodźmy!...
Schody były kamienne, że jednak nie były używane od niepamiętnych czasów, świadczył o tem stan ich zrujnowany i parę stopni zapadłych, które lada chwila groziły zawaleniem.
Schody te prowadziły do sali podziemnej tej samej wielkości, co pomieszczony na nad nią buduar. Cienki piasek pokrywał ziemię, sklepienia i mury doskonale zachowane, nie były nigdzie zrysowane.
Kerjean wziął latarkę i obszedł salę do okoła, przypatrując się ścianom z taką samą dokładnością, jak się przyglądał przedtem posadzce na wyższem piętrze.
Wkrótce spostrzegł ślady późniejszego murowania.
Oznaczył to miejsce kredą trzymaną ciągle w ręku i powiedział:
— Przebijcie te drzwi!...
Kamienie doskonale dobrane i spojone cementem, który nabrał twardości granitu, utrudniały znacznie robotę.
Nakoniec zmordowani i spoceni robotnicy dokonali zadania.
Stos kamieni wznosił się po jednej i drugiej stronie, zamurowane drzwi zostały przebite.
— Powróćcie na górę, powiedział baron, najedzcie się, napijcie i odpocznijcie z godzinę... potem zabierzemy się znów do pracy...
André i Franciszek nie dali sobie dwa razy powtarzać tego rozkazu.
Kiedy mieli na nowo zabierać się do szynki i starego burgunda, Kerjean poszedł sam do drugiej sali, do której wejście zrobione zostało.
Sala ta sklepiona, tak samo jak pierwsza, znajdowała się pod jednym z salonów...
Tu także były jakieś drzwi zamurowane, które potrzeba było przebić.
Po posiłku i odpoczynku, robota na nowo się rozpoczęła.
Trwała aż do rana...
Czworo drzwi zostało kolejno poprzebijane.
Robotnicy wyciągnęli się teraz na dywanie w buduarze i spali, jak we własnych łóżkach, prawie przez połowę dnia.
Luc obudził ich następnie i razem zeszli do podziemi.
Ostatnia sala dotykała do korytarza wązkiego, a długiego na stóp dwadzieścia.
Był on na końcu zamurowany.
— No, moi przyjaciele, odezwał się baron, przewróćcie tę przegrodę, a jeżeli się nie mylę, będzie skończoną najcięższa robota...
André zbliżył się do muru z drągiem w ręku, ale kiedy miał już uderzyć, zatrzymał się z otwartą gębą i szeroko wytrzeszczonemi oczami; twarz jego wyrażała jednocześnie ździwienie i ciekawość.
— No, co?... zapytał Luc, na co czekasz?... dla czego nie zaczynasz?...
— Słucham... odpowiedział robotnik po cichu.
— I cóż słyszysz?... zawołał baron z uśmiechem.
— Słyszę, że ktoś mówi za tym murem...
Luc zadrżał.
— Cóż znowu?... wyszeptał, ktoś mówi... powiadasz?... To niepodobna!... Śni ci się coś chyba?...
— A no... niech pan sam posłucha... odrzekł André, to się pan przekona, czy nie mówię szczerej prawdy...
Baron postąpił kilka kroków naprzód i przyłożył ucho do muru.
Przekonał się zaraz, że robotnikowi wcale się nie zdawało, że rzeczywiście słychać było głosy po za ścianą, chociaż słów rozróżnić nie podobna było.
Na znak Luca, André i Franciszek zbliżyli się do niego.
— Oprócz obiecanych dwudziestu pięciu, po dziesięć luidorów każdemu z was, jeżeli wybijecie tę ścianę prędko, a tak cicho, ażeby nie spłoszyć tych, co się po za nią znajdują. Chciałbym ich koniecznie pochwycić...
— Dobrzeby było zarobić dziesięć luidorów, odpowiedział André, potrząsając głową, ale to, co pan żąda, jest bardzo trudne, a bodaj nawet niemożebne do wykonania... No, ale trzeba sprobować...
Robotnicy zachęceni obiecaną nagrodą, podważali ostremi drągami każdy kamień i wyjmowali go ostrożnie.
Z początku wszystko szło jak najlepiej i Kerjeanowi zdawało się, że będzie w możności pochwycić w tajemniczem schronieniu nieznanych mieszkańców podziemi hotelu Dyabelskiego.
Nie czekał długo na rozczarowanie.
W chwili, kiedy robotnikom błyszczała już przed oczami nagroda przyobiecana, runęła część muru z wielkim łoskotem i tumanami kurzu, a wązki otwór, jaki powstał przy tej sposobności, zanadto był wysoko, iżby można było przedostać się przez niego.
Luc aż podskoczył ze złości.
— To nie nasza wina, powtarzali zakłopotani murarze.
Baron dał im znak, żeby milczeli i nadstawił ucha.
Posłyszał najdokładniej po drugiej stronie kroki przyśpieszone, potem drzwi zatrzaskujące się z dźwiękiem metalicznym, nareszcie zapanowało milczenie.
— Wyfrunęły ptaszki!... zawołał głośno Kerjean, nie zaprzestajcie roboty, śpieszcie się owszem co tchu...
André i Franciszek, nie mając już potrzeby zachowywać ostrożności, powiększyli otwór w kilka minut, odrzucili gruzy i przejście zostało odsłonięte.
Luc pochwycił latarkę i pierwszy wszedł do sklepionego lochu średniej wielkości, który widocznie służył za mieszkanie kilku osób.
Na prostym stole drewnianym stała lampa olejna, tylko co zgaszona, bo dymiło się jeszcze z knota, stały też na nim próżne butelki i resztki jedzenia.
Przy ścianie snopki na pół zgniłej słomy zastępowały łóżka, w jednym z rogów pęk słomy znacznie świeższej i mniej potarganej, miały ślady krwi na sobie.
Te krwawe plamy zwróciły najprzód uwagę Luca, pewny był bowiem, że tajemnicza siedziba, była teatrem mordu jakiegoś.
Szkielet ludzki na wpół owinięty w biały całun, leżał w kącie.
Baronowi zdawało się, że go poznaje, że to ten sam szkielet, który wziął za nadnaturalne zjawisko i który mu narobił takiego przestrachu w noc ową okropną.
Przekonał się ostatecznie, że tak jest, skoro zobaczył róg myśliwski zawieszony na ścianie, i skoro wreszcie znalazł na ziemi łopatę i motykę, przyniesione przez Malo a przepadłe na raz w sposób tak zdumiewający.
Co do Andréa i Franciszka, tych widok szkieletu tak przeraził, że się głośno domagać zaczęli, aby ich jak najprędzej wypuszczono z tego podejrzanego miejsca.
— Jeszcze mi potrzebni jesteście chwilę, rzekł Luc, zaraz wszystko się skończy. Zapewniam was, że niema żadnego niebezpieczeństwa. Ci, co się tu ukrywali, uciekli już i oto im teraz tylko idzie, ażeby w ręce nasze nie wpadli.
Mówiąc to baron, doszedł do drzwi drewnianych na pół spróchniałych i usiłował je otworzyć. Ale zamknięte zostały zewnątrz przez zbiegów.
Kazał je robotnikom wywalić.
— Jedno silne uderzenie młota wystarczy!... wykrzyknął André i uderzył z całej siły.
Młot roztrzaskał drzewo na pół zgniłe, ale rozległ się zaraz metaliczny dźwięk żelaza.
Drzwi wewnątrz drewniane, obite były blacha żelazną!...
— Do dyabła... mruknął André, silniejsze są, aniżeli się wydawało, potrzeba będzie i trochę czasu i sporo siły.
— Zapewne, jeżeli będziecie się koniecznie: przytem upierać, ażeby rozbić żelazo, zauważył Luc, ale uderzając w kamienie, w miejscu, gdzie są zawiasy obsadzone, daleko łatwiej i daleko prędzej poradzicie zadaniu.
Luc miał zupełną racyę, ale i tak potrzeba było dobrej godziny, aby pokonać opór granitu.
Nakoniec osiągnięto cel zamierzony.
Jedno spojrzenie wystarczyło baronowi do przekonania się, że te drzwi prowadziły do krypt ogromnych, do tych krypt hotelu Dyabelskiego, które znał on tak doskonale i gdzie wprowadzaliśmy już czytelników naszych.
Żadna go nie omyliła rachuba.
Tak jak Krzysztof Kolumb, odkrył i on swoję Amerykę.
— Ot... dobrze moi przyjaciele!... powiedział do robotników pseudo pan intendent, część roboty najtrudniejsza i najbardziej uciążliwa już skończona... teraz pozostaje nam tylko zrobić porządek z gruzami. Powróćmy na górę.
Podczas kiedy Franciszek zbierał narzędzia, André spojrzał bystro na Kerjeana i na wpół żartem, na wpół seryo powiedział:
— Et... panie intendencie, wiesz pan co, że my tu robimy dziwną jakąś robotę...
— Dla czego dziwną?...
— To cała tajemnica... te podziemia... te klapy... te sekretne przejścia... Czy my bodaj nie przygotowujemy jakiej pracowni dla fałszerzy pieniędzy?...
Na ustach Kerjeana ukazał się uśmiech przymuszony.
— Nie zgadłeś, mój chłopcze!... odrzekł klepiąc go po ramieniu, daję ci słowo, że nie zgadłeś... dalekim jesteś od prawdy...
— No, to jeszcze jedno pytanie...
— Słucham...
— A to musi się chyba w tem wszystkiem ukrywać jakaś historya romansowa, kochanek jakiś będzie się przedostawał przez te wszystkie korytarze...
— Dyskrecya nie pozwala mi dać ci odpowiedzi...
André mrugnął okiem w sposób znaczący i szepnął:
— Rozumiem!... A bardzo ładna ta dama?...
— No... tak... tak... ładna... bardzo ładna...
— Zapewne jest jakiś zazdrośnik?...
— Są zawsze zazdrośnicy.
— Brawo!... bawi mnie to... znam ja świat... wiem, co się zwykle przytrafia zazdrosnym. Teraz, kiedy wiem, o co chodzi, z ochotą pracować będę, jestem niewolnikiem piękności...
André i Franciszek pod nadzorem Luca uporządkowali i zsypali na kupę pod ścianę wszystkie gruzy z drzwi powybijanych.
Naprawili, jak mogli, schody wiodące do buduaru, i obsadzili kwadrat wyrżnięty w posadzce, dzięki dwom zawiasom mosiężnym, jako klapę łatwą do uniesienia.
— Oto nie źle się udało, powiedział André, patrząc z zadowoleniem na swe dzieło, ale...
— Ale co?... zapytał Luc.
— Potrzeba zdjąć cały dywan, i nie rozkładać go już więcej, inaczej bowiem, cała robota nasza na nicby się nie zdała.
— Dla czego?
— Bo jeżeli dywan z powrotem przybijemy, klapy nie będzie można otworzyć...
Luc uśmiechnął się ironicznie.
— A nie masz żadnego sposobu, żeby zaradzić złemu?... zapytał.
— Doprawdy, że nie... możnaby wyrżnąć dywan na szerokość otworu, ale żeby to zrobić najstaranniej, zawsze ślad pozostanie, a tego być nie może...
Czy więc mamy zdjąć dywan?...
— Ani się ważcie!...
— Masz pan więc jaki sposób?...
— Mam...
— Ciekawy jestem jaki?...
Luce wyjął z kieszeni coś dwanaście małych rurek mosiężnych, długich na palec i wyjął tyleż dużych gwoździ tej samej co rurki długości z silnemi łebkami.
— Czy te marne narzędzia są tym pańskim sposobem?... zapytał André z niedowierzaniem.
— Ma się rozumieć...
Człowiek wzruszył znacząco ramionami.
Baron ciągnął dalej:
— Podnieście dywan, jakbyście go chcieli przybijać...
— Już to zrobione...
— Teraz unieście trochę brzegów i wśrubujcie w posadzkę te rurki — o półtorej stopy jedna od drugiej.
André i Franciszek uczynili, co im rozkazane.
Kerjean powiedział znowu:
— I po nad każdą rurką zróbcie w dywanie dziurkę końcem cyrkla... Cóż na to powiecie?...
— Doprawdy... odrzekł André, przyznaję, że masz pan świetne pomysły, i że mnie nigdyby nic podobnego do głowy nie przyszło... Prawda, przyznaję, że przy pańskim sposobie, dość jest pół minuty, aby unieść dywan i tyleż czasu, aby go umieścić z powrotem...
— Oto są pieniądze, jakie wam obiecałem i pięć luidorów naddatku... powiedział Luc, kładąc, trzydzieści luidorów do ręki Andréa. Wypocznijcie... dokończcie tej szynki i tego pasztetu, i wypijcie za moje zdrowie butelkę wina hiszpańskiego. Za dwie godziny odprowadzę was do Paryża...
Luc wyszedł z buduaru.
André i Franciszek zabrali się do jedzenia, uwinęli się z niem prędko, a stare wino do ostatniej kropelki wysuszyli.
— Ten pyszny napój... mówili, godnym jest koronowanej choćby głowy...
W chwili, kiedy stawiali na stole próżne szklanki, Kerjean się ukazał.
— Oto wasze maski, rzekł, załóżcie je, proszę, bo zaraz odjeżdżamy...
Robotnicy założyli maski, Luc wziął ich za ręce, tak samo, jak nocy poprzedniej i poprowadził przez ogród do małej furtki, którą otworzył.
Powóz czekał na ulicy l’Enfer.
Baron i jego towarzysze wsiedli doń i zaraz pojechali.
Robotnicy prawie w tej chwili zasnęli głęboko. Luc wcale nie był snem tym ździwiony, znał bowiem dobrze własności starego wina hiszpańskiego.
Po dwugodzinnej szybkiej jeździe, kareta się zatrzymała.
Śpiący nagle się przebudzili.
— Zdejmijcie maski, wysiądźcie i idxcie do domów, odezwał się baron.
— Gdzież my jesteśmy?...
— Zobaczycie...
I jednocześnie drzwiczki się otworzyły.
André i Franciszek wysiedli z karety ociężali.
Konie natychmiast zawróciły i popędziły galopem.
André spojrzał w około siebie.
Jasny księżyc przeglądał się w spokojnych wodach Sekwany, w tem miejscu prawie, gdzie się dziś wznosi pałac Burbonów.
Kareta już znikła.
Machinalnie André sięgnął ręką do kieszeni od kamizelki, znalazł w niej trzydzieści luidorów.
— Tyle pieniędzy za dwadzieścia cztery godzin roboty!... szeptał robotnik, którego senność opuściła na świeżem powietrzu. To dziwne jednakże!... Powiedzno, Franciszku, czy ty wierzysz w tę historyę, o jakiejś pięknej damie i o zazdrośniku?...
— Dla czegóżbym nie miał wierzyć?...
— Bo ja po namyśle nie wierzę. Wszystko to oszukaństwo jakieś... i czem bardziej się zastanawiam, tem bardziej powracam do pierwszego przekonania, żeśmy pracowali dla fałszerzy.
— O do dyabła!... chociaż... koniec końcem, wszystko nam jedno, jeżeli tylko nie zapłacili nam fałszywemi pieniędzmi.
— Mnie tam wcale nie zupełnie jedno... Pomyślno, co to byłby dla nas za honor i co za zysk przytem, gdybyśmy mogli ująć i oddać w ręce policyi całą zgraję łotrów, którzy okradają biedny naród, dając mu mosiądz w miejsce srebra i złota.
— Zapewne, gdybyśmy mogli... ale nie możemy tego zrobić.
— Kto ci powiedział o tem?...
— A toć nie wiemy nawet, gdzieśmy się znajdowali ostatniej nocy. Wywieziono nas het... gdzieś za Paryż...
— Wątpię bardzo... Czyś nie zauważył tak jak ja, że kareta ciągle się toczyła po bruku?... Jestem najpewniejszym, że byliśmy w samym środku miasta, obwozili nas tylko różnemi drogami, żeby ślad zmylić... Ale ja na wszystko uważam... zanotowałem sobie pewne rzeczy w pamięci i zaraz od jutra zacznę poszukiwanie... Niech mnie dyabli porwą, jeżeli na coś nie natrafię...
— Bądź ostrożny i nie narażaj się na niebezpieczeństwo...
— A! co mnie obchodzi niebezpieczeństwo, jeżeli nam się uda?...
— Elektryzujesz mnie, André, szukać będziemy razem... Ale przedewszystkiem chciałbym się bardzo przekonać, czy dobre są nasze pieniądze... Dodałeś mi dużego bodźca...
— Powróćmy do Paryża... Wynajdźmy jaki otwarty jeszcze szynczek i przekonamy się zaraz...
Obaj robotnicy skierowali się do środka miasta, krokiem niepewnym i chwiejącym, bo głowy im ciężyły, a nogi się plątały.
W stronie Pilliers des Halles, napotkali jednę z tych podrzędniejszych szynkowni, których przez całą noc nie zamykano.
Kazali podać sobie zakorkowaną butelkę wina i André zapłacił za nią otrzymaną od Kerjeana sztuką złota.
Szynkarz wziął pieniądz z widoczną nieufnością.
Przypatrywał mu się na wszystkie strony, poskrobał końcem noża, rzucił parę razy na marmurowy blat kominka, zważył na szali i nakoniec przyniósł resztę.
Widocznie zatem luidory były dobre.
André i Franciszek uradowani podzielili się skarbem i rozłączyli się, ażeby powrócić do swoich mieszkań.
Nazajutrz zaraz rano przyrzekli sobie rozpocząć poszukiwania.
Niestety! obaj biedacy nie mieli się już przebudzić.
Spokojny, głęboki sen, jakim zasnęli, był dla nich snem wiecznym.
Kerjean do starego hiszpańskiego wina domieszał kilka kropel eliksiru wiedźmy, a znamy od dawna ten straszny eliksir właścicielki Czerwonego domu.
Musimy cofnąć się o dni kilka wstecz i przenieść się po raz drugi na ulicę Tombe Issoire, na której odbywał się pomiędzy Reném de Rieux i Lucem de Kerjean, pojedynek morderstwem zakończony.
W chwili kiedy baron, po wrzuceniu w przepaść ciała swojej ofiary oddalał się z Moralesem i Coquelicotem, dało się słyszeć lekkie trzeszczenie w gąszczu cyprysowym i dziwna jakaś ciekawa głowa ukazała się z pomiędzy gałęzi o dwadzieścia lub dwadzieścia pięć kroków od miejsca walki którą śledziła oczami. Postać ta ludzka zaczęła się zesuwać z drzewa ze zręcznością i szybkością klowna, stanąwszy zaś na ziemi, otrząsnęła się z kurzu.
Osobistością tą był człowieczek mały, chudy i rozrośnięty, karzeł prawdziwy, którego szczególny skład nóg, krótkość korpusu i nadmiernie długie ręce, czyniły bardzo podobnym do małpy z rodzaju orangutangów.
Twarz brzydka aż do śmieszności uwydatniała bardziej jeszcze to podobieństwo.
Musimy dodać, że oczy karła szare, żywe, przysłonięte długiemi wydętemi powiekami, błyszczały złośliwą inteligencyą, prawie powszechną u potworków tego rodzaju.
Karzeł ubrany był w łachmany za szerokie na jego chudą postać, a drapował się w nie jak prawdziwy Guzman d’Afarache.
Sądząc po licznych zmarszczkach twarzy, można mu było przyznać jakie pięćdziesiąt lat wieku, zapewne jednak był młodszym znacznie, skoro ujawnił taką zręczność i taką giętkość członków.
Zbliżył się do otworu cysterny i tak samo jak Luc przed chwilą pochylił się, ażeby zajrzeć do środka.
Wiemy już, że ciało Renégo znikło pod gęstą zasłoną z zieleni.
Mały człowieczek nie zakłopotał się tem wcale, gwiżdżąc jakąś aryę odwrócił się od cysterny i poszedł z powrotem w stronę cyprysu, którego gęste gałęzie były doskonałem schronieniem.
Tuż po za tem drzewem znajdował się kamień płaski okrągły, którego ręce kamieniarza nie dotknęły zapewne nigdy, i który prawie w zupełności mechem był pokryty.
Karzeł pochylił się nad tym kamieniem, uniósł go z nadzwyczajną łatwością, odkrył najwyższy stopień schodów jakie zagłębiały się prostopadle prawie pod ziemią i zapuścił się na te schody.
Kiedy zrównał głowę z ziemią, pociągnął kamień płaski i zakrył otwór w którym się pogrążył.
Po paru sekundach, przejściem, jakiego nawet de Kerjean wcale nie podejrzewał, dostał się do galeryi prowadzącej od opuszczonej cysterny do podziemi hotelu Dyabelskiego.
Przybywszy tam, zatrzymał się, wyjął z kieszeni i przyłożył do ust kość z dwóch stron przedziurawioną i wydobył z niej ton głośny a przeciągły, echem podziemi powtórzony.
Takie same trzy, ale w znacznem oddaleniu odpowiedziały na ten sygnał po chwili.
Upłynęło ze dwie minuty i drżące światełko rozjaśniło ciemność galeryi, a ciężkie przyśpieszone kroki dały się słyszeć w pośród ciszy.
Prawie jednocześnie w oświetlenem kole ukazał się człowiek jakiś wysoki, z kędzierzawemi włosami, o dzikiej fizyognomii, o szerokich ramionach i rękach Herkulesa.
Nowo przybyły, ubrany w płową skórę niby żołdak z szesnastego wieku, ślepy był na jedno oko, a w około ogromnej głowy obwiązaną miał czerwoną podartą chustkę.
Zbliżył się do małego chudego człowieczka i zmierzył go od stóp do głów wyzywająco.
Nic nie mogło być ciekawszego nad ten kontrakt dwóch typów, jeden wyobrażający siłę brutalną, drugi złośliwą przebiegłość.
— Jeżeliś mnie bez powodu przywołał. Dagobercie... przemówił olbrzym groźnym grubym głosem — to jakem Bouton-d’Or, żałuję cię bardzo, bo otrzymasz grad kułaków...
Karzeł wzruszył wzgardliwie ramionami.
— Czyż to możebne... mruknął pół głosem, ażeby się tak mało rozumu mieściło we łbie takim ogromnym?...
— No... no... zawołał olbrzym, gadaj zaraz, czego chcesz odemnie?...
— Chcę ci powiedzieć ważną wiadomość...
— Jaką?...
— Szlachcic oto jakiś został zamordowany w pobliżu.
— Gdzie?...
— W ogrodzeniu przy ulicy Tombe-Issoire.
— W pojedynku?...
— Tak i nie... pojedynek był tylko zasadzką...
— A więc cóż to mnie może obchodzić?... że mniej jednego na świecie szlachcica, to przecie nie takie wielkie nieszczęście...
— Może zmienisz opinię, gdy się dowiesz, co mordercy z trupem zrobili?...
— Pozostawili go na miejscu zapewne...
— Wrzucili go do cysterny, przy końcu tej galeryi.
— Cóż nas to obchodzi?... My nigdy nie przechodzimy tamtędy...
— Zapewne... ale jeżeli to ważna jaka osoba, jak ja twierdzę na pewno, to policya rozpocznie poszukiwania, jeżeli zaś te poszukiwania sprowadzą aż tutaj agentów pana de Sartines, co jest bardzo prawdopodobne, mogą porobić odkrycia, nie bardzo dla nas pożądane...
— Masz racyą, Dagobercie... ale jak uniknąć tej nieprzyjemności?...
— Nie łatwiejszego... Mordercy chcieli ukryć trupa... my więc po prostu zniszczymy to, co oni zrobili.. Chodźmy do cysterny... weźmy szlachcica i przenieśmy go w to samo miejsce, gdzie został zabity... Jeżeli go tam przyjdą szukać, to znajdą od razu i odejdą zadowoleni, nie zapuszczając się dalej...
— Co ty masz za rozum, Dagobercie... więcej on wart doprawdy, niż mój wzrost potężny!... wykrzyknął Bouton d’Or z przedziwną naiwnością.
Potem olbrzym i karzeł w jak najlepszej zgodzie udali się w miejsce, gdzie zniknęło ciało Renégo de Rieux.
Ciało to owinięte w płaszcz wyciągnęli z zielonej otchłani i położyli na piasku w galeryi.
Bouton d’Or uchylił płaszcza twarz zakrywającego.
— Do wszystkich dyabłów!... zawołał, z tego szlachcica prawdziwie ładny był chłopak. Zdaje mi się, że ja go widziałem kiedyś, gdy za psiarczyka służyłem... Wierzę bardzo, że to pan jakiś wielki...
— Przynajmniej wygląda na to... Ażebyś też ty widział, jak on się bił dzielnie. Jego przeciwnik ładnieby był zakończył, gdyby dwóch wynajętych widocznie siepaczy, nie napadło biedaka z tyłu.
— Jeżeli byli za to zapłaceni, to znaczy, że spełnili tylko swój obowiązek... Czy też obrabowali szlachcica, zanim go tu wrzucili?...
— Nie widziałem nic podobnego... zapewne zapomnieli o tym szczególe...
— No to... trzeba zrobić... co nie zostało zrobione.
— Bouton d’Or, kochany towarzyszu, wiesz, że masz dziś wyborne pomysły!... Obrewidujmy trupa czemprędzej, a potem wyniesiemy go ztąd zaraz.
Bandyci przykucnęli przy zwłokach z obrzydłą chciwością drapieżnych zwierząt i zaczęli przeszukiwać kieszenie ubrania Renégo.
Nagle Bouton d’Or wydał okrzyk radości.
— Do równego działu... zawołał żywo Dagobert. Pokaż coś znalazł, pokrako...
— Znalazłem to...
I ex-psiarczyk wzniósł w górę dobrze wypchany woreczek jedwabny.
Zawierał on resztę pieniędzy pożyczonych przez markiza od hrabiego de Jussac.
— Wiele jest?... pytał karzeł, podczas kiedy olbrzym rozkładał luidory na płaszczu ofiary. Porachujmy...
Naliczyli ośmdziesiąt sztuk złota.
Wzięli po czterdzieści i głośno wyrażali uciechę swoję z tego powodu.
— A może się trafią jeszcze jakie klejnoty... rzekł Dagobert, zachęcony gratką niespodziewaną.
I zaczął szukać na nowo, ale już nie w kieszeniach tylko w bieliżnie.
W chwili, kiedy prawą ręką wyciągał z koronek koszuli szpilkę nie wielkiej wartości, zatrząsł się naraz cały.
— Co tam takiego?... zapytał olbrzym.
— A toż ten człowiek nie umarł!... szepnął Dagobert. Poczułem, że mu serce bije...
— O! do dyabła!... odrzekł olbrzym, drapiąc się po głowie. O! to szkaradnie! szkaradnie!... powtarzał.
Na twarzy odbił mu się wyraz niezadowolenia, ale wkrótce się rozpogodził.
Znalazł na złe sposób krótki a nieomylny.
— Nie umarł?... zapytał z gestem złowrogim. No to za chwilę nie będzie można tego powiedzieć...
I wyciągnął z za pasa nóż krótki a szeroki, doskonale wyostrzony, wzniósł go w górę i szykował się uderzyć Renégo w serce.
Ale Dagobert pochwycił go za rękę i zatrzymał właśnie w chwili, gdy ostrze było już tuż nad piersiami markiza.
Bouton d’Or spojrzał na karła okiem rozwścieczonego buldoga, któremu kość odbierają.
— Dla czegóż mi nie pozwolisz ich poprawić?... zamruczał przez zęby.
— Dla czego chcesz zabijać tego szlachcica?... odrzekł karzeł na to.
— Bo jak powróci do życia, upomni się o swoje złoto, a ja wcale tego nie pragnę.
Dagobert wzruszył ramionami.
— Ten szlachcic, odpowiedział żywo, będzie dla nas kurą znoszącą złote jaja, jeżeli mamy szczęście, to jest, jeżeli zadane mu rany nie są śmiertelne...
Dzika twarz Bouton d’Or rozjaśniła się nagle.
Dagobert poruszył słabą stronę nędznika.
Karzeł ciągnął dalej:
— Rozumiesz to tak dobrze jak i ja, że ten szlachcic musi być grubo bogaty, skoro miał w kieszeni tak dobrze zaopatrzony worek. Będziemy go pielęgnować jak można najstaranniej... Jeżeli umrze, przepadną nasze trudy i pochowamy go w jakim kącie... jeżeli się wyliże, nie wypuścimy go na wolność, aż nam zapłaci grubą za to sumę... Oznaczymy ją po głębszym namyśle...
— Czy będzie chciał dać taką sumę?...
— Podziękuje nam jeszcze za to...
— Zgadzam się, ale jak będzie wolny, wyda nas i odkryje policyi tajemnice podziemi?...
— Głupstwo!... Wdzięczność, jaką będzie miał dla nas, jako zbawców, zmusi go do zachowania tajemnicy, zresztą przez cały czas choroby, nie będzie wiedział, gdzie się znajduje, gdy zaś wyzdrowieje, obowiązuję się wyprowadzić go z zawiązanemi oczami, w taki sposób, iż nie podobna mu będzie odgadnąć, zkąd został wypuszczonym...
— Odpowiadasz jednem słowem za wszystko?...
— Za wszystko bezwarunkowo.
— W takim razie rób, co ci się żywnie podoba.
— Zobaczysz, że wyjdziesz dobrze na tem. Teraz zaś pomóż mi, mój chłopcze... podniesiemy szlachcica i przeniesiemy do mieszkania.
— W to się wcale nie wtrącaj!.. wykrzyknął Bouton d’Or, ja mu sam doskonale poradzę.
Olbrzym pochwycił ciało Renégo, zarzucił je sobie na lewe ramię i ani nawet poczuł ciężaru.
Dagobert podniósł latarkę i poszli w głąb podziemi.
W czasie drogi, płaszcz ofiary obsunął się i zleciał.
Ani karzeł, ani olbrzym nie spostrzegli tego.
Gdy przeszli przez krypty, Dagobert otworzył drzwi żelazne, prowadzące do znanej nam już sali.
Była to właśnie ta sama sala, do której z rozkazu Luca, dwaj sprowadzeni robotnicy, drzwi byli wybili.
Karzeł zapalił lampkę żelazną.
Bouton d’Or zaimprowizował rodzaj łóżka z dwóch pęków słomy.
Ciało Renégo de Rieux złożono na tem posłaniu, a Dagobert zdjął z nieszczęśliwego ubranie, ażeby obejrzeć rany i przekonać się, o ile są niebezpieczne.
Tych ran było trzy, jak nam wiadomo. Dwie zadane podstępem z tyłu, trzecia w samym środku piersi, pochodziła od pchnięcia szpady Kerjeana, zadanego w chwili, gdy Morales i Coquelicot mordowali nikczemnie markiza.
Dagobert wszystkie krwawiące się jeszcze, obmył świeżą wodą, a potem używając noża w miejsce skalpelu, przyjrzał się im okiem znającego rzecz swoję chirurga.
Potem bandyta, z pewną istotnie wprawą zabrał się do opatrunku.
— Cóż tam, kumie?... zapytał Bouton d’Or, po pewnej chwili Dagoberta.
— Przeciwnik i dwaj zbirzy, którzy mu dopomagali, bardzo byli niezręczni!... odpowiedział karzeł. Rany są dosyć głębokie, ale nie śmiertelne i jak mi się przynajmniej zdaje, bez wielkiego trudu ocalimy życie kurce niosącej złote jaja...
Jakby na potwierdzenie tej szczęśliwej przepowiedni, pan de Rieux lekko się poruszył, a słabe ledwie dosłyszane westchnienie, z ust mu się wyrwało.
— Odzyska wkrótce przytomność... szepnął karzeł.
Nadeszła chwila objaśnienia naszych czytelników, kto byli Dagobert i Bouton d’Or, tajemniczy mieszkańcy Dyabelskiego hotelu, tak w samą porę przybyli z pomocą panu de Rieux.
Biograficzny szkic tych nowych dwóch postaci, zajmie nam miejsca trochę.
Olbrzym, urodzony w Poitou, w posiadłości księcia de Guemenée, został w dwudziestym roku żołnierzem, a dał się dobrze poznać w stronach rodzinnych z gwałtowności swojej i brutalstwa.
Jeden z najzapamiętalszych łotrów w pułku, uciekł wkrótce z wojska i silna tylko protekcya księcia zdołała go ocalić.
Książe uwierzył w jego obietnice poprawy, a myśląc, że twarda, dzika natura, zgodzi się ze zgrają psów, jaką wielkim kosztem utrzymywał w posiadłościach, do polowań na dziki i wilki, dał mu miejsce psiarczyka.
Jakiś czas olbrzym sprawował się jako tako.
Lubił namiętnie polowania, był niezmordowany, trąbił z nadzwyczajną siłą, mógł więc mieć nadzieję, że dojdzie z czasem do godności ujeżdżacza.
Ale pewnego dnia, dzika jego natura wzięła znowu nad nim górę; w jakiejś nic nieznaczącej sprzeczce, poturbował prawie śmiertelnie jednego z towarzyszów swoich.
Książe okazał się tyle znowu słabym, że przebaczył nadużycie, zapowiadając jednakże, że świadczy to po raz ostatni, i że za pierwszym nowym gwałtownym czynem, odda go w ręce sprawiedliwości.
Nie długo na to czekać trzeba było, ale tym razem wybryk przybrał rozmiary zbrodni.
Rozgniewany naganą, otrzymaną od koniuszego, psiarczyk zastrzelił w uniesieniu nieszczęśliwego wystrzałem z karabinu, a wiedząc, że nie może już liczyć na względność pana, ukrył się w lesie, zabrawszy ze sobą tylko róg i nóż myśliwski, oraz broń z zapasem prochu i kul.
Żył w lesie przez rok blizko, prowadząc życie dziwnie dzikie, sypiał w grotach jemu tylko znanych, ukazywał się niespodzianie po oddalonych wioskach i ściągał kontrybucye z chłopów, którzy pomimo polecenia, aby go przy sposobności przytrzymać, jak dzikie zwierzę, ani nawet ośmielali się myśleć o tem.
Od czasu do czasu, kiedy poczuł, że zanadto, jest naciskanym, zabijał żandarma i ostudzał w ten sposób żarliwość jego towarzyszów.
Doprowadzony do ostateczności tylu bezkarnemi zbrodniami, książe de Guemenée i sędzia kryminalny postanowili raz się rozprawić z łotrem.
Zarządzono ogromną obławę, w której wzięły udział dwa regimenty piesze i wszystka ludność okoliczna.
Otoczono las na kilka mil żywem kołem, które ciągle się zacieśniając, musiało w końcu dojść zbiega, musiało chwycić go w matnię z muszkietów i wideł.
Położenie było rozpaczliwe.
Bouton d’Or powalił jednego z oficerów dowodzących wyprawą; skoczył na jego konia, przemknął pod gradem kul i pędził naprzód przed siebie dopóty, dopóki koń zdolny go był unosić.
Kiedy biedne zwierzę padło nareszcie ze znużenia, poszedł dalej piechotą.
Unikał gościńców, podróżował tylko nocami, w dzień wysypiał się w zbożu i zbierał jałmużnę, której mu nie śmiał odmówić nikt, spojrzawszy na jego postać olbrzymią, dziką minę i karabin w ręku trzymany.
Bouton d’Or dotarł w ten sposób pod Paryż.
Schował róg myśliwski i broń w jakiejś opustoszałej ruderze, a przekonany, że rysopis jego wszędzie zostanie rozesłany, postanowił nie zwracać na siebie uwagi.
Nie zabrał się też od razu do łupienia zwierzyny po lasach, co było jego powołaniem, ale wszedł na służbę do rzeźnika, gdy mu się zaś tu nie długo sprzykrzyło, uciekł z warsztatu i został złodziejem na drogach, prowadzących do stolicy.
Za mieszkanie służyły mu wszystkie piece wapienne, wszystkie kopalnie, jakie co krok napotykać można na płaszczyznach Montrouge.
Pewnego dnia, albo raczej pewnej nocy, zaszedł przypadkiem do kopalni, połączonej wązkiem przejściem z kryptami hotelu Dyabelskiego.
Bouton d’ Or przejrzał to przejście, odkrył tajemnice podziemi i powinszował sobie odkrycia.
Dawało mu ono pewne zupełnie schronienie.
W jakiś czas po tem odkryciu, w noc pochmurną i ciemną, Bouton d’Or napadł na drodze z Paryża do Auteueil jakiegoś przechodnia, którego w ciemności wziął za bezbronnego obywatela.
Ale ten mniemany obywatel posiadał pięść okrutnie silną, a w prawej ręce trzymał grubą pałkę zakończoną ostrem żelazem.
Wymachiwał tą pałką z taką zręcznością i tak szczęśliwie, że Bouton d’Or, po bezużytecznych wysiłkach, padł bezprzytomny na ziemię z na wpół roztrzaskaną czaszką.
Przechodzień pewny, że zabił zbója, poszedł dalej w swoję drogę.
Kiedy olbrzym przyszedł do siebie, fantastyczny duch jakiś siedział przy nim i okładał mu głowę świeżą wodą.
Dagobert uprawiał wiele rzemiosł w ciągu swojego awanturniczego żywota.
Za młodu był uczniem aptekarskim, później sekretarzem jednego ze sławnych doktorów, przez którego wypędzony za kradzież, był z kolei kuglarzem, kolporterem, kupcem wędrownym i t. d.
Przez dziesięć lat latał po kraju i zapoznał się z dziesięcioma więzieniami przynajmniej.
Stary już, ale żwawy jeszcze, postanowił zamieszkać w dużem mieście i eksploatować kieszenie paryżan.
Śmiałości mu nie brakowało, ale siły niedopisywały, bujna imaginacya wymyślała najpyszniejsze plany, ale wątła postać nie pozwalała na wykonanie takowych.
Marzył ciągle o jakiej spółce, do której dałby swoję inteligencyę, a zyskał potrzebną siłę.
Ale gdzie znaleźć wspólnika...
Nakoniec dostrzegł Bouton d’Ora przy robocie, a chociaż widział, że został on pokonanym, ocenił jego energię zarówno przy ataku, jak i obronie...
— Oto człowiek, jakiego mi potrzeba!... pomyślał sobie i zaraz też zajął się opatrunkiem pobitego.
Ten ostatni niezmiernie ździwiony troskliwością, jakiej się wcale nie spodziewał, zapytał o jej powód z pewnem niedowierzaniem.
— Sza!... odpowiedział karzeł, później porozmawiamy, później powiem ci wszystko, co będziesz wiedzieć potrzebował. Na teraz pomyślmy o opuszczeniu tego miejsca, bo obadwa nie jesteśmy tu bardzo bezpieczni, ja bowiem mam honor być twoim kolegą, bo tak samo jak ty, czerpię dobrobyt z obcych kieszeni...
Uspokojony temi słowy, Bouton d’Or usiłował się podnieść, ale ogłuszony uderzeniem, jakie dostał i bardzo osłabiony utratą krwi, nie był w stanie utrzymać się na nogach bez pomocy Dagoberta.
Oparty na ramieniu karła, poszedł wolno przez pole do zwykłego swojego schronienia,
Doszedłszy do łomów kamiennych, nie mógł iść dalej i zemdlał powtórnie.
Dagobert wyjął z kieszeni flaszkę z wódką, wlał jej kilka kropel w usta Bonton-d’Ora, a ten zaraz się ożywił, chwycił flaszkę i wychylił z niej wszystko do ostatniej kropli.
Obfita libacya przywróciła mu siły w zupełności. W długiej rozmowie, jaka teraz nastąpiła pomiędzy znajomymi, otworzyli oni sobie swoje serca, Dagobert przedstawił swoje plany tak jasno i dokładnie, iż je olbrzym odrazu zrozumiał.
Na poczekaniu zawiązano spółkę, zaprzysiężono zgodę i ziściły się piękne marzenia Dagoberta.
Zaraz tej samej nocy, Bouton-d’Or, obznajomił kolegę z tajemnicami podziemia, a nazajutrz zajęli się urządzeniem wygodnego mieszkania w jednej ze znanych nam sal sklepionych.
Przyszłość pokazała, iż piękne projekty Dagoberta nie były wcale czczą utopią.
Spółka fankcyonowała najlepiej w świecie, obaj złodzieje żyli w najlepszej zgodzie.
Nie obeszło się bez tego, ażeby Bouton-d’Or nie buntował się przeciw słabej ręce, która nim kierowała.
Gwałtowna jego natura budziła się przekleństwami i groźbą.
Dagobert wzruszał tylko ramionami, a Bou ton-d’Or uspokoiwszy się wkrótce, pojmował znowu, że wobec inteligencyi siła powinna ustąpić koniecznie.
Oto jakie było położenie szanownych wspólników w obec siebie, w czasie, kiedy ciało Renégo de Rieux wyciągnęli z cysterny i przenieśli do swojego mieszkania.
René de Rieux, jakeśmy powiedzieli, poruszył się lekko i słabe westchnienie wyrwało mu się z piersi.
— Powróci do przytomności!... wykrzyknął karzeł.
Nie mylił się bynajmniej...
Młody człowiek wstrząsnął się całem ciałem, usta mu zadrżały... powieki się uchyliły, błędnemi oczami spojrzał do okoła, ale na niczem ich nie zatrzymał.
Przekonało to Dagoberta, że życie powróciło, ale przytomność jeszcze nie.
— Jakby nas wcale nie widział... szepnął Bouton d’Or, pochylając się do karła.
— Bo nie nie widzi i nic nie słyszy... odrzekł karzeł.
— A przecie żyje?...
— Żyje, jak ten, co mu trzy szpady w ciało wpakowano i u którego zaraz wywiąże się gorączka...
Zaledwie skończył to mówić, twarz chorego zaczerwieniła się bardzo, oczy się zamknęły, a niewyraźne jakieś słowa bez związku z ust się zaczęły wydobywać.
— Oto rozpoczyna się i maligna... powiedział karzeł, przykładając palec do pulsu Renégo; wobec gwałtowności, z jaką się rozpoczyna, nie mogę zaręczyć, czy potrafimy wyciągnąć z tej biedy naszę złotą kurkę... No, zrobię wszystko, co umiem... Kto nie ryzykuje, nic niema...
Reszta dnia upłynęła bez ważniejszego wypadku.
Dagobert pilnie doglądał chorego, żeby zaś nie dopuścić zapalenia mózgu, co kwadrans przykładał na rozpalone jego czoło kompresy z zimnej wody.
Około dziesiątej Bouton d’Or, zaopatrzywszy się w długi nóż i sękatą pałkę, wyszedł z hotelu Dyabelskiego, ażeby sprobować szczęścia w okolicach Montrouge...
Powrócił o dwunastej w bardzo złym humorze, bo z próżnemi zupełnie rękoma...
Żaden opóźniony przechodzień nie ukazał się na drodze.
— Czy ty wcale spać nie będziesz?... zapytał
Dogoberta, rzucając się w ubraniu na wiązkę słomy, która mu łóżko zastępowała.
— Nie będę miał czasu na to... odpowiedział karzeł, muszę pilnować rannego...
— Lepiej mu?...
—O nie!... daleko gorzej...
— No to ci winszuję!... Nie dałbym dwóch pistolów za to, że jutro będziemy musieli pogrzeb wyprawiać...
— Może!... odrzekł Dagobert.
Bouton d’Or wyciągnął się na słomie i w kilka minut rozległo się pod sklepieniem głośne chrapanie.
Na raz Dagobert zadrżał, zerwał się ze stołka, ustawionego przy posłaniu markiza de Rieux, podszedł do drzwi i zaczął nasłuchiwać z coraz większem ździwieniem i przerażeniem na twarzy.
Zdawało mu się, że jakieś go kroki i głosy jakieś dochodzą:
Kto atoli mógł wiedzieć o podziemiach?...
Kto i w jakim celu przychodził o północy zwiedzać krypty tajemnicze?...
Chyba, że mu się przewidziało tylko!...
Jedno spojrzenie rzucone pomiędzy szereg wązkich kolumn, ginących w oddali, przekonało karła, że się wcale nie mylił...
Słabe światełko krytej jego latarki, padało wyraźnie na trzech ludzi, poruszających się wśród ciemności.
Ludzie ci tyłem byli obróceni do niego.
Dagobert powrócił do swojej kryjówki, pochylił się nad olbrzymem i szepnął mu do ucha:
— Wstawaj, kumie, wstawaj co duchu...
Bouton d’Or uniósł herkulesowy swój korpus, oparł się na łokciu i zapytał:
— Czego chcesz, do wszystkich dyabłów, co się tam takiego dzieje?...
— Jest ktoś w podziemiach... odpowiedział Dagobert.
— Niepodobna!...
— Patrz i słuchaj...
Olbrzym zerwał się na równe nogi, podszedł z karłem podedrzwi i zobaczył na własne oczy trzech ludzi.
— Cóż ty na to?... spytał Dagobert.
— Ja na to, rzekł olbrzym chwytając za karabin, powiem, że ci ludzie weszli tutaj, ale ztąd nie wyjdą...
— Co chcesz zrobić?...
— Zabić jednego szelmę za drugim.
— Strzeż się Bouton d’Or!.. zawołał gwałtownie karzeł. Jeden krok nierozważny potrafiłby wszystko zgubić... Ci ludzie należą prawdopodobnie do policyi, szukają prawdopodobnie trupa, któregośmy zabrali... Trzeba, żeby sobie wyszli ztąd, tak jak i weszli, bo założę się, że na dworze czekają na nich towarzysze... Przypatrz im się dokładniej, a za chwilę postanowimy, co nam zrobić wypada... Zostań tutaj i poczekaj na mnie... ja za chwilę powrócę... Pamiętaj, żeś zawsze dobrze wychodził na słuchaniu rad moich...
Karzeł opuścił Bouton d’Ora i szybkim krokiem a po cichutku pośpieszył w stronę nieznajomych, ukrywając się ciągle przez ostrożność po za kolumnami.
Za, chwilę zginął zupełnie w ciemności.
Tak jak obiecał Bouton d’Orowi, nieobecność jego nie trwała długo.
Powrócił za chwilkę i nie czekając na zapytanie olbrzyma powiedział:
— Myliłem się, mój kumie... policya niema żadnego udziału w tem, co się dziś dzieje tutaj...
— Któż to są zatem ci ludzie?...
— Przeciwnik naszego rannego, w towarzystwie jednego z siepaczy, jacy mu dziś przy pojedynku asystowali, i ze służącym, którego pierwszy raz widzę... Służący i siepacz wydają się obumarłymi ze strachu... Mają łopatę i motykę... zamiarem ich zatem jest wykopać dół i pochować zamordowanego szlachcica...
— Co oni sobie, durnie, pomyślą, gdy ciała na miejscu nie znajdą?...
— Pomyślą, że je dyabeł porwał... i nie pomylą się tak bardzo...
— A my co zrobimy?...
— Zagramy małą komedyjkę, i takiego im strachu napędzimy, że im odejdzie ochota zaglądać do posiadłości naszych...
— Czy nie lepiejby było pozbyć się plugawców odrazu?...
— Bouton-d’Or, przyjacielu, ty zawsze powracasz do swojego ulubionego sposobu... W zasadzie dobry on, muszę to przyznać, ale w okolicznościach, w jakich się znajdujemy nie wart nic. Szlachcic, dyrygujący siepaczami, zanim zszedł tutaj, porobił bodaj wszelkie ostrożności.. Być może, że gdzie w blizkości pozostawił ludzi swoich, a w takim razie zniknięcie jego nie przeszłoby niepostrzeżone... Wierz mi, kumciu, że lepiej zrobimy, strasząc ich, aniżeli siły przeciwko nim używając... Pomóż mi tylko... a zobaczysz...
Olbrzym przystał na żądanie Dagoberta, ten zaś przyłożył świeży kompres na czoło Renégo, wziął latarkę i rzekł do Bouton-d’Ora:
— Weź róg myśliwski, okręć sznur do okoła pasa i chodź za mną...
Czytelnicy nasi znają sceny, jakie się przesuwały przed oczami Luca Moralesa i lokaja Malo, i jakie takiego piekielnego nabawiły ich przestrachu.
Wszystko im się teraz wyjaśniło, pojęli co znaczyło światełko, ujrzane przy końcu galeryi prowadzącej do cysterny, jak również zatrzaśnięcie drzwi żelaznych i róg myśliwski, wygrywający pod sklepieniami fanfarę piekielną...
Owo widmo, na widok którego de Kerjean nawet zlodowaciał, nie było zatem niczem nadzwyczajnem.
Przypominamy sobie, że jedna z wewnętrznych krat żelaznych w kryptach, prowadziła do katakumb.
Dagobertowi łatwo przyszło odnaleźć pomiędzy stosami kości jakiś szkielet, dobrze zachowany. Podsadzony przez Bouton d’Ora na gzems jednej z kolumn, trzymał on w jednem ręku końce sznura, na którym uwiązany był szkielet, a drugą kierował nań światło latarki,
W chwili, kiedy de Kerjean dał ognia z pistoletów, Dagobert puścił sznur i zagasił latarkę... Reszta jest nam wiadomą.
Zemdlenie barona dowiodło bandytom, że im się sztuczka doskonale udała.
Upłynęło dni kilka.
Dzięki staraniom Dagoberta, minęło niebezpieczeństwo w stanie zdrowia Renégo.
Gorączka się zmniejszyła, ale osłabienie tak było jeszcze wielkie, że chory zaledwie wiedział, iż żyje, a chwilami nie zdolny był zrozumieć, co do niego mówią.
Nie mógł ani słowa jeszcze przemówić.
Karzeł i olbrzym tryumfowali.
Od owej nocy, nic nie zaniepokoiło ich samotności.
Żadna żywa dusza nie przestąpiła progu podziemi, najpewniejsi zatem byli, że nikt odtąd nie odważy się zajść w ciemne głębie, które za królestwo swoje uważali.
Nigdy prawie nie wychodząc we dnie i wymykając się nocą tylko przez wyjścia prowadzące do opuszczonej kopalni na płaszczyźnie Montrouge, nie wiedzieli zupełnie, że hotel Dyabelski nabyty został przez barona de Kerjean i że całe zastępy robotników pracowały nad nimi; nie domyślali się, jak wielkie zagrażało kryjówce ich niebezpieczeństwo.
Gdy nakoniec wszystkie wewnętrzne i zewnętrzne przeróbki i odnowienia zostały ukończone, Luc podczas ciemnej nocy sprowadził dwóch zamaskowanych robotników, których widzieliśmy przy robocie.
Wiadomo nam, że ostatnia już jedynie ściana zostawała do przebicia.
Nagłe zawalenie się części tej ściany spadło na Bouton d’Ora i Dagoberta, niby piorun z pogodnego nieba.
Karzeł nie stracił jednakże głowy, zgasił co tchu lampę, bo jej światło mogło ich zdradzić, polecił olbrzymowi, ażeby wziął rannego na ręce i wybiegli z nim razem na korytarz, starannie zamknąwszy drzwi zewnątrz, ażeby uniemożliwić pogoń natychmiastową.
— Mamy zatem kilka minut czasu przed sobą... powiedział do kamrata, który osłupiały ze zdumienia jęczał tylko i powtarzał:
— Co się z nami stanie... co mamy począć ze sobą nieszczęśliwi.. Musimy poszukać sobie innego mieszkania...
— Tak nam tu było dobrze... narzekał Bouton a’Or.
— Przyznaję, ale cóż zrobić?...
— Żebym był miał przynajmniej czas zabrać mój karabin i róg myśliwski...
— Co do rogu, odczepisz sobie taki sam z jakiejkolwiek wystawy sklepowej, co zaś do karabinu, toć ich nie braknie w Paryżu... Nie będziesz miał kłopotu wybrania sobie jakiegokolwiek ci się podoba na targu żelaztwem...
— Tak... to prawda... ale mi chodzi o tamten... przyzwyczaiłem się do niego, i uważałem, jak starego przyjaciela...
— No, nie lamentuj... przerwał Dagobert, napróżno czas tracimy, a właśnie zabierają się do wywalenia drzwi...
Śpieszmy się...
— Gdzie idziemy?...
— Do katakumb.
Dwaj bandyci, nie zabrawszy ze sobą latarki, pogrążeni byli w najzupełniejszych ciemnościach, ale, że zakręty podziemi znane im były doskonale, że ciągle w nich przebywając, przyzwyczaili się jak koty widzieć w nocy, jeżeli nie tak dobrze jak w dzień, to przynajmniej o tyle, żeby omijać przeszkody, poszli więc prosto do sztachet żelaznych oddzielających katakumby.
Bonton-d’Or położył pana de Rieux na ziemi, a sam usiadł obok niego ponury i niepocieszony, po stracie karabinu i rogu myśliwskiego.
Dagobert oparł się o sztachety i czekał.
Z tego miejsca, gdyby było widno w podziemiach, mógłby doskonale rozróżnić drzwi żelazne, prowadzące do ich dawnej kryjówki.
Po upływie pewnego czasu, który wydał mu się długim niezmiernie, drzwi te otworzyły się gwałtownie.
Jasne światło wydobyło się na zewnątrz i trzy postacie zarysowały się wyraźnie.
Dagobert zszedł z kilku schodów, jakie prowadziły z katakumb do podziemi, i powiedziawszy do Bouton-d’Ora, ażeby czekał na niego, zniknął.
Po dziesięciu minutach powrócił.
— Wiesz... wykrzyknął, kto jest ten człowiek, co nas tak prześladuje?...
— Zkądżebym wiedział?...
— A więc... to ten wielki pan, którego zdawało mi się, że wystraszyłem na zawsze!... To przeciwnik, albo raczej morderca naszego rannego... To nasz zły geniusz, mój kumciu...
— O!... mruknął Bouton-d’Or, gdybym miał mój karabin!...
— Tym razem pozwoliłbym ci go użyć... odrzekł karzeł, bo nie mamy już nic do stracenia!...
Upłynął miesiąc od wypadków powyżej opisanych
Wybiła dziesiąta wieczór, ulica l’Enfer przedstawiała widok niezwykły.
Taka smutna, taka opuszczona, taka zazwyczaj ponura, tego wieczoru była rzęsiście oświetloną i ożywioną niezwykle.
Kilka setek lampek, umieszczonych na szczycie muru ogrodowego przy Dyabelskim hotelu, tworzyło sznur ognisty i rozlewało jasne płomienie czerwonawe, niby łuna pożaru, odbijając się na niebie.
Iluminacya bramy, wjazdowej podwórza i fasady hotelowej, śmiało uchodzić mogła za arcydzieło sztuki pyrotechnicznej.
Z kolorowych lampionów powytwarzane były festony, girlandy, korony i herby.
Tłumy ciekawych zalegały ulice, aby przypatrywać się ekwipażom arystokratycznym, które zaczęły ściągać niezwłocznie, bo baron i baronowa de Kerjean zaprosili dwór i kwiat towarzystwa na wielki bal kostiumowy, wyprawiany tej nocy w hotelu:
Kiedy otóż tłumy owe oczekiwały na zjazd z niecierpliwą ciekawością, pewna liczba młodych i silnych mężczyzn, raczej do ludu, niż do mieszczan należąca, bo ubrana w kapoty z grubego sukna o ciemnych kolorach, usuwała się w pojedynkę w ulicę Tombe-Issoire, gdzie panowała ciemność zupełna.
Ludzie ci przechodzili wzdłuż muru znanego nam miejsca ogrodzonego, zatrzymywali się przy małej furtce i pukali w nią trzy razy w sposób szczególny..
Furtka zaraz się wtedy otwierała i zaraz się następnie zamykała.
Każdy z nocnych gości, skoro tylko próg przestąpił, spotykał trzech mężczyzn czarno ubranych, trzymających w jednej ręce gołą szpadę w drugiej nabity pistolet.
— Czego szukasz?... zapytywał jeden z tych trzech ludzi każdego nowo przybywającego.
— Ciemności i złota!... odpowiadał interpelant bez wahania.
— Kto jesteś?...
— Towarzysz Pochodni.
— Dobrze... wejdź...
I każdy z nocnych gości zapuszczał się w głąb po nierównej ścieżce aż do cysterny, istniejącej na końcu.
O kilka kroków od otworu, czuwały dwa szyldwachy.
Jeden trzymał szpadę, drugi latarkę krytą.
Zamiana słów, jakieśmy słyszeli przy wejściu, powtarzała się tu po raz drugi.
Światło puszczone z latarki, oświetlało na sekundę twarz przybysza, a szyldwach ze szpadą mówił krótko:
— Jesteś poznany... przechodź...
Towarzysz pochodni schodził potem w głąb cysterny po przygotowanej umyślnie na ten cel drabinie i zapuszczał się w galeryę podziemia.
Ta sama scena, co na ulicy Tombe-Issoire, miała miejsce w opuszczonej kopalni na płaszczyźnie Montrouge.
Tam także schodzili się towarzysze pochodni, tam także odpowiadali na hasło i znikali w ziemi.
Rozpoczęcie balu naznaczonem zostało na jedenastą dopiero godzinę.
Kerjean sprosił nań cały Paryż.
Uprzedźmy gości i wejdźmy na pierwsze piętro do apartamentu Carmeny, do czarującego buduaru, w którym kończyła toaletę.
Znamy nadzwyczajną urodę cyganki.
Przepyszny strój dodawał jeszcze blasku jej piękności.
A strój miała rzetelnie królewski.
Kerjean chciał tego koniecznie.
Najzręczniejsi krawcy paryzcy skopiowali literalnie ubiór młodej królowej hiszpańskiej z malowidła Velasqueza.
O niczem nie zapomniano, ani o usianych perłami brokatelach złotych, ani o fermoarach z drogich kamieni, ani o gipiurach pajęczych, ani o małym dyademie, w który wchodziły dyamenty rodziny Simeusów.
Cyganka nosiła wspaniałe szaty z całą swobodą i z całym majestatem królewskim.
Oczy jej walczyły z błyskiem korony.
Potrzeba było ugiąć przed nią kolano i przyznać, że tron, to miejsce jedynie dla niej właściwe.
Stojąc przed ogromnem lustrem i mając jednę tylko przy sobie pannę służącą, Carmen oświetlona dwoma kandelabrami o ośmiu świecach, ostatecznie poprawiała toaletę.
Ktoś w tej chwili zastukał lekko do drzwi baduaru.
— Zobacz, Brygido... kto to?... powiedziała do pokojówki.
Ta ostatnia otworzyła drzwi i odpowiedziała:
— Pan baron zapytuje, czy pani przyjąć go raczy.
— Wprowadź pana barona...
Kerjean przestąpił próg pachnącego buduaru.
— Ah!... kochana Janino, jakżeś piękna!... wykrzyknął Luc z nieudanym zapałem, wpatrując się w żonę swoję.
Carmen zwróciła się do niego, aby mu podziękować uśmiechem, ale uśmiech ustąpił żdziwieniu.
— Cóż za szczególny kostium wybrałeś sobie?... szepnęła.
— Kostium to okolicznościowy... odrzekł baron. Czyż ten pałac nie nazywa się hotelem Dyabelskim, a ja... czy nie jestem tu gospodarzem?...
Żeby zrozumieć tę odpowiedź, trzeba wiedzieć, że Kerjean przybrał strój, w jakim malarze średniowieczni przedstawiali byli szatana.
Miał na nogach trykoty czarne, jedwabne, ozdobione godłami fantastycznemi, u ramion skrzydła nietoperza z pazurami, nad czołem złote rogi, u pasa w formie płomienia puginał, a pół maskę z czerwonego aksamitu u rękojeści tegoż.
Jeżeli czytelnicy nasi nie zapomnieli portretu Kerjeana, skreślonego na początku książki niniejszej, to mogą mieć dokładne wyobrażenie, jak się przedstawiał w tym stroju.
W obcisłem ubraniu, uwydatniającem zgrabną, elegancką jego postać, z rogami nad bladem czołem, przedstawiał się bardzo zapewne pięknie, ale piękność to była straszna, przerażająca prawie...
Carmen nie odpowiedziała na ostatnie słowa barona.
— Widzę... zauważył Luc z uśmiechem, że nie miałem szczęścia podobać się uroczej mojej królowej... a prawdopodobnie, nie spodobam się i gościom, Ale ty tryumfować będziesz i to mi w zupełności wystarczy... Wierz mi zresztą, że aby ci dogodzić, nie zawahałbym się ani chwili ze zmianą przebrania, ale nie kazałem przygotować innego, a za mało już czasu, na poprawienie popełnionej omyłki... Przyjmij mnie więc tymczasem pod moją szatańską skórą... za pierwszym brzaskiem słońca, przybiorę zwykłą postać...
Poczem zmieniając ton żartobliwy, zapytał:
— Czyś już zupełnie gotowa...
— Zupełnie.
— A maska?...
— A jest ot!...
Mówiąc to, wzięła Carmen z toalety czarną aksamitną maseczkę, oszytą wstążkami, zupełnie taką samą, jak była maska barona, tylko, że innego koloru.
— Pozwól mi podać sobie ramię, powiedział Luc, i chodźmy.
Oboje małżonkowie, albo raczej wspólnicy, opuścili apartament pierwszego piętra i udali się na parter.
Na parterze, jak już mówiliśmy o tem, znajdowały się salony przyjęć.
Przygotowania balowe były od godziny ukończone.
Ludwik XV-ty w swoim Wersalu, w Marly i we wszystkich pałacach swoich, nie potrafiłby zaimponować większą wspaniałością.
Całe urządzenie było tak kosztowne, że na wydatki podobne zdobyć się mógł jedynie szlachcic dwudziesto milionowy.
Armia lokajów w liberyi Simeusów i Kerjeanów, naszywanej złotem i herbami, zajmowała ogromny przedpokój i pierwszy salon.
Tysiące świec pachnących, przeglądało się w lustrach olbrzymiej, jak na ówczesne czasy, wielkości.
Ale największym zbytkiem, w tym iście książęcym przepychu, stanowiły kwiaty, porozstawiane we wszystkich salonach, kwiaty tak rzadkie, a więc tak kosztowne, że najpospolitsze z pomiędzy nich, tulipany holenderskie, dochodziły cen bajecznych.
Przez chwilę Kerjean przypatrywał się z dumą tym wszystkim cudom.
— Oto, jak według mnie należy używać bogactw!... wykrzyknął. Oto spełniły się najpiękniejsze marzenia mojego życia... Powiedzą, że się rujnuję.. albo, rujnuję ciebie, kochana Janino?... Niech sobie mówią, co chcą!... a my róbmy swoje.
W salonie, który poprzedzał buduar, przechadzał się Morales, przybrany w bogaty błyszczący strój granda hiszpańskiego klasy pierwszej, z czasów Karola‑Piątego.
Cygan z przyjemnością przeglądał sę w lustrach, to na wprost, to z profilu i z naiwnością podziwiał swoję wspaniałą minę, a dumną postawę.
Przy boku miał długą szpadę na złotym pasku, w aksamitnej pąsowej pochwie, z rękojeścią wysadzaną drogiemi kamieniami.
Kerjean pasował brata swej żony na godność mistrza ceremonii, pod pseudonimem markiza del Rio‑Santa.
Morales brał tytuł ten na seryo i czuł się szlachcicem aż po same paznogcie długich swoich kościstych palców.
Dziesiąta wybiła w tej chwili na salonowych zegarach.
— Kochany markizie, rzekł Luc do cygana, pani baronowa i ja, znikniemy na godzinę... Rozkazuję ci nie opuszczać salonu, oświadczam, że nie wolno ani jednej żywej duszy wejść pod jakimkolwiek pozorem do buduaru.
— Bądź spokojny, baronie!... odpowiedział Merales. Przysięgam ci, że nikogo tam nie wpuszczę, gdyby nawet przyszło szpady użyć, Caramba!...
Kerjean uśmiechnął się na tę odpowiedź i razem z Carmeną wszedł do buduaru.
— Gdzie mnie prowadzisz?... zapytała młoda kobieta, podczas, gdy baron unosił dywan i odkrywał klapę ukrytą w posadzce.
— Prowadzę cię do podziemi twojego państwa, królowo moja... odpowiedział Luc na to.
— Czy czas jest stosowny tylko?...
— Stosowniejszy, aniżeli ci się wydaje.
— Moje wspaniałe ubranie i klejnoty, nie odpowiadają bodaj podobnej nocnej wizycie.
— Przeciwnie, ten kostium królowej, zupełnie się nadaje do okoliczności. Mam cię przedstawić właśnie twoim poddanym.
— Czy znajdziemy zebranych, tych moich, jak ich nazywasz, poddanych?...
Wszyscy są zebrani... czekają na powitanie monarchini. Dzisiejszej nocy wesele dla wszystkich! bal w salonach i bal w podziemiach... Załóż maskę i chodź za mną, piękna władczyni...
Kerjean włożył także maskę i podał rękę Carmenie, żeby jej pomódz zejść ze schodów, stanowiących łatwą i i śpieszną komunikacyę pomiędzy buduarem a kryptami.
Lampa zawieszona na ścianie, oświetlała zejście.
Baron i cyganka przeszli sale sklepione, w których z taką pilnością pracowali André i Franciszek i doszli do małej sekretnej sali, tej samej, co tak długo służyła za schronienie Dagobertowi i Bouton d’Orowi.
Nowe zasuwy wewnątrz przybite, pozwalały zamykać drzwi żelazne.
Zanim poodsuwał te zasuwy, Kerjean się zatrzymał,
— Słuchaj... rzekł do Carmeny.
Młoda kobieta nadstawiła uszu i wyraz głębokiego ździwienia odbił się na jej twarzy.
Nie można sobie było wyobrazić coś dziwniejszego nad ten przygłuszony hałas, jaki po przez żelazne drzwi dochodził.
Można go było porównać do brzęczenia roju olbrzymiego.
Chwilami dźwięki srebrne i silne głośne uderzania, przerywały te ciągłe monotonne szmery.
To znów rozlegały się jakieś głosy i rozdzierające jęki, podobne do głosów wydobywających się z metalu, topionego na ogniu.
Niezmierna ciekawość opanowała Carmenę.
— Wszystko to bardzo dziwne!... wyszeptała. Co się tam dzieje?... Otwórz mi... chcę zobaczyć.
Luc uczynił zadość żądaniu, a jednocześnie jakiś człowiek dziwacznie ubrany, stojący przy drzwiach na straży, krzyknął donośnym głosem:
— Oto pan nasz!... towarzysze pochodni!...
Trzysta okrzyków zmieszało się w jeden i odpowiedziało:
— Niech żyje pan Dawid!...
— Poznają mnie za chwilę, odpowiedział baron. Patrz tylko, Janino, patrz!...
Widok, jaki się w tej chwili przedstawił oczom młodej kobiety, nie da się opisać dokładnie.
Prosimy bo wyobrazić sobie podziemia hotelu Dyabelskiego, oświetlone aż do ostatniego kącika ogniskami, które podniecały fantastycznie podmuchy miechów; prosimy wyobrazić sobie, ogromne kolumny, odbijające ciemno przy czerwonawo-zielonym świetle topionych minerałów i metali; prosimy wyobrazić sobie wreszcie tę atmosferę fantastyczną i ten rój ludzi, o ogorzałych twarzach, uwijających się w około form, do których wlewali gorącą lawę i wprowadzających w ruch dziwacznie wyglądające machiny.
A to jeszcze nie wszystko: inny dziwny kontrast uderzał w oczy i ściągał całą uwagę.
Środkowa część krypt, zajętą była przez stół ogromny, do okoła którego zasiąść mogło swobodnie trzystu przynajmniej biesiadników.
Na tym stole, nakrytym z niesłychanym przepychem srebrami i kryształami, rozstawione były najróżnorodniejsze potrawy.
Stał też na nim regiment butelek różnych kolorów i kształtów, a oświetlało go kilkaset świec jarzących.
— I cóż?.. zapytał Luc, ucieszony zdumieniem i zachwytem Carmeny. Cóż powiesz na to?...
— Majestatyczne to!... odpowiedziała ex-cyganka.
— Widzisz, że twoi poddani nie będą mieli prawa zazdrościć nam tej nocy, powiedział Kerjean, i że bal w podziemiach nie ustąpi w niczem balowi w salonach...
Człowiek, który przed chwilą krzyknął: „Oto nasz pan i wódz!...“ zbliżył się w tej chwili do Luca i z uszanowaniem zapytał o rozkazy.
— Godzina pracy się skończyła, zabawa się rozpoczyna... odpowiedział baron. Niech towarzysze od ognisk odstąpią.. Niech porzucą aż do jutra kowadła, nożyce i pilniki... niech się zbiorą w około stoła i niech posłuchają słów, jakie do nich wypowiem...
— Towarzysze pochodni!... zawołał donośnym głosem interlokutor Kerjeana, oto jaka jest wola pana Dawida...
I powtórzył dosłownie to, co mu był Luc powiedział.
W jednem oka mgnieniu, zaczęto wypełniać rozkazy barona, zaraz też miechy dmuchać przestały, ogień w piecach po trochu przygasał, czerwone światła stopniowo bladły; koła szlifierskie stawały nieruchomo; kowadła zaprzestawały uderzeń jednostajnych; a całego podziemia ludność umilkła i po cichu zaczęła zbliżać się do stołu, aby zajmować przy nim miejsca,
Luc trzymał ciągle pod rękę Carmen, na której ta nowa i oryginalna scena zrobiła wielkie wrażenie, a potem zbliżył się do biesiadników, obiegł spojrzeniem licznych słuchaczy i zapytał:
— Towarzysze pochodni, czy wszyscy tu jesteście?...
— Wszyscy... odpowiedziało natychmiast dwóch ludzi ubranych czarno, podając baronowi podwójną listę, zapisaną nazwiskami i cyframi.
Ci dwaj ludzie byli ci sami, którzy czuwali jeden przy wejściu do cysterny przy ulicy Tombe-Issoire, drugi przy kopalni Montrouge.
Jedno spojrzenie, rzucone na listę, przekonało barona, że członkowie założonego przezeń tajnego stowarzyszenia, znajdowali się w podziemiach w liczbie trzystu kilkunastu osób.
— Towarzysze!... rozpoczął Luc, tak głośno, ażeby słowa jego doszły wyraźnie do wszystkich, najprzód dziękuję wam, żeście odpowiedzieli na moje wezwanie na noc dzisiejszą... Zebranie to uroczyste... a było konieczne...
Chcę wam dać dowód zaufania, jakie mam dla was... Odkryję przed wami wasze własne siły, o których nie wiecie i powiem wam nakoniec, kto jest ten wódz i pan, który liczy na was najzupełniej... ten, co do was dziś przemawia, ten, co od dwóch lat, czy to sam osobiście, czy też przez adjutantów swoich, wyszukiwał was po szynkowniach i norach paryzkich, żeby połączyć w nierozerwany związek, ten, którego nazywacie panem Dawidem, ten, który żywi nieskończone ambicye władzy i bogactwa, który tę bezgraniczną władzę, to nieskończone bogactwo, otrzyma dzięki wam, ale który też wszystko to podzieli z wami... Ten strumień złoty, którego źródło tutaj wytryska, a który wkrótce cały Paryż zaleje, należeć będzie zarówno do was, jak i do niego... Gdy zostaniecie bogatymi, staniecie się silnymi, staniecie ponad zwyczajnymi ludźmi i po nad prawem, staniecie na równi z królami, bo bogacze są królami świata...
Umilkł na chwilę.
Szmer przyjazny przyjął ostatnie słowa barona, który tak znowu prawił dalej:
— Nazwałem was „Towarzyszami pochodni“ i nigdy bodaj nazwa trafniejszą nie była!...
Jesteście synami nocy, pochodnia gwiazdą jest waszej pracy... a stanie się w razie potrzeby mściwą bronią waszą!... Pochodnia oświeca ale i podpala... Po co nam jednak wspominać nawet o zemście!... Zanadto jesteśmy potężni, ażeby nieprzyjaciele, ktokolwiek oni są, śmieli nas zaczepić, a w szeregach naszych nie ma też i nie może być zdrajcy, bo któżby potrafił tak drogo opłacać zdradę, jak my wierność opłacamy?... Powtarzam też, że wierzę, że przekonany jestem, jako wszelka zdrada jest niemożliwą!...
Do kogo zresztą udałby się nędznik, pragnący sprzedać swych braci. Mamy wspólników w najwyższych warstwach społecznych... mamy ich nawet na stopniach tronu!... Bodaj, czy łotr nie natrafiłby napewno na jakiego sprzymierzeńca Pochodni, a wtedy ukaranym byłby wpierw, nim zbrodni dokonał i padłby niby piorunem rażony, zanimby nikczemny cel osiągnął.
Teraz okrzyki uznania rozległy się zewsząd i przerwały na chwilę słowa Kerjeana,
— Tvwarzysze, odezwał się on po chwili, muszę wam dać dowód prawdziwości słów moich, muszę wam odsłonić rzetelne nazwisko moje, muszę wam pokazać prawdziwą twarz moję, muszę wam nakoniec przedstawić tę, która, zostawszy żoną moją, odsuwa od nas precz wszelkie niebezpieczeństwa... zapewnia nam bezkarność i tryumf.
Towarzysze!... te olbrzymie krypty, które wam za siedlisko obrałem, to podziemia hotelu Dyabelskiego... Za kilka chwil dygnitarze dworu, ministrowie, sam nawet naczelnik policyi, będą nad waszemi głowami na balu u mnie... Pan Dawid, obywatel paryzki, nie istnieje odtąd wcale... Miejsce jego zajął szlachcic spokrewniony z najpierwszemi rodzinami kraju... baron Lue de Kerjean, zięć księcia de Simeuse.
Wymawiając nazwisko swoje, Luc zdjął jednocześnie maskę,
Od pełnych zapału okrzyków, które się po kilkakrotnie po tym wypadku ozwały, aż się zatrzęsły sklepienia.
Baron położył rękę na sercu, skłonił się z dumnym uśmiechem, a potem szybkim ruchem zerwał czarną maskę, zakrywającą twarz Carmeny.
— Synowie nocy, towarzysze pochodni!... oto królowa wasza!..
Zachowanie się Luc de Kerjeana wywołało zapał nie do opisania,
Jaśniejąca piękność młodej kobiety wzmogła go w gorączkę prawdziwą.
— Niech żyje nasza królowa!... zawołali, albo raczej zawyli towarzysze pochodni.
Widać było pomiędzy nimi starych wytrawnych łotrów, o twarzach ponurych i sercach z bronzu, olśnionych jednak, oczarowanych i upojonych tem przepięknem zjawiskiem.
Przebijali się oni przez tłum, który coraz bardziej cisnął się w około nowej władczyni i klękali u jej stóp, żeby przycisnąć do ust rąbek jej sukni...
Pierwszy raz bodaj w życiu Carmen czuła się opanowaną potężnem wzruszeniem...
Serce biło jej silnie w piersi; łzy mimowoli do oczu się cisnęły.
Widziała się silną i potężną... miała poddanych swoich...
Byli oni wprawdzie zbiorem istot najnikczemniejszych, byli szumowinami i wyrzutkami społeczeństwa... ale cóż ją to obchodziło?... Uznali ją za królową... bili przed nią czołem...
Przez całe te parę minut Carmen, cyganka, istota nie zdolna pojmować miłości, kochała de Kerjeana, który jej taki tryumf przygotował.
Luc powiedział obecnie słów jakichś parą do do jednego z towarzyszów, który się bliżej znajdował, a ten wziął natychmiast dwa kubki ze stołu i napełnił oba winem.
Luc podał jeden Carmenie, drugi sobie zatrzymał.
— Zdrowie wasze, towarzysze pochodni!... wykrzyknął, wychylając do ostatniej kropli napój, gdy Carmen w swoim tylko usta umaczała.
Nowe okrzyki rozległy się pod sklepieniami krypt, niby grzmot podziemny.
— A teraz... ciągnął Luc, pokażcie towarzysze królowej waszej niektóre z rezultatów waszej pracy...
Kilku ludzi, przyniosło z wielkiem wysileniem na silnych swoich ramionach beczkę, napełnioną do połowy pięknemi nowemi sztukami złota.
Baron wziął garść tego złota i podał go cygance.
— Patrzaj... rzekł, i podziwiaj!.. Czy mogłabyś uwierzyć kiedy, że uda się tak doskonale?... czy przypuszczasz, aby najbystrzejsze oko zdolne było rozróżnić te przepyszne monety od monet wyszłych z pod stępla mennicy królewskiej?... Podrobionej jest tu za dwa miliony, a kosztują mnie one zaledwie czterdzieści tysięcy liwrów. Czy więc nie jesteśmy bogaci?... Towarzysze... powiedział baron głośniej, to wszystko wasze... Napełnijcie kieszenie i siejcie złoto po bruku paryzkim, a nie zapominajcie, że źródło jest niewyczerpane...
Drogocenna beczka wypróżnioną została w jednej chwili.
Upłynęła godzina blizko od czasu przybycia Luca i Carmeny do podziemi.
Jedenasta zaraz miała wybić, potrzeba więc było powracać do apartamentów pierwszego piętra.
Baron pożegnał towarzyszów pochodni, złożył im życzenia wesołej zabawy i wyszedł z Carmeną.
— Widzisz, Janino... rzekł przechodząc puste sale, prowadzące do buduaru, linie rąk twoich prawdę mówiły. Wiedźma nie omyliła się wcale, gdy mi przepowiadała koronę.
— Tę koronę... odpowiedziała Carmen, tobie zawdzięczam... nie zapomnę o tem nigdy!...
— Co myślisz o tem, co się działo przed twojemi oczami?...
— Myślę, że jesteś potężnym organizatorem i że panujesz najzupełniej nad tymi bandytami. Ale zdaje mi się, że popełniłeś błąd jeden wielki.
— Jaki?...
— Że nie pozostałeś, jak dawniej, panem Dawidem dla wszystkich tych ludzi... Poco im było wyjawiać prawdziwe nazwisko?... Czyż to nie może ułatwić zdrady?...
— Prędzej uczyni ją niepodobną!... Wobec tej zbieraniny ludzi, śmiałość tylko dobry skutek zapewnia...
W chwili, kiedy to do ciebie mówię, towarzysze pochodni, wszyscy bez żadnego wyjątku, uważają mnie za niezwyciężonego, z przyczyny, że im się cały oddałem. Ani jeden nie wątpi o moich wysokich stosunkach, z jakiemi pochwaliłem się przed nimi. Wszyscy przysięgliby śmiało, że denuncyacya, zamiast mnie dosięgnąć, obróciłaby się jako broń śmiertelna przeciwko zdrajcy, i że nawet sam naczelnik policyi jest zapłacony za to, żeby zamykał w danym razie oczy. Miej tę samą ufność, co ja, kochana Janino, i wierzaj mi, że to, co zrobiłem, dobrze i z rozmysłem zrobiłem...
Słowa te zakończyły rozmowę.
Baron i cyganka stanęli na najwyższym stopniu schodów i weszli do buduaru.
Klapa się zamknęła. Dywan zajął dawne miejsce.
Otworzyli drzwi salonu.
Wierny rozkazowi Morales, z prawą ręką na rękojeści olbrzymiej szpady, czuwał przy samym progu.
— Dziękuję ci za wierną służbę, kochany markizie del Rio-Santo... odezwał się Luc, proszę jednakże, żebyś nie wydalał się z hotelu... Możesz mi być potrzebnym tej nocy...
— Bądź pewnym, kochany baronie, że mnie znajdziesz w każdej chwili przy bufecie, Caramba!... odpowiedział śmiejąc się cygan. Ale... dodał, jeżeli się nie mylę, goście się zaczynają zjeżdżać.
Nie mylił się w rzeczy samej.
Z uderzeniem jedenastej, kilka karet wtoczyło się w dziedziniec pałacowy, zajeżdżając kolejno przez peron uiluminowany.
— Rola królowej skończyła się, piękna Janino... powiedział Luc do Carmeny i wypada rozpocząć ci teraz obowiązki wielkiej damy i gospodyni domu... Chodź na spotkanie gości...
Luc miał zupełną racyę, gdy w rozmowie, jaką czytelnicy nasi może sobie przypominają, powiedział był do Carmeny:
— Przyjmować będę dwór i miasto, przyjaciółko moja, a najwyżej nawet postawione osoby, będą sobie za zaszczyt uważały zaproszenie moje, pomimo złowrogich wieści, krążących o hotelu Dyabelskim...
Ani jedna bo rzeczywiście nie znalazła się osoba, któraby nie przyjęła wezwania barona, a wielu nawet ze szlachty dobrze postawionych u dworu, starało się o wzięcie udziału w uroczystości, jaką zięć księcia de Simeuse wydawał.
Paryż też rozprawiał z niezmierną ciekawością o przeistoczeniu starego gmachu hotelowego, o filozoficznej odwadze nowego właściciela i o niezrównanych cudach, jakie w tak krótkim czasie potrafił tam zaprowadzić.
Od dwóch tygodni najbardziej światowi ludzie spotykali się słowy:
— Zobaczymy się w hotelu Dyabelskim... podobno będzie tam coś wspaniałego!...
O drugiej po północy zabawa wrzała życiem nadzwyczajnem.
Wspólnik wiedźmy i cyganka przyjmowali na swych salonach przedstawicieli najgłośniejszych rodów Francji.
Książęta kręcili się jak po Wersalu, markizów, vice-hrabiów, baronów trudnoby zliczyć było.
Bal był kostyumowy, maska często zastępowała przebranie, nie anonsowano więc wcale wchodzących na salony.
Malo ubrany cały w czarny aksamit; na szyi miał łańcuch srebrny, jako oznakę swej godności.
Odbierał w przedpokoju karty zaproszenia.
Kamerdyner zapisywał nazwiska przybywających, a lokaj podawał co kwadrans listę tę baronowi.
Ogromne apartamenty pozwalały unikać natłoku, chociaż liczba biesiadników bardzo znaczną była.
Dwa największe salony przeznaczono do tańców.
Salon do konwersacji i salon do gry znajdowały się zaraz obok.
W sali jadalnej, na bufetach wspaniale urządzonych, porozstawiane były arcydzieła sztuki gastronomicznej.
Moralesa przeważnie tu zastać było można w każdej chwili.
Tony orkiestry, złożonej z pierwszorzędnych artystów włoskich, rozbrzmiewały po całym hotelu harmonijnemi dźwięki, krótko mówiąc, bal i urządzenie godne było dostojników zebranych.
W salonie gry na stołach, pokrytych suknem zielonem, migotały stosy złota przy lancknechcie i faraonie.
Małe stoliki rozstawione były dla gier poważniejszych.
Baron de Kerjean miał honor zajmować miejsce w pośród dwóch szlachciców innych i pana de Sartines, głównego naczelnika policyi królewskiej.
Pan de Sartines, mający odegrać ważną rolę w dalszem naszem opowiadaniu, był bez zaprzeczenia jedną z ciekawszych figur ośmnastego stulecia...
Urodzony w r. 1729-ym, przeznaczony przez rodzinę do służby sądowej, przyjęty został do trybunału w r. 1752.
W r. 1755-ym, został naczelnikiem kryminalnym, w r. 1759-ym głównym naczelnikiem policyi po uwolnionym panu Berton.
W długim szeregu naczelników służby bezpieczeństwa, obdarzonych wybitnemi zdolnościami, pan de Sartines był bez zaprzeczenia najsławniejszym.
Jego wysoka postawa, twarz nacechowana godnością i chłodną powagą, spojrzenie pewne, przenikliwe, umiejące przybierać wyraz rozumnej dobroduszności, odpowiadały w zupełności wysokiej inteligencyi i stanowisku, jakie zajmował.
Z zasady pan de Sartines wolał uprzedzać przestępstwa, niż je karać.
Z konieczności musiał nieraz ostro się stawiać i musiał nieraz używać władzy, a jednakże potrafił mimo to zjednać sobie szacunek i co jeszcze rzadsze i trudniejsze, przyjaźń tych, co go otaczali.
W owej epoce prawie ogólnej demoralizacji, rozwiniętej w pełnym rozwoju, w najwyższych zwłaszcza klasach, co zwykłym bywa objawem, kiedy zły przykład idzie od tronu, starał się pan de Sartines unikać skandalów i ocalić honor rodzin rozumnem używaniem władzy, jaką dzierżył w ręku.
Powiększył i udokładnił ministeryum bezpieczeństwa publicznego, poprzyjmował wielu nowych tajnych agentów, ale w każdej okoliczności, sprawiedliwie i po ludzku postępował.
Dbał niezmiernie o zmniejszenie nadużyć szpiegostwa, instytucyi prawie koniecznej, ale niezmiernie trudnej do utrzymania w karbach właściwych.
Szpiegowanie pod jego kierunkiem było często jakby jasnowidzeniem.
Wybrani przezeń, a z właściwym mu taktem agenci, okazywali się z bardzo małemi wyjątkami ludźmi godnemi tego zaufania, jakiem ich obdarzał.
Był nieraz zapewne oszukanym i źle ostrzeżonym, ale zdarzało się to daleko rzadziej, niż za poprzedników jego i następców.
Rząd oddawał mu do dyspozycyi z bezgraniczną hojnością ten metal, który jest nerwem policyi — pieniądz.
Ludwik XV musiał być hojnym, żeby być logicznym, każdemu bowiem wiadomem było, że wymagał od pana de Sartines daleko więcej, aniżeli wymagał tego interes publiczny.
Podniecony temi wymaganiami, rozmiłował się naczelnik pulicyi w trudnych przedsięwzięciach, w nadzwyczajnych odkryciach, bo te świetnie uwydatniały jego przenikliwość i spryt jego agentów.
Krąży o nim z tego powodu tysiąc anegdotek, zanadto jednak są znane, ażeby je tutaj powtarzać.
Pozwolimy sobie przytoczyć dwie tylko, za autentyczność których poręczamy.
Sławny łotr, głośny na świat cały, napełniał w Wiedniu przestrachem wszystkie umysły, z powodu niezliczonej liczby nadzwyczaj śmiałych zbrodni.
Policya austryacka czuwała dniami i nocami, ale nic poradzić nie mogła.
Pewnego dnia naczelnik tej policyi przedstawił komu należało, że zbir, którego pobyt w Niemczech stał się stanowczo niemożebnym, uciekł do Francyi i schował się w Paryżu.
Były pewne wskazówki, które wątpić o tem nie pozwalały.
Minister policyi napisał zaraz do pana de Sartines, prosząc, ażeby zalecił zarządzić poszukiwania, przytrzymać co najprędzej niebezpiecznego ptaszka i odesłać do Wiednia pod silną eskortą. Rysopis zbója naturalnie dołączono.
Upłynęło kilka dni i pan de Sartines odpisał austryackiemu ministrowi co następuje:
„Nędznik, którego pan poszukujesz, nie opuścił granie Austryi. Znajduje się w Wiedniu i od miesiąca nie wyruszył ani na krok z tego miasta.
Mieszka na drugiem piętrze w domu pod numerem 14, na Judengasse, mieszkanie jego ma trzy okna wychodzące na ulicę. Pielęgnuje gwoździki czerwone i białe na jednem z tych okien... Spaceruje sobie co dzień po mieście z zupełną swobodą to w ubraniu węglarza, to znów roznoszącego wodę“.
Nie mamy potrzeby dodawać, że objaśnienia były najdokładniejsze, i że dzięki policyi francuzkiej rabuś został przytrzymany.
Druga niemniej ciekawa i niemniej oryginalna anegdota.
Pan de Sartines w wielkiej był przyjaźni z panem de Berandière, jednym z wybitniejszych sądowników w Lyonie. Kiedy raz zeszli się w Paryżu, wszczęła się między nimi dyskusya co do nieomylności policyi i jej wszystkowiedztwa.
— Przyznaję — mówił pan Berandière — że pańscy agenci wiedzą o wszystkiem, co im wiedzieć potrzeba i że węszą jak dobre psy gończe, ślady osobistości podejrzanych, ale utrzymuję stanowczo, że nic nie wiedzą o ludziach, niewdających się w politykę, lub sprawy. porządku publicznego...
— Ja utrzymuję przeciwnie... odrzekł na to pan Sartines.
— Przekonany jestem — ciągnął zapalając się sądownik — że nie należąc do kategoryi podejrzanych, o których przed chwilą wspomniałem, nie ściągam na siebie uwagi pańskiej policyi i że nie dowie się ona, jak żyję i co robię...:
— Mylisz się pan i to grubo...
— Powiadam panu, że wyjadę z Lionu, przybędę do Paryża, przesiedzę tu dni parę i pan nic nie będziesz wiedział o tem... dokończył pan de la Berandière.
Pan de Sartines uśmiechnął się ironicznie...
— Obstaję przy swojem — dodał prawnik — i zakład panu proponuję...
— Przyjmuję z całego serca... O wiele chcesz się pan założyć?...
— O dwieście luidorów, jeżeli łaska...
— Zgoda... rzecz zatem ułożona w zupełności.
Nazajutrz pan de la Berandière odjechał do Lyonu.
Upłynęło od tego czasu sześć miesięcy. Prawnik, jak się zdawało, zapomniał zupełnie o zakładzie. Naraz pewnego poranku zaczął się uskarżać na dreszcze i silny ból głowy, położył się do łóżka i kazał posłać po doktorów, którzy zadecydowali, że choroba jest bardzo poważną... Gorączka rozwijała się tak szybko, że na trzeci dzień uznano stan pacyenta za śmiertelny... Ta pseudo choroba była podstępem tylko do wygrania zakładu. Pan de Berandière, skoro tylko noc nadeszła, kazał zamknąć drzwi, nie przyjmować nikogo i nie uprzedziwszy nawet służącego swojego, wyszedł przebrany z domu, wziął konie pocztowe pod zmyślonem nazwiskiem i popędził do stolicy, wtenczas kiedy wszyscy myśleli, że dogorywa w łóżka.
Przyjechał bez przeszkody do wielkiego miasta około szóstej rano, po forsownej przez cały dzień i całą noc podróży. Wziął pokoik w podrzędnym hotelu na przedmieściu Świętego Antoniego, a że był bardzo zmęczony, spać się zaraz położył.
Gdy się obudził około jedenastej, znalazł na stole przy łóżku kopertę zapieczętowaną, na której wypisane było jego nazwisko i wszystkie tytuły...
Złamał pieczątkę i przeczytał ani mniej ani więcej, jeno zaproszenie na dziś na obiad do naczelnika policyi.
— No, powiedział sobie, kosztować mnie będzie wprawdzie ta zabawka dwieście luidorów, ale to wcale nie za drogo za tak przekonywający dowód, jak policya dzielnie jest zorganizowaną!...
Jeszcze słówko, a damy dostatecznie poznać naszym czytelnikom, najznakomitszego bez zaprzeczenia z ministrów Ludwika XV-go.
Pan Sartines przez cały czas rządów swoich, dbał o czystość i zdrowotność stolicy z taką niezmordowaną gorliwością, że zasłużył tem sobie na największe pochwały i najsłuszniejsze uznanie, on też zaprowadził wielkie ulepszenia w oświetleniu miasta, tak niedbałem i niedostatecznem przedtem.
Latarnie, jakiemi obdarzył Paryż, ustąpiły dopiero miejsca gazowi.
Masa zakładów wzorowych świadczyło o rozumnej jego miłości dobra publicznego.
On stworzył magazyny zbożowe, jemu się należy wdzięczność za bezpłatne szkoły rysunkowe dla rzemieślników.
Baron de Kerjean, jak powiedzieliśmy wyżej, grał razem z naczelnikiem policyi.
Pan de Sartines lubił tę zabawkę i grał dobrze i grubo, być może, że wygrywał z przyjemnością, ale faktem jest, że umiał przegrywać z godnością.
Dzisiejszego wieczoru miał wyjątkowe szczęście.
Każda lewa wyobrażała wartość dwudziestu pięciu luidorów, a miał już z dziesiątek takich lew na Kerjeanie.
Ten ostatni przyjmował swoje niepowodzenie z filozoficzną obojętnością i niezamąconym humorem.
Rozmawiano, jak się łatwo tego domyśleć przedewszystkiem o przestępstwach o których naczelnik policyi powinien wiedzieć najpierw i najdokładniej ze wszystkich.
Pan de Sartines rozwijał właśnie bardzo rozumnie ciekawą niezmiernie teoryę.
Utrzymywał mianowicie, że złoczyńcy tak samo, jak inni ludzie ulegają wpływowi mody, dziwnej i niewytłomaczonej, że ta moda popycha w danych chwilach do pewnych kategeryj zbrodni, jakie się w danym czasie powtarzały do nieskończoności i jakie stawały się coraz rzadszemi, skoro tylko moda przemijała.
— Jakaż zbrodnia jest obecnie w modzie?... zapytał Luc z uśmiechem.
— Fałszowanie monety... odpowiedział pan de Sartines.
— A! a!... zawołał baron, więc teraz panowie fałszerze zabrali się do dzieła!...
— Rywalizują między sobą pilnością i zręcznością i otrzymują zadziwiające rezultaty, któreby na podziw zasługiwały, gdyby nie zasługiwały na postronki i koła!...
— Więc panie naczelniku, fałszywe pieniądze ukazują się obecnie w Paryżu?...
— Miasto jest po prostu zalane niemi.
— Od jak dawna?...
— Od dwóch tygodni blizko. Potop ten coraz się bardziej powiększał... Bankierzy są przerażeni, przemysłowcy zarzucają mnie prośbami o powstrzymanie tego potoku, co grozi pochłonięciem wszystkiego.
— Że pan wkrótce zadosyć uczynisz tym prośbom, o tem nie można wątpić...
— Mam przynajmniej nadzieję...
— Jakąż monetę starają się najwięcej naśladować?... złotą czy srebrną?...
— Sztuki złote dwudziestocztero i czterdziestoośmio liwrowe z portretem władcy naszego, ukochanego Ludwika XV-go, z datą 1772-go roku, to jest roku bieżącego...
— I powiada pan naczelnik, że pieniądze dobrze są naśladowane?...
— Doskonale... stempel menniczny nie wybiłby ich dokładniej... Oh! ci fałszerze, to zręczni jacyś ludzie, a muszą mieć do rozporządzenia ogromne zbiory narzędzi!...
— Ależ waga?...
— Zupełnie taka sama, jak luidorów prawdziwych.
— Dźwięk?...
— Jednakowy...
— Pan naczelnik widział te falsyfikaty?... miał je pan w ręku?...
— Nawet w tej chwili mam przy sobie pięć czy sześć sztuk podrobionych... Ciekawyś pan je zobaczyć?...
— Co prawda, to nawet bardzo...
Pan de Sartines sięgnął do kieszeni i podał parę sztuk złota Kerjeanowi, a ten zaczął się im z nadzwyczajnem zajęciem przypatrywać.
Partya została na kilka minut przerwaną.
— Muszę przyznać, odezwał się Kerjean nareszcie, że nie potrafiłbym rozróżnić sztuk fałszywych od prawdziwych...
— Na oko to po prostu niepodobieństwo.
— No więc, jakże się można przekonać?...
— Silne uderzenie, naprzykład na kowadle młotem, rozbija te liczmany na piasek...
— To bardzo ciekawe doprawdy... Na nieszczęście, nie zawsze można mieć kowadło pod ręką, ażeby przeprowadzić próbę...
— Naturalnie, ale jest inny jeszcze sposób daleko prostszy, a równie pewny...
Czoło barona zmarszczyło się gwałtownie, zaledwie zdołał zapanować nad wzruszeniem, jakie go owładnęło i zapytał drżącym trochę głosem:
— A czy tego drugiego sposobu nie raczyłby nam wskazać pan naczelnik?...
— Dlaczego nie?... Mieszanina oto używana przez fałszerzy, topi się nadzwyczajnie łatwo... Dosyć jest dotknąć taki pieniądz do jakiegokolwiek płomienia, a zaraz się rozpłynie...
Zaledwie pan de Sartines skończył te słowa, Kerjean pochwycił jedną fałszywą monetę i przyłożył ją do świecy, nie zważając, że może sobie palce poparzyć.
Skutek był prawie natychmiastowy.
Metal stopił się jak ołów, przyczem jedna ognista kropla upadła na zielone sukno stolika.
— Widzi pan, zauważył pan de Sartines, że to dobry kamień probierczy, nie zdolny omylić nikogo...
Kerjean nic nie odpowiedział, zamyślił się tylko ponuro.
Partya, przerwana doświadczeniem barona, wkrótce została ukończoną.
Naczelnikowi policyi szczęście sprzyjało do ostatka, wygrał od barona około ośmiu tysięcy liwrów.
Przegraną zapłacił baron rulonami po pięćdziesiąt luidorów każdy.
Podczas kiedy dwaj inni gracze regulowali rachunki, pan de Sartines rozłamał jeden rulon i wydobytego luidora przytknął do ognia.
— A ba!... wykrzyknął nagle.
Kerjean pobladł nieznacznie.
Sztuka złota stopiła się tak łatwo, jak kawałek wosku.
Z drugim i trzecim luidorem stało się to samo.
— Doprawdy, że to dziwne... powiedział naczelnik policyi.
Kerjean nie stracił miny, na usta przywołał uśmiech swobodny.
— A więc, panie naczelniku, zalew daleko jest potężniejszy, aniżeli pan przed chwilą przypuszczał... Wierzę teraz, że trudno przewidzieć, gdzie się zatrzyma fatalnie wzbierający potok!...
— Zkąd pan baron masz to złoto?... zapytał pan de Sartines z badawczem spojrzeniem, którego nie mogą się pozbyć ci, co zwykli przeprowadzać badania.
— Złoto to, odpowiedział dobitnie baron, pochodzi z kasy dzierżawców narodowych, otrzymałem je dziś rano w zamian za papiery na okaziciela. Mam tego za sześćdziesiąt tysięcy franków... Bardzo się obawiam, czym nie zrobił niedobrego interesu, przyjmując za doskonałe papiery, bardziej niż wątpliwą monetę.
Baron mówił prawdę, bo rzeczywiście zmieniał bilety na złoto, tylko, że dobre złoto schował w bezpieczne miejsce, a zastąpił je wyrobem własnym, włożywszy go w te same rulony.
— Uspokój się, baronie, odrzekł naczelnik policyi, ale przyślij mi jutro te sześćdziesiąt tysięcy liwrów... Sprawdzi się każdą sztukę, a jeżeli zostałeś pan oszukany na całej sumie, jak na tych kilku sztukach, to wydam rozkaz, aby kasa zamieniła panu te pieniądze, kasyera zaś każe zaraz pod klucz schować... Niepodobna, ażeby nie był wspólnikiem zbrodni, jeżeli wydał tak wielką kwotę fałszywemi monetami...
Luc nie miał czasu podziękować panu de Sartines, bo w przyległym salonie zrobił się nagły tumult i jednocześnie kilku panów podbiegło powiadomić gospodarza, że pani baronowa zemdlała.
Luc zadrżał od stóp do głów.
Carmen, wiedział o tem doskonale, nie należała wcale do rzędu tych kobietek, które tracą przytomność z byle błahej przyczyny.
Posiadała silne nerwy i potężną wolę.
Cóż się tam zatem stało?...
Co się tam mogło stać takiego?...
Pozostawiliśmy Dagoberta i Bouton d’Ora w katakumbach, gdzie schronili się w chwili wtargnięcia barona Kerjeana do ich kryjówki.
Bandyci zrozumieli doskonale, iż nie mogli być odtąd bezpieczni w podziemiach Dyabelskiego hotelu i że czemprędzej potrzeba im sobie poszukać innego schronienia.
Rzeczywiście, na drugą zaraz noc, Luc ukazał się znowu w podziemiach z kilku dobrze uzbrojonemi ludźmi z pochodniami i przetrząsnął wszystkie zakręty skrypt jak najdokładniej.
Zwiedził nawet część katakumb, zajętą chwilowo przez Bouton d’Ora i Dagoberta; ale, że towarzysze barona z pewnym strachem i odrazą zachowywali się w tem smutnem przybytku śmierci, nie spostrzegli przeto bandytów ukrytych po za prawdziwą z kości ludzkich barykadą.
Nocny patrol oddalił się potem i niezadługo opuścił podziemia.
— Mój kumie, szepnął karzeł do olbrzyma, skoro tylko znikło światło pochodni, już tu niczego dobrego spodziewać się nie możemy, trzeba się zatem wynosić.
— Tak... Ale gdzie pójdziemy?... zajęczał Bouton d’Or.
— Toć znajdziemy przecie jakieś legowisko... Mam już nawet coś na widoku...
— To dobrze... A co zrobimy z rannym?...
— Zabierzemy go ze sobą... Jest mu coraz lepiej i za dwa dni będzie mówił... Za jaki tydzień, chwytniemy wykup pokaźny i wypuścimy na wolność...
— Niech i tak będzie!... Idź naprzód, Dagobercie, ja zabiorę na plecy szlachcica...
W pół godziny później, karzeł i olbrzym wyszli z podziemia, a dla uniknięcia jakiekogokolwiek niepożądanego spotkania, przesuwali się polami, przez płaszczyznę Montrouge.
Na końcu poprzerzynanej głębokiemi bruzdami drogi, na której koła ciężkich wozów, zapadały po osie, znajdowała się w owej epoce, zapuszczona od lat kilku rudera.
Rudera ta, składająca się z jednej jedynej stancyi bez podłogi, zamieszkałą była przez starego kamieniarza, którego jedyną przyjemnością było upić się raz na tydzień porządnie samemu.
Pewnego poranku, kamieniarz ten nie przyszedł, jak zwykle, do kopalni,
— Pijany!... mówili towarzysze pracy.
— Nie jego dzień dzisiaj przecie... dodawali inni.
— Może zmienił dzień właśnie... toć każdy dobry na uczczenie butelki...
I nazajutrz, i dni następnych kamieniarz się jednak nie pokazał.
Przypuszczano, że stary może zachorował, albo może umarł i udano się do niego.
Przybyłych uderzył widok straszliwy.
Kamieniarz został zamordowany w swojem łóżku, z okropnem barbarzyństwem.
Porąbano go na kawałki siekierą.
Ponieważ nieszczęśliwy nie posiadał ani grosza i ponieważ nie wiedziano, ażeby miał jakiego nieprzyjaciela, gubiono się w domysłach, co mogło spowodować tę okrutną zbrodnię niewykrytą naturalnie.
Od tego wypadku nikt nie chciał mieszkać w ruderze, a była tak nędzną, że nikomu ani na myśl nie przyszło, iżby ją rozebrać na materyał.
Chłopi usiłowali ją po parę razy podpalić, ale zdawało się, że ogień nie chce tknąć tego przeklętego mieszkania.
Płomienie gasły, nie zrobiwszy innej szkody, jak tylko osmaliwszy ściany.
Dagobert znał ruderę, o jakiej mowa, i do niej przyprowadził Bouton-d’Ora.
Olbrzym poszedł skraść parę snopków słomy w poblizkiej stodole i gdy ją przyniósł, urządził trzy posłania i instalacya została dopełnioną.
Zgodnie z tem, co utrzymywał karzeł, którego zdolności medyczne mieliśmy sposobność ocenić, rekonwalescencya Renégo szybko postępowała.
Na trzeci dzień po przeprowadzeniu się bandytów do nowego mieszkania, markiz po spokojnie przespanej nocy, otworzył oczy.
Powiódł do okoła wzrokiem ździwionym, ale już zupełnie przytomnym i szepnął głosem osłabionym.
— Gdzie ja jestem?...
Dagobert zbliżył się do chorego.
— Że nie jesteś w pałacu, mój szlachcicu, to z pewnością już przekonałeś się o tem, jesteś jednak w towarzystwie poczciwych chłopaków, którym się należy wdzięczność za to, że cię przyprowadzili do życia.
Gdyby nie oni, oddawna byłbyś już na tamtym świecie...
René przymknął oczy, bo raziło go jasne dzienne światło.
Silił się zebrać myśli, aby coś sobie przypomnieć.
Wkrótce też przypomniał sobie ostatnie wypadki w jakich brał udział i zakończenie pojedynku przy ulicy Tombe-Issoie.
Nie mógł jednak zdać sobie sprawy, wiele upłynęło czasu od tego pojedynku.
— Przypominam sobie... szeptał, że baron de Kerjean mnie uderzył i zdawało mi się, że umieram.
— Nie wiem, czy pański przeciwnik nazywał się baron de Kerjean... odrzekł Dagobert, ale wiem, że pana kazał poprostu łotrom jakimś zamordować...
— Zamordować?... powtórzył René.
— Zamordować jak najdoskonalej... Miał był na rozkazy dwóch siepaczy, ci napadli pana z tyłu, na wyraźny znak pryncypała.
Słuchając tych słów, pan de Rieux przypomniał sobie nagle, straszne twarze Moralesa i Coqnelicota, pochylone nad nim, w chwili, gdy mu się zdawało, że dusza zeń ulata.
— Tak, tak, prawda... zdaje mi się, że jeszcze widzę tych morderców... Czy to wczoraj było...
— Przed dwoma tygodniami z górą... mój szlachcicu...
René spojrzał na Dagoberta ździwiony.
— Tak... tak... mój obywatelu... zapewniam...
— A cóż się działo zemną przez te dwa tygodnie?...
— Zabraliśmy pana do siebie i pielęgnowali po rodzicielsku prawdziwie, trzymaliśmy cię jak w wacie i przyszedłeś do zdrowia... rany już się pogoiły...
— Co?.. wykrzyknął René, wyście to uczynili dla obcego wam zupełnie człowieka?... O jesteście najlepszymi, najszlachetniejszymi z ludzi!...
Bouton d’Or skrzywił się znacząco.
Dagobert odpowiedział z uśmiechem:
— Pochlebia nam pan, szanowny panie. Nie jesteśmy istotami tak doskonałemi, za jakie nas pan uważa, ale to pewna, że mamy dobre serca, że obchodziliśmy się z panem jak matka z synem.
— Więc... mówił René, od piętnastu dni wy czuwacie nademną?...
— Po całych dniach i nocach... szanowny panie...
— Winienem wam wdzięczność bez granic!...
— Przyznajemy to najchętniej...
— I dam wam dowód tej wdzięczności mojej...
— Liczymy na to... Niewdzięczność jest występkiem brzydkim...,
— Co mogę dla was uczynić?... powiedzcie.
— Bardzo wiele możesz!... szlachcicu.
— Nie jesteście bogaci zapewne?...
— Job na swoim, z przeproszeniem, śmietniku bogaczem był wobec nas.
— Biedni ludzie!... szeptał René. A więc ja jestem bogaty... bardzo nawet bogaty....
Dagobert i Bouton d’Or zamienili tryumfujące spojrzenia.,
— Chcę być narzędziem waszego szczęścia... ciągnął pan de Rieux, chcę godnie wynagrodzić wasze względem mnie postępowanie... ale najprzód proszę, podajcie mi moje ubranie, to, co wisi tam na ścianie...
— Pańskie ubranie!... wykrzyknął Dagobert, co też panu do głowy przychodził... co pan z nim myślisz zrobić?... Daleko pan jesteś jeszcze słabszym, aniżeli ci się zdaje, nie doszedłbyś do drzwi nawet...
— Nie myślę się wcale ubierać... odrzekł René, chcę po prostu wyjąć z kieszeni woreczek, w którym jest kilka sztuk złota...
— O!... odrzekł Dagobert, woreczka niema już w pańskiej kieszeni...
— A gdzież się podział?...
— Zupełnie już pusty... Co chcesz mój szlachcicu!... lekarstwa drogo kosztują... a my za biedni na to, ażeby je za swoje kupować... Czyśmy nie dobrze zrobili?...
— Gdzież tam... odparł René, zrobiliście bardzo dobrze... uprzedziliście mój zamiar...
— Liczyliśmy, że ten woreczek będzie na pewno małą tylko zaliczką na wdzięczność tak bogatego i szlachetnego pana...
Pan de Rieux baczniej się przypatrzył nieznanym postaciom Dagoberta i Bouton d’Ora i odgadł, że się znajduje w obecności ludzi, dla których ocalenie jego miało się stać korzystną spekulacyą.
Mało go to obchodziło zupełnie, szczęśliwym był, że żyje, bo był zemsty spragniony; nie dbał też o to, jak drogo będzie kosztować przysługa, którą mu wyświadczono.
— Dobrze, że liczyliście na mnie, proszę tylko naznaczcie sami sumę, jaką wam dłużny jestem. Jakakolwiek będzie, bądźcie pewni, że naprzód ją akceptuję...
— Oto prawdziwie szlachetne słowa!... zawołał rozpromieniony Dagobert.
— Rzetelnie, godny pan!... mruknął Bouton d’Or.
A głośno zapytał:
— Czy bez urazy, nie jesteś pan przypadkiem jednym z przyjaciół księcia Guemenée?...
— Znam bardzo dobrze księcia... odpowiedział René, ale dla czego chcecie wiedzieć o tem?...
— Czy nie przyjeżdżał pan na polowania w lasach książęcych w Poitou?... ciągnął Bonton d’Or, nie odpowiadając na pytanie Renégo.
— Przyjeżdżałem... dosyć często nawet...
— A więc nic dziwnego, że mi się ciągle zdawało, iż ja znam osobę pańską... Teraz doskonale sobie nawet nazwisko przypominam... Pan jesteś markiz de Rieux...
— Rzeczywiście... odrzekł René ździwiony do najwyższego stopnia, ale jakimże to sposobem?...
— Jakim sposobem?... wiem, kto pan jesteś i jak się nazywasz, dokończył olbrzym. To rzecz prosta i naturalna... służyłem przy psiarni księcia... a chyba musiał pan nawet słyszeć o mnie... Jestem Bouton d’Or, głośny i sławny Bouton d’Or... Dosyć narobiłem w tamtych stronach hałasu... wystąpili przeciwko mnie we dwa tysiące, a i tak mi nic nie zrobili...
Pan de Rieux zadrżał pomimowoli na wspomnienie krwawych czynów, człowieka, którego miał przed oczami.
Wiedział, że ten jego opiekun należał do morderców najgorszego rodzaju.
Olbrzym spostrzegł, jakie zrobił wrażenie.
— Czy pan się mnie boi?... zapytał gburowato...
— Ja się nikogo i niczego nie boję... odparł dumnie René. A zresztą, ocaliłeś mi życie, jakżebym mógł się ciebie obawiać?...
— Bardzo słusznie powiedziane... a jednakże pobladłeś pan i nie wyglądasz już jak przedtem...
Pan de Rieux chciał odpowiedzieć, ale niepodobna mu było słowa przemówić.
Zaćmiło mu się w oczach, poczuł, jakby mu serce bić przestało.
— Za dużo pozwoliliśmy mu mówić... odezwał się żywo Dagobert, omdlał ze zmęczenia... Powinienem był to przewidzieć.
— Niema jednak niebezpieczeństwa, wszak prawda?... zapytał Bouton-d’Or zaniepokojony.
— Żadnego a żadnego... oświadczył Dagobert, podaj no flaszkę z wódką.
— Oto jest...
Karzeł wlał kilka kropel w usta Renégo.
Ożywiło go to odrazu i chciał się unieść.
— Nie ruszaj się pan, bardzo proszę!... wykrzyknął Dagobert. Znam się trochę na medycynie i musisz pan stosować się do tego, co ci zalecam. Za kilka dni będziesz pan już na nogach, ale dzisiaj proszę zachować się spokojnie... Porozmawiamy jutro...
René posłuszny był jak dziecko, opuścił głowę na pęk słomy, służącej za poduszkę i zasnął głęboko.
— A co?... miałem nos, wróżąc ci kurkę o złotych jajach?.. zapytał Dagobert towarzysza. Szlachcic do zgody, jak ryba do wody, dostaniemy wszystko, co nam się podoba.
— Przyznaję, ale wiele mamy zażądać za to?... W tej chwili kwestya to najważniejsza...
Zaczęli szeptać pocichu, układając się o wysokość okupu od markiza de Rieux.
Po długiej i chwilami bardzo ożywionej dyskusyi, oznaczono go na dwadzieścia tysięcy liwrów...
Bouton-d’Or oświadczył otwarcie, że suma ta wydaje mu się za małą, w stosunku do ogromnej fortuny szlachcica, Dagobert jednak dał do zrozumienia wspólnikowi, iż lepiej poprzestać na mniejszem, a zaskarbić sobie łaski pana de Rieux, bo protekcya takiego pana może się stać dla nich zbawienną.
Bouton-d’Or dał się tym argumentom przekonać.
Nazajutrz po przebudzeniu, René poczuł, że mu daleko lepiej.
Posilił się trochę, wypił pół szklanki czystego wina i mógł już przejść kilka kroków.
— Panie markizie... rzekł Dagobert, jesteś pan już zdrów zupełnie, i zdaje mi się, że za trzy lub cztery dni, będziesz mógł nas opuścić. Pomówmy zatem trochę o naszych interesach... Ponieważ oto podobało się panu pozostawić nam oznaczenie wynagrodzenia za naszę troskliwość i leczenie pana, oznaczyliśmy je na dwadzieścia tysięcy liwrów... Czy to żądanie umiarkowane?... Jak pan myśli?...
— Myślę, że nie jest wcale a wcale wygórowanem...
— Więc pan przystaje?...
— W zupełności...
— Do pioruna!..,. mruknął pod nosem Bouton d’Or, zażądaliśmy za mało!... Byłby dał trzydzieści, a nawet czterdzieści tysięcy liwrów z tą samą napewno łatwością... Rujnuje mnie doprawdy ten nędznik Dagobert!...
— Doskonale, panie markizie... ciągnął dalej karzeł, pozostaje nam tylko zapytać, kiedy nam pan pragnie uiścić się z długu?...
— Złożę go w wasze ręce, gdy tylko będę się mógł udać do Paryża...
Dagobert podrapał się w ucho z miną niezdecydowaną.
— Panie markizie... rzekł nie bez pewnego zakłopotania, wierzymy w zupełności pańskiemu słowu, ale... dalekoby nam było przyjemniej, pan to przecie dobrze rozumie, odebrać tę sumkę teraz, kiedy mamy szczęście mieć pana u siebie...
Słowa powyższe zdradzały tak widoczne powątpiewanie w zapewnienie szlacheckie, że René gwałtownie zmienił się na twarzy, i że krew mu uderzyła do głowy; ale położenie nakazywało mu ogromną ostrożność.
Rozumiał to i zapanował zaraz nad sobą.
— Dobrze... rzekł. Podpiszę wam w każdej chwili przekaz na dwadzieścia tysięcy liwrów, płatny u notaryusza, trzymającego fundusze moje w swojej kasie.
— Czy pewnym jesteś, panie markizie, że notaryusz zna pański podpis?...
— To nie ulega żadnej wątpliwości... Nie ukrywam jednak przed wami, że będzie mocno ździwiony, zobaczywszy przekaz podobny w waszych rękach, że będzie prawdopodobnie chciał dowiedzieć się, zkąd go macie, i że was będzie długo i szczegółowo wypytywał...
— Tak... tak... potaknął Dagobert, to bardzo być może... notaryusz może podejrzywać, czyśmy nie skradli tego kawałka papieru, albo czy nie sfałszowaliśmy podpisu pańskiego... Niech mnie dyabli porwą, czybym wiedział, co mu odpowiedzieć w takim razie, chociażbyśmy bowiem opowiedzieli całą prawdę, nie uwierzyłby ani w jedno nasze słowo, i zamiast nam wypłacić pieniądze, kazałby przytrzymać nas... to jasne i pewne... Jakże więc zrobić?...
— Nie wiem... odrzekł René, szukajcie sami sposobu.
Dagobert pochwycił Bouton-d’Ora za pasek skórzanego ubrania, pociągnął go w kąt izby i długo się z nim naradzał po cichu.
Powrócił następnie do pana de Rieux i powiedział:
— Panie markizie, daj nam pan słowo honoru, że nam przyniesiesz o umówionej godzinie te dwadzieścia tysięcy liwrów w miejsce, w które wskażemy... przysięgnij nam, że nie powiesz nikomu w świecie ani słowa o stosunkach, jakie miałeś z nami, a pozwolimy ci oddalić się, jak tylko będziesz miał dosyć na to siły.
— Daję wam słowo, jakiego żądacie... odrzekł René, daję je wam i jako katolik, i jako szlachcic.
— Zgoda!... poprzestajemy na tem przyrzeczeniu szlachetnego pana, który nam biedakom zawdzięcza życie...
— Wasze zaufanie zostanie wynagrodzone... odpowiedział René, macie prawo do mojej wdzięczności... i bądźcie pewni, że nie okażę się niewdzięcznym...
Na trzeci dzień po tej rozmowie, René czuł dosyć siły na to, aby się udać do Paryża...
— Naznaczcie mi spotkanie na dziś wieczór... rzekł dokończając ubrania, bo dziś wieczór będę miał dla was pieniądze...
— Panie markizie... zapytał Dagobert, czy pan niema obawy stawić się w dzielnicy Luksemburgskiej?...
— Żadnej.
— Czy pan zna ulicę Tombe-Issoire?...
— Doskonałe.
— Czy pan potrafi odnaleźć tę małą furtkę w murze, po za którym odbywał się pojedynek?...
— Nic łatwiejszego, furtka, jak sobie przypominam, jest na lewo w samym środku tegoż muru...
— Tak, tak, właśnie. A więc, panie markizie, ja i Bouton-d’Or będziemy czekali pana punkt o dziesiątej na wprost tej furtki...
Odrazu pan nas nie zobaczy, ale się pokażemy, skoro pan tylko dojdzie do tego miejsca...
Stawię się punktualnie...
— Niech pan markiz nie zapomina, że ma być sam jeden tylko... Jeżeliby kto panu towarzyszył, albo szedł za panem, musimy to uznać za podstęp...
— Sam jeden przybędę...
— Jeżeli się pan obawia, ażebyśmy nie wprowadzili go w jaką zasadzkę, może się pan od stóp do głów uzbroić...
— A to po co?... Powiedziałem już wam, że się niczego nie obawiam...
— Więc o dziesiątej, panie markizie...
— O dziesiątej...
René bardzo blady i osłabiony jeszcze, opuścił ruderę płaszczyzny Montrouge i pociągnął ku Paryżowi, do którego miał około ćwierć mili tylko.
Z pewną trudnością przebył tę krótką przestrzeń, bo nogi uginały się pod nim, bo mu w uszach szumiało, bo zimny pot wystąpił na czoło i skronie.
Jednakże w miarę jak szedł, osłabienie ustępowało i doszedł nareszcie bez żadnego wypadku do rogatki l’Enfer.
Tu wziął dorożkę i kazał się zawieźć na ulicę Pas-de-la-Mule do pana Boumin, notarynusza, którego już znamy.
Pan Boumin aż krzyknął, zobaczywszy swojego klijenta.
— I cóż?... zapytał René, czy kochany pan mnie nie poznaje?... Tak mi się pan przypatruje, jakbym z tamtego świata powracał...
— Bo też, pan markiz, zupełnie na to wygląda... odpowiedział pan Boumin.
René zbliżył się do lustra wiszącego w gabinecie notaryusza, i zrozumiał jego ździwienie.
Lustro nie było znane w chałupie w Montrouge, pan de Rieux nie mógł tam widzieć, jaka zmiana zaszła w jego osobie przez ubiegłe trzy tygodnie.
Przeraził się sam siebie.
Chudym był, jak Morales, twarz mu wybladła, oczy zapadły i podsiniały, słowem zmieniony był do niepoznania.
— Byłem bardzo chory, kochany notaryuszu, powiedział, walczyłem pomiędzy życiem a śmiercią, a nawet skazany już byłem przez doktorów...
— Szczęście, że pan markiz wyzdrowiał!... wykrzyknął z radością pan Boumin i dodał: Ośmielę się zapytać, czemu mam przypisać honor wizyty pańskiej?...
— Przychodzę po pieniądze, kochany panie.
— Kasa moja stoi do rozporządzenia pana markiza...
René kazał sobie wypłacić sumę daleko większą, aniżeli ta, jakiej potrzebował na wieczór, wydał pokwitowanie, a następnie z pewnem wahaniem zdecydował się przystąpić do rzeczy, która mu wielką przykrość sprawiała.
Ale wolał najboleśniejszą prawdę, niż męczącą niepewność.
— Kochany notaryuszu, zaczął, znanem jest panu zapewne wszystko, co ważniejszego stało się w Paryżu?...
— O, ja zawsze jestem dobrze o wszystkiem powiadomiony...
— Zapewne więc będziesz mi pan mógł powiedzieć, ciągnął René drżącym głosem, czy małżeństwo córki książąt de Simeuse jest już faktem spełnionym?...
— Ślub odbył się przed dwoma tygodniami, odrzekł żywo notaryusz. Szczęśliwy małżonek panny Janiny, pan baron de Kerjean, młodzieniec bardzo dystyngowany, którego pan markiz musi znać zapewne, został także klijentem moim i to w okolicznościach najdziwaczniejszych...
Przybity straszną nowiną, jaką posłyszał, René, pomimo, że był na nią przygotowany, musiał walczyć sam ze sobą, ażeby utrzymać pozorny spokój, aby nie zdradzić boleści swej przed notaryuszem.
Rzucił się na krzesło, ocierając zimny pot z twarzy i machinalnie powtórzył ostatnie słowa pana Boumin.
— Tak, panie markizie, ciągnął notaryusz, w okolicznościach nader dziwnych, sam pan to zaraz osądzi.
I opowiedział ze wszelkiemi szczegółami, wizytę barona de Kerjean, oraz nabycie przez tegoż hotelu Dyabelskiego.
— Nie prawda, panie markizie, dodał, kończąc p. Boumin, że to dziwna fantazya, że nie każdemu podobna myśl przyszłaby do głowy?...
René skłonił się potwierdzająco.
Pan Boumin prawił dalej:
— Powiadają, że baron de Kerjean łoży ogromne sumy, aby urządzić z tego hotelu najpiękniejszą rezydencyę w Paryżu!... Utrzymują nawet, że zaraz po ukończeniu robót, a nastąpi to niezadługo, zainauguruje się tam świetnym balem, jakiego jeszcze nigdy w mieście nie widziano... Pan markiz zostanie także zapewne zaproszony...
René nie miał się już o co więcej dowiadywać, pożegnał zatem notaryusza, wsiadł do czekającej na niego dorożki i wydał rozkaz woźnicy, ażeby jechał ulicami najmniej uczęszczanemi, a zatrzymał się przed domem, gdzie zobaczy wywieszoną kartą, że to dom umeblowany i do wynajęcia.
Po godzinie wolnej jazdy, dorożka się zatrzymała.
Stangret zeszedł z kozła, przybliżył się do drzwiczek i powiedział:
— Obywatelu!... znalazłem, jak się zdaje, co ci potrzeba...
— Gdzie jesteśmy?... zapytał René.
— Na ulicy Corisaie.
René wysiadł z dorożki i spostrzegł po lewej stronie, po za sztachetami, aleję wysadzoną lipami, których gałęzie teraz ogołocone, w lecie musiały stanowić przyjemne sklepienie z zieleni.
Na karcie wywieszonej na sztachetach przy dzwonku od furtki, wypisane było:
Pawilon umeblowany z ogrodem, do wynajęcia każdego czasu. — Proszę mocno dzwonić!...
Nie można było sobie wyobrazić nic bardziej odosobnionego w Paryżu.
Na prawo i na lewo sztachet, ciągnęły się długie mury, otaczające obszerne ogrody.
Na przeciw nie było żadnego domu.
Pan de Rieux, stosując się do tego, co było napisane na karcie, pociągnął silnie za rączkę od dzwonka, który się słabo odezwał w głębi.
Upłynęło kilka sekund, gdy starzec ubrany w starą liberyę z poczerniałemi galonami, przeszedłszy aleje powolnym krokiem, zapytał:
— Czy pan życzy sobie zobaczyć pawilon?...
— Tak, odpowiedział René.
Starzec otworzył bramę wielkim kluczem i wprowadził pana de Rieux do ogrodu.
Mury pawilonu były całe pokryte gęstym bluszczem.
Mały ogródek dobrze utrzymany, wyglądał bardzo smutnie.
Pawilon zbudowany z kamienia i cegły, składał się tylko z parteru i pierwszego piętra.
Wewnątrz, szare, wypłowiałe obicia i meble z czasów Ludwika XIII-go.
Jakiś zapach minionej epoki czuć było w pokoju.
René mógł cały Paryż objechać, a nie znalazłby nic równie odpowiedniego z jego obecnem położeniem i usposobieniem umysłu.
Przypadek lepiej mu posłużył, niż najlepsze poszukiwania.
— Jaka cena wynajmu tego domu?... zapytał.
— Ośmset luidorów rocznie... płacone w dwóch ratach z góry.
— Oto należność za rok cały i dla pana dwa luidory. Jakże się nazywa właściciel tego domu?...
Starzec wymienił jakieś nazwisko nieznane, napisał pokwitowanie i oddał klucze panu de Rieux.
Zmordowany, usiadł on na staroświeckim rzeźbionym fotelu, w małym saloniku na parterze i zadumał się głęboko.
— Niestety!... mówił sobie z goryczą, wszystko ostatecznie skończone!... Ta, którą kochałem i którą kocham nad życie, nie istnieje już dla mnie... Należy do człowieka niegodnego jej, do łotra, którego nie mogę nawet demaskować, bo hańba barona Kerjeana dosiągnęłaby córki Simeusów!... Obecna egzystencya moja ma jeden cel tylko na świecie:
czuwać w cieniu, po cichu, nad byłą moją narzeczoną, bo zagraża jej nieustanne niebezpieczeństwo, bo nędznik, jej mąż, zdolny jest do wszelkiej zbrodni!.. Nic mnie nie odwróci od tego celu, spełnię powinność moję do końca... Przysięgam, że będę miał jeszcze sposobność bronić mego życia od morderców barona Kerjeana!...
René byłby długo zapewne jeszcze siedział pogrążony w myślach tych ponurych, gdyby go nie wyrwały były z zadumy kroki czyjeś w ogrodzie.
Wyszedł z pawilonu i spotkał starego sługę, od którego wynajął pawilon.
— Czego sobie życzysz, przyjacielu?... zapytał starca.
— Przyszło mi na myśl — odpowiedział weteran — że może pan dopiero co przyjechał do Paryża i nie miał czasu urządzić się jeszcze... Może więc przydam się na co... Mój pan wyjechał i nie tak prędko powróci, mogę więc rozporządzać swoim czasem... Stary jestem i niedołężny, ale potrafię jeszcze zrobić co trzeba, a spełnię wszystko sumiennie...
Całe życie byłem lokajem i znam się trochę także na kuchni...
— Jak się nazywasz, przyjacielu?...
— Mateusz, do usług pańskich...
— A więc Mateuszu, przyjmuję chętnie twoję propozycyę i powiem nawet, żeś mnie wybawił z wielkiego kłopotu... Będziesz mi usługiwał, będziesz mi przyrządzał posiłek... Zadawalam się byle czem... Oto masz dziesięć luidorów na pierwsze wydatki... a przynieś, proszę cię, przedewszystkiem wszystko, co potrzebne do pisania... Zapłać także i odpraw dorożkę, czekającą przed bramą.
Stary sługa wyszedł i powrócił wkrótce z papierem, piórami, atramentem, lakiem etc.
— Biurko jest w sypialnym pokoju — powiedział. — A o której godzinie każe pan podać obiad?...
— O szóstej!...
— Może pan liczyć na moję punktualność...
René wszedł na pierwsze piętro, zasiadł przed biurkiem w sypialnym pokoju i napisał do kamerdynera swojego, człowieka zaufanego, na którego liczyć mógł w zupełności, aby przybył do Paryża pod wskazany mu adres. Nadmienił przytem, żeby tego adresu nie zdradził nikomu, i ażeby przywiózł ze sobą parę waliz z bielizną i garderobą.
Mateusz odniósł list na pocztę, następnie zaś zabrał się do rozpalenia ognia.
Dzień przeszedł. Około wpół do dziewiątej pan de Rieux włożył do kieszeni dwadzieścia tysięcy liwrów w złocie, posłał po karetę i kazał się zawieżć do najsławniejszego w tej epoce składu broni przy ulicy Świętego Antoniego. Kupił tam elegancką mocną szpadę i dwa małe pistolety, które przy nim nabito, poczem wsiadł znowu do karety i pojechał, kazał się stangretowi zatrzymać w pobliżu miejsca, naznaczonego na schadzkę z Dagobertem i Bouton d’Orem.
Przybył za wcześnie — zatrzymał się zatem w karecie i dopiero gdy dziesiąta wybiła na zegarze Luksemburskim, wysiadł i wszedł na ulicę Tombe-Issoire.
Czarne chmury zakrywały księżyc, ulica pogrążona była w ciemności.
Pan de Rieux szedł wolno, żeby się nie potknąć o bruk nierówny. Szedł koło muru, otaczającego pustkę i doszedł do małej furtki, przez którą przechodził z baronem Kerjeanem.
Uważając za zbyteczne iść dalej, przystanął, a że był zmęczony, oparł się o mur trochę.
Upłynęło kilka minut.
Renégo zaczęła już dziwić niepunktualność bandytów, gdy na raz jakiś głos przytłumiony, jakby dochodzący z góry, zapytał:
— A... jest pan markiz?...
René podniósł głowę i zobaczył rysującą się w ciemości czarną postać, siedzącą na murze. Poznał głos Dagoberta i odpowiedział:
— Tak, to ja... ten sam, na którego czekacie.
— Bouton d’Or, otwórz drzwi — powiedział karzeł. Pan markiz raczy wejść, daleko nam będzie dogodniej tutaj, niż na ulicy...
René posłyszał, jak zgrzytnęły zawiasy, zawahał się instynktownie, czy przestąpić próg i oddać się na łaskę dwóch nędzników, ale zapanował nad sobą i wszedł śmiało.
Drzwi zaraz zamknięto.
Dagobert opuścił stanowisko, jakie zajmował i znalazł się obok Renégo i olbrzyma.
— Panie markizie, rzekł, wiedziałem, że słowo takiego, jak pan szlachcica, to święte słowo... Tak samo, jak ja i Bouton d’Or zaufał panu zupełnie.. Przyniósł pan zapewne pieniądze...
— Naturalnie... odrzekł René, ale noc taka ciemna... jakże ich porachujecie?...
— Rachować po panu markizie! cóż znowu... niezdolni jesteśmy do czegoś podobnego... Jest dwadzieścia rulonów zapewne?... dziesięć dla mojego kuma i dziesięć dla mnie... Doskonale!... dziękujemy panu z całego serca... Teraz pozwoli pan markiz dać sobie dobrą radę... Czuwaj pan nad sobą, a kiedy będziesz się pan bił w pojedynku, nie dajże się mordować, bo nas tam zapewne nie będzie, ażeby pana zabrać do siebie i kurować w podziemiach Dyabelskiego hotelu...
René zadrżał.
Słowa Dagoberta przypomniały mu, że już słyszał od pana Boumin o nabyciu tego hotelu przez męża Janiny de Simeuse.
— Hotel Dyabelski?... powtórzył.
— Ależ tak, tam była nasza siedziba, aleśmy zostali z niej wyrzuceni zeszłego tygodnia, przez łotra, z którym się pan spotykałeś na szpady, w tem samem miejscu, gdzie się znajdujemy...
— Przez barona de Kerjean?...
— Przez niego samego.
— Baron kupił ten hotel... Czy nie słyszeliście o tem?...
— Doprawdy, że nie!... odrzekł, śmiejąc się Dagobert. Więc pan we własnym domu swego mordercy znalazłeś schronienie!... A to prawdziwie ciekawe i oryginalne!...
— Chcecie mi oddać pewną przysługę?... zapytał pan de Rieux.
— Czyż pan markiz może wątpić o tem?...
— No... więc zróbcie, czegoście dotąd nie zrobili... Objaśnijcie mnie, co się stało po tem, gdy upadłem napadnięty przez siepaczy Kerjeana i gdyście mnie do siebie zabrali?...
Dagobert opowiedział w krótkości to, co czytelnicy nasi już wiedzą.
Tajemnicze podziemia najbardziej uderzyły Renégo, przeczuwał, że jakieś szatańskie dzieło miało się dokonać w tych kryptach, do których Kerjean ciągle, jak zły duch, powracał.
— Jak się tu dowiedzieć o tem?... szepnął.
— Szal... przerwał żywo karzeł.
W tej chwili wszyscy trzej posłyszeli lekki szmer, furtka się otworzyła i zaraz zamknęła z powrotem, a jakieś cienie przesunęły się i przyciszone kroki dały się słyszeć na stwardniałej ziemi.
Serce Renégo zabiło gwałtownie, oczy siliły się napróżno przebić ciemności.
Nagle, na sekundę chmury się rozsunęły, a blade światło księżyca pozwoliło panu de Rieux, dojrzeć czarne sylwetki kilku ludzi, którzy zaraz zniknęli za cyprysami.
René zwrócił się do Dagoberta:
— Gdzie idą ci ludzie?...
— Do cysterny, odpowiedział karzeł, a ztamtąd dostaną się do podziemi...
— Sądzicie, że należą oni do barona de Kerjeana?...
— Przysiągłbym na to.
— A dla czegóż przez dom nie przechodzą?...
Dagobert wzruszył ramionami.
— Trzeba się o to nie mnie, lecz właściciela zapytać.
— Milczenie!... szepnął Bouton d’Or, posiadający słuch nadzwyczaj bystry, ktoś idzie przez ulicę... ktoś się zbliża... zatrzymuje...
Olbrzym miał racyę, furtka otworzyła się po raz drugi i liczniejsza znowu gromadka skierowała się w stronę cysterny.
Kiedy ucichł odgłos ich kroków, René powiedział do Dagoberta i Bouton d’Ora: —
— Uważajcie dobrze obadwaj, bo będę mówił o rzeczy nader dla was ważnej...
— Słuchamy z całą uwagą, panie markizie... odpowiedział karzeł.
René zaczął:
— Oddaliście mi największą przysługę, jaką jeden człowiek może wyświadczyć drugiemu, boście mi uratowali życie, i jestem też dłużnikiem waszym, lubo przed chwilą skwitowaliście mnie zupełnie...
— Coś dobrze się zaczyna... pomyślał olbrzym, węszący nową gratkę.
— Nie chcę was obrażać swojem podejrzeniem... ciągnął pan de Rieux, nie wiem, jak żyjecie, a jednakże, muszę się przyznać, iż wątpię w moralności waszych sposobów widzenia rzeczy... Obawiam się, czy nie macie trochę za luźnych pojęć o cudzej własności...
— No, no, niech pana markiz się nie żenuje... przerwał Dagobert, i nazywa rzeczy właściwem ich nazwiskiem... Jesteśmy łotrami, ani mniej ani więcej... i wcale się o to nie obrażamy... żyjemy z rabunku...
— Do czegóż taka egzystencya was doprowadzi?...
— Na szubienicę, panie markizie, to rzecz pewna... ale zgodziliśmy się ze swoim losem... trzeba być filozofem na tym świecie...
— Przykro mi pomyśleć, że moi wybawcy dążą do tak opłakanego celu!...
— Czy masz nam pan co innego do zaproponowania?...
— Może...
— No, to mów, panie markizie... Nie idzie nam koniecznie o szubienicę i chętnie przyjęlibyśmy na stare lata trochę mniej wzniosłą pozycyę...
— Od was wyłącznie zależy, ażebym wam dostarczył środków zostania uczciwemi ludźmi... Co byście powiedzieli naprzykład, gdyby wam tak nie zbywało na niczem, a nadto, gdybyście mieli porządny domek wiejski?...
Dagobert pokiwał głową:
— Powiedziałbym, że zapóźno już na nasze nawrócenie i że nie warto o tem gadać...
— Za późno?... powtórzył René, a dla czego?
— Bo przeszłość, jaką za sobą ciągniemy, jest nieprzezwyciężoną przeszkodą dla przyszłości, jaką nam pan proponuje... Jak tylko sprobujemy żyć spokojnie na świetle dziennem, agenci pana naczelnika policyi wyciągną na nas swoje szpony i dzisiejsi uczciwi ludzie, zapłacą za wczorajszych łotrów... Jesteśmy wyjęci z pod prawa, panie markizie... musimy więc poprzestać na tem, pozostawiając sobie przynajmniej prawo ukrywania się i bronienia!...
— A więc, cóżbyście powiedzieli, ciągnął pan de Rieux, gdybym się podjął pogodzić was z panem naczelnikiem policyi i dał wam zapewnienie, że puszczają w niepamięć waszę przeszłość?...
— Oh! wtedy to, co jest w tej chwili niepodobieństwem, stałoby się prawdopodobnem.. Ale to nie będzie bez pewnych, zdaje mi się, warunków?...
— Zgadłeś...
— A te warunki?...
— Wyrzec się od dzisiaj wszelkiego łotrostwa... poprzestać na trzechset liwrach, jakie wam będę doręczał każdego miesiąca i wreszcie wynaleźć zręczny sposób dostania się, jak przed tem do podziemi Dyabelskiego hotelu i zawiadamiać mnie o wszystkiem, co się tam dziać będzie... Widzicie, że to, co od was wymagam, nie jest znów tak wielką rzeczą i że wam w zamian sporo obiecuję... Czy zgadzacie się?...
— Bez wahania, zostaniemy uczciwymi ludźmi, będziemy szpiegować z amatorstwa i zaręczamy, że pan markiz będzie miał daleko lepszą policyę, niż pan de Sartines, chociaż o jego także dziwy rozpowiadają.
— W takim razie, macie tutaj trzysta liwrów za pierwszy miesiąc z góry.
— Pokornie dziękujemy panu markizowi i oddajemy mu się duszą i ciałem!... rozporządzaj pan nami, jak ci się żywnie podoba. Ale w jaki sposób, mamy dostarczać wiadomości?...
— Czy pisać umiecie?... zapytał René.
— Edukacya Bouton d’Ora nie sięga tak daleko, ja za to piszę jak urzędnik.
— A więc, kiedy będziecie mieli mi coś do powiedzenia, zawiadomcie mnie o tem listownie przez posłańca, który przyniesie wam odwrotną odpowiedź moję co do czasu i miejsca, w którem spotkać się mamy. Oto mój adres...
— Dobrze, panie markizie, z pewnością jutro zaraz będziemy mieli co dobrego dla pana...
Na tych słowach skończyła się rozmowa.
René powrócił do swojej karety i zmordowany zarówno fizycznie jak moralnie, kazał się odwieźć do swojego nowego mieszkania.
Dagobert i Bouton-d’Or ze silnem postanowieniem, sumiennego zarobienia pieniędzy od markiza i zaskarbienia sobie potężnej jego protekcyi, udali się bez straty czasu do cysterny prowadzącej do podziemi...
O pięćdziesiąt kroków od otworu, ukryli się po za cyprysami i czekali.
Nim tydzień upłynął, René ukryty przed światem, w oddalonym swoim pawilonie, otrzymał od Dagoberta raport, z którego dowiedział się, że podziemia hotelu Dyabelskiego, przemienione zostały przez barona de Kerjean w olbrzymią pracownię monety fałszywej.
Oto w jaki sposób karzeł i olbrzym zdołali zrobić to nadzwyczaj ważne odkrycie.
Pozostawiliśmy ich ukrytych po za cyprysami w pobliżu cysterny.
W niespełna godzinę, ze trzydziestu ludzi kolejno przeszło obok nich i wszyscy zagłębili się w ziemię.
Zaczajeni usłyszeli przypadkiem, jak jeden z tych ludzi powiedział do swojego towarzysza:
— Pamiętasz hasło na noc dzisiejszą?...
— Pamiętam... odrzekł tenże, powiedzą „złoto,“ a trzeba odpowiedzieć „żelazo.“
— Prawda, zapomniałem... Dziękuję.
Dwaj towarzysze poszli dalej i zniknęli tak samo jak i poprzedni.
Dagobertowi i Bouton-d’Orowi, awanturnikom z natury, dosyć już tego było.
Zdecydowali się w tej chwili na krok bardzo śmiały, zwłaszcza, że uzbrojeni byli dobrze i mogli bronić się w razie potrzeby.
Zeszli do cysterny, potem do tajemniczego przejścia i to przebyli w całej długości, na końcu dopiero korytarza potknęli się prawie o rodzaj szyldwacha ze szpadą przy boku i pistoletem w ręku...
Szyldwach ten zagrodził im drogę, szepnąwszy tylko:
— Złoto...
— Żelazo!... towarzyszu... odpowiedział bez wahania Dagobert.
Szyldwach zaraz się usunął i dwaj bandyci weszli bez przeszkody do podziemi, które znali jako zawsze milczące i ciemne, a które teraz płonęły światłem i wrzały życiem.
Ognie pieców walczyły ze światłem lamp, pięćdziesięciu zaś, czy sześćdziesięciu robotników, oddawało się pracy z gorączkową ruchliwością i pilnością niezmordowaną.
W jednej chwili Dagobert i Bouton-d’Or zrozumieli, jakiego rodzaju była ta praca.
— Dobra wiadomość dla markiza!... szepnął karzeł. Fabrykacya fałszywej monety... toć to okrutna zbrodnia!... Głowa barona de Kerjeana spadnie z szafotu, kiedy się tylko panu de Rieux spodoba... Cóż ty na to kumie?...
— Myślę, że wiadomość naprawdę jest bardzo dobra i warta zapłaty... odrzekł Bouton-d’Or, przypuszczam też, że markiz będzie się czuł w obowiązku, dać nam dowód swojego zadowolenia...
— Bądź spokojny, to pan wspaniałomyślny, wiesz o tem tak dobrze jak i ja...
Po kilku minutach, dwaj szpiedzy Renégo zbliżyli się najpierw do pracowników, a potem do maszyn, ażeby im się przyjrzeć dokładnie, ale zaraz spostrzegli, że obecność ich czyniła wrażenie, jakiego sobie bynajmniej nie życzyli.
Nikt ich nie znał, kiedy jeden drugiego zapytywał, kto byli przybysze, ale nikt nie umiał na to odpowiedzieć.
Fizyognomie coraz bardziej stawały się groźne, spojrzenia coraz widoczniej niespokojne.
Karzeł i olbrzym poznali po tych widocznych symptomatach, że niebezpieczeństwo było blizkie, a że im niepodobnaby było usprawiedliwić swojej obecności, tak samo jak wielkiem szaleństwem byłoby myśleć o walce przeciwko tak przeważającej sile, postanowili zmykać, zanim wybuchnie coraz bardziej wzmagająca się burza.
Udało im się szczęśliwie.
Weszli od ulicy Tombe-Issoire, a wyszli przez opuszczone kopalnie Montrouge i znaleźli się w polu niedaleko miejsca ich siedziby.
Nazajutrz rano, Dagobert napisał zaraz i posłał panu de Rieux raport, o którym wspomnieliśmy powyżej.
Uradowany tak wielkiem odkryciem René, posłał im przedewszystkiem dwadzieścia pięć luidorów tytułem gratyfikacyi.
Powiedzieliśmy, że markiz był uradowany, wyrażenie to nie powiada całej prawdy, bo pan de Rieux miotany był dwoma przeciwnemi uczuciami, to jest prawdziwą radością i wielkiem zmartwieniem.
Szczęściem było posiadać nakoniec dowód materyalny o zbrodni de Kerjeana, ale nękało go, że połączona była z tym nędznikiem Janina de Simeuse, boć sprawiedliwość ludzka, prędzej czy później dosięgnie nędznika, a siekiera kata zetnie łeb spodlony.,
Okropne pomieszanie i straszny niepokój opanowały duszę Renégo.
— Co tu robić?... zapytywał siebie, co przedsięwziąć?... Wydać de Kerjeana i w ten sposób wyrwać z rąk jego Janinę... nie było co myśleć... Panna de Simeuse była jedną z tych istot anielskich, czystych, które niezdolneby były przeżyć takiej publicznej hańby... Padłaby z pewnością pod tym ciosem, więc zamiast ją ocalić, stałby się jej mordercą!...
Uprzedzić księżnę i księcia?... Ale czyź godzi się zatruwać ostatnie dni tych starców odsłanianiem przepaści, w którą przez swoje zaślepienie pogrążyli jedyną córkę?... Cofną się oni z przerażeniem przed rozgłosem takiego odkrycia i skazania de Kerjeana, a łotr ten, pewny milczenia i bezkarności, nie porzuci swojej ofiary...
Raz jeszcze... co tu robić?...
René mało nie oszalał, myśląc bezustannie nad rozwiązaniem tej zagadki...
Nakoniec po trzech dniach podobnej męki, która zwiększała się co godzina, powziął postanowienie, które nikogo nie alarmując, zmniejszało, jego przynajmniej zdaniem, krążące nad głową Janiny niebezpieczeństwo.
Postanowił pójść zobaczyć się z nią samą, powiedzieć jej wszystko, żeby ją przekonać nakoniec, że ją zabezpiecza przeciwko człowiekowi, którego wpływom ulegała.
René wmawiał w siebie, że Janina uwierzy jego słowom, bo jeżeli, jak się mu pono zdaje, pogardziła radami i prośbami z po za grobu, zawartemi w liście pisanym do niej w sam dzień pojedynku, to najprędzej dla tego, iż baron de Kerjean, nędznik tak podstępny i tak podły, list ten przejął i zniszczył.
Ale jakże się dostać do Janiny?... Jak otrzymać od niej widzenie się sam na sam, jak porozmawiać z nią poufale bez świadków?...
Przedstawić się w hotelu Dyabelskim, toż to niepodobieństwo!... Baron Kerjean nie pozwoli mu zobaczyć się z żoną, ale go raczej zasztyletuje.
Udać się do księżnej de Simeuse, żeby mu ułatwiła schadzkę, było również niepraktycznym sposobem... Musiałby chyba powiedzieć całą prawdę, bo inaczej tak szlachetna dama nie widziałaby potrzeby pomagać mu w zobaczeniu się z córką...
Na szczęście, pan de Rieux przypomniał sobie o balu, jaki, jak mu mówił pan Boumin, miał zamiar dać baron Kerjean na otwarcie domu.
Bal miał być kostyumowy i maskowy, a to ułatwiłoby Renému wejście do pałacu, bez obawy narażenia się na poznanie... potrzebował tylko mieć kartę zapraszającą...
Jakże ją dostać?...
Po długim namyśle, po wywiedzeniu się za powtórną bytnością u pana Boumin, na który dzień bal został naznaczony, pan de Rieux powziął dziwny zamiar i ten postanowił koniecznie doprowadzić do skutku.
Odzyskane zupełnie siły, pozwalały mu odbywać pieszo, bez zmęczenia, dalekie nawet podróże, wyszedł więc pewnego wieczoru przez rogatkę l’Enfer z Paryża i oryentując się jak mógł najlepiej po płaszczyźnie Montrouge, skierował się ku chałupie, gdzie Dagobert i Bouton d’Or — obrali sobie siedlisko i bez trudności ją znalazł.
Słabe światełko dochodzące z po za zzieleniałych przepalonych szybek wązkiego okienka wybitego w murze, wskazywało, że jest ktoś w domu.
René zastukał cicho do drzwi, ale nie zaraz mu odpowiedziano.
Zastukał powtórnie silniej już trochę i drzwi się nagle otworzyły.
Dagobert stanął w progu z pistoletami w obu rękach.
— Kto pan jesteś i czego żądasz?... zapytał piskliwym swoim głosem, starając się nadać mu stanowczość.
Ale odrazu poznał gościa i wykrzyknął radośnie:
— Co ja widzę... toż to pan markiz?... Doprawdy, że własnym oczom niedowierzam!... Co za szczęście niespodziewane!... Proszę wejść, panie markizie... uprzejmie proszę!...
Rene ździwił się zmianie, jaka zaszła w stancyi i postaci Dagoberta.
Dwa łóżka drewniane z białą pościelą i wełnianemi kołdrami, zastąpiły słomę, mały stoliczek i dwa krzesełka, składały umeblowanie, na stole przy lampie leżała duża księga z czerwonemi brzegami, traktująca o medycynie, do której, jak nam wiadomo, karzeł miał nieprzeparty pociąg.
W całej wogóle powierzchowności, stał się on zupełnie niepodobnym do siebie, w miejsce okrywających go łachmanów, miał porządne ciemne ubranie, na twarzy nie pozostało ani śladu z długiej rozczochranej brody. Pan de Rieux zaledwie co poznał.
Powinszowawszy karłowi takiej przemiany fizycznej, która zdawała się zapowiadać przemianę moralna, René powiedział:
— Przychodzę do was po pewną usługę.
— Pan markiz wie dobrze, że jesteśmy na jego rozkazy!... wykrzyknął Dagobert.
— Może was to oburzy... ciągnął pan René, że sprowadziwszy was ze złej drogi, przychodzę wam jednakże proponować, abyście na godzinę powrócili do dawnego zajęcia.
— O! ba!... mruknął karzeł z widocznem ździwieniem.
— Uspokójcie się zresztą, idzie o rzecz najniewinniejszą... kradzież, jaką popełnicie dla mnie, nie obciąży ani waszego, ani mojego sumienia.
Dagobert wpatrywał się w markiza oczami błyszczącemi ciekawością.
— A to, widzicie, za ośm dni... zaczął znowu pan de Rieux, właściciel hotelu Dyabelskiego, baron de Kerjean, wydaje świetny bal.
— Słyszałem o tem... odrzekł karzeł.
— Od jutra zapewne służba jego biegać będzie po Paryżu z zaproszeniami.. Dla bardzo ważnych powodów chciałbym się na tym balu znajdować... i potrzebuję zaproszenia. Wszystko mi jedno, na jakie nazwisko będzie wypisane. Liczę, że mi je zdobędziecie...
— Nic łatwiejszego, panie markizie, jak zabrać znajomość z jednym z lokajów, zaprowadzić go do szynku, spoić i jeden mu list wyciągnąć...
Dzieckoby sobie z tem poradziło...
— Więc pewni jesteście, że się uda?...
— Proszę pana markiza, ani żartem nie wątpić o tem...
— Działajcie więc jak najśpieszniej... Ja za tę kartę zapraszającą... obiecuję wam dziesięć luidorów...
— Niema potrzeby, panie markizie, zachęcać nas do gorliwości obietnicą nagrody. Ja i Bouton-d’Or zawiele już i tak panu zawdzięczamy. Ale jak mamy list ten doręczyć?...
— Przyniesiesz mi go osobiście do domu, Dagobercie, bo będę miał dla was nowe rozkazy prawdopodobnie.
— Dobrze, panie markizie.
Na trzeci dzień, zaproszenie barona i baronowej de Kerjean, zaadresowane do pewnego vice-hrabiego, zostało złożone przez Dagoberta w ręce Renégo.
Nic teraz nie przeszkadzało naszemu bohaterowi znaleźć się na salonach hotelu Dyabelskiego...
Będzie miał zatem sposobność porozmawiania z Janiną de Simeuse.
Nadszedł dzień balu
Pan de Rieux pomiędzy jedenastą a dwunastą w nocy, odbył długą naradę z Dagobertem i Bouton-d’Orem, wydał im przytem jak najbardziej szczegółowe rozkazy.
Następnie zajął się swoją toaletą, albo raczej swojem przebraniem.
Przywdział kostium czarny aksamitny, całkiem podobny do kostiumu, w jakim na sławnym obrazie swoim przedstawił Van-Dick Karola I.
Na ten kostium nałożył kaptur, jakiego używali zakonnicy, nazywani czarnymi pokutnikami.
Kaptur, spadający na twarz i posiadający otwory na oczy i usta, najzupełniej zastępował maskę.
W ubraniu tem, René ze szpadą u boku i pistoletami ukrytemi, bo nie chciał być bezbronnym w obec najzawziętszego wroga swojego, wysiadł z karety o pierwszej po północy przed fotelem Dyabelskim i wstąpił na pierwsze stopnie peronu.
Przeszedł śmiało podwójny, szereg wygalonowanych lokajów, dziwiących się po cichu ponuremu przebraniu, oddał w ręce Malo kartę zapraszającą i wszedł do salonów oświetlonych, w których cały przepych i wszystkie możliwe przyjemności Paryża współzawodniczyły na uświetnienie zabawy.
Przez kilka sekund pan de Rieux był literalnie olśniony.
Te światła oślepiające, ta muzyka, cudownemi wibracyami napełniająca powietrze, ta atmosfera przepełniona zapachem kwiatów, te kostyumy o tysiącznych barwach, przesuwające się przed oczami, te czarujące tańce, cały ten widok prawdziwie magiczny, uczynił na nim tak silne wrażenie, że spowodował zawrót głowy, podobny do tego, jakiego doświadcza rekonwalescent, gdy użyje za silną dozę mocnego wina.
Dziwne to uczucie trwało jednak bardzo niedługo, René zebrał zaraz całą swoję energię, zmieszał się z tłumem i zaczął poszukiwać Janiny de Simeuse, baronowej de Kerjean.
Pan de Rieux nie chciał o nią pytać nikogo, a nie było rzeczą zbyt łatwą odnaleźć gospodynię w pośród pięciuset kobiet, uwijających się bezustannie po salonach, obszernych, jak salony Luwru.
Napróżno też czas jakiś ścigał wszystkie grupy oczami, ta o którą mu chodziło, była niewidzialną dla niego.
Nagle, gdy orkiestra dała sygnał do menueta, René zadrżał, jakby go niespodzianie dotknął prąd elektryczny.
Pobladł pod kapturem i przycisnął rękę do silnie bijącego serca.
Spostrzegł o dziesięć kroków od siebie niedawną narzeczoną swoję, spostrzegł Janinę de Simeuse, czyli Carmen, która przepiękna w królewskiem swojem przebraniu stawała właśnie do tańca.
Pochylona z uśmiechem na ramieniu jakiegoś nieznanego panu de Rieux szlachcica, młoda kobieta zamieniała ze swym tancerzem słowa, których René nie mógł dosłyszeć. Śmiała się głośno a rzucała na wszystkie strony błyszczące spojrzenia, pełne kokieteryi.
Renému serce się ścisnęło — głęboka zazdrość i głucha nienawiść rozdzierała mu duszę, palące łzy cisnęły się do oczu... Pragnąłby wyzwać i zabić bez litości tego człowieka, którego Janina słuchała z takim uśmiechem, z takiemi spojrzeniami.
Taniec się rozpoczął i sprawił nowe tortury Renému.
Carmen, cyganka hiszpańska, tancerka, wygrywająca ongi na tamburynie, porwana bezwiednie wspomnieniami przeszłości, zmieniła, nie wiedząc sama o tem, menuet francuzki, w jakiś ogniście namiętny taniec.
Powodzenie było ogromne oklaski rozlegały się po patrycyuszowskich salonach, jak gdyby cyganka na deskach teatralnych występowała.
René przypatrywał się scenie ze zdumieniem i rozpaczą.
— Śnię, albo waryatem jestem!... Czyż możebnem jest to, na co patrzę własnemi oczami?... Janina, córka Simeusów, wychowana przez szlachetną, cnotliwą matkę, w skromnych zasadach domowego ogniska, czyż mogłaby stać się kokietą, pragnącą podobać się za jakąbądź cenę, czyż potrafiłaby upajać się takiemi poniżającemi tryumfami?.. Patrzę na to, a jednakże nie wierzę, że to Janina de Simeuse!... Czym ja ślepy i głupi?...
Menuet skończył się w tej chwili.
Carmen otoczona rojem młodzieży, zniknęła w tem otoczeniu pochlebców i wielbicieli, a pan de Rieux straciwszy ją z oczu, oprzytomniał trochę i wyperswadował sobie, iż się stał ofiarą dziwnie bolesnego złudzenia.
— Zazdrość — powtarzał sobie, nie pozwalała mi sądzić sprawiedliwie... wziąłem za występną kokieteryę niedoświadczenie niewinnego dziecka, nieznającego świata i upajającego się pierwszem powodzeniem swojem... Janino... droga Janino, wybacz mi te ubliżające podejrzenia, bo ja sam sobie nie mogę ich przebaczyć!...
Ukryty we framudze okna, pogrążył się w myślach... Nie słyszał ani otaczającego go szmeru, ani muzyki... Patrzył a nic nie dostrzegał... myśli jego uleciały gdzieś daleko...
Czas uchodził, potrzeba zatem było skorzystać ze sposobności.
Markiz zapanował nad sobą.
— Pójdę jej poszukać... powiedział sobie. Powiem jej wszystko i przekonam, że lubo jest dla mnie stracona, nie przestałem należeć do niej w zupełności... Wysłucha mnie, odpowie i odnajdę dawną moję Janinę...
Po raz drugi zaczął tedy szukać Carmeny.
Tym razem lepiej mu się udało.
Przy wejściu do drugiego salonu, spostrzegł młodą kobietę, szepczącą z Moralesem.
Pomimo wspaniałego kostiumu granda hiszpańskiego, jaki miał cygan na sobie, pan de Rieux poznał od razu tę twarz, podobną do drapieżnego ptaka, która się pochyliła nad nim, w chwili, gdy tracił przytomność w pustce przy ulicy Tombe-Issoire.
Zadrżał mimowoli na myśl, że ten podły morderca, był, jak się zdawało, w poufałej z Janiną zażyłości.
Morales się oddalił, René zaś skorzystał z chwili i żywo zbliżył się do Carmeny.
— Pani... rzekł z drżeniem w głosie, racz mi uczynić ten honor, przyjm ramię moje i pozwól się poprosić o chwilkę rozmowy...
Pan de Rieux miał nadzieję, że Janina zadrży, głos jego posłyszawszy, ale Carmen zapomniała już tego głosu.
— Panie pokutniku, odpowiedziała, śmiejąc się uroczo, królowa hiszpańska nie mogłaby prośbie twojej odmówić, udzielam więc audyencyę, chociaż, dodała cyganka z szyderstwem, jak na zabawę, wybrałeś za bardzo ponury kostium...
René poczuł, że mu krew uderzyła do głowy przy dotknięciu ręki Carmeny.,
— Przyznaję, odpowiedział, że ubiór mój jest bardzo smutny... ale mniej smutny jednakże, niż to, co wyjawić chcę Janinie de Simeuse.
Posłyszawszy tak niespodzianie, wymówione nazwisko swojej ofiary, Carmen zadrżała z kolei.
Ale nie zmieszała się wcale, na ustach pozostał uśmiech poprzedni.
— Powiadasz pan, że masz mi uczynić ponure jakieś odkrycie, odrzekła wesoło. O! panie pokutniku, pomimo całego szacunku, jaki powinnam mieć dla stroju twego, pozwól, że ci nie uwierzę... Życie moje jest snem rozkosznym.... żadne nieszczęście nie mogłoby mnie dosięgnąć obok męża, którego kocham, niema też żadnej chmurki na rozjaśnionem niebie przyszłości mojej...
— A czy w głębi serca swojego, nie ma pani żadnego wspomnienia, żadnego wyrzutu?...
— Wyrzutu?... powtórzyła Carmen, której pozorny spokój pokrywał coraz bardziej wzrastającą obawę. Zapominasz pan, do kogo mówisz. Maska pozwala na wiele rzeczy, ale proszę być ostrożnym i nie posuwać się za daleko!...
— Janino de Simeuse, ciągnął pan de Rieux, czyż nie uważasz za grzech śmiertelny zlekceważenie ostatnich przestróg, umierającego przyjaciela...
Czy nie uznajesz za zbrodnię, zdeptanie nogami ostatniej jego woli?... Tyś popełniła tę zbrodnię... Czy sobie nie przypominasz tego?...
Carmen zachwiała się i zbladła.
— Nie wiem, co pan chcesz mówić... szeptała, nie rozumiem pana?...
— Twoja bladość i pomieszanie, przekonywają, żeś mnie zrozumiała... powiedział René z zapałem. Zgubiłaś się dobrowolnie, Janino, oddając baronowi de Kerjean list, który stać się miał zbawieniem twojem...
— Kto może być ten człowiek?... zapytywała siebie Carmen ze drżeniem, i jakim sposobem zdobył podobną tajemnicę?...
Zdumienie i przerażenie cyganki zostanie wytłomaczone, gdy powiemy, iż Luc de Kerjean, po oznajmieniu jej o śmierci Renégo de Rieux, uznał za stosowne nie powiedzieć nic wspólniczce o dziwnym epizodzie zniknięcia trupa, aby jej w ten sposób niepotrzebnie nie robić niepokoju.
Carmen była przekonana, że narzeczony Janiny de Simeuse od dawna już został wykreślony z listy żyjących.
— Tak, mówił dalej markiz, tłomacząc sobie mylnie pomieszanie młodej kobiety, ten list był dla ciebie zbawieniem... Ten głos wychodzący z na w pół otwartego grobu, powinien był być świętym dla ciebie!... Tyś go jednakże nie usłuchała!... Ale na co się zdadzą niepotrzebne wymówki?... Nie można naprawić złego, jakie się stało... Ten, co cię tak kochał, dzisiaj ma jedno tylko pragnienie, zasłonić cię przed niebezpieczeństwem... zachować ci przynajmniej życie... kiedy mu się szczęścia zachować ci nie dało...
— Życie!... szepnęła Carmen. Cóż mi zagraża?...
— Człowiek, którego nosisz nazwisko...
Cyganka podniosła głowę i siliła się przybrać na usta wyraz wyniosły i pogardliwy.
— Baron de Kerjean, mówiła, wpatrując się groźnie w swojego interlokutora, ale nie mając zamiaru oddalania się od niego, barona de Kerjean nie mogą dosięgnąć zaczepki, a ja, Janina de Simeuse, jego żona, nie chcę i nie powinnam słuchać ich dłużej...
— A jednak musisz mnie pani wysłuchać!... rzekł René tonem nakazującym. Słowa moje ubliżają ci, ale nie dbam o to wcale?...
Luc de Kerjean, mogę złożyć na to dowody, jest złodziejem, fałszerzem i mordercą!... Luc de Kerjean nie cofa się przed żadną zbrodnią!... Głowa jego oddawna już należy do kata!... W chwili, kiedy mówię to pani, na wspaniałe te salony, wejść może policya i w imię sprawiedliwości, zawołać na nędznika:
„ — Chodź za nami, aresztujemy cię!...“
Przysięgam pani, że pod tą posadzką, po którę tyle nóg pląsa wesoło, horda bandytów, przez Luca de Kerjean zebrana, podziemia tego hotelu zamieniła na fabrykę monety podrabianej.
Kiedy René wypowiadał te słowa wolno i dobitnie, Carmen zbliżała się pomału do wysokiego kominka z białego marmuru, ozdobionego w herby Kerjeanów i Simeusów.
Tu byli odosobnieni trochę od reszty tłumu, tu nikt nie śmiał się zbliżyć, ażeby nie przeszkodzić rozmowie gospodyni domu.
Posłyszawszy piorunujące oskarżenie, dowiedziawszy się najniespodziewaniej, że tajemnica podziemi znajduje się w posiadaniu czarnego pokutnika, Carmen zachwiała się, jakby zemdleć miała.
Markiz spostrzegł symptomaty osłabienia i wyciągnął rękę, ażeby ją podtrzymać.
Ale cyganka zapanowała już nad sobą i już odzyskała krew zimną.
— Panie, rzekła głosem złamanym, któremu siliła się nadać pewność. Poświęcenie chodzi z odkrytem czołem, kalumnia tylko pod maską się ukrywa!... Albo jesteś prawdziwym moim przyjacielem, albo jesteś człowiekiem podłym... Kiedy zobaczę twarz twoję, dopiero wtedy będę wiedziała, czy cię wypędzić... czy ci uwierzyć... czy ci podziękować... czy też pogardzać tobą...
René zatrząsł się cały.
— Janino! rzekł składając ręce, Janino!... czy to możebne?.. Czy ja ci jestem nieznanym?...
— Przysięgam, że nieznanym!... że nieprzyjacielem, w to wierzę!...
— O!... wykrzyknął młody człowiek z rozdzierającym akcentem, ja to przewidywałem... ja to przeczułem... tyś mnie nie odgadła... tyś mnie nie poznała, bo ty nie jesteś Janiną de Simeuse!...
Jednocześnie zerwał kaptur i ukazał przerażonym oczom Carmeny, wybladłą twarz i błyszczące oczy.
Na widok zjawiska, które jej się z grobu ukazało, najpewniejszą była bowiem śmierci markiza de Rieux, awanturnica pierwszy raz w życiu straciła zupełnie odwagę.
Wydała głuchy okrzyk i padła zemdlona.
René nałożył kaptur i znikł odrazu w tłumie.
Kilku młodych ludzi pośpieszyło zawiadomić natychmiast barona o wypadku żony.
— Raczcie mi panowie wybaczyć!... zawołał ten ostatni do pana de Sartines, wstając od stołu i wybiegając do sąsiedniego salonu.
Wszyscy ustępowali mu z drogi, w parę sekund znalazł się przy Carmenie, którą podtrzymywały dwie damy, a która była tak bladą, że wyglądała na nieżywą.
— Powietrza! powietrza!... zawołał Luc, proszę otworzyć okna!...
Rozkaz został natychmiast spełnionym.
Zimny prąd wpadł do salonu i zniewolił do odwrotu wszystkie kobiety, zmuszone, pomimo całej swej ciekawości, schronić się do sąsiednich pokojów, ażeby zapalenia płuc uniknąć.
Kerjean wziął Carmenę w objęcia i zaniósł do okna.
Skutek tej energicznej kuracyi okazał się natychmiast.
Cyganka zaczęła drżeć cała, otworzyła oczy i spojrzała do okoła wzrokiem wystraszonym.
Luc, przyłożył usta do jej ucha i szepnął jak można najciszej:
— Co to się stało?... Co tobie jest?... Kogoś widziała?... Mów prędko...
— Wszystko stracone!... odpowiedziała cyganka.
— Wszystko stracone!.. Dla czego?...
— Umarli wychodzą z grobów i zwracają się przeciwko nam... René de Rieux mi się ukazał...
— René de Rieux!... powtórzył Kerjean, marszcząc czoło... Ależ to niepodobna... to zapewne złudzenie tylko... podobieństwo... przypadek...
— Nie, nie!... to nie złudzenie!... Zanim mi odsłonił swoje rysy, narzeczony Janiny długo ze mną rozmawiał...
— Cóż ci powiedział?...
— Powiedział mi, że jesteś fałszerzem i mordercą, że zrobiłeś z podziemi tego hotelu norę do podrabiania pieniędzy... Ponieważ nie poznawałam jego głosu i chciałam koniecznie twarz zobaczyć, wykrzyknął:
„— Wiedziałem ja o tem dobrze, że jestem obcym dla ciebie, bo ty nie jesteś Janiną de Simeuse!...“ Uchylił kaptura i ukazał twarz straszną, jak widmo... Wtedy straciłam przytomność...
— Jaki kostium miało na sobie to mniemane widmo?...
— Kostium czarnego pokutnika...
— Masz racyę, odrzekł Kerjean, może nie wszystko jeszcze stracone, ale jest istotnie wielkie i groźne niebezpieczeństwo... Zapanuj nad wzruszeniem, nakaż milczenie trwodze... Bądź mężną, jak byłaś nią zawsze... Objaśnij swoje zemdlenie, nagłem osłabieniem, bez przyczyny... nie dopuść, aby zabawa się przerwała... Za chwilę powrócę do ciebie...
Kiedy Carmen, stosując się do zaleceń męża, przybrała na pobladłe jeszcze usta uśmiech wesoły i dała znak, aby rozpoczęto przerwane tańce, Luc biegł do przedpokoju, a tak był zajęty, że zaledwie odpowiadał na zadawane mu po drodze pytania.
— Dziękuję panom, dziękuję... powtarzał z widocznem roztargnieniem. Już dobrze, zupełnie dobrze... baronowa czuje się już jak najlepiej...
Roztargnienie to zrobiło jak najlepszy skutek.
— Pan baron de Kerjean ubóstwia żonę!... mówili jedni do drugich. Tak jest zmieniony, tak wzruszony tem zemdleniem, jakby się stało wielkie jakie nieszczęście!...
Luc wszedł do przedpokoju i zastał Male, który, dumny ze swojego srebrnego łańcucha, przechadzał się wzdłuż i wszerz z całą powagą człowieka, pojmującego godność swoję.
— Słuchaj i odpowiadaj, rzekł baron, pociągając go na bok, tak, ażeby żadne ciekawe ucho nie mogło posłyszeć słów jego. Czy nie zauważyłeś szlachcica, przebranego za czarnego pokutnika?...
— Zauważyłem, panie baronie.
— Czy miał kartę zapraszającą?...
— Miał, panie baronie.
— Kiedy przybył na bal?...
— Blizko godzinę temu.
— Czy znajduje się jeszcze w salonach...
— Nie, panie baronie.
— Kiedy wyszedł?...
— Przed dwoma minutami zaledwie przeszedł około mnie...
— Czy kazał przywoływać swojej karety i swoich ludzi?...
— Nie, panie baronie. Nikt nie czekał w przedsionku na tego szlachcica.
— Gdzie jest Coquelicot?...
— W sąsiedniej sali, bo tam mu pan baron być rozkazał.
Kerjean otworzył drzwi, prowadzące z przedsionka do salonów przyjęć.
Drzwi te ukryte były po za draperyami.
— Coquelicot!... zawołał.
Znany nam bandyta natychmiast się ukazał.
Ubrany był w liberyę fantazyjną, niepodobną do liberyi Kerjeana, u boku miał szpadę, jako lokaj dobrego domu.
— Jestem, odpowiedział, co pan rozkaże?...
Luc szepnął mu coś do ucha, a skończył temi słowy:
— Sto luidorów, jeżeli go dogonisz!... dwieście jeżeli zabijesz!...
— Rozumiem, panie baronie!... odrzekł Coquelicot, wybiegając z przedsionka. Zrobi się, co tylko można.
Na podwórzu Coquelicot napotkał i zaczepił kilku lokai, ci mu powiedzieli, iż czarny pokutnik tylko co około nich przechodził, udał się na lewo i zdawał się poszukiwać swojej karety...
Coquelicot wyskoczył na ulicę; długi podwójny szereg pojazdów ciągnął się po obu jej stronach.
Bandyta powtórzył swoje pytanie stangretowi, który przypadkiem nie spał na koźle, a ten odparł z przekonaniem:
— Czarny pokutnik nie musi być ztąd daleko... poszedł w stronę placu Świętego Michała.
Coquelicot puścił się w pogoń.
Zaledwie uszedł z pięćdziesiąt kroków, gdy zobaczył, że jedna z karet wyjechała z szeregu i popędziła galopem.
Za karetą podążało dwóch ludzi, karzeł i olbrzym, mieli oni na sobie szerokie płaszcze i duże z galonami kapelusze, na oczy nasunięte.
Coquelicot wziął ich za lokai.
— Hej! koledzy, wołał cały zdyszany, nie wiecie, kto wsiadł do tej karety?...
— Może i wiemy, odpowiedział olbrzym.
— Nieprawda, że to szlachcic, w przebraniu czarnego pokutnika?...
— I to także być może, odpowiedział piskliwym głosem karzeł.
— Do pioruna, koledzy!... zawołał niecierpliwie Coquelicot, gadajcie, albo tak, albo nie; chodzi mi bardzo o stanowczą odpowiedź.
— A to sobie pocieszny jakiś oryginał, powiedział karzeł, co nam do tego, co ciebie obchodzi!...
— Gbury!... wrzasnął Coquelicot, chwytając za rękojeść szpady.
Ale dodał zaraz:
— Nie mam czasu kłócić się teraz z wami, może się jeszcze spotkamy, a wtedy zobaczycie!...
I chciał pójść dalej.
— Halte!... krzyknął karzeł, stając na środku ulicy.
— Nie puścimy!... dodał olbrzym, stawając przy małym swoi towarzyszu.
Kareta szybko się oddalała.
Coquelicot wyciągnął szpadę i wywinął nią szalonego młynka.
— Do wszystkich dyabłów!... zaryczał wściekły, usuńcie się, jeżeli nie chcecie, żebym przeszedł po waszych ciałach.
Olbrzym roześmiał się na całe gardło.
— Po naszych ciałach!.. powtórzył. Ha! ha! ha!... sprobuj no tylko!... Chciałbym widzieć, jak się zabierzesz do tego...
I zrzuciwszy płaszcz, wyciągnął olbrzymią szpadę, której śmiało mu pozazdrościć mógł Morales.
Kareta zniknęła na zakręcie ulicy l’Enfer, turkotu kół nie słychać już było.
— Co! chcesz się sprobować?... powiedział Coquelicot. A więc niech się stanie, jak chcesz, pomyślał. Zapłacisz mi, głupi łotrze, za dwieście luidorów, jakie przez ciebie straciłem!...
I skoczył z podniesioną szpadą na Bouton d’Ora, którego czytelnicy nasi już zapewne poznali.
Wszyscy stangreci, rozbudzeni kłótnią, pozsiadali z kozłów i ucieszeni niespodziewanem widowiskiem, otoczyli kołem przyszłych zapaśników.
Pojedynek rozpoczął się przy migającem świetle lamp, porozstawianych na murze hotelu.
Czy jednak mamy nazywać pojedynkiem spotkanie dwóch bandytów?...
Była to walka bez żadnych zasad, ale straszna i nie długa.
Coquelicot, rozjątrzony utratą nagrody, natarł na Bouton d’Ora z całą siłą.
Olbrzym, korzystając ze swojego wzrostu i herkulesowej siły, bronił się najpierw z nadzwyczajną obojętnością, ale stopniowo rozpalał się także i zaczął atakować.
Widziano wtedy, jak używał swojej długiej szpady, bądź jak maczugi, bądź jako piki.
Ciężka broń fruwała około głowy Coqnelicota, ostry koniec, muskał mu piersi.
Ex-przyjaciel pułkownika Bandrille, daleko lepszy rębacz od Bouton d’Ora, napróżno zasłaniał się przed tem płomiennem ostrzem, groziło mu ono nieustannie, a coraz bliżej.
Nagle Bouton d’Or krzyknął.
Szpada jego napotkała szpadę przeciwnika i złamała ją, jak gdyby szklaną była, zakręcił wtedy swoją i z siłą kuli karabinowej, wpakował ją w piersi wroga, tak, że lewą łopatką się wydobyła.
Bandyta padł na wznak, a krew mu z ust buchnęła, miał jednakże tyle jeszcze siły, iż wymówił przed zupełnem straceniem przytomności:
— Hotel Dyabelski!... zanieście mnie... do hotelu!...
Potem zamknął oczy, nie ruszył się już więcej.
I Bouton d’Or otarł tymczasem najspokojniej broń swoję i zarzucił płaszcz na ramiona.
— Kumie, rzekł po cichu, pochylając się do karła, zdaje mi się, iż nie mamy już nic tutaj do roboty i że należy nam powracać do domu. Jak się tobie zdaje?...
— Jestem tego samego zdania... odrzekł Dagobert, a dodam przytem, że pan markiz de Rieux będzie chyba zupełnie kontent z naszej dzisiejszej roboty...
Uśmiech prawdziwego zadowolenia zjawił się na ustach Bouton-d’Ora, i dwaj kandydaci na uczciwych ludzi przeszli po przez ciekawy tłum spokojnie.
Rozstępowali się wszyscy przed nimi i nikomu nawet na myśl nie przyszło, ażeby ich zatrzymywać.
Po rozmówieniu się z Coquelicotem, de Kerjean powrócił do salonów i zastał w nich to samo ożywienie, co i przed zemdleniem baronowej.
Królowa nocy tańczyła z największym zapałem...
Przykre uczucie szybko minęło.
Gospodarz domu, lubo także panował nad sobą, nie mógł ukryć pomieszania, bo odczuwał daleko lepiej niż Carmen grożące mu niebezpieczeństwo.
René de Rienx żył... René de Rieux znał tajemnice hotelu Dyabelskiego... René de kieux podejrzywał, że baronowa de Kerjean nie była Janiną de Simeuse...
Dość mu było jedno słowo powiedzieć, a zgubi ich niezawodnie...
Potrzeba zatem koniecznie, aby René nie egzystował!... potrzeba, aby Coquelicot nie wypuścił swojej ofiary!... Szpada paryzkiego zbójcy mogła go wyzwolić raz na zawsze od groźby wiszącej mu nad głową!...
Jeżeli jednak pan de Rieux nie zostanie dogoniony i pokonany, jak się dostać jutro do niego?... jak uniknąć jego oskarżenia?...
Luc powtarzał sobie to wszystko miotany najstraszniejszym niepokojem.
Dałby chętnie sto tysięcy liwrów za godzinę samotności, za to, żeby mógł się oddalić od tego tłumu rozbawionego, wesołego, który stał mu się teraz nieznośnym.
Usunął się we framugę okna, zapuścił długą draperyę i żeby się nieco uspokoić, przyłożył do zimnej szyby rozpalone czoło.
Nagle jakieś pomieszane odgłosy doszły jego uszu, zobaczył pod oknem tłum lokajów w liberyi, zobaczył jakichś innych także ludzi w pałacowem podwórzu, otaczających nosze, na których widać było jakieś ciało, ale baronowi trudno było rozróżnić ubrania,
Serce Luca zaczęło bić gwałtownie.
— Jestem ocalony... mówił sobie, to René de Rieux być musi!... Napadnięty niespodzianie przez Coqnelicota, nie mógł się wcale bronić... Ale pocóż mi tutaj przynieśli trupa?...
Opuścił framugę okna, wyszedł do pierwszego salonu i dał rozkaz Malo, ażeby czemprędzej zeszedł na podwórze i zapytał, co się tam dzieje...
Po paru sekundach wierny sługa powrócił, ale wydawał się bardzo zmięszany, twarz miał zmienioną.
— I cóż?... zapytał go Luc z ciekawością, co za wiadomość?...
— Niestety, panie baronie, bardzo niedobra nowina... odpowiedział Malo.
Kerjeanowi zdawało się, iż ziemia się pod nim rozstępuje.
— Więc to ciało nieruchome?...
— Coquelicot przeszyty szpadą...
— Kto go ugodził?... czarny pokutnik zapewne?...
— Nie, panie baronie... Jakiś, jak mi powiedziano, chłop nieznajomy, ogromny...
— Coquelicot nie żyje?...
— Dycha jeszcze, ale mu się niewiele już należy...
— Niech się nim zajmą, niech go ocalą, jeżeli to możebne, albo przynajmniej niech go utrzymują przy życiu, dopóki nie będzie mógł przemówić... Słyszysz Malo... wydaj stosowne rozkazy...
— Postaram się, panie baronie...
Luc stracił nadzieję natychmiastowego skończenia z Reném, ale jednocześnie trapiąca go niepewność ustąpiła zupełnie.
Uczuł się spokojniejszym, podnieconym do pewnego stopnia pewnością i ogromem niebezpieczeństwa.
Powiedział sobie, że nazajutrz będzie czas na naostrzenie broni do ataku, lub do obrony, i postanowił heroicznie usunąć z myśli wszelkie troski na resztę nocy.
Winszując sobie tego postanowienia, powrócił do sali jadalnej, zbliżył się do jednego z bufetów, gdzie stały wina gorące i mrożone, oraz różne orzeźwiające napoje,
Morales pierwszą był, jaką tam napotkał, osobą; siedział przy małym stoliczku, obok pół tuzina próżnych butelek różnej wielkości i formy.
Ciemna zazwyczaj twarz cygana, była czerwoną jak burak, nos zakrzywiony, podobny do dzióba sępa, przybrał kolor ciemno-fioletowy.
— Kochany baronie.. przemówił drżącym trochę głosem, jeżeli mnie poszukujesz, to jestem... obiecałem ci, że będę siedział tu jak wryty i... caramba... dotrzymałem słowa... Od jedenastej, najwyżej na dziesięć minut opuszczałem stanowisko... Czy mnie potrzebujesz?...
Kerjean skinął głową przecząco.
— Aha... ciągnął Morales, przyszedł ci apetyt, albo pić ci się zachciało... Zaspokoisz jedno i drugie przy tym bufecie w sposób prawdziwie królewski... O!.. Caramba... dom jest prześlicznie urządzony... Wszyscy goście wygłaszają na cześć twoję pochwały, co nie jest małą rzeczą... Zalecam ci te oto tłuste wątróbki, te raki reńskie i ten pasztet z bażantów z truflami... Co do win, to doprawdy trudny będzie bardzo wybór... Wszystkie są wyśmienite, wszystko ci przynosi honor prawdziwy!... Jak widzisz, kosztowałem je wszystkie kolejno... Za twoje zdrowie... kochasiu!...
Luc — nie mamy potrzeby o tem mówić — nie słyszał wcale, co prawił brat jego żony.
Wziął duży kielich, napełnił go mocnem winem hiszpańskiem i wychylił dwa takie jeden po drugim.
— To wystarczy... pomyślał sobie, aby utrzymać na kilka godzin tak mi potrzebną wesołość humoru.
Nie omylił się, bo uczuł zaraz rodzaj gorączki, która ożywiła go bardzo i przywróciła energię, o jaką silił się przedtem napróżno.
Rzucił okiem w ogromne weneckie zwierciadło, na twarzy jego nie tylko, że bladości nie było, ale oczy błyszczały nadzwyczajnym blaskiem, a usta się uśmiechały.
— No... pomyślał sobie, teraz nikt się nie domyśli, patrząc na mnie, jaki niepokój szarpie mi serce!...
Ogromne ożywienie panowało w salonach, kiedy się gospodarz ukazał, nie tańczono w tej chwili, a goście rozdzieleni na mniejsze i większe gromadki, rozmawiali z żywością, dowodząc, iż prowadzone rozmowy nader były interesujące.
Zaledwie Luc postąpił kilka kroków, gdy jeden z młodych jego przyjaciół oddzielił się od towarzystwa i wykrzyknął:
— Ah! kochany baronie... w sam czas, co się nazywa, przybywasz... aby wybawić nas z wielkiego kłopotu... Wyjaśnij nam rzecz pewną, która nas wszystkich intryguje do najwyższego stopnia...
— O co idzie?... zapytał pan de Kerjean, którego każde wyjaśnienie śmiertelnie przestraszało. Czego sobie życzycie odemnie?...
— Powiedz nam... ciągnął młodzieniec, kto jest ta kobieta, co się ukrywa pod czerwonemi czarnem przebraniem wróżki, a na głowie ma ogromny czepiec, przyozdobiony kabalistycznemi znakami...
— Niepodobna mi was zadowolić... odrzekł Luc, bo nie widziałem żadnej wróżki w hotelu... Pokażcie mi jednakże o kogo chodzi, a może poznam tę osobę...
Młody szlachcic zaczął się na wszystkie strony rozglądać.
— Nie widzę jej... a mimo to dopiero co tu była...
— Szukajmy jej oba, jeżeli sobie życzysz... powiedział de Kerjean, a przedewszystkiem, powiedz mi, proszę, dla czego pragniesz dowiedzieć się, kto jest ta kobieta?...
— Ogromnie mnie zainteresowała... objaśnił młody szlachcic, bo naprawdę zdawała się posiadać siłę jakąś magiczną... Zna wszystkich... odgaduje twarze pod maskami, i przypomniała niektórym z nas tajemnicze fakty, najściślejsze sekrety rodzinne, które, jak się zdawało, nie były wiadome nikomu... Nie domyślasz się teraz ktoby to mógł być taki?...
— Nic a nic się nie domyślam, ale powtarzam ci, chodź... będziemy razem robić poszukiwania...
Luc z młodym szlachcicem udali się do drugiego salonu a zaledwie zrobili kilka kroków, inny panicz jakiś śmiejąc się powiedział do Kerjeana:
— Daruj, kochany baronie, ale dziwnych doprawdy gości zapraszasz na swoje bale!... ta baba, o której mówię, ma język jak brzytwa ostry!... Zkąd u dyabła ją wyciągnąłeś?.. To prawdziwa kumoszka z drapieżnemi pazurami i białemi zębami... Jak z nut wszystko wypowiada, chociaż ja nie widzę w tem nic złego!... Wyobraź sobie, że ona lepiej odemnie zna cyfrę moich długów!... Zadziwiające to, ale co mnie to obchodzić może... Podobne odkrycie mogłoby zmartwić jedynie moich wierzycieli... Co do markizy d’Ailly i hrabiny de Boismorand, te zaczerwieniły się, niby gwoździki, po paruminutowej z nią rozmowie; utrzymują, że to ze złości, ale ja w to nie wierzę, a mam ważne ku temu przyczyny...
Luc przerwał paniczykowi.
— Ale o kimże mówisz, vice-hrabio?... Czy przypadkiem nie o wróżce w czerwonem i czarnem ubraniu?...
— Wcale nie, kochany baronie... Mówię o cygance, w niebieskim i żółtym kostyumie, z przeróżnemi frędzlami, pasmanteryami i złotemi galonami.
Gdzież jest ta cyganka?...
— Nie wiem, ale musi być gdzieś blizko... bo przed pięciu minutami tu była... Spojrzyjno tymczasem na markizę d’Ailly... Ta prześliczna osoba taka zazwyczaj blada, jest jeszcze teraz czerwona!...
— Chodź z nami, pójdziemy szukać razem... odrzekł de Kerjean, musimy znaleźć koniecznie... Wszyscy trzej weszli do salonu, gdzie grano w karty.
Pan de Sartines stał oparty o kominek i przyjął Kerjeana temi słowy:
— Doprawdy, panie baronie, żałuję, żeś nie przyszedł wcześniej... Byłbyś posłyszał rzeczy bardzo ciekawe, rzeczy, które mnie nawet ździwiły, lubo ja się nie dziwię niczemu...
— Czy nie wolno wiedzieć, co spowodowało to ździwienie?...
— Słowa kobiety...
Barona przeszedł dreszcz po całem ciele.
— Tak panie... dodał pan de Sartines, słowa kobiety młodej i pięknej, o ile można domyślać się z pod maski.
— Ta kobieta wie tyle, co ja przynajmniej, o tem, co się dzieje w Paryżu, a przekonała mnie stanowczo, że moja policya najpierwsza niby w świecie, w wielu razach źle jest zorganizowaną.
— O!... wykrzyknął Kerjean. Cóż za bezczelna śmiałość!...
— Nie irytuj się pan, panie baronie, bo to co mi nagadała, wydało mi się bardzo dowcipnem, odrzekł naczelnik policyi. Ale powiedz mi pan, jeżeli możesz, kto jest ta nadzwyczajna istota?...
— Niestety, panie naczelniku, nie wiem!... Osoba, o której pan mówi, była przebraną za wróżkę, czy za cygankę, wszak prawda?...
— Nie. Miała na sobie ubiór odaliski niezrównanej elegancyi i bogactwa, ubiór ten walczyć mógł tylko z ubiorem pani baronowej...
— I cóż się stało z tą cudowną odaliską?...
— Zniknęła nagle, jak zaczarowana...
— A więc, powiedział Luc z przymuszonym trochę uśmiechem, mam nadzieje, że ją znajdziemy. Panowie nie odmówią mi swojej pomocy w tych poszukiwaniach... dodał, zwracając się do młodych szlachciców, którzy obok niej stali.
Przebiegli we trzech wszystkie salony, ale wróżka, cyganka i odaliska pozostały niewidzialnemi dla nich.
Kerjean wypytał się Malo, który raz tylko jeden opuścił przedpokój, kiedy schodził na dół, gdy przynieśli rannego Coquelicota, ale ten nie widział, aby podobnie przebrane osoby wchodziły, albo wychodziły z salonów.
Luc przekonanym był, że wierny sługa prawdę mu mówi, nie nalegał na niego zatem i powrócił do pana de Sartines.
— I cóż?... zapytał tenże.
— Nic nie wiem, ale to nic najzupełniej!... odrzekł baron, nadaremnemi były wszelkie usiłowania...
— Jednak to coś szczególnego!... wykrzyknął, śmiejąc się pan de Sartines. Widać, panie baronie, że naprawdę to hotel Dyabelski... Potrójna kobieta zniknęła, jak kamień w wodzie, więc musiała być jedną chyba z cór Szatana, przybyłą z otchłani, aby czyniła honory w jednym z oddziałów królestwa ojcowskiego... Cóż pan na to, szanowny gospodarzu?...
— Słowo szlacheckie daję... odparł Luce poważnie, żem prawie tego samego zdania...
Głębokie milczenie zapanowało po tych słowach, każdemu zdawało się, iż czuje podmuch jakiś z innego świata, każdemu włosy na głowie powstały.
Jednocześnie zaczęto szeptać o ponurym czarnym pokutniku, po rozmowie z którym pani de Kerjean tak nagle zemdlała, zaczęto zadawać sobie pytania, czy niema jakiej tajemniczej łączności pomiędzy zakapturzonym jegomością a kobietą kameleonem...
Jedno słowo okazało się więc zupełnie dostatecznem do wzbudzenia w pośród wesołej atmosfery tego samego zabobonnego przestrachu, jaki przed paru tygodniami krążył po spustoszałym i chylącym się do ruiny hotelu Dyabelskim...
Pan de Sartines spostrzegł wrażenie, jakie żart jego spowodował, a że sam w żadne bajdy nie wierzył, postanowił zabawić się trochę.
— Panie baronie.. rzekł, złożyłeś kupując ten gmach dowody odwagi... prawdziwej odwagi... Ogólne panuje przekonanie, że rezydencya twoja jest miejscem strasznem i wyklętem... Czy znasz pan źródło tej opinii?... Czy pan wiesz, dla czego głos ogółu, który nie zawsze jest głosem Boga, przezwał kiedyś hotelem Dyabelskim tę wspaniałą posiadłość?...
— Legenda to cała, panie naczelniku...
— Znasz ją pan?...
— Doskonale.
— Czy straszna?...
— Bardzo dziwna w każdym razie...
— Nie moglibyśmy prosić pana, żebyś ją nam opowiedział?...
— Jestem na rozkazy pańskie...
— W takim razie słuchamy z ciekawością....
— Zaczynam więc, i ażeby nie nadużyć cierpliwości słuchaczy, postaram się bardzo być zwięzłym.
Naczelnik policyi zasiadł na wprost Kerjeana, liczne grono otoczyło ich kołem.
Od stworzenia świata lubili ludzie słuchać opowiadań podobnych, gawędy o widmach będą miały zawsze do końca świata duże powodzenie...
W pewnych okolicznościach, wtedy mianowicie gdy nie grozi nam żadne niebezpieczeństwo, takie okrutne efekty są pewną przyjemnością...
— „Przed bardzo wielu laty... zaczął de Kerjean, hotel ten, w którym mam szczęście przyjmować dziś reprezentantów najpierwszych rodzin Francyi, należał do markiza de Gildas, ostatniego członka rodziny zupełnie wygasłej, a spokrewnionej bardzo blizko z rodziną de Norey, która również już nie istnieje.
„Markiz de Gildas był człowiekiem dzikich obyczajów, był dziwakiem, żył zdala od świata, nienawidził małżeństwa, nie wychodził prawie nigdy z domu i nikogo w nim nie przyjmował. Po całych dniach i nocach poświęcał się naukom kabalistycznym i alchemii... poszukiwał, jak powiadali kamienia filozoficznego i wielkiej sztuki przemiany metali...
„Markiz de Gildas zajmował się nadto zbieraniem biblioteki, najciekawszej i z pewnością najrzadszej, złożonej wyłącznie z druków i rękopisów jego nauk ulubionych: astrologii, chemii, a magii przedewszystkiem...
„Namiętność jego do tych szpargałów była ogólnie znaną. Codzień znoszono mu jakieś stare wolumina, jakieś tak zwane białe kruki, cenne zdaniem tych, którzy się ich pozbyć pragnęli. Markiz przeglądał wszystko z największą uwagą i albo odrzucał pogardliwie ofertę, albo ją przyjmował na wagę złota...
„Pewnego dnia, rozległ się dzwonek u kraty, a gdy szwajcar otworzył, zobaczył jakiegoś starca zgrzybiałego, bardzo nędznego pozoru. Szwajcar wziął go za żebraka i zapytał:.
„— Czego chcecie, biedny człowieku”...
„— Przyniosłem książkę dla markiza de Gildas.
„— Pokażcie ją...
„Starzec wyciągnął z pod opończy wielki wolumin, oprawny w czerwoną skórę.
„Był to manuskrypt na pargaminie, pisany w nieznanym języku, ozdobiony jakiemiś dziwnemi znakami, pędzlem malowanenmi.
„— Wiele żądacie za to?... zapytał szwajcar.
„— Dziesięć tysięcy liwrów.
„Sądząc, że źle usłyszał, szwajcar kazał staremu powtórzyć drugi raz cenę, a gdy ten uczynił zadość żądaniu, zaczął się śmiać ironicznie.
„Mimo to poniósł manuskryt panu.
„— Panie markizie, zameldował z szyderstwem, właściciel żąda za to dziesięć tysięcy liwrów.
„Pan de Gildas, nie okazawszy najmniejszego żdziwienia, położył czerwoną księgę na stole, przy którym siedział i otworzył takową.
„Zaledwie odwrócił pierwsze kartki, zaledwie zatrzymał wzrok na tytule, wypisanym charakterem arabskim, krzyknął głucho, najpierw pobladł, potem poczerwieniał, a potem zaczął oczami rzucać błyskawice.
„Następnie przez pół godziny prawie przerzucał kartki manuskryptu.
„Radość jaśniała mu na twarzy.
„Kiedy doszedł do ostatniej stronicy podniósł się, otworzył jednę z szufladek w ogromnem hebanowem biurku, napełnił złotem skórzany worek, podał go zdumionemu szwajcarowi i powiedział:
„— Oto jest dziesięć tysięcy liwrów. Oddaj te pieniądze osobie, mającej do sprzedania tę książkę, i weź od niej pokwitowanie.
„Służący usunął się, przekonany najzupełniej, że pan oszalał.
„Pan de Gildas zamknął się w pokoju, ażeby rozkoszowąć się swobodnie skarbem, jaki posiadł za cenę wysoką niby, ale właściwie nic nie znaczącą w porównaniu z nabytkiem.
„Księga, którą nabył, istniała rzeczywiście w jedynym tylko egzemplarzu, markiz o jej istnieniu dowiedział się przypadkiem, a byłby oddał za nią cały, jaki posiadał majątek.
„Manuskrypt ten, zredagowany przez najuczeńszego z magów XIV-go wieku, zawierał formułki kabalistyczne uniwersalne.
„Posiadanie podobnych formułek, przy znajomości alchemii w tym stopniu, iżby z nich można korzystać, zapewniało nieskończone bogactwo i władzę bezgraniczną.
„Pan de Gildas do wieczora przesiedział nad swoją księgą i nie chciał nawet otworzyć lokajowi, gdy przyszedł oznajmić, że kolacyę podano.
„Skoro noc nadeszła, zamknął się w laboratorym i zaczął robić doświadczenia według formułek.
„Udały się znakomicie.
„Merkuryusz i ołów przemieniły się w złoto tak szybko, że markiz o mało nie oszalał z radości.
„Dopiero też nad ranem położył się do łóżka, ażeby wypocząć trochę.
„Nazajutrz i dni następnych, ciągle robił doświadczenia i ciągle z najlepszym skutkiem.
„Pan de Gildas uznał teraz, że jest królem świata, bo rozporządza daleko wyższg władzą niż wszyscy monarchowie.
„Na raz doszedłszy do trzeciej części manuskryptu, napotkał formułkę operacyi, jaka dotąd nie zwróciła jego uwagi.
„Nie zrozumiał dobrze jej celu.
„Sposób postępowania jasno był określony, nie mógł jednakże pojąć sensu, zawartego w tekście.
„Postanowił jednakże sprobować.
„Na największym ogniu jednego z kominków postawił ogromny tygiel napełniony dziwnemi substancyami, wymienionemi w manuskrypcie, wypowiedział przepisane wyrazy kabalistyczne, podniecił ogień potężnym miechem i czekał.
„Po paru chwilach zaczęło się gotować.
„Słup pary wzniósł się nad tyglem.
„Po trochu para ta zgęszczała się, modelowała, jak glina pod dłutem rzeźbiarza, a potem postać ludzka, zarysowała się niewyraźnie, potem kształty stawały się coraz dokładniejsze, kontury coraz wybitniejsze, aż nakoniec pan de Gildas znalazł się wobec kobiety, albo raczej wobec postaci kobiecej, nadzwyczajnej piękności.
„Magicznej tej istocie nic, oprócz życia nie brakowało.
„Zdawało się, że widać krew przepływającą w żyłach, pod jej delikatną białą skórą, serce jednak nie biło, oczy tak niebieskie, jak lazur nieba, nie patrzały jednakże.
„Pan de Gildas stanął zdumiony i zachwycony swojem dziełem.
„Duma i przerażenie opanowały duszę jego.
„Ale wkrótce duma wzięła górę.
„— Kiedy życie wstąpi w tę istotę, nie będzie nic równie pięknego na świecie...
„Markiz czekał na to, ale czekał napróżno.
„Życie nie przybywało, a w formułce kabalistycznej nie było więcej ani słowa.
„Statua z ciała ludzkiego urobiona, zdawała się przeznaczoną na pozostanie wiecznie statuą.
„Pan de Gildas nabrawszy tego przekonania, doświadczył najprzód ogromnej złości, następnie rozpacz go ogarnęła.
„Pierwsze z tych uczuć właściwem było człowiekowi zepchniętemu z piedestału, jaki sam sobie wystawił, drugie zaraz wytłomaczymy.
„Znają wszyscy mitologiczne awantury Pigmeliona i Galatei.
„Każdy wie, jak rzeźbiarz grecki zakochał się szalenie w posągu.
„Pan de Gildas doświadczył tego samego co Pigmalion.
„Ten człowiek, ten alchemik, dla którego nawet w jego młodości kobieta nie egzystowała nigdy, zapałał niesłychaną miłością, zapałał miłością starca, dla kobiety powstałej z niczego.
„Ta szalona miłość podniecała wybuchy wściekłości piekielnej.
„— O potęgi piekielne, zlitujcie się nademną, zawołał pewnego dnia w jednym ze swoich napadów pan de Gildas. Cierpię zanadto!... Szaleję!...
Wzywam cię, szatanie!... ty mnie wesprzej... ty mi dopomóż!... Dopomóż mi do dokończenia mojego dzieła, użycz mi ognia, coby ożywił ten posąg choćby na dzień jeden, a zabierz sobie za to życie i duszę moję na wieki...
„Zaledwie wymówił ostatnie słowa, posłyszał uderzenie piorunu, lubo na niebie żadnej chmury nie było, lubo słońce jasno świeciło.
„Jednocześnie rozszedł się zapach siarki po mieszkaniu i pan de Gildas zobaczył dyabła siedzącego w fotelu na wprost siebie.
„Dyabeł ten tak bardzo strasznie nie wyglądał, wydawał się młodym i wesołym
„Ubiór, jak opiewa legenda, miał taki, jaki mam na sobie w tej chwili.
„Pan de Gildas często radził się duchów ciemności; często mu one odpowiadały, ale nie ukazywały się nigdy.
„Poczuł dreszcz przebiegający po skórze, nie dał jednak poznać po sobie zatrwożenia.
„— Kochany markizie, odezwał się dyabeł, nie czekając na pytanie, lubo nie wezwałeś mnie według reguły, przybyłem na usługi... Czego pan żądasz odemnie?...
„— Czyż nie wiesz?... zapytał pan Gildas.
„— Że wiem, to wiem doskonale, ale chcę, abyś mi powtórzył prośbę. Mów zatem bez obawy.
„— Pragnę, aby ten posąg stał się kobietą... i aby ta kobieta zakochała się we mnie...
„— Wybornie. A jeżeli cię wysłucham, jakże mi zapłacisz za tę łaskę?...
„— Słyszałeś przecie, że gotów jestem oddać ci moję duszę i życie...
„— Proponujesz mi kiepski interes, kochany markizie, bo dusza twoja prędzej, czy później i tak mi się dostanie... No, ale mniejsza o to wreszcie, ja więcej jeszcze dla ciebie uczynię, nie na jeden dzień, ale ci na całe lata szczęście pozostawię.
„Pan de Gildas nie mógł uwierzyć własnym uszom.
„Dyabeł ciągnął dalej:
„— Dam ci moc ożywienia tego posągu. Będzie żył, będzie cię kochał. Jak długo trwać będzie twoje szczęście, nie dopomnę się praw moich... Potem cię zabiorę dopiero.
„I dyabeł powiedział panu de Gildas parę formułek kabalistycznych, krótkich a łatwych do zapamiętania.
„— O panie szatanie!... zawołał starzec, jakże mam panu dziękować?.. Czynisz ze mnie człowieka najszczęśliwszego z ludzi!... Gotów jestem podpisać w tej chwili umowę.
„Dyabeł wzruszył pogardliwie ramionami.
„— Mój panie!... na co to się zdało?... powtórzył. Dla mnie słowo znaczy więcej, niż najlepsze nawet podpisy. Nikt mi nie może niedotrzymać zobowiązania. Pozostawiam pana jego szczęściu i miłości. Do widzenia...
„Rozległ się grzmot ponowny, ponownie rozszedł się zapach siarki i dym cały pokój napełnił, a gdy zniknął i dyabła już nie było.
„— Czy to sen, czy to rzeczywistość, mówił do siebie markiz, skoro sam pozostał tylko. Ale nie... to co słyszałem i widziałem, było rzeczywistością. Przypominam sobie dobrze słowa podyktowane mi przez szatana. Oh! te słowa, te słowa... Natychmiast je wypowiem.
„Udał się pośpiesznie do laboratoryum, gdzie milcząca, martwa, ale wspaniała figura, zdawała się oczekiwać, aby tchnięto w nią iskierkę życia.“
W tem miejscu Kerjean umilkł na chwilę, ażeby sprawdzić wrażenie, jakie opowiadanie jego wywarło na słuchaczy.
Było ono zupełnie zadawalające.
Liczba ciekawych znacznie się powiększyła a słuchali wszyscy z głęboką uwagą, pan de Sartines widocznie też zajęty był opowiadaniem barona.
Zaczął on teraz tak mówić w dalszym ciągu:
— Pan de Gildas, widokiem posągu bardziej jeszcze podniecony, wymówił przed nim wskazane mu wyrazy kabalistyczne i rezultat zaraz prawie nastąpił.
„Córka piekieł zadrżała całem ciałem, jak kobieta nagle przebudzona, ręce wyciągnęła przed siebie, uczy zwróciła na markiza i bez wahania rzuciła się w jego objęcia.
„Ożywiona powiedziała:
„— Tobie winna jestem życie... kocham cię...
„Od tej chwili wszystko się w egzystencyi starca zmieniło.
„Czuł się zupełnie odmłodzonym i jak dotąd żył tylko dla nauki, tak teraz tylko dla miłości.
„Często, a bodaj prawie zawsze, córki nasze są wymagające, kapryszące i kokietujące.
„Czyż córka szatana, mogła być pozbawioną tych wad prześlicznych, które w czasie miesięcy miodowych uważane są za wdzięk nieporównany?...
„Uczucie markiza dla żyjącego posągu, któremu nadał imię Febe, powiększał się coraz bardziej i wkrótce nadużyło tyrańskiej prawdziwie władzy, nad markizem.
„Febe przez kilka miesięcy zgodziła się pozostać ukrytą przed wszystkiemi; ale pewnego poranku oświadczyła, że dręczy ją ta samotność, że umiera z nudów, że pragnie zobaczyć świat, i że pan de Gildas nie miał prawa zmuszać jej, ażeby swoją pięknością dla niego jednego tylko błyszczała.
„Markiz ustąpił naturalnie, ale wiedząc, że trudno, a nawet niepodobna będzie wytłomaczyć w sposób odpowiedni obecności w jego domu młodej kobiety, której pochodzenia wyjawić nie mógł, bo byłby żywcem spalonym, wyjechał w daleką podróż.
„Po dziesięciu miesiącach powrócił do Paryża i z wielką ostentacyą przy wiózł swoję towarzyszkę.
„Oświadczył, że w Niemczech poznał i poślubił tę młodą osobę z możnego domu, oświadczył, że otworzy dom i będzie wydawał świetne bale, ozdobą których będzie markiza de Gildas.
„Markiz był bogaty, markiza była piękną, cały Paryż pędził zatem na te bale niezrównanie świetne.
„Przez pierwsze lata markiz używał prawdziwego szczęścia.
„Następne miały być dlań latami zmartwienia i męczarni.
„Dyabeł obiecał panu de Gildas, iż żyjący posąg żywić będzie dla niego miłość, nie przyrzekł wcale jednakże, iż go kochać będzie zawsze, ani nawet, iż go będzie kochać długo.
„Pięknej kokietce chodziło o to tylko, ażeby się podobać, starzec stał się zazdrosnym.
„Chciał zamknąć swój dom przed nadskakującą żonie młodzieżą, ale było już na to zapóźno.
„Febe dowiodła mu, jasno, jak na dłoni, że był śmiesznym i że w wieku, jaki posiadał, powinien się uważać za bardzo szczęśliwego, że jest jej małżonkiem.
„Nie zmieniła wcale swojego postępowania, a zrozpaczony starzec od rana do wieczora, widział roje motylów kręcących się około małżonki.
„Nieszczęśliwy nikł w oczach, co dzień się starszym wydawał i ogromnie żałował tych czasów, kiedy go zajmowały wyłącznie przemiany metali...
„Nawet epoka, w której usiłował napróżno ożywić martwy posąg, wydawała mu się daleko niż teraźniejszość szczęśliwszą.
„Markiz zatem cierpiał okrutnie, cierpiał szczególniej, gdy się przekonał, iż córka dyabła oddała serce swoje pewnemu młodemu, pięknemu szlachcicowi.
„Okrucieństwo to do wściekłości doprowadzało biedaka.
„Upajał się wściekłością swoją.
„Miał z Febe długą rozmowę, a wyrzucił podczas niej ze siebie wszystkie pioruny i burze, co się tak długo w nim zbierały, i wreszcie oświadczył, iż uwiezie ją w jakie dalekie, samotne miejsce, gdzie nie będzie widywać nikogo.
„Febe odpowiedziała na to głośnym wybuchem śmiechu.
„Doprowadzony do ostateczności, pan de Gildas podniósł na żonę rękę.
„Córa piekła wyciągneła wtedy sztylet z za stanika i śmiejąc się ciągle, oświadczyła, że bez wahania go przebije, jeżeli choć krok ku niej postąpi.
„Co z tego wynikło, możecie państwo łatwo chyba odgadnąć.
Wściekłość opanowała starca i odebrała mu przytomność.
„— Istoto piekielna i przeklęta!... zawołał, napróżno mnie wyzywasz!... Nie egzestowałabyś, gdybym cię był nie ożywił na moje nieszczęście!... Przebrała się atoli miarka... dosyć mam już ciebie...
Powracaj do nicości, z której cię wyprowadziłem...“
„Posłyszawszy te słowa, Febe jak śmierć zbladła i wyciągnęła do starca ręce błagające, chciała coś mówić, ale pan de Gildas, nie pozwolił na to i zaczął wymawiać magiczne słowa, mające na zawsze zniszczyć jego dzieło.
„Zaledwie skończył, córa piekieł krzyknęła przeraźliwie.
„Zwróciła przeciwko sobie samej puginał, uderzyła się w piersi i nie przemówiwszy ani słowa, padła martwa na dywan.
„Pan de Gildas stanął jak wryty, złość go ominęła nagle, wpatrywał się w trupa. Zrozumiał, że stracił istotę, którą kochał nad wszystko, a w dodatku i sam się zgubił, bo z duszą i ciałem do dyabła należał w tej chwili.
„— No! skoro tak... rzekł do siebie, to zaraz też skończę ze sobą!...
„Pochylił się nad ciałem Febe, ażeby wyrwać sztylet z jej piersi i w swoję go wpakować... Nie udało mu się wykonać fatalnego zamiaru... Służba, przestraszona przeraźliwym krzykiem córki szatana, wpadła do pokoju i pochwyciła markiza w chwili, gdy się zamordować zamierzał... We dwie godziny później pan de Gildas, jako schwytany na gorącym uczynku zabójstwa, został do więzienia Chatelet odprowadzony.
„Proces trwał długo. Starzec pomimo jawnie oskarżających go dowodów nie przyznawał się do winy, aż dopiero wzięty na tortury wyznał całą prawdę, opowiedział sędziom historyę żywego posągu, opowiedział o ugodzie z szatanem zamiast jednak ułaskawienia za swoję szczerość, skazany został na publiczne spalenie na placu Greve, za zbrodnię magii i czarów. W dzień egzekucyi wyprowadzono go boso, w jednej tylko koszuli i z postronkami na szyi, przed kościół Notre-Dame...
„Przedtem siedział w lochu więziennym pogrążony w myślach, jakich łatwo się domyśleć.
„Nagle, poczuł rękę na ramieniu.
„Obrócił się wolno, jak człowiek, który wszystkiego się obawia, i zobaczył tego samego dyabła wesoło uśmiechniętego, który mu się raz już był ukazał.
„ Przypuszczam, kochany markizie, rzekł ów potępieniec, że na mnie oczekujesz... Nadszedł czas naszego porachunku!...
∗
∗ ∗ |
Kerjeanowi pozostawało już tylko kilka słów do skończenia opowiadania, gdy naraz cofnęli się wszyscy słuchacze z widocznem na twarzach przerażeniem...
Jednocześnie dyabełek w masce czerwonej aksamitnej, w ubraniu czerwonem z czarnem, położył rękę na jego ramieniu i powtórzył głośno frazes wymówiony przed chwilą przez właściciela hotelu Dyabelskiego.
— Zapewne, kochany baronie na mnie czekałeś?... Nadeszła wszak godzina naszego obrachunku... czyś jest tego samego zdania?...
Luc nie był w stanie opanować silnego wzruszenia.
Zjawienie się quasi fantastycznej osobistości, która się dostała doń niepostrzeżenie, kostyum jej, podobny zupełnie do tego, jaki dopiero co opisywał, i twarz zamaskowana, szepcząca mu do ucha słowa legendy... wszystko to zmieszało go w pierwszej chwili bardziej, aniżeli to chciał okazać. Ale zapanował jednakże zaraz nad sobą i ukrywając nerwowe pomieszanie pozorami wesołości i galanteryi, zapytał:
— Czego sobie życzysz, prześliczny dyabełku?... czy pragniesz zawrzeć zemną ugodę?... czy potrzeba ci duszy mojej?... czy może domagasz się serca mojego?...
— Może jesteś bliższym prawdy, aniżeli przypuszczasz — odpowiedział dyabełek, parskając śmiechem. — Może rzeczywiście potrzebujemy zrobić ugodę... Może mam prawo do twojego serca... Ale jak na teraz, żądam tylko od ciebie chwilki rozmowy...
— Tajemnej rozmowy?... zapytał z uśmiechem
Kerjean.
— Bardzo tajemnej... odpowiedział dyabełek. Chcę pomówić z tobą sam na sam.
— Ależ to szczęście prawdziwe!... wykrzyknął Luc wesołe — przyjmuję z radością wyzwanie... Panowie!... dodał zwracając się do świadków tej sceny — nie wydajcie mnie czasami przed baronową, bo tego z pewnością nigdyby mi nie przebaczyła... No, a teraz, prześliczny szataniku, podaj mi z łaski swej rączkę... w buduarze będziemy zupełnie swobodni...
Dyabełek pochwycił żywo podane sobie ramię i poszedł z Kerjeanem do buduaru, jaki znają już czytelnicy nasi.
Ogólny szmer rozległ się pomiędzy zebranemi w salonie...
— To ona, to na prawdę ona!... wołali jedni do drugich.
— Ja poznałem jej głos!...
— To wróżka!..,
— Nie, to odaliska!...
— Nie, moi panowie, to cyganka...
— Ja panów pogodzę — wtrącił naczelnik policyi — to wróżka, odaliska i cyganka w jednej osobie...
Kerjean również poznał głos nieznajomej i z pewnem dreszczem powiedział sobie:
— Wiedźma!...
Buduar nie był otwarty, jak inne pokoje hotelu, bo miał inne przeznaczenie,,
Kilka toalet zapełnionych perfumami i różnemi prześlicznemi gracikami, należącemi do toalety, przekształciło go w rodzaj tajemniczego przybytku, do którego przyprowadzała Carmen damy, potrzebujące poprawienia swoich strojów i koafiur.
Luce i Perina znaleźli się sami.
Ośm kandelabrów o dziesięciu świecach oświetlało à giorno buduar i odbijało promienie w lustrzanych ścianach.
Skoro tylko Kerjean zamknął drzwi za sobą, uśmiech zniknął mu z twarzy, a pokrył ją wyraz ponury.
Wiedźma przystąpiła do rzeczy.
— Albo się mylę, kochany baronie — rzekła, albo mnie już poznałeś...
— Rzeczywiście, poznałem cię, Perino... odpowiedziai Luc.
Wiedźma mówiła dalej:
— Wspomniałam przed chwilą umyślnie... ażeby lepiej uwydatnić to, co opowiadałeś... iż zapewne na mnie oczekiwałeś... Na prawdę jednak wierzę bardzo, żeś jest zdziwiony moją tutaj obecnością...
— Przyznaję, żem ździwiony...
— Zdziwiony i uradowany zapewne?... dodała z ironią Perina.
Luc potrząsnął głową.
— Nie myślałem, że cię zobaczę i nie pragnąłem tego wcale... Przyznaję to i nie pojmuję zupełnie celu tej szczególnej wizyty...
— Kochany baronie — odparła Perina z coraz większą ironią — a toż ty od czasu ożenienia tak zapomniałeś o Czerwonem mieszkaniu, że musiałam przyjść nareszcie do ciebie, bo serce moje nie może się obyć bez twojego widoku...
— Dom mój zawsze dla ciebie otwarty — rzekł Luc z pewnem zakłopotaniem — ale dla czego wybrałaś się w czasie balu?...
— Dziwisz się temu?... wykrzyknęła Perina, a ja właśnie dla tego się wybrałam, że to noc balowa... Cóż chcesz?... kobiety mają różne kaprysy... Nie napróżno jestem przecie kobietą... Pragnęłam zobaczyć wśród świetności i blasku tych wielkich panów i te wielkie damy, których i które widywałam nie raz w Czerwonym domu, pokorniuteńkich, czołgających się przed starą, szkaradną czarownicą. Targujących się z nią o trucizny i przepowiadanie przyszłości. Wiesz, że to piękna rzecz, taki bal wspaniały. Jestem doprawdy olśniona!... Czuję, że tu dopiero znajduję się w sferze właściwej, że tu dopiero oddycham w swoim żywiole!...
A zdaje mi się także, że wywarłam pewne na twoich gościach wrażenie. Czyż pochwalisz mnie za zręczność, z jaką odegrałam poczwórną rolę, dzięki czterem kostiumom, jakie miałam jeden na drugim, i jakie służba wasza, sprzątając jutro salony, znajdzie we framugach okien po za firankami?...
Uwierzyli w nadzwyczajność, nieprawdaż?...
— Raczej w skandal uwierzyli... odpowiedział Luc. Jak mogłaś mieć tyle śmiałości, aby zaczepiać w podobny sposób pana de Sartines, naczelnika policyi?...
— O!... pan de Sartines przyjął bardzo uprzejmie słowa moje. Byłam w otoczeniu dystyngowanem, pomiędzy ludźmi, którzy nie zrywają maski z kobiety pragnącej pozostać nieznaną. W razie zresztą niebezpieczeństwa, oddałabym się pod twoję wszechwładną protekcyę, a chyba, że byłbyś mi nie odmówił takowej... Wiesz nadto, tak dobrze, jak i ja, że skutek usprawiedliwia wszystko... Udało mi się... o cóż więcej chodzić może?...
— Kto ci dostarczył list zapraszający?...
— Trzy luidory, doręczone jednemu z lokajów waszych... Nie szukaj wcale winnego, każdy bez wyjątku zrobiłby był to samo...
— Rozumiem, rzekł Kerjean, ale czego życzysz sobie odemnie?...
— Czyż mam ci powtarzać, że chce się rozmówić z tobą?...
— Cóż mi masz do powiedzenia?...
— Wiele rzeczy... bardzo interesujących...
— Mocno jestem o tem przekonany i będę słuchał z całą uwagą... Naznaczmy sobie schadzkę na jutro... Dobrze?...
— Nie... Chcę skorzystać z sam na sam, na jakie się zgodziłeś... Skoro tu jestem, nie myślę odkładać na jutro tego, co można zrobić dziś i to natychmiast w dodatku...
— Ale, wyszeptał Kerjean, godzina wydaje mi się nie zbyt dobrze wybraną... Obecność moja potrzebną jest koniecznie na balu... Co sobie pomyślą goście o mojej długiej nieobecności?... Nakoniec...,
— Nakoniec... przerwała wiedźma, tonem rozkazującym, nakoniec oświadczam ci po raz ostatni, że musisz mnie wysłuchać!...
Opanowany głosem, któremu oddawna przyzwyczaił się ulegać, baron pochylił pokornie głowę.
Łatwy tryumf wywołał błyskawicę w oczach Periny.
— Zaraz... rzekła, zrozumiesz, kochany baronie, całą doniosłość porozumienia, jakiego zażądałam... Ale najprzód powiedz mi otwarcie: Czy ty kochasz swoję żonę?...
— Dziwne zapytanie!... mruknął Luc zakłopotany.
— Czy kochasz swoję żonę?... zapytała powtórnie wiedźma.
— Podziwiam jej piękność nadzwyczajną, odpowiedział baron, widzę w niej wiernego wspólnika, uważam za główne narzędzie majątku... ale... nie żywię dla niej tego romantycznego uczucia, które miłością nazywają.
— Tem lepiej!... nieskończenie lepiej!...
— Dla czego?...
— Dla tego, że będziesz jej mniej żałował.
— Będę mniej żałował Carmeny!... powtórzył Luc. Czyż zagraża mi jej utrata?...
— Tak jest!... kochany baronie... Ale prawda, nie powiedziałam ci głównego powodu dzisiejszej mojej wizyty... Przyszłam otóż oświadczyć ci, że postanowiłam uczynić cię szczęśliwym, postanowiłam przyjąć twoje nazwisko i twoję rękę.
— Chyba cię źle posłyszałem... źle cię zrozumiałem zapewne!... wykrzyknął Kerjean zdumiony.
— Dobrześ słyszał... wybornieś zrozumiał... Chcę być żoną twoją...
Luc usiłował ukryć przed wzrokiem wiedźmy wstręt, jakiego doznawał i wykrzywił usta uśmiechem.
— No, kochana Perino!... zawołał z udaną wesołością, nie dziwię się, że sobie ze mnie żartujesz... Jesteśmy przecie na balu maskowym, a pod maską wszystko uchodzi... Jeżeli jednak mam być szczerym, to powiem otwarcie, że to żart wcale nie w dobrym guście...
— Nigdy w życiu... odrzekła wiedźma, nigdy w życiu nie mówiłam bardziej seryo, niż w tej chwili, zresztą nieodmienne to postanowienie moje... Pragnę zostać baronową de Kerjean i zostanę nią wbrew całemu światu, wbrew nawet tobie samemu... jeżeli będzie tego potrzeba...
— Pozwolisz, że nie uwierzę...
— Jeżeli wątpisz, to się grubo bardzo mylisz, jak się wkrótce przekonasz o tem... Proponuję ci doskonały interes... Porzucam rzemiosło czarownicy, lubo wyborne to rzemiosło... bo jestem bogata... daleko bogatsza, aniżeli sobie wyobrażasz... Majątek mój wynosi milion z dobrym okładem... Zachciało mi się żyć teraz w wielkim świecie. Tytuł baronowej i nazwisko de Kerjean uważam za dobre dla siebie, chcę je mieć i będę miała... Któż mi stanąć może na przeszkodzie?.. Mów, a zobaczymy...
— Przeszkody?... Ależ jest ich bez liku!... Wymienię jednę tylko najważniejszą...
— Słucham...
— Małżeństwo moje...
Perina wzruszyła ramionami.
— Oto małżeństwo, kochany baronie... nie troszcz się wcale a wcale...
— Jednakże... zdaje mi się...
— Bardzo zatem źle ci się zdaje... przerwała Perina. Ja skojarzyłam to małżeństwo, ja też mogę je rozwiązać, kiedy mi się żywnie podoba.
— Jakim sposobem?...
— Bardzo prostym... czyż nie znasz go doskonale?... Dwie krople eliksiru do szklanki wody wystarczą najzupełniej... Wdowiec, umiejący żyć, rozpacza bardzo dużo w pierwszych chwilach po stracie żony, płacze i zapewnia, że nigdy o niej nie zapomni... Żałują go i podziwiają, wielbią i interesują się nim nadzwyczajnie. Czas upływa, rozpacz się koi, a łzy osychają. Niepocieszony wdowiec pociesza się nareszcie... Samotność to rzecz przykra, dokucza mu ona coraz bardziej i żeni się powtórnie, a wszyscy uważają to za wypadek najzupełniej naturalny... Są to rzeczy zwykłe na święcie, rzeczy, które się codzień powtarzają... Czy mam ci wymienić przykłady?...
— Mówisz o świecie... odrzekł porywczo de Kerjean, a cóżby świat na to powiedział, coby pomyślał, dowiedziawszy się, że baron de Kerjean zaślubia Perinę Engroulevent, właścicielkę Czerwonego Domu?...
Wiedźma tupnęła niecierpliwie nogą.
— Ciekawa jestem, ktoby mógł poznać Perinę w postaci baronowej de Kerjean?... Któż oprócz ciebie zna prawdziwe moje nazwisko i moję twarz prawdziwą?... Cóż mi odpowiesz na to?...
Luc opuścił głowę i milczał.
— Widzisz zatem, ciągnęła Perina, że przeszkody, o jakich wspominałeś, nic w rzeczywistości nie znaczą...
Może myślisz, że utracisz szacunek, że twoje stare szlachectwo będzie się rumienić mojem plebejuszowskiem pochodzeniem i ordynaryjnemi manierami... Nie obawiaj się, kochany baronie, potrafię hołdy zbierać w arystokratycznym świecie... Dałam ci już przed chwilą tego dowody... Jeżeli duma twoja gra wobec mnie jaką rolę, to głupia to bardzo duma?... Kobieta, co nosi dziś twoje nazwisko, nie warta przecież wcale więcej odemnie... Któż to jest ta mniemana córka de Simeusów?... Cyganka, awanturnica!... Przyznaję, że jest piękną... aleć i ja piękną jestem!... Przypatrz mi się tylko dobrze...
Mówiąc to, wiedźma zdjęła maskę z twarzy, po której przeszły lata bez najmniejszego śladu.
Czoło pozostało gładkie, aksamitne, jak czoło młodej dziewczyny, oczy były pełne blasku, usta jakby wycięte z wilgotnego koralu. Ciemne bujne włosy otaczały ładną zgrabną głowę, męzki kostyum uwydatniał prześlicznie biust i talię.
— Widzisz... mówiła z przekonaniem, że mogę walczyć z najpiękniejszemi, i przepowiadam ci że twoje szczęście pełno mieć będzie zazdrosnych... No, czy przyjmujesz to szczęście?...
Kerjean wzruszył ramionami,
— Szalonaś, czy co doprawdy?... mruknął.
— Przyjmujesz?... powtórzyła wiedźma.
— Nie, stanowczo nie!...
— Czy to z rozmysłem utrzymujesz?...
— Z najzupełniejszym...
— To ostatnie zatem słowo twoje?...
— Ostatnie!...
— Strzeż się więc, baronie...
— Czegóź się mam obawiać?...
— O! niczego wielkiego... przespania się jutrzejszej nocy w lochu więzienia Chatelet, jak biedny markiz de Gildas, którego historyę tak zręcznie opowiedziałeś przed chwilą...
— Kto mnie odda do więzienia, piękna przyjaciółko moja?...
— Najniższa sługa, Perina de Engroulevent.
Nie mogąc zostać twoją żoną, stanę się śmiertelnym wrogiem twoim!...
— Grozisz mi zatem?...
— Mówię wyraźnie chyba...
— Chcesz mnie zdradzić i wydać?...
— Może zaraz jeszcze tej nocy. Nic łatwiejszego, jak szepnąć kilka słów naczelnikowi policyi, który się tu znajduje...
Kerjean przybrał minę pogardliwą.
— Zapominasz, kochana Perino... rzekł, udając pewność siebie, lubo wcale jej nie czuł, zapominasz, że oskarżający musi koniecznie posiadać pewne dowody... Na jakichże zamierzasz opierać swoje zamiary?... Fabrykowanie przezemnie fałszywych pieniędzy może?... Bardzo proszę... niech przetrząsną cały hotel, czy znajdą cokolwiek... Odpowiesz wtedy za potwarz...
— Mam coś lepszego, baronie... ale ty, widzę łatwo o wszystkiem zapominasz!... Czy sądzisz, że pan de Sartines nie posłucha z ciekawością epizodów z twojego małżeństwa?... Czy sądzisz, że pochwali twój sposób wdarcia się w rodzinę książęcą, czy myślisz, że podstawienie cyganki w miejsce szlachetnej dziewicy, wyda mu się prostą igraszką tylko?.. Ja wątpię bardzo... a ty?...
— Lituję się nad tobą, Perino... odparł Luc, nędzny to wymysł...
— Takie jest twoje zdanie, kochany baronie?...
— Podobne oskarżenie nie mogłoby mnie dosięgnąć, i zamiast mnie poprowadzić do Chatelet, ciebieby zaprowadziło do Salpetrière, jako waryatkę... Bo wymyślona twoja historya uznanąby została za romans nieprawdopodobny... Nikt w świecie nie uwierzyłby w zadziwiające podobieństwo Carmeny z Janiną... Ja wcale się ciebie nie boję... Gadaj sobie... pozwalam ci... co ci się żywnie podoba... Wiesz tak dobrze, jak i ja, że podobna potwarz nic nie znaczy bez stanowczych dowodów.
— Dostarczę tych dowodów...
— Zkąd?...
— Mam je w ręku...
— Nie wierzę...
— Powtarzam ci, że je mam w ręku...
— Kłamstwo!... Jedynym dowodem mogłaby być tylko Janina... a Janina nie żyje...
— Mylisz się, kochany baronie... Janina de Simeuse żyje...
— Perino, pamięć twoja cię myli, nie pamiętasz, że kazałaś mi udeptywać grób nieszczęśliwej w parterowej sali Czerwonego domu?...
— Próżny grób deptałeś, mój drogi... Gdyby Janina umarła, pokazałabym ci była jej zwłoki... zachowałam broń, abym mogła cię zgubić, dowód, którym mogłabym cię ugodzić w potrzebie... Łańcuch, jaki nas wiąże, silniejszy jest niż kiedykolwiek... Jeżeli nie wierzysz moim słowom, chodź, a zobaczysz w moim domu córkę Simeusów...
Kerjean zachwiał się trochę.
Znał Perinę i znał jej niewyczerpane sposoby piekielne, zaczął więc wierzyć że prawdę mówi... Jest więc na jej łasce i niełasce zupełnie bezbronny...
Musi rozkazów jej słuchać jak dawniej.
Jednakże próbował się jeszcze bronić.
— Wierzę ci... rzekł, ale wiem i to także, że nie możesz użyć przeciwko mnie tego dowodu...
— Któż mi tego zabroni?...
— Twój własny interes...
— Jakto?...
— Oskarżając mnie, oskarżysz się sama także; chcąc mnie zgubić, zgubiłabyś się także sama... W dniu, w którym ściętoby głowę baronowi de Kerjean, wiedźma zostałaby żywcem spalona, albo powieszona...
Perina wzruszyła ramionami.
— Wybij sobie z głowy te brednie, kochany baronie... powiedziała. Nie będę ani spaloną, ani powieszoną!... Za to, że pomimo pogróżek barona de Kerjean, ocaliłam i schroniłam córkę księcia i księżnej de Simeuse, za to, że wyprowadziłam na światło dzienne zbrodnie i intrygi spodlonego młodzieńca, za to z pewnością byłabym wynagrodzoną, a nie ukaraną... Nie stosby mi ale owacye urządzono...
Perina miała racyę, mówiła niezaprzeczoną prawdę.
Luc zrozumiał i poczuł się zwyciężonym.
— Silniejszą jesteś odemnie... szeptał przygnębiony, ustępuję ci zatem... Rozkazuj, a będę ci posłusznym...
— Nie możesz zrobić inaczej...
— Cóż zatem mam zrobić?... Proszę, objaśnij mnie o tem...
— Najprzód i przedewszystkiem potrzeba jest zwiększyć majątek, jaki posiadasz, bo majątek to szczęście, to wszystko... Oprócz miliona, jaki posiadam, wniosę ci jeszcze dwa miliony inne... będziemy mieli zatem w świecie pewną poważną pozycyę...
— Dwa miliony... powtórzył de Kerjean.
— No tak... Czyż więc nie taką cyfrę stanowi majątek de Simeusów?... Twoja żona odziedziczy po rodzicach, ty odziedziczysz po żonie...
— Oh! ileż tych zbrodni!... mruknął de Kerjean.
— Konieczne są... Zresztą czyż ty kiedykolwiek cofasz się przed zbrodnią?.. Przypomnij sobie markiza de la Tour-Landry.. pana de Jussac... przypomnij sobie adjutanta Bandrilla i Renégo de Rieux... Przypomnijno sobie dobrze to wszystko...
— Wiele wiesz, ale tego niewiesz... przerwał de Kerjean, któremu zimny pot wystąpił na skronie, tego nie wiesz że René de Rieux, lubo miałem go za zabitego, żyje... Był tu przed chwilą w kostyumie czarnego pokutnika,.. Wie wszystko.. a przynajmniej się domyśla, i powiedział do Carmeny: Nie jesteś Janiną de Simeuse...
— Tem bardziej potrzeba nam skończyć z tą rodziną... Markiz może mieć podejrzenia jedynie, a podejrzeniami nic nam nie zrobi... Postaramy się zresztą, skoro byłeś tak niezręcznym, iż nie położyłeś go trupem, aby to złe naprawić... Weź te dwie flaszeczki... ta, co zawiera płyn czerwony, posłuży do uczynienia sierotą Janiny, ta druga z płynem bezbarwnym, usunie jedyną poważną do naszego małżeństwa przeszkodę... dozy są dokładnie zastosowane, za dwa miesiące, książe i księżna będą już na lepszym świecie... później pozbędziemy się Carmen... Zniknie wolno, bez żadnych cierpień... będziesz wolny... będziesz bogaty... Trzy miesiące przepędzisz w żałobie... za sześć nową panią baronową de Kerjean wprowadzisz do hotelu Dyabelskiego...
— A z Janiną, z prawdziwą Janiną co się stanie?...
— W godzinę po uroczystości, która mi nada tytuł i nazwisko, nie będziesz już potrzebował się obawiać Janiny... Będzie to mój prezent ślubny dla ciebie... Wszystko zatem ułożone... Zgadzasz się ostatecznie na to wszystko?...
— Muszę!...
— A kiedy działać zaczniesz?...
— Zaraz jutro.
— Nie pomyl się tylko z flaszeczkami... boby to było okropne...
— Niepodobna się wszak pomylić... czerwony płyn dla księcia i dla księżnej, biały dla Carmeny... Wszak prawda?...
— Prawda...
Perina założyła z powrotem maskę i owinęła się w czarne, szerokie domino, pozostawione w buduarze przez kogoś z gości.
— Teraz, mój kochany... rzekła, kładąc nacisk na każdem słowie, nie będę przeszkadzać ci w twojej zabawie, podaj mi ramię, baronie, i poprowadź do salonów; niema potrzeby, ażebyś odprowadzał mnie aż do przedpokoju...
Wyszli z buduaru,
Zaledwie postąpili kilka kroków, właścicielka Czerwonego domu wysunęła rękę z pod ręki barona, zamięszała się w tłum gości i zniknęła z oczu de Kerjeana.
Za chwilę opuściła hotel.
Po wyjściu z hotelu Dyabelskiego, owinięta w czarne domino, które kostyum jej okrywało, wiedźma zamiast skręcić na lewo i pójść na plac świętego Michała, udała się wprawo na ulicę l’Ener.
O parę set kroków po za uiluminowanemi sztachetami pałacu zięcia de Simeusów, a w pobliżu małej furtki wybitej w murze, natrafiła na lektykę.
Tragarze spali siedząc na poręczach. Wiedźma usiadła i poleciła odnieść się do domu.
Po trzech kwadransach drogi wysiadła przy końcu ulicy l’Estoufade, a rozejrzawszy się na wszystkie strony i przekonawszy, że niema nigdzie ani jednej żywej duszy, weszła ostrożnie do siebie.
Wielką salę pierwszego piętra oświetlała mała lampka, stojąca na hebanowym stole.
Murzyn Jowisz, któremu kazała była oczekiwać na swój powrót, używał głębokiego, niczem niezamąconego spokoju, w ogromnym fotelu.
Nie słyszał nic, jak pani weszła i jak się zbliżyła do niego.
— Hej, Jowisz!... krzyknęła niecierpliwie.
— Słucham pani... wyszeptał murzyn nagle przebudzony, przewracając wylękłemi oczami.
— To tak pilnujesz?... to tak czuwasz nad mojem mieniem, kiedy mnie niema w domu...
— Pragnąłem czuwać... pragnąłem pilnować... ale sen silniejszy był odemnie... Biedny Jowisz uznaje swoję winę i błaga o przebaczenie — dodał trzęsąc się cały ze strachu...
— Przebaczam ci... pomimo bowiem licznych wad swoich, dobrym jesteś bardzo sługą... Posłuchaj teraz tylko uważnie, co ci powiem...
— Słucham... nie jestem wcale śpiący...
— Idź na górę do swojego pokoju, przynieś materac z łóżka i połóż go w sieni przy schodach, podedrzwiami tego pokoju...
— Dobrze, proszę pani... w tej chwili spełnię ten rozkaz... i pójdę zaraz potem na górę spać się położyć, jeżeli pani pozwoli...
— Będziesz się mógł położyć, ale nie w swoim pokoju... Rzucisz się w ubraniu na materac, w ten sposób, aby bez obudzenia cię niepodobna było dostać się tutaj... Oto są pistolety... masz je mieć ciągle pod ręką i użyć w razie potrzeby.
Murzyn spojrzał na Perinę z widoczną obawą.
— Czy pani się spodziewa złodziei?... zapytał zieleniejąc, co u negrów bladość naszę zastępuje.
Wiedźma nie mogła powstrzymać uśmiechu...
— Nie — odrzekła — nie spodziewam się złodziei... ale mam nieprzyjaciół... Ostrożność nakazuje mi czuwać bezustannie... Idź i zrób jak kazałam...
Murzyn wyszedł z pistoletami.
Po chwili Perina usłyszała, jak schodził z góry, a niedługo regularne chrapanie przekonało ją, że zajął wyznaczone mu stanowisko.
Perina pozamykała wszystkie drzwi na klucze, pozasuwała rygle i powiedziała sobie, że jest teraz bezpieczną...
Słyszeliśmy, że Perina mówiła o nieprzyjaciołach, w rzeczywistości jednak miała tylko jednego wroga, a przynajmniej obawiała się tylko jednego.
Obawiała się barona Luca de Kerjeana...
Nie robiła sobie żadnych co do niego iluzyj... Wiedziała, że ją od dawna śmiertelnie nienawidzi... rozumiała, że narzucone mu małżeństwo bardziej jeszcze tę nienawiść powiększyło. Nie uważała też wcale za rzecz nadzwyczajną, iżby Luc zapragnął pozbyć się strasznego dlań łańcucha... Ztąd ostrożności, jakie zarządziła.
Wiemy, że sypialny pokój wiedźmy łączył się z dużą salą. Wzięła lampę, weszła do owej sypialni, zdjęła przebranie i włożyła szeroką ciemną suknię, jaką zwykle nosiła,
Potem podeszła do rogu pokoju, w którym po za lamperyą z rzeźbionego drzewa ukryte były wiadomo nam drzwi małe, nacisnęła sprężynę, a gdy drzwi się usunęły, weszła do wązkiego, ponurego pokoiku, służącego za schronienie, a właściwie za celę więzienną Janiny de Simeuse.
I zbliżyła się do łóżka, na którem nieszczęśliwa księżniczka spała w ubraniu snem głębokim, podobnym do omdlenia.
Słabe światełko lampy opromieniało śliczną, łagodną jej twarzyczkę, a bladość tej twarzyczki tem lepiej uwydatniały czarne rozrzucone włosy księżniczki.
Potrzeba było mieć duszę tak spodloną, jak Perina, ażeby patrzeć bez wzruszenia na te boleśnie zmienione rysy, na te sińce pod oczami, zapadłe policzki i wychudłe ramiona.
Janina i teraz piękną była... ale pięknością straszny, pięknością suchotnicy na śmierć w dwudziestym roku skazanej.
Panna de Simeuse nie przebudziła się wcale.
Wiedźma długo się wpatrywała w czyste jej rysy, na których wielka boleść była wypiętnowaną.
Wiedziała, co znaczą symptomaty, jakie uderzyły jej oczy.
— Umiera!... gaśnie z nadzwyczajną szybkością... mruknęła. Silna to była i bogata natura i mogła przetrzymać wiele, ale ciemność i brak ruchu ją zabijają... Zawcześnie jeszcze, panienko... jeszcze mi jesteś potrzebną... Twoje życie jest mi koniecznem jeszcze!... Nie możesz umrzeć wcześniej, niż za dziesięć miesięcy... Inaczej wymknąłby mi się pan Kerjean... inaczej nie doszłabym do celu!... Dni jej są, jak się zdaje, policzone... ale nauka nie jest czczem słowem tylko, potrafię przedłużyć tę egzystencyę, albo raczej agonię do czasu, dopóki Janina de Simeuse nie będzie mi zupełnie już niepotrzebną.
Udała się do sali, wyjęła z jednej z szaf flaszkę ze szkła czarnego i maleńki kryształowy kubek. Nalała doń kilka kropel bezbarwnego płynu, powróciła do Janiny i ujęła ją za białą, wychudłą rękę
Nieszczęśliwe dziecko otworzyło oczy i uniosło się trochę, Chociaż lampka była przyciemnioną, powieki biedaczki przyzwyczajone do ciągłych ciemności, nie mogły znieść najmniejszej jasności i natychmiast się zamknęły.
Jednocześnie wydobyło się z piersi długie, ciężkie westchnienie, ręka chwytała się piersi, a twarz wyrażała bolesne odrętwienie.
— Czy cierpisz?... zawołała nikczemna czarownica.
Młoda kobieta nie była w stanie pojąć, czego chcą od niej i nic nie odpowiedziała.
Czarownica powtórzyła zapytanie, szarpnąwszy jednocześnie silnie za ramię męczennicę.
Drgnęła ona, spojrzała żywo przed siebie i wyszeptała głosem zaledwie dosłyszanym:
— Ogień!... ogień!... Palę się!... O moja matko, moja matko, dla czegoż mi umrzeć już nie pozwolisz!...
— Nie umrzesz... moje dziecię... odpowiedziała Perina, matka twoja przysłała mnie tu po to, abym stłumiła płomienie, które cię pożerają... Masz, napij się, a orzeźwisz się i zaraz lepiej ci będzie...
Janina zwróciła na mówiącą oczy przygasłe i bez wyrazu.
Nie wyciągnęła ręki ku podawanemu jej kabkowi kryształowemu, ale wyszeptała po raz drugi:
— O!... moja matko... moja matko!...
— No... odezwała się Perina głosem rozkazującym, trzeba mi ufać i słuchać... Napij się a zaraz lepiej ci się zrobi... no... pij... żądam tego...
Jednocześnie przytknęła kubek do ust dziewczęcia.
Janina wstrząsnęła się nerwowo całem ciałem, ale nie stawiła żadnego oporu i wypiła wszystek płyn do ostatniej kropelki.
Prawie w tej chwili opadła na poduszki i zamknęła znowu powieki. Zasnęła.
Perina przystanęła z boku u łóżka i śledziła z ciekawością twarzyczkę ofiary.
Po kilku minutach dostrzegła w niej zmianę znaczną.
Rysy się ożywiły, sino-niebieskawe obwódki, otaczające oczy, ściemniały, słabiutki rumieniec wystąpił na śmiertelnie blade czoło i policzki, oddech równy i łagodny począł poruszać piersi.
Widocznem było, że gwałtowne boleści, sprawiane nieszczęśliwej przez pożerający ją ogień wewnętrzny, w zupełności ustąpiły.
Na wargach czarownicy ukazał się uśmiech zadowolenia. Opuściła pokoik, a raczej celę więzienną, mrucząc:
— Będzie żyła jeszcze sześć miesięcy...
Po tem spostrzeżeniu, udała się do swej sypialni z zamiarem położenia się do łóżka, ale zmieniła zaraz zamiar, bo poczuła się zanadto jeszcze wzburzoną, ażeby usnąć potrafiła — postanowiła zająć się pracą.
Wiemy, co to była za praca.
Kiedy nie kładła kabały, dystylowała sławne swoje mordercze eliksiry.
Wytwarzać najrozmaitsze wyciągi mineralne, było prawdziwą dla niej przyjemnością.
Tej nocy zresztą potrzebowała przygotować lekarstwo, któreby przedłużyło na pół roku egzystencyą Janiny de Simense.
Wyszła ze swego pokoju, zapaliła drugą lampę, żeby zapewnić sobie światło, jakiego potrzebowała; weszła do szklanego laboratoryum, nakładła węgli w piecyki, rozpaliła je, popostawiała retorty, założyła na twarz szklanną maskę, jakiej używała przy niebezpiecznych operacyach chemicznych i kiedy ostre pary zaczęły się wydobywać, usiadła pogrążona w zadumie, to przywoływała wspomnienia z przeszłości, to znów roiła różne o przyszłości nadzieje.
— Ah!... szeptała sama do siebie, przechodząc w pamięci całe przeszłe życie swoje, miał wielką racyę stary żyd Samuel, miał wielką racyę mistrz mój, gdy mówił w chwili zgonu:
„— Dałem ci jedyne dobro prawdziwe, jedyny niezrównany talizman, dałem ci naukę złego!... Dzięki mnie, będziesz bogatą i potężną!... I namiętności i występki będziesz umiała wyzyskiwać!... W błocie szukać będziesz złota, a posiędziesz zbiór obfity!... Kopalnia, do której schodzisz, jest niewyczerpaną, pozostanie zawsze i wiecznie bogatą!... Złoto i wiedza, oto dwa sekrety życia!... Wszystko inne, jest niczem!...“
Był stary mędrzec prorokiem!... Sprawdzają się przepowiednie jego... Występki, namiętności i zbrodnie ludzkie, uczyniły mnie milionerką, wkrótce też posiądę władzę, wkrótce wejdę z głową podniesioną w ten świat dumny, patrycyuszowski, który zdawał się być na zawsze zamkniętym przedemną!... Za sześć miesięcy zostanę baronową de Kerjean!... Za sześć miesięcy nosić będę nazwisko tego wielkiego pana bretońskiego, którego moi pradziadowie byli nędznemi sługami... Luc de Kerjean zawsze był tylko nędznikiem... był szlachcicem bez honoru i bez duszy, ale gdyby inaczej było, czyżby się ożenił ze mną?... Nie... z pewnością nie!... Ale co mnie to obchodzi?... Żądam tylko tytułu... pogardzam nim tak samo, jak on mnie nienawidził... Pewną jestem, że w tej chwili marzy o mojej śmierci!... Skoro pozostanę jego żoną, będzie przedewszystkiem o tem myślał, ażeby pozbyć się mnie w jakikolwiek sposób!... Ale potrafię go uprzedzić... pani baronowa de Kerjean pierwsza z pewnością owdowieje... żeby oszczędzić kochanemu baronowi zmartwienia!...
Na tę myśl ostatnią, straszna istota uśmiechnęła się pod maską.
Kiedy sobie to wszystko w duszy mówiła, węgle zajęły się, ale nie rozpalały tak, jak tego była potrzeba.
Zdjęła ze ściany mieszek i zaczęła nim dmuchać, natychmiast jednak przerwała tę robotę.
Wydało jej się wśród nocnej ciszy, jakby od strony uliczki l’Estoufade, po cichu drzwi się otworzyły, a ponieważ, jak wiemy, Czerwony dom stał w pewnem oddaleniu, skrzypnięcie drzwi cudzych dojść jej nie byłoby w stanie.
Wyszła z laboratoryum, otworzyła okno w sali i wyjrzała na ulicę.
Ciemno było zupełnie i głęboka cisza dokoła.
W dali gdzieś słychać było szczekanie psa, ulicą nikt nie przechodził.
Zamknęła okno, przeszła przez całą salę i zbliżyła się do drzwi, po za któremi Jowisz zasypiał.
Tu znowu posłuchała parę sekund, ale posłyszała tylko głośne miarowe chrapanie murzyna.
— Złudzenie!... powiedziała sobie, zasiadając ponownie przy retortach, w których płyny zaczynały szumieć właśnie. Cisza nocna pełną jest dziwnych, niewytłomaczonych odgłosów. Czerwony dom doskonałe jest zamknięty... nie mam się więc czego obawiać...
Uspokoiwszy się w ten sposób, zamieszała kilka razy ciecze pałeczką żelazną i powróciła znowu do przerwanych na chwilę marzeń.
Kerjean trzymał się, o ile mógł, podczas całej rozmowy z wiedźmą, ale kiedy opuściła go i zniknęła w tłumie, doznał takiego zawrotu w głowie, jak człowiek, który z powodu silnego uderzenia, pozbawiony został możności myślenia i zdawania sobie sprawy z najprostszych nawet rzeczy.
Ten rodzaj umysłowego paraliżu, ujawnił się bardziej jeszcze, gdy goście otoczyli go kołem i dalejże wypytywać z natarczywą ciekawością o tajemniczą nieznajomą.
Wykręcał się, jak mógł, żeby nic nie powiedzieć, tłomaczył się, że chodziło o tajemnicę, która do niego nie należała, o kobietę, której narazić nie mógł, wreszcie, ażeby uniknąć nowych pytań, a przedewszystkiem, aby odzyskać nieco przytomności, wysunął się z salonów i wszedł do swojego apartamentu.
Tu rzucił się na fotel, głowę ukrył w dłoniach i myśli zebrać usiłował.
Sam sobie pozostawiony, mógł się lepiej zastanowić nad położeniem swojem.
Że położenie to było straszne, czuł doskonale.
Rzeczywistość przechodziła sny najgorsze, najstraszniejsze przewidywania.
Wczoraj zasypiał był najspokojniej w świecie, wczoraj, a i dziś jeszcze przed godziną, nie widział żadnej chmurki nad swoją głową, byłby przysiągł, że żadna mu barza nie grozi.
René de Rieux nie żył.
Fatalna zależność od wiedźmy już nie istniała.
Czuł się silnym, wolnym i pewnym był najświetniejszej w zrozumieniu swojem przyszłości.
Przebudzenie było okropne.
Podwójny grzmot zwiastował zbliżający się huragan.
René de Rieux, cudem jakimś ocalony, wiedział wszystko i groził!...
Wiedźma trzymała w rękach żywy dowód spełnionej zbrodni!...
Bardziej niż kiedy, musi nędznik pochylić głowę przed okrutną swoją wspólniczką, uleglej niż kiedykolwiek musi znosić wszystkie jej kaprysy z posłuszeństwem lokaja!...
W obec takiego położenia, nastąpiła w niegodziwcu zupełna, gwałtowna reakcya.
Złość, jedna z tych głuchych złości, która zdradza się w obec świadków jedynie bladością twarzy, białością ust i drżeniem głosu, zawrzała w spodlonej duszy.
Powziął dla Periny tę nienawiść, która nie cofa się przed niczem, która zemsty tylko pożąda.
Wiedźma zanadto się zagalopowała i błąd popełniła.
Żądając, aby Kerjean został jej mężem, zażądała odeń rzeczy niemożebnej, nie dla tego, iżby miał tyle dla siebie szacunku, że mu wstrętnemi wydawały się związki z istotą aż tak nikczemną, ale, że nienawiść, jaką oddawna uczuwał dla czarownicy, zwiększyła się teraz bardziej jeszcze.
Znał dobrze swoję wspólniczkę, wiedział dobrze, że chodziło jej tylko o tytuł i nazwisko, wiedział, że go ona tak samo, jak on jej nienawidzi, wiedział wreszcie, że Perina zostawszy baronową, będzie chciała pozbyć się jak najprędzej niebezpiecznego swojego wroga.
— O!... przeklęta czarownico, trucicielko!... szeptał, chodząc dużemi krokami po pokoju. Chcesz walczyć... a więc będziemy walczyć... i rozpoczniemy taniec ze sobą zaraz dzisiejszej nocy!... Zobaczymy, czy za godzinę twoje eliksiry i trucizny potrafią przeciwko mnie się obrócić.
Pobiegł do wielkiej weneckiej szafki, z hebanu inkrustowanego masą perłową i brązem, i zaczął szukać czegoś w szufladzie.
Po paru sekundach wyprostował się z okrzykiem tryumfu, trzymał w ręku klucz niewielki, trochę już zardzewiały.
Klucz to był właśnie od tylnych drzwi Czerwonego domu!...
Żeby wytłomaczyć, jakim sposobem znalazł się w rękach barona, musiemy odwołać się do pamięci czytelników naszych.
Na początku tego opowiadania, w wieczór 20-go lutego 1772 r., słyszeliśmy, jak Perina ździwiła się wejściem Kerjeana po przez główne drzwi od strony ulicy Hirondelle i jak doń powiedziała:
— Dla czego nie przyszedłeś przez ulicę l’Estonfade?... Masz przecie drugi klucz od tamtych drzwi dla siebie.
— Rzeczywiście, odpowiedział baron, ale nie mogłem go znaleźć, musiał mi się gdzieś zarzucić, odszukam go jutro dopiero.
— Potrzeba go koniecznie odszukać, potaknęła wiedźma, bo inaczej nie czułabym się już bezpieczną w tym domu. Jeżeli nie znajdziesz, trzeba będzie kazać zmienić zaraz zamek.
Nazajutrz baron oświadczył, że nie odnalazł klucza, ale Perina pomyślała sobie, że chociażby go kto znalazł nawet, nie potrafiłby zeń korzystać, nie wiedząc, od których drzwi pochodzi.
Nie kazała z tego powodu zmienić zamka, tylko inny klucz doręczyła baronowi.
Lucowi po zawarciu małżeństwa klucz ów nie był już potrzebnym i gdy Perina upomniała się o takowy, oddał go jej zaraz.
Ale właśnie w tym czasie znalazł dawny.
Nie powiedział nic o tem wiedźmie i schował do szuflady na wszelki wypadek.
Był to właśnie klucz, który wydostał teraz z okrzykiem tryumfu.
Wejście do Czerwonego domu miał więc ułatwione, a to najważniejsza rzecz w sprawie, jaką bezzwłocznie wykonać zamierzał.
O! jakże żałował w tej chwili Coquelicota, który pobity okrutnie, skazanym był na znacznie dłuższą bezczynność.
Nie było atoli czasu na niewczesne żale, potrzeba było działać, licząc na siebie tylko i na wiernego Malo.
Dwóch mężczyzn wystarczy przeciwko jednej kobiecie, chociażby nawet wiedźmą była.
Kerjean zadzwonił i gdy się lokaj ukazał, polecił przywołać Malo, a nadto powiadomić markiza del Rio-Santo, iż pragnie się z nim widzieć.
Morales i Malo nie kazali czekać na siebie.
Ex-cygan był porządnie pijanym, język tak mu się plątał, iż nie mógł porządnie kilku słów wymówić, ale trzymał się jako tako na nogach.
O nic też więcej nie chodziło baronowi.
Rozkazał on Moralesowi, ażeby zrzucił czemprądzej kostium granda hiszpańskiego, a ubrał się ciemno.
Malo otrzymał taką samą dyspozycyę z dodatkiem, ażeby wziął za pas pistolety, osiodłał trzy konie i czekał z niemi przy końca ulicy Enfer.
Bretończyk i hiszpan oddalili się, ażeby spełnić rozkazy, Luc zaś powrócił do salonu.
Na usta powrócił mu znowu uśmiech wesoły.
Na zadawane sobie zapytania, odpowiadał swobodnie i dowcipnie.
Poszedł do Carmen i uprzedził ją po cichu, ażeby się jego nieobecności nie dziwiła, zmuszony jest bowiem opuścić hotel na godzinę lub dwie w interesie bardzo ważnym, w interesie, którego odkładać nie można i o którym opowie jej po powrocie.
Zaniepokojona tajemniczością tej wycieczki ex-cyganka chciała się wypytywać,
— Ani słówka obecnie... przerwał godny małżonek, nie mam czasu na odpowiedzi.
I wysunął się z salonów.
Gdy się znalazł w swoim apartamencie, zdjął kostium dyabła i ubrał się czarno, wziął szpadę, sztylet, pistolety, ciężki młot i latarkę krytą, do butów przypiął ostrogi, na twarz założył maskę, owinął się wielkim płaszczem i wyszedł poszukać Moralesa.
Ten ostatni nie protestował ani jednem choćby słowem, ale w duszy nie mógł się odżałować, iż musi opuścić bufet i stare wina.
Udali się w miejsce umówione, gdzie Malo czekał z końmi.
Kerjean wskoczył na siodło.
Morales z wielką trudnością uczynił to samo.
Malo stanął po za nim i wszyscy trzej puścili się galopem.
Przed uliczką l’Estoufade Luc zatrzymał konia i zeskoczył na ziemię.
Morales i Malo poszli za jego przykładem.
Luc oddał Moralesowi do trzymania wierzchowce, zapowiadając, aby się ani krokiem z miejsca nie ruszył,
Baron i Malo weszli w uliczkę i znaleźli się wkrótce przy Czerwonym domu.
Luc wyjął klucz z kieszeni, zanim jednak włożył go w zamek, zwrócił się do służącego i szepnął mu do ucha:
— Malo, czy mogę liczyć na ciebie?...
— Pan baron wie o tem dobrze.
— Czyś mi ciałem i duszą oddany?...
— Chyba pan baron nie wątpi o tem.
— Bo ja... widzisz... potrzebuję tej nocy ślepego od ciebie posłuszeństwa. Muszę wiedzieć, że bezwzględnie rachować mogę na ciebie.
— Może pan baron zupełnie być co do tego spokojnym.
— Wiem, że nie lubisz krwi przelewać...
— No!... unikam tego o ile możności... to prawda; jeżeli jednakże koniecznie potrzeba, żeby dopomódz panu baronowi...
— Czy gdyby wściekły pies rzucił się na ciebie, zabiłbyś go bez wahania, co?...
— Naturalnie.
— A więc właścicielka Czerwonego domu stała się najniebezpieczniejszą moją nieprzyjaciółką. W dodatku, nie tylko, że ma na to sposoby, ale chce mnie koniecznie zgubić... Jeżeli dożyje do jutra...
jestem stracony... słyszysz?...
— W takim razie, panie baronie, nie powinna dożyć do jutra... Skoro wiem, że nastaje na pana, to uważam ją za psa wściekłego...
— Naturalnie, że pragnę sobie zostawić przyjemność zadania jej ciosu moją własną ręką... ciągnął Luc, jeżeli jednak przypadkiem wpadnie w twoje ręce, nie miejże przypadkiem litości!... zgnieć jak gadzinę, nikczemną istotę!...
— Rozumiem, mruknął Malo i zastosuję się do tego... Może pan baron być całkiem spokojnym.
— Skoro się pozbędę wiedźmy, myślał Kerjean, to uwolnię się jednocześnie i od Janiny de Simeuse. Zapalimy dom na wszystkie cztery rogi... Zanim słońce wejdzie, nie pozostanie kamień na kamieniu z tej przeklętej siedziby.
— A!... wykrzyknął Malo, będzie to śliczny co się nazywa fajerwerk!... Nie sądzę zresztą, żebyśmy zrobili co złego, boć przecie po wszystkie czasy i we wszystkich krajach, prawo nie tylko pozwala ale nakazuje nawet palić i zabijać czarownice...
Ostatnie słowa dowiodły Kerjeanowi, że jego służący miał szczery zamiar pozbycia się Periny.
Nie potrzeba mu było nic więcej.
Włożył klucz w zamek, zakręcił go i otworzył ostrożnie, żeby nie wywołać skrzypienia zardzewiałych zawiasów, wszedł z Malo i z równą ostrożnością zamknął zaraz drzwi.
Zanim próg przestąpił, dostrzegł, że okna w dużej sali jasno były oświetlone, zrozumiał zatem, że zastanie wiedźmę czuwającą i zdawało mu się nawet, że słyszy lekkie jej kroki, przesuwające się po spróchniałej posadzce.
Wejście barona, jak już wiemy, obudziło uwagę Periny, która otworzyła okno.
Luc przyłożył rękę do ust Malo, żeby mu nakazać zupełne milczenie i pozostał w miejscu kilka minut, nie ruszając się wcale.
Nie dosłyszawszy żadnego w domu podejrzanego ruchu, zdecydował się wejść na schody prowadzące do dużej sali.
Malo, jak cień, postępował za swym panem.
W miarę, jak wchodzili na schody, jakieś regularne mruczenie, którego przyczyny pojąć nie mogli, dochodziło ich coraz wyraźniej.
Mruczenie to, było po prostu oddechem śpiącego Jowisza.
Gdy weszli na najwyższy stopień schodów, Luc spostrzegł postać człowieka, wyciągniętego podedrzwiami dużej sali.
Poznał murzyna zaraz, zrozumiał przyczynę owego mruczenia co go tak niepokoiło.
Jowisz spał tem snem ciężkim, z którego nie łatwo się jest przebudzić. Dostępu do drzwi bronił, nie tyle swoją czujnością, ile pozycyą i ogromem.
Kerjean nie zawahał się ani chwili; wyciągnął sztylet, a że chodziło mu o to, iżby nieszczęśliwego murzyna uśmiercić od razu, tak, aby nawet westchnąć nie mógł, pochylił nad nim latarkę, i cios w odpowiednie miejsce wymierzył.
Zaledwie światło padło na Jowisza, otworzył on nagle oczy, drgnął i chciał krzyknąć, zdołał wszakże głuchy tylko jęk wydać, bo sztylet po samą rękojeść utkwił mu w gardle.
Jakkolwiek jęk słabym był bardzo, Perina go posłyszała, wyszła zatem z laboratoryum i do drzwi podeszła.
Luc zamknął co tchu latarkę.
Pan i sługa oddech wstrzymali.
— Jowiszu!... zawołała wiedźma półgłosem.
Nie odpowiedziano jej nic.
— Jak on śpi!... szepnęła.
I zawołała głośniej:
— Jowiszu!...
Że zaś znowu nie otrzymała żadnej odpowiedzi, zaczęła wołać coraz głośniej, drżącym trochę głosem:
— Jowiszu, nie słyszysz, mnie?... Jowiszu wstawaj, rozkazuję ci!... Nic i nic!.. co to ma znaczyć?...
Widocznem było dla wiedźmy, że coś okropnego działo się w jej domu i że krąży nad nią jakieś wielkie niebezpieczeństwo.
Przejęta strachem, cofnęła się odedrzwi i uciekła znowu do laboratoryum, gdzie, jak przypuszczała, znajdzie schronienie.
— No... nadeszła chwila działania... powiedział wtedy Luc do Malo, otwierając latarkę i wyciągając z zapasa ciężki młot, jaki przyniósł ze sobą. Ja się wezmę do zamku, a ty podeprzej zawiasy, tak, żeby drzwi wpadły do środka.
Rzekłszy to, Kerjean podniósł zaraz młot żelazny i rozległo się silne uderzenie.
Zamek rozprysnął się w kawałki, drzwi podparte silnemi ramionami bretończyka, wypadły z hałasem, któremu odpowiedział przerażony krzyk Periny.
— Mamy ją!... zawołał Luc, nie wymknie się nam, gadzina!... Naprzód! naprzód!...
Wpadł do dużej sali z pistoletami w obu rękach, ale zaledwie próg przestąpił, odepchnięty został jakąś siłą niepokonaną, nadnaturalną.
Gazy, wydzielające się z preparatów wiedźmy, napełniały powietrze i czyniły je zabójczem dla każdego, co nie miał szklannej maski na sobie.
Perina zrozumiała co się stało, przypadek przyszedł jej z pomocą.
Nabrała odwagi i nadziei.
— Baronie de Kerjean!... zawołała, porywając z pułki napełnioną szklanną butlę, zatkaną szczelnie srebrnym korkiem, zdawało ci się, żeś mnie zdobył, a to ja cię trzymam w ręku. Przyszedłeś mnie zamordować, a sam ztąd żywy nie wyjdziesz!...
Mówiąc to, podniosła do góry butelkę i zamierzyła rzucić ją na Luca.
Byłoby po nim, byłby padł spiorunowany śmiertelnym gazem, jakiby się ulotnił był z roztrzaskanego naczynia.
Zrozumiał to od razu, uprzedził ruch czarownicy, wypalił do niej z obu pistoletów i cofnął się prędko na schody.
Źle skierowane kule, zamiast dosięgnąć Periny, potłukły retorty poustawiane na piecykach i spowodowały sto razy straszniejszy skutek, aniżeli się Kerjean spodziewał.
Płyny zapaliły się od węgli.
Rozległ się huk ogłuszający.
Laboratoryum wyleciało niby bomba, stary dom zatrząsł się cały, a ściany z niepojętym hukiem runęły na sąsiednie ulicę.
Jednocześnie porozlewane płyny znajdujące się w ogromnych glinianych słojach i naczyniach mosiężnych pozapalały podłogi i schody, i ogniste języki ścigać zaczęły uciekających Kerjeana i Malo.
Struga ognista świetnie spełniła plan barona; objęła ona Czerwony dom lepiej, aniżeli marzył o tem Luc de Kerjean.
Kiedy pan i sługa znaleźli się w uliczce l’Estoufade, w pośród kupy gruzów, budynek cały stał w ogniu, a płonął z taką szybkością, że niepotrzeba było dwóch godzin czasu na to, iżby nie pozostało z niego najmniejszego nawet śladu.
Niebo było jak krew czerwone.
— No, szepnął Luc z piekielnym wyrazem twarzy, odniosłem zwycięztwo świetne... Ani wiedźmy, ani Janiny de Simeuse, nie mam się już co obawiać!... Udała mi się wyprawa!.. Jutro będę miał dosyć czasu zająć się odszukaniem pana Renégo de Rieux!...
Rzucił raz jeszcze okiem, na wzmagający się coraz bardziej pożar i podążył ku miejscu, gdzie Morales czekał nań z końmi.
W pół godziny potem był już w pałacu, przywdział po raz drugi kostium swój na siebie i ukazał się w salonach w sam czas na to, ażeby pożegnać i przyjąć powinszowania pana de Sartines, naczelnego dyrektora policyi królewskiej.
Pomimo względnego odosobnienia Czerwonego domu, wybuch i walące się mury przerwały sen spokojnym mieszkańcom dzielnicy.
Okna w najbliższych domach otwierały się jedno po drugiem, wystraszone głowy w tradycyonalnych czapkach bawełnianych, zaczynały się w nich coraz gęściej ukazywać.
Pożar oświetlał wszystkie te na wpół zaspane twarze czerwonym swoim blaskiem.
Po kilku minutach, rozległ się do koła złowrogi okrzyk „gore!...“
Strasznym on jest w wielkiem mieście, a tryumfuje zawsze nad ogólnym egoizmem, bo zwiastuje wspólne niebezpieczeństwo.
Po trochu tłumy ciekawych z różnych stron napływały.
Uliczka l’Estoufade i ulica l’Hirondelle, zapełniły się ludźmi, skoro jednak przybysze przekonywali się, co było teatrem katastrofy, ani nawet pomyśleli o zabieraniu się do ratunku, powtarzając tylko:
— Co to? Czerwony dom się pali?... A to niechże się spali!...
Wkrótce jednakże epizod nieprzewidziany żywe obudził wśród tłumów wrażenie.
W pośrodku oto gruzów i belek, które zamknęły ulicę Hirondelle nieprzebytą prawie barykadą, spostrzeżono ciało jakieś ludzkie.
Dwóch, czy trzech mężczyzn wysunęło się z tłumu i z odwagą a narażeniem własnego życia naprzód się rzuciło.
Ludzie ci zdołali wyciągnąć z pod belek szczególnym trafem ocalone od zupełnego zgniecenia ciało.
Porwali je i przenieśli na wolne miejsce.
— Kobieta!... wykrzyknął tłum.
— Nie żyje nieszczęśliwa!... dodało kilka głosów.
Kobieta ta ubraną była w ciemną na w pół strawioną już suknię; czarne długie włosy miała także już opalone; twarz w straszny sposób zeszpecona, nie podobną nawet już była do twarzy ludzkiej.
Rysów żadnych odróżnić nie można było.
Ktoś zapytał:
— Czy to wiedźma?...
— Nie... nie!... odpowiedziała jakaś kumoszka, co kiedyś kazała wróżyć sobie w Czerwonym domu. Ja znam wiedźmę... miała ona sto lat z górą, a ta nieszczęśliwa istota jest jeszcze zupełnie młoda... Spojrzyjcie tylko na jej szyję i ręce... to przecie nie starej kobiety... Nie ma też ani jednego siwego włosa... To biedactwo musiało zapewne przechodzić ulicą i zostało przygniecione rumowiskiem.
— Trzeba jej podać pomoc jaką... szepnęła któraś poczciwa duszą.
— Dać jej pomoc?... a nie wiem po co... dla niej już nic oprócz trumny nie potrzeba...
— Jednakże, gdyby doktór...
— Doktór... cóż znowu... Czyż doktorzy wskrzeszają umarłych?... Zapewniam panią, że nie żyje..
W tej samej chwili, jak gdyby w celu zaprzeczenia temu twierdzeniu, mniemany trup poruszył się, wydał bolesny jęk i uniósł opalone powieki.
Strasznie było patrzeć na te czarne duże źrenice, błyszczące w pośród zeszpeconej twarzy.
Wiedźma, bo ona to była, uniosła się na wpół zwróciła spojrzenie w stronę palącego się domu i wydała okrzyk takiej wściekłości i rozpaczy, jaki tylko piekło powtórzyć mogło, poczem załamała ręce, przewróciła się na wznak i znowu oczy zamknęła.
Podczas, kiedy działo się to w ulicy l’Hirondelle, liczni spektatorowie, cisnący się w uliczce l’Estoufade, byli świadkami dramatu, bardziej jeszcze wzruszającego.
Rodzaj wieży czworokątnej, na której szczycie znajdował się tajemniczy pokoik, będący więzieniem Janiny de Simeuse, wychodził na tę uliczkę.
Dach głównego budynku obalił w swoim upadku jednę ze ścian ostatniego piętra, a tajemniczy pokoik w wieży został otwarty od strony tej uliczki, niby dekoracya teatralna, przedstawiająca wnętrze jakiego domku, albo pawilonu odsłoniętego dla oczu publiczności.
Ta tylko zachodziła różnica, że w teatrze spektatorowie, są prawie na równi ze sceną, albo nad nią panują, kiedy tymczasem tłum zebrany po za Czerwoną posesyą, znajdował się niżej daleko od ściany obalonej i tym sposobem nie mógł widzieć dokładnie, co się działo w głębi pokoju.
Nagle głuchy szmer przerażenia i trwogi przebiegł po tych zwartych szeregach.
— Patrzcie... patrzcie!... zawołały wszystkie na raz głosy, podnosząc ręce do góry i wskazując w punkt jeden.
Rzeczywiście w pośród kłębów dymu, wznoszącego się z dołu i wytwarzającego rodzaj ruchomej zasłony nad wyższą częścią Czerwonego domu, na podłodze zamienionej w scenę, ukazało się jakieś fantastyczne zjawisko.
Była to postać młodej dziewczyny, białej na twarzy i biało ubranej, z ogromnemi czarnemi włosami spadającemi na ramiona prawie do stóp samych.
Pomimo oddalenia i dymu, wyraźnie dojrzeć można było prześliczną jej i łagodną twarzyczkę.
Rysy jak z marmuru wykute, nie wyrażały wcale przestrachu, jaki przejmować winien każdą żyjącą istotę, wobec tak strasznego niebezpieczeństwa, młoda dziewica zdawała się owszem uśmiechać.
Upłynęło kilka sekund, a tłum stał oniemiały i milczący.
Wzmagające się coraz bardziej płomienie sformowały po nad zjawiskiem ogniste sklepienie.
Na raz oknami niższego piętra buchnęły kłęby czarnego gęstego dymu i tysiące iskier.
I młoda dziewczyna zniknęła po za ciemną zasłoną.
— Już po niej!... szeptano w tłumie, ale silny powiew wiatru rozpędził w tej chwili dym i zjawisko ukazało się znowu.
Teraz nie stojące już, ale klęczące z rękami wzniesionemi ku niebu, z modlitwą na ustach.
— Ratować ją!... krzyknęło tysiąc głosów, ratować nieszczęśliwą!... Drabiny... hej!... drabiny przynieście!...
Dwudziestu ludzi poskoczyło, żeby wypełnić rozkaz, ale dobra ich wola miała być bezużyteczną.
Zaledwie uszli z pięćdziesiąt kroków, spostrzegli, że było już za późno.
Ogień zajął podłogę na raz ze wszystkich stron.
Sekretny pokój w piec się ognisty zamienił.
Teraz dopiero młoda dziewczyna zaczynała, jak się zdawało, pojmować niebezpieczeństwo... teraz dopiero otworzyła oczy szeroko, a na twarzy się zmieniła.
Chciała się rzucić w głąb, gdzie zapewne było wyjście, ale pomiędzy nią a tem wyjściem płomienie uczyniły zaporę niepokonaną.
Zakryła obu rękami twarz, którą lizały już ogniste języki i cofnęła się.
Płomienie goniły za nią, jak węże, nie chcące porzucić ofiary, cofnęła się więc dalej jeszcze od przepaści, oddzielającej ją obecnie zaledwie kilka linij...
— Stój!... stój!... ryknął tłum. — Stój, bo cię przepaść pochłonie!...
Nie dosłyszała, albo nie zrozumiała nawoływania, bo cofała się ciągle.
Przebyła ostatnią przestrzeń... posłyszano krzyk... i biała postać, zakręciwszy się w powietrzu, upadła z łoskotem na rumowiska.
Litości, współczucia nie brak nigdy wśród ludzi... chętnie zapominają oni o własnych dolegliwościach, byle nieść pomoc nieszczęśliwszym od siebie...
Spiesznie podniesiono ciało biedaczki: ze łzami w oczach wpatrywano się w twarzyczkę, która nie została zeszpeconą podczas upadku.
— Jaka ona młoda!... szeptali jedni.
— Jaka piękna!... dodawali inni, drżąc ze wzruszenia.
— Nieszczęśliwe dziecko musiało się zabić, spadając z tak wysoka!...
— Nie żyje... wszak prawda...
— Nie... nie!... Pan Bóg uchronił ją od śmierci... zemdlała tylko...
— Czy pewny jesteś, sąsiedzie?...
— Najpewniejszym, sąsiadko.. oddycha a serce wyraźnie bije!...
— W takim razie, to się cud stał prawdziwy, a wszyscyśmy go widzieli... Ponieważ się biedactwo nie zabiło, zabiorę ją do siebie... Będę ją pielęgnować i przywrócę do zdrowia... Ponieście ją do mnie... moi... poczciwi ludzie, ponieście ją co prędzej...
Mówiąca była to czterdziesto-letnia kobiecina, wdowa bezdzietna, daleko bogatsza w miłosierdzie, aniżeli w pieniądze, ale czyniła pomimo to wiele dla biednych.
Dwóch mężczyzn wzięło zemdloną Janinę na ręce i udali się za wdową do jej więcej niż skromnego mieszkania, z którem poznamy się wkrótce.
Powróćmy na ulicę l’Hirondelle.
Pomiędzy tłumem otaczającym Perinę, znalazły się również poczciwe dusze, ale żadna się z tem nie odezwała, żeby ją zabrać do siebie na kuracyę. Obojętność tę można tłomaczyć dwojako.
Najprzód zeszpecona twarz Periny wzbudzała mimowolną odrazę — następnie dziki krzyk, pełen wściekłości, jaki wydała na widok pożaru, zmroził wszystkie serca, nie wzbudził w żadnem sympatyi... Bo tylko dzikie zwierzę, nie kobieta, mogła wydać głos podobny...
Propozycya zrobienia jakichkolwiek noszy i przeniesienia do szpitala ciała, czy trupa, nieznajomej, przyjętą została z tego powodu z ogólnem zadowoleniem.
Podczas kiedy Janinę na rękach przenoszono do mieszkania wdowy, ciało Periny złożono na kilku zbitych deskach i wolno z niem puszczono się w drogę.
Perina zatem i Janina uniknęły śmierci w płomieniach, a płomienie te tymczasem rozszerzały się coraz bardziej z nieopisaną wściekłością.
W godzinę wszystkie podłogi pozapadały z piekielnym hałasem i pochłonęły w oceanie ognia cały majątek i wszystkie sekrety wiedźmy.
Nadedniem nie pozostało z Czerwonego domu nic, oprócz sczerniałego rumowiska, z którego wychodziły tumany ostrego dymu.
Kiedy się to wszystko działo na ulicy l’Hirondelle i małej uliczce l’Estoufade, bal w hotelu dyabelskim przerywany tyłu nieprzewidzianemi wypadkami, odbywał się w dalszym ciągu z największem życiem i wesołością.
Po wspaniałej kolacyi, zdolnej zaspokoić najwybredniejsze żądania gastronomiczne, tańce rozpoczęły się na nowo z szaloną werwą.
Skoro jednakże pierwsze promienie dnia zaczęły walczyć ze światłem świec, najzapaleńsze tancerki, ujrzawszy w lustrach pomięte toalety i rozczerwienione albo pobladłe twarze, uznały, że nadeszła godzina odwrotu, a i niezmordowana kawalerya zapragnęła wypoczynku...
Zaczęli wychodzić wszyscy i wkrótce Luc i Carmen znaleźli się sami w pustych salonach.
Cyganka zbliżyła się żywo do barona, unikającego, od chwili powrotu, spotkania z żoną.
— No, może wytłomaczysz mi nareszcie tę zagadkę?... zapytała. Może powiesz mi, co za ważna przyczyna zmusiła cię do wychodzenia na miasto podczas balu?...
— Wszystko ci najdokładniej opowiem, kochana Janino... odpowiedział Luc z uśmiechem.
— A więc mów... mów... czekam... i dodaję, że brakuje mi już cierpliwości... Po tem całonocnem nadawaniu wesołości, pomimo że serce szarpał straszny niepokój, okrutnie jestem zmęczoną.
— Poproszę cię jednakże, żebyś poczekała jeszcze trochę...
— Dla czegoż ta nowa znowu zwłoka?...
— Żeby ci zostawić czas rozebrania się z królewskiej toalety i wydania rozkazów zaprzężenia karety.
— Wyjedziemy?...
— Tak.
— Gdzie?...
— Na ulicę l’Hirondele...
— Do wiedźmy?...
Kerjean kiwnął przecząco głową.
— Nie... nie... odpowiedział — nie pojedziemy do wiedźmy...
— Dopiero więc opowiesz mi wszystko na ulicy l’Hirondelle?...
— Powiem... albo raczej to, co będę miał powiedzieć, sama na własne oczy zobaczysz...
— W takim razie pośpieszę i bądź pewnym, kochany Lucu, że będę za dziesięć minut gotową...
— Czekam... odpowiedział Kerjean.
Zaledwie te dziesięć minut minęły, Luc de Kerjean siadł z żoną do karety i wydał rozkaz stangretowi, ażeby ich powiózł ulicą l’Hirondelle.
Przez całą drogę baron i cyganka nie przemówili ani słowa do siebie.
Kareta przejechała obok kościoła Matki Bozkiej siedmiu boleści, położonego, jak nam wiadomo, w pobliżu mieszkania wiedźmy.
Liczne grupy ludzi stały na środku ulicy i stangret zmuszony był jechać bardzo wolno. W miarę jak się posuwał, tłum stawał się coraz większym, rozmowy coraz głośniejsze.
— Co to jest?... zapytała cyganka. Co tych ludzi tak zajmuje?...
— Zaraz zobaczysz...
Kareta dojechała nareszcie do miejsca, gdzie wczoraj jeszcze wznosiła się Czerwona posesya.
— Spojrzyj!... powiedział Luc — spojrzyj!...
Cyganka wychyliła się i krzyknęła.
— Cóż ty na to?... zapytał baron.
— I to tyś zrobił?... szepnęła Carmen.
— Ja...
— Cóż się z wiedźmą stało?...
— Zapytaj kamieni, pokrywających jej popioły...
— Nieszczęśliwa... O!... nieszczęśliwa...
— Nie żałuj jej... zawołał Luc porywczo, zabraniam ci tego stanowczo...
— Perina nie była moją nieprzyjaciołką... szepnęła cyganka.
— Wiesz, dla czego skazałem Perinę?... rzekł Luc. — Słuchaj, to ci opowiem... Przybyła ona dzisiejszej nocy do nas na bal i oświadczyła, że mnie zgubi, jeżeli jej mężem nie zostanę...
— Jej mężem?.. powtórzyła zdumiona Carmen — czyż ty nie jesteś moim?...
— cóż ją to obchodziło?... Potrafiła usuwać tych, którzy jej zawadzali... Przyniosła mi truciznę dla ciebie...
— I ty przyjąłeś tę truciznę?... spytała blednąc cyganka.
— Przyjąłem!... I obiecałem nawet, że cię zgładzę, i przysiągłem nawet, że ją zaślubię... Przysiągłem na wszystko, co chciała... Ale w godzinę później, Czerwony dom pokrył wiedźmę swojemi dymiącemi się szczątkami... Widzisz Janino, że cię kocham i że cię potrafię bronić!... Perina już nie istnieje... Jeden jeszcze tylko zagraża nam nieprzyjaciel, a mianowicie René de Rieux... Ale jest on mniej od wiedźmy niebezpiecznym, a że pokonałem wiedźmę, jutro zatem kolej na margrabiego.
Luc nie wspomniał nic o Janinie de Simeuse, bo ze wszystkich zbrodni, jakie popełnił w życiu, jedno tylko zabójstwo księżniczki, wzbudzało w nim jakiś wyrzut sumienia.
Kareta przejechała przez ulicę l’Hirondelle.
Pan de Kerjean opuścił szybę i powiedział stangretowi:
Jesteśmy w obszernej sali szpitalnej, dla dwudziestu dwóch chorych przeznaczonej.
Żelazne pręty, na których zawieszone były firanki z szerokiego perkalu w kwiaty czerwone, oddzielały wązkie łóżka w trzy rzędy ustawione a zasłane cienkiemi siennikami i cieńszemi jeszcze materacami.,
Po nad każdem łóżkiem, na białej deseczce, wypisany był czarną farbą numer właściwy.
Zapach przeróżnych lekarstw i gorączkowe wyziewy pacyentów wypełniały atmosferę ogromnego pokoju, utrzymanego we wzorowym porządku.
Dwóch młodych lekarzy, czarno ubranych, rozmawiało po cichu przy łóżku, oznaczonym nr 13.
Przed chwilą złożono na nim właśnie wiedźmę, ciągle dotąd nieprzytomną.
— Doprawdy, kochany kolego, rzekł jeden z doktorów do swojego towarzysza, i ja tak samo, jak ty, nie mogę sobie wytłomaczyć tych dziwnych okaleczeń tej kobiety... Nie mogą one pochodzić z upadku, bo w upadku byłaby sobie pogruchotała kości, a ona ma kości całe... Nie wystrzał to z palnej broni także, bo oczy są nietknięte... Nie mogę pojąć, co to być może?...
— Możnaby sądzić, odrzekł drugi doktór, że jakieś ciało twarde, naprzykład gliniana maska, w rodzaju tych, jakich używano w starożytnych teatrach ateńskich i rzymskich, została silnem uderzeniem roztrzaskaną na twarzy tej nieszczęśliwej... Ale to nie podobne to prawdy przypuszczenie... jedna też tylko chora potrafi nam wyjaśnić zagadkę, której rozwiązać nie mamy możności.
— Ba... kiedy zemdlona...
— Mam wszystko, co potrzeba do ocucenia...
Mówiący wyjął z kieszeni flaszeczkę, odkorkował ją i przyłożył do nosa wiedźmy.
Wstrząsnęła się, jak trup zgalwanizowany, otworzyła oczy, spojrzała osłupiałym wzrokiem i szepnęła:
— Gdzież ja jestem?...
— Jesteś w zakładzie, w którym, biedna kobieto, będą mieli o tobie jak największe staranie...
— Któż mówi do mnie?... spytała znowu Perina.
— Jeden z lekarzy zakładu...
— Więc to szpital?...
— Tak, ale nie przerażaj się niepotrzebnie... Powszechne są, ale całkiem nieuzasadnione uprzedzenia do szpitali...
— Czy ja umrę?... przerwała nagle wiedźma, proszę was... powiedzcie mi prawdę... dodała, widząc ździwienie, malujące się na twarzach lekarzy.
Nie obawiam się śmierci i wcale mi nie chodzi o życie!... Czy umrę?...
— Ależ niema ani mowy o śmierci!... wykrzyknął młody doktór, niema żadnego niebezpieczeństwa, wkrótce będziesz zupełnie zdrową...
— Nie zwodzicie mnie, panowie?...
— Mówimy szczerą prawdę...
— To może gorzej dla mnie!... mruknęła do siebie Perina.
— No, no... powiedział doktór, nie pozwolimy ci długo się tutaj nudzić... Ale powiedz nam najprzód, co jest przyczyną twojego wypadku?...
— Spadłam z bardzo wysoka...
— Jakto?... odparł badający doktór, i w tem upadku nie połamałaś ani rąk ani nóg jednakże?... A dla czegóż to twarz twoja...
— Moja twarz?... powtórzyła Perina, co wy mówicie o mojej twarzy?... Czyż zostałam zeszpeconą?...
Doktorzy nic nie odpowiedzieli.
Wiedźma zrozumiała to milczenie, podniosła żywo obie ręce do czoła i policzków i doznała strasznego bólu, a potem, gdy odjęła ręce i spostrzegła, iż były zakrwawione:
— Lustra!... szepnęła drżącym, osłabionym głosem, błagam was, dajcie mi lustro!...
Ponieważ posługacz, który przechodził w tej chwili przez salę, posłyszał to życzenie, podał małe, w ołów oprawne lusterko, jakie mu służyło do golenia, Perina pochwyciła je chciwie, ale zaledwie się przejrzała, krzyknęła przerażona i konwulsyjnym ruchem rzuciła precz od siebie, tak, że się na drobne kawałeczki rozbiło.
Kryzys nerwowy, napad szaleństwa podobny do ataku epileptycznego, nastąpił po tem pierwszem uniesieniu.
Perina wiła się na swojem posłaniu, jęcząc głośno i wymawiając niezrozumiałe wyrazy, ku wielkiemu ździwieniu doktorów, pytających kolejno:
— Co ci jest?... ależ cóż ci jest takiego?...
Po jakimś czasie dopiero zrozumiała, co do niej mówiono.
Odwróciła się i odpowiedziała z nieopisanym akcentem:
— Co mi jest?... Wczoraj byłam piękną, a teraz spojrzyjcie na mnie!...
— Nie pozostaniesz przecie taką, jak jesteś... wyleczymy cię...
— Zupełnie?...
— O ile tylko będzie to w naszej mocy.
— Czy przywrócicie mi twarz dawniejszą?... moją dawniejszą piękność?...
— Zapewne nie zupełnie, ale zawsze dużo będzie można uczynić.
— Blizny!... szwy!... O!... już po mnie, już po mnie!... Nie jestem już kobietą, jestem straszydłem i pozostanę straszydłem do końca życia, będę dla wszystkich przedmiotem odrazy!... Lepsza śmierć, niż takie życie!... Nie chcę, żeby mnie leczono... nie chcę wyzdrowieć, nie chcę ani minuty dłużej pozostawać w tym domu... chcę umrzeć koniecznie!...
Rzuciła się i chciała wyskoczyć z łóżka.
Posługacz i doktorzy, przemocą ją położyli.
— No, no, uspokój się, rzekł jeden z lekarzy, uspokój się, biedna kobieto... nie możesz wyjść od nas w stanie w jakim się znajdujesz...
— Dla czego?... czyż jestem uwięzioną?...
— Nie, ale kto raz dostał się do szpitala, ten może go opuścić, gdy jest zupełnie zdrowym, lub, gdy nie żyje...
— A więc ja chcę umrzeć, powiedziałam już przecie.
— Musisz być jednakże zdrową!... Jutro z pewnością będziesz mówiła zupełnie co innego... Zrobimy wszystko, co w mocy ludzkiej, ażeby osłodzić smutne twoje położenie... Czy życzysz sobie może, ażeby uprzedzić męża?...
Perina wzruszyła ramionami.
— Rodzinę zatem?...
— Nie mam żadnej rodziny.
— Przyjaciół?...
— Przyjaciół!... powtórzyła wiedźma z goryczą, czyż są przyjaciele na świecie?...
— Jeżeli lubisz samotność, będziesz jej używała dowolnie... Zrobimy pierwszy opatrunek i pozwolimy ci się potem przespać przez parę godzin...
To dobry sprowadzi skutek.
Na dany znak, posługacz przyniósł wszystko, co było potrzebne lekarzom.
Wiedźma, zobaczywszy przygotowania, uniosła się na pościeli.
— Powtarzam wam ponownie... zawołała, że nie chcę, ażebyście się mnie dotykali!...
Doktorzy uśmiechnęli się znacząco.
— Nie możesz nam rozkazywać, odpowiedzieli, zrobimy, co do nas należy.
Doprowadzona do wściekłości czarownica, nie pozwalała przystąpić do siebie, tak, że musiano związać jej ręce.
— Biedna kobieto!... powiedział lekarz po skończonej operacyi, przekonałaś się sama teraz, że daleko już mniej cierpisz; każe cię rozwiązać, jeżeli mi przyrzekniesz, że będziesz spokojną i jeżeli powiesz, co było przyczyną tego dziwnego okaleczenia twarzy twojej?...
Perina rzuciła się na poduszki, zamknęła oczy i nic nie odpowiedziała.
Lekarz kilkakrotnie jeszcze powtórzył zapytanie, ale bezskutecznie.
— Nie chcesz mówić, to nie mów — rzekł — mniejsza o to... może jutro będziesz w lepszym humorze.
Oddalili się, a wiedźma pozostawszy samą, zapragnęła zapanować nad sobą i zastanowić się nad położeniem swojem.
Położenie to było naprawdę okropne. Zdawało się, że niebo samo zesłało karę na nikczemną zbrodniarkę. W kilka godzin straciła wszystkie owoce zabiegów całego życia. Pożar pochłonął czerwoną księgę, zawierającą wszystkie jej sekrety. Jej indywidualność nawet, a zatem możność odzyskania majątku pogrzebaną została pod zgliszczami...
Perina posiadała miljon — jak sama mówiła o tem baronowi — większą część kapitału zdała w ręce żydów lichwiarzy, którzy robili na jej rzecz przeróżne geszefty. Ogień zniszczył wszystkie dowody i kwity — nie będzie więc mogła o nie się upomnieć, bo z pewnością dłużnicy nie będą chcieli przyznać długów, bo zresztą mieli wszak do czynienia ze stuletnią Periną Engrouleveut, żywcem spaloną podczas pożaru domu.
Łatwo zrozumieć, jaka rozpacz szarpała duszę wiedźmy na wspomnienie tej zupełnej ruiny, łatwo zrozumieć, jaką nienawiścią pałała dla Kerjeana, sprawcy nieszczęścia...
Teraz miała też jedno tylko pragnienie, chciała pomścić krzywdę swoję... pomścić ją za jaką bądź cenę i jakimkolwiek sposobem...
Ale i zemsta nawet wydawała się niepodobną...
Jakim sposobem z głębi ciemnej nędzy w jakiej żyć będzie zmuszoną, dosięgnie bogatego szlachcica, zięcia księcia de Simeuse, przyjaciela naczelnika policji...
Na poparcie oskarżenia potrzeba dowodów!...
Wiedziała o tem dobrze. Janina de Simeuse zginęła napewno.
Nikt nie zechce słuchać jej oskarżenia i nikt jej nie uwierzy, będzie więc zmuszoną ukrywać się przed baronem; bo gdyby domyślił się, iż żyje, zgubiłby ją natychmiast bezwzględnie...
Jeżeli pragnęła żyć jeszcze, to tylko dla tego, ażeby się pomścić. Gdyby przyszła do przekonania, że Luc nie potrzebuje się jej obawiać, uznałaby, że daleko lepiej umrzeć od razu, aniżeli tak konać pomału z rozpaczy i nędzy... Ale jakże się tu o tem przekonać?...
Zadawała sobie po tysiąc razy te pytania, aż przyszła jej na myśl dziwna sztuka, której kapłanką była, sztuka w którą nie wierzyła sama, mimo że jej przepowiednie od jakiegoś czasu sprawdzały się wszystkie dokładnie.
Przed dwudziestu laty przepowiedziała nowonarodzonej Janinie de Simeuse, że grozi jej śmierć gwałtowna i Janina zginęła w czasie oznaczonym... Powiedziała Carmenie: będziesz królową i cyganka rządziła rzeczywiście w podziemnym świecie, w którym Luc panował.
Niedowierzanie ustąpiło i Perina postanowiła spróbować na sobie tego, co dla innych czyniła, postanowiła poradzić się przeznaczenia...
Czekała niecierpliwie nadejścia posługacza, a gdy się ukazał na sali, przywołała go do siebie.
— O co idzie?... zapytał ów człowiek, zbliżając się do łóżka, uspokoiłaś się nareszcie trochę, biedna kobieto?...
— Zupełnie już jestem spokojną... miejcie wzgląd na mnie, opanowało mnie szaleństwo prawdziwe w chwili, kiedym się zobaczyła zeszpeconą tak strasznie i na zawsze... Żałuję tego, to zrobiłam...
— To bardzo dotrze!... odpowiedział posługacz, ale nietrzeba było tłuc mojego lusterka...
— Nie jestem taką biedną, jak się wydaję... oddam wam więc większe i piękniejsze...
— Nie odmawiam przyjęcia... masz pani minę uczciwej kobiety...
— Czy nie mogłabym was prosić, abyście mi ręce rozwiązali, bo strasznie cierpię...
— A nie będziesz pani zrywać bandaży?...
— Możecie być pewnym, że ani ich dotknę się nawet...
— To bardzo rozsądnie powiedziane!... rzekł posługacz, zdejmując więzy krępujące Perinę.
Wiedźma podziękowała i odezwała się nieśmiało:
— Chciałabym prosić was o jednę jeszcze łaskę...
— Wszystko, co nie sprzeciwia się przepisom z chęcią uczynię...
— Wszak w cierpieniu potrzebną jest rozrywka?...
— Tak się zdaje...
— No, to dostarczcie mi tej rozrywki...
— Jakiej?...
— Dostarczcie mi kart...
Posługacz pokiwał głową.
— Karty... powtórzył — to niemożebne...
— Dla czego?...
— Kart nie wolno...
— Zabronione?...
— Tak samo surowo, jak wódka i tytoń... Jeżelibym uczynił to, czego pani żądasz odemnie, byłbym na pewno skazanym na zapłacenie kary...
— Wieleż wyniosłaby ta kara?...
— Sześć liwrów co najmniej...
Na łóżku wisiała ciemna suknia, jaką wiedźma miała na sobie w chwili wybuchu, który roztrzaskał jej maskę na twarzy i wyrzucił na ulicę Hirondelle.
— Proszę sięgnąć do kieszeni tej sukni i wyjąć z niej woreczek...
— Oto jest...
W woreczku znajdowało się sześć sztuk złota... Perina jednę z nich podała posługaczowi, mówiąc:
— W razie potrzeby zapłacisz pan karę i kupisz sobie nowe lusterko...
Ze wszystkich argumentów tego świata, taki argument jest zawsze na pewno skutecznym.
Posługacz schował pieniądz i wyszedł z sali; niezadługo powrócił z kartami.
— Tylko niech pani to dobrze chowa... powiedział — żeby nikt nie zobaczył...
Biedakowi szło bardzo o to, ażeby kary nie zapłacił.
Wiedźma ucieszyła się niezmiernie z nabytku, rozłożyła karty na łóżku i zaczęła ustawiać kabałę.
Tą razą układała jedynie dla siebie samej i zadawała jedno tylko pytanie:
— Czy potrafię zemścić się nad baronem de Kerjean?...
— Tak... odpowiedziały karty. Trzy razy je układała i trzy razy wypadło to samo.
— No... powiedziała sobie znacznie ożywiona, skoro sprawdziło się to, co przepowiedziałam innym, dla czegóżby mnie sprawdzić się nie miało. Mogę się zemścić, jest zatem cel jakiś w życiu!... Trzeba żyć!...
Zaledwie wymówiła te słowa, poczuła lodowate zimno, postępujące z gwałtowną szybkością od nóg do serca.
Był to rodzaj bolesnego sparaliżowania, które odbierało jej czucie i sprawiało dotkliwe w całem ciele cierpienia.
— Umieram! umieram!... wołała głosem przytłumionym, ratujcie mnie, ratujcie, ja żyć pragnę i potrzebuję...
Nie mogła dokończyć. Zimno śmiertelne obezwładniło ją zupełnie.
Niespodzianie z strasznych wstrząśnień fizycznych i moralnych, jakich doznała tej nocy, wywiązała się choroba, połączona z silną gorączką.
Kiedy o zwykłej godzinie wieczornej doktorzy zjawili się w sali szpitalnej, skonstatowali ze ździwieniem stan chorej, do jakiego rano nie byli wcale przygotowani.
Zaordynowali jakieś lekarstwa, ale prawdopodobnie tylko dla formy, byli bowiem przekonani, iż chora skończy tej nocy, a najdalej nazajutrz rano.
We dwa dni po balu w hotelu Dyabelskim, pan de Sartines, około jedenastej rano, znajdował się w gabinecie, w którym zwykle przyjmował podwładnych i zabierał się właśnie do wyjścia, gdy wszedł woźny i podał mu na srebrnej tacy dużą kopertę, zapieczętowaną wielką herbową pieczęcią.
Pan de Sartines złamał pieczęć i przeczytał z pewnem ździwieniem co następuje:
„Markiz de Rieux, ojciec mój, był przyjacielem waszej Ekscelencyi, a ja także nie jestem panu obcym, ponieważ miałem honor być mu przedstawionym przez pana de Simense przed dwoma laty. Na mocy tego tytułu, upraszam o audyencyę w niezmiernie ważnej sprawie.
„Racz pan przyjąć wyrazy głębokiego szacunku, z jakim mam honor być najniższym jego sługą.
„Kapitan okrętowy marynarki królewskiej.“
— Kto przyniósł ten list?... zapytał pan de Sartines.
— Szlachcic jakiś, który się kazał zameldować jako markiz de Rieux... odpowiedział woźny.
— Dawno czeka?...
— Z pięć minut.
— A gdzież się znajduje?...
— W salonie.
— Prosić.
Po chwili woźny wprowadził Renégo i wyszedł, otrzymawszy od naczelnika oświadczenie, żeby już nie anonsował dzisiaj nikogo więcej.
Pan de Sartines przyjął z wielką uprzejmością syna starego swojego przyjaciela. René zasługiwał zresztą na to przez swoje nazwisko, znaczną fortuną i waleczne czyny, jakiemi wsławił się osobiście.
Pan de Sartines wiedział dobrze, co był wart markiz de Rieux, wiedział, jakie wielkie nadzieje pokładał w tym młodym oficerze minister marynarki.
— Kochany markizie!... zawołał pan de Sartines, po chwili poufałej z Reném rozmowy, przejdziemy może do powodu pańskiej wizyty... Napisałeś, że chodzi o rzecz nader ważną, słucham cię zatem obu uszami...
Widoczne wahanie odbiło się na twarzy — pana de Rieux.
— Szanowny naczelniku, zaczął zakłopotany, nie wiem doprawdy, jak mam zacząć opowieść moję...
— Nie wiesz pan, jak zacząć mówić o interesie z jakim do mnie przychodzisz?...
— Tak jest, niestety...
— Nie pojmuję tego doprawdy...
— Zaraz się pan jednak przekona, że chodzi o coś wyjątkowo szczególnego... To, co mam wyjawić panu, będzie dlań do pewnego stopnia niezrozumiałem w tej przynajmniej chwili, z powodu, że wiele szczegółów zmuszony będę zataić... Słowa moje wydać się panu mogą nieprawdopodobne... będzie mnie pan zarzucał pytaniami, a ja nie na wszystkie będę chciał odpowiadać...
— To znaczy, przerwał, śmiejąc się pan de Sartines, że chcesz markizie obdarzyć mnie różnemi zagadkami, a nie dać klucza do ich rozwiązania?
— Coś podobnego ekscelencyo!...
— Dla czegóż w takim razie zwróciłeś się do mnie?...,
— Bo nie mogę obejść się bez pomocy waszej ekscelencyi.
— Czegóż pan zatem wymagasz?..,
— Najzupełniejszego zaufania.
— Daleko więcej zatem wymagasz, aniżeli ofiarowywasz, kochany markizie, nie przeszkadza mi to jednakże odpowiedzieć ci bez namysłu, iż ci ufam bez granic...
— Dziękuję, ekscelencyo... serdecznie dziękuję!...,
— A teraz, co chcesz, albo raczej, co możesz mi pan powiedzieć?...
— Mogę powiedzieć panu naczelnikowi, że dzieją się w Paryżu, w świecie, do którego należymy, zbrodnie niesłychane, zbrodnie, o których ekscelencya nie wie nic jednakże.
— Czy tylko pewnyś, markizie, że nie wiem? Czyż nie wiesz, że są czasami względy tak ważne, wpływy tak potężne, rozkazy zresztą nawet, które mnie zmuszają do zamykania oczu?...
— Wiem o tem... Ale o tych, co ja chcę powiedzieć, nie wie wasza ekscelencya na pewno.
— Cóż to za zbrodnie tedy?...
— Naturalnie, że pan naczelnik zna starą sztukę Monechmos?...
— Któżby jej nie znał?...
— A więc, na tem banalnem podaniu starożytnej komedyi, odegrała się tragedya w pewnej rodzinie, najwybitniejszej w królestwie. Pewien oto nikczemny szlachcic (nie pytaj się pan o nazwisko), skorzystał z nadzwyczajnego podobieństwa dwóch kobiet i za pomocą sposobików, które nie są mi jeszcze wiadome, podstawił awanturnicę za córkę wielkiego domu. Dzisiaj awanturnica ta nosi nienależne jej nazwisko, a córka szlachetnego domu zniknęła gdzieś bez wieści.
— Czy ma matkę ta młoda osoba?...
— Tak ekscelencyo... ma najlepszą, najczulszą z matek...
— I ta matka dała się oszukać jednakże podobieństwem, o jakiem pan wspominasz?...
— Tak jest, ekscelencyo...
— Serce nie ostrzegło jej, że to nie jest jej córka ta, którą jej jako córkę przedstawiają.
René nie odpowiedział ani słowa.
Na ustach pana de Sartines ukazał się uśmiech ironiczny.
— Miałeś racyę, kochany markizie, uprzedzając mnie przed chwilę, iż słowa twoje wydadzą mi się nieprawdopodobnemi... No, ale mów pan dalej... słucham...
— Wątpisz pan o moim rozumie?... wszak prawda?...
— Nie. Wątpię tylko o dokładności twierdzeń pańskich, markizie...
— Ale wierzysz pan przynajmniej w mój honor?... zawołał René.
— Jak w swój własny...
— Przysięgam zatem panu na ten honor szlachecki, iż to nie podejrzenie, ale pewność, i że będę miał wkrótce stanowcze na wszystko dowody... Nikczemny szlachcic, winny tej zbrodni, która się panu nieprawdopodobną wydaje, jest mordercą, z którego szponów wyrwałem się cudem tylko, a stoi on obecnie na czele ogromnego stowarzyszenia fałszerzy...
Pan de Sartines podniósł głowę, jak koń wojskowy, gdy trąbkę posłyszy...
Oskarżenie, które dotąd wydawało mu się przywidzeniem chorego umysłu, przybierało naraz zupełnie inne kształty.
— Naczelnik stowarzyszenia fałszerzy?... powtórzył.
— Tak jest, akscelencyo.
— I pan znasz tego człowieka!...
— Doskonale..
— I wiesz pan, gdzie się znajdują nikczemne warsztaty, z których od kilku tygodni na Paryż wypływa prawdziwy strumień fałszywego złota?...
René skinął głową potakująco.
— O!... wykrzyknął pan de Sartines i pan mi nie wskażesz tego gniazda... nie wydasz tego nędznika?...
— Nie!... ekscelencyo... odpowiedział stanowczo René.
— Dla czego?... Nie wolno panu ukrywać tak wielkiej zbrodni!... Pańskie milczenie stałoby się współwiną!...
— Ekscelencyo!... człowiek, o którym mówię, jest wrogiem moim osobistym... Mam z nim porachunek pewien. Ten łotr do mnie należy... nie wydam go panu... Ale bądź spokojny, ekscelencyo, zostanie on ukarany, bo Bóg jest sprawiedliwy, zostanie niezadługo ukarany!... A co do bandy zorganizowanej pod jego rozkazami, tę, skoro tylko wodza jej braknie, łatwo policya pańska wytępić potrafi...
Pan de Sartines nic nie odpowiedział na razie, choć miotała nim złość ukryta i obrażało go milczenie Renégo.
Szukał jakiego zręcznego sposobu wydobycia tajemnicy, ale zrozumiał wkrótce, iż nie przełamie silnego postanowienia markiza.
— Kochany panie de Rieux... powiedział głosem spokojnym, nie nalegam na pana... nie zadaję ci nawet żadnego pytania, a pokładam w panu, jak już powiedziałem, bezwzględne zaufanie... Oświadczyłeś, że potrzebujesz pomocy mojej... Czem panu służyć mogę?... Rozporządzaj mną dowolnie, oddaję ci z góry do dyspozycyi najzręczniejszych agentów... słuchać będą ślepo pana, spełnią wszystko, co im polecisz...
— Dziękuję waszej ekscelencyi...
— Przyjmujesz pan?...
— Nie posądzaj mnie pan o zarozumiałość... ale muszę działać sam...
— W takim razie mogę tylko zapytać powtórnie, po co pan przyszedłeś do mnie — naczelnika policyi, skoro możesz się obejść bez niego i bez pomocy, jaką ci udzielić jestem gotów?...
— Proszę o rzecz jednę, niezbędną do tego, aby mi się zamiary moje udały...
— Wytłomacz się pan jaśniej.
— Błagam ekscelencyę o wydanie mi listu ułaskawiającego.
— Dla kogo?
— Dla dwóch ludzi, którzy na pozór niegodni są łaski o jaką upraszam dla nich...
— Jak się nazywają ci ludzie?...
— Dagobert i Bouton d’Or...
— Cóż oni zrobili takiego? — jaką popełnili zbrodnię?... — jak zostali skazani?
— Na Dagobercie, o ile mi się zdaje, ciążą względnie lżejsze winy — jest to złodziej z profesyi — nadzwyczaj zręczny i inteligentny, jest to wytrawny łotr, który nigdy jednak nie przelał krwi. Bouton d’Or, ex psiarczyk księcia de Guemenée, w daleko jest gorszem położeniu. Zabił w lasach Poitou paru poszukujących go żandarmów i jest pod wyrokiem śmierci.
— A więc to jakiś niebezpieczny rozbójnik...
— Nie mogę taić przed waszą ekscelencyą, że taka jest rzeczywiście o nim opinia...
— I pan prosisz o ułaskawienie dla łotrów podobnych?...
— Tak, ekscelencyo...
— Więc ich potrzebujesz?...
— Stanowczo są mi potrzebni... Bez nich nie mógłbym nic zdziałać... Muszę dodać, że ci ludzie za moim wpływem porzucili występną drogę, po jakiej postępowali... Ocalili mi życie... zapewniłem im przyszłość i otrzymałem już niezaprzeczoną ich wdzięczność... Jednem słowem mam prawo zupełnie liczyć na nich... Ponieważ jednak wciągnę ich w przedsięwzięcie w jakiem łatwo śmierć znaleźć mogą, chcę im dać wynagrodzenie za przysługę.
jaką mi oddać mają... Pragnę, aby po dokonaniu dzieła i odniesieniu zwycięztwa, mogli wejść swobodni i ufni na poczciwą, prawą drogę...
— Czy to za pomocą tych ludzi... zapytał pan de Sartines, zdobyłeś pan wiadomość o fałszerzach pieniędzy?...
— Tak jest, ekscelencyo.
— Czy należą do stowarzyszenia?...
— Nie.
— Wiele, jak pan sądzi, potrzeba będzie czasu, na przeprowadzenie pańskich planów?...
— Najwyżej dwa miesiące...
— Czy obiecuje mi pan po upływie tego terminu, jeżeli pana zawiodą rachuby, wskazać miejsce, gdzie pracują fałszerze i wyjawić nazwisko dowódzcy?...
— Przyrzekam to uroczyście, ekscelencyo...
— Doprze... wydam panu zatem żądane listy.
Twarz Renégo zajaśniała radością.
Naczelnik policyi otworzył szufladę ogromnego biurka, przy którem siedział.
Wyjął z czerwonego portfelu pakę drukowanych blankietów z podpisem i pieczęcią królewską, umoczył pióro i rzekł do Renégo:
— Bądź pan łaskaw powtórzyć nazwiska protegowanych swcich...
— Dagobert i Bouton d’Or.
— To przezwiska ich tylko zapewne?...
— Nie wiem, czy się nazywają inaczej...
— Wszystko jedno... Wpisuję Dagobert i Bouton d’Or, a pan dopiszesz nazwiska... Oto jest formalne ułaskawienie!... Przeszłość bezwzględnie zniknęła... Pan wszakże zostajesz odpowiedzialnym za zbrodnie, jakich bandyci ci mogą się dopuścić w przyszłości... Czy zastanowiłeś się nad tem, markizie?...
— Tak jest, ekscelencyo, bez wahania przyjmuję odpowiedzialność...
— Niech się stanie zatem wola pańska... Podpisuję...
Pan de Sartines podał Renému dwie ćwiartki papieru, na których po za podpisem króla, widniał podpis naczelnika policyi.
— Ekscelencyo!... wykrzyknął młody człowiek, spełniłeś nadzieję moję!... Sprawiedliwości stanie się zadość... przysięgam!...
— Oby ci Bóg dopomógł, kochany markizie... A proszę, nie zapominaj, że na pierwsze wezwanie, agenci moi gotowi ci przyjść z pomocą.
René podziękował znowu panu de Sartines.
Zwinął pargamin, pożegnał naczelnika i rzekł na wyjściu te słowa:
— Jeżeli w przeciągu dwóch miesięcy nie zdołam doprowadzić do końca mojego zamiaru, to umrę napewno śmiercią gwałtowną... W takim razie pomiędzy pozostałemi po mnie papierami, znajdzie się zapieczętowana koperta z adresem waszej ekscelencyi... Koperta ta zawierać będzie wszystko, co wasza ekscelencya wiedzieć pragnie i wtedy dokończy pan naczelnik tego, czego ja nie będę mógł dokonać...
— Trzeba żyć, kochany markizie!... odrzekł z uśmiechem pan de Sartines. Wszakże, gdyby cię spotkało nieszczęście, będziesz mógł mieć tę pociechę, iż zostaniesz należycie pomszczony.
— Zapewne, że to duża także dla mnie pociecha.
Tego samego dnia około dziewiątej wieczorem, René wyprawił starego sługę, który pełnił przy nim obowiązki kamerdynera i kucharza — i sam pozostał w pawilonie przy ulicy Corisaie.
Postawił zapaloną świecę na stole w saloniku na parterze, dołożył drzewa na kominek, obejrzał starannie pistolety i wsunął je do kieszeni czarnego aksamitnego szlafroka, jaki miał na sobie.
Po skończeniu tych przygotowań, rzucił się w fotel i czekał, aż na zegarze zawieszonym na ścianie wybije dziesiąta.
Zaraz się też dał słyszeć przyśpieszony turkot kół; markiz wybiegł z salonu i pomimo zimna wyszedł do ogrodu z gołą głową.
Nie upłynęło kilka sekund, gdy od ulicy Corisaie dało się słyszeć głośne, powtórzone po trzykroć gwiznięcie.
René nie odpowiedział na sygnał, ale otworzył zaraz drzwi od ogrodu i wszedł w wązką ciemną dróżkę, prowadzącą na ulicę Corisaie.
Dwóch ludzi czekało po za kratą.
W ciemności zalewie rozpoznać ich można było.
— Kto jesteście i czego chcecie?... zapytał pan de Rieux.
— Czy pan markiz nas nie poznał?... odpowiedział cienki głos Dagoberta. Nie byłoby zresztą nic w tem tak bardzo dziwnego, boć czarno, jak w kominie... To ja Dagobert i mój kumcio Bouton d’Or... Pan markiz kazał nam się stawić tu dzisiaj...
René wyjął klucz i otworzył furtkę.
— Idźcie naprzód, rzekł, tylko ostrożnie i w milczeniu, nie trzeba budzić śpiącej służby...
Wiemy dobrze, że René był sam jeden tylko, frazes więc, jaki wypowiedział, tak samo, jak pistolety, w które się zaopatrzył, znaczyły jedynie, iż nie zupełnie dowierzał gościom swoim.
Dagobert i jego towarzysz posłuchali otrzymanego zalecenia i szli jak mogli najciszej, prawie oddech powstrzymując.
Minęli ogród i zostali wprowadzeni do małego saloniku.
— Siadajcie, powiedział im René, zabierając jednocześnie miejsce w fotelu po drugiej stronie stołu, na którym świece się paliły. Mam wam dużo do powiedzenia i dużo będę od was wymagał... Czy mogę na was liczyć zupełnie?...
— Zawsze, panie markizie!... odpowiedzieli obaj kamraci z przekonaniem, co było dobrą wróżbą.
— A więc słuchajcie, rzekł pan de Rieux.
Byliśmy przy tem, jak pan de Rieux upewniał pana de Sartines, iż wkrótce będzie miał dowód podstawienia awanturnicy w miejsce córki szlachetnych rodziców i zniknięcia tej ostatniej, dowód podwójnej zbrodni, przygotowanej i spełnionej przez nędznika i fałszerza.
Od balu w hotelu Dyabelskim, od rozmowy z Carmeną nabrał René zupełnego pod tym względem przekonania, iż potrafił odkryć prawdę.
Zdawało mu się nieprawdopodobnem, aby Janina, jego kuzynka, przyjaciółka i narzeczona, mogła nie poznać jego głosu i to w tak długiej rozmowie. Przypomniał też sobie teraz wszystkie szczegóły spotkania się z nią w dzień pojedynku z Kerjeanem i każde słowo, jakie posłyszał, wydawało się zupełnie teraz inaczej.
— Nie, Janina de Simeuse nie byłaby tak mówiła!... Nie, Janina de Simeuse nie byłaby go tak zdradziła... nie byłaby zapomniała w kilka godzin o całej przeszłości. Ta kobieta, co została baronową de Kerjean... ta kobietą, która mnie nie zna, musi być wspólniczką nędznika w skradzeniu nazwiska i majątku!
Ale cóż się stało z Janiną!... Czy ją zabito dla zagrabienia jej miejsca?... Okropne myśl... straszna wątpliwość!... Janina zginęła może napróżno wzywając pomocy... Albo żyje gdzie może jeszcze, ukryta w jakim lochu i wzywa mnie i czeka, ażebym ją wybawił... Spełnię mój obowiązek, jakikolwiek on będzie!... Zgłębię wszystkie przepaści, jakie odgaduję — rozświecę najczarniejsze ciemności... I przysięgam żywemu Bogu, albo odnajdę Janinę żywą, albo pomszczę okropnie zmarłą!...
Oto co sobie powtarzał René. Ale jakżę dojść do odkrycia prawdy tak zręcznie maskowanej, jak dosięgnąć potężnych winowajców, otaczających wszystko najgłębszą tajemniczością. Pan de Rieux stawiał sobie ustawicznie te zapytania napróżno. Przeszedł dzień, nastąpiła noc bezsenna, a René szukał ciągle nici Aryadny, iżby się pokierować w labiryncie otwartym pod nogami. Układał plan zaczepny, silił się na wyszukanie broni tak pewnej, iżby go nie zdradziła w strasznej walce, do jakiej się gotował. Nakoniec na trzeci dzień rano, wyczerpany znużeniem, ale ożywiony nadzieją, wykrzyknął z gorączkową radością: Znalazłem. Sposobem, jakiego zwykle używał, dał znać Dagobertowi i Boutonu-Dorowi, żeby przybyli o dziesiątej na ulicę de la Corisaie.
Potem ubrał się pośpiesznie, napisał list nam wiadomy i udał się do pana de Satrines, prosząc o audyencyę.
Wiemy już, o co prosił naczelnika policyi i jaki osiągnął skutek.
Jedna jeszcze kwestya pozostaje do wyjaśnienia w postępowaniu pana de Rieux, a mianowicie, dla czego w chwili rozpoczynania śmiertelnej walki z tak strasznym nieprzyjacielem, nie chciał przyjąć pomocy, jaką mu pan de Sartines ofiarowywał.
Miał ku temu przyczynę bardzo prostą. Przez szlachetne, może nawet przesadzone, ale w każdym razie honorowe uczucie, uważał za niemożliwe, ażeby do sprawy w którą Janina de Simeuse wchodziła, mieszała się policya. Chciał walczyć własnemi siłami, chciał, żeby Janina jemu tylko zawdzięczała ocalenie swoje.
Miał też i to na względzie, że jeżeli Janina skazana jest bezpowrotnie i jeżeli pozostaje mu tylko zemścić się za nią, lepiej będzie, gdy dokona tej zemsty nie w imię prawa, ale w imię ofiary...
Powróćmy teraz do pawilonu przy ulicy Corisaie do saloniku, gdzie Dagobert i Bouton-d*’Or poprzysięgli panu de Rieux, że bardziej, niż kiedy może liczyć na nich.
— Słuchajcie uważnie!... rzekł René.
— Słuchamy... odpowiedzieli kamraci.
— Nie raz zapewne... zaczął pan de Rieux... narażaliście życie dla błahych bardzo powodów?...
— Nie sto razy nam się to przytrafiło, panie markizie, odrzekł Beuton-d’Or z przekonaniem.
— Czy nie zawahalibyście się narazić raz jeszcze, ciągnął René, gdybym tego od was zażądał dla bardzo ważnej sprawy i gdybym ofiarował wam stosowne podług zasług wynagrodzenie?...
— Pan markiz wie dobrze, że się nie zawahamy!... odpowiedział Dagobert. Nie dawniej, niż onegdajszej nocy, daliśmy tego dowód, wyzwalając pana od łotra, który go śledził, w podejrzanych z pewnością zamiarach...
— Dobrzeście uczynili!... odrzekł pan de Rieux, i jużem podziękował wam za to... Ale teraz chodzi o niebezpieczeństwo za niebezpieczeństwem...
— Pan markiz raczy nam wytłomaczyć, o co chodzi, my zaś z góry przyrzekamy, iż jesteśmy gotowi na wszystko...
— No, więc przystępuję prosto do celu... Przypominacie sobie, że dziesięć, czy jedenaście dni temu, zdołaliście się bardzo śmiało i bardzo zręcznie wsunąć w nocy do podziemi Dyabelskiego hotelu i że zobaczyliście tam fałszerzy przy pracy...
— Pan markiz może nawet dodać, mruknął Bouton d’Or, że o mało nie zostawiliśmy tam kości naszych... Do pioruna!... wielki czas był umykać!...
Chwila dłużej, a mielibyśmy do czynienia z dwustu nieżartującemi zbirami!... To trochę na dwóch za wiele!... Wiem dobrze, żem wart dziesięciu, ale Dagobert nie jest taki obżartuch, ażeby połknął stu dziewięćdziesięciu innych...
— Chciałem wam właśnie zaproponować, ażebyście raz jeszcze dostali się do owych podziemi...
Bandyci spojrzeli na siebie i znacząco się skrzywili.
— Cóż, nie odpowiadacie?... rzekł z uśmiechem pan de Rieux.
— To zupełnie to samo, co się dać posiekać na pasztet!... zauważył Dagobert, jest się zatem i bardzo nad czem zastanowić... tu chodzi o śmierć i życie...
— A wam tak bardzo chodzi o życie?...
— Ma się rozumieć, zwłaszcza od czasu, gdy dzięki łaskawości pana markiza, używamy dobrobytu...
— A gdybym wam ofiarował sumę, jaką już wam raz wypłaciłem?...
— Dwadzieścia tysięcy liwrów?... wykrzyknął Dagobert.
— Tak... dwadzieścia tysięcy liwrów... Cóżbyście powiedzieli?...
— Byłaby to ofiara bardzo ponętna... Ale... umarli nie potrzebują niczego... Wolimy okazać się filozofami i poprzestać na mniejszem...
— A czy zapominacie, że lada chwilę policya może na was zwrócić oczy... może was pochwycić i każe powiesić?... Toby także zakłóciło ów spokój, jakiego pożądacie?...
— Prawda, że brzydka perspektywa... powiedział karzeł. Ale pan markiz pozwolił nam mieć nadzieję, iż dzięki wysokiej jego protekcyi do naczelnika policyi, potrafimy uniknąć tego fatalnego losu...
— Zapewne... jeżeli jednak nie będę z was miał gotowych na wszystko pomocników... nie będę miał powodu zajmować się waszą przyszłością...
musicie to rozumieć doskonale...
— A jeżeli się zgodzimy zaryzykować naszę skórę dla pana markiza?...
— No!... wtedy, to co innego, wtedy hojnie dotrzymam wszelkich obietnic...
— To jest, że pan markiz wyjedna nam ułaskawienie?...
— Zupełne ułaskawienie... Możecie liczyć na nie...
— I dostaniemy nadto i te dwadzieścia tysięcy liwrów?...
— Co do jednego grosza.
Dagobert pochylił się ku Bouton d’Orowi, rozmawiał z nim czas jakiś po cichu, a potem odezwał się do Renégo:
— Gdybyśmy byli pewni, że pan de Sartines nie odmówi żądaniu pana markiza...
— To byście, czego żądam, zrobili?... dokończył pan de Rieux.
— W takim razie, warto by było... zejść raz jeszcze do podziemi... w takim razie, gdyby było potrzeba, dostalibyśmy się nawet na dno piekła...
— To dobrze!... wykrzyknął pan de Rieux radośnie. Przygotujcie się do wielkiej wyprawy, bo ja... już się widziałem z naczelnikiem policji...
— I pan markiz mówił mu już o nas?... zapytał żywo Dagobert.
— Mówiłem i opowiedziałem mu o przysługach, jakieście mi uczynili... zapewniałem o waszej chęci poprawy... zaręczyłem za was na przyszłość i prosiłem o listy ułaskawiające...
— I pan de Sartines obiecał?...
— Więcej niż obiecał... bo posiadam już dla was listy...
— Czy to być możeż...
— Oto są...
I René rozłożył na stole, przed roziskrzonemi oczami Dagoberta i Bouton d’Ora, drogocenne pargaminy.
— Czy widzicie... ciągnął René, że są w zupełnym porządku... Nie brakuje im nic... ani podpisu króla, ani podpisu naczelnika policyi... ani pieczęci państwowej... Potrzebuję tylko wpisać prawdziwe wasze nazwiska, bo ich nie wiedziałem... Skoro raz dostanie się to do kieszeni waszych, będziecie wolni, jak ptaki, a spokojni, jak niewinność... będziecie mogli spotykać bez obawy panów sędziów z Chatelet... pisarz sądowy będzie dla was taką samą osobą, jak każda inna i będziecie mogli pójść sobie swobodnie od czasu do czasu na plac de Grève i przypatrzeć się, jak wieszają łotrów, a nie zrobi to na, was bolesnego wspomnienia...
Dagobert i Bouton d’Or wyciągnęli drżące i chciwe ręce.
René szybko cofnął papiery.
— Oddam je wam... ale wtedy, gdy na nie zasłużycie... Sowicie opłaciłem przeszłość... tę nagrodę zachowam na przyszłość...
— W takim razie, panie markizie... wykrzyknął z ogniem Dagobert, pozwól nam pan zacząć zasługiwać na tę nagrodę jak najprędzej, chociażby tej nocy jeszcze... Jesteśmy gotowi... Czy natychmiast mamy udać się do podziemi?...
— Powstrzymajcie trochę wasz zapał... odpowiedział pan de Rieux, narazilibyście się tej nocy na bezowocne niebezpieczeństwo, a ja tego wcale sobie nie życzę, bo was potrzebuję i na przyszłość...
— Czy pan markiz pozwoli sobie zadać jedno pytanie?... szepnął Dagobert z pokorą.
— Dla czegóżby nie?... możecie się pytać wiele chcecie.
— A więc, dla czego mamy opóźniać to, co można uczynić natychmiast?... czyż następnej nocy, mniej się narazimy niż dzisiejszej?...
— Muszę wam najprzód wytłomaczyć, jaki jest mój plan i czego od was wymagam, nie chodzi tym razem, żeby wpaść do jamy fałszerzy i przepędzić tam kilka minut, narażając się na posiekanie... Nie... czego innego od was żądni: Chcę, żebyście zręcznym jakim podstępem, mogli się zaciągnąć w szeregi barona de Kerjean... chcę, aby podziemia hotelu Dyabelskiego stały się, tak, jak dawniej, miejscem waszego pobytu... Czyście mnie zrozumieli?...
— Doskonale.
— I cóż na to odpowiecie?...
— Bodaj, że to nie będzie niemożebne... ale trudne dyabelnie...
René wyjął znowu listy.
— Czy sądzicie, powiedział, że taka nagroda, nie warta zachodów?...
— Sprawiedliwie... odrzekł Dagobert, i zrobimy wszystko, jak będziemy umieli najlepiej... Przypuśćmy, że nam się udało wstąpić do bandy... że jesteśmy fabrykantami fałszywej monety... Cóż dalej robić mamy?...
— Zapoznać się najdokładniej ze wszystkiemi tajemniczemi przejściami, jakie łączą podziemia z hotelem, i zbadać w jaki sposób są strzeżone... Potrzeba w jakikolwiek bądź sposób zyskać zaufanie strzegących tych przejść i przekonać się, czy nie możnaby kupić sobie tych cerberów.
— Oh!... co do tego, panie markizie, niema obawy... Na tym świecie wszystko jest do sprzedania, pewny więc jestem, że ci stróże nie będą wyjątkiem...
René mówił dalej:
— Chcę dostać się przy waszej pomocy do hotelu Dyabelskiego w danej chwili... naprzykład wśród nocy... żeby dokonać śmiałego porwania...
Podobne przedsięwzięcie wydać się wam może niedorzecznem, ale nic niema niepodobnego dla człowieka silnej woli, nie cofającego się przed niczem!... Jeżeli mi wiernie dopomożecie, pewny jestem, że mi się uda...
— My panu z pewnością dobrze usłużymy!... wykrzyknął Bouton d’Or, postaram się, aby godnie zasłużyć na obiecaną nagrodę!...
— Z radością ją wam doręczę, odrzekł pan de Rieux, i nie każę na nią czekać!... Skoro żona barona de Kerjean, porwana przez was z jej hotelu, będzie uwięzioną w tym oto pawilonie, nie będziecie mieli już żadnego powodu obawiać się sprawiedliwości ludzkiej... Dług zostanie wam zapłacony!...
Idźcie więc, i żeby zapomnieć o niebezpieczeństwie, myślcie o nagrodzie...
I René odprowadził Dagoberta i Bouton d’Ora do kraty, każąc im iść przed sobą, a trzeba przyznać, że ostrożność ta bardzo była potrzebną, bo nie raz podczas rozmowy Bouton d’Or powtórzył sobie, że najłatwiejby było przez nową zbrodnię posiąść tak bardzo pożądany list ułaskawiający.
Szczęśliwą miał myśl pan de Rieux, uprzedzając, że służba jego śpi i za najmniejszym szmerem może być przebudzoną, bo tylko obawa tego przebudzenia nie dozwoliła Bouton d’Orowi uledz pokusie.
Nawrócenie na dobrą drogę olbrzyma pozostawiało wiele jeszcze do życzenia...
Upłynęło ośm dni bez wieści o karle i olbrzymie.
Pan de Rieux zaczynał się już tem niepokoić trochę, gdy naraz dziewiątego dnia rano otrzymał zawiadomienie Dagoberta, iż przybędzie z kumem swoim wieczorem, skoro się ściemni tylko.
Bandyci byli punktualni.
René wprowadził ich znowu do małego saloniku na parterze.
— Cóż mi macie do powiedzenia?... zapytał
— Wiele rzeczy, panie markizie... odpowiedział Dagobert.
— Dobrych czy złych?...
— Wyśmienitych!... wszystko idzie jak po maśle... komedya odegrana!... nieprzyjaciel osaczony, nie wie, że ma wilka w oborze!... Jednem słowem ma pan markiz przed sobą dwóch nowych towarzyszów Pochodni!...
— Towarzyszów Pochodni!... powtórzył ze ździwieniem pan de Rieux. — Cóż to znaczy?...
— Taki nosi tytuł armia, do szeregów której zaciągnęliśmy się, aby tem lepiej spełnić rozkazy pana markiza... Jego Królewska Mość Ludwik XV tytułuje swoich piechurów gwardyą francuzką, konnicę muszkieterami, pan baron de Kerjean przezwał swoich rycerzy towarzyszami Pochodni... Niema w tem nic tak dalece złego...
— Więc to prawda?... wykrzyknął wesoło René — więc należycie do bandy fałszerzy?...
— Ależ należymy... i cieszymy się, dzięki naszej przeszłości, pewnem nawet poważaniem...
— Dla czego nie uprzedziliście mnie wcześniej o tym rezultacie!...
— Niepodobna byłe, panie markizie, dopiero wczorajszej nocy zostaliśmy ostatecznie zaregestrowani.
— Jakżeście poradzili sobie, żeby was przyjęto?...
— To cała historya, panie markizie.. Czy mamy ją opowiedzieć panu?...
— Naturalnie... bardzo jej jestem ciekawy...
A więc w jakiż sposób wszystko to się odbyło?...
— W sposób bardzo prosty... Pewnej księżycowej nocy, Bouton-d’Or i ja zaczailiśmy się w pustce przy ulicy Tombe-Issoire, po za cyprysami, obok wejścia do cysterny, ażeby widzieć dokładnie tych, co z niej wychodzili i co wchodzili do niej... Sporo było jednych i drugich... Co godzina prawie, zmęczeni robotnicy opuszczali podziemia, a w ich miejsce nowi przybywali... W jednej oddalającej się gromadzie zauważyliśmy draba o złodziejskiej prawdziwie fizyognomii... Domyśliłem się, że to musi być osobistość wybitniejszego znaczenia... Trąciłem w bok Bouton-d’Ora, a kiedy cała gromada oddaliła się trochę, wyleźliśmy z ukrycia i poszliśmy za nimi z daleka... Kiedy doszli do placu świętego Michała, rozdzielili się i porozchodzili. Drab udał się także w swoję stronę, a że on nas tylko zajmował, poszliśmy za nim na ulicę Gregoire-de-Tours, gdzie zaszedł do szynkowni pod firmą „Piwnica dobrego kuma“, znanej nam doskonale... Usiadł przy jednym stole, myśmy usiedli przy drugim... Tak byłem blizko niego, żem go się dotykał prawie... Wyciągnął z kieszeni nóż, otworzył go i położył obok butelki z wódką, którą mu podano, i za którą zapłacił nowiuteńką sztuką złota... Że nóż położony był umyślnie na moję intencyę, to było jak dzień jasne. Nie zląkłem się tego wcale... pochyliwszy się owszem do mojego sąsiada, odezwałem się po cichu:
„— Kolego...
„— Nie jestem kolegą ludzi których nieznam, odpowiedział mi łotr gburowato.
„— Możemy zrobić znajomość...
„— Wątpię...
„— A ja nie... i na dowód powiem koledze... iż znam go już trochę dawniej...
„— Łżesz, garbusie!... wykrzykną: drab ze złością, zamierzając się na mnie..
Nic sobie nie robiłem z tego i spokojnie mówiłem dalej:
„— Na dowód, że nie skłamałem, mogę powiedzieć koledze, zkąd powracasz i co robiłeś przez całą noc...
Drab zmienił postawę, chwycił nóż w prawą rękę, a spojrzeniem szukał miejsca, w któreby najlepiej uderzyć.
Zacząłem znowu mówić, żeby przerwać niebezpieczne przygotowania:
„— Nie spiesz się tak z wydawaniem sądu na mnie, kolego... Nie jestem szpiegiem naczelnika policyi, przeciwnie, ścigany jestem dzień i noc przez charty pana de Sartines... Nazywam się Dagobert do usług... profesya moja, to nocna kradzież, a oto mój towarzysz Bouton d’Or... O tym biedaku, musiałeś zapewne słyszeć kolego... Zabił on więcej strażników i żandarmów w swoim życiu, niżeli kolego masz palców u rąk obudwu... Widzisz więc, że możemy się porozumieć... Dodam nawet, że powinniśmy się porozumieć...
Przezwisko Bouton d’Or, widocznie dobre zrobiło wrażenie na draba, bo rozpogodził się na twarzy i nóż położył na stole.
„— Wszystko to mało mnie obchodzi... odburknął ostro. Powiedz lepiej, czego chcesz odemnie... i czego mnie zaczepiasz?...
„— Chciałem cię prosić o protekcyę...
„— O protekcyę... o jaką?...
„— Żebyś mi dopomógł zamienić niekorzystne moje rzemiosło na lepsze... Kradzież nocna, co dzień staje się trudniejszą i niebezpieczniejszą... a nadto nie wiele przynosi... Pracuję co sił starczy, a widzisz, jak wyglądam... Mało roboty, a dużo zysku, oto czego mi potrzeba... Cała ambicya moja i mojego towarzysza, to przystąpienie do towarzystwa fałszerzy pieniędzy...
Drab ściągnął brwi i znowu sięgnął po nóż machinalnie.
„— Co ty mi gadasz o fałszerzach monety?... zapytał. Szalony jesteś, czy co?...
„— Co nie, to nie, kolego, odpowiedziałem, zbliżając się do niego, wcale nie jestem szalonym, ale najdoskonalej poinformowanym... o czem cię przekonam zaraz...
Opowiedziałem mu ze wszelkiemi szczegółami, co się działo w podziemiach Dyabelskiego hotelu pod przewodnictwem barona de Kerjean i żeby mu wytłomaczyć, jakim sposobem ja i Bonton d’Or, byliśmy posiadaczami tego sekretu, wytłomaczyłem mu, że wtedy, jak hotel był jeszcze niezamieszkały, uważaliśmy się za prawdziwych właścicieli podziemi.
Opowiadanie było ciekawe.
Drab słuchał z wielką uwagą.
Każde moje słowo, przekonywało go o mojej szczerości i dobrej wierze, bo przecie przekonanym był, że wiem dosyć, aby całą bandę oddać w ręce policyi, gdyby mi przyszła fantazya.
Przez kilka sekund wpatrywał mi się bystro w oczy, jak gdyby chciał wyczytać, co się dzieje w głębi mej duszy, a w końcu odezwał się w najlepszym już humorze:
„— Daję słowo, koledzy, zaczynam wierzyć, iż dobrzeby było gdybyśmy się porozumieli... Wydajecie mi się obadwaj tęgiemi łotrami i możecie nam być użyteczni...
„— Weźmiesz nas na próbę... wykrzyknąłem, o więcej nam nie chodzi!
„— To się da zapewne zrobić... Jestem naczelnikiem brygady i mam prawo przyjąć pewną liczbę bandytów...
„— A to się świetnie składa!... Przedstaw że nas zaraz jutro.
„— O, o!... zanadto się śpieszycie!... jeżeli was przedstawię, to muszę przyjąć za was odpowiedzialność na siebie...
„Muszę zebrać wiadomości o was przedewszystkiem...
„— Rozumiem... ale u kogóż się dowiesz?...
„— Nie obawiajcie się, mamy swoję policyę i to doskonałą... Powiedzcie mi tylko, gdzie mieszkacie...
Wymieniłem bez wahania ruderę w Montrouge, z czego zdawał się być zadowolony. Podobne mieszkanie nie mogło budzić żadnych podejrzeń...
Nigdy najsprytniejszy agent pana de Sartines, nie zdołałby wcisnąć się do nory podobnej.
„— No, dobrze... powiedział naczelnik brygady, zgadzam się zrobić wam przysięgę o którą prosicie, ale mam nadzieję, że i wy o tem nie zapomnicie...
„Bądźcie tutaj pojutrze o północy. Będę już wiedział o was i powiem co zadecydują...
Wszystko poszło jak najlepiej, nadzieje nasze się spełniły. Pożegnaliśmy naszego nowego protektora i opuściliśmy, Bouton-d’Or i ja, piwnicę dobrego kuma.
Na trzecią noc, a było te onegdaj, stawiliśmy się na godzinę oznaczoną. Niedługo nadszedł drab z miną uśmiechniętą, co dobrze wróżyło.
„— Zostaliście przyjęci... rzekł, zebraliśmy o was wiadomości. Kilku z pomiędzy naszych, przypominają sobie Bouton-d’Ora i wyroki, jakie wydano na niego. Te wyroki są rękojmią waszego przyszłego poświęcenia dla sprawy ogólnej... Zaręczyłem zresztą za was, a rekomendacya moja ma, nie chwaląc się, pewne i duże nawet znaczenie. Następnej nocy zaprowadzę was do podziemi, złożycie przysięgę i zostaniecie członkami zgromadzenia towarzyszów Pochodni...“
Ponieważ okazałem pewne ździwienie, posłyszawszy tę nazwę, naczelnik brygady powiedział mi to, co przed chwilą miałem zaszczyt powtórzyć panu markizowi.
Następnej nocy, około jedenastej, drab przezwany Cocodrillem, zgłosił się po nas w miejsce umówione. Zawiązał nam oczy i wprowadził do pustki przy ulicy Tombe-Issoire. Ostrożność całkiem była zbyteczna, bo lepiej i dawniej od niego znaliśmy wszystkie wejścia do podziemi, oświadczył jednakże, że działa według przepisów, i że w żaden sposób odstąpić od nich nie może.
Obrewidował nas następnie od stóp do głów, żeby się przekonać, czy nie mamy ze sobą broni, zabrał nam noże, to nas trochę zaniepokoiło, ale to także, jak powiedział, należało do przepisów, my zaś nie należymy do tych, co się cofają w stanowczej chwili. Pozwoliliśmy ze sobą robić, co mu się podobało i daliśmy się poprowadzić za ręce jak ślepi. Kazał nam zejść po żelaznej drabinie cysterny, przeprowadził przez galeryę, a kiedy nam odwiązał przepaski, zobaczyliśmy się pod sklepieniami.
Teraz przyszła kolej na próby.
Było ich trzy. Kilku zamaskowanych ludzi poprowadziło nas do ogniska, zajmującego przestrzeń około dwudziestu kroków, a jakiś groźny głos krzyknął:
„— Przechodźcie przez ten ogień.
Bez wahania Bouton-d’Or i ja rzuciliśmy się w płomienie... O! panie markizie, trzeba przyznać, iż pan baron de Kerjean ma świetne pomysły! Ogień ten, to niby te psy, co szczekają a nie gryzą... błyszczał ale nie parzył... Jakaś poprostu kombinacya chemiczna, zapewne z fosforem. Przekonaliśmy się, że nie mamy się czego obawiać, a nasza stanowczość zrobiła jak najlepsze wrażenie na całem otoczeniu.
Wtedy zaczęła się inna znowu próba,
Postawiono nas na skraju studni, która się wydawała przerażająco głęboką... błyszczące ostrza szpad i ostre żelazne kolce powbijane były do okoła ścian tej przepaści. Najodważniejszego przeszłyby dreszcze... Na szczęście wiedzieliśmy naprzód co sądzić o tych rupieciach... głos, który nam rozkazał przejść przez płomień, krzyknął teraz: — „Rzućcie się w otchłań!...“
Natychmiast ja i Bouton-d’Or skoczyliśmy w studnię z gracyą i lekkością. Rozległ się szmer zachwytu. Ale doprawdy wcale nieuzasadniony...
Przepaść była wysłana słomą i nie miała więcej nad dziesięć stóp głębokości. Co do ostrzy i ognistych sztyletów, wszystko to było z pomalowanego papieru i uginało się za dotknięciem.
Głos się odezwał:
„Odważni jesteście, ale to jeszcze nie wszystko, musicie jeszcze okazać się wiernymi przysiędze, jaką złożycie!... Jeżeli na wasze nieszczęście nie dotrzymacie tej przysięgi, będziecie ukarani jako zdrajcy, i ukarani tak, jak ukarani zostali tej nocy dwaj towarzysze pochodni, których trupy podepczecie nogami i których krwi się napijecie.
Jednocześnie rzucono przed nas dwa ciała ludzkie, z trupio blademi twarzami, owinięte w białe całuny, poplamione ciemną krwią w okolicach serca, a zamaskowani ludzie podali nam dwie czary wyrżnięte z czaszek, napełnione płynem, który był do złudzenia do krwi podobny.
Postawiłem prawą nogę na jednem z ciał i wychyliłam czarę do ostatniej kropli. Bonton d’Or uczynił to samo....
Pan markiz rozumie doskonale, iż wszystko było udane; mniemane trupy, były to wypchane manekiny z woskowemi twarzami. Krew, było to wyśmienite stare wino, zgęszczone jakąś domieszką...
Wyszliśmy zwycięzko z potrójnej próby i pozostało już tylko wykonanie przysięgi. Cocodrille, protektor nasz, przeczytał nam kilka paragrafów, a myśmy je za nim powtarzali.
Przysięgliśmy, że nietylko nie zdradzimy, ale wydamy zaraz tego, coby się zdrady chciał dopuścić, przyrzekliśmy, że w razie potrzeby zgładzimy każdego własną rękę, wzywaliśmy na nasze głowy najstraszniejsze męki w razie niedotrzymania przysięgi!...
To był ostatni akt długiej, bo dwugodzinnej prawie ceremonii. Ogłoszono nas potem towarzyszami pochodni, zapisano nasze nazwiska w listę, na której było już blizko trzysta nazwisk innych, i dano nam te oto pierścienie żelazne, na których w miejsce oczka wyrżnięta jest mała pochodnia, jak pan markiz może się o tem przekonać na, własne oczy...
Cocodrille zabrał nas zaraz następnie do siebie i rozpoczął bardzo sumiennie naszę edukacyę. Będziemy kształcić się pod baczną jego opieką i nocy następnych, aż dopóki niepoznamy dokładnie naszego nowego rzemiosła. Oto cośmy zrobili.
Początek szczęśliwy, i zdaje nam się, że pan markiz będzie z nas zadowolony...
René podziękował im bardzo i przyznał, że im się słusznie należy jak największa pochwała.
— Jak prędko... zapytał, będziecie mogli oddać się obserwacyom o jakich wam mówiłem?
— Za kilka dni... odpowiedział Dagobert, tak zaraz niepodobna, trzeba, żeby się do nas przyzwyczajono w podziemiach, żeby miano w nas zupełne zaufanie, żeby nasze kręcenie się nie zwróciło niczyjej uwagi.
— Bardzo słusznie, odpowiedział René, polegam zupełnie na waszym rozsądku... Działajcie, jak można najprędzej, nie mam wam nic więcej do powiedzenia... Pamiętajcie, że mnie bardzo pilno doprowadzić do końca to trudne i niebezpieczne przedsięwzięcie i że listy uniewinniające was czekają gotowe.
— O! panie markizie!... wykrzyknął karzeł z komiczną egzaltacyą, łakniemy ich niecierpliwie!... Niech pan markiz będzie spokojny, nie stracimy ani dnia, ani godziny i skoro tylko zbierzemy potrzebne wiadomości, przybiegniemy zaraz z niemi...
Nadchodziła godzina, o której mieli się udać do podziemi, pożegnali więc pana de Rieux i poszli nu ulicę l’Eufer.
W godzinę olbrzym i karzeł z zapałem godnym podziwu, oddawali się nauce fałszowania pieniędzy.
W ciągu przeszłego rozdziału, opuściliśmy uliczkę l’Estoufade w chwili, kiedy pożar pochłaniał Dom czerwony i kiedy poczciwa jakaś kobiecina, kazała przenieść Janinę de Simeuse do swojego mieszkania, aby zająć się ratunkiem biednej dziewczyny.
Wyjątkowo zacną tę kobietę, nazywano matką Urszulą, chociaż nie miała dzieci i nie należała do żadnego zakonu.
Lubiono ją, szanowano i uważano za świętą prawie, bo w istocie, była to siostra miłosierdzia dla biedaków.
Matka Urszula bogatą nie była. Jako cały majatek, posiadała mały domek z ogródkiem, na parterze sama mieszkała, a pięterko przynosiło jej co najwyżej sto dukatów rocznie.
Jakim sposobem z tak małemi środkami, mogła przychodzić z pomocą wszystkim, którzy się do niej zwracali?...
Sekret to łatwy do odgadnięcia.
Matka Urszula nie wstydziła się wcale żebrać dla biedaków.
Pukała do drzwi bogaczy i przemawiała do szczęśliwych tego świata, za wydziedziczonymi ich braćmi.
Żadne drzwi nie zamykały się przed nią, umiała poruszać najzimniejsze serca, umiała zwyciężać najzapamiętalsze egoizmy, potrafiła rozwiązywać najszczelniej pozamykane woreczki.
Niektóre z wielkich dam odwiedzały skromne jej mieszkanko i pomagały jej w cichości w dobrych uczynkach.
Księżna de Simeuse należała do tej liczby.
Dawała co miesiąc wdowie dosyć znaczną sumę i parę razy do roku, po wysłuchaniu mszy świętej w kościele Matki Bozkiej siedmiu boleści, wstępowali do domku wdowy, położonego na wprost kościoła..
Młody doktór, nieznany prawie jeszcze, ale mający w przyszłości zażywać ogromnej sławy, doktór Louis, przyszły lekarz Jego królewskiej mości króla Ludwika XVI-go, oddał się na usługi matki Urszuli i przybywał bezpłatnie za każdym razem, kiedy go wzywała, a trafiało się to często po siedm razy na tydzień.
Zaprowadźmy naszych czytelników do mieszkania wdowy w kilkanaście dni po pożarze Czerwonego domu.
Parter składał się z kuchni i trzech małych pokoików.
Matka Urszula zajmowała jeden, w dwóch innych stały łóżka przeznaczone dla chorych, bardzo rzadko kiedy próżne.
Najgorętszem pragnieniem biednych robotników, gdy ich spotkał jaki wypadek, było dostać się do matki Urszuli, nie zaś do szpitala.
Tego ostatniego obawiano się tak samo wówczas jak i dzisiaj.
Wybiła godzina trzecia po południu.
Wejdźmy do jasnego, widnego pokoiku, którego okno wychodziło na ogród.
Nie prostszego i nic czyściejszego, jak urządzenie tego pokoiku.
Szare obicie, stare dębowe łóżko, stół, parę krzeseł, wygodny fotel, pokryty wypłowiałą materyą, czyściutkie, białe firanki przy łóżku i w oknie, nad kamiennym kominkiem duży wizerunek Chrystusa z kości słoniowej, na hebanowym krzyżu, wspaniałe dzieło sztuki, podarowane matce Urszuli przez jednę z najmożniejszych dam Francyi, oto dokładny obraz owego pokoiku w którym znajdowały się w tej chwili trzy osoby.
Najprzód Janina de Simeuse, blada, leżała nieruchomo w łóżku z przymkniętemi oczami, z rękoma skrzyżowanemi na piersiach, dalej przy dużym fotelu doktór Louis, cały ubrany czarno, z laską hebanową o złotej gałce, pilnie wpatrujący się w śpiącą i wreszcie w nogach łóżka wdowa, w ciemnej, prostej sukni, z takim samym kaftanikiem i w dużym czepku na głowie, od którego karbowana falbanka, otaczała jej twarz pomarszczoną, ale inteligentną i uczciwą.
Mowa tej kobiety prostą była tak samo, jak ubranie.
— I cóż, doktorze?... spytała, cóż powiesz dzisiaj o naszej biednej chorej?...
— Nie mogę powiedzieć nic nadto, co już tyle razy mówiłem: sen spokojny, gorączki żadnej, żadnego nerwowego wzburzenia... Straszne wstrząśnienie, jakiego doznała ta nieszczęśliwa, nie sprowadziło fizycznych cierpień, o jakie się obawiałem. Jednem słowem, nie widzę żadnego niebezpieczeństwa... Pozostaje tylko strona moralna, o którą muszę się ciebie, matko, wypytać. Cóż nowego od wczoraj?...
— Zupełnie nic nowego. Biedne dziecko, skoro otworzy oczy, jest strasznie nieprzytomne.
— I symptomata obłędu zawsze te same?...
— Najzupełniej... podobne do siebie, jak dwie krople wody... To ma pozór rozsądny i spokojny, i zdaje się, że zacznie mówić rozumnie, to naraz oczy się jej rozszerzają, wygląda, jak przestraszona, trzęsie się cała, jakby się mnie bała; kiedy się chcę zbliżyć do niej, ucieka, a najczęściej chowa się za firanki łóżka... Po godzinie, czasami później, atak mija i staje się spokojną, wychodzi ze swojego ukrycia, siada, nic nie mówiąc, w tym oto fotelu, wpatruje się w sufit i mruczy jakieś słowa, których nie mogę zrozumieć...
— Czy zadawaliście jej jakie pytania?...
— Nie raz jeden naturalnie...
— I cóż odpowiadała?...
— Frazesy bez żadnego związku; zrozumiałam tylko: „René“ i „moja matko“...
— Niestety — szepnął doktor — to obłęd zatem zupełny... Gwałtowny przestrach a także upadek, na który patrzyłaś, matko, pomieszały na zawsze może zmysły tego biednego dziecka!...
— Ależ, doktorze, z waryacyi można wyleczyć przecie...
— Nie zawsze...
— Czasami się jednak udaje...
— Zapewne... czasami...
— A więc sprobuję... Nie wiem dla czego, ale żadna z moich chorych nie interesowała mnie tak, jak ta piękna dziewczyna... pokochałam ją, jak własną córkę... Tak, tak, ja jestem kobietą i chrześcijanką, sprobuję ją wyleczyć...
— Nie potrafisz tego uczynić, poczciwa matko Urszulo!...
— Dla czego?...
— Dla tego, że aby wyleczyć z choroby czysto moralnej, twoje poświęcenie i największe starania nie wystarczą, nie przydadzą się na nic...
— Ależ, Boże wielki... czegoż zatem potrzeba jeszcze?...
— Specyalnej wiedzy, której ty, matko, nie posiadasz...
— Ale ty, doktorze, taki jesteś uczony, że mógłbyś być lekarzem głowy koronowanej, gdyby ci tylko oddano sprawiedliwość... ty dopomożesz mi, jak zawsze... i we dwoje zdołamy może uratować ten biedny rozum, niezupełnie bodaj jeszcze stracony!...
Młody doktór potrząsnął głową.
— Przykro mi, matko Urszulo, że muszę ci powiedzieć prawdę... waryacya potrzebuje specyalisty... Ja nie przydam ci się na nic... Dodam też, że ażeby zwalczać podobną chorobę, potrzeba mieć środki odpowiednie... Waryacya tego biednego dziecka jest spokojną w tej chwili, ale kto wie, czy nie zamieni się w gwałtowną i niebezpieczną... Jesteś prawdziwą Opatrznością dla tych, co cierpią... ale poświęcenie twoje musi mieć pewne granice...
Ta piękna nieszczęśliwa godna jest pożałowania... Ale wieleż to równie nieszczęśliwych zapuka jutro a może dziś jeszcze do drzwi twoich!... Czy odmówisz im przyjęcia?... Biedna waryatka niepotrzebnie zajmowałaby miejsce innym... nie będziesz jej mogła tutaj trzymać... Miłosierdzie twoje nie pozwoli ci na to!...
Matka Urszula pochyliła głowę na piersi i zamyśliła się głęboko.
Rozumiała dobrze, że doktór miał racyę, ale zdawało jej się okropnem rozstawać się ze swoją ukochaną.
— Prawda... prawda... rzekła po chwili — pan doktór dobrze mówi, nie sprzeczam się o to... skoro jest pewność, że nie można jej wyleczyć... nie mogę jej trzymać u siebie... To jasne, jak dzień... Ale cóż z nią zrobimy... Nie mogę przecie z kawałkiem chleba i kilku groszami, włożonemi w kieszeń, puścić jej na ulice Paryża... Cóżby się stało z biedaczką... trzeba mieć przecie litość koniecznie...
— Ależ, odpowiedział doktór Louis, nie łatwiejszego, jak pomieścić ją w jakim domu obłąkanych... chętnie się tem zajmę...
— W domu obłąkanych... powtórzyła matka Urszula, o jakim pan mówisz?...
— O Salpetrière naprzykład.
Wdowa poruszyła się żywo.
— Salpetrière!... wykrzyknęła, nigdy! nigdy! Nie powtarzaj pan tego nazwiska, szanowny doktorze, bo mi się zaraz słabo robi...
— Dla czego?... Zkąd pochodzi ten przestrach?... zapytał młody doktór.
— O ja znam dobrze to Selpetriére!... odpowiedziała matka Urszula. Byłam tam raz, pragnąc odwiedzić pewną waryatkę... Na samo wspomnienie, skóra mi cierpnie doprawdy... Ani to klasztor, ani to szpital... To coś podobnego do więzienia, do wielkiego więzienia, przepełnionego krzykiem, płaczem i zgrzytaniem zębów... Z nieszczęśliwemi istotami, zamkniętemi w tym zakładzie, obchodzą się, jak z kryminalistami... Odzywają się do nich z groźbą na ustach i batem w ręku... To okropne!... Myślałam, że zobaczę tam chore, a zobaczyłam męczennice... Nie oddam tej dziewczyny w ręce podobnych katów...
— Niech i tak będzie, matko Urszulo, uspokójcie się i nie mówmy już o tem...
— Tak, tak... nie mówmy więcej o tem... Ah! cóż za myśl okrutna przyszła ci do głowy, doktorze... nie mogę przyjść do siebie...
— Cóż jednak w takim razie zrobimy z tą kobietą?... spytał doktór.
— Opowiadano mi, że są w Paryżu podobno instytuty prywatne, zarządzane przez uczonych lekarzy i słyszałam, że tam z waryatami i waryatkami obchodzą się z największą względnością i nie zaniedbują niczego, ażeby ich wyleczyć!... Nie wiem, czy sobie nie żartowano ze mnie?...
— Wcale nie, domy takie w samej rzeczy egzystują w Paryżu.
— No, to dzięki Panu Bogu, wybawieni jesteśmy z kłopotu... Pomieścimy w którym z nich naszę dziewczyninę...
Doktór aż się uśmiechnął z naiwności wdowy.
— Moja poczciwa matko Urszulo, rzekł, nie wszyscy są tak jak wy litościwi i bezinteresowni na świecie. Dyrektorzy podobnych domów zdrowia, przyjmują pensyonarki za znacznem tylko wynagrodzeniem.
— Rozumiem to przecie, doktorze, rozumiem, bo przecie każdy żyć musi... A wieleż oni za to biorą?...
— Żaden z tych doktorów nie wziąłby pacyentki za mniej niż pięćdziesiąt dukatów miesięcznie jestem tego zupełnie pewny i to jeszcze wyjątkowe tylko, gdybym ja naprzykład osobiście o to poprosił. Czy możecie, matko Urszulo, wydać pięćdziesiąt dukatów miesięcznie?... Chyba, że nie...
Wdowa wzniosła oczy i ręce do nieba.
— Wielki Boże!... zawołała, nie tylko pięćdziesięciu, ale nawet dziesięciu, ani pięciu dukatów na miesiąc, nie byłabym w stanie wydawać...
— No, to nie myślmy o tem i poszukajmy czego innego...
— Nie, nie... przeciwnie, wcale nie myślę odstąpić od tego zamiaru...
— Jakto?...
— Ja jestem wprawdzie biedną, ale są przecie bogacze na świecie... Znam wielu takich i mówię panu, że to, czego ja zrobić nie potrafię, oni mogą zrobić i zrobią może...
— Macie zamiar udać się do kogoś?...
— Tak, tak... udam się do pewnej damy, bardzo litościwej, która mi nigdy niczego nie odmówiła... udam się do prawdziwego anioła kobiety... do księżny de Simeuse...
— Pójdziecie matko do księżnej?...
— Zaraz jutro rano... Poproszę jej, żeby tu przyszła i pokaże jej to biedne dziecię, takie piękne i godne pożałowania... Opowiem, co chcę dla niej uczynić, a księżna mnie zrozumie... bo jest matką i ma córkę, którą kocha nad wszystko na świecie... Serca macierzyńskie, to nieomylne serca...
Co znaczy pięćdziesiąt dukatów miesięcznie dla takiej pani, która posiada majątek kolosalny... Da z pewnością, da te pieniądze, a nasze biedactwo wyzdrowieje... Cóż doktór na to powie?...
— Powiem, że podobnie chrześcijańskie poświęcenie, pokonywa najcięższe trudności, powiem, że pełen jestem dla was, matko, szacunku i uwielbienia, powiem wreszcie, że bierze mnie ochota paść przed wami na kolana...
Wdowa zaczerwieniła się zawstydzona.
— Eh! eh!!... wykrzyknęła niecierpliwie, nie o to wcale chodzi... Po co te wszystkie pochwały, kiedy ja na nie nie zasługuję wcale!... Powiedz mi doktór lepiej, czy wierzysz, że mi się uda?...
— Pewny jestem, że się uda i obiecuję, iż chora wyzdrowieje.
Matka Urszula klasnęła w dłonie, podniosła się i podeszła do Janiny, żeby ją pocałować w czoło.
Młoda dziewczyna od razu się przebudziła, otworzyła oczy, odrzuciła włosy, opadające jej na czoło, popatrzyła kolejno to na doktora, to na matkę Urszulę i wolno wymówiła trzy wyrazy, jakie nieustający powracały jej na usta, do jakich jednak nie zdawała się przywiązywać żadnego wyraźnego znaczenia:
— René... moja matko...
Opuśćmy domek wdowy i powróćmy do szpitala, w którym pozostawiliśmy Perinę, leżącą w silnej gorączce i mającą, jak utrzymywali doktorzy, skonać za kilka godzin najdalej.
O tym samym czasie, kiedy matka Urszula i doktór Louis rozmawiali przy łóżku Janiny, jeden z lekarzy szpitalnych, podpisywał dla wiedźmy to, co w języku szpitalnym nazywają biletem wyjścia.
Gwałtowna, niepojęta choroba Periny omyliła wszelkie przewidywania medyków.
Przez trzy dni nędzna istota miotaną była strasznemi konwulsyami, rzucała się na łóżku, jak opętana, przeraźliwe zaś jej krzyki, albo raczej wycia, napełniały zakład cały.
Patrząc na stan tak okropny i słysząc miotane nieustannie przekleństwa, można sądzić było, iż sprawiedliwość Bozka rzuciła żywcem niegodziwą w płomienie piekielne.
Doktorzy czekali ostatniego jej westchnienia, czekali go niecierpliwie, ale się grubo omylili.
Chora zamiast umrzeć, wyzdrowiała.
Na czwarty dzień gorączka ustąpiła zupełnie, a pozostało silne tylko osłabienie.
Wiedźma zaczęła przychodzić do siebie nadzwyczaj szybko, nerwy i muskuły miała prawdziwie żelazne.
Powracały siły, a z niemi i energia.
Jednocześnie pozasklepiały się bliny na twarzy; niezgrabne sine wypukłości zastąpiły krwawiące się rany.
Wiedźma już nie cierpiała, czuła się zupełnie zdrową, zażądała lustra i o mało nie zemdlała, zobaczywszy twarz swoję monstrualną.
To, co miała przed oczami, przeszło wszelkie jej obawy.
Miała się stać teraz przedmiotem wstrętu i obrzydzenia.
Stuletnia jej maska, spalona podczas pożaru, wydawałaby się ujmującą, obok tej naturalnej maski z ludzkiego ciała.
— Jak się tu zemścić godnie na tym, który mnie doprowadził do tego stanu?... myślała sobie Perina, po pokonaniu pierwszego wzruszenia.
A zwróciwszy się do doktora, stojącego przy łóżku, spytała:
— Czy ja jestem już wolną?... Czy mogą wyjść ztąd nareszcie?...
— Trzeba jeszcze z jeden dzień wypocząć, odpowiedział doktór, wyjdziesz jutro...
— Dobrze!... rzekła wiedźma, poczekam zatem do jutra...
A w myśli dodała:
— Moja zemsta nie przepadnie przecie do jutra!...
Doktór był młody, miał dobre serce i litował się nad nieszczęśliwą kobietą, rozpacz jej rozumiejąc.
— Wyszedłszy ztąd, gdzie się udasz?... zapytał.
— Gdzie mnie oczy poniosą... odrzekła Perina,
— Czy masz jakie schronienie?...
— W Paryżu łatwo je znaleźć przecie.
— Czy posiadasz środki jakie?...
— A cóż to pana obchodzi?...
— Możebym mógł ci w czem dopomódz?...
— Pan nic nie możesz dla mnie uczynić...
Odepchnięty tak brutalnie ze swojemi dobremi zamiarami, młody człowiek nie nalegał więcej.
Nazajutrz po południu podpisał kartkę uwalniającą dla Periny.
Rekonwalescentka przywdziała swoje na wpół spalone ubranie, zakryła twarz kawałkiem cienkiego płótna, otrzymanem od posługacza, wyszła pewnym krokiem ze szpitala i znalazła się na bruku tego wielkiego Paryża, w którym czuła się przedtem tak potężną i bogatą, tego Paryża, w którym tyle narobiła złego, nie znając, co to wyrzuty sumienia.
Zaczęła iść przed siebie po ulicach, nie zwracając niczyjej uwagi, bo płótno zakrywające twarz, pozwalało jej wszystko widzieć, a nie być widzianą.
Świeże powietrze, ruch i nagły gwar po ciężkiej atmosferze i głuchej ciszy szpitalnej sprawiały jej z początku taki zawrót głowy, że musiała się oprzeć o mur, ażeby nie upaść,
Zresztą była jeszcze osłabioną.
Chude, skromne pożywienie szpitalne, nie dostatecznie wzmocniło siły gorączką wyczerpane.
Głód jej zaczynał dokuczać.
Weszła do pierwszej restauracji, jaką napotkała po drodze, do szynkowni uczęszczanej przez ludność najbiedniejszą, kazała podać sobie posiłek i zabrała się do niego z wielką radością,
Ale nie mogła dokończyć.
Ażeby jeść, potrzeba było do połowy przynajmniej twarz odsłonić, a tu spostrzegła zaraz, że usługujące dziewczęta przypatrywały jej się z pewnem przerażeniem i wyraźnym wstrętem.
Straciła od razu apetyt.
Zasłoniła się i wyjęła woreczek, żeby zapłacić za to, czego nie ruszyła prawie.
Przypominamy sobie, że Perina, w dzień swojego przybycia de szpitala, płaciła z tego woreczka i że znajdowało się w nim pięć sztuk złota.
Przekonała się z przerażeniem, iż odartą została z całego skromnego kapitału... pozostał jej w woreczku jeden tylko luidor.
Posługacz, albo który z jego pomocników, skradł jej pieniądze.
Co tu robić?
Nie mogła oskarżać nikogo, bo wszelkie skargi na nic by się nie przydały.
Zrozumiała to i prawdziwie była zrozpaczoną.
Po wielkiem tamtem nieszczęściu, ten cios nowy przybił ją do reszty.
Ale wkrótce się uspokoiła.
— Wszystko to jedno zresztą, rzekła do siebie. Czy trochę później, czy trochę wcześniej musiałabym zawsze wyciągnąć rękę po miłosierdzie publiczne... Niech to będzie za dwa dni, zamiast za piętnaście... Wszystko zupełnie jedno!...
Schowała drobne, jakie jej wydano, wyszła z szynkowni i bezwiednie skierowała się w stronę ulicy Hirondelle.
Noc zapadła, gdy stanęła przy poczerniałych gruzach, wskazujących miejsce, gdzie przed kilkoma jeszcze dniami wznosił się Dom czerwony.
Usiadła na trotuarze po drugiej stronie ulicy i pogrążyła się w myślach tak różnorodnych, iż trudno je powtórzyć, jedno ją tylko pocieszało, a mianowicie żądza zemsty.
— A!... szeptała z wyrazem piekielnej nienawiści, widzieć de Kerjeana u stóp swoich, zdusić go własnemi rękami byłoby za mało!...
Z zadumy tej Perina wyrwaną została głosem grubym trywialnym, jaki się tuż przy niej odezwał:
— A co, stara, czegóż się tak przypatrujesz posiadłości czarownicy?... Czy przypadkiem nie należysz do jej przyjaciółek?... Może co soboty jeździsz także na łopacie?... Jeżeli tak jest, to radzę ci być ostrożną, bo pierwszego lepszego dnia spotka cię to samo, co wiedźmę. Czary, jak widzisz szczęścia nie przynoszą. Dyabeł to nie dobry pan, odpłaca się on swoim sługom paskudną monetą. On to w swojej własnej osobie podpalił Czerwony dom niby pęczek słomy. Byłem przy ogniu i wszystko widziałem...
Perina podniosła oczy na niespodziewanego interlokutora i w ciemności ujrzała starego człowieka, którego często spotykała, gdy mieszkała w Czerwonym domu, lubo nie wiedziała, jak on się nazywał.
— Nie wiem, o czem pan mówisz... odpowiedziała udając ździwienie, i jeżeli usiadłam tutaj, to dla tego, żem słaba i zmęczona... Mówisz mi pan o rzeczach, o których nie wiem wcale...
— Jakto, czyż nie jesteś z tej dzielnicy?...
— Jestem z dzielnicy bardzo dalekiej...
Staremu chodziło o to tylko, ażeby się wygadać, zaczął więc opowiadać po swojemu o pożarze Czerwonego domu.
— Jakto... zapytała Perina, więc ta, którą nazywacie czarownicą, zginęła w ogniu?... czy przekonano się o tem?...
— Nic nad to pewniejszego... Dyabeł obawiając się, ażeby mu nie uciekła, łeb jej ukręcił... Mała zresztą szkoda, ale to przecie nie wszystko jeszcze...
— A cóż jeszcze?....
— Wyobraźcie sobie, że biedna jakaś kobieta, co przechodziła ulicą, wyrzucona została w górę i przygnieciona walącym się murem. Właśnie w tem miejscu, gdzie teraz stoję... Przeniesiono ją do szpitala, i mówiono mi, że już umarła... Cóż to za nieszczęśliwy wypadek... nie prawda?... Najdziwniejszym oto z całej tej historyi jest fakt, że Perina czarownica, Perina wiedźma, jak ją tu nazywano, porywała młode dziewczęta, bo ich krew potrzebną jej była do czarów... W chwili pożaru miała właśnie w swoim domu jednę z tych nieszczęśliwych istot...
Perina zadrżała... Posłyszy zapewne o Janinie de Simeuse, i to coś takiego, o czem nie wiedziała...
— A więc?.. odezwała się głosem drżącym ze wzruszenia.
— A więc... ciągnął stary, podczas kiedy z jednej strony zły duch ukręcał łeb czarownicy i zabierał ją do piekła, żeby piec przez całą wieczność na rożnie, z drugiej strony Pan Bóg miłosierny uczynił cud prawdziwy, ażeby pokazać wszystkim, jaka jest różnica pomiędzy winnym a niewinnym...
Ujrzano nagle oto białego anioła, który zfrunął z nieba do Czerwonego domu, i wyprowadził z tamtąd młodą dziewczynę, a podtrzymując ją skrzydłami, sprowadził wolno, pośród płomieni na małą uliczkę l’Estoufade, tak, że nawet włos jej się nie zapalił, nie zajęła sukienka...
— A więc... a więc... ta młoda dziewczyna została ocaloną?...
— Ma się rozumieć, że zestała ocaloną... skoro anioł zstąpił z nieba na ziemię, to nie dla tego, ażeby do połowy tylko dzieła swego dokonał...
— Więc ona żyje?...
— Tak jak ja i ty, moja stara...
— I cóż się z nią stało?...
Czekając na odpowiedź, Perina czuła, że serce jej bić przestaje, że oddechu jej brakuje.
— Co się z nią stało?... odpowiedział nieznajomy — zaraz ci powiem... Znajduje się w dobrem miejscu, możesz być tego pewna... Biedna dziewczyna tak się wystraszyła, że była prawie nieżywa... i nie mogła ani słowa przemówić... Wtedy matka Urszula się odezwała: Ja zabieram do siebie ślicznotę, ja będę ją pielęgnować dla miłości Bozkiej... Jak powiedziała, tak zrobiła... I od tego czasu jest u matki Urszuli...
— Cóż to za matka wreszcie?... spytała żywo wiedźma.
— Opatrzność tej dzielnicy... opiekunka biednych ludzi... O! ona jest tu znaną... zapytaj kogo chcesz o nią...
— A gdzie mieszka?...
— Chcesz pójść ją zobaczyć?...
— Gdzie ona mieszka?... powtórzyła Perina z taką niecierpliwością w głosie, iż jej interlokutor nic nie odpowiedział.
Wiedźma spostrzegła, że wybrała złą drogę ku zdobyciu wiadomości, o jakie jej chodziło i zaraz się pomiarkowała.
— Ta litościwa kobieta... odezwała się z hypokryzyą — po tem, co o niej słyszę, wzbudziła takie we mnie poszanowanie, iż pragnę polecić się jej modlitwom i prosić, aby mi pozwoliła dopomagać sobie w dobrych uczynkach według możności mojej...
— Ot... wykrzyknął stary gaduła — widzę, że jesteś uczciwą kobietą i zapewniam, że matka Urszula dobrze cię przyjmie... Domek jej łatwo odnaleźć!... Na tej samej on ulicy, na wprost kościoła Matki Bozkiej siedmiu boleści... Nadedrzwiami znajduje się krzyż kamienny... Choćby kto nawet nie chciał, to trafić musi...
Perina nie słuchała ani słowa więcej, zerwała się prędko i pobiegła we wskazaną sobie stronę.
Stary patrzył ze ździwieniem za oddalającą się, a kiedy mu zniknęła z oczu, wśród ciemności, pokiwał głową, szepcząc:
— Czyby to waryatka była?... No... na pewno, że nie jest przy zdrowych zmysłach!...
Wiedźma tymczasem szła, albo raczej leciała w stronę kościoła.
— Czy to podobna?... mówiła do siebie, czy to do uwierzenia?... Janina ocalona!... Janina żyjąca!... To tysiąc razy więcej, a niżelim się spodziewała!... Nie wszystko zatem jeszcze dla mnie stracone!... Trzymam moję zemstę i moję nową fortunę!... Za pomocą Janiny zmiażdżę Kerjeana, zdemaskuję Carmen... zgubię ich oboje... a Simeusy nie będą mieli nic do odmówienia tej, co im odda ich dziecię... Niepotrzebnie rozpaczałam.. Przyszłość zachowuje mi może jeszcze dni najpiękniejsze!... gwiazda moja jaśniej może błyszczy, niż kiedykolwiek!...
Machinalnie wymawiając te słowa, podniosła oczy w górę, aby zobaczyć gwiazdę swojego przeznaczenia, ale jej nie ujrzała.
W kilka minut była już na końcu ulicy Hirondelle.
Naprost kościoła wznosił się dom, wyglądający na klasztor z kamiennym krzyżem nade drzwiami — nie można było wątpić, że to dom matki Urszuli.
Perina zbliżyła się i podniosła ciężki młotek żelazny, odrobiony przez jakiegoś ślusarza szesnastego wieku, ale go nie opuściła. Jedno spojrzenie na wązką fasadę, przekonało ją, że w żadnem oknie nie było widać światła, że zatem wszyscy zapewne spali w tem pobożnem zabudowaniu.
— Ża późno!... mruknęła. Nocna wizyta moja mogłaby wzbudzić podejrzenie, bo nie umiałabym się z niej wytłomaczyć... Kilkogodzinne opóźnienie nie może mi zepsuć szyków!... Matka Urszula nie wie, kto jest dziewczyna, której dała schronienie... Żadna okoliczność nie zdradzi tajemnicy... Powrócę jutro...
I ożywiona nadzieją, opuściła ulicę Hirondelle, aby wyszukać sobie schroniska w jakim skromnym zajeździe.
Idąc, powtarzała:
— Tak... tak... powrócę jutro...
Otóż jutro, jak sobie czytelnicy nasi przypominają, matka Urszula zamierzała sprowadzić do siebie księżnę de Simeuse i pokazać biedne dziecię, którego nazwiska nie znała.
Nazajutrz zaraz rano, matka Urszula weszła do pokoiku Janiny. Zastała chorą swoję obudzoną już i podpartą na łokciach. Nie była tak bladą, jak dnia poprzedniego, a sine obwódki pod oczami zniknęły zupełnie.
— I cóż, moje dziecię?... zapytała wdowa, jakże się czujemy dzisiaj?...
Janina nie odpowiedziała, ale wlepiła w poczciwą kobietę spojrzenie, w którem zdawał się błyszczeć promyk inteligencyi.
Po raz pierwszy, po dniach dwunastu, uśmiech ukazał się na ustach dzieweczki.
— No... no... mówiła matka Urszula, spostrzegłszy z radością podwójny ten symptomat, widzę, że nam lepiej... daleko lepiej... możnaby sądzić, że biedne dziecko odgaduje, iż ją spotka dziś coś wyjątkowo szczęśliwego... ciągnęła dalej, zwracając się do waryatki, jak gdyby ta mogła ją rozumieć.
— Będziemy może miały dziś wizytę wielkiej damy, bardzo bogatej i litościwej, która się zajmie nami... trzeba wstać i pięknie się ubrać na jej przyjęcie...
I jednocześnie rozkładała na łóżku ubranie, proste ale czyste, otrzymane od dobroczynnych osób z dzielnicy.
Była to spódnica perkalowa w kratki czarne z białem, podobny kaftanik i biały z szeroką falbanką czepeczek.
Były także i szare pończochy z czerwonemi klinami i małe trzewiki, trochę za duże może na arystokratyczne nóżki Janiny.
Młoda dziewczyna podniosła się posłuszna i dała się ubierać. Toaleta wkrótce była skończoną, szeroka fałdzista spódniczka ścisnęła cienką figurkę, a biały czepeczek przykrył do połowy przepyszne włosy paniątka.
Nigdy panna de Simeuse nie była piękniejszą, niż w tem biednem ubraniu. Wyglądała na królewnę przebraną za dziewczę z ludu.
Tak samo wyglądać musiała Marya-Antonina w kilka lat później, wtedy, kiedy nieświadoma przyszłości, przebierała się za mleczarkę szwajcarkę, w swoich salonikach w Trianon.
— Boże, jakież to piękne dziecię!... wykrzyknęła matka Urszula, ależ to doprawdy słońce olśniewające swoim widokiem... Pewna jestem, że księżna będzie się chciała zająć takim aniołem.
Wiejski zegar, zawieszony na ścianie w pierwszym pokoju, wybił godzinę ósmą.
— Czas mi już udać się w drogę na ulicę Wały Św. Wiktora — ciągnęła wdowa, sadzając Janinę na dużym fotelu i stawiając obok na małym stoliczku filiżankę mleka i kawałek białego chleba.
Matka Urszula uważała za niepotrzebne wszelkie wydatki, nietyczące się chorych. Najważniejsze na pozór rzeczy, uważała za nieużyteczne. Obywała się bez służącej, spełniała wszelkie obowiązki w domu, gdzie prawie zawsze były dwie przynajmniej istoty nieszczęśliwe... Kiedy się czuła za bardzo zmęczoną, prosiła jednę z sąsiadek, żeby jej pomogła przez parę godzin, a nigdy sąsiadki nie miały serca odmówić jej tej przysługi.
Dzisiejszego poranku weszła na piętro swego domku do mieszkania, zajmowanego przez bardzo uczciwą rodzinę rzemieślniczą.
— Moja dobra Guillemette — rzekła do gospodyni — potrzebuję wyjść koniecznie na miasto za interesami — czy nie mogłaby zatem wasza Jaquelina posiedzieć u mnie z pończoszką i popilnować mojej chorej, dopóki nie wrócę.
— Dla czegożby nie?... — odpowiedziała gospodyni — zawsze z miłą chęcią gotowi jesteśmy na twoje usługi, matko Urszulo... Weź, Jaqueline druty i pójdź zaraz, tylko bądź grzeczna i rozsądna, a nie wychodź ani na krok na ulicę...
— Dobrze, mamo... odpowiedziała Jaqueline, ledwie dwunastoletnia dziewczynka, a wziąwszy kłębek i druty zeszła z wdową.
Matka Urszula postawiła jej stołeczek przy fotelu Janiny.
— Siadaj tutaj, moja mała... i miej baczenie na tę nieszczęśliwą, nie odchodź od niej ani na minutę... Przyniosę ci ciastko... Możesz mówić do chorej... nic ci ona nie odpowie, ale zawsze zajmie ją twój szczebiot trochę... A może lepiejby by było, żebyś sobie odmówiła pacierz.
— Dobrze, matko Urszulo — odrzekła Jaqueline.
— A więc do widzenia!... Postaram się nie bawić długo. Jeżeliby przypadkiem kto przyszedł do mnie, powiedz mu, ażeby zaczekał...
— Dobrze... rzekła Urszula.
Wdowa zarzuciła szeroki płaszcz z kapturem, ucałowała obie dziewczyny i wyszła z domu, udając się do pałacu de Simeusów, gdzie przybyła daleko prędzej, aniżeli można się tego było spodziewać po jej starych nogach.
Nie było przykładu, ażeby matka Janiny pozwalała komu czekać w przedpokoju, dla Urszuli miała zaś względy szczególne i wielki szacunek.
Skoro lokaj oznajmił, że wdowa pragnie widzieć się z księżną, natychmiast kazała ją wprowadzić i życzliwie uścisnęła rękę przybyłej...
— Witam panią... powiedziała, i dziękuję, żeś przyszła, bo zapewne chcesz się ze mną podzielić jakimś dobrym uczynkiem...
— Tak... tak... księżno — odpowiedziała wesoło matka Urszula — przychodzę z dobrym uczynkiem, który jedna tylko księżna spełnić jest w stanie...
— Dziękuję za pamięć, matko Urszulo...
— Zawsze pamiętam o księżnej, gdy potrzebuję wielkiego miłosierdzia...
— Powiedz matko, co potrzeba zrobić!...
— Uczynek, który Bóg miłosierny odpłaci pani napewno...
— O cóż chodzi nareszcie?...
— O biedną, młodą dziewczynę, piękną jak aniół... i bardzo nieszczęśliwą...
— Ta dziewczyna chora zapewne?...
— Więcej niż chora, księżno... obłąkana...
— O!... biedne dziecko!... biedne dziecko!.... Ale przecież można wyleczyć z waryjacji...
— To samo właśnie mówiłam doktorowi... odpowiedział mi, że można, ale że będzie kosztować dużo pieniędzy...
— Jeżeli chodzi tylko o pieniądze, dam wiele będzie potrzeba...
— Wiedziałam o tem!... pewną byłam tego!... Ale to jeszcze nie wszystko... Przyszłam prosić o więcej, niż o pieniądze... Pragnęłabym, aby księżna pani zobaczyła tę moją biedaczkę... Jestem pewna, że podoba się księżnie, bo nie można spojrzeć na nią, żeby jej nie pokochać... jak wyzdrowieje, to jej księżna nie opuści nigdy...
— Gdzież jest ta twoja protegowana, matko?...
— U mnie, księżno...
— No, to spełni się twoje życzenie, poczciwa kobieto... zaraz pojedziemy do ciebie...
Pani de Simeuse zadzwoniła i powiedziała lokajowi, który przyszedł na wezwanie:
— Każ zaprządz do małego jednokonnego powoziku, bez liberyi...
Potem zwróciła się znów do wdowy:
— A teraz przez te kilka minut, zanim zajedzie powóz, opowiedz mi, matko, wszystko, co wiesz o biednem dziecku!...
— Niestety!... wiem bardzo mało...
Matka Urszula opowiedziała w kilku słowach jak młoda dziewczyna została ocaloną z pożaru Czerwonego domu i to w tak cudowny sposób.
Poczciwa kobieta kończyła właśnie opowiadanie, które żywo zajęło księżnę, gdy lokaj przybył z oznajmieniem, że pojazd czeka.
Pani de Simeuse owinęła się w ciemne okrycie, zeszła na dół i razem z wdową wsiadła do powozu.
— Gdzie księżna pani każe jechać?... zapytał kamerdyner, zamykając drzwiczki.
— Na ulicę Hirondelle, naprost Kościoła.
Koń puścił się galopem.
Przez drogę pani de Simeuse przypominała sobie najdrobniejsze szczegóły swojej wizyty w Czerwonym domu, przed kilku tygodniami i wypytywała się matki Urszuli, co się stało z wróżką.
— Co za dziwne przeznaczenie!... myślała sobie, dowiedziawszy się, że wróżka zginęła w płomieniach... Ta istota, której wiedza nie miała granic, dla której przyszłość żadnych nie miała tajemnic, nie mogła przewidzieć swojej przyszłości i nie mogła uniknąć takiego niebezpieczeństwa!... Żal mi nieszczęśliwej... pomodlę się za nią...
Powóz zatrzymał się przed domem matki Urszuli, wdowa otworzyła drzwiczki, żeby wysiąść pierwsza i podać rękę księżnej...
— Niech wasza dostojność raczy wejść... mówiła — i niech Pan Bóg zsyła na ciebie błogosławieństwo za to, coś uczyniła...
W tej właśnie chwili jakaś kobieta z gęstą zasłoną na twarzy podchodziła do domu wdowy.
Kobieta ta, spostrzegłszy panią de Simeuse, szybko się cofnęła.
Matka Urszula i księżna weszły do domu i drzwi się za niemi zamknęły.
Opuściliśmy Perinę poprzedniego dnia wieczorem, gdy opuściła ulicą Hirondelle, z zamiarem wyszukania sobie jakiego schronienia.
Znalazła je niedaleko, w małym hotelu, pod znakiem „Wolego rogu,“ w którym za małe wynagrodzenie, jakie jej kazano z góry zapłacić, dostała maleńką izdebkę na najwyższem piętrze, z brudnem posłaniem, stołem i jednem krzesełkiem.
Zmordowana całodzienną fatygą, rzuciła się na łóżko, sądząc, że zaraz zaśnie, tymczasem gorączkowy stan i ciągłe projekty na przyszłość, oka jej zmrużyć nie pozwalały.
Kiedy nareszcie zaczynały kleić się jej powieki, po całym domu zaczęło rozlegać się chodzenie od piwnic aż do góry.
To zwykli mieszkańcy hotelu powracali do domu.
Ci przeróżni lokatorzy: kataryniarze, muzykanci podwórzowi, złodzieje psów, żebracy, hałasowali, śpiewali i kłócili się do późnej nocy.
Po trochu jednakże milkło wszystko, aż nastała cisza, a po przez cienkie ściany, słychać było oddechy i chrapanie całej tej zbieraniny.
Dopiero około czwartej rano, Perina także zasnęła twardo.
Kiedy się przebudziła, był już dzień biały, wstała z łóżka, otworzyła okno i zobaczyła, że słońce było już wysoko na horyzoncie.
Pośpiesznie się ubrała i zeszła na dół.
Na progu drzwi spotkała gospodarza.
— Która godzina?... spytała.
— Blizko dziesiąta... odpowiedziano.
— Lepiej było nie spać wcale... pomyślała sobie, i podążyła śpiesznie na ulicę Hirondelle.
W kilka minut z daleka spostrzegła dom wdowy, w chwili właśnie, kiedy zatrzymał się przed nim jakiś powóz i wysiadły dwie kobiet.
Poznawszy w jednej panią de Simeuse, Perina zdumiała i cofnęła się o kilka kroków.
— Przybyłam za późno!... szepnęła z rozpaczą. Księżna wie całą prawdę... Przyjechała po swoję córkę... Wszystko stracone...
Ale zaraz odpowiedziała sobie z dziką energią:
— Nie, nie wszystko jeszcze!... Księżna zastanie w tym domu ciało tylko swej córki... bez duszy i rozumu!... Janina jest waryatką i ja tylko jedna potrafię jej rozum przywrócić... No, no... jestem jeszcze potężną i mogę dużo zrobić. Za kilka minut ta zbolała matka na kolana przedemną upadnie... za kilka minut, ta wielka dama błagać mnie będzie ze złożonemi rękoma...
I bez namysłu, popychana instynktem drapieżnego ptaka, zbliżyła się, otworzyła drzwi i śmiało weszła.
Czekało ją potrójne ździwienie.
Księżna i matka Urszula znajdowały się same w drugim pokoiku na parterze.
Twarz pani de Simeuse wyrażała ździwienie, nie zaś to uczucie gwałtowne, jakiego spodziewała się czarownica.
Wdowa przeciwnie, zdawała się bardzo być zmartwioną, a obfite łzy spływały jej z oczu.
Księżna widocznie starała się ją pocieszać.
Matka Urszula, zwróciła się żywo do wiedźmy:
— Czy widziałaś ją?... wołała, czy możesz mi powiedzieć, gdzie ona jest?... Oh! powiedz... przez litość, proszę cię, odpowiadaj prędko...
— O kim pani mówi?... zapytała Perina zaciekawiona tą dziwną mową.
— Mówię ci o niej... o mojej kochanej dziewczynie... o biednej waryatce, która tu była, kiedym wychodziła, a której nie zastałam za powrotem...
Perina zachwiała się.
Cios był ciężki...
— Janina znowu zniknęła... Wszystko tedy runęło... ale tą razą wszystko na pewno ostatecznie zostało stracone!... Nic dziwnego, że księżna jest zupełnie spokojną!... Skoro jednak nie dowiedziała się o bytności córki swej w tym domu, dla czego znajduje się tutaj... po co tu przyszła?...
Wiedźma zadawała sobie po tysiąc razy te pytania, wszystko jednak było dla niej nieprzeniknioną tajemnicą.
Nic nie mogła pojąć, nic zrozumieć.
— Czy mi się zmysły mieszają... mówiła sobie, czy i ja jestem waryatką?...
— No cóż... wołała wdowa ze złością, nie odpowiadasz mi nawet?...
— Cóż ja mam pani odpowiedzieć... Ja nic nie wiem... ja nic nie widziałam... nie znam osoby, o której pani mi mówi...
— W takim razie czego chcesz odemnie?...
— Wiem, że pani jesteś dobrą... litościwą... a że jestem bardzo biedną i bardzo nieszczęśliwą, przychodzę do pani, jak co dzień przychodzą inni biedacy, potrzebujący pomocy... nic więcej...
Fizyognomia wdowy przybrała od razu wyraz łagodny.
— Moja kobieto, nie miej do mniej żalu, żem cię tak ostro przyjęła... Spotkało mnie wielkie zmartwienie i w głowie mi zawróciło... Weź to i wybacz mi...
I wsunęła srebrną monetę w rękę Periny.
— O! pani!... wykrzyknęła czarownica, ja nie mam pani nic do wybaczenia... Gdybym mogła ci w czem dopomódz, uczyniłabym to z całego serca... O ile zrozumiałam, to jakaś młoda dziewczyna, waryatka, wymknęła się z tego domu przed chwilą?... Może pani przyjmie usługi moje w odszukaniu nieszczęśliwej?... Ja ciągle włóczę się to tu, to tam... Całe życie zatracam na przebieganiu Paryż... może będę mogła być pani użyteczną?...
— Dobrze, dobrze... odpowiedziała żywo matka Urszula, niech cię Bóg błogosławi za, twoje dobre chęci... Odpłacasz mi dobrem za złe...
Wiedźmie udało się doskonale.
Z jednej strony, otwierała sobie drzwi domu, do którego mogła Janina powrócić, jeżeli zostanie odnalezioną, z drugiej dowie się, co skłoniło panią de Simense do bytności tutaj.
— Zaraz zabiorę się do poszukiwań... ale proszę mi dobrze opisać młodę osobę, ażebym ją mogła poznać przy spotkaniu...
— Słusznie, słusznie... odrzekła wdowa i skreśliła wiedźmie dokładny i szczegółowy portret Janiny.
Słuchając matki Urszuli, nie spuszczała ona oczu z księżnej i nie dostrzegła żadnej w niej zmiany.
Tyle bo jest bladych i pięknych dziewcząt z dużemi czarnemi oczami i ciemnemi włosami na świecie!...
Jakiż zresztą związek mógłby istnieć pomiędzy nieszczęśliwą waryatką a baronową de Kerjean?
Księżna nie odczuwała wcale swojego dziecka...
— No... powiedziała sobie Perina, zupełnie przekonana, to tylko przypadek. spowodował to spotkanie... pani de Simeuse nie wie nic zgoła.
Po opisaniu rysów twarzy i figury zaginionej, matka Urszula rozwodziła się długo i szeroko nad szczegółami ubrania.
Wiedźma dostała następnie od księżnej dwie sztuki złota i oddaliła się, zapewniając, że rozpocznie poszukiwania — i że przyprowadzi natychmiast młodą dziewczynę, gdy ją szczęśliwie napotka.
Kiedy wielka dama i prosta kobieta pozostały znowu same, wdowa rozpłakała się na głos cały.
— Więc tak bardzo pokochałaś to biedne dziecię?... spytała z uczuciem pani de Simeuse.
— Kocham ją, bo kocham wszystko, co słabe i cierpiące, co potrzebuje opieki... Ale tę kochałam bardziej, pokochałam tak, jak bym własną córkę kochała...
— Może powróci?...
Wdowa smutnie wstrząsnęła głową.
— O!... nie... ona nie powróci... nie mam nadziei... Poczciwa kobieta, co ztąd wyszła, napróżno jej szukać będzie, nie znajdzie jej z pewnością... Paryż taki wielki, tyle ludzi chodzi ulicami!... Co się stanie z nieszczęsną istotą!... Aż dreszcz przechodzi, gdy się myśli o tem... Nie będzie umiała ani o chleb poprosić, ani o schronienie... Umrze z głodu, zimna i nędzy... Nieszczęśliwe dziecię... a mogła była zostać szczęśliwą, dzięki łasce księżnej pani!... Bodaj, że nie pocieszę się po niej nigdy...
I matka Urszula zaczęła płakać znowu.
Pani de Simeuse rozumiała dobrze, że zacna wdowa ma racyę — chciała ją natchnąć pewną nadzieją, ale próżne to były usiłowania. Odjechała więc, pozostawiwszy sporą sumkę opiekunce ubogich.
Musimy opowiedzieć naszym czytelnikom, co się stało w domu przy ulicy Hirondelle, po odejściu wdowy do księżnej de Simeuse. Z początku wszystko było jak najlepiej. Jacqueline siedziała na stołeczku obok fotelu, a dumna z obowiązku, jaki jej powierzono, robiła pilnie pończochę, spoglądając od czasu do czasu na Janinę, siedzącą nieruchomo.
Po trochu dziewczynce zaczęło się przykrzyć dyżurowanie, zaczęła więc szybciej przebierać drutami i półgłosem wyśpiewywać wszystkie pieśni, jakie w niedziele słyszała w kościele.
Janina zmieniła postawę, zwróciła się w stronę dziewczynki, i jak się zdawało, z przyjemnością słuchała jej śpiewów. Jacqueline, zachęcona inteligentnym wyrazem oczu i uśmiechem na ustach chorej, zadała jej parę pytań, ale, jak uprzedziła wdowa, nie otrzymała żadnej odpowiedzi. Zaczęła znowu śpiewać. Prawdopodobnie wdowa za powrotem byłaby ją tak zastała, gdyby nie drobny wypadek, który zmienił położenie. Prawie zawsze ważne wypadki biorą początek z nic nieznaczących przyczyn.
Pułk gwardyi francuzkiej z muzyką na czele przechodził właśnie ulicą Hirondelle i głośne dźwięki wojennej fanfary rozbrzmiały echem po całym domu.
Wystarczyło to do rozbudzenia najwyższej ciekawości i Jacqueliny.
Zerwała się na równe nogi, rzuciła pończochę w kąt i pobiegła do okna.
Na nieszczęście okno wychodziło na ogród.
Przed opuszczeniem pokoiku, w którym się znajdowała z waryatką powierzoną jej opiece, zawahała się chwilę, ale na ulicy bębny biły, trąby rozlegały się coraz głośniej.
Pokusa silniejszą była od zastanowienia i Jacquelina uległa.
Wybiegła z pokoiku i w kilku skokach znalazła się przed domem.
Szczęśliwa, upojona, zapomniała o całym świecie, widziała tylko błyszczące mundury żołnierzy, słyszała tylko porywającą muzykę, posiadającą ten szczęśliwy przywilej, iż tchórzów w bohaterów zamienia.
Żołnierze maszerowali, tłum ludu przypatrywał się im z trotuarów, melodye słabły już i ginęły w oddali, jeszcze chwila, a znikną ostatnie tony.
Jacquelina byłaby powróciła na pewno, ale przypadek znowu zrządził inaczej.
Trzy czy cztery dziewczynki z sąsiedztwa, towarzyszki jej szkolne, podbiegły do niej i zaczęły wołać:
— Chodź z nami... Chodź prędko dogonimy żołnierzy...
Jacquelina nie ruszyła się z miejsca.
Chęć towarzyszenia koleżankom nęciła ją, ale głos obowiązku przykuwał do miejsca.
Wtedy jedna z dziewczynek odłączyła się od reszty, przybiegła do Jacqueliny, wzięła ją za rękę i pociągnęła wołając:
— No chodź, chodź że prędzej.
Potrzeba było nadludzkiej siły, żeby się oprzeć takiej pokusie. Dziecko jej nie posiadało i nie opierało się dłużej.
Zapomniała o wszystkiem, pobiegła z dziewczętami i wkrótce znalazła się daleko od domu matki Urszuli, w tłumie otaczającym żołnierzy.
Tak się śpieszyła, że nawet się nie obejrzała oddalając i tym sposobem nie spostrzegła, że pozostawiła drzwi otwarte.
Po jakim kwadransie Jacquelina powracała na stanowisko zawstydzona trochę swoją lekkomyślnością, ale nieprzeczuwająca następstw swojego lekkomyślnego kroku.
Wielkie też było jej ździwienie, a większe jeszcze przerażenie, gdy zastała dom pusty.
Własnym oczom wierzyć nie chciała. Przejrzała wszystkie kąty, wołała z płaczem na waryatkę, ale nie otrzymała naturalnie żadnej odpowiedzi.
Ogarnęła ją wielka trwoga, zdawało się jej, że popełniła zbrodnię, czuła się odpowiedzialną za zniknięcie nieszczęśliwej, czuła, że niebędzie śmiała pokazać oczu wdowie, której zaufania tak niegodnie nadużyła.
Opowiedziała z rozpaczą matce o tem, co zaszło, i zamknęła się w ciemnym alkierzu, zaprzysięgając, że nie wyjdzie z niego nigdy.
Od czasów biblijnych, od owych czasów, kiedy harfa Dawida miała moc uspokajania szaleństwa Saula, muzyka — jest to faktem dowiedzionym, wywierała i wyborny wpływ na obłąkanych.
Łagodne, melancholijne śpiewki Odetty de Champdivers uspakajały napady nieszczęśliwego Karola VI-go i usypiały go jak dziecko. W zakładach dla pomieszanych lekarze posiłkują się melodyą, jako środkiem leczniczym, czasami bardzo skutecznym; melodya zdaje się przemawiać do dusz nieszczęśliwych zrozumiałym dla nich językiem.
Nie ulega słowem wątpliwości, że muzyka pociąga waryatów, że nie wzbudza w nich nigdy gniewu, jak wszelkie inne hałasy.
W chwili kiedy Jacquelina wybiegała przed dom z pokoiku Janiny, biedna księżniczka doznała tego nieprzezwyciężonego uroku, o jakim wspominaliśmy dopiero.
Wstała wolno z fotelu, poszła za dziewczynką, a w miarę, jak coraz wyraźniejsze tony muzyki dochodziły jej uszu, wielka radość rozlewała się po jej twarzy.
Nie zbliżyła się jednakże do drzwi i dopiero gdy Jacqueline, pociągnięta przez koleżanki, podążyła za wojskiem, zdecydowała się wyjść na ulicę.
Stała parę chwil nieruchoma, ciągle się przysłuchując dźwiękom gasnącym w oddali.
Wiedziona jedynem, jaki mógł się w niej obudzić, instynktem, wiedziona mianowicie pragnieniem, aby jak najdłużej słuchać orkiestry, co ją tak czarowała, szła machinalnie ulicą Hirondelle, w tę samą stronę, w którą pociągnęła Jacqueline, ale, że szła wolno a wojsko maszerowało pośpiesznie, gdy zaledwie uszła sto kroków, nie miała się już czem kierować.
Weszła więc w pierwszą napotkaną uliczkę i bez żadnego zamiaru ucieczki, oddalała się od domu.
Szła ze spuszczonemi oczami, spojrzenia błędnego nie miała, ubraną była jak dziewczyna z ludu, zachowywała się spokojnie, nie zwracała więc niczyjej na siebie uwagi.
Przez kilka godzin z rzędu szła wciąż tak bez celu, zmieniając kierunek to w prawo, to w lewo, zwracając się za każdą razą, gdy napotkała na drodze na przeszkodę, nie pozwalającą jej trzymać się prostego kierunku.
Nakoniec zmęczona, musiała się zatrzymać.
Była już prawie za Paryżem, była na bezludnem w owej epoce wybrzeżu, w miejscu, gdzie znajdują się obecnie ogromne piwnice i nieprzeliczone magazyny składowe.
O dwieście, albo trzysta kroków dalej, zaczynała się ulica Wały św. Wiktora, dochodząca, jak wiadomo, na wierzchołek góry Świętej Genowefy.
Janina mogła tylko wejść w tę ulicę i dostać się do hotelu Simeuse; ale niestety, gdyby nieszczęśliwa istota znalazła się nawet przy bramie ogromnej rezydencyi książęcej, byłaby przeszła obok niej, nie poznawszy siedziby rodziców, nie przypomniawszy sobie pocałunków matki swojej.
Zeszła po stromej pochyłości na brzeg, gdzie leżały ogromne stosy drzewa i belek nieobrobionych, usiadła na jednej z nich. Oparła łokcie na kolanach a głowę na ręku, zwróciła oczy na rzekę u jej stóp płynącą i siedziała w osłupieniu, które nie było snem, ale nie było i czuwaniem.
Upłynęło sporo czasu, zaczynało się zmierzchać. Janina się podniosła.
Nie była już zmęczoną, ale przyłożyła rękę do piersi, gdzie poczuła ból dotkliwy. Była głodna.
W Paryżu jest pełno zawsze nędzy, ale nie brak w nim i litościwych ludzi.
W Paryżu nie odmawiają kawałka chleba, temu, dla którego chleb ten stanowić ma o życiu.
Tylko potrzeba wyciągnąć rękę... ażeby otrzymać jałmużnę...
Janina niezdolna była sformułować najmniejszej prośby, bo nie umiała nazywać przedmiotów.
Czuła dobrze, że cierpi, ale nie wiedziała zkąd pochodzi cierpienie, nie wiedziała w jaki sposób możnaby sobie przynieść ulgę.
Puściła się znowu w drogę. Szła wolno, bo jej mocno nabrzmiały nogi.
Noc zapadała, a jednocześnie gęsta mgła unosiła się z Sekwany.
Poza tą mgłą, latarnie zawieszone na ulicach i światła w oknach, traciły swój blask i nie oświetlały obślizgłego bruku.
Przechodnie snuli się niby niewyraźne cienie, potykali się, wymyślali sobie i przeklinali.
Lokaje z pochodniami, poprzedzali spóźnione karety, jadące bardzo wolno, żeby nie potrącić nikogo.
Janina doświadczała bezwiednej obawy, jak zwykle doświadczają jej waryaci.
Nagle w około niej zrobiła się zupełna cisza, słabe światła zupełnie poznikały, przerażone oczy widziały tylko ciemności.
Weszła na obszerny plac Nôtre-Dame, a nie śmiejąc się zatrzymać szła ciągle przed siebie, aż doszła do jakiegoś zagłębienia.
Weszła na schody i uderzyła się o zamknięte drzwi katedry.
Nie była się w stanie powstrzymać, upadła więc na kamienie i z płaczem i jękiem przytuliła się w kąciku gotyckiego gmachu.
Po trochu przestała płakać, zaczynał ją bowiem opanowywać sen, jedyny dobroczyńca cierpiących... Zasnęła jak dziecię...
Po jakimś czasie przebudzona została głośnym dźwiękiem starego zegara, który wybił jedenastą. Ten niepojęty dla niej odgłos przeraził ją straszliwie.
Chciała uciekać, ale z wielką trudnością zaledwie się podnieść zdołała.
Członki jej były zesztywniałe od zimna, ręce jakby sparaliżowane...
Powstała jednakże, zeszła ze schodów i znalazła się znowu na placu.
Wlokąc się po wązkich uliczkach. potykając się co krok o wystające kamienie bruku, wyszła znowu na błotniste wybrzeże, tu przystanęła, oparła się o poręcz mostu, zagłuszona szumem wody, odbijającej się z łoskotem o statki poprzywiązywane u brzegu.
Jakieś dziwne, jakby piekielne światło, wydobywało się z głębi i rozpościerało fantastyczne promienie na wzburzone bałwany.
Światło to formowało we mgle wielkie jasne koło.
Szmer głosów ludzkich mieszał się z szumem rzeki.
Pociągnięta bezwiednie tym hałasem i tą światłością, waryatka przechyliła się jeszcze bardziej przez poręcz i patrzyła.
Pod pierwszą arkadą mostu na piasku, który woda zalewała w czasie przyboru jedynie, palił się wielki ogień bez dymu prawie.
Trzy pale wbite na krzyż i połączone u góry starym łańcuchem, unosiły nad ogniskiem kociół znacznej wielkości, z którego kłębami para się wydobywała.
W około zaimprowizowanego biwaku leżało lub stało ośmiu, czy dziesięciu drabów, formując grupę malowniczą, godną pendzla Salwatora Rosa.
Żywe światło ogniska oświetlało z jednej strony nagromadzone przy brzegu statki i czółna, z drugiej kamienne schody, prowadzące na wybrzeże, których stopnie górne tonęły w ciemności, a znajdowały się tuż prawie u stóp Janiny.
Poprosimy naszych czytelników, aby zeszli z nami pod arkadę, do tego ogniska, do tych dziwacznych postaci, jakie je otaczały.
Jedno spojrzenie przekona nas, że mamy do czynienia z bandytami.
Wszyscy mają na sobie strój niczem niepodobny do biednego stroju uczciwego robotnika. Łachmany to o różnokolorowych łatach, które przechodziły z pewnością przez wiele ramion, zanim się nędznikom dostały.
Dziwne są fizyognomije tych wszystkich ludzi, twarze kościste, policzki zapadłe, poznaczone bliznami, włosy rozczochrane, brody nieogolone, cały, słowem, złowrogi pozór, zgodny zupełnie z łachmanami. Wszyscy przy szpadach, niby szlachcice jacy, a większość zdawała się być jakby w najlepszych humorach. Widocznie pod arkadą mostu Nôtre Dame czuli się swobodni zupełnie. Defilowali i śpiewali.
— A!... Jambe d’Argent... wykrzyknął jeden, zwracając się do kulawego, siedzącego na uboczu i zajętego przesypywaniem z kieszeni do kapelusza i z kapelusza do kieszeni kilku sztuk miedzi i drobnej srebrnej monety... Co u dyabła dzieje się z tobą dzisiaj, że siedzisz w kącie z miną taką zafrasowaną?..
— Ej!... odezwał się Pille-Mort — przypuszczam, mój biedny Jambe d’Argent, żeś obciążył sumienie swoje jakiemś niepowodzeniem paskudnem...
— Właśnie... popełniłem tę niezręczność... Dzisiejszego wieczoru, napadłem na jakiegoś obywatela, który nie miał grosza przy duszy... Co to za niedelikatność z jego strony!...
— No, to głupstwo... przy pierwszej okazyi powetujesz to sobie...
— Liczę na to... i ta myśl mnie tylko pociesza...
— Cóż?... czy my będziemy jedli dzisiaj kolacyę, czy nie?... zawołał basowym głosem drab wyciągnięty na piasku o kilka kroków od ogniska... Dyabelnie jeść się chce pod tym mostem...
— Proszę o chwilkę jeszcze cierpliwości... odpowiedział mu Pille-Mort, który, rozmawiając z Jambe d’Argent, doglądał jednocześnie kociołka...
Niech się jeszcze trochę pogotuje, a potem zaraz podam do stołu... Możesz jeszcze pospać z pięć minut, Fabuleux...
— Sza!... odezwał się głos inny jakiś.
— Co takiego?...
— Ktoś schodzi po schodach z wybrzeża...
W jednej chwili wszyscy zerwali się na nogi.
Wszyscy za szpady pochwycili.
Po trochu jakaś postać ludzka wysunęła się z ciemności i ukazał się wysoki, chudy młodzieniec, kołyszący się na nogach, w starym gwardyjskim kapeluszu, z fantazyą nasuniętym na ucho.
— O!... wykrzyknął Pille-Mort, to Pain-Sec...
— Niech go dyabli!... mruknął Fabuleux, pozjada nam nasze porcye!...
Młody łotrzyk, którego nazywano Pain-Sec, zbliżył się z miną rozpromienioną, kłaniając się ręką i kapeluszem.
— Dobry wieczór, towarzysze... rad jestem, że was widzę zebranych... Jeszczeście nie zasiedli do stołu... tem lepiej, bo jestem straszliwie głodny... Zapraszacie mnie... dziękuję za uprzejmość i przyjmuję zaprosiny z przyjemnością...
— Żarłoki... mruknął Fabuleux.
— A czy kociołek dokładnie jest napełniony?... zapytał znowu Pain-Sec. Spodziewam się, że tak jest!...
— E! e!... nie tak znów bardzo... odpowiedział Pille-Mort.
— Rozchodzące się zapachy pozwalają mi posądzić cię o kłamstwo, kolego... Jakem Pain-Sec, obiecujące zapachy!...
— Trochę ochłapów marnych i tyle...
— Zobaczę zaraz, zobaczę... Wierzę tylko samemu sobie...
Mówiąc to, młody bandyta wpakował długą szpadę swoję do kociołka i od razu natrafił na tłustą kurę.
— Fiu! fiu!... bulion z kury!... wykrzyknął, to akurat dla mnie... mam żołądek niezmiernie delikatny!... Pokazuje się, że kury nie są takie drogie w tym roku...
— Ta zabłąkała się przypadkiem... rzekł, śmiejąc się Pille-Mort. Schowałem ją do kieszeni, ażeby nie zginęła...
— Myślę, że będzie krucha... mruknął Pain-Sec, zagłębiając szpadę po raz drugi. O! o!... Do dyabła! jak się tu dobrze żywią... prześliczna szynka!...
— Vide-Gonsset jej dostarczył...
— Podniosłem rękę i zerwałem ją z przed sklepu kiełbaśnika...
— A Pille-Mort włożył ją do kociołka?...
— No tak... żeby bulion był mocniejszy...
— Wyśmienicie!... Kolacya prawdziwie dobrze się zapowiada... Bodaj, że jego królewska mość lepszej nawet nie jada!... Zobaczmy, czy za trzecią razą będę miał równie szczęśliwą rękę...
Zaostrzona szpada znowu zniknęła w kociołku i ukazała się z prześlicznym sznurem kiełbasek.
— Wiwat!... krzyczał Pain-Sec, wspaniały wianuszek!... przepadam za wędlinami... Któż dostarczył tego delikatesu?...
— Ja, odezwał się skromnie Jambe-d’Argent, wisiał sobie przed sklepem wędliniarza, a że to dzisiaj dzień postny, sądziłem, że postąpię właściwie...
— Brawo, Jambe-d’Argent, znany jesteś z moralności!... A jakiż dali ci rabat?...
— Dokładnie nie wiem, kupiec wyszedł gdzieś ze sklepu, a ja zapomniałem poczekać na niego.
Odpowiedź tę przyjęto ogólnym śmiechem.
Pille-Mort przerwał wesołość okrzykiem:
— Wszystko gotowe!... Do stołu, towarzysze!...
Dziesięć talerzy blaszanych, tyleż łyżek i widelcy wyciągnięto w tej chwili ze szpary, wyżłobionej w murze pod mostem, nóż zaś każdy z bandytów miał przy sobie i nigdy się z nim nie rozstawał... Odgłos energicznie poruszanych szczęk zmieszał się niebawem ze szmerem rzeki, a gdy pierwszy głód zaspokojono, przerwane rozmowy zawiązano na nowo.
— Wielka szkoda... odezwał się Pain Sec... że niema z paru butelek starego wina do zakropienia takich wyśmienitych rzeczy!... Najsławniejsi lekarze stwierdzają, że woda to czysta trucizna!... Że też nikt o tem nie pomyślał... Nigdy wina nam nie brakowało...
— Coqaelicot zajmował się zwykle tą dostawą... powiedział Pille Mort na to...
— Prawda... prawda... zawtórowało kilka głosów.
— Coquelicot nie miał sobie równego pod względem zaopatrywania stołu w napoje... Zawsze znalazł sposób wśliznąć się na statki, przybywające z Burgundyi, i zatrzymujące się w porcie Bercey... spuszczał jednę beczkę na wodę... i płynął za nią czółnem... My czekaliśmy tutaj na niego... beczka osiadała wolniutko na mieliźnie, a my ją wtenczas cap i zaraz w ten kącik... odbijało się szpunt i niech żyje radość!... O!... Coquelicot zna się na rzeczy... za jego czasów nie brakowało nam nigdy ani wódki, ani wina...
— Cóż się stało z Coquelicotem?... zapytał Pain Sec.
— Nikt nic a nic nie wie...
— Jak dawno nie nocował pod arkadą mostową?...
— O, od bardzo już dawna... od miesiąca blizko... Widzieliśmy go zaledwie dwa albo trzy razy po śmierci kapitana Baudrille, jego przyjaciela i protektora...
— I żaden z was o nim nie słyszał?...
— Przeciwnie... słyszeliśmy, mówiono coś o nim...
— Cóż takiego mówiono?...
— Duby najrozmaitsze, niezgodne jedne z drugiemi...
— No, ale cóż takiego?...
— Jedni utrzymywali, że go zapakowano do lochu w więzieniu Chatelet...
— Niema w tem nic nieprawdopodobnego...
— Inni, że pozostaje na żołdzie u jakiegoś wielkiego i bardzo bogatego pana, który go uczynił nadwornym swoim siepaczem, a obsypuje złotem...
— I to także być może...
— Inni znowu pletli, że został przeszyty na wylot szpadą przez jakiegoś olbrzyma... że go pochowano od dwóch tygodni...
— Jeżeli nie żyje... zauważył Pain-Sec... jeżeli jest pochowany, to strata niepowetowana, bo w takim razie nie będzie nam już dostarczał wina...
Ale czy w takim razie, towarzysze, nie podzielilibyście mojego zdania, że potrzeba wybrać z pomiędzy nas kogokolwiek na dostojeństwo szafarza?...
Cóż wy na to?...
Nikt nie odpowiedział ani słowa.
Pille-Mort szybkim gestem nakazał milczenie.
Wskazał ręką w stronę schodów, po których zeszedł Pain-Sec przed chwilą.
Spojrzenia bandytów zwróciły się tam wszystkie razem i ujrzały jakąś niewyraźną lekką postać, schodzącą po granitowych stopniach.
— Czy to istota żywa, czy tylko widmo?... zapytał po cichu Jambe-d’Argent. Utrzymują, że w czasie ciemnych nocy bezksiężycowych umarli most Nôtre-Dame odwiedzają...
I zaczął dzwonić zębami... Spaczony ten umysł niedowierzał w Boga, ale wierzył święcie w dyabła...
Zagadkowa postać wysunęła się potrochu z ciemności i stanęła w oświetlonem kole ogniska.
— Kobieta!... wykrzyknął Pille-Mort, towarzysze, to kobieta!...
— I niech ją dyabli!... jaka ładna!... dodał żywo Pain-Sec. A to szczęście!...
Co się działo w hotelu Dyabelskim, w tym samym dniu i o tej samej godzinie, w której Janina de Simeuse wymknęła się z mieszkania matki Urszuli?...
Luc de Kerjean blady i zamyślony przechadzał się dużemi krokami po pokoju sypialnym, i mruczał półgłosem wyrazy, pomiędzy któremi nieustannie słychać było imię Renégo de Rieux.
Ex wspólnik wiedźmy niezmiernie był zaniepokojony.
Od owej nocy balowej, podczas której młody markiz przyszedł w przebraniu pokutnika, ażeby powiedzieć Carmenie: „Ty nie jesteś Janiną de Simeusel...“ niemiał ani chwili spokoju.
Jakiś ktoś, jakiś rywal, jakiś nieprzyjaciel zajadły, posiadał straszne jego tajemnice i mógł go każdej chwili zgubić bezpowrotnie!
Myśl ta sprawiała nędznikowi prawdziwe męczarnie.
Pan de Rieux nie dawał, co prawda, znaku życia, ale ten spokój poprzedzał zapewne wybuch.
Luc nie ukrywał tego przed sobą.
Napróżno słał wszystkich stowarzyszonych swoich na zwiady, napróżno nakazywał im wyszukanie schronienia niebezpiecznego przeciwnika... nic nie można było wykryć...
Ztąd jego śmiertelna bladość, ztąd nieustanna tortura.
— To się nie nazywa życiem takie życie... za jakąbądź cenę muszę raz to wszystko skończyć, rzekł, zatrzymał się i zadzwonił.
We drzwiach ukazał się Malo.
— Czy pan baron dzwonił?... zapytał wierny sługa.
— Tak. Jak się ma dzisiaj Coquelicot?
— Zupełnie dobrze, panie baronie.
— Gdzież jest w tej chwili?
— W ogrodzie... Z zalecenia doktora codziennie, po dobrem śniadaniu, odbywa sobie przechadzkę.
— Czy sądzisz, że ten głupiec potrafiłby już zrobić mi pewną przysługę?...
— Tak dobrze jak ja... gdyby mu tylko na dobrych chęciach nie zbywało, o co go nie posądzam...
— Jdź mu powiedz, że go czekam, niechaj się stawi natychmiast...
Malo wyszedł dla spełnienia rozkazu.
Śmierć, złowroga kokietka, zdawała się mieć dziwną przyjemność, w powoływaniu przed siebie głównych postaci naszego dramatu i w powracaniu ich następnie do życia.
Cięcie, jakie Coquelieot otrzymał od Bouton-d’Ora, na pozór bardzo niebezpieczne, w rzeczywistości nie wiele znaczyło.
Raniony łotr we dwa tygodnie był już na nogach, gotów zupełnie do nowych zbrodni.
Upłynęło kilka minut, ktoś po cichu do drzwi zapukał.
— Wejdź... powiedział Kerjean.
Coquelicot ukazał się na progu i skłonił do ziemi.
Nie miał niegodziwiec ani lepszej, ani gorszej miny, niż przed tem.
Długa twarz tak samo wyglądała pargaminowo, tak samo oczy jak fosfor błyszczały.
Lewą rękę nosił na pasku, nie dla tego, żeby to koniecznem było, ale dla tego tylko, iż wydawało mu się to nadzwyczajnie eleganckiem.
— Rad jestem, że cię widzę w dobrem zdrowiu... przemówił baron.
— Pan baron bardzo jest łaskaw na mnie... odparł niegodziwiec.
— Potrzebny mi jesteś bardzo... zaczął znowu Krjean.
— Zrobię wszystko, co będzie można, ażeby powetować czas stracony!...
— Czy czujesz się dosyć silnym, ażeby się zająć czem dzisiaj?...
— Jeżeli brakuje mi sił trochę, to z pewnością na dobrych chęciach nie zbywa.
— Podoba mi się taka odpowiedź... Dowiedź mi dobrych swoich chęci, a wynagrodzę cię sowicie...
— Niech pan baron poleci mi co na próbę...
— Myślę to uczynić, ale najprzód jedno pytanie: — Czyś bardzo jest obrażony na tego nieznajomego, co cię tak piekielnie poczęstował?...
Coquelicot aż podskoczył.
— O! gdybym dostał szelmę w swoje ręce!... wykrzyknął.
— Cóż byś zrobił?...
— Wygryzłbym mu serce...
Kerjean wzruszył ramionami.
— Pleciesz głupstwa i basta... Twoja chęć zemsty musi się wznieść wyżej trochę... musi być logiczniejszą... Twoja zemsta musi szukać nie tej ręki, która cię uderzyła, ale tego, co kierował ręką ową... Olbrzym jest tylko prostem narzędziem szlachcica, przebranego za czarnego pokutnika...
— Zapewne, ale ja tego szlachcica nie dosięgnę... nie widziałem go... nie wiem, kto on?...
— Znam go ja za to doskonale... i gdybym ci go wymienił?...
Oczy Coquelicota zabłysły:
— W takim razie... obliczę się z nim jak potrzeba... zginie z mojej ręki!...
— Ten szlachcic... ciągnął Luc, nazywa się markiz de Rieux.
— Dobrze!... nie zapomnę... A gdzie mieszka, panie baronie?...
— Tego trzeba się dowiedzieć.
— Więc pan baron nie wie?...
— Nie... Markiz de Rieux, śmiertelny wróg mój, ukrywa się przedemną... Liczę na ciebie, że go wyszukasz... Masz wielu tęgich kamratów, włóczących się dniami i nocami po bruku paryzkim...
— Wiem, co pan baron chce powiedzieć... Tak jest, znam sporo lokatorów z pod mostu Nôtre-Dame i stałych gości z pod Koźlego rogu... Wszyscy odemnie zależą... Trzeba ich wysłać na zwiady, a wszystko dobrze będzie... Oni by igłę w stogu siana odnaleźli...
— Odgadujesz myśli moje, oto co lubię właśnie... Tylko niechajże moje nazwisko nie zostanie wmieszane w to wszystko ani żartem... rozumiesz?...
— Rozumiem, bo kto, na co i po co wiedzieć ma o osobistych interesach pana barona?... Moje chłopaki wcale o to nie będą wypytywać... O to, aby byli dobrze zapłaceni chodzi im bardzo, ale o nic innego zgoła.
Luc otworzył szufladkę biurka, wyjął woreczek i podał go Coquelicotowi mówiąc: jest tu dwieście luidorów... ale to nie dla ciebie, tylko dla twoich ludzi...
— Rozumiem, panie baronie; ośmielę się jednak zapytać, co ja dostanę, w razie, gdy mi się uda?...
— Powiedziałem ci, że wynagrodzenie będzie wspaniałe, otrzymasz pięćset luidorów, jeżeli wykryjesz, gdzie się pan de Rieux przechowuje, tysiąc, jeżeli mi pokażesz jego trupa, zabitego przez ciebie.
— Ślicznie, panie baronie, ale pod pewnym warunkiem jednakże.
— Pod jakim?...
— Że ani te pięćset, ani te tysiąc luidorów, nie będą mi wypłacone w fałszywej monecie... Chcę otrzymać moję sumę w rzetelnych biletach bankowych, albo w rzetelnem złocie, tak, aby nikt się nie mógł do mnie przyczepić.
— Zgoda... Mam właśnie w kasie kilka tysięcy luidorów, jakie mi przysłał przed dwoma tygodniami naczelnik policyi.. Przypuszczam, że nie będziesz podejrzewał tych pieniędzy.
— Daję słowo, że nie... Uznaję je z góry za dobre i interes skończony... Zaraz dziś wieczór rozpoczynam robotę... Niech markiz de Rieux trzyma się na baczności... Nie dalej niż jutro rano, będę miał kilku dzielnych chartów do pogoni, a za trzy dni, pochlebiam sobie, za trzy dni luidory pana de Sartines zmienią właściciela.
Coquelicot wyszedł, a Kerjean uspokojony zapewnieniem siepacza, uczuł, jakby ciężki kamień spadł z jego piersi i zaczął śmielej spoglądać w przyszłość.
Pozostawmy szlachetkę w jego pałacu i powróćmy do bandytów pod arkadę mostu Nôtre-Dame. a
To zjawisko niespodziewane, tę kobietę, która się tak nagle wyłoniła z ciemności i która krokiem powolnym, jakby automatycznie zbliżała się w krąg oświetlony — poznali już na pewno czytelnicy nasi.
Była nią Janina de Simeuse.
Biedna obłąkane, której członki drżały od zimna, której głód dokuczał straszliwie, pociągniętą została bezwiednie w stronę ogniska, udała się w stronę zapachów kuchennych, sprawiających jej prawdziwe męki Tantala.
Nogi jej napotkały na stopień schodów, których nie widziała zupełnie, zeszła więc po nich nie zdając sobie wcale, rzecz prosta, sprawy, gdzie idzie i z jakimi spotka się ludźmi.
Podążała prosto do ognia z rękoma wyciągniętemi przed siebie, jakby pragnęła pochwycić co prędzej w objęcia to ciepło, którego tak jej było potrzeba.
Nie dostrzegła wcale obecności bandytów, nie zauważyła oczów na nią zwróconych, nie słyszała żadnych głosów.
Pain-Sec, Pille-Mort i ich towarzysze, zrozumieli tymczasem, że zbliżający się do nich gość nocny, to jedna z tych kreatur marnych a nieszczęśliwych, której się obawiać niema żadnej potrzeby.
Zwyczajny strój młodej dziewczyny, wielka bladość jej twarzy, nieruchomość oczów, które zdawały się patrzeć a nie widzieć, uspokoiły ich w jednej chwili — o tem, że to waryatka, nie wiedzieli, a że była imponująco piękną, wydała im się wielce pożądanym nabytkiem.
— Rogi dyable!... wykrzyknął Pain-Sec, który chciał się okazać galantem i który odsunął się na bok, ażeby pozwolić przybyłej podejść do ognia. Witam cię, piękna dziewucho i ofiarowywam połowę mojej kolacyj, w zamian za połowę twojego serca... Cóż mi odpowiesz na to?... Czyż to nie po muszkietersku prawdziwie?...
Płomień ogrzewał zziębnięte członki biednego dziecka, a miłe to uczucie rozjaśniło radością twarzyczkę jej przepiękną.
— Uśmiechasz się, filutko, ale nic nie odpowiadasz!... zawołał młody łotrzyk. Nie możesz uwierzyć w swoje szczęście!... Nic nadto prawdziwszego jednakże... Jam najpiękniejszy z pewnością chłopak z całej tej oto bandy, ja, Pain-Sec, jestem ulubieńcem wielkich dam dworskich, a nawet i znaczniejszych mieszczanek z ulicy Calandre, ja oświadczam ci się i uważam cię za moję zdobycz...
Na potwierdzenie tych słów, objął w pół zgrabną figurkę Janiny, która wyrwała się przerażona.
Fabuleux zamruczał głucho, mruczenie to powtórzyli echem jego towarzysze.
Pille-Mort pochwycił jednocześnie Pain-Seca za rękaw i odepchnął go od księżniczki.
— Cóż to znowu?... zawołał ten ostatni rozgniewany, dla czego mnie odtrącasz od mojej zdobyczy?... Żart to wcale nie na miejscu!...
— To twoja zdobycz, powiadasz?... powtórzył Pille-Mort ironicznie. Dla czegóż twoja, a nie moja, proszę cię, odpowiedz na to?...
— Albo dla czego nie nasza?... dorzucili Fabuleux, Jambe-d’Argent i Vide-Grousset.
— Jakto, dla czego?... wykrzyknął wyniośle Pain-Sec, dla tego, u stu dyabłów, że ja tak chcę i kwita!... Ta dziewczyna podobała mi się siarczyście i biorę ją pod swoję opiekę!...
— My możemy jednak na to nie pozwolić!... odparł wyzywająco Pille-Mort.
— Kto naprzykład może mi nie pozwolić?...
— No ja pierwszy, dajmy na to.
— I my także... dodali jednogłośnie bandyci.
Pain-Sec zaczął się śmiać pogardliwie.
— A!... to mi się podoba, rzekł następnie z rozsierdzoną miną. Ciekaw byłbym poznać wasze męztwo, moi kumowie...
— No to je poznasz zaraz!... ryknął Pille-Mort rozwścieczony.
Pain-Sec wyciągnął z pochwy długą szpadę, którą tak zręcznie przed chwilą wyciągał specyały z kociołka i śmiejąc się ciągle stanął do obrony.
— Pozostawiam ci pierwszeństwo, powiedział z komicznym ukłonem, proszę, zaczynaj...
— Co to, żartujesz sobie ze mnie?... krzyknął Pille-Mort, wznosząc z szybkością żelazo.
— Dla czegóżby nie?... Życie jest wynikiem przypadku, nic nie szkodzi dopomagać sobie żartami i brać rzeczy wesoło...
— Dobrze śmieje się ten, co się śmieje ostatni!... Raniony jesteś!... moja broń dotknęła się twojej ręki...
— Nie ręki tylko rękawa!... Zyskałeś pierwsze cięcie, ale ja liczę na drugie, liczę też, że piękna dziewczyna przy mnie pozostanie.
— Dowiedź tego, jeżeli potrafisz!...
— Na ciebie teraz kolej, strzeż się jednakże, kochany Pilie-Mort, bo ja mierzę w serce, uprzedzam cię o tem... Trzymaj się ostro, bo cię przekłuję...
Bandyci żywo zainteresowani pojedynkiem, jakiego byli świadkami, ustawili się do koła zapaśników, zamieniających ładne cięcia szpad, ale wcale nieładne frazesy.
Janina tymczasem, uspokojona trochę z przerażenia, jakiego ją Pain-Sec nabawił, usiadła przy ogniu i nie mogła się nacieszyć ciepłem, jakie ją zewsząd ogarniało; nie zwracała najmniejszej uwagi na kłótnię, której była przedmiotem, nie domyślała się nawet, że z jej przyczyny krew popłynąć miała.
Pojedynek odbywał się z coraz większą energią... przeciwnicy nic już nie mówili, tylko zawzięcie robili szpadami... Pille-Mort zgrzytał zębami...
Pain-Sec zapomniał o żartach i zacisnął wązkie usta... Płomienie ogniska odbijały się w zardzewiałych trochę ostrzach starych rapierów, uderzających o siebie z wielkim hałasem...
Nagle Pain-Sec ugiął długie nogi i przykląkł na jedno kolano... Pille-Mort, sądząc, że go ugodził niebezpiecznie, wykrzyknął tryumfująco i poskoczył naprzód... Manewr Pain-Seca był atoli tylko podstępem... Wyciągnął on rękę i nadstawił broń... Pille-Mort nie mógł się wczas powstrzymać... natrafił na żelazo i nadział się po samą rękojeść...
— Kaput!... zawołał Pain-Sec, wyciągając z zimną krwią szpadę i patrząc, jak przeciwnik runął na wznak całym ciężarem swoim... Sprawa załatwiona... Pille-Mort na ziemi, a dama moja... Wiwat!... Niech żyje zwycięzca!... Na kogoż kolej?... Któż obecnie pragnie mi moję piękność odebrać?...
Mówiąc to, pochylił się do Janiny, uniósł ją do góry i miał dotknąć ust jej swojemi nieczystemi wargami, gdy zobaczył w około siebie rozwścieczonych bandytów, ze szpadami i nożami w rękach.
Pain-Sec był rodzajem intruza w bandzie z pod arkady mostu Nôtre-Dame, był przybłędą, którego tolerowano, dla jego trywialnej, niewyczerpanej wesołości... Pille-Mort przeciwnie, miał wielką przewagę nad towarzyszami... Widząc, że poległ, postanowili jednozgodnie pomścić się za niego...
— E!... to wy w ten sposób chcecie zagrać ze mnął... syknął Pain-Sec, puszczając waryatkę i stając do obrony... No, to dalej, proszę was, kumciowie!... Nie boję się wcale!... poobalam jednego za drugim, jak domki z kart!...
Mówiąc to, wywijał młynka szpadą i cofał się do muru, żeby nie być zdwóch stron zaatakowanym... Bandyci dziko wrzasnęli, sformowali się w półkole i rzucili się gromadą na wspólnego nieprzyjaciela...
Janina, pod wpływem niepojętego przerażenia, chciała instynktownie szukać ocalenia w ucieczce... Ale nieszczęśliwa istota z wielkiego przestrachu, zamiast pobiedz brzegiem rzeki, puściła się na fale grobli....
Przez parę sekund szła śmiało pe mokrej belce, obślizgłej i kilka cali zaledwie szerokiej... Pod jej nogami płynęła z szumem rzeka, unosząc strumienie piany... Śmierć groziła jej na każdym kroku...
Wyzywająca postawa Pain-Seca, ewolucye długiej jego szpady, obracającej się z nadzwyczajną szybkością, trzymała w pewnem oddaleniu całą bandą zbirów... Ale trwało to nie tak długo... po niejakim czasie, zachęcani jeden przez drugiego, zabrali się oni do ataku...
Nie ulegało wątpliwości, że Pain-Sec, zanim zostanie pokonany, położy niejednego z towarzyszy, i to było jednak pewnem, że po walecznej obronie, uledz wreszcie musi... Pain-Sec widział dobrze grożące mu niebezpieczeństwo, brał je jednak z zupełnie filozoficzną rezygnacyą, myśląc o tem jedynie, żeby jak najdrożej sprzedać swoje życie...
Noże i szpady uderzały bezustannie o siebie z hałasem, który z daleka można było słyszeć dokładnie... Pain-Sec wyzywał przeciwnika, wcale wyrażeń nie dobierając... Bandyci odpowiadali mu siarczystemi przekleństwami... Krew już płynęła, ale żadnego poważniejszego skaleczenia nie było jeszcze ani z jednej, ani z drugiej strony...
Niespodziewany wypadek przerwał naraz zaciętą walkę... Z góry schodów rozległ się krzyk przenikliwy...
— Co to?... co to?... co to ma znaczyć?... Zdaje mi się, że się tam zarzynacie!... Na szczęście przybywam w porę, ażeby walce koniec położyć!...
Dajcie pokój, towarzysze!... Dajcie pokój, do wszystkich milionów dyabłów!...
Wezwanie to spowodowało skutek natychmiastowy. Napastnicy zaraz się cofnęli, a Pain-Sec odetchnął i powiedział sam do siebie:
— Naprawdę, czas był już wielki!...
Szybkie kroki rozległy się po schodach, sylwetka wysokiego mężczyzny zarysowała się w półcieniu.
— Coquelicot!... wrzasnęli bandyci z radosnem zdziwieniem... Coquelicot!...
— W swojej własnej osobie, jak widzicie, kochani towarzysze!... odpowiedział ex przyjaciel kapitana Bandrilla.
— Jakto, więc ty żyjesz?... zapytał Jambe-d’Argent.
— Nie wiedziałem... odrzekł, żeście mnie mieli za umarłego...
— Mówiono żeś zamknięty w lochach Chatelet... rzekł Fabuleuse.
— Ja w lochu... w więzieniu?... cóż znowu?... Coquelicot nie z tych, którzy się porywać dają...
— A więc w takim razie prawdą jest... odezwał się Vide-Gousset, że zaciągnąłeś się w służbę pewnego milionera, że opływasz w dostatkach po samą szyję?... Co prawda nie bardzo wyglądasz na to...
— Nie trzeba nigdy sądzić z pozorów... rzekł sentencyonalnie nowo przybyły.
Ażeby wytłómaczyć ostatnie słowa Vide-Gonsseta, musimy poinformować naszych czytelników, że Cocquelicot uważał za stosowne ubrać się na noc dzisiejszą w kostyum, w jakim widzieliśmy go po raz pierwszy w towarzystwie Bandrilla i Kerjeana pod kościołem Matki Bozkiej Siedmiu Boleści.
Kostyum ten nie imponował wcale bogactwem, a wielka futrzana czapka, sięgająca bodaj czasów Ludwika XIII-go, nie dodawała dystyngowanego pozoru zbirowi.
— Moi kochani towarzysze, widzę, żem was uszczęśliwił moim widokiem, ja również szczęśliwy jestem, że się pomiędzy wami znajduję, bo was kocham... słowo honoru... Dam wam niebawem namacalny dowód tego mojego przywiązania, ale przedewszystkiem proszę, wytłómaczcie mi, dla czego przed chwilą takeście się turbowali zawzięcie?...
— Spojrzyj, co masz u nóg swoich, Coquelicocie... powiedział Fabuleux.
Zbir spuścił oczy na ziemię i zobaczył trupa.
— A to co?... mruknął najspokojniej, mógłbym przysiądz, że to Pille-Mort położony... Tak jest... słowo honoru!... poznaję go!... Któż u dyabła urządził tak biednego chłopaka?...
— Pain-Sec!... wykrzyknął Jambes — d’Argent.
— Ładne mu urządził pchnięcie!... słowo honoru... mruknął znowu Coquelicot.
— Chcieliśmy pomścić kamrata... zawołali chórem bandyci.
— Nie macie racyi, w razie, jeżeli bili się jak dwaj odważni przeciwnicy... Ale cóż było powodem kłótni?...
— Kobieta...
— Pytam o szczegóły, niech mi je Fabuleux opowie.
Zagadnięty opowiedział w kilku słowach, co zaszło.
— A cóż się stało z tą kobietą?... zapytał Coquelicot... nie spostrzegam jej nigdzie. Może być, że podczas walki kogutów, kurka pofrunęła... To byłoby prawdziwie śmieszne... i śmiałbym się z tego długo...
Istotnie w zamieszaniu, jakie nastąpiło po zabiciu Pille-Mort, żaden z bandytów nie spostrzegł ucieczki Janiny i nagłego jej zniknięcia.
Spojrzeli do okoła ździwieni, zawód malował się na ich twarzach.
— Ulotniła się!... Zniknęła!... zawołał śmiejąc się Coquelicot. Nic po niej nie pozostało, ani w rękach, ani w kieszeni!...
Coquelicot nie dokończył swojego żartu, gdy Pain-Sec wrzasnął przeraźliwie.
Oczy kołem mu stanęły.
Cyniczna twarz jego straciła zwykły pozór, blade policzki bardziej jeszcze zbielały.
— Co tobie?... zapytał Cequelicot. Zwaryowałeś, czy co u licha?...
— Patrzcie!... mruczał Pain-Sec, wskazując ręką w stronę grobli, patrzcie!...
Oczy wszystkich zwróciły się w danym kierunku, okrzyk zgrozy wyrwał się ze wszystkich piersi.
Nigdy bo straszniejszy widok nie uderzył oczu ludzkich...
Zakamieniali bandyci, których nic w świecie nie było w stanie poruszyć, którzy o litości żadnego pojęcia nie mieli, zadrżeli, włosy im stanęły na głowach.
— Nieszczęśliwa... szeptał Cocquelicot. A! do pioruna! tchórzem nie jestem!... ale aż mi się zimno robi, gdy patrzę na to, co widzę... Czy nie możnaby wydobyć ztamtąd nieszczęśliwej?...
Nikt nic nie odpowiedział.
Potrzeba w kilku słowach opisać położenie.
Niejeden z czytelników naszych przypomina sobie zapewne dziwną konstrukcyę, która nosiła nazwę Pompy Notre-Dame, a która zniknęła pod siekierami i młotami burzycieli, upoważnionych do przyozdobienia tegoczesnego Paryża.
Nie jeden pamięta jeszcze ową dziwaczną budowę, owe pokrzyżowane belki, owe groble, pale, owe wreszcie koła olbrzymie.
Taką była ta rudera przy końcu już ośmnastego wieku, wyciągała już i wtedy po nad most ażurowe swoje wiązania, wyglądała i wtedy już z daleka niby szkielet jakiegoś przedpotopowego olbrzyma.
Bale, podtrzymujące wiązania, ciągnęły się aż do wybrzeża i wystawiały po nad wodę mokre łby swoje, pokryte różnorodną trawą, podobne do włosów topielca.
Wązkie belki, których pierwotnego przeznaczenia odgadnąć trudno, pokładzione były na tych palach, pozostawiając pomiędzy sobą puste miejsca napełnione pianą.
Te belki ciągnęły się do środka machiny, przy której dwa ogromne koła wiecznie się obracające, czyniły przejście trudniejszem, niż po linie akrobaty.
Ryk piekielny, ogłuszający, ryk podobny do ryku rozlegającego się wśród kaskad alpejskich, czynił z pompy Nôtre-Dame, szczególniej w nocy, miejsce przerażające.
Blask ognia, płonącego pod arkadą, obrzucał od czasu do czasu tę fantastyczną całość.
Kiedy ogień przygasał, rudera zdawała się pogrążać w mgle otaczającej ją do koła i po chwili znikała w ciemności.
Taka była miejscowość, na której straszniejsza jeszcze rozgrywała się obecnie scena.
Patrzyliśmy na to, jak Janina, zdjęta strachem, rzuciła się na jednę z wązkich belek, o których mówiliśmy dopiero.
Najśmielszy góral, najśmielszy strzelec, nie ważyłby się nawet za dnia puścić się w tę niebezpieczną drogę.
Belka miała zaledwie kilka cali szerokości, piana, jaka ją pokrywała bezustannie, czyniła ją tak śliską, jak gdyby mydłem wysmarowana była; silne ruchy kół i ciągłe uderzanie bałwanów, chwiało nią nieustannie.
Dodajmy do tego wszystkiego, że każdy ktokolwiek ośmieliłby się wejść na to ruchome, obślizgłe przejście, musiałby koniecznie natychmiast dostać zawrotu głowy.
Ale lunatycy chodzą pewnym krokiem po najwyższych wierzchołkach dachów, z których runęliby bezwarunkowo, gdyby ich przypadkiem przebudzić, — tak samo obłąkana Janina przebiegła zuchowato, nie potknąwszy się nawet przez całą długość belki.
Przy końcu znajdowała się szeroka próżnia i tę przeskoczyła jednym skokiem, poczem stanęła na samym końcu grobli o kilka tylko linij od pierwszego koła.
Prawie, że dotykało ono jej ubrania, a twarz pianą i wodą zalewało.
Najmniejsze dalsze poruszenie, to rzucenie się w otchłań, to oddanie się na poszarpanie kołem... Cofnąć się również niepodobna było... Pomiędzy groblą a belką była, jakeśmy powiedzieli, próżnia, którą tylko przeskoczyć można było, ale wązka grobla na rozpęd nie pozwalała...
Janina nie wiedziała, gdzie się znajduje... nie pojmowała niebezpieczeństwa, jakie jej zagrażało, ale obracające się koło, skrzypienie starego drzewa i oblewająca ją zimna woda przestrach w niej obudziły... Rzuciła się bezwiednie w bok i straciła równowagę... Nogi się zsunęły ze ślizgiej powierzchni belki, upadła na wznak... Prąd wody byłby ją porwał z pewnością, gdyby instynktownie nie
uchwyciła się była oburącz za jeden ze zczerniałych, chwiejących się pali, jakie w pewnych odległościach sterczały, powbijane w koryto rzeki...
Przyczepiona do tego spróchniałego drzewa, nie była biedna waryatka bynajmniej zabezpieczoną... Była do połowy ciała w wodzie zanurzona... tylko głowę i piersi miała jeszcze po nad wodą... Od czasu do czasu piana pokrywała ją całą, oślepiała i dusiła... Czyniła niesłychane, nadludzkie wysiłki, ażeby się wyrwać z tego przerażającego położenia, ażeby wydobyć się na wierzch... ale wszystko było napróżno... bo brakowało jej punktu
oparcia... Pod nogami napotykała tylko bałwany, a te ją odciągały od pala... Krzyczała przeraźliwie... krzyki jej jednakże ginęły w strasznym hałasie.
jaki dokoła niej panował...
Siły jej zaczynały się nareszcie wyczerpywać w tej okrutnej walce... już... już... zostanie pokonaną... już osłabła zupełnie... Skostniałe ręce nie mogły już trzymać się tak silnie pala, o którego twardą korę połamała sobie paznogcie...
W tej właśnie chwili bandyci zwrócili na nią uwagę i wiemy, jak okropność położenia Janiny podziałała na tych ludzi, pomimo, że żadne nieszczęście, żadne cierpienie ludzkie nie mogło ich nigdy dotąd ani wzruszyć, ani zadziwić...
Coquelicot zawołał po raz drugi:
— Czy nie możnaby jej stamtąd wyciągnąć?...
Tak samo, jak pierwszą razą, nikt mu nie odpowiedział ani słowa...
— Cóż?... do wszystkich dyabłów!... wykrzyknął siepacz... wiecie, że zabicie człowieka niewiele więcej mnie rozczula, niż zabicie kury... ale nie mogę patrzeć na takie pasowanie się kobiety ze śmiercią... Trudno, to moja wada, to uwielbienie dla płci pięknej!... Powiadacie, że jest młodą?...
— Ma około lat dwudziestu... mruknął Fabuleux...
— Powiadacie, że jest ładną...
— Gdyby ją król Ludwik zobaczył, to napewnoby stracił głowę.
— I chcecie, kpy, pozwolić, aby taka śliczna istota utopiła się, niby pudel, któremu jednak przez litość przywiązują kamień do szyi, zanim go rzucą do wody?... Nie, moi drodzy... ciągnął z ogniem Coquelicot, niesłusznie miałem was za odważniejszych!...
— Cóż zrobić?... zapytało kilka głosów.
— Ocalić ją!... chyba już czas na to wielki!...
— Niepodobna...
— Zkądże wiecie, skoroście nie probowali?... Ty, Pain-Sec... ty, co się za nią rąbałeś przed chwilą... ty, co jesteś przyczyną nieszczęścia, jakie się stało... ty stoisz jednak, jak bałwan, na swoich długich nogach?... Czy masz odwagę wtedy tylko, gdy trzymasz szpadę w ręku?... Ja na twojem miejscu byłbym już oddawna obok tej biednej dziewczyny!...
— Trudno... chodzi mi przecie o życie...
— Dostaniesz dwa luidory, jeżeli ją ztamtąd wyciągniesz.
— A gdzież te dwa luidory?...
— Oto one...
— Dawaj... sprobuję.
Nędznik, który decydował się narażać za trochę złota, ale który przez ludzkość nie chciał tego uczynić, chwycił dwa luidory, schował je do kieszeni spodni, potem rzucił kapelusz i szpadę na ziemię i rozebrał się pośpiesznie.
— Umiesz pływać?... zapytał go Coquelicot.
— Przypuszczam... odpowiedział, ale wiem, że nigdy żaden choćby najlepszy pływak nie potrafił się wydostać z pod bałwanów pompy Nôtre-Dame. Ryby także umieją pływać, a na cóż im się to zdało, gdy ich smażą na patelni?... Jeżeli się przewrócę, karyera moja skończona!... Na taki głupi wypadek, żegnam całą kompanią i proszę o De profundis!...
— Spiesz się, śpiesz!... wołał Coquelicot, nieszczęśliwa puści zaraz pal, którego zaledwie się jeszcze trzyma.
Pain-Sec przebiegł kilka kroków, jakie go oddzielały od pierwszych pali grobli i wszedł na belkę, po której przechodziła Janina.
— Towarzysze, trzeba, żeby mu było widno... zawołał Coquelicot, dorzućcie drzewa do ognia... Palcie wszystko, co wam podpadnie pod rękę.
Bandyci podniecili ognisko suchem zielskiem i klepkami starych beczek, a jednocześnie skręcili słomę, która im służyła za posłanie i zapalili jak pochodnie.
Jasna światłość obrzuciła teraz nie tylko groblę, ale i pół rzeki i mgłę w znacznej części rozproszyła.
Pain-Sec wywiązywał się dotąd z trudnego zadania, z nadzwyczajną zręcznością.
Zwinny i lekki, od lat dziecinnych zyskiwał sławę we wszystkich zabawach ludowych, zabierał zawsze nagrody ze wszystkich słupów masztowych.
Zaledwie jednak uszedł ze dwadzieścia kroków po ślizgiej belce, kiedy po raz pierwszy w życiu uczuł się w prawdziwem niebezpieczeństwie.
Z całego serca byłby zwrócił dwa luidory i dodał jeszcze coś z własnej kieszeni, byle się znaleźć na twardym, pewnym gruncie, ale cofać się było takiem samem niebezpieczeństwem.
Zresztą popychała go miłość własna.
Obawiał się szyderstwa kamratów, jeżeliby nie wytrwał do końca.
— No... mówił sam do siebie, może mi się uda cudem jakim, a zresztą mniejsza o to, raz się przecie tylko umiera!... Bieda w tem jedynie, że nienawidzę wody i nie chciałbym się jej opić... Dalej! dyabelskie rogi!... nie tęga sprawa!... w paskudną wlazłem pułapkę...
Prowadząc ze sobą ten monolog, Pain-Sec uważał pilnie na to, ażeby nie stracić równowagi; wyciągnął ręce, czyniąc z nich rodzaj balansu, a nogi prawej nie podnosił, dopóki nie czuł, że lewą trzyma się silnie,
Bardzo wolno, ale jednak posuwał się naprzód i wcale się nie chwiał, co było zadziwiającem.
Coquelicot i łotrzykowie inni śledzili z pod mostu każde jego poruszenie z niezmierną ciekawością, z pewnością najwrażliwsze przedstawienie dramatyczne nie miało nigdy uważniejszych widzów.
Ale bo też był to wyjątkowy, okrutny dramat.
Bandyci zadawali sobie podwójne pytanie:
— Czy dojdzie?...
— I czy na czas dojdzie?...
Janinę rzeczywiście siły już opuszczały zupełnie.
Co minuta, co sekunda, coraz się bardziej zagłębiała, osuwała się coraz bardziej na palu, który obejmowała, coraz większe fale piany przechodziły po nad jej głową, która się w tył pochylała.
Jeszcze moment, a pogrąży się w czyhającej na nią przepaści.
Pain-Sec dotarł do końca belki.
Nadeszła chwila krytyczna, którą rozumiał doskonale.
Zebrał całą odwagę, naprężył wszystkie muskuły, rozwinął całą nadzwyczajną swoję zręczność, przeskoczył próżnię i znalazł się na grobli tuż prawie obok nieszczęśliwej, której jęki słyszał wyraźnie w pośród ogłuszającego go hałasu.
— Ne, rogi dyabelskie!... rzekł do siebie, zdaje mi się, że zrobiłem skok mistrzowski i że blizkim jestem zwycięztwa.
Ta wiara w siebie, albo raczej ta pewność zuchowata, przywróciła energię bandycie... Wobec tego, co już wykonał, reszta małą mu się rzeczą zdawała... Mylił się atoli grubo, ta rzecz mała, więcej znaczyła, niż wszystko... wkrótce się o tem przekonał... Pomiędzy miejscem, na którem stanął, a palem, do którego uczepioną była waryatka, znajdowała się próżnia, niewielka wprawdzie, ale jakże ją wypełnić... jak pochwycić młodą dziewczynę, jak ją unieść i postawić na grobli, żeby się samemu nie pogrążyć w otchłań!... Oto kwestya, którą potrzeba było rozwiązać, oto zadanie, którego wykonanie przedstawiało trudność nadzwyczajną...
Pain-Sec ukląkł na skrzyżowanych belkach, jakie stanowiły groblę i zaczął szukać najpierw jakiego oparcia dla rąk... Gdy nic nie znalazł, odwiązał pas, skręcił go na sznurek, zakręcił dokoła pala dwa razy, pochwycił lewą ręką koniec zaimprowizowanej liny, położył się i wyciągnął prawą rękę, aby złapać skostniałe ręce Janiny... Dotknął się ich, ale ująć nie zdołał, jeszcze był za daleko zatem... i
Przybrał dawną pozycyę: odwiązał sznur, owinął go raz tylko około pala i znowu pochylił się ku Janinie...
Tą razą udało mu się... Pochwycił rękę ofiary w chwili właśnie, kiedy nieszczęśliwa, wyczerpana z sił zupełnie, puściła swój punkt oparcia... Ujął ją kościstemi palcami, niby w kleszcze, oparł się silniej o bale i zebrawszy wszystkie siły, pociągnął ku sobie ciało, nieruchome już prawie, jakie mu wydzierały bałwany... Zamiast okrzyku tryumfu, wydał okrzyk przerażenia... Czy, że ciężar był za duży, czy, że szarpnął za raptownie, dość, że zerwał linkę... Spieniona otchłań rozwarła się, żeby pochłonąć dwa ciała, zamiast jednego...
Bandyci z pod mostu Nôtre-Dame przyjęli tę niespodziewaną katastrofę rozpaczliwym okrzykiem...
— Do pioruna!... zawołał Coquelicot kiedy się uciszyli... Wielka szkoda!... Tak mu dotąd szło doskonale... Oto wypadek, który prawdziwie nazwać można rozbiciem się u portu!... Miał racyę biedny chłopak... De profundis!... rachunek jego skończony...
— Woda przy pompie jest zawsze. niedobrem miejscem!... zauważył Fabuleux... Nawet się ciała nie ukazują... Pain-Sec poszedł się z Pille-Mort połączyć!... Przysiągłbym, że rozpoczną na nowo ze sobą kłótnię na tamtym świecie!...
— Co do mnie... wtrącił nieśmiało Vide-Gousset... to najbardziej mi żal tych dwóch pięknych luidorów, jakie miał w kieszeni i jakie tak marnie zginęły... O Pain-Seca mało mi chodzi, bo w gruncie był to nieznośny głupiec...
— Tak, tak, Vide-Gousset ma racyę... Wykrzyknęli wszyscy pozostali towarzysze... Dobrze zrobił, że utonął... Czy prędzej, czy później, byłby z pewnością powieszony... a nie wart był bynajmniej postronka... Szkoda tylko tych luidorów...
Powyższe słowa były jedynem uczczeniem zgonu pełnego nadziei młodzieńca... Zaraz potem przestano się nim zajmować... Nie mamy potrzeby dodawać, że o biednej istocie, która, także zginęła, ani żartem nikt nie wspomniał wcale...
— Towarzysze!... odezwał się: Coquelicot, po chwilowem milczeniu, teraz, kiedy jesteśmy sami i kiedy pozbyliśmy się intruza Pain-Seca, pomówmy trochę o interesach... Mam wam zaproponować coś świetnego.
Przemówienie podobne bardzo się podobało opryszkom, a Coquelicot ciągnął dalej:
— Żałowaliście, tak gorzko, przed chwilą, dwóch straconych luidorowi... Cóż to za kapitały, u miliona szatanów?... Zaproponuje wam, daleko lepszy interes.
Radość zabłysła na twarzach łotrów, oczy ich gorączkowo zabłyszczały.
— Obiecujesz nam więcej takich sztuk złota!... zawołał Jambe d’Argent. Czy nie zostałeś czasami milionerem?...
— Jestem w usługach pewnego pana, tak bogatego, że nie zdołalibyśmy wszyscy, jak tu jesteśmy, przeliczyć jego majątku, dzień i noc, przez jakie choćby lat dziesięć z rzędu.
— Śliczne miejsce!... Czy to w imieniu tego bogatego pana przyszedłeś do swoich ex-towarzyszy:
— Zgadłeś, Jambe d’ Argent, kochany.
— I powiadasz, że ten pan jest równie wspaniałomyślny, jak bogaty?...
— Wspaniałomyślny jest, jak król.
— I potrzebuje nas?...
— Ma się rozumieć, dla tego tu przecie przyszedłem.
— Oto piękne słowa!... zawołał Vide-Grousset. Kosztować go będzie drogo, ale mu dobrze usłużymy... O co chodzi mianowicie?...
— O rzecz bardzo prostą... Potrzeba jest wyszukać w Paryżu pewnego szlachcica, który się ukrywa...
— Jak się nazywa ten szlachcic?...
— Markiz René de Rieux.
— To się zrobi... No, a gdy go znajdziemy?...
— Zabijecie... jeżeli to będzie możliwem i przedstawicie jego trupa... w przeciwnym razie wydacie mi jego kryjówkę...
— Wiele dostanie ten, co pana de Rieux zabije?... zapytał Fabuleux.
— Pięćdziesiąt luidorów.
— A wiele ten, co wykryje gniazdo i ptaszka z niego wypłoszy?...
— Dwadzieścia pięć.
— A wiele dostaną ci, co będą szukać i nie znajdą?...
— Po dziesięć luidorów.
— Jaka będzie zaliczka, jeżeli się zgodzimy?...
— Po trzy sztuki złota.
— Kiedy?...
— Natychmiast.
— No to dawaj pieniądze i licz na nasze usługi...
— Widzicie, że mam do was zaufanie, rzekł Coquelicot, wyciągając z kieszeni garść złota i dzieląc je pomiędzy bandytów. Nie nadużyjcie mnie, nie oszukujcie mnie, bo pamiętajcie o tem, że mogę wam zapewnić majątek, jeżeli okażecie się godnymi...
Bandyci zaprzysięgli, że zaraz nazajutrz rozpoczną od rana poszukiwania we wszystkich dzielnicach Paryża.
Coquelicot oświadczył, że co wieczór przybędzie dowiedzieć się o rezultacie albo sam osobiście, albo przez pewnego człowieka, poczem wszedł na schody, nucąc jakąś piosenkę popularną i podążył wybrzeżem w stronę ulicy l’Arbre-Sec.
Skoro tylko się oddalił, łotrzy podnieśli trupa Pille-Morta, zesztywniałego już zupełnie i podzieliwszy się jego ubraniem, rzucili go do Sekwany.
Następnie dokończyli najspokojniej kolacji, przerwanej tylu wypadkami, pokładli się jeden obok drugiego na słomie, żeby im było cieplej, i wkrótce zasnęli snem głębokim.
Pozostawmy ich śpiących i pójdźmy za Coquelicotem na ulicę l’Arbre-Sec.
W samym środku tej ulicy, jak nasi czytelnicy zapewne przypominają sobie, znajdowała się szynkownia Gorju, rybaka, kupca winnego i restauratora.
Coquelicot zatrzymał się przed sztachetkami, otworzył furtkę, wszedł do małego ogródka i skierował się ku domkowi.
Po przez szyby nie widać było żadnego, najmniejszego choćby światełka, widocznie więc, dzisiejszej nocy nie było tu nikogo ze zwykłych gości.
Coquelicot stukał napróżno trzy razy, a za czwartym dopiero razem otworzyło się okienko, i zaspany głos jedynej w całym zakładzie służącej, zapytał:
— Kto tam i czego potrzebuje?...
— Jestem przyjacielem Gorju i pragnę z nim pomówić, odpowiedział Cocquelicot.
— Pan Gorju wyszedł.
— O tej godzinie?... To niepodobna...
— Kiedy powiadam, że wyszedł, to wyszedł, jeżeli zaś koniecznie chcesz się pan z nim zobaczyć, to zastaniesz go przy moście Pont-Neuf, w czółnie na samym środku rzeki. Łowi tam ryby na jutro, bo już ani jednej nie mieliśmy w zapasie.
Coquelicot przekonany tą odpowiedzią, nie nalegał dłużej i oddalił się, rzekłszy do służącej:
— Nie zapomnij panna powiedzieć ojcu Gorju, że przychodził Coquelicot od pana Dawida i że przyjdzie jeszcze jutro...
Następnie ruszył drogą, która miała go poprowadzić do zajazdu pod „Rogami dyabła,“ gdzie Perina przepędziła wczoraj noc tak burzliwą.
Dolna sala tego zajazdu, w chwili, gdy siepacz wchodził na nią, przedstawiała pozór najdziwniejszy.
Wspomnieliśmy w poprzednim rozdziale, jaką była publiczność, nawiedzająca to miejsce.
Wszystkie podejrzane rzemiosła, wszystkie tajemnicze przemysły Paryża, miały tu przedstawicieli swoich.
Harfy i gitary śpiewaków wędrownych, stały oparte o ściany, małpy i psy uczone spały ponakrywane ubraniami swoich panów, kastaniety i tamburina tancerzy podwórzowych walały się po stołach, zastawionych butelkami po winie i wódce.
Musimy dodać, że sala owa była salą jakby cudowną.
Ślepi doskonale tu widzieli, kulawi doskonale chodzili, paralitycy potrafili akrobatyczne sztuki wykonywać.
Wstrętne, nieuleczalne rany, znikały tu bez śladu.
Cały świat żebraków, wyzyskiwaczów i filutów, gromadził się na noc tutaj i wyprawiał orgije za owoce pracy całodziennej.
Pito, śpiewano, palono, grano w karty, hałasowano.
Kilku weselszych towarzyszy, biło się na pięści dla rozrywki.
Wejście Coquelicota przyjęte wesołym okrzykiem, zamieniło się w zapał prawdziwy, gdy opryszek oznajmił, iż na cześć swojego tutaj przybycia, stawia swoim kosztem baryłkę wina Suresnes.
Baryłka została rzeczywiście przyniesioną i wypróżnioną w kilka minut, Cocquelicot więc wydał zaraz rozkaz przyniesienia drugiej.
To zapał wzmogło do najwyższych granic.
Goście z pod Dyablich rogów, chcieli obnosić na rękach swojego amfitryona i z trudnością wywinął się on od tej pochlebnej owacyi.
Łatwo się domyśleć, że zbir barona de Kerjean manifestował tę niezwykłą wspaniałomyślność, nie dla tego bynajmniej, ażeby zdobyć sobie popularność.
Kiedy wino Suresnes zostało do ostatniej kropli wysączone, poprosił o chwilę milczenia i uwagi, i powtórzył słuchaczom swoim to, co przed chwilą wygłosił bandytom pod mostem,
Żądał od nich, jako z natury swoich zajęć włóczących się codziennie od rana do nocy po wszystkich dzielnicach Paryża, żądał od nich przetrząśnięcia całego miasta i wykrycia tajemniczego schronienia Renégo de Rieux.
I tu, jak pod mostem Nôtre-Dame, obiecał najmitom sowite wynagrodzenie za wierne usługi.
Każdy z zaimprowizowanych szpiegów, otrzymał sztukę złota i zapewnienie znacznej w następstwie nagrody, dzięki czemu każdy przyrzekł solennie, rozwinąć jak najenergiczniejszą działalność.
Coquelicot uradowany ze zbirów i ze siebie, a za bardzo zmordowany na to, ażeby tej jeszcze nocy powracać do hotelu przy ulicy l’Enfer, kazał przygotować sobie pokój i rzucił się w ubraniu na łóżko.
Usnął zaraz, a we śnie zdawało mu się, że niesie głowę markiza de Rieux baronowi de Kerjean i że ten ostatni wylicza mu za to wspaniałomyślnie zamiast tysiąca, dwa tysiące luidorów.
Służąca Gorju nie skłamała przed Coquelicotem.
Szynkarz rzeczywiście wybrał się około jedenastej wieczór, z sieciami.
Obok przemysłów rybaka i kupca winnego, uprawiał on trzeci jeszcze; przemysł, o który nikt go nie posądzał, a który daleko mu jednakże więcej, niż dwa pierwsze przynosił.
Był oto pan Gorju złodziejem rzecznym. Co to zaś znaczy, wytłomaczymy zaraz czytelnikom naszym.
Gorju w noce bezksiężycowe, mgliste, albo burzliwe, czyhał zawsze na jakikolwiek wielki statek ładowny drzewem, winem lub węglami.
Skoro go zoczył, puszczał się za nim, korzystając z ciemności, wskakiwał nań i zrzucał do swego czółna wszystko, co mu pod rękę podpadło.
Gdy mu się udało stoczyć do wody baryłkę burgunda, popychał ją do swej przystani, zkąd na małym wózku przewoził na ulicę l’Arbre-Sec.
Jeżeli przypadkiem dostrzeżony został na gorącym uczynku przez właściciela statku, skakał do czółna i jednem pociągnięciem wiosła, wypływał na środek rzeki, unikając dzięki ciemnościom, wszelkiej za sobą pogoni.
Nocy dzisiejszej Gorju, musimy przyznać, uczciwe miał zupełnie zamiary, lubo na wszelki przypadek, zaopatrzył się w długą żerdź zakończoną hakiem, a przeznaczoną na chwytanie wszystkiego, co się trafiło.
Dziś ta żerdź spokojnie w głębi łodzi leżała.
Wypłynąwszy na środek i zarzuciwszy hak, zastępujący kotwicę, ażeby się czółno nie bujało, stanął na przodzie i sieć na wodę zarzucał.
Ile ją razy wyciągnął, pełną była srebrzystych kiełbi, z których słynął jego zakład.
Wiadomo naszym czytelnikom, że ryby są bardzo ciekawe, że wszystko co błyszczy, pociąga je niezmiernie.
Nocni rybacy, znając ma się rozumieć doskonale tę ich słabość, zabierają zawsze ze sobą pochodnię, albo przynajmniej latarkę.
Smolna drzazga, zatknięta u czółna, zataczała migotliwe koło na wodzie i błyszczała pośród mgły, niby gwiazda przyćmiona...
Szynkarz z ulicy l’Arbre-Sec podejrzywał, że coś niezwykłego dzieje się w stronie mostu Nôtre-Dame... Pomimo gęstej mgły, jaka pokrywała Sekwanę, widział na niej łunę, jakby od pożaru...
chwilami dochodziły go też jakieś krzyki, jakby odgłosy bitwy...
— Zarzynają się zapewne nocne włóczęgi... pomyślał sobie Gorju... Ale nie miał najmniejszej ochoty asystować z blizka tej scenie, jaką odgadywał... Czytelnicy nasi wiedzą lepiej, niż on, co to była za scena...
Nagle, w chwili, kiedy Gorju po raz dwudziesty miał sieć zarzucić, cofnął się gwałtownie, nachylił po żerdź do czółna, ujął ją w ręce i czekał...
Pomiędzy dwoma prądami po za kołem światła, jakie drzazga smolna rzucała, spostrzegł przedmiot jakiś, coś nakształt ciała ludzkiego... Przedmiot ten, który prąd wody obracał na różne strony, ukazał się w świetle i zniknął...
Gorju rzucił żerdź w miejsce, gdzie ukazało się ciało... natrafił na jakiś opór, bo haczyk zaczepił właśnie o ubranie... Pociągnął silnie żerdź ku sobie i ukazała się po nad wodą twarz blada... ukazała się i zanurzyła się znowu...
Hak odczepił się... prąd zabrał swoję ofiarę i pociągnął w dal z szybkością błyskawicy...
— No, jeżeli ten ktoś tak będzie ciągle leciał... to jutro będzie bardzo ztąd daleko... Czy go gonić... czy nie?... Na co się awanturować... Nie pochwycę go i tak, a stracę sporo czasu...
Chciał już kłaść żerdź z powrotem i zabrać się do siatki, gdy drugie ciało się ukazało i znikło w tem samem miejscu, co pierwsze... Ciało to, unoszone przez sute fałdy kobiecego ubrania, trzymało się na powierzchni... Głowa spoczywała na falach, niby na poduszce... rysy nie wydawały się zmienione... ręce złożone były na piersiach...
— Co to jest?... zawołał Gorju, osłupiały, co to jest?... Czy mi się zdaje, czy naprawdę dzisiejszej nocy trupy płyną rzeką, jak kra przy roztopie... Zkąd się u dyabła biorą ci ludzie?...
Mówiąc to, sięgnął żerdzią do zwłok kobiety, które w tej chwili znajdowały się bardzo blizko, nie zaczepiając hakiem, ażeby nie podrzeć sukni, przyciągnął je do czółna, ujął za złożone ręce i wciągnął wolno na stos mokrych sieci...
— A to śliczna była dziewczyna!... mruczał, wpatrując się w posiniałą, ale piękną zawsze twarz Janiny... A jakie porządne ma na sobie gałgany!... dodał, oglądając sukienkę i kaftanik, w jakie ubrała księżniczkę matka Urszula. Jak się to wysuszy i odprasuje, będzie warte co najmniej dukata... No, dobre i to przecie...
Przez kilka minut Gorju pozostawił w spokoju topielca, wydobytego z rzeki, a zajął się siecią... ale rezultat ostatnich zaciągów był tak mizernym, że odechciało mu się dalszej, bezużytecznej roboty i postanowił wrócić do domu... Zresztą było już późno... w czółnie było już ryb i tak pełno...
Przed dopłynięciem do brzegu, trzeba było obedrzeć trupa i rzucić go z powrotem do wody.
Gorju zaczął odpinać haftki kaftanika waryatki, gdy ta poruszyła się słabo wprawdzie ale wyraźnie.
— Patrzcie! patrzcie!... to ona żyje! Doprawdy, jeżeli przyjdzie do siebie, to dopiero będzie mi wdzięczną! Ale co u dyabła zrobię z tą dziewczyną?... Od chwili, kiedy wiem, że żyje, nie mam odwagi rzucać jej rybom na pożarcie... Byłby tu niedobry postępek i byłaby wielka niezręczność... Takie piękne ubranie oznacza pewien dostatek...
Musi mieć pewną rodzinę, która uszczęśliwioną będzie z jej odnalezienia. A nuż jeszcze traf się dobra jaka nagroda. Zważywszy to wszystko, zabiorę ją do domu i zajmę się jej kuracyą...
Zrobiwszy to postanowienie, szynkarz zaczął z całej siły wyciągać hak, służący za kotwicę, którego ostry szpic silnie utkwił w dnie rzeki.
Kiedy dokończał roboty, o mało, że się nie przewrócił w czółno z wielkiego ździwienia.
A było się czemu dziwić zaprawdę.
O dwa kroki od siebie, tuż prawie pod ręką, spostrzegł trzeciego trupa, pędzonego przez wodę z nadzwyczajną szybkością.
Był to już trup prawdziwy, płynął na wznak bez ubrania, ukazywał twarz zmienioną ze złowrogim wyrazem, jaki często pozostawia po sobie śmierć gwałtowna.
Szeroka głęboka rana przeszywała piersi, z rany tej krew już uchodziła.
Był to Pille-Mort, zabity przez Pain-Sec, i goniący za swoim mordercą, którego może nie dopędzi, aż gdzie na dalekim morzu.
— No!... szeptał osłupiały Gorju, widziałem to, czego nigdy dotąd niewidziałem i czego zapewne nie zobaczę już nigdy. Czy to tak będzie do samego rana?... No Gorju, mój przyjacielu, powracaj ty co tchu do domu, nie bardzo dziś jest bezpiecznie wśród rzeki; tylu topielców może cię w biedą jaką wplątać.
Powiedziawszy to, skierował czółno do brzegu, przywiązał je silnie łańcuchem do pala i zamknął łańcuch na kłódkę.
Na jednu ramię zarzucił sieci, na drugie omdlałą ciągle dziewczynę i z podwójnym tym ciężarem pociągnął w stronę ulicy l’Arbre-Sec.
Janina de Simeuse, o którą śmierć i życie zdawały się z równą walczyć zaciętością, została raz jeszcze ocaloną.
Gorju nie był z pewnością uczciwym, ale nie był w gruncie rzeczy złym człowiekiem.
Dobrze robił jedynie w nadziei osiągnięcia jakiejkolwiek korzyści, ale nie robił nic z tego dla przyjemności, dowodem choćby ten fakt, że postanowił zabrać do siebie istotę, którą udało mu się ocalić, chociaż kłopot i to duży musiał nań spaść z tego powodu koniecznie, nadzieja zaś nagrody wielce była problematyczną.
Czując bardziej ciężar mokrych sieci, aniżeli ciała Janiny, Gorju nareszcie przybył do domu, otworzył drzwi kluczem, jaki zawsze nosił przy sobie, zapalił lampę, obudził służącą, która przybiegła zaraz na wezwanie w złym widocznie humorze i zaimprowizował rodzaj łóżka w małym alkierzu sąsiadującym z główną salą zakładu, w której widzieliśmy byli barona de Kerjean, konferującego z kapitanem Bandrille.
Następnie położył nieszczęśliwą na łóżku, kazał służącej rozebrać ją z mokrego ubrania i obeznany doskonale ze sposobem cucenia topielców, wziął się natychmiast do roboty.
Usiłowania wkrótce została uwieńczone pomyślnym skutkiem.
Janina de Simeuse westchnęła dwa czy trzy razy, otworzyła oczy, i wyszeptała niewyraźnie te kilka słów, jakie miała zwyczaj powtarzać:
— René... Moja matka!...
Georju zatarł ręce z radości.
— Mówi o swojej matce... musi więc mieć rodzinę!... Byłbym się założył o to... Ta prześliczna panienka rzuciła się do wody, z powodu bodaj jakiegoś niepowodzenia w miłości... One nigdy a nigdy nie robią inaczej te młode waryatki... Jej kochanek to jakiś pan René... Źleby było doprawdy, gdyby rodzice pożałowali jakiejś dziesiątki dukatów uczciwemu rybakowi, co ocalił im dziecię z narażeniem własnego życia... Jutro zaraz trzeba będzie zasięgnąć języka...
Ażeby nabrać przekonania, czy mają racyę jego domysły, Gorju zaczął zadawać pytania Janinie, nie dała mu ona jednak żadnej odpowiedzi i jak się zdawało, nie słyszała nic wcale.
— Nie przyszła jeszcze do siebie... rzekł rybak... To bardzo naturalne... nie tak łatwo przychodzi się do przytomności, po takiej długiej kąpieli... Przyrządzę jej dobre lekarstwo i niechaj śpi sobie spokojnie... W tym stanie, w jakim się znajduje, sen wart więcej, niż wszystko...
Lekarstwo, o którem wspomniał Gorju, była to miarka wódki, którą po kropli siłą prawie nalał w zaciśnięte usta młodej dziewczyny... Wódka, zdaniem Gorju, miała cudowne własności... była najskuteczniejszem lekarstwem na wszystkie możliwe cierpienia...
Janina, okryta następnie kołdrą, natychmiast głęboko zasnęła...
— Gdy się wyśpi, będzie jej daleko lepiej... już teraz nawet, nie tak się trzęsie, jak przedtem... Jutro rano będzie zupełnie zdrową...
— Proszę pana!... odezwała się służąca w chwili, kiedy Gorju zabierał się sam do spania, przypomniałam sobie, że mam coś powiedzieć panu...
— No, to mów... tylko prędko moja kochana...
— Przychodził tu ktoś, kiedy w łóżku leżałam i dobijał się bardzo silnie...
— Otworzyłaś?...
— Otworzyłam... ale nie drzwi, tylko okienko...
— Czegóż chciał ten ktoś?...
— Pytał się o pana...
— A nie powiedział, co on za jeden?...
— Kazał powiedzieć, że się nazywa Coquelicot i że ma z panem pomówić w interesie pana Dawida.
— To już wszystko?...
— Nie, nie wszystko, kazał powiedzieć jeszcze, że przyjdzie tutaj jutro.
— Dobrze.
Gorju zamknął drzwi za sobą i położył się, uradowany, że go pan Dawid potrzebuje, wiedział bowiem z doświadczenia, że jest wspaniałomyślny niezmiernie.
Nazajutrz rano zeszedł na dół.
Zastał Janinę już przebudzoną i zaczął ją wypytywać tak samo jak wczoraj, ale tak samo nie dowiedział się niczego.
Nie mógł z początku pomiarkować, że ma do czynienia z waryatką, przypuszczał, że młoda dziewczyna nie chce mu tylko odpowiadać, ażeby więc zmusić ją do objaśnień, zaczął jej wygrażać i wrzeszczyć na całe gardło.
Następstwem grubijańskiego postąpienia, było to, że Janina dostała ataku, jakiemu od pewnego czasu ulegała.
Zmieniła się na twarzy, strumienie łez zaczęły płynąć jej z oczu, a w rysach jej taki się straszny malował przestrach, że Gorju, pomimo twardej swojej natury, poczuł litość i zaczął domyślać się nieszczęścia, w obec jakiego się znajdował.
— Czy ona naprawdę zmysły straciła?... zapytywał się kilkakrotnie; przynajmniej wygląda na to, a słowo daję, wielka szkoda, tem bardziej, dodał po chwili, że jeżeli stała się zupełną waryatką, to niepotrafię żadnych wskazówek z niej wydobyć, i trzeba będzie pożegnać się z pięknemi dukatami, na które rachowałem.
Mówiąc to, Gorju usiłował uspokoić pannę de Simeuse łagodnemi słowy i pieszczotliwym głosem, ale mu się to nie udało.
Przerażenie nieszczęśliwej zdawało się ciągle wzrastać, wyskoczyła z łóżka, owinęła się w kołdrę i wcisnęła się w najciemniejszy kąt alkierza, krzycząc przeraźliwie i wygłaszając niewyraźne jakieś skargi.
Gorju zawiedziony wyszedł z alkierza, gdzie Janina nie przestawała płakać i jęczeć.
Był w bardzo złym humorze i mruczał przez zęby.
— Dyabli mnie skarali tą nocną zdobyczą!...
Potrzeba mi było mięszać się w nie swoje rzeczy!... Odtąd pozwolę każdemu topić się dowolnie! Ładniem się ubrał, biorąc sobie na kark taką waryatkę!...
Przybycie dwóch czy trzech gości, rozweseliło trochę rozsierdzonego gospodarza, zaczął pociągać z pijakami, zaczął czcić z nimi od samego rana Bachusa.
W krótce zapomniał zupełnie o kłopocie z powodu dziewczyny.
Około południa kazał służącej zanieść posiłek dla Janiny, ale gruba Gothen, ukazała się zaraz z powrotem widocznie wylękniona.
— Ona nie chce jeść, proszę pana... to waryatka...jąby związać należało!... Co my z nią... na miłość boską... robić będziemy?... Ja tam już do niej nie pójdę... bo się boję...
— Uspokój się... uspokój... odrzekł Gorju, pozbędziemy się jej galopem...
— No to pozbądźmy się od razu...
— Cierpliwości, moja Gothen... Nie mam sumienia wyrzucać nieszczęśliwej za drzwi... poszłaby na pewno z powrotem rzucić się do Sekwany... Wiesz, że w Paryżu jest dość szpitali, do których przyjmują waryatki i dobrze się z niemi obchodzą... Pójdę do pierwszego lepszego i pozbędziemy się kuli u nóg...
— No, dobrze... Ale kiedy pan się tem zajmie?...
— Dziś przed wieczorem na pewno...
— No to teraz zamknij pan przynajmniej drzwi na klucz i schowaj klucz do kieszeni... Słyszałam od ludzi, że waryatki bywają bardzo złe czasami i mogą krzywdę wyrządzić bez przyczyny...
— Toć żeś cztery razy co najmniej mocniejsza od tej biedaczki, poradziła byś jej!...
— Nie wiadomo... nie wiadomo... waryatki... widzi pan... są bardzo silne...
Gorju wzruszył ramionami, ale posłuchał służącej i zamknął drzwi na klucz.
Szynkarz, tak jak powiedział, najszczersze miał intencye udać się do szpitala tego samego dnia, ale człowiek proponuje a los decyduje.
Chmara gości tak napełniała szynkownię przez dzień cały, że Gorju zmuszony schodzić ciągle do piwnicy, po butelki dla konsumentów, nie mógł się w żaden sposób oddalić. Gothen zaś ze swej strony, musiała kuchnią się zajmować, bo po winie zajadano z niezrównanym apetytem.
Nadszedł wieczór, a wieczorem, jak nam wiadomo, specyalni znowu przybysze zapełniali przybytek ojca Gorju, zapełniali go ludzie z tego gatunku, co bandyci z pod mostu i lokatorzy z hotelu pod Dyablemi rogami, ludzie robiący więcej hałasu, aniżeli dający zarobić, w dodatku często jeszcze nie płacący.
Gorju nie lubił tej hałastry, obawiał się jej bardzo, tolerował ją jednakże na wyraźny rozkaz pana Dawida, czyli barona de Kerjeana.
Szynkownia, słynna z wyśmienitych kiełbi na Pont-Neuf, była to pułapka na myszy, (zapożyczamy wyrażenia z policyjnego słownika), w którą Luc pod przybranem nazwiskiem pana Dawida, łowił zwolenników do strasznego zgromadzenia Towarzyszów Pochodni.
Skoro noc tylko zapadała, wielka sala zaludniała się zaraz złowrogiemi twarzami i zaczynały się rozmowy w dziwnym jakimś żargonie.
Dzisiejszego wieczoru zebranie daleko liczniejsze było niż zwykle.
Ze stu osobników w dziwacznych, dobrze zużytych ubraniach, zajmowało wszystkie stoły zakładu, oprócz jednego.
Wyziewy wina i prostych potraw, mieszały się z dymem fajek i czyniły atmosferę prawie niepodobną do zniesienia.
— Dobrane towarzystwo, daję słowo!... powtarzał szynkarz z ironią. Gdyby trafił się Coquelicot, miałby się z kim zabawiać. Wszyscy łotrzy w jego rodzaju!... tacy sami, jak i on, nędznicy.
Naraz drzwi się otworzyły.
— Idzie zapewne... powiedział Gorju, ale się omylił.
Ku wielkiemu jego i wszystkich gości ździwieniu, ukazała się jakaś kobieta,
Nędznie ubrana, opierała się na kija i jakby ledwie trzymała się na nogach.
Nie można byłe widzieć jej twarzy, bo była zasłonięta gęstym woalem.
— Tej wcale nie znam... mruknął Gorju. Pierwszy raz tutaj przybywa... Jeżeli pozostanie w pośród tej całej zgrai, musi być także licha warta...
Nowo przybyła nie zawahała się bynajmniej... Stanęła w progu i zaczęła patrzeć po sali, upatrując zapewne wolnego miejsca...
Spostrzegła pusty stołek niedaleko... powlekła się wolno ku niemu i usiadła...
Gorju zbliżył się do tej kobiety...
— Czem mogę służyć?... zapytał.
— Jeść mi się chce... mruknęła nieznajoma... proszę mi podać cokolwiek...
— Czy ma być także i wino?...
Nieznajoma skinęła głową potakująco...
Ubranie jej nie wzbudzało zaufania w szynkarzu...
— Przepraszam... rzekł... ale muszę uprzedzić, że u mnie nie dają nic na kredyt... Czy pani będziesz miała czem zapłacić?...
— Naturalnie...
— U mnie jest zwyczaj płacenia z góry...
Zawoalowana kobieta sięgnęła do kieszeni i rzuciła na stół trzy liwry...
— Wydam resztę po kolacyi... oświadczył Gorju, chowając pieniądze de kieszeni... Zaraz każę podać...
— Dobrze... dobrze... śpiesz się pan; bardzo proszę... bo jestem okrutnie głodna...
W parę minut, postawiono przed przybyłą glinianą miskę z jedzeniem... wyglądającem zachęcająco... kawałek chleba razowego i miarkę wina...
— Podziękujesz mi kobiecino... rzekł szynkarz... bo chyba że nie codzień jadasz podobną kolacyę...
Nieznajoma nic nie odpowiedziała, ale zabrała się do posiłku z wielką chciwością... nie odsłoniwszy woalu, co jej twarz zakrywał...
Gorju odszedł i przestał się zajmować klijentką...
Czyż mamy potrzebę uprzedzać, że tą kobietą była Perina...
Od wczorajszego rana, od chwili widzenia się z księżną de Simeuse w domu matki Urszuli, wiedźma latała nieustannie po Paryżu, poszukując zapamiętale Janiny... Rozpytywała przechodniów, zaczepiała posłańców, wystających po rogach ulic, opisywała im twarz i ubranie młodej dziewczyny, ale nic się dowiedzieć nie potrafiła... Tak jej upłynął cały dzień jeden, a już nazajutrz, zaledwie wypocząwszy parę godzin nocnych, zabrała się znowu poszukiwań, i znowu, jak już wiemy, bez rezultatu...
Wieczorem opanowało ją ogromne zniechęcenie... Cały dzień włóczyła się bez pożywienia i odpoczynku... i tak strasznie osłabła, że nie mogła utrzymać się na nogach... Omało nie upadła ze znużenia... Wlokła się wolno ulicą l’Arbre-Sec i dostrzegła szynkownię Gorju...
— Wolę tu przystanąć... pomyślała sobie... niż paść na drodze... trochę jakiejkolwiek strawy przywróci mi siły i energię...
Weszła, a jakie zjawienie się jej, zrobiło na złodziejach wrażenie, patrzyliśmy na to...
Wiedźma byłaby z radości oddała połowę życia za odnalezienie księżniczki, bo mając ją, mogłaby się pomścić, mogłaby odzyskać majątek... Przypadek sprowadził ją do podejrzanego miejsca, gdzie po za cienkiem przepierzeniem, znajdowała się nieszczęśliwa, za którą goniła napróżno... Ani się spodziewała tego...
Dziwniejsze może jest to jeszcze, że przybyć tu miał zaraz Coquelicot... łotr najzupełniej baronowi de Kerjean zaprzedany...
Jeżeli zobaczy on Janinę de Simeuse, zaraz spostrzeże, że kobieta, jak dwie krople wody podobna do baronowej, znajduje się u Garju... Luc dorozumie się odrazu, co to znaczy i waryatka będzie tym razem ostatecznie straconą...
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Drzwi szynkowni otworzyły się po raz drugi, i Coquelicot w malowniczych łachmanach, jakie wczoraj przywdział na siebie, w futrzanej czapce i przy długiej szpadzie, wkroczył majestatycznie...
— Dobry wieczór, towarzysze!... dobry wieczór... zawołał z protekcyonalną poufałością... cieszę się niewymownie, że zastaję tak dobraną i liczną kompanię!.. Gorju, poczciwcze, zejdźno do piwnicy, przeszukaj wszystkie kąty i przynoś, co znajdziesź najlepszego i najstarszego... Tylko dawaj prędko, a dużo... Pić nam się chce, ja płacę...
Szynkarz zniknął natychmiast...
Posłyszawszy głos Coquelicota, wiedźma zadrżała i zaczęła obserwować twarz siepacza z wielką uwagą...
— Znam gdzieś tego człowieka!... mówiła do siebie... Przychodził on do Czerwonego-Domu... należy do Kerjeana!...
— Tak.. tak.. powtarzała Perina z coraz większą pewnością, najpewniejszą jestem, że ten człowiek, to najemnik barona!...
Wlepiła oczy w twarz Coquelicota i śledziła jego ruchy, chwytała każde jego słowo.
Gorju ukazał się z dwoma koszami butelek i rozdał je pomiędzy gości.
Wino było dobre. Coquelicot doznał ogólnego tryumfalnego przyjęcia.
Perina jedna tylko nie chciała przyjąć poczęstunku.
— Co to za kobieta?... zapytał po cichu Coquelicot szynkarza, wskazując na wiedźmę.
— Nie znam jej... odpowiedział Gorju, jest tu dziś wieczór po raz pierwszy...
— Czy nie możesz jej wyrzucić za drzwi?
— Niepodobna... je kolacyę... zapłaciła za nią naprzód.
— No to przenieś ją do alkierza.
— I tego nie mogę zrobić... odpowiedział Gorju.
— Dla czego?...
— Bo mam kogoś w tym gabinecie...
— Kogo takiego?...
— Waryatkę....
— Żartujesz sobie ze mnie, czy co?... zapytał Cocquelicot zirytowany.
— Nie śmiałbym!... Mówię najszczerszą prawdę, mam rzeczywiście waryatkę w gabinecie...
— Zkądże się tam wzięła?...
— Ot!... wstyd mnie poprostu gadać!... Chciałem zrobić dobry uczynek i palnąłem głupstwo.
— Ty skończony łotrze!... wykrzyknął śmiejąc się Coquelicot, tobie się dobrych uczynków zachciewa?... Chyba się świat już przewraca do góry nogami!... Pochwalam jednakże upamiętanie!... Uprawiaj, mój stary cnotę, jeżeli cię to bawi i pozostaw waryatkę w alkierzu... Poczekam, aż ta czarownica, co tak sobie starannie gębę zasłania, dokończy żarcia i wyniesie się do wszystkich dyabłów.
Coquelicot i Gorju mówili cicho, ale wiedźma tak uszów nadstawiała, iż pochwyciła kilka wyrazów, a z nich reszty się domyśliła.
Potrzeba jej było całej siły woli, całego panowania nad sobą, ażeby ukryć wzruszenie, jakiego doznała, gdy usłyszała o waryatce...
Przeczuwała, że mówią o Janinie de Simeuse, nie wątpiła o tem ani chwili, była prawie pewną tego.
Więc za jaką bądź cenę chciała pozostać w szynkowni, a tu Coquelicot, jak się dowiedziała, czekał na to, aby wyszła... i nieomieszka napewno wyrzucić jej, gdyby długo się ociągała.
Co tu robić?...
Decydując się z tą szybkością, która jej tyle już razy w obmierzłem jej życiu wyszła na dobre, zdecydowała się na krok śmiały a nadzwyczaj stanowczy.
Wstała z krzesła, zbliżyła się do Coquelicota, położyła rękę na jego ramieniu i rzekła głosem przyciszonym:
— Mam ja dobry słuch, mój przyjacielu i mogę ci powtórzyć wszystko, coś powiedział... Nie znasz mnie, to prawda, ale źle robisz, że mi niedowierzasz... Jestem z tych... przy których można mówić bez obawy... Zapytaj barona de Kerjeana, właściciela hotelu Dyabelskiego... Zna mnie dobrze ten szlachcie i gdyby tu był, samby ci powiedział, kto jestem i co znaczę.
— Znasz barona?... wykrzyknął ździwiony Coquelicot.
— Znam go...i ciebie znam także... ciebie, wiernego jego sługę.
Śmiałość Periny przeszła wszelkie jej oczekiwanie, siepacz nie pytał o nic więcej.
— Jeżeli tak, to powracaj na swoje miejsce, moja stara, i siedź sobie dokąd chcesz, nie będziemy zważać na ciebie, skorzystasz coś może nawet na tem.
Perina pełna nadziei, powróciła na stanowisko.
Udawała, że kończy kolacyę, ale nic już nie jadła.
Silne, gwałtowne wzruszenie, odebrało jej apetyt.
Coquelicot nie zwlekając, zawezwał do uspokojenia się towarzyszów i palnął im mówkę, podobną do tej, jaką wygłosił wczoraj w hotelu pod Dyablemi rogami, zakończoną obietnicą nagrody dwudziestu pięciu luidorów temu, kto wykryje mieszkanie markiza Renégo de Rieux.
W chwili, gdy Perina posłyszała to nazwisko, oczy jej ogniem zapałały.
— Ah!... powiedziała sobie w duszy, dobrzem przeczuła, że to poseł Kerjeana... To Luc nakazał poszukiwać markiza Renége de Rieux... ażeby go zamordować; ja go więc poszukam, ażeby go użyć za narzędzie mojej zemsty, bo on ją najlepiej wykona!... Jest szlachcicem i bogaczem, podejrzywa już, że baronowa de Kerjean nie jest Janiną de Simeuse... Kiedy się dowie wszystkiego, kiedy mu dostarczę dowodów przeciwko Kerjeanowi, skorzysta z nich, bo musi nienawidzieć Luca, tak jak go ja nienawidzę!...
Podczas kiedy Perina tak rozmyślała, Coquelicot rozdawał każdemu z gości szynkownianych zaliczkę w złocie; naraz zatrzymał się przed wiedźmą i kładąc przed nią luidora, rzekł:
— Oto część twoja, kobieto!...
— Dziękuję!... mruknęła, uśmiechając się pod zasłoną złowrogim szyderczym uśmiechem, wiedźma... dziękuję panu... przysłużę ja się dobrze baronowi...
Jednocześnie pomyślała:
— Kerjean płaci mi za to, żebym go zdradziła!... dziękuje ci Kerjeanie!...
Coquelicot przemówił:
— Pamiętajże stara, że i ty masz poszukiwać tego ptaszka — czy rozumiesz i obiecujesz?...
— Rozumiem... odrzekła Perina, inni będą go szukać, a ja odnajdę...
— Patrzcie... co za stanowczość... co za zarozumiałość!...
— Powiedz raczej pewność siebie...
— Czy masz jakie powody przypuszczać, że tobie się jednej powiedzie?..,
— Mam i to najlepsze w świecie, a przedewszystkiem to, że ja jedna tutaj zapewne, znam markiza de Rieux osobiście...
— To ty znasz może wszystkich ludzi na świecie?...
— Prawie... Gdyby żył twój przyjaciel kapitan Bandrille, poświadczyłby to bez wahania.
— Dyabeł nie kobieta!... wykrzyknął Coquelicot wesoło. Zaczynam naprawdę wierzyć, że jej się powiedzie i na dowód daję jej drugiego luidora zaliczki...
— Dziękuję... powtórzyła Perina, bądź pewny, że nie marnujesz tych pieniędzy...
Zadanie Coquelicota nie było jeszcze skończone; tej nocy potrzebował zwiedzić jeszcze inne szynki i więcej sobie skaptować szpiegów; opuścił więc zakład przy ulicy l’Arbre-Sec, zapłaciwszy Gorju trzy sztuki złota za wino.
Perina czekała z gorączkową niecierpliwością, aż się Coquelicot oddali, chciała się bowiem przekonać co najprędzej, że waryatka, o której słyszała, była na prawdę Janiną de Simeuse.
Dała znak Grorju, żeby się zbliżył do niej.
— Zjadłaś kolacyę... powiedział szynkarz, i zapewne chcesz, żebym ci resztę wydał?... Bardzo sprawiedliwe żądanie... Dałaś mi trzy liwry... mam ci więc wrócić trzydzieści soldów... Oto one...
E! he!... stara, dodał ze śmiechem, na szczęście swoje przywlokłaś się tutaj dziś wieczór!... Wyjdziesz daleko bogatszą, aniżeliś przyszła... To się codzień nie przytrafia... Pięknych luidorów nie znajduje się na ulicy!... Cóż ty na to?...
— Zupełniem tego samego zdania... odrzekła Perina. Dwa luidory to wielka suma, dla takiej jak ja biedaczki, a jednakże oddałabym je z całego serca temu, co by mnie wybawił z wielkiego kłopotu w jakim się znajduję.
— No... no... podchwycił żywo; Gorju, może jabym ci co poradzić potrafił?...
— Bardzo być może.
— I oddałabyś mi te pieniądze?...
— Najchętniej, daję słowo!...
Małe oczki szynkarza zabłysły chciwością.
— Jestem zatem na usługi... powiadaj, o co ci chodzi?...
— Zaraz, odpowiedziała wiedźma, wpatrując się w twarz swojego interlokutora. Czy mi się zdawało, czy też naprawdę mówiłeś coś o jakiejś waryatce?...
— Nie zdawało ci się... mówiłem i mówię to samo raz jeszcze. Czy ją znasz może?...
— Może!... Wczoraj rano, biedna obłąkana, młoda i ładna dziewczyna, którą mi oddano pod opiekę, wymknęła mi się z mieszkania. Szukam jej od tej chwili bezustannie po całym Paryżu, szukanie to wyczerpało mi tak siły, że o mało nie padłam zemdlona pod drzwiami tego zakładu.
— O!... wykrzyknął Gorju... cieszy mnie bardzo to, co słyszę od ciebie!... Twoja waryatka, i moja waryatka, muszą być jedną i tą samą waryatką!... Tyś zgubiła swoję wczoraj rano, a ja znalazłem moję wczoraj wieczorem... Widzisz, jak się dobrze rzeczy składają... Jakże wygląda ta twoja zguba?... Dwudziestoletnia, nieprawda?...
— Ani mniej, ani więcej...
Bardzo blada z dużemi czarnemi oczami i długiemi czarnemi włosami... dodała Perina.
— Kubek w kubek ta sama, jakbym ją widział...
— Miała wczoraj na sobie spódnicę wełnianą w paski czarne z białem i taki sam kaftanik...
— To samo... Spódnica schnie rozwieszona na łóżku... kaftanik także...
— Kiedy co mówi... ciągnęła wiedźma... a odzywa się bardzo rzadko, wymawia najczęściej wyrazy: René... Moja matko...
Gorju klasnął w ręce...
— No, to niema wątpliwości!... wykrzyknął... to ta sama... Co za szczęście!... co za prawdziwe szczęście!... Oddam ci ją natychmiast... Aj!... poczciwa kobiecino... jeżeli tak ci chodzi o tę dziewczynę, to możesz zapalić na moję intencyę ogromną świecę!... Wiesz, gdzie ja znalazłem tę twoję waryatkę?...
— Zkądżebym mogła wiedzieć?...
— Na samym środku Sekwany, nawpół już utopioną... Wyciągnąłem ją z narażeniem własnego życia, o samej północy... Ja, bo zawsze gotów się jestem poświęcać... To uczucie silniejsze jest odemnie... Widzisz zatem, że zarobiłem dwa luidory, i że z czystem sumieniem przyjąć je mogę...
— Prawda... powiedziała Perina, nie posiadając się z radości... Masz je i oddaj mi biedne, dziecię, o które drżałam, przypuszczając, że go nigdy już nie zobaczę!... Ah!... jakże je uściskam!... No, śpiesz się... śpiesz...
— Mnie tak samo zupełnie pilno... odrzekł Gorju, chowając pieniądze do kieszeni i dobywając z niej klucz od ciemnego alkierza... Chodź,
poczciwa kobiecino.. i zabieraj swoję ukochaną dziewczynę...
— Nakoniec!... szepnęła Perina, poskoczywszy za Gorju... nakoniec Janina jest moją... przyszłość zatem do mnie należy... Kerjeanie, jesteś zgubiony...
Tryumf wiedźmy nie trwał atoli długo... W chwili właśnie, kiedy szynkarz kładł klucz w zamek, otworzyły się nagle drzwi, prowadzące do małego ogródka i ukazali się w nich trzej ludzie... Jeden miał na sobie mundur niebieski z czerwonemi wypustkami i galonami, trójgraniasty na głowie kapelusz, długą laskę ze złotą gałką w ręku i przy boku szpadę... dwaj inni czarno od stóp do głów byli ubrani... Po za nimi w półcieniu rysowały się niewyraźnie uniformy i muszkiety...
— W imię króla... niech nikt się ruszyć nie ośmieli!... zakomenderowała piorunującym głosem osobistość w mundurze.
Na wszystkich naraz twarzach odmalowało się nieopisane przerażenie...
— Policya!... zawołano w tłumie... niech ucieka, kto może!...
Ogorzałe twarze bandytów pobladły... najśmielsi z pomiędzy nich zadrżeli... Kilku potraciło, głowy i pochowało się pod stoły... dwóch czy trzech odważniejszych chciało oknem uciekać do ogródka, ale wymierzone w nich lufy kilkunastu muszkietów, zmusiły do pozostania na miejscu...
— Dom obsaczony!... odezwał się dowódzca... rozkaz, aby strzelać do każdego, ktoby chciał opór stawić, wydany... jeżeli wam zatem chodzi o życie, stójcie jak skamieniali!...
Bandyci czuli dobrze, że przedsięwzięto środki odpowiednie... pochylili więc głowy i stracili energię, niby wilki, złapane w zasadzkę...
W sali nie słychać było najmniejszego nawet szeptu...
Jedna Perina tylko, stojąc przy drzwiach, po za któremi ukrytą była Janina de Simense, powtarzała z rozpaczą w duszy i z wściekłością w sercu...
— Taki zawód!... taki zawód, w ostatniej chwili!... Widocznie dyabeł uwziął się na mnie... Nie uznaję, się jednak jeszcze za zwyciężoną, do śmierci samej walczyć będę przeciwko niemu!...
Osobistość w mundurze spełniała w ośmnastym wieku te obowiązki, jakie dziś pełnią komisarze policyjni, i towarzyszyła z urzędu agentom, gdy szło o przytrzymanie przestępców.
Do urzędników tych należało również wykonywanie wyroków, jeżeli nie dotyczyły one osób wysoko położonych, w takim bowiem wypadku oficer muszkieterów, albo oficer gwardyi czynił honory przyszłemu mieszkańcowi Bastylii.
Dwaj mężczyźni czarno ubrani, byli agentami pana de Sartines.
Jeden z nich, Mikołaj Barbet, to już nasz dawniejszy znajomy...
Dopiero przed kilku dniami zażądał on uwolnienia z policyi, a zaliczenia do czynnej służby śledczej.
Czytelnicy zapomnieli może już o Mikołaju wkrótce jednak przypomną sobie napewno tego ciekawego, człowieka.
Komisarz wyjął z kieszeni pargamin, przebiegł go oczami, ażeby coś sobie odświeżyć w pamięci i następnie donośnym głosem zawołał:
— Cyryl Anastazy Gorju!...
Szynkarz zadrżał od stóp do głów, i zaczął zbliżać się wolno, usiłując pokryć pomieszanie wesołą fizyognomią, co mu się jednak nie zupełnie udawało....
— To ty jesteś właścicielem tego domu i ty ten szynk utrzymujesz?...
— Ta nędzna chałupina do mnie należy... uczciwie dzień i noc pracuję... Ciężkie, bardzo ciężkie moje życie, panie komisarzu... zajmuję się.. połowem ryb i daję jeść i pić tym, co mi za to płacą... Może mnie kto fałszywie oskarżył?... Toć nie brak oszczerców na tym świecie!... Ale dzięki niebu, sumienie mam zupełnie spokojne i gotów jestem dokładnie się wytłomaczyć z każdego zarzutu...
Wygłosiwszy oracyę, Gorju czekał ze drżeniem na odpowiedź komisarza, pomimo bowiem wszystkiego, co powiedział, miał na sumieniu chmarę sprawek i nie wiedział, co nań spadnie za niespodzianka... nie wiedział też, czy zdolny będzie skutecznie cios odwrócić..
— Opinia twoja bardzo jest podejrzaną... odparł komisarz, twój dom, twoja szynkownia są, jak wiem o tem dobrze, przytuliskiem dla największych łotrów Paryża...
— Niestety!... wielmożny panie, przy moim zawodzie, narażony jestem na przyjmowanie wszystkich bez wyjątku, a nie mogę przecie znać wszystkich, co przychodzą posilić się u mnie i napić się mego wina... Byle nie wyprawiano burd i hałasów a płacono dobremi pieniędzmi, o nic mi więcej nie chodzi.
— Mówisz o dobrych pieniądzach... jakbyś nie wiedział, że Paryż zalany jest fałszywą monetą.
— Nie słyszałem wcale o tem, czcigodny panie... Przyznaję, że to być może, ale ja nie wiem o tem...
— Nie wierzę...
— Dla czegóż?... Wielki Boże!...
— Bom przekonany, że przyjmujesz u siebie fałszerzy, i że im dopomagasz do puszczania w obieg monet podrabianych.
Po raz pierwszy od przybycia policyi, Gorju odetchnął swobodniej.
W przestępstwie, o jakie go posądzane, był stanowczo niewinnym.
Pewny tej swojej niewinności, czuł się bezpiecznym zupełnie.
— Co?.. wykrzyknął gwałtownie, to nieprawda, to fałsz najwierutniejszy!..
— Przekonamy się zaraz o tem... odrzekł komisarz.
— Przekona się pan o tem!... powtórzył Gorju. Ależ na miłosierdzie Boskie, jakże się tu przekonać o podobnej rzeczy, wielmożny panie?...
Komisarz nic nie odpowiedział, ale dał znak jednemu z agentów, a ten odwrócił się i wydał rozkaz podoficerowi dowodzącemu uzbrojoną załogą.
Załoga owa składała się z sześćdziesięciu ludzi.
Dwudziestu z nich ustawiło się na zewnątrz domu przy oknach i drzwiach, inni weszli do sali i stanęli przy bandytach z dobytemi szpadami w ręku...
Gorju dostał aż dwóch opiekunów, jednego z prawej, drugiego z lewej strony.
Jednocześnie Mikołaj Barbet wyjął z kieszeni małe kowadło żelazne, grube na kilka cali i położył je na stole razem z małym młotkiem stalowym.
— Co oni u dyabła zamierzają robić?... myślał Gorju, którego te przygotowania na nowo zaczynały niepokoić.
Nie czekał długo.
— Rozpocznijcie rewizyę!... rozkazał komisarz.
Dwaj agenci zaczęli przetrząsać kieszenie bandytów, zaczynając od tych, co się najbliżej drzwi znajdowali.
Komisarz zapisywał w książeczce nazwisko każdego zrewidowanego, sumę, jaką przy nim znaleziono, oraz rodzaj monety.
— To ciekawe doprawdy!... mówił komisarz, gdy agenci dokonywali poszukiwań z największą dokładnością, wszyscy ci ludzie mają po jednej zupełnie nowej sztuce złota!...
Kiedy przyszła kolej na Gorju, zamiast jednego, znaleziono przy nim pięć luidorów.
Mały woreczek wiedźmy zawierał nie wielką sumkę monety srebrnej, jaką otrzymała wczoraj od księżnej de Simeuse w domu matki Urszuli.
— Skończone!... odezwał się po chwili Mikołaj Barbet, wszystkie kieszenie puste.
— Skoro tak, powiedział komisarz, zbliżając się do stołu, na którym leżało żelazne kowadło i młotek, to możemy zaczynać...
Ciekawość i obawa szynkarza zwiększała się coraz bardziej, czuł się mocno wzruszony, nie wiedząc sam dla czego.
Przeczuwał, że mu się przytrafi coś bardzo niedobrego.
Nie mylił się wcale.
Komisarz wziął sztukę złota odebraną pierwszemu bandycie, położył ją na środku małego przenośnego kowadła i podniósłszy młotek, silnie uderzył.
Podejrzany luidor rozprysnął się, jak szkło, na wszystkie strony.
— A ha!... wykrzyknął komisarz z szyderczym uśmiechem, nikt z was nie wie o fałszywych pieniądzach, nieprawdaż panie Gorju?... Nie słyszałeś wszak o niczem podobnem?...
Szynkarz chciał odpowiedzieć, ale nie miał na to czasu.
— Zakneblować usta każdemu, kto się odezwie... zawołał oficer, a temu założyć kajdany... dodał wskazując na właściciela pierwszej sztuki złota...
Rozkaz wykonany został z nadzwyczajną szybkością i próba dalej się odbywała.
Nie mamy potrzeby dodawać, iż skutek był ciągle jednaki.
Złoto rozdzielone przez Coquelicota, pochodziło od de Kerjeana, a wiemy już od dawna o słabej stronie monety przyrządzanej w Dyabelskim hotelu..
Po skończeniu próby, każdemu z bandytów założono łańcuszki i zamknięto je na kłódki.
Pozostały jedynie do sprawdzenia luidory Periny i szynkarza... Dwie sztuki wiedźmy okazały się dobremi i wytrzymały próbę...
— Panie komisarzu... przemówiła błagalnym głosem ex-właścicielka Czerwonego Domu... odzyskawszy trochę nadziei... skoro na mnie nie ciąży żadne podejrzenie... czy zostanę uwolnioną?...
— Cierpliwości, moja kobieto... zobaczymy to za chwilę...
— Panie komisarzu... dodała wiedźma, składając ręce... byłoby niesprawiedliwie mnie zatrzymywać... Nie może mnie pan o nic posądzać, proszę mnie uwolnić odrazu!...
— Milczeć!... zawołał Mikołaj Barbet, stojący za Periną... milczeć, albo i tobie usta zaknebluję!...
Perina umilkła i ze złości gryzła wargi aż do krwi..
Komisarz położył na kowadle jeden z luidorów Gorju... Czekał on na rezultat cały jak w febrze drżący... Wolałby, ażeby ziemia się była pod nim zapadła, niż to, że zobaczył, jak jego luidor rozbryzgnął się pod młotkiem na drobniutkie kawałeczki.. Cztery inne uległy takiemu samemu losowi...
Nie czekając nawet na rozkaz zwierzchnika, jeden z żołnierzy założył zaraz kajdany na ręce właściciela zakładu...
— Nie!... zawołał szynkarz, wyrywając się z rozpaczą... żadna siła ludzka nie zmusi mnie do zeznania, żem jest winny... Ani ja... ani nikt tutaj!... Te trzy sztuki złote otrzymałem przed chwilą od Coquelicota... a dwie od tej kobiety... dodał, wskazując na Perinę...
— Nałożyć kajdany kobiecie!... rozkazał oficer...
— Ona tak samo nic, jak i ja niewinna... ciągnął Gorju... i ona to złoto przeklęte, dostała także od Coquelicota...
— Tak jest... tak jest... odezwali się naraz wszyscy bandyci, zachęceni energją szynkarza... To Coquelicot nas tak obdarzył... My nie wiemy, zkąd pochodzą te pieniądze...
— Co to za jeden... ten Coquelicot?... zapytał komisarz... Ciebie pytam się, Gorju, odpowiadaj...
— Jest to wesoły bardzo człowiek, z długą szpadą u boku, który przychodzi tu czasami...
— Gdzie mieszka?...
— Nie wiem...
— Czem się zajmuje?...
— I tego nie wiem...
— Kiedy go widziałeś raz ostatni?...
— Był tutaj na kilka minut przed przybyciem pańskiem, panie komisarzu...
— I to on, jak powiadasz, rozdał wam dziś te luidory?...
— To najszczersza prawda, panie komisarzu!... Klnę się na moję duszę!...
— Zkąd ta jego wspaniałomyślność?... Czy Coquelicot wymagał od was jakiej usługi?...
— Tak, panie komisarzu...
— Czegóż chciał?...
— Kazał nam zająć się odszukaniem pewnego szlachcica, o którego bardzo mu chodziło...
— Nazwisko tego szlachcica?...
— Markiz de Rieux...
— I to za tak małą usługę ofiarował wam taką hojną nagrodę... Musi uchodzić za bardzo bogatego, ten wasz towarzysz, o długiej szpadzie!...
— Wcale nie... wiemy dobrze, że niema nic... ale nie działał na swój rachunek...
— Na czyjże zatem?...
— Nie mówił nam tego, a myśmy się nie pytali...
Komisarz wzruszył ramionami...
— Doprawdy... rzekł... za nadtom jest łaskawy, iż słucham podobnych bredni!... Powtórzcie to jutro sędziemu kryminalnemu, a zobaczycie, czy się tem zadowolni, czy przyjmie to za dobrą monetę... No, sierżancie, ustaw tych łotrów po dwóch i poleć, aby ich, jak należy, pilnowano... Odprowadźcie ich z bronią w ręku do Chatelet, a ja tymczasem przetrząsnę tutaj dom cały...
— Panie komisarzu... wykrzyknęła Perina... a co pan ze mną myśli zrobić?...
— To samo, co z innymi!...
— Ależ to niegodnie... ja jestem zupełnie niewinną!... Nie miałam fałszywych pieniędzy... przecie pan sam się przekonał...
— Wytłomaczysz się jutro...
— Panie komisarzu, nie wyrządzaj mi pan takiej krzywdy!... nie posyłaj mnie do więzienia, nie wysłuchawszy mnie przedtem... Ja wiem wszystko... Ja mogę powiedzieć, kto jest ten Coquelicot... mogę panu wymienić nazwisko magnata, u którego w usługach zostaje... mogę więcej jeszcze powiedzieć, bo znam dokładnie całą tajemnicę fałszerzy, i powiem wszystko, ale proszę mnie puścić... proszę mnie puścić... koniecznie...
— Powiadasz, że znasz tajemnicę fałszerzy?... zapytał z żywością komisarz.
— Tak... tak... wiem wszystko jak najdokładniej!... powiem, kto jest głównym winowajcą... wskażę, gdzie jest nora zbrodniarza...
— No więc mów, moja kobieto, a jeżeli prawdą będzie, co powiesz, nie tylko zostaniesz wolną, ale otrzymasz sowitą nagrodę.
Perina otworzyła już usta, aby nasycić swoję zemstę, aby zadenuncyować barona de Kerjeana!...
Ale w tej samej chwili poczuła sztylet dotykający jej pleców, a jakiś głos szepnął jej do ucha.
— Jedno słowo więcej, a zabiję!... Milcz... ja cię ocalę!...
Wiedźma odwróciła się żywo, zobaczyła jednak po za sobą obojętną tylko twarz Mikołaja Barbet, jednego z czarno ubranych agentów.
— I cóż?... zapytał z niecierpliwością oficer. Czego nie mówisz?... Dla czego się tak ociągasz?..
— Panie oficerze, szepnęła Perina, skłamałam, nic nie wiem...
Oficer tupnął nogą ze złości.
— Byłem pewny tego!... wykrzyknął. Do Chatelet... do Chatelet!... Panie Mikołaju Barbet, oddaję ci pod opiekę tę kobietę... pozostawiam tu sobie czterech ludzi, a za godzinę połączę się z wami. Idźcie i strzelajcie bez litości do tych, coby uciekać chcieli!...
Rozkaz został spełniony natychmiast.
Więźniowie ustawieni po dwóch pomiędzy dwoma rzędami żołnierzy, wyprowadzeni zostali z szynkowni, jak stado baranów, prowadzonych do szlachtuza.
Cała banda skierowaną została na wybrzeże i najkrótszą drogą pomaszerowała do Wielkiego Chatelet, najsławniejszego ze wszystkich więzień.
W ostatnim rzędzie szedł Mikołaj Barbet.
Prowadził on za rękę Perinę, ażeby najdokładniej zastosować się do rozkazu komisarza, który mu ją specyalnie powierzył..
Otóż Mikołaj Barbet, były urzędnik biura naczelnika policyi, człowieczek, który, jak patrzyliśmy na to, traktował kiedyś z panem Dawidem w hotelu przy ulicy Jerozolimskiej, i który przedstawił do podpisu panu de Sartines fałszywy raport o Lucu Kerjeanie, Mikołaj Barbet, jak nam także wiadomo, należał do towarzystwa Pochodni.
Po jakim kwadransie Mikołaj Barbet zwolnił kroku i pozostał się o kilkanaście kroków w tyle.
— Dotrzymam, obietnicy, szepnął do ucha Perinie, podaj mi ręce, ci zdejmę kajdany.
Wiedźma drżąca z radości i nadziei, spełniła żądanie agenta, a ten otworzył kłódkę, zamykającą podwójny łańcuch.
Znajdowali się w tej chwili niedaleko od wejścia w małą, ciemną, zupełnie pustą, błotnistą uliczkę.
— Wolną jesteś, odezwał się Mikołaj Barbet, uciekaj!... Tylko pamiętaj, żeby cię nie złapali, pamiętaj o tem, że ci, których zdradzić chciałaś, rozporządzają daleko większą władzą, niż policya i sprawiedliwość. Jedno nieroztropne słowo, a na pewno łeb ci ukręcą. Pamiętaj o tem!...
— Dziękuję, odrzekła Perina, zastosuję się do uwagi.
— Umykaj prędko!
Wiedźma odwróciła się od agenta, i zaczęła biedz, o ile tylko sił jej starczyło.
Mikołaj Barbet pozwolił jej lecieć przez kilka minut, a potem krzyknął z całej siły:
— Hej, żołnierze — więzień ucieka!... Dajcie ognia za tą kobieta!... ognia czemprędzej!...
— Zdradzoną jestem!... pomyślała wiedźma, której te słowa, jakby skrzydła do nóg poprzypinały, ten zbir chce się mnie pozbyć koniecznie!... Nieboszczycy nie mówią!...
I szybciej jeszcze lecieć poczęła.
Żołnierze zawrócili na rozkaz Mikołaja Barbet.
Światłość przeszyła ciemności.
Rozległo się ze dwanaście wystrzałów i zaraz rozległ się też głuchy łoskot padającego na bruk ciała.
— Dostała!... odezwał się głośno sierżant. Nicaise i Barnabe, idźcie, podnieście łotrzycę.
Dwaj żołnierze wyszli z szeregu.
Widziano, jak się pochylili w ciemności i podnosili trupa, posłyszano, jak podwójny okrzyk przerażenia, wyrwał im się z ust jednocześnie.
— Cóż tam takiego?... zapytał oficer, co się tam stało?...
Żołnierze milczeli.
— Sacrebleu!... wrzeszczał oficer, tupiąc nogami, sacrebleu!... Czy mi odpowiecie, czy nie?... Raz jeszcze pytam was, co się stało?....
— Ale bo to nie kobieta, odezwał się głos jeden.
— Nie kobieta?... A któż taki?...
— Pan Mikołaj Barbet...
— Nie podobna!...
— Niestety!... tak jest jednakże.
— Czy został raniony?...
— Gdzież tam raniony... zabity!...
Żołnierze prawdę mówili.
Podstępny agent policyjny nie zastanowił się, wydając rozkaz strzelania, że jest na linii strzałów i że tym sposobem bardziej jest narażony, niż uciekająca.
Ugodzony trzema kulami: jedną w głowę, a dwoma w piersi, padł, nie wydawszy nawet westchnienia.
Co do wiedźmy, ta skręciła już w ciemną uliczkę i ani można było nawet myśleć o ściganiu jej w tym labiryncie wązkich przejść, trudnych nawet w dzień do przebycia.
Trzeba było coś postanowić, zaimprowizowano więc nosze z muszkietów, zabrano trupa i odprowadzono bandę ujętych łotrów, bez przeszkody już do Chatelet.
Ex-urzędnik biura policyi, a nowy agent pana de Sartines, umarł, jak żył, zdradzając.
Powróćmy teraz do Periny.
Na pół szalona z przestrachu, słysząc ciągle świst kul przelatujących, biegła dopóty, dopóki zupełnie nogi jej nie ustały.
Trwało to z pół godziny.
Przez ten czas zrobiła co najmniej milę; nie wiedziała już, gdzie się znajduje i wyczerpana z sił, ledwie dysząca, upadła na progu jakiegoś domostwa, na ulicy Saint-Denis.
Odpocząwszy chwilę, postanowiła wniknąć bliżej w swoje położenie.
Była pewną, że nie ma już potrzeby teraz obawiać się pogoni, ale zapytywała się z przerażeniem, co ją za przyszłość czeka i co ma robić ze sobą.
Po dwa razy już tak była blizką celu, i po dwa razy fatalność w chwili stanowczej sparaliżowała jej nadzieje.
Nie posiadała nic, wszystkie jej pieniądze zaśbrano.
Gdy będzie chciała posilić się jutro, musi rękę wyciągnąć po żebraninę.
Jakkolwiek ciężka to była ostateczność, Perina traktowała ją obojętnie, bo inne daleko ważniejsze myśli głowę jej zaprzątały.
Co się stało z Janiną de Simeuse?...
Czy komisarz policyjny, przetrząsając dom Gorju, znalazł ją?...
Czy zrozumiał, że dotknięta jest pomieszaniem zmysłów i czy uznał za stosowne pozostawić ją na wolności, pomimo, że była w tak podejrzanym domu? Czy przeciwnie zabrał nieszczęśliwą, żeby ją stawić przed sądem?...
Jeżeli policya chwyci biedaczkę w swoje ręce, to wszystko stracone.
Jakże zemścić się bez Janiny?...
Perina stawiała sobie te pytania i nie znalazła, żadnej na nie odpowiedzi... Medytowała długo, nie wiedząc, co i jak postanowić.
Zaczęło świtać, a jasność dzienna, jakby rozjaśniła trochę zmęczony umysł wiedźmy.
— Przedewszystkiem... rzekła, trzeba wiedzieć, co się stało w nocy... Trzeba iść do domu Gorju... Może go zastanę otwartym... może pozostawiono w nim Janinę... Oh! gdybyż tak było, gdyby tak było!...
Odurzona tą nadzieją, podniosła się co żywo i postąpiła kilka kroków, ale zaraz się zachwiała, uderzona niby maczugą, nowym zawodem.
Wycieńczona głodem i włóczęgą po Paryżu, spostrzegła wczoraj wieczorem jakąś szynkownię i weszła do niej, nie wiedziała jednak, na której to było ulicy, nie zauważyła wcale położenia.
Kiedy wyprowadzono ją ztamtąd jako więźnia, zanadto była znękaną, ażeby mogła myśleć o czemkolwiek.
Zdawało jej się tylko, że ulica owa prowadziła na wybrzeże.
Była to jedyna wskazówka, do odnalezienia upragnionego domu.
— No, no, odwagi... zamruczała Perina, kto wątpi, ten z góry jest już pokonany... Będę szukać i znajdę!...
Zapanowawszy w ten sposób nad sobą, podążyła ku wybrzeżu i działać zaczęła.
Cały poranek na niczem zmarnowała.
Kiedy głód zaczął jej coraz dotkliwiej dokuczać, przykucnęła na progu jakiegoś domu, wyciągnęła rękę i zaczęła żebrać, tym głosem bolesnym, jaki umieją przybierać żebracy z rzemiosła.
— Litości, panowie... litości dla biednej nieszczęśliwej... Bóg wam dobroć waszę stokrotnie wynagrodzi.
Dostała kilka sous, kupiła za nie kawałek chleba, napiła się wody przy studni i ruszyła dalej...
Nadszedł wieczór i nic jeszcze nie znalazła.
Nie miała pieniędzy na zapłacenie najskromniejszego schronienia, nie mogła myśleć o przytuleniu się choćby w zajeździe pod Dyabelskiemi rogami, i przepędziła noc w piwnicy jakiejś starej posesyi.
Potężna kiedyś Perina rozpoczynała więc to przeklęte, pełne cierpień i nędzy życie, jakie prawdopodobnie będzie odtąd stałym jej udziałem.
Pozostał jej sposób pewien jeszcze, ale nie mogła zeń korzystać, aby się nie narazić na przytrzymanie.
Na palcu lewej ręki, miała oto srebrny pierścionek, na oko niepozorny, ale w gruncie bardzo cenny.
Oczko w tym pierścionku było ruchome.
Za naciśnięciem sprężynki, ukazywał się brylant najczystszej wody.
Pod brylantem maleńka złota kapsułka, zawierała kroplę straszliwej trucizny.
Za naciśnięciem drugiej sprężynki, wysuwała się igiełka stalowa, niewidzialna prawie, podobna do żądła pszczoły lub osy.
Ktokolwiekby ten pierścionek w ten sposób otwarty włożył na palec, ten byłby stanowczo straconym.
Najlżejsze ukłucie igiełki, musiało zabić najsilniejszego nawet człowieka.
Brylant wart był co najmniej sto luidorów.
Można go wyjąć było z zatrutej kapsułki, zanieść do jubilera, dobrze sprzedać i nie żebrać.
Ale ubiór wiedźmy i jej twarz wstrętna, wzbudziłyby z pewnością podejrzenie.
Przypuszczanoby, że ukradła drogi kamień, zaczętoby ją badać i musiałaby powiedzieć, jak się nazywa i gdzie mieszka.
Ponieważ nie mogłaby wyznać prawdy, oddanoby policji...
Jak tylko przestąpiłaby raz próg więzienia, pytanie, czyby zdołała wyjść z niego kiedy?...
Z pierścionka nie mogła zatem korzystać.
Powiedzieliśmy o tym pierścionku, bo odegra on ważną rolę w dalszem naszem opowiadaniu.
Nazajutrz bardzo rano, wiedźma z niezmordowaną cierpliwością rozpoczęła poszukiwania na nowo i około południa przybyła na ulicę l’Arbre-Sec.
Zadrżała z radości.
Nad furtką, prowadzącą do małego ogródka, spostrzegła wyciętą w półkole deskę, z napisem:
Furtka nie była zamkniętą.
Perina weszła więc do ogródka i zbliżyła się do domu, ale tu wszystko było pozamykane.
Zastukała kilka razy i nie otrzymała żadnej odpowiedzi.
Przyłożyła ucho do szpary we drzwiach.
„Wewnątrz panowało głębokie milczenie, dom musiał być pusty zupełnie.
Żeby się dokładnie o tem przekonać, zastukała raz jeszcze i to tak silnie, że aż zwróciła na siebie uwagę sąsiadów.
Jeden z nich, który przechodził, przystanął i zawołał:
— Hej! stara, a ty czego tam się tak dobijasz?...
— Chciałabym się zobaczyć z właścicielem Szynkowni... odpowiedziała wiedźma.
— Z Mikołajem Gorju?...
— Z nim samym.
— A więc... odrzekł sąsiad, jeżeli chcesz się widzieć z Mikołajem Gorju, to go tutaj nie znajdziesz... Idź gdzieindziej, moja stara... gdzieindziej...
— Gdzie mianowicie, proszę pana?...
— Do Chatelet, bo tam Gorju jest uwięziony... Jego dom, była to jaskinia łotrów, podrabiaczy pieniędzy, policya dowiedziała się o tem i zeszłej nocy zabrała całą kompanię. Prawdziwe to szczęście, żeśmy się pozbyli takiego nędznika z naszej dzielnicy... Powiedziałem ci już wszystko, moja kobieto.
— Jeszcze jedno chciałabym panu zadać pytanie...
— Słucham.
— Gorju miał dwie kobiety u siebie?...
— Jednę tylko... służącą Gothen...
— Miał także pewną młodą dziewczynę!...
— Nie... Gorju nie cierpiał kobiet...
— A cóż się stało ze służącą?...
— Odjechała do swojej rodzinnej wioski wczoraj rano, płakała biedaczka ogromnie, bo łotr Gorju winien jej był zasługi za rok przeszło...
— Czy nie mógłby mi pan powiedzieć, zkąd pochodziła Gothen?...
— Doprawdy, że nie wiem tego... Ale, bodaj, że z Argentenil.. jeżeli nie z Puteaux, albo z Saint-Denis... Poczekajno, moja stara... Zdaje mi się, że pochodziła z Meaux...
Wiedźma nie pytała o nic więcej... Spuściła głowę i odeszła... Ostatnia nić zerwała się jej w ręku... O odnalezieniu Gothen myśleć było niepodobna, nie było więc podobna także natrafić na ślad Janiny de Simeuse...
Tą razą wiedźma nie próbowała nawet wałczyć z przygniatającem ją przygnębieniem... Opuściła ulicę l’Arbre-Sec, wyszła na wybrzeże, zeszła na brzeg przy ostatniej arkadzie Pont-Neuf i namyślała się, czy nie najlepiej będzie rzucić się do Sekwany...
— Przynajmniej... mówiła sobie... skończę odrazu wszystko...
Ale zaraz się upamiętała...
— Umrzeć, nie pomściwszy się!... umrzeć, pozostawiając Kerjeana szczęśliwego i bogatego!!!... O, nie!... nie!... Mniejsza o nędzę, o cierpienie, walkę, rozpacz, jeżeli po tem wszystkiem nastąpi tryumf... Przecież przepowiedziały mi karty, że się zemszczę nad baronem!... Nie pozostaje mi nic teraz, tylko odszukać Renégo de Rieux!... Albo go znajdę, albo zginę!!!...
Po wyjściu z szynkowni przy ulicy l’Arbre-Sec Mikołaja Barbet, Periny, Gorju i więźniów, komisarz, który pozostał z agentem i dwunastoma żołnierzami, postawił trzech z nich przy drzwiach i oknach, i zaczął rewidować dom cały... Pierwsze drzwi, jakie napotkał, prowadziły do alkierza, w którym zamknięta była Janina de Simeuse... Klucz od tych drzwi miał Gorju w kieszeni, ale agent miał przy sobie cały pęk wytrychów i zamek z łatwością otworzył... Ogromne było zdumienie komisarza, gdy, przestąpiwszy próg, zobaczył siedzącą w kącie młodą dziewczynę na wpół odziana, nadzwyczaj piękną i patrzącą na niego błędnemi oczami...
Rozpoczął zaraz badanie... Ale Janina ani go zrozumiała, ani nawet słyszała i nic nie odpowiadała na wszelkie zapytania...
Komisarz był uczciwym człowiekiem... nie po grubijańsku więc traktował biedną istotę, zwłaszcza, że po baczniejszem przypatrzeniu się jej, poznał, że nie była przy zdrowych zmysłach... Ponieważ atoli w długim zawodzie swoim napotykał nieraz na różne komedye, odgrywane z nadzwyczajną zręcznością, i ponieważ z tego powodu bardzo był niedowierzającym, pozostawił dwóch ludzi przy chorej i prowadził w dalszym ciągu rewizyę...
Dwie stancye na poddaszu bardzo prędko zostały przetrząśnięte, i nie znalazło się w nich nic podejrzanego...
Nie znaleziono także nigdzie pieniędzy... ani rzetelnych, ani fałszywych...
Rewidenci zeszli z powrotem na parter... komisarz kazał podnieść klapę urządzoną w podłodze wielkiej sali, i wszedł na schody, prowadzące do piwnicy... Dzięki nocnym wyprawom Gorju, piwnica ta dobrze była zaopatrzona... Pewna liczba baryłek stała pod jedną ścianą... pod drugą znajdowały się butelki, ustawione rzędami i spora kupa rozmaitych rupieci... Komisarz kazał żołnierzom rozrzucić te rupiecie... ale nim rozkaz mógł być wykonany, rozległ się przeraźliwy krzyk Gothen, która w chwili zejścia służby bezpieczeństwa do zakładu jej pryncypała, schowała się za beczki i teraz wyszła ze swojej kryjówki... Z płaczem, załamując ręce, błagała ona, ażeby jej nie robili żadnej krzywdy...
Komisarz uspakajał, jak mógł, biedną kobietę, a gdy się nareszcie uspokoiła, zaczął jej zadawać pytania. Gothen odpowiadała na nie bez namysłu i bez wahania, z taką szczerością, że mogła przekonać najbardziej nawet podejrzliwego urzędnika...
Z odpowiedzi służącej nabrał komisarz przekonania, że lubo Gorju nie należał do fałszerzy, których policya szukała na wszystkie strony, musiał być jednakże niebezpiecznym złodziejem, skoro bardzo często powracał późno w nocy, a przynosił ze sobą rozmaite przedmioty, jakich z pewnością nie kupował.
Zapytana o Coquelicota, Grothen przyznała, że zna osobistość tego nazwiska, że go często widywała w szynkowni, ale nie wiedziała, kto on jest, ani gdzie go znależć można.
To samo powiedziała o panu Dawidzie.
Słyszała o nim nieraz, ale go nie widziała nigdy.
Opowiedziała nakoniec, że zeszłej nocy po wizycie Coquelicota, w czasie nieobecności pana Gorju, powrócił tenże z młodą dziewczyną, którą, jak powiadał, wyciągnął z Sekwany i z ubrania której ciekła woda...
Potwierdziło to w zupełności przypuszczenie komisarza.
Nie wątpił, że dziewczyna ta miała naprawdę zmysły pomieszane.
— Moja kochana... odezwał się do służącej, gdy skończył badanie, byłaś w służbie u wielkiego łotra... mógłbym więc cię podejrzywać o wspólnictwo i wsadzić także do więzienia...
Gothen zaczęła płakać i tak uroczyście zapewniać o swojej niewinności, że potrzeba ją było energicznie zmusić do milczenia.
— Nie uważam cię za winną... rzekł komisarz i pozostawię na wolności. Ale musisz wyjść z tego domu...
— Kiedy, proszę pana?...
— Natychmiast... zabieraj swoje rzeczy i wynoś się...
— Czy nie mogłabym przynajmniej zostać tu do jutra rana?...
— Nie... Pozamykamy wszystkie drzwi i zabierzemy klucze...
— Cóż ja pocznę z sobą?...
— Nic mnie to nie obchodzi...
— Ah! panie komisarzu... wykrzyknęła Gothen z płaczem, ten rozbójnik winien mi zasługi za rok przeszło, ja się zapracowywałam dla niego!... O! mój Boże!... mój Boże!... jakaż ja jestem nieszczęśliwa...
— Powinnaś się uważać za bardzo szczęśliwą, że ci się tak udało... Raz jeszcze ci powtarzam zabieraj rzeczy i wynoś się co prędzej...
W pięć minut później, biedna Gothen opuściła dom Mikołaja Gorju, ale że do dnia było daleko jeszcze i że naprawdę niemiała się gdzie udać, usiadła na progu i roniła łzy nad swojem nieszczęściem i straconemi zasługami...
Zastał ją rano tak beczącą jeden z sąsiadów, i od niej się o wypadkach zaszłych w nocy dowiedział.
Komisarz i żołnierze wyszedłszy z domu, pozamykali szczelnie okiennice, potem pozamykali wszystkie drzwi, przyłożyli na nich pieczęcie i ruszyli w drogę.
W pośrodku niewielkiej ich gromadki, postępowała kobieta widocznie bardzo osłabiona, bo podtrzymywało ją dwóch żołnierzy.
Tą kobietą była Janina de Simeuse.
Resztę nocy przepędziła nieszczęśliwa istota w więzieniu Chatelet, a nazajutrz raniutko, bramy Salpetrière, okrutnego więzienia waryatek, przeklętego domu, na samo wspomnienie którego matka Urszula dreszczów dostawała, zamknęły się za nią.
Po nad główną bramą tego olbrzymiego a ponurego gmachu, możnaby śmiało wypisać owe wiersze, jakie Dante zamieścił był na drzwiach piekła:
„Wy, co wchodzicie tutaj, pozostawcie po za sobą wszelkie nadzieje!“
Wkrótce powrócimy do tej przepaści cierpień ludzkich, powrócimy tu do narzeczonej Renégo de Rieux, ofiary wiedźmy i barona de Kerjean...
Dziesięć dni upłynęło od wypadków, jakie opisaliśmy czytelnikom naszym.
Przez ten przeciąg czasu, żadna ważniejsza zmiana nie zaszła w położeniu główniejszych osobistości niniejszego opowiadania.
Rewizya policyjna w domu i szynkowni przy ulicy l’Arbre-Sec, żadnych nie wydała rezultatów.
Pan de Sartines nie dowiedział się niczego.
Napróżno badano oberżystę i przytrzymanych u niego bandytów, napróżno męki im różne zadawano, nie można było wydobyć z nich żadnego ważniejszego szczegółu.
Szynkarz dla ocalenia swojej wolności, a może i życia, gotów był zdradzić tajemnice całego świata, prawił więc dużo o Coquelicocie i panu Dawidzie, ale nie był w możności dać dokładniejszych co do nich wskazówek.
Co do łotrów popchniętych fatalnością nocy owej do szynkowni Gorju, nie mogli oni nic powiedzieć sędziemu, dla tej prostej przyczyny, że sami nic zgoła nie wiedzieli.
Zatrzymano ich w więzieniu, nie potrzeba tego żałować, bo każdy z nich napewno zasługiwał na galery.
Agenci pana de Sartines przetrząsnęli cały Paryż, ażeby odnaleźć pana Dawida i Coquelicota, ale ich usiłowania nie doprowadziły do niczego, niepodobieństwem bowiem było posądzać barona de Kerjean, liberya zaś hotelu Dyabelskiego zmieniła Coquelicota do niepoznania.
Wiedźma ze swej strony szukała Renégo de Rieux, żeby się z nim połączyć w zemście, ale szukała napróżno.
Rozpacz ogarniała ją codzień większa i odbierała jej całą energię.
Żebraczy chleb, niedostatecznie podtrzymywał jej siły.
Widziała zbliżającą się godzinę, w której zmuszoną będzie szukać w śmierci zbawienia.
Kerjean nie był szczęśliwym, chociaż na pozór doszedł do celu ambitnych pragnień swoich.
Przechodził okrutne męczarnie, niepewności i obawy.
Nie miał jednej chwili spokojnej.
Położenie jego, to spacer po podminowanym gruncie, grożącym lada chwila zapadnięciem.
Markiz de Rieux nie spełnił wprawdzie dotąd żadnej ze swych pogróżek, ale nie uspakajało to wcale barona.
Wiedział dobrze, kto był René i pewnym był, że ten potężny wróg jego czekał tylko stosownej chwili, ażeby go powalić,
Co wieczór pytał się Coquelicota:
— A co?... znaleziono?... dowiedziano się czego?...
— Jeszcze nie, panie baronie... odpowiadał siepacz, ale poszukiwania prowadzone są zawzięcie i mam nadzieję, że wkrótce uwieńczone zostaną powodzeniem...
— Miej możność powiadomienia mnie tylko o tem... wykrzyknął Luc z ogniem, a dołożę dziesięć tysięcy liwrów do nagrody, jaką ci obiecałem...
Niecierpliwość i niepokój markiza de Rieux dorównywała obawom de Kerjeana.
Renému pilno było zerwać maskę z twarzy niegodnego swojego rywala, pragnął ukarać awanturnicę, której prawdziwego nazwiska nie wiedział, pragnął pomścić Joannę de Simeuse, jeżeli już za późno było ją ocalić, ale że chciał działać sam, bez pomocy naczelnika policyi, przy pomocy jedynie Bouton-d’Ora i Dagoberta, irytował się więc powolnością olbrzyma i karła, a nawet zaczął ich posądzać o niewierność.
Co do tego nie miał jednakże racyi.
Prawda, że obaj jego dzisiejsi pomocnicy byli wytrawnymi łotrami, ale i to prawda, że sumiennie spełniali swoje role w niebezpiecznej komedyi, że pragnęli za jakąbądź cenę zasłużyć na listy ułaskawiające, które miały ich na zawsze zabezpieczyć od szubienicy.
W ciągu dwóch tygodni, jakie ubiegły od chwili zarekomendowania ich przez Coquelicota i zapisania na listę fałszerzy pieniędzy, zrobili już bardzo dużo, bo zjednali sobie zaufanie towarzyszy a nawet samego de Kerjeana.
Bouton-d’Or obdarzony nadzwyczajną niezrównaną siłą, był przedmiotem ogólnego podziwu i admiracyi.
Luc podczas częstych swoich nocnych wizyt w podziemiach hotelu, lubił patrzeć, jak ten olbrzym podnosił wielki młot jedną ręką i jak wywinąwszy nim w powietrzu, uderzał silnie w ogromne kowadło, albo jak uzbrojony w ogromne obcęgi, wyciągał z ognia kotły pełne roztopionego metalu, lub gdy potężnemi swojemi płucami rozniecał jak miechem ognisko.
Dagobert nie mógł się pochwalić podobną siłą, ale przebiegły jego spryt i inteligencya, czyniły go bardzo użytecznym w stowarzyszeniu.
Chociaż nie obeznany jeszcze z tajemniczym przemysłem, którego członkiem pozostawał, miał on zawsze do udzielenia dobrą jakąś radę, znalazł zawsze jakiś znakomity w głowie swej pomysł.
Ile razy postąpiono według jego wskazówek, tyle razy dobrze postąpiono.
Kerjean myślał już o wyniesieniu Dagoberta do godności kierownika warsztatów, a na Bouton-d’Ora patrzył z pewną dumą, jak Fryderyk wielki, patrzący na olbrzymich swoich grenadyerów.
Olbrzym i karzeł nie dali się olśnić łaskawością, jaką ich obdarzano, nie tracili z pamięci listów swoich ułaskawiających, i czekali niecierpliwie okazyi, ażeby na nie zasłużyć jak najprędzej.
Zajmiemy się w tej chwili Dagobertem i Bouton-d’Orem i powrócimy do opowiadania przerwanego chwilowo temi szczegółami.
Jedenastego dnia po uwięzieniu Gorju i jego gości i po umieszczeniu Janiny w Salpertière oraz ucieczce Periny, karzeł i olbrzym, około dziewiątej wieczór, zatrzymali się przy ulicy Corisaie, przed znaną nam kratą żelazną.
Dali sygnał, jaki już słyszeliśmy parę razy i na jaki markiz oczekiwał zawsze niecierpliwie...
Tym razem nie pan de Rieux przyszedł im jednakże otworzyć, ale kamerdyner jego, przybyły przed tygodniem z Brest, człowiek, któremu René ufał jak najzupełniej... On wprowadził przybyszów do małego saloniku na parterze...
Szeroka twarz Bouton d’Ora wydawała się bardziej dziś, niż zwykle ożywioną... Dagobertowi oczy błyszczały...
— Mamy honor złożyć nasze uszanowanie panu markizowi!... powiedział karzeł, kłaniając się do ziemi...
— Straciłem już nadzieję, że was kiedy zobaczę!... wykrzyknął René...
— To pan markiz źle nas sądził... szepnął z uszanowaniem Dagobert...
— Dla czegóż tak długo nie dawaliście żadnej o sobie wiadomości?...
— Bo nie mieliśmy nic nowego, nic interesującego dla pana markiza...
— A dzisiaj?... zapytał żywo oficer marynarki...
— Dzisiaj jesteśmy w możności zadowolnić pana markiza... dokończył Dagobert...
— Zupełnie?...
— Nie tak zupełnie znowu, żeby można działać: zaraz dziś w nocy, albo chociażby jutro... ale najzupełniej nam się chyba uda...
Oczy markiza zabłysły...
— Może... może bardzo prędko!... zakończył Dagobert... i wyjął z kieszeni dwa przedmioty i położył je na stole przed markizem...
— Co to jest?... zapytał René...
— Klucz i kawałek wosku, na którym jest wycisk, jak się pan markiz może o tem przekonać od jednego rzutu oka...
— Cóż to za klucz?...
— Od drzwi, stanowiących komunikacyę podziemną z apartamentami Hotelu dyabelskiego...
— A ten wycisk?...
— To zamek drzwi następnych... Jutro zaraz ten sam towarzysz, który zrobił ten klucz oto, zabierze się do roboty drugiego klucza z tego wycisku... i śmiem utrzymywać, że nie będzie potrzebował poprawiać swojego arcydzieła...
— Więc tajemnicze przejście ma tylko dwoje drzwi?...
— Ani mniej, ani więcej, panie markizie... Przekonałem się o tem na własne oczy ubiegłej nocy, podczas, gdy baron de Kerjean zwiedzał warsztaty... Zagrałem w grubą grę nieprawdaż?.. Ale co robić?... Kto nie ryzykuje, nic nie ma!... Prawie w trzeciej części przejścia pomieszczone są drzwi drugie... Ponieważ były otwarte, mogłem więc swobodnie odcisnąć zamek i będziemy mogli otworzyć go kiedy nam się spodoba... Na końcu korytarza potrzeba wejść na schody i unieść klapę, ażeby się znaleźć w salonach hotelu...
— Wyśmienicie!... Ale przejście to jest zapewne pilnie wewnątrz strzeżone...
— Nie...
— Pewnym jesteś?...
— Najpewniejszym.. baron de Kerjean ufa podług wszelkiego prawdopodobieństwa, grubości drzwi i silnym zamkom, i nie podejrzewa, aby ktoś miał interes dostawać się do jego mieszkania tą tajemniczą drogą... Jeżeli się nie mylę, to pójdzie nam gładko... Gdyby jednak ktoś znalazł się na naszej drodze... no... to tem gorzej dla niego... Bouton d’Or zabawi się wtedy nożem...
O!... niech pan; będzie spokojny... wykrzyknął olbrzym... znamy my się z tym dobrze...
— Krew!... mruknął René z widoczną odrazą.
— Mam honor zapewnić pana markiza... rzekł Dagobert... że wypadek to nieprawdopodobny... Nie spotkamy nikogo przynajmniej w korytarzu, bo co do pałacu, za to nie odpowiadam...
— Położenie się zmieni, skoro tylko próg jego przestąpimy... odpowiedział markiz... jeżeli bowiem chcieliby nas wypchnąć siłą... i my użyjemy siły, a prawo będzie po naszej stronie...
— To jasne, jak dzień... potwierdził Bouton Or.
— Bo... ciągnął René... żeby doprowadzić do skutku śmiały nasz zamiar... nie możemy, o ile mi się zdaje, pozostać o własnej sile...
— I ja jestem tego zdania... potwierdził Dagobert...
— Czy z ludzi Kerjrana, z którymi jesteście w ciągłym stosunku, nie możnaby kilku przekupić, nie obawiając się zdrady z ich strony?...
— Wszyscyby się dali przekupić... ale nie śmiałbym im proponować... Zaledwie jest dwóch, czy trzech takich, na których mógłbym liczyć... Czy pan, markiz upoważni mnie do traktowania z nimi i oznaczenia im wynagrodzenia po spełnionym czynie?...
— Daję ci najzupełniejszą ku temu władzę...
— Nawet, gdybym im obiecał listy ułaskawiające?...
— Czy ludzie, o których mówisz, są mordercami?...
— Nie, panie markizie... nie mają nic podobnego na swojem sumieniu... są to zwyczajni złodzieje...
— W takim razie, prosić będę za nimi naczelnika policyi, a pan de Sartines, uwolniony przezemnie od fałszerzy pieniędzy, nie odmówi mi z pewnością...
— Jeżeli tak, to pan markiz może liczyć na trzech nowych sprzymierzeńców...
— Z kamerdynerem moim, którego wierność i odwaga granic nie mają, będzie nas zatem siedmiu... Czy to wystarczy?...
— To więcej, niźli potrzeba do porwania jednej kobiety... odrzekł Dagobert... Cała służba spać będzie, a zanim się obudzi, my już daleko odlecimy...
— Kareta czekać będzie na ulicy l’Enfer... ciągnął René... ja sam będę powoził, gdy po skończonej wyprawie będziemy mieli baronową de Kerjean w naszych rękach...
— Kiedy pan markiz działać pragnie?...
— Jak można najprędzej, ale to od was więcej, niż odemnie, zależy...
— A więc dzisiejszej nocy zajmiemy się kaptowaniem ludzi... jutro drugi klucz posiędziemy... następnej nocy przekonamy się, czy klucz łatwo funkcyonuje... i jeżeli pan markiz uważa za stosowne, możemy popróbować szczęścia na trzecią noc z kolei...
— Zgoda... odrzekł René. A czy was jeszcze zobaczę?...
— Nie... Chyba w razie, gdyby zaszła jakaś nieprzewidziana przeszkoda, o której musielibyśmy uprzedzić pana markiza...
— Na którą godzinę naznaczacie schadzkę?...
— Na dwunastą w nocy.
— Gdzież spotkam się z wami?...
— Na ulicy Tombe-Issoire, przy furtce...
— Jak zdołacie mnie i mojego kamerdynera wprowadzić do podziemi?...
— Nic łatwiejszego... Przygotujemy ubranie i pan markiz przebierze się za robotnika, poczernimy panu twarz i ręce uczynimy niepodobnym do poznania... To samo zrobimy z kamerdynerem... Poprowadzę pana markiza i powiem mu hasło... Szyldwach zna mnie dobrze i nie zrobi żadnej kwestyi... Bouton d’Or uczyni to samo z pańskim kamerdynerem... Dostawszy się do podziemi dam znak moim trzem ludziom... Zbierzemy się około pana markiza, zasłonimy go przed niepotrzebnemi oczami i skierujemy się ku drzwiom przejścia... Skoro je otworzymy i wejdziemy w korytarz, zaraz je za sobą zamkniemy i sprawa wygrana, bo niepodobnaby było nas gonić, gdyby nawet spostrzeżono nasze nagłe zniknięcie, co zresztą także wydaje mi się nieprawdopodobnem... Widzi pan markiz, że wszystko przewidziane, i że gdyby nas fatalność jaka zawiodła w ostatniej chwili, nie będzie to winą planu, dobrze i ostrożnie obmyślanego...
— Wierzę, że nam się uda, wierzę w to z całej duszy!... odpowiedział René. A przytem oddaję najzupełniejszą sprawiedliwość gorliwości waszej...
Cokolwiek się stanie, obiecana nagroda słusznie wam się będzie należeć i z pewnością was nie ominie...
— Więc... zapytał Dagobert z zapałem, więc nasze ułaskawienie?...
— Otrzymacie je odemnie za trzy dni, daje wam na to słowo honoru.
— Niech żyje pan markiz!... wykrzyknęli z zapałem Dagobert i Bouton d’Or. Niech błogosławioną będzie ręka, która nas ocaliła.
I obaj bandyci opuścili pawilon przy ulicy de la Corisaie, a karzeł raz jeszcze powtórzył:
— Za dwa dni, panie markizie, o północy!... Ulica Tombe-Issoire przy furtce pustego placu...
— Bądźcie spokojni... odrzekł żywo René, nie będziecie czekać na mnie!...
Nazajutrz o zwykłej godzinie, to jest pomiędzy dziesiątą a jedenastą wieczór, Dagobert i Bouton d’Or: przybyli do podziemi i wzięli się z gorliwością do zwykłych obowiązków swoich.
Karzeł miał w kieszeni ów sławny klucz od drugich drzwi, o którym wieczorem opowiadał — i postanowił wyprobować go tej jeszcze nocy.
Około 12-ej drzwi od korytarza otworzyły się cicho na wysmarowanych zawiasach i Kerjean się ukazał.
Rzadko kiedy upłynęło dwadzieścia cztery godzin, żeby nie odwiedził warsztatów.
Lubił nie tylko doglądać robót, ale rozmawiać z towarzyszami Pochodni, uważał ich bowiem za rodzaj straży, zupełnie sobie oddanej i wiernej.
Dagobert czekał właśnie na tę wizytę.
Korzystając z tego, że wszystkich uwaga zwróconą była na głównego wodza stowarzyszenia, otworzył pierwsze drzwi zamknięte przez Kerjeana i pobiegł szybko do drugich — na krótkich nogach swoich.
Włożył klucz w zamek i zaraz się przekonał, iż ślusarz wykonał robotę sumiennie.
Nie rozległ się żaden zgrzyt, nie zjawiła się żadna trudność.
Zakręcony klucz obrócił się najdokładniej i drzwi się otworzyły.
— Dobrze idzie!... pomyślał Dagobert, markiz de Rieux będzie zadowolony!...
Miał zamknąć z powrotem i uciekać, gdy nagle zadrżał gwałtownie, spostrzegłszy przy słabem świetle latarki zawieszonej u sklepienia, postać ludzką, wysoką a chudą, stojącą o kilka kroków od niego i bacznie mu się przypatrującą.
Tym człowiekiem był Coquelicot.
Siepacz powrócił do pałacu i zapytał o barona, bo chciał mu zdać sprawę z jakiejś misyi sobie powierzonej.
Dowiedział się od Moralesa, że Kerjean był w podziemiach, chcąc więc okazać wielką gorliwość swoję, udał się tam za nim.
— Widziałem już gdzieś tę dziwną twarz i śmieszną figurę... myślał sobie Coquelicot, przypatrując się Dagobertowi, a głośno zapytał:
— Kto jesteś przyjacielu?...
— Kto ja jestem?... powtórzył karzeł, siląc się na odwagę. Zdaje mi się, że łatwo się tego domyśleć... jestem towarzyszem pochodni...
— A co robisz tutaj?...
Odpowiedzieć na to pytanie było trochę trudno.
Dagobert próbował się wykręcić, udając szczerość.
— Mógłbym skłamać... odrzekł, ale wolę powiedzieć prawdę. Muszę przyznać, że z natury jestem trochę zanadto ciekawy... Zobaczywszy otwarte drzwi, chciałem zobaczyć, gdzie prowadzi korytarz... Może źle zrobiłem, ale przecie nie zasłużyłem na powieszenie...
Mogło to być prawdą i Coquelicot to przypuszczał.
— Baron nie lubi ciekawych... gdyby cię spotkał, drogoby cię to kosztowało... Wracaj czemprędzej do podziemi i nie chwal się ze swojej ciekawości... Radzę ci szczerze...
Dagobert nie dał sobie powtarzać tego dwa razy.
Zawrócił się i zniknął.
Coquelicot szedł za nim powoli i znowu sobie powtarzał:
— Gdzie ja, u dyabła, widziałem tego garbusa?...
Niepewność siepacza nie trwała długo.
Zaledwie uszedł kilkanaście kroków, kierując się w stronę Kerjeana, otoczonego robotnikami, gdy oko w oko spotkał się z Bouton d’Orem.
Olbrzym wywijał nad kowadłem potężnym młotem.
Jasne światło ogniska oświetlało dokładnię tę charakterystyczną figurę.
Ktokolwiek go raz zobaczył, nie zapomniał nigdy.
— Nie mylę się, pomyślał Coquelicot, to ten sam człowiek, który mnie tak uraczył w noc balową!... Pracował wówczas na rzecz markiza de Rieux, a mały garbus mu towarzyszył... Jakim sposobem oba ci ludzie znajdują się dzisiaj w usługach barona i jakim sposobem należą do towarzyszów Pochodni?... To mi się bardzo podejrzanem wydaje!... Drab ten cięciem szpady o mało mnie nie wysłał do lali... Zaprzysiągłem, że się pomszczę!... Albo w błędzie jestem, albo zemsta ta nastąpi wkrótce...
Bouton d’Or, zajęty swoją robotą, nie spostrzegł Coquelicota.
Możeby go nie poznał nawet.
Siepacz oddalił się odeń i podszedł do barona,
Odprowadził pana swego na bok, opowiedział w kilku słowach powód, jaki sprowadził go do podziemi, a następnie dodał:
— Mam panu baronowi zakomunikować rzeczy daleko jeszcze ważniejsze...
— Co takiego?...
— Czy pan baron pewnym jest wszystkich ludzi, jacy się tu znajdują?...
— Wszyscy odbyli próby... wszyscy wykonali przysięgi... wszyscy wiedzą, co ich czeka za zdradę... Nie mogę, zdaje się, o nich wątpić... ale dla czego zadajesz mi podobne pytanie, Coquelicocie?...
— Dla tego, iż pewny jestem, że pan baron jest w błędzie — mogę przysiądz, że znajdują się zdrajcy pomiędzy towarzyszami pochodni...
— Zkąd ta pewność!... wykrzyknął Kerjean.
— Mam tę pewność, panie baronie... tylko mówmy cicho... obawiam się uszów, będących w pobliżu...
— Zdrajcy są tutaj?... szepnął baron, ale w jakim celu?... w jakim interesie?... Czy możesz mi dać dowód jaki na to, co mówisz?...
— Mogę, panie baronie.
— No to dawaj go natychmiast.
— Niech pan baran wydać raczy naprzód rozkaz, aby nikogo nie wypuszczano z podziemi...
— Dobrze... wydam taki rozkaz...
Kerjean dał znak i zbliżył się doń zaraz jeden z towarzyszów pochodni.
Człowiek ten posiadał pewien stopień w złowrogiej armii barona, miał obowiązek roznoszenia szyldwachom rozkazów i haseł.
— Niechaj natychmiast wszystkie wyjścia zostaną pozamykane, oświadczył Luc, niechaj szyldwachy strzelają do każdego, ktoby chciał uciekać z podziemi!... Idźcie i ani słowa o instrukcyi, jaką wam dałem... Nikt, oprócz tych, do kogo to należy, niechaj nie wiedzą o niej.
Towarzysz Pochodni skłonił się baronowi i odszedł wykonać rozkazy.
— Spełniłem wszystko, co chciałeś... rzekł Luc do Coquelicota, teraz mów zatem...
— Służę panu baronowi...
— Kogo uważasz za zdrajców?...
— Dwóch.
— Wskaż mi ich obu...
Siepacz rzucił sępim okiem po tłumie i bez trudności napotkał olbrzyma i karła.
Wyciągnął rękę i wskazał ich baronowi.
— Co?... wykrzyknął tenże, Dagobert i Bouton d’Or!... dwóch nowozaciężnych, których obdarzyłem całem mojem zaufaniem, których ceniłem sobie szczególnie, jako siłę i rozum!... Czy pewny jesteś tego, co mówisz?...
— Tak pewny, jak to, że mówię teraz do pana barona...
— Ci dwaj ludzie są zapewne członkami policyi?...
— Nie... odrzekł Coquelicot, potrząsając głową.
— Cóż to zatem za jedni?...
— Należą do tego, którego szukamy napróżno, a którego dzięki przypadkowi, odnajdziemy nakoniec!... Należą do markiza Renégo de Rieux...
Kerjean cofnął się zdumiony.
— O!... to byłoby zanadto świetne. Jeżeli to prawda, zrobiłeś majątek!...
— Od tej chwili zatem uważam się za bogatego...
— Dawajże dowód, jaki obiecałeś...
— Zaraz, panie baronie.
Coquelicot opowiedział teraz w krótkości o spotkaniu przed chwilą Dagoberta w tajemniczem przejściu, o jego pomieszaniu, niezręcznej odpowiedzi i szybkiej ucieczce, objaśnił nadto, że karzeł był towarzyszem olbrzyma i że obaj pilnowali, aby nie ścigano czarnego pokutnika, czyli Renégo de Rieux, gdy wyszedł z balu w hotelu Dyabelskim.
W miarę, jak siepacz opowiadał, baron coraz większego nabierał o prawdziwości słów jego przekonania.
— Tak... tak... to prawda!... Ci ludzie, to najmici Renégo de Rieux... powtarzał. Od nich dowiedział się on o tajemnicach podziemi... Zaciągnięcie się ich w szereg towarzyszów pochodni, ciągła ich obecność tutaj, musi ukrywać jakieś plany tajemne, jakiś spisek przeciwko mnie uknuty... Mój wróg czyha na mnie, ale prędzej jego godzina wybije!...
Coquelicot nadstawił ucha i nie stracił ani słowa z monologu wypowiedzianego półgłosem przez Kerjeana.
— Co pan baron rozkaże?... zapytał następnie.
— Niech zwiążą tych ludzi i wezmą pod silną straż oddzielnie, ażeby nie mogli przemówić do siebie ani słowa... Wybadam sam każdego z osobna...
— Dobrze, ale ja nie mogę tu rozkazywać... panie baronie, nie znają mnie tutaj wcale, nie usłuchają zatem moich poleceń.
Kerjean przywołał tego samego towarzysza, któremu wydał poprzednio rozkazy.
— Ten pan, rzekł, wskazując na Coquelicota, jest zastępcą moim... Słuchajcie go, jakbyście mnie słuchali...
Coquelicot i towarzysz pochodni zniknęli zaraz w tłumie.
Po kilku minutach, baron zobaczył dwa oddziały, jeden z sześciu, drugi z trzech ludzi złożone, kierujące się w stronę Bouton d’Ora i Dagoberta.
Coquelicot szedł w pewnem oddaleniu za sześcioma ludźmi, zmierzającymi do kowadła, przy którem pracował olbrzym.
Ex-psiarczyk księcia de Guemenée, kuł z całej siły ogromną sztabę metalu, podnosił i opuszczał młot z mechaniczną akuratnością i herkulesową siłą, nie zwracając wcale uwagi na to, co się do koła niego działo.
Można też wyobrazić sobie jego żdziwienie i jego wściekłość, gdy mu nagle ów silny młot z rąk wytrącono, gdy ośm silnych ramion ujęło go w pół i powaliło na ziemię jak kłodę.
Zwalczony podstępem, zaczął olbrzym ryczeć i szamotać się niby wół do szlachtuza prowadzony, a następnie, ochłonąwszy trochę, zebrał całą siłę, naprężył wszystkie muskuły i próbował odrzucić precz napastników, aby powstać na nogi.
Próżne to były atoli usiłowania.
Mocne powrozy i pasy skórzane tak go omotały, że ani mógł się poruszyć.
Okrzyk wściekłości zamarł mu w zaciśniętem gardle, twarz mu się rozczerwieniła, żyły wystąpiły na czoło i szyję, oczy krwią nabiegły.
Przez parę sekund, można było przypuszczać, że apoplektyczny udar wyekspedyuje go na tamten świat niebawem.
— Prędko!... prędko!... wołał Coquelicot, dostrzegłszy te zatrważające symptomaty, postawcie go na nogi, bo inaczej będzie po nim!... A on nie może tak umrzeć!... do wszystkich dyabłów... musi wyśpiewać przedtem wszystko, co wie... kochanek...
Sześciu zbirów zabrało się do dzieła i z nadzwyczajną trudnością postawili olbrzyma na nogi. Bouton d’Or ciężki był, jak marmurowa statua.
Uznał się za pokonanego, nie próbował już obrony, nie mógł już nawet ustać na nogach.
Sześciu siepaczy otoczyło go do okoła, żeby upaść mu nie pozwolić.
Zniknął niepokojący kolor twarzy, żyły się pochowały, oczy nie wyrażały już wściekłości, stały się tylko zupełnie błędne.
Coquelicot odetchnął.
— Niebezpieczeństwo minęło!... zamruczał sam do siebie. Przed chwilą byłem pewny, że już skończy... Ale teraz wszystko w porządku!... O... wystraszył mnie gbur przeklęty. Kto długi płaci, ten się bogaci, dodał ze złowrogim uśmiechem. Otrzymałem kiedyś od niego pchnięcie szpadą... muszę mu więc sowicie odpłacić za to...
Trzej inni ludzie, którzy skierowali się byli w stronę Dagoberta, bardzo łatwo pokonali wątłą figurkę jego.
Nieszczęśliwy garbus, znał swoję bezsilność i wcale się nie próbował opierać.
Podał obojętnie obie ręce i te mu natychmiast po za plecami związano.
Nie wydał żadnego okrzyku, żadna skarga nie wyszła z ust jego.
Nie zapytał też nawet, za co go tak niespodzianie pochwycono.
Poprzestał na zadaniu samemu sobie zapytania:
— Co to ma znaczyć?... O co mnie posądzają?... Dagobercie, mój biedny przyjacielu, bodaj żeś się załapał, ananasie!... Rzuciłeś się w paszczę wilka, ażeby uniknąć powroza!... ładnieś się urządził, pieszczochu, nie na wiele zda ci się teraz list ułaskawiający... Wykręć się, jeżeli zdołasz, życzę ci powodzenia, z całego serca, ale nie dałbym dukata za twoję skórę!...
Gwałtowna scena, jaką przedstawiliśmy czytelnikom naszym, nie mogła przejść bez zwrócenia uwagi, obudzenia ciekawości i wywołania zamieszania w podziemiach.
Nikt nie rozumiał, co się stało, ci nawet, co spełniali rozkaz Coquelicota, nie wiedzieli, co on znaczy.
Towarzysze pochodni, zapytywali się jedni drugich, ale żaden nie umiał nic powiedzieć.
Każdy przerwał robotę, wszystkie miechy działać przestały.
Pomieszany szmer głosów, rozlegał się coraz więcej pod sklepieniami.
— Nie podobna nie zrozumieć w podobnym gwarze, powiedział do siebie Kerjean, muszę nakazać milczenie, ale czy mnie usłuchają?...
Dał znak, że chce przemówić.
Ci, co bliżej byli, umilkli natychmiast, inni poszli za ich przykładem.
Po trochu hałas się zmniejszał, a po kilku minutach głębokie milczenie w kryptach zapanowało.
Uczucie nieskończonej dumy napełniło piersi barona.
— Stanowczo nad niemi panuję!... pomyślał, na prawdę więc jestem królem?...
Następnie imponującym, donośnym głosem swoim zawołał:
— Towarzysze pochodni, w waszym, tak samo, jak i w moim jest interesie, niedopuszczanie jakiejkolwiek zdrady. Dwóch z pomiędzy was w tej chwili, jest o tę zdradę oskarżonych. Podejrzewam ich, że są winni, ale pewności nie mam jeszcze. Wysłucham ich i osądzę. Jeżeli przestępstwo zostanie im dowiedzione, skończymy z nimi prędko, przysięgam wam na to, towarzysze pochodni!... Chwila jest nadzwyczaj uroczystą. Życie dwóch ludzi wisi na włosku... Możecie jednak być i bądźcie spokojni... Nie przeszkadzajcie zamieszaniem spełnieniu tak ważnego dzieła.. Pozostawcie waszemu wodzowi przytomność umysłu, bo potrzebuje jej dla odróżnienia prawdy od kłamstwa, dla potępienia, albo uniewinnienia... Nie w swojem tylko imieniu, ale w imieniu nas wszystkich wydam wyrok na oskarżonych.
Ostatnie słowa barona, przyjęte zostały z ogólnym uznaniem.
Milczenie zapanowało na nowo, a było tak głębokie, że słychać było wyraźnie każdą kroplę wody spadającą ze sklepienia.
Coquelicot zbliżył się do Kerjeana.
— Od którego z dwóch łotrów zacznie pan baron śledztwo?... zapytał po cichu.
— Od rozumniejszego, odpowiedział baron, od małego garbuska, nazywanego Dagobertem. Z nim walka będzie może trudną, z tamtym łatwiej sobie poradzimy.
Coquelicot zbliżył się do towarzyszów pilnujących Dagoberta i karzeł został przyprowadzony albo raczej przyciągnięty do barona.
Towarzysz Bouton d’Ora przekonany był, że wywinie się z tej sprawy chyba przez coś patetycznego.
Zaledwie dostawiono go przed Luca, padł na oba kolana, a przybierając najboleśniejszy i najrozpaczliwszy wyraz, przemówił łkając po przez łzy spływające mu strumieniami po policzkach.
— Na Boga, szlachetny i wspaniałomyślny panie, ulituj się nad niewinnym, który całą nadzieję swoję pokłada w sprawiedliwości twojej jedynie... Jakże ja się obronię, skoro nie wiem nawet, o co mnie oskarżają?... Cóż uczyniłem takiego?... Dla czego obchodzą się ze mną, jak ze złoczyńcą, po co wiążą nieszczęśliwe moje ciało, po co skrępowali wychudłe moje ręce, czyż ja potrafiłbym zrobić komu co złego?... Szlachetny panie, nie znęcaj się nad moją nędzną istotą!... Ulituj się nademną, oddaj mi sprawiedliwość, bo chyba skonam u nóg twych.
— Utrzymujesz, że nie wiesz, o co jesteś oskarżony?...
— Nie wiem o co, szlachetny panie, mówię najszczerszą prawdę, jestem niewinnym, niesłusznie przez jakiegoś niegodziwca oczernionym biedakiem!...
— Czem się zajmowałeś, zanim wstąpiłeś do stowarzyszenia pochodni?... zapytał Kerjean.
— Kradzieżą, mogę przysiądz na to.
— Dla czego porzuciłeś to rzemiosło?...
— Bo nie mogłem utrzymać nędznej swojej egzystencyi.
— Co za powód skłonił cię do przystąpienia do stowarzyszenia fałszerzy pieniędzy?...
— Chęć łatwiejszego zarobku i chęć posiadania złota... chęć, jaka mnie nieustannie trapiła.
— Zkąd dowiedziałeś się, że w podziemiach mojego hotelu znajdują się warsztaty stowarzyszenia, którego pragnąłeś zostać członkiem?...
Dagobert uśmiechnął się mimowoli.
— Jeżeli mam prawdę powiedzieć, szlachetny panie, odrzekł garbus, to ja te podziemia znałem bardzo dawno przed tem, nim pan zostałeś właścicielem hotelu.
Kerjean nadstawił bacznie uszu.
— Ale jakim sposobem dowiedziałeś się o egzystencyi tych podziemi?...
— To cała historya, panie baronie... Czy mam ją opowiedzieć panu?...
— W krótkości...
— Oto jak się stało.
Dagobert rozpoczął opowiadanie dobrze nam znanych szczegółów.
Baron słuchał go uważnie, a odgadywał z łatwością to, co ex-złodziej uważał za stosowne ukrywać.
W opowiadaniu Dagoberta znalazł wytłomaczenie niewytłomaczonych na pozór wypadków zaszłych owej strasznej nocy, a co więcej jeszcze, odnalazł początek poznajomienia się pana de Rieux z bandytami.
Dagobert umilkł.
— Skończyłeś?... zapytał Kerjean.
— Skończyłem, panie baronie.
— Nie masz nic więcej do powiedzenia?...
— Nic a nic, panie baronie.
— Czy pewnym jesteś tego?...
— Tak mi się przynajmniej zdaje.
— To ci się źle zdaje, bo nie wspomniałeś mi dotąd wcale o markizie de Rieux, któregoście zabrali, pielęgnowali i wyleczyli...
Posłyszawszy nazwisko to, w chwili, gdy się najmniej tego spodziewał, Dagobert czuł, że blednie.
— Miłosierdzia!... szeptał sam do siebie. Kerjean wie wszystko, albo przynajmniej wszystkiego się domyśla... Jestem zgubiony!...
Nie stracił jednakże miny i z wielkiem ździwieniem powtórzył:
— Markiz René de Rieux!... nie wiem doprawdy, szlachetny panie, ktoby to mógł być taki...
— Jakto?... Czyż to nie z jego rozkazu, znajdujecie się tutaj?... ciągnął Luc, czy nie jemu donosicie o wszystkiem, co się tu dzieje?...
— Wolne żarty, szlachetny panie. Ja przychodzę tutaj po to, ażeby zarobić na życie, a bez żadnych a żadnych innych celów, przysięgam panu na to!...
Coquelicot, znajdujący się przy baronie, szepnął mu do ucha:
— Niech pan baron każe zrewidować tego łotra...
Kerjean skinął głową potakująco.
Coquelicot zbliżył się do garbusa i zapytał:
— Wiele masz kieszeni, mój przyjacielu?...
— Dwie, odpowiedział Dagobert z konwulsyjnem drżeniem, ale zupełnie puste... zupełnie...
— Zaraz się o tem przekonamy...
Powiedziawszy to, Coquelicot przetrząsnął kieszenie nieszczęśliwego karła, i oprócz różnych nie nieznaczących przedmiotów, wyciągnął także dwa klucze zupełnie nowe i oddał je baronowi.
— Co to za klucze?... zapytał Kerjean.
— Od mieszkania, odpowiedział garbus, od mojego własnego domu.
— Panie baronie, powiedział Coquelicot, niech pan baron raczy porównać te klucze, z kluczami od tajemniczego przejścia, w którem przed chwilą spotkałem tego poczciwca...
— A ha!... wykrzyknął Kerjean, przyjrzawszy się kluczom, pokazuje się więc, mój Dagobercie, że miałeś zamiar dostania się do mojego hotelu bez anonsowania się, w każdej porze, w jakiej ci się spodoba.
— Nie, panie baronie, nie!... wykrzyknął karzeł, przerażony do najwyższego stopnia... Nie wierz pan temu, błagam cię o to... Pański hotel jest dla mnie świętością... za całe królestwo świata nie wszedłbym tam po kryjomu!...
— Jednakże te klucze zostały po to zrobione, żeby otwierać drzwi moje...
— One także moje otwierają... przysięgam panu... To prosty przypadek tylko... Zresztą wszystkie prawie klucze są do siebie podobne...
— Czy nie masz nic innego do powiedzenia?...
— Niestety!... mogę tylko mówić prawdę... co też powiedziałem...
Coquelicot, mimo obecności swojego pana, zaczął się śmiać hałaśliwie...
Kerjean pokiwał parę razy głową, a spojrzenie, jakie rzucił na Dagoberta, wydało się temu ostatniemu wyrokiem śmierci...
— Odprowadźcie tego człowieka, o jakie piędziesiąt kroków, zwiążcie go mocno i nie spuszczajcie z oka, a przyprowadźcie tego drugiego, niech jego z kolei wybadam...
Rozkazy barona natychmiast wykonano... Odprowadzono Dagoberta, a przyciągnięto Bouton-d’Ora...
Zadanie było trochę trudne... Olbrzym opierał się z nieprzezwyciężoną prawie siłą... Nie bronił się wcale, ale się i nie ruszał, stał jak posąg...
Żeby pokonać tę siłę, potrzeba było położyć olbrzyma na żelaznych noszach i przenieść do barona...
Luc zaczął badanie... nie mogło ono trwać długo, bo jak nam wiadomo, olbrzym nie posiadał żadnej inteligencyi, rozumiał jednak doskonale, jak wielkie grozi mu niebezpieczeństwo...
— Jeżeli będę mówił... pomyślał sobie... to napewno strzelę jakie głupstwo... wybaję to, co potrzeba było zamilczeć... Roztropne tylko znalezienie się może mnie ocalić... Dagobert taki mądry, niech więc gada za nas obu...
Wskutek tego rezonowania, któremu, jak widzimy, nie brakło ani sensu, ani logiki... Bouton-d’Or zaciął się w swoim uporze... przybrał wyraz prawdziwie idyotyczny i odpowiadał na zapytania Luca niewyraźnem, urywanem mruczeniem... I tak doskonale odegrał swoje ogłupienie, że Kerjean odwrócił się do Coquelicota i zapytał:
— Czy on mnie słyszy?... czy mnie rozumie?... Czy w tej ogromnej czaszce znajduje się choć iskierka rozumu?... Myślę, że chyba nie...
— Pan baron oszukiwany jest w tej chwili przez zręcznego łotra... odpowiedział siepacz... dobrze on słyszy i rozumie dobrze... mogę zaręczyć za to... Jak chce, to tak dobrze obraca językiem, jak szpadą... przysięgam panu baronowi... Jeżeli się uparł, aby nie nie mówić, to dla tego, że się obawia skompromitowania... Oczywisty dowód, że musi być winny...
— Może ty masz racyę, Coquelicocie...
— Niech pan baron nie wątpi o tem...
— A więc... odrzekł Luc... weźmiemy się do sposobów... do sposobów nieomylnych, a te rozwiążą język niemowie...
— Domyślam się, o jakich sposobach pan baron wspomina... powiedział Coquelicot z złowrogim uśmiechem i dodał — pochwalam bardzo tę myśl pana barona...
Bouton d’Or także zrozumiał, o co chodzi... Chrapowata twarz jego pobladła... głębokie zmarszczki zaryły się na spoconem czole... rzucił w około siebie przerażone spojrzenie... Otworzył usta, jakby chciał coś przemówić... ale nie wydał żadnego głosu... Zapanował znowu nad wzruszeniem i milczał znowu uparcie...
Baron de Kerjean zabrał głos.
— Towarzysze pochodni... zapytał otaczającej go kołem gromady... czy znajduje się pomiędzy wami jaki mularz?...
Dwóch ludzi wyszło z tłumu i stanęło przed baronem.
— Weźcie kilofy... ciągnął Luc... i przygotujcie się do wykonania roboty, jaką wam wskażę... Potrzebuję kawałka węgla... dodał.
Coquelicot poskoczył do zgaszonego ogniska i przyniósł węgiel.
Ex-mularze zaopatrzyli się w potrzebne narzędzia w magazynie.
Kerjean zbliżył się teraz do muru i kawałkiem węgla oznaczył otwór wysoki na sześć, a szeroki na trzy stopy.
— Towarzysze... rzekł następnie... wybijcie otwór, jaki oznaczyłem...
Mularze zabrali się z wielką do roboty zręcznością... Znać było, że nie zapomnieli dawnego rzemiosła... odrywane kamienie spadały jeden po drugim...
— Czy to mają być drzwi, czy nisza tylko?... zapytał jeden z robotników.
— Tylko nisza... odparł Kerjean.
— Jak ma być głęboką?...
— Róbcie tylko, a zobaczycie...
Kilkanaście uderzeń kilofu doprowadziło otwór do żądanych rozmiarów.
— A teraz?... zapytali mularze.
— A teraz... odpowiedział Luc... nie pozostaje nam nic innego, jak tylko umieścić figurę, dla której nisza jest przygotowaną...
Towarzysze nie domyślali się jeszcze, o co chodzi i zapytywali jedni drugich, o jakiej figurze mówi mianowicie Luc.
Kerjean zwrócił się do sześciu ludzi, podtrzymujących Bouton-d’Ora.
Wskazał im na olbrzyma, wskazał wybity otwór i powiedział:
— Oto żywa figura, którą tu pomieścicie... Do dzieła, towarzysze, a prędko!...
Świadkowie sceny zrozumieli myśl barona i bardzo im się podobała.
Okrzyk zadowolenia wyrwał się ze wszystkich piersi i długo rozbrzmiewał pod sklepieniem.
Zepsute i dzikie natury drżały z radości na myśl o strasznym widoku, jaki się miał oczom ich przedstawić.
Trzydzieści rąk wyciągnęło się zaraz ku Bouton-d’Orowi, podnieśli go, jak piórko i postawili w niszy.
Członki psiarczyka tak były silnie skrępowane powrozami, że krew z nich płynęła.
Opanował łotra przestrach tak, że nie miał siły wymówić ani jednego wyrazu.
— Doskonale... powiedział baron, teraz zamurujcie z powrotem niszę razem z figurą, a pamiętajcie, że tak będą karani zdrajcy, nie chcący się usprawiedliwić, wzbraniający przyznać się do winy...
Robotnicy nie stracili ani sekundy. Nie posiadali się z radości.
Pochować w zamurowanym grobie żywą ofiarę... toż to nielada gratka... Rzadko się takie rzeczy zdarzają!...
Z energią więc niezwykłą pracowali i w kilka minut mur dosięgał już piersi Bouton-d’Ora.
Wkrótce po samą twarz mieć go będzie, wydawało mu się, że już oddychać nie jest w stanie...
Straszny ten moment przywrócił mowę ofierze.
— Zatrzymajcie się!... ryknął głosem zmienionym, niepodobnym de głosu ludzkiego, zatrzymajcie się!... Zabijcie mnie, jeżeli wam koniecznie o to chodzi, ale nie w ten okrutny sposób... to zanadto nikczemnie... ja się boję tego...
— Miał racyę Coquelicot, mruknął Kerjean, ten nędznik nie jest takim idyotą, za jakiego chciał uchodzić i oto rozwiązał mu się języczek... Szczęśliwy rezultat. Sposobik dobrym był zatem...
— Litości, litości... jęczał olbrzym, wyciągnijcie mnie ztąd!... Odrzućcie te kamienie... przygniatają mnie... zabijają...
— Czy będziesz mówił?... zapytał Luc.
— Tak... tak... będę mówił... Powiem wszystko, co zechcecie... przysięgam...
— Zobaczymy za chwilę... Daję ci pięć minut na zebranie pamięci i przygotowanie się do mówienia prawdy, pierwsze kłamstwo będzie wyrokiem śmierci dla ciebie...
Wypowiedziawszy te słowa, de Kerjean odszedł od Bouton-d’Ora i poszedł do Dagoberta, którego postawiono za filarem, ażeby nie mógł widzieć co się po za nim działo.
— Zaprowadźcie tego człowieka do stempla po prawej stronie... powiedział baron.
Ażeby rozkaz de Kerjeana prędzej został wykonany, wielki silny chłop chwycił karła za ręce i zaniósł w miejsce wskazane.
Może nie wszyscy z czytelników naszych wiedzą co to znaczy stempel?...
Jest to maszyna o wielkiej sile, rodzaj młota poruszanego systemem kołowym, a zakończonego płytą stalową.
Młot ten uderza w metal z nadzwyczajną mocą i wybija na nim znaki, to jest stempel odpowiedni.
— Puśćcie w ruch maszynę!... zakomenderował Luc.
Kilku ludzi zaprzęgło się do koła i wnet rozległo się uderzenie młota.
— Co oni ze mną chcą zrobić?... myślał Dagobert.
Krew ścinała ma się przytem w żyłach, drżał cały konwulsyjnie.
Niepewność jego nie trwała długo.
Kerjean odezwał się znowu:
— Połóżcie głową tego łotra na kowadle o kilka cali od młota.
Podniesiono karła i łysa głowa jego poczuła zaraz zimne żelazo.
Metal uderzany co chwila młotem dźwięczał mu w głowie z szumem kaskady.
— Teraz rozpocznę badanie... oświadczył baron Kerjean, a wy po każdem pytaniu pozostawionem bez odpowiedzi, posuniecie podły łeb bliżej stalowego młota...
Zbiry, w ręce których oddany został Dagobert, bardzo pragnęli, aby nieszczęśliwy nieodpowiadał, bo nie tak często można widzieć głowę ludzką, rozbitą jak orzech pomiędzy dwoma kamieniami, albo jak jabłko zmiażdżone uderzeniem młotka...
— Panie Dagobercie... rzekł Kerjean, czy ci pamięć powróciła?.. Przypomniałeś sobie szlachcica, którego nazwiska zapomniałeś?... przypomniałeś sobie o markizie de Rieux...
Karzeł milczał, dla najprostszej w świecie przyczyny.
Ciągły hałas młotka ogłuszył go zupełnie.
Słyszał, że Kerjean coś mówi, ale nie mógł pochwycić słów jego, dochodziły go zbyt niewyraźnie,
Kaci poczekali parę sekund i posunęli karła w ten sposób, że głowa jego znalazła się bliżej młotka.
— Czy przyznajesz się... ciągnął Luc, że przyszedłeś tutaj w roli szpiega, zapłaconego przez markiza de Rieux?...
Karzeł znowu nic nie odpowiedział, głowa jego znowu zatem posuniętą została na kowadle.
Opadający młot zadrasnął skórę czaszki i skaleczył ją boleśnie, krew trysnęła obficie.
Dagobert krzyknął przeraźliwie.
Zwinął się jak wąż i zaczął krzyczeć, łaski...
— Niema żadnej łaski dla upartych!... odrzekł Luc gwałtownie. Jestem bez litości dla nieposłusznych... Życie twoje wisi na włosku!... Opowiadaj albo giń!...
Karzeł przekręcił się w rękach swoich oprawców, zobaczył twarz barona i z wyrazu tej twarzy odgadł wszystko, czego niemógł dosłyszeć.
— Będę mówił... będę odpowiadał... powiem wszystko... wyszeptał, ale na litość niechże ustanie ten piekielny hałas, bo mnie ogłusza, bo zwaryuję od niego....
Luc dał znak stosowny.
Koło maszyny zaprzestało się obracać. Nastało milczenie.
Dagoberta stawiono przed Kerjeanem. Garbus nie mógł się utrzymać na nogach.
Blady był straszliwie, strumienie krwi płynącej z czaszki, mieszały się z zimnym potem, jaki wystąpił mu na czoło — i ze łzami, jakie spływały po policzkach.
— Jak jestem baronem de Kerjean... wykrzyknął niegodny szlachcic, tupiąc nogami, tak mi już cierpliwości brakuje... Nie chcę dłużej być oszukiwanym przez takiego jak ty nędznika!... Odpowiadaj mi w tej chwili, albo zabiję cię własną ręką...
Dagobert po raz drugi osunął się na kolana z osłabienia i ze strachu.
— Pytaj pan... szeptał, gotów jestem...
— Znasz markiza de Rieux?...
Karzeł skinął głową potakująco.
— Dla niego się tu znajdujesz?
— Tak.
— Wiesz, gdzie się on ukrywa?...
— Wiem...
Błyskawica tryumfu przemknęła w oczach barona.
— Ah! markizie de Rieux... powiedział sobie po cichu; niewidzialny i niepochwytny nieprzyjacielu!... tyś jedyna moja na świecie przeszkoda, ale mam cię nareszcie!...
Następnie dodał, na spokój się wysilając:
— Gdzież się jego kryjówka znajduje?...
Dagobert wskazał mały hotel przy ulicy de la Corisaie.
— Za jakie wynagrodzenie... pytał Luc dalej, pan de Rieux zapewnił sobie pomoc waszę?...
— Obiecał nam listy ułaskawiające, które otrzymał od naczelnika policyi, miał je nam oddać za trzy dni, gdy pomoc nasza nie będzie mu już potrzebną...
— Za trzy dni, powiadasz?... Wykonanie zatem projektów markiza miało już tak zaraz nastąpić?...
— Tak.
— Co to były za projekty?...
— Dostanie się do hotelu Dyabelskiego przez podziemia, wśród nocy i porwanie pani baronowej.
Luc zadrżał.
— To niedorzeczność!... mówił do siebie... ale jak każda niedorzeczność, przy śmiałości mogła się udać!... Byłbym zgubionym, gdyby przypadek niespodziany nie był przyszedł mi z pomocą... O!... dziękuję ci moja gwiazdo!...
Głośno zaś dodał:
— Czy to dzisiejszej nocy markiz ma działać?...
— Nie...
— A kiedyż?...
— Następnej nocy...
— O której godzinie?...
— O dwunastej...
— Czy masz się z nim przedtem widzieć?...
Dagobert potrząsnął głową.
— Bouton-d’Or i ja... odpowiedział... mamy czekać na niego w umówionem miejscu...
— Gdzież jest wyznaczone to miejsce?..,
— Ulica Tombe-Issoire, naprost furtki od pustego placu...
— Czy markiz sam przybędzie?...
— Sam, z jednym tylko kamerdynerem, na którego może liczyć zupełnie...
Nastała chwila milczenia. Baron głęboko się zamyślił, ale z wyrazu jego twarzy można było osądzić, że był zadowolony. Nakoniec podniósł głowę i zapytał:
— Prawdą jest wszystko, co mi powiedziałeś?...
— Nie ma pan baron prawa wątpić, skoro życie moje trzyma w swem ręku!... odrzekł Dagobert... Zresztą nie umiem zdradzać do połowy... Byłem szczerze oddany panu de Rieux, dla miłości listu uniewinniającego... Teraz chodzi o ocalenie skóry, więc odwracam kaftan i sumiennie zdradzam pana de Rieux... Brzydki te postępek, przyznaję, ale cóż robić!... Na tym świecie każdy dla siebie!...
— Jesteś łotrem, jakich lubię... mruknął Lue z uśmiechem... Zapytam Bouton-d’Ora i... jeżeli przekonam się z jego odpowiedzi o szczerości twojego wyznania, może ci przebaczę rolę, jaką odgrywałeś i może zrobię jeszcze co z ciebie...
Bouton-d’Or nawpół zaduszony, przerażony okrutną myślą, że żywcem zamurowanym zostanie, odpowiadał na pytania Luca bez wahania, bez żadnego namysłu... Nic nie ukrywał z tego, co widział, odpowiedzi więc jego zgodziły się w zupełności z odpowiedziami Dagoberta... Słowo w słowo powtórzył prawie to samo.
Kerjean został przekonanym... teraz więc chodziło mu bardzo o obu bandytów... Wydał rozkaz wydobycia olbrzyma z niszy i poszedł do Dagoberta.
— Słuchaj... rzekł doń... losy twoje spoczywają w moim ręku... Wiesz, że na śmierć zasłużyłeś, bo dosyć masz na to rozumu... ale jesteś mi na swoje szczęście potrzebnym... Czy chcesz mi służyć wiernie, otrzymać ułaskawienie dla siebie i towarzysza, a nadto pozyskać łaskę moję?...
— Naturalnie, że chcę!... wykrzyknął żywo karzeł... Niech pan baron rozkazuje, a postaram się zadowolnić go pod każdym względem...
— Pan de Rieux i ja jesteśmy śmiertelaymi wrogami... zaczął Luc...
— Wiem o tem i to oddawna...
— Jeden z nas musi pokonać drugiego...
— A pan baron, prosta rzecz, nie chce być wcale tym drugim... To słusznie...
— Markiz de Rieux chce jutro zakraść się do mojego hotelu, dla porwania baronowej i jest pewny, że mu się to uda...
— Widocznie na tym świecie nie można liczyć na nic, bo słusznie mówiąc, pan markiz miał duże nawet szanse...
— Czy możesz mnie tej jeszcze nocy zaprowadzić do mieszkania pana de Rieux?...
— Jeżeli pan baron rozkaże, będę posłusznym...
— Mógłbym napaść na śpiącego i pozbyć się go raz na zawsze...
— Sprawiedliwie...
— Ale... ciągnął Luc... wolałbym, żeby się złapał w zastawioną przez się pułapkę... Jutro o północy, skoro przestąpi próg podziemi, nie wyjdzie już z nich więcej...
— Niech pan baron raczy mi pozwolić zapytać, się jakim sposobem osiągnąć myśli ten rezultat?... zapytał karzeł... Markiz skoro nie zastanie mnie na schadzce, nie przyjdzie tutaj...
— Gdyby cię nie zastał... tak... ale cię zastanie... Rozumiesz?...
— Rozumiem... odegram rolę kaczki domowej, dzięki której łapią się w siatkę cyranki...
— Na to właśnie jesteś mi potrzebnym...
— Dziękuję panu baronowi za zaufanie i postaram się mu godnie odpowiedzieć...
— Nie mam najmniejszego do ciebie zaufania... odparł Luc... wiem, żebyś mnie zdradził bez najmniejszego skrupułu... ale się dobrze zabezpieczę... I Bouton-d’Or i ty będziecie odpowiednio pilnowani, a jeżelibyście jakimkolwiek słówkiem lub giestem obudzili podejrzenie markiza, natychmiast dostaniecie po tuzinie kul w plecy... Jeżeli pan de Rieux się zawaha, jego wahanie będzie dla was wyrokiem śmierci...
— O!... wykrzyknął Dagobert, to nie byłoby sprawiedliwem...
— Jak śmiesz odzywać się do mnie w ten zuchwały sposób... łotrze?... |
— Błagam pana barona o przebaczenie, szepnął karzeł, drżąc na nowo. Pan baron nie może rozkazać nic niesprawiedliwego, wiem o tem dobrze, ośmielam się jednakże zwrócić uwagę, że nie byłoby wcale naszą winą, gdyby pan markiz, zastanowiwszy się nad niebezpieczeństwem swojego zamiaru, porzucił go w ostatniej chwili...
— Zginiecie, jeżeli się cofnie!... Do ciebie należy namówić go, popchnąć go naprzód, inaczej zgubionyś i ty i Bouton d’Or.
Nie było co na to odpowiedzieć, Dagobert zatem spuścił głową i zamilczał.
Kerjean przywołał Coquelicota, kazał mu wziąć ze sobą dwóch ludzi, zaprowadzić olbrzyma i karła do hotelu, nakarmić ich i napoić, ale czuwać bacznie nad nimi z pistoletem w ręku i zabić bez litości, przy pierwszem usiłowaniu ucieczki.
Potem, po odejściu Coquelicota, zwrócił się do Dagoberta.
— Poznałeś, jak mogę ukarać za zdradę, teraz dowiedz się, jaką będzie nagroda w razie, gdy się nam uda... Skoro oto pan de Rieux dostanie się w nasze ręce, będzie wam wolno, Bouton d’Orowi i tobie, przetrząsnąć jego mieszkanie i zabrać sobie listy ułaskawiające, o które tak bardzo wam chodzi. Następnie uczynicie, jak wam się podoba, albo pozostaniecie towarzyszami pochodni, albo pójdziecie sobie i zostaniecie uczciwymi obywatelami. Dług wasz będzie spłacony, tak samo, jak naczelnik policyi i ja was ułaskawię... Idźcie...
Dagobert i Bouton d’Or, eskortowani przez Coquelicota i dwóch służalców Kerjeana, wyszli z podziemi i zniknęli po za drzwiami przejścia prowadzącego do hotelu.
Wielkie niezadowolenie zapanowało po tem niespodziewanem rozwiązaniu... fałszerze monet bardzo żałowali, że ich pozbawiono widoku podwójnej egzekucyi, której tak byli ciekawi.
Po trochu uspokoili się jednakże, porozpalali na nowo przygaszone ogniska i powrócili do zajęć swoich.
Przez resztę nocy i cały dzień następny, Coquelicot nie odstąpił ani na chwilę więźniów, powierzonych mu przez swego pana.
Zawzięty z natury siepacz, nie mógł zapomnieć pchnięcia szpadą, jakie otrzymał od Bouton d’Ora i rad był, że się zemści na nim.
— Niech on najprzód załatwi swoję sprawę, myślał, ja poczekam cierpliwie, aż przyjdzie moja kolej!... Co mnie to obchodzi, jeżeli baron uzna za stosowne oszczędzać łotrów... Ja muszę się porachować z Bouton d’Orem i nie będę pytał o to nikogo... Zranił mnie on, szelma, i musi zginąć...
Garbus należał także do tej sprawy, a przytem przykroby mi było rozłączać tak dobrze dobranych towarzyszów.
Położenie Bouton d’Ora i Dagoberta, jak widzimy, daleko było niebezpieczniejsze, aniżeli się spodziewali.
Na cóż miały im się teraz przydać listy uniewinniające?...
Jeżeli unikną sprawiedliwości i tygrysich pazurów Kerjeana, to wpadną w szpony szakala!...
Nadszedł wieczór, godziny upływały, wkrótce północ wybić miała.
Baron wszedł do zaimprowizowanego więzienia, w którem trzymano karła i olbrzyma.
— Nadeszła chwila działania, rzekł do Dagoberta i Bouton d’Ora. Weźmiecie ze sobą ubrania robotników, w które markiz de Rieux i jego kamerdyner przebrać się mają... Nie zapomnijcie o niczem, com wam powiedział. Życie swoje trzymacie w swoim ręku...
— Nie zapomnimy o tem z pewnością... odrzekł karzeł, może być pan baron spokojny...
— Wychodźcie pierwsi... ciągnął Kerjean.
Bouton d’Or i Dagobert wyszli z hotelu Dyabelskiego furtką, prowadzącą na ulicę l’Enfer.
Za nimi szedł Luc i Coquelicot z pistoletami w ręku.
Noc była zupełnie czarna, gęste chmury zasłaniały zupełnie niebiosy, zaledwie po kilku chwilach przyzwyczaiły się oczy łotrów do postępowania w ciemności.
Latarnie zapalone o zmierzchu, pogaszone zostały przed chwilą przez jakąś złośliwą zapewne rękę, zarówno na ulicy de l’Enfer, jak i na sąsiednich.
Tego rodzaju ponure noce przyjazne są dla zbrodni.
— Kiedy człowiek przypomni sobie, myślał Dagobert, że są szczęśliwi śmiertelnicy, zależący zupełnie od siebie, mogący wychodzić lub nie wychodzić, jeżeli im się podoba, mogący położyć się w wygodnem i ciepłem łóżku... to doprawdy, aż zazdrość bierze!... O! gdybym rozpoczynał życie na nowo, to niech mnie Bóg ciężko skarze, czybym nie był uczciwym człowiekiem... Niechby mnie to wiele chciało kosztowało...
Co do Bouton d’Ora, ten o niczem nie myślał.
Doszli do rogu ulicy Tombe-Issoire, a zaledwie minęli róg, ucichły na raz po za niemi kroki barona i jego siepacza.
Szli sami, ale nie łudzili się bynajmniej... pewni byli, że baczne uszy czyhały na każde ich słowo, widzące w ciemności kocie oczy, śledziły każde ich poruszenie.
Wkrótce nawet przekonali się o tem.
Gdy Dagobert zwolnił kroku, ażeby przekonać się, jak daleko jeszcze do furtki, czarna jakaś postać pochwyciła go natychmiast za rękę i ochrypłym głosem rzekła:
— Litości, litości!...
Karzeł nic nie odpowiedział i poszedł dalej.
Na pewno mniemany żebrak był szpiegiem Kerjeana.
Nagle dał się słyszeć turkot kół w oddali, a jednocześnie drżące światełko obrzuciło ciemności.
Kareta eskortowana przez lokai z pochodniami, ukazała się na początku ulicy Tombe-Issoire.
Niespodziane to światło zniknęło prawie natychmiast, ale Dagobert i Bouton d’Or dostrzegli przy jego blasku w pewnych odstępach, nieruchome postacie, siedzące lub stojące... dojrzeli na wierzchołku muru, twarze uważne i błyszczące ślepie.
Ośm, albo dziesięć kroków zaledwie oddzielało nędzników od furtki.
Dagobert poruszył drzwi i przekonał się, że były przymknięte tylko.
— Jesteśmy na miejscu schadzki, rzekł tak głośno, iżby być słyszanym przez wszystkich. Zatrzymajmy się tu i czekajmy.
— Czekajmy. powtórzył jak echo Bouton d’Or,
Oparli się u słupy, jak dwie karyatydy nierównej wielkości, a w głębokiej ciszy nocnej, słychać było przyspieszone bicia ich serc.
Bali się obaj, ale nie zbrodni, jaką popełnić mieli, nie niegodnej zdrady, jakiej dokonać mieli.
Drżeli o własne życie, obawiali się, aby jaki przypadek nie zatrzymał pana de Rieux, aby nie naraził ich na gniew i zemstę barona.
Kilka minut upłynęło na tem oczekiwaniu.
Nakoniec na oddalonym zegarze wybiła północ.
Bliższe zegary powtórzyły dwanaście uderzeń ponurych,
W tej samej chwili szybkie, pewne kroki dały się słyszeć przy końcu ulicy.
— Oto ten, na którego czekamy, szepnął Dagobert, zgubiony jest, a my ocaleni.
— Stało się!... odpowiedział Dagobert.
Cofnijmy się o dni kilka i poprośmy czytelników, ażeby przestąpili z nami próg Salpetrière, Ogromnego szpitala, którego opinia wzbudzała przerażenie, o którem pomiędzy ludnością Paryża obiegało mnóstwo strasznych opowieści i legend ponurych.
Takiem było Salpetrière przy końcu ostatniego wieku, takiem jest jeszcze i dzisiaj.
A jednakże wszystko się zmieniło w tem schronieniu, albo raczej w tem więzieniu obłąkanych, od czasu, w jakim rozgrywały się fakty, które opowiadamy.
Za naszych czasów, olbrzymi ten zakład, oddany pod kierunek człowieka wielkiej nauki i wielkiego doświadczenia, jest prawdziwym pierwszorzędnym domem zdrowia, w którym biedne istoty pozbawione rozumu, otrzymują bezpłatnie tę samą pomoc i tę opiekę, jakie mają najbogatsi chorzy w instytutach prywatnych.
Wielka liczba znakomitych medyków poświęca się z prawdziwem zamiłowaniem dla tych nieszczęśliwych, starając się robić wszystko, coby mogło smutne położenie ich osłodzić.
Troskliwe, łagodne obchodzenie się z obłąkanemi, z największemi nawet furyatkami, jest przedewszystkiem zasadą zakładu.
Przed stu laty zupełnie było niestety inaczej,
Salpetrière przed stu laty zasługiwała w zupełności na opinię, jakiej zażywało.
Lekarze i dozorcy byli prawdziwemi katami obłąkanych pacyentów.
Wtedy Salpetrière, mogło też słusznie uchodzić za piekło, a nie za schronienie.
Siła, brutalność, panowała tu wszechwładnie.
Zimne kąpiele i głód, oto środki stosowane przeciwko gwałtownym napadom. Środki te okrutne i głupie, zamiast zapobiegać chorobie, czyniły ją nieuleczalną.
Nie było prawie przypadku, ażeby waryatka wyszła zdrową z tego szpitala.
Żadne pióro nie potrafiłoby opisać dokładnie tych wstrętnych cel podziemnych, do których słońce nigdy nie zaglądało.
Groby to były ciemniejsze i wilgotniejsze od tych w jakich trzymają na śmierć skazanych.
Wesołe pokoiki z wywoskowaną posadzką i roślinami pnącemi się u okien, zastąpiły dziś te olbrzydłe nory.
Głównym i nieuniknionym wynikiem starego, jakiśmy opisali, systemu, była dzika nienawiść, panująca pomiędzy waryatkami, a usługą szpitalną.
Ta ostatnia traktowała obłąkane, jak nieprzyjaciołki, waryatki drżały przed swoimi prześladowcami, którzy nie przemawiali do nich nigdy inaczej jak z przekleństwem na ustach, a batem w ręku.
Z obawy czołgały się przed sługusami, ale z instynktem prawdziwie zwierzęcym, którego nie straciły pomimo obłędu, korzystały z najmniejszej zdarzonej sposobności, żeby wywrzeć zemstę okrutną.
Nie rzadko też krew płynęła na podwórzach Salpetrière.
Musimy dodać, że te z waryatek, które chwilami odzyskiwały przytomność, myślały wtedy o tem jedynie, aby uciec z tego piekła, układały plany zawsze prawie niemożebne do wykonania, ale dziwnie głęboko obmyślane.
W tej właśnie chwili, to jest w przeddzień przybycia Janiny de Simeuse do Salpetrière, wielkie zamieszanie panowało w całym gmachu.
Na trzy dni przed tem, okrutny, dziki dramat rozpoczął się w murach szpitala, a rozegrał w Paryżu.
Opiszemy w kilku słowach, co się stało, a przedewszystkiem powiemy, że i wtedy, jak dzisiaj, pilnowanie chorych na podwórzach, na salach ogólnych, sypialniach i w celach, powierzane było kobietom.
Kobiety te, wszystkie wysokiego wzrostu i potężnej siły, mogły śmiało walczyć z najsilniejszym i najokrutniejszym mężczyzną.
Jedna z nich nazwiskiem Marya Grandier, czterdziesto pięcio letnia, wysoka, o szerokich, niby grenadyer ramionach, miała twarz nieprzyjemną, oczy prawie białe z okrutnym wyrazem i czarne wąsy.
Marya Grandier wzbudzała głęboką bojaźń w waryatkach swojego oddziału, a nawet całego szpitala.
Ilekroć potrzeba było założyć której kaftan bezpieczeństwa, zaciągnąć do celi albo wsadzić do zimnej kąpieli, tyle razy ją przywoływano.
Zimne, nieruchome jak u węża spojrzenie Maryi Grandier, wywierało na chore wpływ magnetyczny.
Cichym, powolnym głosem, wypowiadała groźby i zaraz je wykonywała.
Żylastą, niezgrabną łapą, umiała wybierać do uderzenia miejsca najboleśniejsze i po każdem takiem uderzeniu, chora najczęściej wpadała w omdlenie.
Marya Grandier, była zatem, jak widzimy, bardzo użyteczną w Salpetrière, to też dyrektor oddawał sprawiedliwość wielkim jej zasługom.
Nieraz, co prawda, traktowane w ten sposób chore, wpadały w ciężką chorobę i umierały nieraz, no, ale, któżby się tam troszczył był o życie waryatki...
I tak zawsze było ich dosyć, było ich z pewnością za duże nawet...
Lepiej, gdy ubyła choć jedna.
Dwie, z nich szczególniej niecierpiane były przez Maryę Grandier. Jedna przekupka, druga wiwandyerka, obie furyatki, obie silne nadzwyczajnie i obie początkowo stawiające jej opór zacięty.
Obie, przynajmniej na pozór, zostały z czasem „obłaskawione“, drżały tak samo, jak inne wobec wzroku i głosu energicznej dozorczyni, w gruncie rzeczy jednak pałały zemstą i rozmyślały nad ucieczką,
Pewnego poranku... tutaj właśnie rozpoczyna się dramat, o którym wspominaliśmy nieco powyżej, Marya Grandier przechadzała się wolno po dziedzińcu szpitalnym, rozdzielając po drodze szturchańce lub sypiąc razy dyscypliną... Pęk ogromnych kluczy miała zawieszony przy boku.
Przekupka i wiwandyerka w tej chwili zupełnie przytomne, zamieniły ze sobą spojrzenia i skinęły głowami.
Przekupka zaraz potem wyszła z kąta, gdzie siedziała pod murem... zdjęła ciężkie z nóg trzewiki, wzięła je w ręce, przesunęła się boso cichuteńko po nierównym bruku i podeszła do Maryi Grandier niezauważona przez nią wcale.
Kiedy znalazła się tuż za dozorczynią, palnęła ją z całej siły trzewikami w głowę.
Grandier krzyknęła i zachwiała się... Waryatka wtedy zadała jej cios drugi; a gdy upadła z klątwą na ustach, uderzyła po raz trzeci... Tą razą w skroń trafiła i Grandier nie poruszyła się więcej...
Została zabitą na miejscu... Morderczyni usiadła na trupie i zaczęła szarpać paznogciami twarz znienawidzoną, przyśpiewując sobie wesoło... Krew wkrótce popłynęła strumieniem... Ex-wiwandyerka przybiegła na pomoc koleżance, a za tym przykładem poszły inne waryatki...
Przekupka porwała pęk kluczy, otworzyła drzwi podwórza, a potem żelazną kratę, oddzielającą oddział, do jakiego należała, od drogi głównej.
Wiwandyerka dotrzymywała towarzystwa... obydwie we krwi od stóp do głów zanurzane, wybiegły na drogę, ażeby się na bulwar wydostać... Po drodze spotkały dozorcę, ale silnem uderzeniem w skroń trzewikami, powaliły go także na ziemię... Stróż, gdy dostrzegł lecące, chciał zamknąć kratę, atoli nie zdążył tego uczynić i obie obłąkane przeleciały przed nim, jak huragan... Obie wydostały się na wolność...
W kilka chwil potem nieszczęśliwe istoty w ulicach kwartału Saint-Marcel wzbudzały takie same przerażenie, jakie wzbudza widok wściekłego psa, albo tygrys wypuszczony z menażeryji...
Kiedy się to działo na ulicach, wszystkie waryatki z otworzonego oddziału zaległy podwórze i ogród szpitalny, a podraźnione widokiem krwi, nawet najspokojniejsze i najłagodniejsze z nich w furyę popadały, inne dozorczynie padły ofiarą tego stanu rzeczy, trzy nowe ofiary zostały zaduszone i poszarpane w kawałki...
Dopiero wieczorem wysłany w pogoń oddział milicyantów, zdołał pochwytać uciekinierki, ale i tu nie obeszło się bez nieszczęść... Jeden z żołnierzy padł z ręki byłej wiwandyerki...
Naturalnie, że w Paryżu powstała wrzawa ztąd wielka...
Pan de Sartines zawezwał do siebie zaraz nazajutrz dyrektora Salpetrière... udzielił mu surową naganę za to, że nie umiał zapobiedz katastrofie, która kosztowała życie sześciorga osób i zagroził dymisyą w razie, gdyby się coś podobnego powtórzyć jeszcze miało...
Otrzymawszy taki niepożądany „kapelusz“ pan dyrektor Salpetrière, poprzysiągł sobie nie narażać się nigdy na nie...
Najpierwszą rzeczą, jaką postanowił, było zastąpienie dozorczyń przez dozorców... W tym celu udał się zaraz do Bicetre i poprosił kolegi dyrektora tego drugiego zakładu, ażeby mu ustąpił z dziesięciu najostrzejszych dozorców swoich...
Prośbie zadość uczyniono i zaraz prawdziwi Herkulesowie, przyzwyczajeni do walki z najniebezpieczniejszymi obłąkańcami, zastąpili w Salpetrière żeńską obsługę,
Nie wszystko to jednak jeszcze.
Dyrektor, bojąc się o miejsce, wydał nowe rozporządzenia.
Przedewszystkiem tedy nie wolno było nikomu zwiedzać szpitala, chyba tylko w razach wyjątkowych. Po wtóre, każdy dozorca, któryby przez niedbalstwo swoje stał się winnym ucieczki obłąkanej, podlegać miał karze półrocznego więzienia.
Inne jeszcze, najpraktyczniejsze może ze wszystkich rozporządzenie polecało dozorcom zamykać w najciemniejszym lochu podziemnym nietylko na parę tygodni lub miesięcy, ale na zawsze choćby każdą waryatkę, któraby usiłowała wydostać się ze szpitala.
Zaprowadziwszy te środki ostrożności, dyrektor powiedział sobie, iż podług wszelkiego prawdopodobieństwa, będzie mógł przez jakiś czas przynajmniej zasypiać spokojnie.
Z dalszego ciągu tego opowiadania dowiemy się, czy nadzieje te były uzasadnione.
Taki był od dwudziestu czterech godzin stan rzeczy w Salpetrière, gdy narzeczona Renégo de Rieux przyprowadzoną doń została, i gdy zapisano ją na liście szpitalnej pod porządkowym numerem, jako ubogą obłąkaną niewiadomego nazwiska.
Ciężki wóz, zaprzężony w dwa konie, toczył się z hałasem po bruku bulwaru L’hôpitale, a eskortowało go czterech żołnierzy policyjnych z podoficerem na czele.
Wehikuł ów podobnym był bardzo do wozów, jakiemi niegdyś przewożono do Clamort zwłoki skazańców.
Gdy wóz zatrzymał się przed kratami Salpetrière, odźwierny wyszedł zaraz przez małą furtkę, ażeby zobaczyć, kto przybywa.
Skłonił się podoficerowi i zapytał:
— Co to nam pan przywiózł dzisiaj, panie brygadyerze?...
— Nic wielkiego, co prawda... odpowiedział śmiejąc się brygadyer... zwierzynę, upolowaną w nocy w Paryżu...
— Znowu waryatki!!!... wykrzyknął odźwierny.
— Naturalnie, że waryatki!...
— A wiele ich?...
— Trzy...
— Jędze zapewne jakie?...
— Nie wyglądają na to... Jedna zaś, to śliczna dziewczyna, słowo honoru...
— O! nie można żadnej dowierzać... znamy się my na tem dobrze... te, co wyglądają na łagodne są nieraz bardzo niebezpieczne. Wiesz pan, co się tu stało?
— Ba!... toć właśnie jeden z moich żołnierzy został zduszony. No, ale dosyć tej gadaniny, ojcze Wincenty, otwieraj jegomość co prędzej... bo chcę się już raz pozbyć okazów zamkniętych w tem pudle.
Odźwierny otworzył bramę, wehikuł wtoczył się na pierwsze podwórze szpitala Salpetrière i przystanął przed budynkiem, w którym znajdowały się biura i archiwa zakładu.
Dwóch urzędników szpitalnych odsunęło deski, które zamykały wóz z tyłu, i zobaczyło trzy kobiety ze skrępowanemi rękami, leżące na słomie rozesłanej.
Wyciągnięto je z wozu.
Jedną z nich była Janina de Simeuse, ofiara de Kerjeana i wiedźmy.
Zachowywała ona ponure milczenie i podobną była do statuy z marmuru.
Dwie inne, skoro tylko stanęły na nogi, zaczęły przeraźliwie krzyczeć i jęczeć,
Jęki te nie podobały się urzędnikom, kazali więc pokneblować usta nieszczęśliwym. Janina, pomimo, że nie wymówiła ani słowa, została tak samo jak i jej towarzyszki zakneblowaną.
Następnie zaprowadzono wszystkie do kancelaryi.
Podoficer złożył raport odpowiedni.
Dwa nazwiska i jeden numer wpisano na listę.
Numer oznaczał Janinę de Simeuse, od której nie można się było niczego dowiedzieć.
Po dopełnieniu tej pierwszej formalności, lekarz służbowy obejrzał nowo przybyłe.
Kazał je rozwiązać i zadał im kilka pytań, ale nie otrzymał żadnej odpowiedzi.
Potem każdą z waryatek pomieszczono w oddziałach.
Oddział, jaki się otworzył na przyjęcie Janiny, był właśnie tym, w którym Marya Grandier zamordowaną została przed para dniami. Oficyaliści szpitalni ani pomyśleli nawet o zatarciu śladów zbrodni... wielkie plamy zczerniałej krwi znać jeszcze było na bruku...
Nowy dozorca, przybyły z Bicetre, zdawał się stworzonym do podwójnego obowiązku dozorcy i kata.
Był to typ jednocześnie przerażający i straszny.
Wzrost miał średni, ale siłę nadzwyczajną,
Nizkie i płaskie czoło, oczy dzikie i krwią nabiegłe, policzki pofałdowane.
Nazywał się Tabareau, brakowało mu dwóch palców u lewej ręki, bo mu je ugryzł przed dziesięciu laty furyat jakiś w Bicetre, którego chciał zmusić do posłuszeństwa.
Tabareau trzymał bat w ręku.
Nosił nadto przyczepiony do paska jeden z tych cienkich i giętkich prętów stalowych, jakich używają pogromiciele zwierząt dzikich.
Od pierwszej chwili objęcia swoich obowiązków, Tabareau poprzysiągł sobie, że natchnie waryatki swojego oddziału zbawiennym przestrachem.
I osiągnął natychmiast skutek zupełny.
Biedne chore, jak tylko zobaczyły go przechodzącego dostawały dreszczów konwulsyjnych, chroniły się pod mury, chowały się za drzewa rosnące na podwórzu, nie śmiały się ruszyć, ledwie że oddychać były w stanie.
Tabareau patrzył na to z niewymowną dumą.
— Widocznie Grandier nie umiała była prowadzić tej gromady bydląt, widocznie była za słabą dla nich...
Ja nie dam się zabić tak głupio jak ona... oj co nie to nie!...
W tej chwili drzwi podwórza otworzyły się z zatrzasku.
Urzędnik szpitalny ukazał się na progu, ale go nie przestąpił.
— Hej!... dozorco pierwszego oddziału... zawołał, oto nowa waryatka... wydaje się bardzo spokojną, ale radzę ci zabezpieczyć się od niej od razu... Furyatki są także spokojne czasami... Oznaczona jest 918 numerem...
— Dobrze... odpowiedział dozorca, dawaj mi pan tę pensyonarkę... Jedna mniej, jedna więcej... mniejsza o to...
Urzędnik popchnął naprzód Janinę de Simeuse, której ręce rozwiązał i wyszedł zamykając drzwi za sobą.
Jedyne uczucie, jakie zawsze pozostaje u waryatek po utracie rozumu, to ciekawość nadzwyczajna.
Dziwna rzecz, że te nawet, u których idyotyzm jest najkompletniejszy, które nie miewają wcale chwil przytomnych, zachowają jednakże to uczucie, lubo pozbawione są wszelkich innych — ciekawość opanowywa je zupełnie, zagłusza nawet trwogę.
Zaledwie Janina de Simeuse ukazała się na podwórzu, towarzyszki jej niedoli zapomniały zaraz o przestrachu, jaki w nich wzbudzał Tabareau, powychodziły z kątów, powyłaziły z po za drzew, gdzie się ukrywały, i zaczęły wszystkie cisnąć się do nowo przybyłej, przyczem wszystkie wyprawiały różne gesta i wymawiały niezrozumiałe jakieś wyrazy.
Najbliżej będące, chwytały księżniczkę za ręce i za ubranie, a jedna drugą odpychała od młodej dziewczyny. Janina, skostniała, nie widziała ich nawet, nie czyniła żadnego oporu tej natrętnej ciekawości.
— Precz!... krzyknął Tabareau donośnym głosem... precz mi zaraz wszystkie!...
W pośród ogłuszającego hałasu, jaki wyprawiały waryatki, rozkaz ten nie mógł być dosłyszanym. Wierny postępowaniu, jakie sobie zakreślił dozorca, zamiast powtórzenia żądania, trzasnął, z potrójnego rzemienia splecionym, a supłem zakończonym batem i zaczął bić po plecach i twarzach obłąkane, które rozbiegły się w różne strony podwórza, sycząc z bólu.
Kilka bardziej jednakże upartych, niż drugie, zdawały się nie zwracać uwagi na razy i pozostały przy Janinie.
Tabareau, rozwścieczony tym niespodziewanym oporem, pochwycił pręt żelazny i zaczął okładać nieposłuszne. Jedna, trafiona w same piersi, padła na bruk zemdlona, druga dostała nagłego napadu epilepsyi i runęła u stóp Janiny, wydając krzyki przeraźliwe...
— Więc to tak!!... mruknął dozorca przez zaciśnięte ze złości zęby... więc to tak... no, to dobrze, na silną chorobę potrzeba silnego lekarstwa!...
I wyciągnął z kieszeni knebel i wpakował go w usta nieszczęśliwej epileptyczki... związał jej potem ręce i nogi, a potem podniósł ten tłumok z ludzkiego ciała, rzucił go w kąt podwórza i powrócił do Janiny.
Wiemy, jaki był do tego czasu rodzaj obłędu młodej dziewczyny... wiemy, że największe jej ataki nie miały nic niebezpiecznego i manifestowały się jedynie przerażeniem, malującem się na twarzy i niewyraźnemi jękami...
Każdy wie chyba o tem, że konwulasye są zaraźliwe do najwyższego stopnia...
W stanie zupełnego wycieńczenia w jakim znajdowały się nerwy panny de Simeuse, biedna dziewczyna nie mogła znieść okrutnego widoku... dostała ataku, jakiego dotąd nigdy jeszcze nie miała... Padła na bruk z twarzą wykrzywioną, z oczami błędnemi... a z zaciśniętego gardła wychodziły głuche jęki...
— Aha!... warknął Tabareau ze szkaradnym uśmiechem... ledwoś przyszła i już mi chcesz robić nieporządek!... Nauczę ja cię odrazu... Do szaflika, waryatko!... do szaflika...
Wymawiając te słowa, potwór pochwycił Janinę za rękę i pociągnął do rodzaju basenu kamiennego, do którego przez mosiężną rurkę leciała ciągle woda przezroczysta i zimna.
Basen ten, dosyć szeroki i głęboki, znajdował się tuż przy zabudowaniu, w którem na parterze mieściły się sypialnie waryatek spokojnych, a suteryny przeznaczone były dla furyatek.
Tabareau podniósł Janinę, zanurzył w basenie i pozostawił ją w nim szamocącą się przez kilka minut.
Kiedy zobaczył, że konwulsye nieszczęśliwej zmniejszają się, że opanowywa ją zupełne znieczulenie, że nie ma już siły utrzymać głowy po nad wodą, pochwycił ją za ubranie, wyciągnął ze śmiertelnej kąpieli i położył mokrą na bruku.
Poruszyła się jeszcze parę razy... złożyła ręce i wzniosła oczy do nieba, jak gdyby oddawała się Bogu w opiekę... potem przymknęła powieki i zemdlała...
Tabareau zatarł ręce z zadowolenia...
— — Oto, jak trzeba postępować z podobnego rodzaju istotami... odrazu sobie poradziłem... Zimna woda, to znakomite lekarstwo na karpie skoki tych dam!... Inaczej końcaby temu wszystkiemu nie było... inaczej człowiekby nie miał ani chwili spokoju!... Doprawdy, możnaby samemu w takim razie zwaryować!...
Drzwi podwórza otworzyły się po raz drugi...
Dyrektor i lekarze służbowi, w towarzystwie dwunastu przynajmniej oficyalistów, przybyli na codzienną wizytę..
— I cóż?... zapytał dyrektor dozorcy... cóż tu słychać dzisiaj u ciebie?...
— Wszystko dobrze, panie dyrektorze...
— Waryatki zachowują się spokojnie?...
— Nie mam powodu żalić się na nie...
— Wiele jest chorych?...
— Wszystkie są zdrowe...
— Wiele nieposłusznych?...
— Było ich dwie... ale poradziłem sobie z niemi bez trudności... oto one:
Mówiąc to, wskazał Tabareau na związaną i jęczącą w kącie epileptyczkę, oraz na zemdloną Janinę.
— Ta dopiero co przybyła, dodał, zbliżając się do panny de Simeuse, i już chciała była figlować... Umaczałem ją w basenie, żeby się uspokoiła i ani się rusza teraz... Lekcya zapewne posłuży...
Doktór zbliżył się do Janiny i ujął ją za rękę.
— Zemdlona jest, powiedział, uderzenie pulsu bardzo ma wolne... Krew jej straciła już trzecią część ciepłoty właściwej, a że poranek chłodny, ludzkość nie pozwala na to, aby pozostawić biedaczkę w mokrem ubraniu... Za godzinę na pewnoby nie żyła... Trzeba ją przenieść do infirmeryj i przebrać jak najprędzej...
— Dobrze, każę to zrobić zaraz, odpowiedział dyrektor. Myślę, że dobrze uczynisz, Tabareau, dodał, jeżeli po przyjściu do siebie tej dziewczyny, zamkniesz ją w celi na dzień jeden lub dwa, dopomoże to jej do prędszego uspokojenia.
— Nie omieszkam, odparł dozorca, a jeżeli prawdę powiedzieć, już nawet o tem myślałem...
— Wiele masz w obecnej chwili niebezpiecznych waryatek w celach?... zapytał dyrektor.
— Te tylko, które już wyjść z tamtąd nie mają... morderczynie biednej Grandier...
— Czy po dawnemu są niespokojne?...
— Daleko więcej, niż przedtem.
— Odwiedzałeś je już dzisiaj?...
— Tak jest... panie dyrektorze.
— Bardzo dobrze!... Uważam cię za doskonały nabytek, mój Tabareau, w niespełna dwa dni zaprowadziłeś wzorowy porządek w swoim oddziale!... Bardzo dobrze... Postępuj tak nadal, a zyskasz sobie moje względy.
— Pan dyrektor zanadto jest łaskawy!... wykrzyknął siepacz radośnie, będę się starać, ażeby zadowolić pana dyrektora.
Ten ostatni wyszedł wraz z doktorem z podwórza, aby pójść zwiedzieć inne oddziały.
Tabareau, zanadto gorliwie spełnił okrutną radę dyrektora zakładu.
Zaledwie bowiem Janina przebrana w ponury uniform szpitalny, przyprowadzoną została z powrotem na podwórze, pochwycił ją za ręce, zaprowadził do cel podziemnych i umieścił obok tej, w której zamknięte były morderczynie Grandier.
Z celi owej dzień i noc rozlegały się krzyki nieustanne.
Janina nie mogła naturalnie sypiać z powodu tego strasznego sąsiedztwa, nie miała też do podtrzymania sił odpowiedniego pożywienia, ale pomimo to przetrzymaną została przez trzy doby w tym piekle.
Czwartego dnia wyprowadził ją dozorca i kazał udać się na schody.
Że nie zaraz posłuchała, zawlókł ją na górę.
Zobaczywszy światło dzienne i odetchnąwszy świeżem powietrzem, panna de Simeuse o mało nie zemdlała i osunęła się na kolana.
Tabareau uniósł ją silną ręką i oświadczył groźnym głosem:
— Pamiętaj, waryatko, że ze mną na nic się nie przydadzą komedye... Trzeba być uległą... Za pierwszem oporem, wpakuję cię znowu do celi i nie wypuszczę już z niej nigdy. Nie zapomnij radzę ci o tem...
Puścił ręce księżniczki, która za słaba, żeby się utrzymać na nogach, upadła znowu, zaczołgała się aż do muru i położyła na słońcu.
Zamknęła oczy i zasnęła snem letargicznym, który trwał kilka godzin.
Od czasu, kiedy nieszczęśliwa uniknęła śmierci przy pożarze Czerwonego domu, ogromnie się zmieniła.
W rysach zachowała anielską swoję piękność, ale bardzo zeszczuplała i pobladła, wyglądała jakby z trumny wyjęta.
Oczy nadmiernie rozszerzone, błyszczały gorączkowo.
Rozrzucone włosy, opadały na czoło i na ramiona.
Potrzeba było mieć serce z kamienia, ażeby bez współczucia patrzeć na to biedne stworzenie.
Ale w Salpetrière wszystkie niestety serca były skamieniałe, szczególniej zaś serce Tabareau, jeżeli je tylko posiadał.
Dla tego nędznika, zestarzałego w zakładach dla waryatów, każda istota pozbawiona rozumu, była rodzajem niebezpiecznego zwierzęcia, gotowego zawsze na pożarcie swoich dozorców, zwierzęcia, przeciwko któremu trzeba się było bronić na wszelkie sposoby.
O piątej po południa, wielki dzwon Salpetrière odezwał się donośnie.
Dzwon ten oznajmiał dozorcom, że czas odprowadzić pomieszane do cel i sypialni po spożytej kolacyi.
Waryatki doskonale znały ten sygnał, i gdy dźwięk posłyszały, same leciały do pawilonu, aby uniknąć bata dozorcy.
Tabareau stał przy drzwiach i rachował wchodzące.
Kiedy wszystkie przedefilowały, spostrzegł, że jednego brakowało numeru.
Zawiązał parę supłów na bacie i poszedł obejść podwórze.
Zaledwie przeszedł kilka kroków, spostrzegł Janinę de Simeuse, albo raczej tę, którą obecnie nazywano numerem 913, leżącą pod murem i śpiącą snem twardym, jaki nastąpił po trzech bezsennych nocach.
— Chodź tutaj!... krzyknął, trzaskając batem, słyszysz!... Chodź tu zaraz!...
Janina nie słyszała i nie poruszyła się wcale. Tabareau zmarszczył brwi, nadął wargi i zbliżywszy się do biednej dziewczyny, uderzył ją tak silnie w czoło, że pozostała na niem pręga zakrwawiona.
Córka Simeusów, narzeczona Renégo de Rieux, obudziła się i krzyknęła boleśnie.
— Głuchaś... co?... zaryczał Tabereau, skoro ja rozkazuję, to trzeba mnie ślepo słuchać!... Jeżeli zapomniałaś już o tem... to ja ci zaraz przypomnę... Wstawaj tylko prędzej... bo cię znowu poczęstuję...
I na potwierdzenie tych słów, bat zaświstał znowu około twarzy Janiny.
Młoda dziewczyna usiadła na kamieniach i usiłowała się podnieść.
Ale napróżno.
Zawiodły ją siły i upadła na nowo.
Tabareau wściekły, miotając przekleństwami, poskoczył do nieszczęśliwej i pochylił się nad nią, ażeby ją pochwycić i zanieść.
Waryatka, przypomniawszy sobie katusze, jakie jej łotr zadawał, przypuszczając, że chce znowu skąpać ją w zimnej wodzie, wyciągnęła drżące ręce, ażeby się bronić.
Biedne, delikatne, przezroczyste prawie rączki, zaledwie dotknęły piersi Tabareau, nie poczuł on tego wcale, ale mimo to, zaczerwienił się, ślepie wyszły mu na wierzch, żyły wystąpiły na czoło.
— Buntujesz się, nędznico!... wołał drżący z wściekłości. Bijesz mnie, gadzino!... No... to ja zaraz z tobą skończę... Poprzysiągłem sobie... i dotrzymam obietnicy!...
Jednocześnie owinął w około ręki długie włosy księżniczki i pociągnął ją za sobą, zrzucił ze schodów, zamknął nieżywą prawie w celi, z której ją rano wydobył, zasunął drzwi i wykrzyknął:
— Nie wyjdziesz już z tego grobu, poczwaro!...
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Lokaj w fantastycznej liberyi zeskoczył z kozła i otworzył drzwiczki, młodemu jeszcze mężczyźnie nadzwyczajnej piękności i dystynkcyi, o twarzy wyjątkowo inteligentnej.
Mężczyzna ten przystąpił do furtki, jaką odźwierny zachwycony wspaniałością ekwipażu, natychmiast otworzył.
— Czego pan sobie życzy?... zapytał.
— Chcę zwiedzić Salpetrière. — odpowiedział przybyły. Przypuszczam, że to nic trudnego...
— Z przykrością muszę pana objaśnić, że to owszem rzecz bardzo trudna...
— Dla czego?...
— Pan dyrektor wydał najsurowsze rozporządzenie, aby nie wpuszczać nikogo obcego do zakładu!...
— To chyba świeże jakieś rozporządzenie?... zawołał przybyły.
— Tak panie... wydane przed trzema tygodniami dopiero...
— Czy niema mowy o żadnym wyjątku?
— Pan dyrektor sam tylko może udzielić pozwolenie.
— A czy jest teraz u siebie?
— Jest, proszę pana, ale nie można mu przeszkadzać, je obiad.
— Tak, to ważne zajęcie!... odrzekł z uśmiechem młody człowiek.
Poczem wyciągnął z kieszeni biały atłasowy pugilares, wyjął z niego gruby papier złożony we czworo i podał odźwiernemu.
— Mój przyjacielu... rzekł, zanieś, albo każ zanieść ten papier dyrektorowi i przeproś go zarazem, że mu przeszkadzam w jego ważnem zajęciu...
Młody człowiek wyglądał tak imponująco, że odźwierny poleciał sam do swego zwierzchnika.
Ten ostatni rozgniewany, że go odrywają od pulardy z truflami, aż podskoczył na krześle, gdy atoli rozwinął tajemniczy papier, zerwał się na równe nogi tak, że z wielkiego pośpiechu zapomniał odjąć serwety, którą wówczas zawieszano na butonierce, wybiegł z sali jadalnej i popędził jak bomba po schodach, nie chcące, aby gość czekał za długo...
Oto co przeczytał:
„Pan dyrektor Salpetrière, proszony jest, aby oddał cały swój personel do dyspozyci pana Doyen, artysty malarza, i osób, które on ze sobą przyprowadzi.“
Cztery te wiersze podpisane były: Hrabina du Barry.
Każdemu z lepiej poinformowanych wiadomem było w Paryżu, że jeżeli Ludwik XV rządził Francyą, to pani du Barry rządziła królem, a malarz Doyen rządził faworytą królewską.
Tym sposobem dla dyrektora Salpetrière, szczęśliwy i sławny artysta, miał coś z królewskiej korony.
To nam tłómaczy dostatecznie jego pośpiech nadzwyczajny.
— Ah! pan Doyen!... wykrzyknął, kłaniając się z uniżonością dworaka, gdybym był wiedział... gdyby mnie pan był raczył uprzedzić... doprawdy w rozpaczy jestem...
— O co, panie dyrektorze?... zapytał uprzejmie artysta.
— Że zastosowano względem pana moje rozporządzenie, co wcale nie było właściwe.
— Złe bardzo łatwo naprawić... niech mi pan tylko wyznaczy jakiego urzędnika, żeby mnie oprowadził po zakładzie.
— Wyznaczyć mam jednego z moich urzędników?... powtórzył dyrektor. Ależ, panie Doyen, co pan też mówi!... Ja sam będę miał honor oprowadzić pana wszędzie...
— Nie mogę na to pozwolić!...
— Odmawiasz mi pan tej przyjemności?...
— Nie, ale pragnę, żebyś pan zjadł obiad spokojnie...
— Co tam obiad, proszę pana... Wolałbym nie jeść go przez tydzień, niż odstąpić komu innemu zaszczyt służenia pana...
— Uprzedzam pana dyrektora, że wizyta moja może się przeciągnąć długo...
— Tem lepiej, sto razy lepiej!... tem dłużej będę miał przyjemność pozostawać w pańskiem towarzystwie...
— Jeżeli panu tak bardzo o to chodzi, chętnie przyjmuję ofiarę pańską.
— Czy możemy zaraz rozpocząć?...
— Natychmiast...
— Gdzie się naprzód udamy?...
— Niech pan sam to zdecyduje... Salpetrière jest jednocześnie schronieniem dla kobiet starych i chorych, oraz dla waryatek...
Czy życzy pan sobie zacząć od chorych, czy też od waryatek?...
— Koniecznie od waryatek... Przyszedłem, bo potrzebuję zrobić konieczne studya do obrazu, jaki mam malować dla hrabiny du Barry... Ma on przedstawiać wzruszającą scenę, z tragedyi angielskiego autora... zdaje mi się, że Shakespeara... Dzisiaj poszukam sobie modelu, i być może, że będę musiał tu pracować przez dni kilka...
— Zaprowadzę pana zatem najpierw do pierwszego oddziału...
Człowiek z kluczami poprzedzał dyrektora i malarza... Na znak tego ostatniego, krata, wychodząca na obszerne podwórze, została zaraz otwartą i Doyen spostrzegł ze sześćdziesiąt kobiet jednakowo w szare ubrania odzianych... Siedziały one na ławkach kamiennych, albo się przechadzały, rozmawiając z żywością...
Dyrektor się zatrzymał.
— Gdzież są waryatki?... zapytał Doyen, rzuciwszy dokoła zdziwione spojrzenie...
— To one właśnie...
— Te, co się przechadzają?...
— Tak, panie...
— Ale one mi się wydają zupełnie spokojne i przytomne!...
— Bo znajdujemy się w pierwszej sekcyi pierwszego oddziału... To podwórze należy do waryatek spokojnych... Wydają się panu przytomne dla tego, że im się bliżej nie przypatrzyłeś... Zbliż się pan i przypatrz fizyognomiom, a powiesz zupełnie co innego... Co pan powie o tej naprzykład, która przechodzi teraz w papierowej koronie na głowie?...
— Powiem, że ma postawę dumną, a ruchy wspaniałe...
— Uważa się za córkę, nie wiem już którego króla, i za narzeczoną Ludwika XV... Ta druga, co postępuje za nią, o kilka kroków, w postawie pełnej szacunku, a na piersiach poprzyczepiane ma różnego koloru wstążeczki, uważa się za damę honorową... Jeżeli się odezwę do pierwszej z nich, to z pewnością obiecywać mi będzie protekcyą swoję... Ta trzecia, która chodzi tam sama jedna i kreśli na piasku różne linije i hieroglify pałeczką drewnianą, posiada maniję bardzo rzadką u kobiet... maniję wiedzy... Zaczep ją pan tylko, a zaraz zacznie dowodzić, że znalazła sposób obracania słońca w około ziemi... Ciekawa, nieprawda?...
— Kobiety te... zauważył Doyen... nie wyglądają wcale na nieszczęśliwe...
— Bo nie są niemi wcale... odrzekł dyrektor...
a może nawet daleko są szczęśliwsze, aniżeli byłyby, gdyby rozum posiadały... Ale są w Salpetrière za to w bardzo małej liczbie i inne, o czem przekona się pan, jak przejdziemy na podwórze furyatek...
— Jeszcze chwilę... odpowiedział malarz... chciałem się przekonać, czy pomiędzy temi kobietami nie znajdę dla siebie modelu...
— Jestem na rozkazy pańskie, panie Doyen... — odrzekł dyrektor z ukłonem...
Artysta przeszedł się raz jeszcze po podwórzu, przypatrując się wszystkim twarzom i analizując je jednem spojrzeniem.
Napotykał tylko rysy zwyczajne, o wyrazach niepewnych, nic nieznaczących, albo trywialnie wesołych.
— Nie znalazłem tu nic stosownego... rzekł następnie... chodźmy dalej...
Otworzono kilka drzwi jeszcze i Doyen ze swym przewodnikiem weszli na dziedziniec dobrze nam już znany, nad którym rządził sławny Tabareau.
Wiemy, jaki widok przedstawił się oczom artysty... Widzieliśmy te nieszczęśliwe istoty zlodowaciałe od nieustannego przestrachu... siedziały one ponure i milczące pod murem, albo ukryte za drzewami.
— Przypuszczam, panie Doyen... zauważył dyrektor z uprzejmym uśmiechem... że nie zapytasz się pan teraz, gdzie są waryatki!...
— Niestety, nie!... odpowiedział malarz... bezrozumność tych nieszczęśliwych istot za nadto jest widoczną!... Czy są niebezpieczne?... dodał.
— Niema wątpliwości, że większa ich część jest niebezpieczną... bo tego rodzaju waryacya przechodzi w furyę...
— Ale zapewne macie środki stosowne?...
— O tak!... odpowiedział z pewną dumą pan dyrektor... mamy i bardzo nawet skuteczne...
— Jakież są one, proszę pana?...
— Najprzód cele okratowane, które zaraz zwiedzimy, następnie kaftany bezpieczeństwa, dalej zimne kąpiele i natryski lodowate na głowę, a wreszcie baty... To sposoby niezmiernie skuteczne!..
Doyen zadrżał mimowoli i zabrał się znowu do przeglądania waryatek... Ale tu napotkał tylko twarze ogłupiałe lub dzikie, spojrzenia wystraszone lub mściwe...
— No, widocznie i tutaj nie znajdę takiej twarzy, jakiej dla mojej Ofelii potrzebuję...
W tej chwili klucznik otworzył ciężkie grube drzwi, zrobione w murze obok basenu.
Jakiś szmer głosów, z początku niewyraźny, potem coraz wyraźniejszy, doleciał uszu Doyena.
Były to jakieś krzyki, wycia i jakieś jęki, przerywane przekleństwami.
Artysta pobladł widocznie.
— To furyatki się tak zabawiają!... rzekł dyrektor, ale kraty są silne i można je bezpiecznie zwiedzać.
— Ja się nie boję... odpowiedział Doyen, tylko mnie te okropne wrzaski wzruszają.
— Jeżeli pan życzy sobie, to wejdziemy...
— Idę chętnie za panem.
Klucznik, który zapalił latarnię, zeszedł naprzód po wązkich, ciemnych schodach, prowadzących do długiej, sklepionej galeryi, za nim weszli dyrektor i malarz.
Po prawej stronie tej galeryj, znajdowały się w odstępach małe nisze po ośm stóp szerokości, a najwyżej po sześć stóp wysokości.
Gęste kraty żelazne, nieprawdopodobnej grubości, zamykały te nory, do których wchodziło się z korytarza z tyłu wiodącego.
Na kamiennej podłodze nisz, leżały pęki słomy.
Były to cele!...
Kilka było pustych.
W głębi kilku innych znajdowały się nieszczęśliwe waryatki.
Leżały na słomie zupełnie bezwładne, albo wystawały przyciskając czoła do krat żelaznych.
Zaczęły wpatrywać się w przybyłych wzrokiem nieruchomym, szalonym, zaczęły wyprawiać najrozmaitsze grymasy i wygrażać pięściami.
Parę z nich wstrząsało z taką siłą kratami, że zdawało się, iż je wywalą.
Krzyki, które takie niemiłe wrażenie robiły na artyście, wzmagały się coraz bardziej.
Wychodziły gdzieś z końca galeryi.
Dyrektor zatrzymał się i powiedział do klucznika:
— To numer 420 rozpoczyna już swoje?...
— Tak panie dyrektorze.
— Zawołaj no na Tabareau, to pan Doyen zobaczy, jak uspokajamy te szalone, zdolne najzdrowszego człowieka przyprawić o utratę rozumu.
Klucznik wziął świstawkę zawieszoną przy kluczach i przeciągle zagwizdał.
Tabareau przybiegł natychmiast.
W dwóch słowach dyrektor opowiedział mu, o co chodziło, a ex-dozorca z Bicetre przywdział zaraz z uśmiechem roboczy swój kostium.
Kostium ten, dosyć dziwny, był to rodzaj pancerza, z grubej bardzo skóry.
Celem jego było zabezpieczenie się od paznogci waryatek.
Skończywszy toaletę, Tabareau podszedł do dyrektora, zdjął lewą ręką z głowy czapkę z ciemnej wełny, lewą zaś oparł na pręcie stalowym i zapytał:
— Z jakim numerem mam popracować, proszę pana dyrektora?...
— Z numerem 420. Zanadto się głośno zabawia!...
— Dałem mu już dzisiaj dwie nauczki.
— Widocznie, że potrzebuje trzeciej, ażeby zostać grzeczniejszą.
Zaraz się do niej zabiorę.
Powiedziawszy to, Tabareau poszedł ku końcowi galeryi.
— Posuń się pan, panie Doyen, zauważył dyrektor.
Artysta postąpił kilka kroków z gorączkową ciekawością, a głęboką odrazą, i stanął przed niszą.
Zamknięta w niej kobieta wyglądała szkaradnie.
Wieku jej określić nie można było.
Długie promienie siwych włosów, opadały jak grzywa na czoło, na bladej, okropnie wykrzywionej twarzy znać było sine żyły.
Oczy dziksze, niż u tygrysa, powieki krwią zaszłe, usta nieustannie otwarte, pozwalały dostrzedz śpiczaste, rzadkie zęby, pokryte białą pianą.
Kobieta ta była na w pół nagą... poszarpane w strzępki ubranie, wisiało jak łachmany, kręciła się nieustannie po celi, jak zwierz dziki.
Czasami zatrzymywała się, czasami przyskakiwała do kraty, albo rzucała się i wiła na słomie.
Na ten widok, którego okropność przechodziła wszelkie wyobrażenie, Doyen zadrżał od stóp do głów.
— Ta kobieta, to ex-przekupka, najniebezpieczniejsza ze wszystkich naszych waryatek, odezwał się dyrektor.
— Czy dawno już znajduje się w Salpetrière? zapytał Doyen.
— Trzy lata.
— I zawsze taka, jak teraz?....
— Oh! nie, dopiero od piętnastu dni znajduje się w tym stanie.
— Czy nie spowodowała nigdy jakiego nieszczęścia?...
— O!... nie jedno nawet... Zeszłego tygodnia, przy pomocy waryatki, która siedzi w celi sąsiedniej, zabiła i poszarpała dozorczynię, dozorcę i dwóch żołnierzy policyjnych.
— Boże!... wykrzyknął przerażony artysta.
— Za to właśnie, ciągnął dyrektor, zamknięto ją i jej towarzyszkę w celach, z których już żywcem nie wyjdą. Codziennie o jednej i tej samej godzinie otrzymują obie karę, w rodzaju tej, przy której będzie pan obecnym. Przypatrz się pan temu dobrze, bo jest doprawdy na co patrzeć.
Malarz rzucił okiem na waryatkę i spostrzegł, że małe drzwiczki, umieszczone w głębi celi, otworzyły się wolno.
Tabareau ku wielkiemu ździwieniu malarza wsunął się do celi małemi drzwiczkami i zaraz je za sobą zasunął.
Usłyszawszy go chora, odwróciła się szybko, zgrzytnęła zębami i wcisnęła się w kąt swej nory.
Tabareau stał przez parę sekund milczący.
Wlepił oczy w waryatkę, zmagnetyzował ją spojrzeniem, a potem zbliżył się do niej.
Waryatka jak jaguar wyprężyła członki i rzuciła się na niego.
Tabareau czekał na to właśnie i nie cofnął się nawet.
Waryatka zarzuciła mu obie ręce na szyję, ale paznogcie połamały jej się na twardej skórze. Tabareau poruszeniem odepchnął ją od siebie.
Wtedy straszliwa istota chciała go zdusić wpół objąwszy, napotkała jednak na twardy pancerz znowu.
Po trzy razy rzucała się bezskutecznie, wydając głosy niepodobne, ani do krzyku ludzkiego, ani do wycia dzikiego zwierza.
Tabareau pozwolił jej się wykrzyczeć, a potem spokojny, jak gdyby ta walka była dla niego zabawką, pochwycił nieszczęsną za włosy, zakręcił nią kilka razy, pochylił ku ziemi i zaczął okładać stalowym prętem po plecach i po ramionach.
Każde uderzenie rozlegało się głośno i pozostawiało na skórze czerwoną pręgę, która zaraz prawie siniała.
Gdy wymierzył obłąkanej ze dwadzieścia takich razów, otworzył rękę i wyrzucił z niej pęk włosów.
Waryatka padła twarzą na kamienie, jak nieżywa.
Nie krzyczała już, chrapała tylko.
Tabareau otworzył małe drzwiczki i wyszedł z celi.
— I cóż co pan powie, panie Doyen o tym sposobie?.. zapytał dyrektor z uśmiechem malarza.
— Powiem, że jest okrutny!...
— Ale konieczny... Jeden to jedyny sposób poradzenia sobie z takiemi, jak ta, furyatkami, a Tabareau zna się na tem doskonale... O! taki jak on dozorca, to nabytek nieoceniony.
Dyrektor zauważył, że Doyen nie podzielał tych pochwał, rzekł więc trochę zakłopotany:
Jeżeli pan życzy sobie, możemy zwiedzić inne wydziały.
— Czy następne cele puste?... zapytał artysta.
— Chyba że nie...
W tej chwili zjawił się Tabareau.
Nie miał już skórzanego ubrania na sobie.
— Przepraszam pana dyrektora, że się wtrącam... rzekł mamy jeszcze jednę celę zajętą.
— Przez kogo?...
— Przez chorą przybyłą niedawno... numer 918... Ładna dziewczyna.
— Czemże zasłużyła na karę?...
— Zbuntowała się przeciwko mnie i uderzyła mnie pięścią.
— Więc ta ostatnia lekcya nie była dostateczną. Miałeś racyę, żeś ją zamknął, Tabareau. To ją zapewne przekona. Co prawda, nie robi ona nam wielkiego hałasu. Czy chcesz zobaczyć ten okaz, panie Doyen?...
Malarz skinął głową potakująco.
Klucznik wziął latarnię, postąpił kilka kroków i przystanął przed celą, w której uwięzioną była Janina de Simeuse.
— Ależ... zauważył Doyen, rzuciwszy okiem na celę, zdaje mi się, że jest pustą.
— Czybyś się omylił, Tabareau?... zapytał dyrektor.
— Nie... nie... odrzekł dozorca, pewny jestem tego, co mówię. Jest w niej waryatka, ale się chowa...
Dozorca podniósł latarkę do góry i oświetlił jak mógł najlepiej celę.
Pan Doyen dojrzał w pół cieniu wyciągniętą postać kobiety.
Janina de Simeuse leżała na słomie w zupełnej nieprzytomności, pochyliła głowę na lewe ramię i zdawało się, że nie widzi, ani słyszy.
Możnaby sądzić, że śpi, albo nie żyje, gdyby nie oczy szeroko rozwarte, patrzące gorączkowo przed siebie.
Doyen drżał, wpatrując się w tę twarz zniszczoną, ale mimo to majestatycznej piękności.
— Te rysy są mi gdzieś znane... rzekł do siebie... pewny jestem, że nie pierwszy raz widzę tę nieszczęśliwą istotę... Już ją gdzieś... kiedyś widziałem... ale gdzie i kiedy?... Napróżno staram to sobie przypomnieć... nic zgoła nie pamiętam... Bądź co bądź, wzruszająca to postać, idealny to typ Ofelii — typ, jakiego szukałem i o jakim marzyłem długo napróżno... Oto model!... Znalazłem go!...
Starając się być uprzejmym, dyrektor przerwał monolog artysty zapytaniem:
— No i cóż panie Doyen, jak pan znajdujesz ten numer?...
— Znajduję, że ta biedna dziewczyna jest wyjątkowo piękną i żal mi jej ogromnie... odpowiedział Doyen... Jakim sposobem rodzina mogła ją tak opuścić?...
— Prawdopodobnie, że niema rodziny...
— Zkąd pochodzi?...
— Zabraną została w nocy przez patrol policyjny z szynkowni, uczęszczanej przez złodziei i fałszerzy pieniędzy...
— Więc niewiadomo, kto ona jest, ile lat liczy i z czego w obłęd popadła?...
— Nic nie wiemy i nazywamy ją numerem, pod jakim została zapisaną w księgach zakładu...
— Ta nieszczęśliwa... ciągnął artysta... zajęła mnie... nadzwyczajnie... Pragnąłbym coś dla niej uczynić.»
— O!... panie Doyen!... wykrzyknął dyrektor, któremu bardzo chodziło o to, aby zjednać sobie łaski ulubieńca faworyty królewskiej... ponieważ tak zainteresowała pana ta biedna istota, wydam natychmiast rozkaz, ażeby ją wyprowadzono z tej celi i nadal nie używano względem niej tego sposobu... chyba w ostateczności...
— Tembardziej będę panu wdzięcznym za to... odrzekł malarz... że ta właśnie chora służyć mi będzie za model do obrazu, o jakim panu wspomniałem... do obrazu zamówionego u mnie przez hrabinę du Barry...
— Cóż za honor dla mojej pensyonarki!... co za honor nadzwyczajny, panie Doyen!... ale cóż, kiedy niezdolną będzie zrozumieć i ocenić swojego szczęścia...
— Gdyby nie była waryatką... odrzekł z uśmiechem artysta... nie byłaby już Ofelią...
Dyrektor uznał uwagę za bardzo słuszną, dodał, że nawet waryacya biedaczki zdolną jest obudzić zazdrość, skoro natchnęła artystę do stworzenia arcydzieła dla królowej piękności, i wydał rozkaz dozorcy, ażeby wyprowadził uwięzioną na podwórze, a traktował odtąd ze wszelkiemi względami należnemi protegowanej pana Doyen.
Pierwsza część rozkazu bezzwłocznie została spełnioną. Janina de Simeuse jednakże, wyrwana z ciemności podziemnych i wyprowadzona na światło dzienne, pozostała tak milcząca, nieczuła i zlodowaciała, że, jak się zdawało, nie odczuła wcale ulgi, jaką jej wyświadczono.
Malarz, którego wzruszenie wzrastało, patrzył na Janinę z zachwytem, połączonym z przerażeniem i napróżno szukał w pamięci, kiedy mianowicie pozowała przed nim twarz, podobna do tej zupełnie... Chwilami przebiegało mu przez głowę jakieś przelotne wspomnienie, ale niknęło zaraz.
Nie powinno to tak bardzo nas znowu dziwić. Janina de Simeuse, wesołe, rozkosznie uśmiechnięte dziewczę, malowana dla narzeczonego, w całym blasku patrycyuszowskiej urody swojej, nie była z pewnością numerem 913, gasnącym powoli w posępnych murach Salpetrière...
Przypatrzywszy się uważnie przez kilka minut młodej dziewczynie, dyrektor pochylił się ku artyście i rzekł:
— Pozwól, panie Doyen, że panu udzielę dobrej rady...
— Nietylko pozwalam, ale proszę cię o nią, dyrektorze...
— A więc śpiesz się, jeżeli zamierzasz malować tę kobietę, śpiesz się... Nie trać ani dnia, ani godziny... nie odkładaj na jutro tego, co dziś zrobić możesz...
— Dla czego?...
— Bo ci może zabraknąć modelu przed skończeniem obrazu...
— Sądzisz pan, że młoda dziewczyna musi umrzeć wkrótce?... wykrzyknął Doyen,
— Jestem zupełnie tego pewny... Wszystkie symptomaty blizkiej śmierci dostrzegam na tej bladej twarzy; a możesz mi pan wierzyć, panie Doyen, bo mam duże doświadczenie w tym względzie...
— Tem lepiej... odrzekł artysta... śmierć będzie wybawieniem dla tej nieszczęśliwej, jakkolwiek zaś krótko trwać będzie życie jej, dokończę mojej roboty... Dwa, lub najwyżej trzy dni zupełnie mi wystarczą... Nie jestem w tej chwili przygotowany na to, aby się zabrać do dzieła, ale przybędę tu jutro... gdybym przybył za późno, to zamiast namalować Ofelię żywą, namaluję ją nieżywą...
Dyrektor zaproponował panu Doyen, żeby w dalszym ciągu zwiedził Salpetrère.
Artysta odmówił temu wezwaniu.
Nie miał ochoty teraz, gdy już cel zamierzony osiągnął, przedłużać nieprzyjemnego wrażenia.
Pożegnał dyrektora, opuścił haniebny szpital... a kiedy wyszedł za bramę i wsiadł do karety, poczuł, jak gdyby mu kamień spadł z piersi... Po powrocie do domu, nie mógł się pozbyć jakiejś smutnej melancholii, nie mógł żadną miarą odzyskać tego wesołego humoru, który go czynił najprzyjemniejszym z ludzi owej wesołej epoki.
Nazajutrz około południa Doyen udał się do Salpetrière, w towarzystwie dwóch lokai, niosących stalugi i pudełka z farbami.
Tak samo, jak wczoraj, przyjęty przez dyrektora z nadzwyczajną uprzejmością, poprowadzony zaraz został do małego ogródka, należącego do mieszkania dozorcy pierwszego oddziału... Trawniki już się zieleniły... Niektóre z kwiatków, jakie poprzedzają wiosnę, zaczęły się już ukazywać na stwardniałej od ostatnich przymrozków ziemi.
Janina siedziała w tym ogródku równie blada, ale mniej przygnębiona, niż dnia poprzedniego, siedziała na ławce, opartej o pień wielkiej lipy jeszcze z liści ogołoconej.
Długie jej rozpuszczone włosy na chwilę przed przyjściem malarza rozczesane przez jednę z infirmerek, spadały majestatycznie na ramiona, piersi i marmurową jej twarzyczkę.
Oczy podniosła do góry i lazur nieba odbił się w ciemnych źrenicach, ręce skubały machinalnie, owe bezbarwne kwiatki, o jakich wspominaliśmy powyżej.
Gdy wszedł dyrektor, malarz, i jego dwaj służący, piękna księżniczka spojrzała na przybyłych z widocznem przerażeniem i zatrzęsła się cała.
Ale przestrach ten ustąpił zaraz miejsca zwykłemu zamyśleniu, oczy znowu wzniosły się do nieba.
— O! gdyby dłużej pozostała w tej postawie!... szepnął malarz do dyrektora, bo doprawdy zachwycająca!... Nigdy model z profesyi nie umiałby przybrać tak uroczej, a jednocześnie tak wzniosłej i prostej pozy!...
— Jeżeli życzysz pan sobie, powiedział dyrektor, to każę przywołać dwóch dozorców i przytrzymać ją jak stoi...
Malarz wzruszył ramionami.
— Dziękuję za dobre chęci, odpowiedział, uśmiechając się ironicznie, ale to sposób nie dobry...
Gdy przygotowano stalugi, Doyen usiadł, wziął paletę i pędzle i zajął się pracą z zapałem.
Po trzech godzinach, kończył już szkic przepyszny, przewyższający pod względem artystycznym wszystko, co kiedykolwiek dotąd stworzył artysta.
Kopiując dokładnie naturę, nie idealizując nic, dokonywał niezwykłego arcydzieła.
Dyrektor nie pojmujący wartości malowidła, ale usiłujący pochlebiać sławnemu malarzowi, nie wyczerpany był w pochwałach, a unosił się najbardziej nad podobieństwem.
— O... wykrzykiwał, doskonale... doskonale...
Możnaby przysiądz, że te wielkie oczy zwrócą się zaraz ku nam!... że te karminowe usteczka przemówią!... Co pan ma za talent, panie Doyen!... co za talent!...
Zmęczony zawziętą pracą, a jeszcze bardziej banalnemi pochwałami, artysta powstał, pożegnał dyrektora i wyszedł.
Na trzeci dzień, faworyt pani du Barry zabrał się do płótna, dzięki któremu byłby z pewnością stanął w rzędzie mistrzów XVIII-go wieku, gdyby nie to, że na nieszczęście praca ta jego, nie miała być nigdy dokończoną.
Wieleż to w historyi malarstwa wszystkich epok możnaby naliczyć podobnych na pół wykonanych arcydzieł!...
Opuszczając Salpetrière, ażeby już doń więcej nie wrócić, Doyen polecił ponownie biedną obłąkaną względom dyrektora i doręczył dzikiemu dozorcy dwadzieścia pięć luidorów, z których dziesięć przeznaczył dla niego, a piętnaście na jakiekolwiek osłodzenie wzruszającego położenia Ofelii, zapisanej pod 913 numerem.
— Co się dostało, trzeba schować!... mruknął Tabareau, ale niech mnie wszyscy dyabli zaraz porwą, jeżeli wydam chociaż grosz jeden na tę marną istotę... Waryatki nie potrzebują niczego... Dostają darmo życie i mieszkanie, a ja nie żałuję im zimnych kąpieli i bata... Trzeba mieć przedewszystkiem litość nad sobą...
Po powrocie do ogromnej i wspaniałej pracowni swojej przy ulicy Platrière, kazał Doyen umieścić szkic, jaki zrobił w szpitalu, na stalugach, czerwonym aksamitem pokrytych.
Potem usiadł przed temi stalugami i zaczął przypatrywać się swemu dziełu, wyszukując z godną uwagi cierpliwością, wad, których nie było, szczególniej zaś męczył swoję pamięć, kiedy i gdzie widział już tę twarz, a przynajmniej twarz tak bardzo do tej podobną.
Nagle zadrżał i tonem człowieka wyzwolonego z nieznośnej niepewności, wykrzyknął, jak Archimedes:
— Znalazłem!... znalazłem!...
Przypomniał sobie istotnie.
— Tak... tak, mówił głośno do siebie, to główka z medalionu markiza Renégo de Rieux, główka młodego dziewczęcia idealnej piękności... Te same rysy, te same oczy, to samo czoło otoczone bujnemi, czarnemi włosami... Tylko spojrzenie tamtej nie było podobne i to mnie w błąd wprowadzało. Dziwnie uderzające podobieństwo... Dwie siostry bliźnięta nie byłyby tak uderzająco jednakie... obie zarówno młode... ale jedna bogata i szczęśliwa zapewne, bo kochana była przez szlachetnego i godnego młodzieńca... bo wszystko w życiu uśmiechało się do niej... bo stąpała po kwiatach... ale zabrakło jej ziemi pod stopami... i umarła... druzgocząc serce Renégo!... druga była równie młoda... równie piękna, a może i równie kochana... ale cóż za okropny grom zniweczył to wszystko!... Tej przeznaczenie daleko okropniejsze jeszcze... nie umarła... ale jest waryatką!...
Serce artysty ścisnęło się, oparł się łokciami o kolana, głowę schował w dłonie, a dwie grube łzy stoczyły się po pobladłych jego policzkach.
Kiedy uspokoił się trochę, wstał i powiedział do siebie:
— Widok tego szkicu, wielką mi boleść sprawia... każe go pokryć jutro krepą...
Czytelnicy nasi przypominają sobie zapewne, że na ostatniej nocnej wizycie Dagoberta i Bouton d’Ora u pana de Rieux, postanowiono, iż śmiały zamiar wtargnięcia do hotelu Dyabelskiego i porwania baronowej de Kerjean, dokonanym być ma nocy następnej.
René z kamerdynerem swoim, mieli połączyć się z bandytami o północy w ulicy Tombe-Issoire, przy małej furtce.
— Czy się jeszcze zobaczę z wami przedtem? zapytał młody człowiek Dagoberta.
— Nie... odpowiedział tenże, chyba w razie, gdyby zaszła jaka nieprzewidziana przeszkoda, o której zmuszeni bylibyśmy zawiadomić pana markiza...
Od chwili tego rozstania, minuty upływały panu de Rieux z rozpaczliwą powolnością, boć pilno mu strasznie było działać, boć drżał na myśl jakiej przeszkody...
W miarę upływających godzin, obawa narzeczonego Janiny de Simeuse zwiększała się coraz bardziej.
Drżał za najmniejszym szelestem, zdawało mu się, że przybędzie jakiś posłaniec od Dagoberta i pogrąży go znowu w niepewności, której nie miałby już siły przenieść na sobie.
Nazajutrz około czwartej po południu, ta niespokojność, ta gorączka, przybrała takie okrutne rozmiary, że René niezdolny usiedzieć na miejscu, wyszedł z domu i zaczął włóczyć się po Paryżu bez względu, że mógł się narazić na niebezpieczeństwo, że mógł być poznanym, zwłaszcza, iż zaledwie że przysłonił sobie twarz szerokim kołnierzem płaszcza, w który się był owinął.
Ta szybka bez celu przechadzka zrobiła skutek jak najlepszy.
Pomogła mianowicie Renému do poskromienia swojej niecierpliwości i przywróciła mu do pewnego stopnia spokój moralny, a wiadomo, jak go potrzebował.
Dobrze się już ściemniało, gdy uczuł nareszcie zmęczenie i postanowił powrócić do mieszkania.
Zatrzymał się na sekundę, spojrzał w około siebie, żeby się zoryentować w którą się stronę znajduje.
Przypadek zrządził, że zamiast iść prosto przed siebie, zatoczył ogromne koło.
Znajdował się w tej chwili na wybrzeżu Saint-Paul, na przeciw małego pałacyku, który baron Kerjean zajmował przed swojem ożenieniem i nabyciem hotelu Dyabelskiego.
René z pierwszego spojrzenia rozpoznał to mieszkanie.
Tu przychodził kiedyś wyzywać swojego rywala, tu przyjął był warunki pojedynku, co się miał zakończyć morderstwem.
Nienawiść i złość zawrzały w jego duszy.
Bezwiednie prawie podniósł rękę do góry i pogroził obmierzłemu domowi.
— Wkrótce, baronie de Kerjean... szeptał, wkrótce spotkamy się ze sobą... Jeżeli Bóg jest sprawiedliwy, to moja będzie wygrana!...
Miał już iść dalej, gdy w tem uwagę jego zwrócił jakiś jęk, rozlegający się tuż prawie przy nim.
Przy świetle latarni zawieszonej w niedalekiej odległości i właśnie dopiero co zapalonej, René wpatrzył się w ciemności i zdawało mu się, że dostrzega jakąś postać ludzką, przytuloną do muru nad brzegiem Sekwany.
Zbliżył się do tej postaci i nowy jęk boleśniejszy i bardziej wyraźny, doszedł teraz jego uszu.
— Kto jesteś?... zapytał, i co ci jest takiego?...
— Jestem kobieta... odpowiedział jakiś głos złamany.
— Co tu robisz?...
— Wołam i oczekuję śmierci... a ona jak na złość nie przychodzi...
— Musisz bardzo cierpieć, skoro podobne słowa wychodzą z ust twoich?...
— Rzeczywiście... strasznie cierpię...
— Cóż ci dokucza?...
— Największe... najohydniejsze ze wszystkich cierpień... głód...
— Głód!... wykrzyknął pan de Rieux. Czyż podobna?... Czy cię dobrze zrozumiałem?... Głód cię, powiadasz, zabija?...
— Tak... szepnęła nieznana kobieta.
— No, to w takim razie jesteś ocaloną, bom ci gotów dopomódz...
— Na co się to zdało, mój panie... Dzisiaj wsparta, jutro zapadnę znowu w nędzę, która mnie przygniata... Sprzykrzyło mi się wyciągać rękę...
Chleb żebraczy zanadto jest mi gorzki... Lepiej raz skończyć nareszcie... Idź pan z Bogiem w swoję drogę i pozwól mi umierać w spokoju.
— Nie, nie... zawołał żywo markiz, ja cię nie opuszczę, ja ci umrzeć nie pozwolę... Jeżeli Pan Bóg umieścił cię na mojej drodze, to dla tego, że się zlitował nad tobą, że przyszedł ci z pomocą... Nabierz odwagi, biedna kobieto, ja się zaopiekuję tobą, zapewnię ci egzystencyę, nie zbraknie ci odtąd niczego. Jestem bogaty, bardzo bogaty, a podanie rąk niedoli, to jedyne szczęście, jakie mogę znaleźć jeszcze na ziemi.
— Jakto?... szeptała żebraczka, z wyrazem ździwienia i niewiary, taka wielka litość... tyle dobrodziejstwa dla obcej?...
— Obcej?... A cóż to szkodzi... Cóż to mnie może obchodzić, kto ty jesteś?... Cierpisz, to dostateczne dla mnie, tu właśnie zaczyna się mój obowiązek... Zresztą dobrodziejstwa, o których mówisz, nie przyjdą ci darmo... Wymagać będę coś w zamian.
— Czego takiego?... Cóż ja mogę dać w zamian, kiedy nic nie posiadam na tym świecie?
— Modlitwy!...
— Modlitwy?.. rzekła z dziwną ironią żebraczka. O! jeżeli o to tylko chodzi, to będę modlić się za pana z całego serca... powiedziała głośno, a po cichu dodała: Błagałabym dyabła za tobą, gdybyś tylko wierzył w niego...
René tych słów ostatnich nie dosłyszał.
— Przedewszystkiem, biedna kobieto... ciągnął, trzeba cię wybawić co najprędzej z katuszy, jakiej doświadczasz... głód twój zaspokoić!... Czy znasz jaki hotel... lub jaką szynkownię gdzie w pobliżu?...
— Nie wiem nawet, gdzie jesteśmy... Po długiem chodzeniu, siły mnie opuściły... nogi ugięły się podemną... upadłam w tem miejscu i gdyby nie pan, z pewnościąbym tu umarła...
— No, to będziemy szukać razem.... Czy możesz podźwignąć się jeszcze trochę?...
— Wątpię...
— Ja cię podtrzymam... zaniosę, jeżeli będzie potrzeba... Podaj mi ręce i podnieś się...
Żebraczka uchwyciła się machinalnie rąk Renégo i gwałtownym wysiłkiem zdołała stanąć na nogach, tak była jednak osłabioną, że byłaby zaraz znowu upadła, gdyby nie pomoc pana de Rieux.
Z tą głęboką litością, jaką natchnęło go własne nieszczęście, nie cofnął się on przed nieprzyjemną konsekwencyą swojego dobrego uczynku i z prawdziwą szlachetnością zbliżył się do żebraczki, chociaż musiało to w najwyższym stopniu obrażać jego arystokratyczne instynkty, objął w pół nieznajomą i prowadził chwiejącą się, jak dobry syn prowadzi chorą matkę swoję.
Szli bardzo wolno, ale szli zawsze.
Jeszcze parę sekund, a dojdę do latarni.
— Sądząc z twojego głosu, biedna kobieto... powiedział pan de Rieux, można przypuszczać, że jesteś młodą... czy tak jest w rzeczy samej?...
— Nie mam wieku... odrzekła krótko żebraczka.
René mówił dalej:
— Jakto, nie wiesz, w jakim wieku jesteś?...
— Niech się panu zdaje, że mam sto lat z okładem...
Latarnia miejska zaczynała rozpraszać ciemności.
Markiz spojrzał na żebraczkę i poruszył się ździwiony, spostrzegłszy, że kaptur z prostej tkaniny pokrywał jej twarz i głowę.
— Dla czegóż nosisz taki gęsty woal?... zapytał..
— Dla tego, że chociaż jesteś taki litościwy i odważny, twarzy mojej byś się przestraszył...
— Zlitowałbym się może, ale z pewnością nie przestraszył...
— Tak sądzisz?...
— Pewny tego jestem...
— No to spojrzyj że w tę twarz, a zobaczymy, czy nie zadrżysz!...
Mówiąc to, żebraczka podniosła jedną ręką kaptura i zwróciła się do młodego człowieka.
Światło latarni obrzuciło jednocześnie zeszpecone strasznie oblicze Periny i szlachetne blade rysy Renégo.
Wiedźma i oficer marynarki, oboje uderzeni zostali jakby prądem elektrycznym.
Oboje zadrżeli.
René nie mógł powstrzymać okrzyku zgrozy, kiedy tymczasem okrzyk żdziwienia wyrwał się z zeszpeconych ust Periny.
— Markiz de Rieux!... szeptała z niepojętym wyrazem, to on!... to markiz de Rieux!... tak, to on sam!...
— Znasz mnie?... zapytał żdziwiony młodzieniec.
— Czy ja znam pana?.. Oh! tak... szukam pana od dawna i przedłużałam nędzne moje życie w nadziei, że pana spotkam przecie,
— Szukałaś mnie!... powtórzył René, nie mogąc wierzyć własnym uszom, tak mu się to, co usłyszał dziwnem wydało.
— Tak, szukałam pana... ciągnęła wiedźma, jak zrozpaczona matka szuka dziecięcia, które zgubiła... wołałam pana... czekałam, jak skazany na śmierć oczekuje ułaskawienia... i to właśnie w chwili, kiedy straciłam już ostatnią nadzieję, w ostatniej godzinie, kiedy umrzeć postanowiłam, pan mi się nagle ukazałeś!... To nie przypadek, to cud prawdziwy!... Wątpiłam o Tobie, Boże... złorzeczyłam Ci, nędzne stworzenie!... Przebacz mi, Panie!... Oczy mi teraz się dopiero otworzyły... Błądziłam w ciemnościach, a oto światłość mi się ukazała... Wierzę w Ciebie... uwielbiam Cię i dziękuje Ci, Stworzycielu mój, ze łzami...
Wymawiając gorące te wyrazy, Perina wysunęła się z objęć Renégo, padła na kolana, wzniosła ręce ku niebu i zaczęła głosem przerywanym szeptać modlitwę dziękczynną.
— Że ta nieszczęśliwa jest waryatką, to nie ulega wątpliwości, pomyślał pan de Rieux.
Perina nie dosłyszała tych słów, ale odgadła, co się działo w umyśle młodego szlachcica, więc potrząsnęła głową i powiedziała, jakby podsłuchała myśl margrabiego:
— Nie, nie... nie jestem obłąkaną.. dam wkrótce tego dowody...
— Pomogę ci podnieść się, biedna kobieto.
— Pomagać mi pan chcesz, panie markizie!... a to po co?... Nie potrzebuję pomocy... wszystkie cierpienia już minęły... jestem już silną teraz, mogę iść sama... proszę... niechaj pan patrzy tylko!...
I rzeczywiście, Perina taka osłabiona przed chwilą, podniosła się z młodzieńczą żywością.
— Doprawdy, nie wiem, czy to sen, czy rzeczywistość!... wykrzyknął René zdumiony i nie mogący własnym uwierzyć oczom.
— Panie margrabio... odparła wiedźma, zaraz się panu wszystko wyjaśni.
— Przed chwilą byłaś umierającą, powiedział markiz, jakimże sposobem wyzdrowiałaś tak prędko?...
— Pańskie zjawienie się tę zmianę spowodowało.
— Więc to prawda, że mnie szukałaś?...
— Prawda, że chciałam umrzeć dla tego, iż nie mogłam odnaleźć pana...
— Czegóż chciałaś odemnie?..
— Dać, albo raczej sprzedać panu dwie rzeczy najdroższe na tym świecie dla ciebie, dwie rzeczy, które bezemnie byłyby na zawsze dla pana stracone...
— Jakież to rzeczy?...
— Zemsta i miłość...
René potrząsnął głową.
— Kobieto... rzekł, albo chcesz mnie oszukać, albo sama się oszukujesz... Jest jeden tylko człowiek na świecie, nad którym pragnąłbym się zemścić... jest tylko jedna na świecie kobieta, którą mógłbym kochać, ale ani jednego ani drugiej nie znasz na pewno...
— Markizie de Rieux!... wykrzyknęła wiedźma, z dwojga nas, nie ja się mylę!... Posłuchaj, a zaraz wątpić przestaniesz... Człowiek, którego ci oddać pragnę, nazywa się baron de Kerjean.. Kobieta, której miłość ci zwrócę, nazywa się Janina de Simense...
Posłyszawszy żebraczkę, wymawiającą te dwa nazwiska, pan de Rieux zatrząsł się cały i nie mógł zdać sobie sprawy, czy nie znalazł się przypadkiem wobec jakiejś nadnaturalnej istoty.
— Więc, panie markizie... dodała Perina, skoro widzisz teraz, że wiem wszystko... zechcesz chyba uwierzyć mi także...
— Na Boga... wykrzyknął René, kiedy ochłonął z pierwszego zdumienia... na Boga, mów, kto jesteś, kobieto...
— Dowiesz się... dowiesz się pan o tem, ażeby mnie przeklinać i błogosławić... Ja winną jestem wszystkiemu złemu... ja popełniłam zbrodnię, ale ja też jedna tylko mogę wszystko naprawić... Tutaj nie mogę mówić jednakże, zaprowadź mnie pan do siebie...
— Daleko ztąd bardzo do mnie, moja kobieto, i nie wiem, czy dojść potrafisz...
— Dojdę... dojdę... choćby nie wiem jak daleko nawet było... powtarzam panu, że już nie cierpię, że już siły mi powróciły...
— Więc chodźmy... szepnął René, niewiedzący, co się z nim dzieje...
Ruszyli, ale Perina za nadto przeceniła siły swoje. Znalazłszy się w obecności pana de Rieux, którego nie spodziewała się już zobaczyć, poczuła się ożywioną, zgalwanizowaną, niby trup strumieniem elektrycznym dotknięty.
Zaledwie jednak uszła jakie sto kroków, zachwiała się i musiała oprzeć o mur, ażeby nie upaść.
— Boże!... Boże mój!... szeptała zrozpaczona... za zbyt dobrze sądziłam o sobie... Teraz, kiedy żyć pragnę... teraz właśnie umieram...
— Odwagi, biedna kobieto!... rzekł René... odwagi... próbuj jeszcze...
— Nie odwagi mi brakuje, panie markizie, ale iść dalej nie jestem w stanie...
Perina prawdę mówiła, wycieńczenie jej doszło do tego stopnia, iż mogła zemrzeć lada chwila, nie naprawiwszy krzywdy, jaką wyrządziła.
Na szczęście, przechodzili ludzie z lektyką... Pan de Rieux kazał w nią wsadzić Perinę, dał adres: ulica de Corisaie, i poszedł obok piechotą.
Zachęceni dobrą zapłatą tragarze, bardzo prędko przybyli na miejsce i zatrzymali się przy sztachetach.
René dobył klucz... otworzył furtkę i powrócił do lektyki.
— Przybyliśmy na miejsce... rzekł... Chodź nieszczęśliwa kobieto...
Perina nic nie odpowiedziała, straciła przytomność.
Szlachcic nie zawahał się ani na chwilę, kazał tragarzom wziąć żebraczkę i przenieść do pawilonu.
A potem zabrał się zaraz energicznie do cucenia nieznajomej, od której miał się dowiedzieć tak ważnych dla siebie rzeczy.
Przekonawszy się, że jedyną przyczyną omdlenia było wycieńczenie, roztworzył zaciśnięte zęby żebraczki i wlał jej w usta kilka kropel silnego kordyału, gdy tymczasem kamerdyner grzał wino z korzeniami i buljon.
Prawie zaraz Perina westchnęła głęboko i otworzyła oczy.
— Zadrżałam z przerażenia przed chwilą... odezwała się do Renégo... kiedy poczułam, że serce mi bić przestaje... Zdawało mi się, że wszystko już dla mnie skończone... że muszę koniecznie umierać... Ale dzięki Bogu, myliłam się... żyję jeszcze...
— Nie wysilaj się... odrzekł René... przedewszystkiem posil się trochę, bo inaczej zemdlejesz...
Rada była dobrą, więc jej Perina posłuchała... Filiżanka mocnego bulionu i szklaneczka gorącego wina wzmocniły nadzwyczajnie ex-mieszkankę Czerwonego Domu.
— Za godzinę... ciągnął pan de Rieux... będziesz mogła zjeść coś posilniejszego, ale w tej chwili mogłoby ci to zaszkodzić...
— Niech panu Bóg wynagrodzi to, co dla mnie uczyniłeś... powiedziała Perina... a mam nadzieję, że wkrótce to nastąpi!... Teraz nie obawiam się już omdlenia... Mogę mówić... tylko zachowaj pan spokój i za pierwszem słowem mojem, nie przeszyj mi serca końcem szpady swojej, chociaż sprawiedliwie na to zasłużyłam... Powtarzam raz jeszcze, że moje życie jest panu potrzebne, przysięgam, że nikt prócz mnie jednej, nie może naprawić tego, co się stało...
— Obiecuję ci wysłuchać spokojnie wszystkiego, cokolwiek mi powiesz... odrzekł René... przysięgam także, że jeżeli naprawdę przeciwko mnie zawiniłaś, gotów ci jestem przebaczyć... Mów więc bez żadnej obawy...
— O!... zawołała żywo Perina... nie zobowiązuj się pan z góry, abyś nie pożałował wkrótce nieroztropnej obietnicy... Przebaczyć mi nie możesz, sama to aż nadto czuję... proszę więc o to tylko, ażebyś nakazał milczenie złości swojej, ażebyś nie zgniótł mnie pod wrażeniem za nadto pośpiesznej zemsty...
— Nie cofam tego, co już raz powiedziałem... odrzekł René... Mów... słucham...
Zegar w małym saloniku wybił godzinę ósmą.
Perina opuściła głowę na piersi, przez kilka chwil myśli zbierała, a potem podniosła oczy na pana de Rieuxa i szepnęła:
— Po dwa razy, panie markizie, pytałeś mnie, kto jestem, a ja ci nie odpowiedziałam na to... Otóż wiedźma jestem...
Twarz Renégo nie okazała ani zdziwienia, ani przestrachu, jakich spodziewała się Perina.
— Wiedźma... powtórzył René, szukając w pamięci... czy to nie tak przezywało pospólstwo kabalarkę, sławną w całym Paryże?...
— Nie myli się pan markiz, tak ją właśnie przezywało...
— A więc?...
— A więc ja jestem, albo raczej ja byłam tą kobietą... tą kabalarką... tą czarowniczą... tą wróżką
— Zapewne źle cię zrozumiałem... Bo jeżeli jesteś tą, o której mówię, to cóż się z tobą stało?...
— Ci, co mnie znali, wierzą w to, że nie żyję. Mój dom, mój majątek, moja twarz i nazwisko, moje wszystko zniknęło... Z przeszłości nie pozostało mi nic, oprócz wyrzutów sumienia, nienawiści i żądzy zemsty...
— Jeżeli tak jest, to bardzo cię żałuję nieszczęśliwa kobieto... przerwał René, ale nie mogę zrozumieć, co za związek istnieć może pomiędzy położeniem twojem a mną, i dla czego oskarżałaś się przed chwilą, iż względem mnie zawiniłaś...
— Nie odgadujesz nic, panie de Rieux... powiedziała Perina bo nie wiesz dotąd, że wiedźma była duszą zaprzedaną baronowi de Kerjean...
— Ty byłaś wspólniczką Kerjeana... ty...? wykrzyknął z oburzeniem.
— Tak, ja... Znałam go i brałam czynny udział w jego zbrodniach... Wszystko, co tylko było przeciwko wam, przeciwko tobie i Janinie de Simeuse uknute, wszystko to było wspólną naszą robotą...
Pan de Rieux pobladł.
— Nikczemna istoto!... mruknął rozwścieczony, zrobiłaś to i śmiesz mi mówić o tem... unieszczęśliwiłaś Janinę de Simeuse i śmiesz się przyznawać do tego przedemną... Albo jesteś waryatką, albo chcesz, żebym cię zabił!...
— Życie moje jest w ręku twojem, panie markizie, ale panuj, proszę cię, nad sobą... Jeżeli nie wysłuchasz mnie do końca, jeżeli moja tajemnica ze mną razem zginie, pogrzebiesz z własnej winy jedyną nadzieję, jaka ci pozostaje... Stałbyś się w takim razie dla Janiny de Simeuse i dla siebie samego większym daleko nieprzyjacielem, aniżeli byJi dla was wiedźma i baron de Kerjean...
René nadludzkim wysiłkiem nakazał umilknąć swojej wściekłości.
— Mów dalej... powiedział głosem zmienionym, nieludzkim prawie.
Albo nie... odpowiedz mi najprzód na zapytania moje i zaklinam cię, prawdę odpowiadaj...
— Pytaj mnie pan, proszę...
— Czy ta, co nosi dzisiaj nazwisko baronowej de Kerjean, jest naprawdę Janiną de Simeuse?...
— Nie.
— Pewny tego byłem... wykrzyknął René. Moje serce nie mogło mnie mylić... Któż więc jest ta kobieta?... kto jest ta druga wspólniczka nędznika... któż ona jest?...
— Awanturnica... włóczęga, obciążona licznemi zbrodniami, skazana na śmierć przez sąd w Nantes, za bigamię i morderstwo...
— O! podłe, piekielne stworzenie!... Ale cierpliwości!... godzina pomsty nadchodzi... Odpowiadaj mi jeszcze... Czy żyje Janina de Simeuse?...
— Żyje.
— Czy to prawda tylko?... czy to prawda?...
— Na wszystko, co mam najdroższego na tym i na tamtym świecie, przysięgam panu, że prawda.
— Jakim sposobem Kerjean oszczędził swoję ofiarę?...
— Kerjean pewny jest, że Janina umarła, a ona, dzięki mnie jednej, została ocaloną...
— Kobieto, jeżeli mi dasz dowód, że mnie nie oszukujesz, przebaczę ci wszystkie twoje występki... Jeżeli naprawdę ocaliłaś Janinę, wynagrodzę cię po królewsku...
— Będziesz miał zaraz tego dowód markizie, a za całe wynagrodzenie, pozwolisz mi wziąźć udział w zemście nad Kerjeanem?...
— Gdzie jest Janina?... zawołał René, nie wierzę w nic, dopóki jej nie zobaczę... Nie chcę stracić ani minuty, prowadź mnie zaraz do niej.
— To niepodobna... niestety...
— Niepodobna, powiadasz?... Dla czego?...
— Bo nie wiem, gdzie się znajduje panna de Simeuse...
— Nie masz jej zatem wcale w swoich rękach?...
— Nie mam.
— Oddałaś ją Kerjeanowi?...
— Powtarzam panu, że baron nie wie o jej istnieniu.
— Więc Janina jest wolną w takim razie?...
— Wolną zupełnie...
— Daleko jest od Paryża?
— Jest w samym Paryżu.
— Kłamiesz!... kłamiesz!... zawołał markiz de Rieux piorunującym głosem. Gdyby Janina była wolną i znajdowała się w Paryżu, to byłaby w pałacu Simeusów u boku księżny, swojej matki, a pan baron de Kerjean, nosiłby czerwony kaftan galernika!... Raz jeszcze powtarzam ci, kłamiesz!...
Perina wstrząsnęła głową.
— Panie markizie... rzekła, zbierz pan całą odwagę, żeby nie upaść pod ciosem, jaki ci zadam. Janina nie wie, że pałac de Simensów istnieje. Biedne dziecko nie przypomina sobie nazwiska swojej matki... Jest wolną... ale jest obłąkaną...
— Tak... Janina jest wolną, ale jest obłąkaną... powiedziała Perina.
René ryknął z boleści i przerażenia.
— Podli!... podli!... krzyczał... Oto co zrobiliście z nieszczęśliwego dziecka... ty i twój nikczemny wspólnik!... Nie mogąc zabić ciała, zabiliście duszę księżniczki... Zbrodnia to niesłychana!... I śmiałaś mi prawić przed chwilą o szczęściu, o przyszłości... śmiałaś mi mówić przed chwilą, że miłość Janiny mi powrócisz... kiedy ona, jeżeli ją znajdę nawet, nie będzie mogła ani mnie słyszeć, ani mnie zrozumieć!... Waryatka nie pozna mnie!... Ty nędznico, szydzisz sobie z mojego nieszczęścia, żartujesz sobie z wściekłości mojej...
— Panie markizie.. odrzekła wiedźma spokojnie... czy możesz przypuszczać, żem cię szukała tak długo po to jedynie, aby sobie pożartować z pana... Nie słyszałeś nigdy o tych zjadliwych gadzinach, których ukłucie jest piorunujące, śmiertelne, a zawiera jednak w sobie potężne antidotum, skoro je zużytkować potrafimy?... Ja jestem rodzajem takiej gadziny... ocalę, com zgubiła...
— Ocalisz?... A jak?...
— Obłęd panny de Simeuse nie jest wynikiem jej cierpień i przerażenia, ale skutkiem wypicia napoju, przezemnie przygotowanego... Poszukajmy i wynajdźmy pańską narzeczoną, a przysięgam, że godziny nie potrzeba będzie na to, iżby jej rozum przywrócić... Wątpisz pan, panie markizie... widzę to i nie dziwię ci się wcale, ale pozwól mi opowiedzieć sobie wszystko, o czem nie wiesz, a o czem jednak wiedzieć powinieneś... Wtedy z pewnością wątpić nie będziesz...
René nic nie odpowiedział, ale skinieniem głowy dał znak Perinie, ażeby rozpoczęła opowiadanie, co też ona natychmiast uczyniła, a musimy przyznać, że mówiła najszczerszą prawdę.
Czytelnicy znają to wszystko oddawna. Wtajemniczyła Renégo we wszystkie szczegóły potwornych zbrodni i podłości, niczego nie pominęła, co zaszło od owej okrutnej nocy, gdy księżna de Simeuse i Carmena przychodziły do niej po wróżby do Czerwonego Domu. Objaśniła, kto był Kerjean, i nie starała się ani ukrywać, ani zmniejszać występnej roli, jaką w przedsięwzięciu jego odegrała.
Nie potrzeba zresztą dziwić się cynicznej szczerości podobnego wyznania. Otwierając przed panem de Rieux najgłębsze tajniki popełnionych niegodziwości, oskarżając się łącznie ze swym wspólnikiem, działała wiedźma z niezrównaną logiką. Tą tylko drogą zdążała napewno do spełnienia swoich zamiarów, tylko takie jedynie postępowanie mogło ją doprowadzić do celu, to jest do zemsty. Bo i po co miała się oszczędzać? Wiedziała wszak dobrze, że pan de Rieux nie uwierzy w jej niewinność, chociażby go nie wiem jak przekonywała, sto razy lepiej zatem robiła, że oskarżała się głośno, niżby cofać się miała podle przed wyznaniem prawdy.
Musimy dodać, że wyznanie Periny, nie było zbyt dla niej niebezpieczne w rzeczywistości.
Ex mieszkanka Czerwonego Domu nie miała powodu obawiać się margrabiego de Rieux i rozumiała to dobrze.
Ona jedna tylko mogła przywrócić zmysły Janinie de Simeuse, jej zatem René bronić będzie, chociażby kosztem własnego życia.
Nie będziemy mówić o tem, co doświadczał dzielny młody człowiek w czasie tego opowiadania. Łatwo domyśleć się tego.
Kiedy wiedźma skończyła, René przesunął rękę po czole, otarł łzy spływające mu po policzkach na myśl, co wycierpieć musiała Janina, i co jeszcze przenieść może.
Pochylił głowę w głębokiem zamyśleniu, a głośne łkanie wydobywało mu się z piersi,
— Nieszczęśliwa kobieto... wyszeptał nakoniec. Pan Bóg jest sprawiedliwy, skoro jego ręka tak cię ciężko dotknęła, skoro zrządził, że żadna z twoich zbrodni nie wyszła ci na korzyść, skoro z ciebie uczynił przedmiot wstrętu i litości, nie złorzeczę ci już z mojej strony... Pan Bóg zwalczył cię wyrzutami sumienia, czeka na twoję pokutę... Może ci przebaczy winy, może ci pozwoli naprawić złe, jakieś wyrządziła... Niestety, zaledwie, że śmiem się spodziewać tego... Powiadasz, że ocalisz Janinę de Simeuse, powiadasz, że powrócisz jej stracony rozum, ale wiele to czasu upłynęło od chwili, kiedy po raz ostatni miałaś dowód istnienia swojej ofiary... Janina była wtedy waryatką, otoczoną była śmiertelnem niebezpieczeństwem... czyż mamy prawo spodziewać się, że żyje męczennica biedna?...
— Żyje!... wykrzyknęła Perina.
— Czy masz co powiedzieć mi jeszcze?... zapytał pan de Rieux.
— Nic nie wiem, a jednakże głowę bym dała sobie uciąć, że księżniczka de Simeuse żyje.
— Zkądże masz taką pewność?
— Z wiary w tę sprawiedliwość Bozką, o której mi mówiłeś. Bo czyż nie jest widocznem, że ta ręka, która mnie dotknęła, otoczyła jednocześnie pannę de Simeuse potężną opieką swoją?... Czyż Janina nie uniknęła strasznych niebezpieczeństw, czyż każda inna w jej miejscu nie byłaby sto razy zginęła?.. Bóg ocalił ją od barona Kerjeana, uratował od śmierci przy pożarze Czerwonego Domu i z nurtów Sekwany, nie pozwoli jej zginąć zatem...
Wierz mi pan, panie markizie, że stanie się cud nowy i to niezadługo.
Wiedźma mówiła z taką wiarą, z takiem głębokiem przekonaniem, że René dał się pomimo woli opanować jej słowom proroczym, że sam nabrał także nadziei.
— Niechajże cię Bóg dobry wysłucha... rzekł. Jeżeli on oświeca umysł twój w tej chwili, to z pewnością, że cię chce oczyszczoną i skruszoną użyć jako narzędzie świętej woli swojej, a w takim razie i ja zapominam o wszystkiem, co przecierpiałem, i przebaczam ci z głębi serca!...
Perina przyklękła na jedno kolano, pochwyciła rękę markiza i do ust ją przycisnęła.
— O! widzę teraz... szeptała, żeś mi pan uwierzył nareszcie. Ostatnie twe słowa poruszyły do głębi duszę moję. Odtąd życie moje ma jeden cel jedyny: poświęcenie się i zemstę. Przysięgam pomścić się za Janinę de Simeuse i za ciebie markizie, przysięgam, że umrę z rozkoszą, jeżeli tego będzie potrzeba dla pokonania Kerjeana...
— Ciesz się więc... odpowiedział René, bo za kilka godzin rozpocznie się zemsta twoja...
— Co pan chcesz powiedzieć przez to?... spytała wiedźma.
— Chcę powiedzieć, że tej nocy jeszcze, towarzyszka barona znajdzie się w naszym ręku.
— Mówisz pan o Carmenie, cygance?...
— Więc Carmeną się nazywa ta przeklęta 1stota, która skradła miejsce i nazwisko Janiny de Simeuse?... Tak... tak... ona znajdzie się dzisiejszej nocy tu... w tem mieszkaniu mojem...
— Czy przyjdzie sama... dobrowolnie?... wykrzyknęła Perina.
— Nie!... przyprowadzą ją jako niewolnicę...
— Kto ją przyprowadzi mianowicie?...
— Ja...
— Gdzie ją pan znależć myślisz?...
— W pałacu... w hotelu Dyabelskim... w którym zasypia niby spokojnie, pod strażą służby i bandytów...
— Panie markizie... szepnęła Perina... boję się doprawdy zrozumieć tego, co usłyszałam... Czy naprawdę masz pan podobnie śmiały zamiar?...
— Ma się rozumieć, że o żartach nie myślę...
— Sam pan się tam udać zamierzasz?...
— Kilku wiernych towarzyszów zabiorę z sobą do pomocy...
— Czy pewny pan jesteś tych ludzi?...
— Tak mi się przynajmniej zdaje... Ale po co to pytanie?...
— Bo przedsięwzięcie pańskie jest szalenie nierozsądne... chcę je panu wyperswadować...
— Nie próbuj tego, bo to napróżno... Zrobiłem postanowienie i rzecz skończona... Rozkazy wydane, przygotowania poczynione... zbliża się godzina umówiona i wkrótce cię opuszczę, ażeby się połączyć z tymi, którzy na mnie czekają...
— Na Boga, panie markizie... zawołała Perina... na szczęście, na miłość panny de Simeuse, która napewno byłaby ostatecznie zgubioną, gdyby pana zabrakło, zaufaj mi i powiedz, kto są ci ludzie, co czekają na ciebie... Powiedz mi, jakiego sposobu użyć chcesz, ażeby dostać się do hotelu Dyabelskiego?... Przysięgam, że nie przez prostą ciekawość zapytuję cię o to...
Ponieważ blizko półtorej godziny było jeszcze do naznaczonej schadzki, René nie widział zatem żadnej przeszkody do uczynienia zadość życzeniu nieznanej sobie interlokutorki, wpływowi której bezwiednie ulegać zaczynał. Opowiedział więc w krótkości o tem, w jaki sposób zaznajomił się z Dagobertem i Bouton-d’Orem, opowiedział ze szczegółami plan, jaki wkrótce wprowadzić miał w wykonanie.
Słuchając pana de Rieux, wiedźma wstrząsała głową, a kiedy skończył nareszcie, wykrzyknęła:
— Albo nie pójdziesz na tę schadzkę, albo z niej nie powrócisz żywy!...
— Kto ci to mówi?... zapytał René.
— Głos wewnętrzny... jedno z tych przeczuć tajemniczych, które mnie nigdy dotąd nie omyliły... odrzekła wiedźma.
Sceptyczny uśmiech ukazał się na ustach Renégo.
— O!... nie śmiej się pan, panie margrabio!... Nie szydź z tej, która widzi jasno w ciemnej przyszłości!.. Znam ja dobrze barona de Kerjean!...
Wiem, że się dyabeł nim opiekuje i że bronić go będzie przeciwko panu... wiem, że gwiazda tego nędznika wkrótce zgaśnie, ale widzę, że teraz jeszcze świeci wspaniale!... Wiem, widzę, zgaduję, że pomocnicy pańscy są zdrajcami, że schadzka dzisiejszej nocy osłania zasadzkę, że Kerjean oczekuje na pana, jak zaczajony tygrys, czyhający na swoję ofiarę, i że będziesz pan zgubionym, jeżeli mi nie uwierzysz...
Słowa te pomimo zapału i uczucia, z jakim zostały wypowiedziane, sprawiły na Reném wątpliwe tylko wrażenie.
Poczuł się zachwianym, ale nie był przekonanym.
Z wyrazu twarzy pana de Rieux, zrozumiała wiedźma, iż jej dzieło nie było ukończonem; zaczęła więc mówić znowu.
Nie będziemy wcale powtarzać argumentów, jakiemi usiłowała dowieść panu de Rieux, że przedsięwzięcie jego było niebezpieczne... szalone.
— Porywać baronową de Kerjean!... wykrzyknęła wreszcie, a to po co i na co?... Wczoraj pojęłabym podobny postępek, bo wczoraj miałeś pan interes zbadać cygankę i wymódz na niej wyznanie jej oszustwa i zbrodni... Ale dzisiaj Carmen nie ma panu nic już do powiedzenia, skoro wiesz dokładnie wszystko... Pozostaw ją, niech spokojna oczekuje na piorun, który ją zdruzgoce i zamiast narażać swoje życie, pomyśl, że cię Janina potrzebuje i dla niej się zachowaj...
René zaczął przyznawać, że Perina miała racyę zupełną.
Upierał się jeszcze, ale już tylko tak sobie, przez miłość własną.
Szlachecka duma nie pozwalała mu cofać się od raz powziętego postanowienia.
Perina zaczynała już wątpić o sobie, gdy nagle nowa myśl przyszła jej do głowy.
— A więc dobrze, panie markizie!... zawołała, pójdziesz pan na tę schadzkę i zobaczysz na własne oczy, że mnie moje przeczucia nie myliły...
René nie spodziewał się takiej konkluzyi, spojrzał więc ździwiony na nieznajomą.
— Co chcesz powiedzieć przez to?... zapytał.
— Chcę powiedzieć, że ja będę panu towarzyszyć, i że z narażeniem własnego życia, nie pozwolę ci wpaść w zasadzkę, jakiej się spodziewam...
— Zamierzasz więc narazić się razem ze mną?... O nie... na to ci nie pozwolę...
— Przysięgam ci, panie markizie, że źle bardzo robisz!... Życie moje na nic nikomu niepotrzebne, twoje zaś jest niezmiernie drogie... Zresztą niebezpieczeństwo jeżeli istnieje, zagraża panu tylko... Ja będę dla Kerjeana starą nieznaną kobietą... śmierć moja na nic mu się nie przyda, nie mam się więc czego obawiać... Pozwól mi pan działać swobodnie... Przypuśćmy zresztą, jak najgorzej... Jeżeli życie moje zostanie narażone, tem lepiej!... Śmierć moja będzie pokutą... okupi może zbrodnie moje...
— Zapominasz, że Janina de Simeuse jest waryatką, odrzekł René, i że ty jedna, jak utrzymujesz, możesz jej przywrócić rozum!...
— Prawda, szepnęła Perina, moja tajemnica poszłaby do grobu ze mną...
Mówiąc te słowa, zbliżyła się do biurka, na którem rozłożony był papier, atrament i pióra.
Wzięła jednę ćwiartkę papieru, napisała śpiesznie kilka wyrazów i podała je markizowi.
— Co to jest?... zapytał.
— To nomenclatura... dokładna doza substancyj, z których się składa eliksir, wynaleziony kiedyś przezemnie... Udasz się pan w danym razie z tą oto receptą do pierwszego lepszego chemika, a ten bez żadnego wahania przyrządzi panu w kryształowej flaszeczce płyn przeźroczysty, ślicznego zielonego koloru z mocnym aromatycznym zapachem... Skoro pan odnajdzie pannę de Simeuse, dostatecznym będzie zmoczyć jej skronie kilku kroplami tego płynu i dać go jej do powąchania, aby waryacya ustąpiła, aby natychmiast rozwiała się jak mgła!... Weź pan ten papier i schowaj go dobrze, bo z nim obejdziesz się bezemnie...
— Dobrze... odrzekł René... ufam ci... niech się stanie, jak sobie życzysz... Będziesz mi towarzyszyć...
— Dziękuję ci, panie markizie... powiedziała wiedźma, nie posiadając się z radości.
— Kiedy pojedziemy?...
— Za chwilę, bo czas już nagli.
René zadzwonił i wydał rozkaz służącemu, iżby się poszedł przekonać, czy kareta, po którą posłał, nadjechała.
Wierny kamerdyner powrócił z potwierdzającą odpowiedzią.
— Panie markizie, odezwała się wiedźma, potrzebować będę zapewne całej mej siły... każ mi podać zatem jaki posiłek, a do karety włożyć butelkę wina hiszpańskiego...
René wydał stosowne rozkazy natychmiast.
Perina zjadła śpiesznie kawałek zimnego mięsa i napiła się wina Lacrima-Christi.
— A!... rzekła z zadowoleniem, czuję, żem odżyła... Krew, co ścinała się w żyłach, rozgrzewa się i krążyć zaczyna na nowo... serce mi bije... myśli powracają, bo rozpoczyna się nowa dla mnie egzystencya... Przepadnij ohydna przeszłości... bo lepsza przyszłość otwiera się przedemną!... Byłam niestety, geniuszem złego... szczerze się chcę poprawić!... Jedźmy, panie markizie... jedźmy..
— Służę, odrzekł René, zabierając się do wyjścia.
Perina miała już iść za nim, ale się cofnęła i podeszła do biurka.
— Co robisz?... zapytał pan de Rieux.
— Nic... odpowiedziała, biorąc mały puginał w oprawie z kości słoniowej i wsunęła go w szeroki rękaw sukni.
— Po co to?... zapytał René.
— Szczególne pytanie, panie markizie!... puginał ten przeszyje serce Kerjeana, jeżeli łotr stanie mi na drodze...
— Zaniechaj podobnego zamiaru!... wykrzyknął szlachcic... Baron jest wrogiem moim... i do mnie należy go ukarać!...
— Zapominasz, panie markizie... odrzekła Perina... że należy do nas obojga, obiecałeś wszakże przypuścić mnie do współudziału w zemście...
— A więc zgadzam się ponownie, tylko, że pchnięcie sztyletem w serce, byłoby zemstą zbyt słabą... Nie tak powinien zginąć Kerjean!... Ja mu inną przeznaczam karę...
— Jaką?...
— Sam jeszcze nie wiem, ale niema takiej tortury ciała i duszy, któraby dostatecznie zgnębiła nędznika, co zaprzysiągł zgubę Janinie de Simeuse...
Perina położyła z powrotem na biurku mordercze narzędzie.
— Racya, panie markizie... odrzekła... a że masz pan prawo pomścić nas wszystkich, ustępuję ci tytułów swoich...
Oficer marynarki i wiedźma wyszli następnie z pawilonu i wsiedli do karety, oczekującej przed kratą. Kamerdyner zajął miejsce na koźle obok stangreta. Ten ostatni nie należał do służby pana de Rieux, bo pojazd został wynajętym... nie wiedział nic, o co chodzi... nie znał nawet nazwiska tego kogo wiezie.
Ruszono szybko we wskazanym kierunku... Przez całą drogę René i ex-mieszkanka Czerwonego Domu zachowywali głębokie milczenie. Na rogu ulicy l’Enfer, o dwadzieścia kroków od ulicy Tombe-Issoire, kareta zatrzymała się, kamerdyner drzwiczki otworzył.
Perina zarzuciła kaptur.
Przyłożyła do ust szyjkę butelki z kseresem i długo z niej ciągnęła. Potem wysiadła pierwsza, a René za nią.
— Jeżeli się nie mylę... powiedziała po cichu, to ulica Tombe-Issoire znajduje się tuż przed nami...
— Tak jest... odpowiedział pan de Rieux.
— Czy mała furtka, oznaczona na miejsce schadzki, znajduje się po lewej czy po prawej stronie?...
— Po lewej...
— Jakaż jest odległość od początku ulicy do tej furtki?...
— Ze dwieście kroków...
— Powtórz mi pan, proszę, nazwiska ludzi, którzy na pana czekają...
— Dagobert i Bouton d’Or.
— Doskonale... nie zapomnę... a teraz, czy pan markiz i jego kamerdyner dobrze są uzbrojeni?...
— Każdy z nas ma pistolety za pasem i szpadę u boku... Dla czego się pytasz o to?...
— Chcę dokładnie wszystko wiedzieć, zanim zabiorę się do działania...
— Co robić zamyślasz?...
— Rzucić się śmiało pierwsza w paszczę wilka...
— W jaki sposób?...
— Na pana czekają, panie markizie, a ja się spotkam z nimi...
— Jakto?... chciałabyś... zaczął młody człowiek.
— Tak!... przerwała Perina, tak chcę i tak robię!
— Ależ to szaleństwo!...
— Dla czego?...
— Jakże wytłómaczysz temu człowiekowi nieobecność moję?...
— To do mnie należy... nie raz w życiu, zapewniam cię... tłómaczyłam rzeczy daleko trudniejsze... i to ludziom daleko przenikliwszym...
— Przystaję na twoję rolą, ale jakaż będzie moja?...
— O!... rola to zupełnie bierna w tej chwili przynajmniej... Ukryj się pan tu na rogu, przy tym murze, na wpół zwalonym, na który pada słabe światło latarni i pozostań nieruchomy, milczący, Z pistoletem w każdym ręku... kamerdyner niech zajmie tak samo miejsce po przeciwnej stronie... Jeżeli mnie omyliły przewidywania moje, jeżeli nie ujrzę nic podejrzanego, powrócę zaraz tutaj... Jeżeli przeciwnie, wpadnę w pułapkę na pana zastawioną, jeżeli niebezpieczeństwo będzie groźne, uprzedzę pana, krzyknąwszy przeraźliwie...
— A wtedy... dokończył żywo René, rzucę ci się na pomoc, i przysięgam, że gdyby mi przyszło nawet walczyć z dziesięciu wrogami, wybawię cię z niebezpieczeństwa...
— E! do licha!... odrzekła Perina ze złością, właśnie, że nie potrzeba tego robić... Bo gdyby mnie zabito i gdybyś pan poległ w mojej obronie, cóż by się stało z Janiną de Simeuse?...
Pan de Rieux pochylił głowę i umilkł.
Imię panny de Simeuse było argumentem, na który nie umiał odpowiedzieć.
Perina mówiła dalej, korzystając z tego milczenia:
— Jak pan krzyk mój posłyszysz, zamiast podążać mi z pomocą, uciekaj co prędzej...
— Uciekać mam?... powtórzył z goryczą młody szlachcic, którego słowo to oburzyło.
— Rejterować, jeżeli pan wolisz!... powiedziała wiedźma. Najsławniejsi w świecie generałowie, nie raz rejterowali umyślnie po to, ażeby sobie zapewnić zwycięztwo?... Zrób pan tak, jak oni, a tak jak oni zatryumfujesz... Zapewniam cię... przysięgam ci!... Stangret niech zawróci karetą w stronę placu Świętego Michała... Skoro tylko rozlegnie się sygnał alarmujący, wsiadaj pan na kozioł, bierz lejce sam w ręce... i powracaj galopem do domu... Zamknij się w nim, zabarykaduj... jednem słowem, zarządź wszelkie środki ostrożności przeciwko zbójeckiemu napadowi, bodaj dzisiejszej zaraz nocy... Lepiejby nawet było, sto razy lepiejby było nie powracać do siebie, lecz poszukać sobie innego schronienia... Czy zrobisz markizie to, o co cię proszę?...
René się zawahał.
— Proszę o to nie w swojem, ale w Janiny imieniu... dokończyła wiedźma.
— Zrobię... szepnął René, zrobię... chociażby mnie to nie wiem wiele kosztować miało...
— Obiecujesz mi?...
— Przysięgam...
— Dziękuję, panie markizie... Teraz jestem zupełnie spokojną, bo mam pewność, że jeżeli umrę tej nocy, pan pozostajesz przy życiu, ażeby nas pomścić obydwie...
Zaledwie Perina mówić przestała, na oddalonej wieży jakiejś kościelnej północ wybiła, a jednocześnie zegary bliższych kościołów i klasztorów, powtórzyły dwanaście uderzeń.
Ze wszystkich stron różne dźwięki rozlegały się w ciszy nocnej.
— No markizie, odezwała się wiedźma, życz mi powodzenia i pomódł się za mną, bo od czasu, jak zaczęłam wierzyć w Boga, modlitwa odwagi mi dodaje...
— Chwilę jeszcze... chwilę!... zawołał pan de Rieux.
Ale Perina go nie posłuchała i poszła pewnym, przyśpieszonym krokiem, aż zniknęła w ciemnej ulicy Tombe-Issoire.
Posłyszawszy kroki jej, Dagobert powiedział był do Bouton d’Ora.
— Oto ten, na którego oczekujemy... zgubiony jest, a my ocaleni.
Olbrzym odpowiedział mu na to:
— Stało się...
Wiedźma szła śmiało do niewiadomego celu a idąc rachowała kroki.
Dwieście ich miało być od wejścia w ulicę do małej furtki... jak powiedział był pan de Rieux.
Perina wzięła mniejszą liczbę.
Kiedy narachowała do dziewięćdziesięciu, zatrzymała się nagle.
Przypadkiem wyrachowała jak najlepiej, bo właśnie znalazła się w tej chwili tak blizko karła i olbrzyma, że mogłaby ich dosięgnąć ręką.
Ale ciemność była tak ogromna, że nic nie widziała.
Mała furtka odemknęła się do połowy, gdy kroki się zbliżały i nowa jakaś osobistość wsunęła się po cichutku pomiędzy wyczekujących zbirów.
Głosem, który szybki chód drżącym uczynił, zapytała Perina:
— Dagobert i Bouton d’Or, czy są tutaj i czekają?
Karzeł chciał odpowiedzieć, ale nie stało mu czasu na to.
Osobistość stojąca przy nim pochwyciła go za rękę i nakazała milczenie.
— Jestem Dagobertem, odpowiedziała osobistość owa. Bouton d’Or jest ze mną i obaj czekamy... Po co przychodzisz?...
Nerwowe drżenie wstrząsnęło od stóp do głów Periną.
Poznała głos Kerjeana.
Wszystkie jej przeczucia sprawdziły się zatem. Renégo de Rieux nie ominęłaby była śmierć tej nocy, stała się więc dla niego prawdziwem narzędziem Opatrzności.
Potrzeba było jednakże zwalczyć wzruszenie i odpowiedzieć natychmiast.
Wiedźma spełniła to zadanie, na pozór niemożebne prawie.
— Pytasz mnie, po co przychodzę?... odrzekła, wiesz przecie równie dobrze jak i ja... Przychodzę na spotkanie...
— Nie jesteś tym, na którego czekamy... burknął Luc, siląc się na powstrzymanie wściekłości.
— Prawda, ale ten, na którego oczekujecie tej nocy, przysyła mnie z zawiadomieniem, abyście dłużej nie czekali.
— Nie może przyjść, powiadasz?... wykrzyknął Kerjean.
— Nie może.
— Z jakiej przyczyny?...
— Miał wypadek... spadł ze schodów... potłukł się strasznie i leży w łóżku w silnej gorączce...
— Czy życie jego jest w niebezpieczeństwie? zapytał żywo baron.
— Nie, dzięki Bogu. Przynajmniej doktór tak oświadczył przed trzema godzinami, ale z tydzień, a może i dłużej nie będzie mógł wcale wychodzić... Pragnie, abyście wiedzieli, że potrzeba było aż tak ważnego powodu, iżby się nie stawił na umówioną schadzkę...
— A ty kto jesteś?...
— Jestem dozorczynią, umówioną przez doktora do czuwania przy chorym...
— Dla czego przysłał tu ciebie, kobietę, a nie którego ze swoich lokai?...
— Służba markiza, jak zapewne o tem wiecie, nie zna dobrze Paryża, a tembardziej tych ulic odległych... Zbłądziłaby sto razy, zanimby się do was dostała... Wiedziałam, że markiz pogarsza stan swój niepokojem, podjęłam się więc zlecenia, za dobrem wynagrodzeniem... Obiecał mi luidora i liczę, że mi go da z pewnością.
Zapanowało chwilowe milczenie.
— Markiz ma gorączkę?... zapytał znowu baron.
— Tak... niestety... dobry panie Dagobercie... straszną ma gorączkę...
— Czy jest i maligna także?...
— Dotąd jeszcze nie...
— Więc markiz jest zupełnie przytomny?...
— Najzupełniej, dzięki Bogu...
— Jest zatem zdolnym wszystko słyszeć i rozumieć?...
— Doskonale... chyba, żeby zaszło co nowego od czasu wydalenia się mojego... ale wątpię... Czy pan Dagobert przez współczucie dla mojego pana, czy też dla innego jakiego powodu, zapytuje mnie o to?...
— Zapytuję się dla tego, że markiz musi być koniecznie zawiadomiony o pewnych rzeczach bardzo ważnych, które mieliśmy mu powiedzieć tutaj.
— A to niech mi pan powie, o co chodzi, przyrzekam, że powtórzę wiernie każdy wyraz...
— Nie podobna... Idzie o tajemnicę, markiz nie przebaczyłby nam nigdy, żeśmy ją powierzyli obcej osobie...
— W takim razie musicie poczekać do jutra... i przyjść mu jutro powiedzieć...
— Nie!... markiz musi być zawiadomiony zaraz... tej jeszcze nocy... Inaczej mógłby się narazić na następstwa jak najsmutniejsze...
— Boże... Boże mój... jakżeby zrobić?... lamentowała Perina.
— Jest sposób, odrzekł Kerjean.
— Jaki?... mów, mój poczciwy panie Dagobercie, mów, zmiłuj się co najprędzej...
— Masz zapewne klucz od furtki, wychodzącej na ulicę...
— Właśnie, że nie mam... Nie przyszło mi go na myśl zabrać...
— Jakże więc powrócisz do chorego?...
— Zadzwonię i kamerdyner mi otworzy...
— Pamiętajże zatem pozostawić fartkę otwartą i uprzedzić pana markiza, że Dagobert i Bouton d’Or wierni, słudzy jego, przybędą za godzinę porozmawiać o ważnej sprawie... Zastukamy zwolna trzy razy...
— Ja sama wam otworzę, bo kamerdyner zaraz się z pewnością spać położy, skoro ja powrócę tylko...
— Dobrze, moja kobieto, wiadomości, jakie zaniesiemy choremu, są tak dla niego ważne, iż z pewnością zamiast jednego obiecanego, da ci dwa luidory...
— Jeżeli pan prawdę mówi, panie Dagobercie!... zawołała, śmiejąc się Perina, znaczyć to będzie, że nie straciłam czasu na darmo!... Czy więcej nie masz mi pan nic do powiedzenia?...
— Nie...
— W takim razie powracam na ulicę Corissaie. Za wielki to kurs co prawda, na moje stare nogi... ale darmo... a za godzinę czekam was, moi panowie...
— Idź, kobiecino... idź co duchu... i uprzedź markiza o naszej wizycie... bo go to niezmiernie ucieszy...
Perina nie dała sobie dwa razy zlecenia tego powtarzać.
Zawróciła zaraz z uczuciem, jakiego doznaje człowiek, który wpadłszy w jaskinię dzikiego zwierza, wydobywa się z niej zdrów i cały.
Kiedy się oddalała, Luc pochwycił za ręce Dagoberta i Bouton d’Ora, zdumionych i trzęsących się ze strachu, wprowadził ich po za mur i zamknął furtkę za nimi.,
— Wybiła godzina nasza!... powtarzał sobie karzeł w duchu. Już po nas!... na pewno już po nas... baron wyda rozkaz, żeby nas poćwiartowali w kawały!... A jednak nie nasza przecie wina, że markiz miał wypadek i że nie stawił się na schadzkę!... Niestety! niestety!... jakże pełno jest na tym świecie niesprawiedliwości!...
Bouton d’Or nie prowadził tak długiej ze sobą rozmowy.
Czując przemagającą siłę, milczący był i zrezygnowany, jak wół prowadzony do szlachtuza.
Nie trudno też będzie domyśleć się nam ich ździwienia i radości, gdy zamiast wyroku śmierci, usłyszeli, jak baron odezwał się do nich w te słowa:
— Powinienem was powiesić, łotry jakieś, na najbliższej gałęzi, i przyznaję, że taki miałem zamiar przed chwilą... ale... namyśliłem się, i niech was dyabli porwą, nie wiem, dla czego zainteresowałem się wami... Oddaje wam otóż los wasz w ręce wasze i pozwalam wybierać pomiędzy powieszeniem, a życiem, wolnością i listami ułaskawiającemi....
Dagobert i Bouton d’Or uszczęśliwieni padli przed Lucem na kolana.
— O! panie baronie!... wykrzyknął karzeł, nie namyślamy się ani chwili nad wyborem!... Postronek wcale nas nie nęci... Co mamy uczynić, ażeby zasłużyć na to drugie?...
— Zaraz się o tem dowiecie... odrzekł Kerjean, i zobaczycie, że nie żądam nic nadzwyczajnego. Idzie po prostu o to, żebyście poprowadzili mnie, Coquelicota i dwunastu dzielnych towarzyszy, jakich wybiorę, do małego domku przy ulicy Corisaie, abyście zadzwonili do kraty, jeżeliby furtka była zamkniętą... pokazali wasze twarze kamerdynerowi, gdy on przyjdzie otworzyć — i abyście wprowadzili nas po cichu do mieszkania... do łóżka markiza de Rieux. Po spełnieniu tego łatwego zadania, zabierzecie sobie listy ułaskawiające, bo zapewne znajdziecie je w jakiej szufladzie i pójdziecie, gdzie wam się podoba...
— Dalej, panie baronie, dalej! śpieszmy się!... zawołał Dagobert, zachwycony perspektywą tak świetnej przyszłości... Zaprowadzimy pana jak najlepiej i niech nam pan jak psom we łby postrzela, jeżeli się gracko nie sprawimy...
— Z pewnością, że tak zrobię!... odparł, śmiejąc się Kerjean, nabite pistolety mam przy sobie...
Pozostawmy szanownego barona na naradzie z bandytami, a pójdźmy za Periną, która dała dowód wielkiej odwagi, i wielkiej przytomności umysłu.
W miarę, jak się oddalała od furtki, a zbliżała do miejsca, gdzie oczekiwał René de Rieux, przyśpieszała co raz bardziej kroku, leciała prawie, a w chwili, kiedy zadyszana stanęła na rogu dwóch ulic, markiz wyszedł z ukrycia i stanął nagle przed nią.
— Czy to ty?... zapytał.
— Tak, to ja, Perina.
— I cóż?...
— Chodź pan...
— Powiedz mi najprzód, co się stało?... mów prędko...
Wiedźma pochwyciła za rękę młodego oficera i zamiast odpowiedzieć na pytanie, pociągnęła do karety, stojącej o kilka kroków.
Sama otworzyła mu drzwiczki i głosem zaledwie dosłyszanym szepnęła:
— Wsiadaj pan... wsiadaj co tchu i odjeżdżajmy...
— Ależ... mówił René... chciałbym się dowiedzieć koniecznie...
— Siadaj pan!... przerwała niecierpliwie wiedźma... Ci ludzie może mnie śledzą... czy chcesz pan, żeby cię jak psa zabito!!...
René nie nalegał dłużej... wskoczył do karety, Perina coprędzej zajęła miejsce obok niego, kamerdyner drzwiczki zatrzasnął i zapytał o rozkazy.
— Na ulicę Corissaie... powiedziała wiedźma... tylko co konie wyskoczą... bo tu o życie chodzi...
Konie ruszyły natychmiast, a Perina na wpół wychylona z okna karety, patrzyła niespokojnie za siebie.
Kiedy minęli plac Świętego Michała i wjechali z piorunującą szybkością w jednę z uliczek starego Łacińskiego kwartału... wiedźma zerwała się do pana de Rieux i powiedziała:
— Teraz niebezpieczeństwo minęło... Godzinę przynajmniej mamy przed sobą, gotowa więc jestem opowiedzieć panu wszystko...
— Mówisz o niebezpieczeństwie!... wykrzyknął René.. Czyż naprawdę istnieje jakie?...
— Powiem panu tyle tylko, że gdyby nie ja byłbyś już w tej chwili trupem...
— Czyż to prawda?...
— O!... niech mi pan wierzy!... niedługo zresztą będziesz miał wymowne tego dowody... Czy wiesz pan, kto cię czekał na schadzce?...
— Zapewne Dagobert i Bouton-d’Or?...
— O!... i baron de Kerjean z nimi...
— Kerjean?... powtórzył zdumiony Ren.
— On to powiedział: Jestem Dagobert... z nim tylko jednym mówiłam...
— Więc obaj nędznicy mnie zdradzili... sprzedali!... szeptał pan de Rieux.
— Czy wdając się z podobnymi ludźmi, mogłeś pan liczyć na co innego!... Oto co się stało...
Perina opowiedziała markizowi wszystkie szczegóły rozmowy, jaką znają nasi czytelnicy... a kiedy kończyła opowiadanie, kareta zatrzymała się na ulicy Corissaie i stanęła przed żelaznemi sztachetami.
— Widzisz zatem, panie markizie... ciągnęła wiedźma... że miałam wielką racyę podejrzywać Dagoberta i Bouton-d’Ora... Za kilka tysięcy liwrów, wypłaconych im przez barona w monecie fałszywej, sprzedali pana, niegodziwcy!... Niema ani chwili czasu do stracenia... Zastanów się pan, co masz robić, bo wkrótce Kerjean ze swoimi zbirami przybędą tutaj... Napewno są już w drodze...
— To fakt, że nie uciekam przed nimi!... wykrzyknął René... Mam broń, zamknę się w pawilonie z kamerdynerem moim... stawimy opór, i jeżeli Pan Bóg pozwoli, odeprzemy napastników...
— Niepotrzebne szaleństwo... odrzekła Perina, cóżbyście we dwóch poradzili przeciwko dwunastu?... Nie, nie... panie markizie... Janina de Simeuse zabrania panu przez moje usta, narażać się w ten sposób, i zabrania panu nadużywać łaski Opatrzności...
— Więc powinienem pozostawić wolny plac tym nędznikom?...
— Ma się rozumieć, bo inaczej nie można zrobić...
— Po cóż zatem przywiozłaś mnie tutaj?...
— Bo myślałam, że potrzeba może będzie zabrać jakie ważne papiery, albo pieniądze, a szczególniej listy ułaskawiające, których ci dwaj Judasze, co tak sromotnie pana zdradzili, zabraćby nie omieszkali.
— Masz racyę!... wykrzyknął żywo René. Wejdę na chwilę... Czy pójdziesz ze mną?...
— Niema potrzeby... Pozostanę tu na czatach...
— W takim razie pozostawiam ci mojego służącego... niechaj czuwa razem z tobą...
— Albo raczej nademną... szepnęła ze smutnym uśmiechem Perina. Niedowierzasz mi, panie markizie, ale nie mam prawa żalić się na to... przysięgam panu jednakże, że ci pozostanę wierną... aż do śmierci!...
Za całą odpowiedź René, który wysiadł z karety, dał znak kamerdynerowi, aby udał się za nim.
Perina pozostała sama przy krecie, przysłuchując się bacznie, śledząc ciemności i drżąc na najmniejszy szelest.
Nieobecność Renégo trwała niecałe pięć minut.
— Nie widać jeszcze nikogo... odezwała się wiedźma, gdy powrócił. Czy nie zapomniałeś pan niczego?...
— Nie.
— Czy trzeba zamknąć furtkę?...
— Nie... pan de Kerjean jest szlachcicem... należy stosownie względem niego postępować... oszczędzę mu wdzierania się gwałtownego, niechaj wejdzie, drzwi mu pootwieram i świece zapalone w kandelabrach zostawię...
— A... panie markizie... wykrzyknęła Perina, to naprawdę wspaniałe!...
— No, a teraz... spytał René, gdzie mam się udać?...
— Myślę, że jakiekolwiek schronienie wystarczy na noc dzisiejszą... odpowiedziała Perina, a tem schronieniem będzie najpierwszy hotel napotkany... Jutro poszuka pan sobie innego mieszkania, bo powracać do dawnego byłoby niebezpiecznie.
— Masz racyę... możemy odejść... Ale... przyznam ci się... że byłbym bardzo ciekawy zobaczyć przybycie tych nędzników...
— Nic łatwiejszego... każ pan podjechać do rogu sąsiedniej ulicy... wsiądź na kozioł i czekaj... Zawsze będzie czas uciekać, mając dobre konie, gdyby przypadkiem bandyci zwrócili się w pańską stronę... Zdaje mi się to jednak nieprawdopodobnem, bo będą zajęci gdzieindziej...
— Zastosuję się do twojej rady... odrzekł René.
Najbliższa ulica odległą była o jakie pięćdziesiąt kroków... Pan de Rieux siadł na kozioł i zakręcił karetę... Widział doskonale żelazne sztachety swojego domu, na które, umieszczona naprzeciw latarnia, rzucała słabe, migocące światło...
Upłynęło z pół godziny, które wydawało się wiekiem Renému. Co minuta spoglądał na zegarek i nie mogąc zdać sobie sprawy z odległości ulicy l’Enfer od Corissaie, dziwił się podobnemu opóźnieniu.
— Czy nie przybędą?... zapytywał sam siebie.
I zaczynał wątpić w dokładność objaśnień wiedźmy.
Naraz, przy słabem świetle latarni, niewyraźna jakaś grupa zarysowała się w oddali i coraz się przybliżała.
Grupa ta składała się z trzech ludzi.
René nie mógł dojrzeć ich twarzy, ale poznał odrazu olbrzymią postać Bouton-d’Ora i garbatego Dagoberta... Towarzyszem ich musiał być baron de Kerjean.
Wszyscy trzej przystanęli nawprost sztachet żelaznych i zdawali się na kogoś oczekiwać.
Po paru chwilach połączyła się z nimi druga grupa, a potem znowu trzecia i cała ta falanga stanęła milcząca, ściśnięta.
Połączmy się z przybyłymi.
— Panie baronie... rzekł Dagobert bardzo cicho... pawilon znajduje się przy końcu tej alei...
— Czy są w tej alei jakie inne domy?... zapytał Kerjean, który wśród ciemności nie mógł się rozpatrzeć w miejscowości.
— Niema... odpowiedział karzeł... szpaler z drzew i nie więcej...
— Czy aleja ciągnie się do samego pawilonu?...
— Kończy się przy furtce ogrodowej...
— To dobrze...
— Co potrzeba zrobić, panie baronie?...
— Zobaczyć, czy otwarte...
Dagobert nacisnął za klamkę... furtka się otworzyła...
— Stara dotrzymała słowa!... szepnął baron... doskonale się zaczyna!...
Potem powiedział trochę głośniej do karła i olbrzyma:
— Idźcie pierwsi... my pójdziemy za wami...
Dagobert i Bouton d’Or weszli w aleję.
— Ty, Coquelicocie... dodał Luc, zwracając się do siepacza... zostaw przy sobie jednego z ludzi i trzymaj straż na ulicy; w razie alarmu daj sygnał umówiony...
— Pan baron może być spokojny... odpowiedział Coquelicot.
Kerjean i reszta łotrów, poprzedzani przez dwóch ludzi z latarniami, zagłębili się w aleję.
Zatrzymali się dopiero przy furtce ogrodowej.
— Czy zadzwonić?... spytał karzeł.
— Zapewne... Skoro tylko furtka się uchyli zaraz wchodźcie do ogrodu. Bouton-d’Or rzuci się na kamerdynera i starą kobietę, niech jej krzyczeć nie pozwoli, niech ją zdusi w razie potrzeby...
— Rozumiem... burknął olbrzym, to jakby już było spełnione...
Kiedy Dagobert szukał po omacku łańcuszka od dzwonka i zanim go znalazł, olbrzym popchnął drzwi machinalnie.
Ku wielkiemu ździwieniu barona i te drzwi nie były zamknięte, otworzyły się na rozcież.
— No... więcej daleko zrobiła, aniżeli obiecała... pomyślał Luc. Słowo daję, że to jakaś szanowna osoba... wynagrodziłbym ją chętnie, tymczasem mogę jej kark skręcić tylko!... Tak to bywa na tym świecie!...
Cała banda wtargnęła do ogrodu, ale de Kerjean zestraszony czemś nagle, chciał się już cofać. Dla czego?...
A oto ogród, którego rozmiary znamy, zalany był cały jasnem światłem, bijącem z okien parterowych.
Okna te uiluminowane były, jak na jaką uroczystość, co nie bardzo się naturalnie zgadzało z groźnym jakoby stanem markiza.
Żaden jednakże hałas, żaden szmer nie wychodził z domu tak rzęsisto oświetlonego.
— Co to ma znaczyć?... pomyślał de Kerjean. Czy to zasadzka?...
Nie... nie... tego nie potrzeba się obawiać... Zasadzka ukrywałaby się w ciemności, rzecz to wiadoma. Markiz de Rieux nie może ani żartem przypuszczać, jakich gości przyjmować będzie... Zaraz się zapewne dowiemy, co znaczy ta szczególna iluminacya...
Mówiąc to sobie w duszy, Luc zbliżył się do przedpokoju, oświetlonego również mosiężną latarką, u sufitu zawieszoną.
Wchodząc już na stopnie peronu, powiedział do Dagoberta.
— Gdzie się znajduje pokój markiza?...
— Na pierwszem piętrze.
— Gdzie są schody?...
— W głębi przedsionka.
— Gdzie śpi służba?...
— Nie wiem...
— Co to za pokój na lewo, tak jasno oświetlony?...
— Salon...
Luc wiedział wszystko.
Wziął pistolety, wyciągnął szpadę z pochwy, i śmiało otworzył drzwi przedsionka.
Tu przystanął i zaczął się przysłuchiwać.
Wszędzie głęboka cisza panowała.
— Co to jest, do wszystkich dyabłów?... mruknął, możnaby sądzić, że dom jest zupełnie pusty... Co znaczy, że stara nas nie słyszała, że nie wyszła na nasze spotkanie?...
Nie zastanawiając się nad tem dłużej, Luc postanowił przekonać się odrazu, co sądzić ma o tem nadzwyczajnem oświetleniu salonu.
Otworzył więc drzwi bez wahania i znalazł się w pokoju, do którego nie raz już wprowadzaliśmy czytelników naszych.
Dwadzieścia świec płonęło w dwóch kandelabrach, ustawionych na kominku.
Na stole stojącym na środku pokoju, leżała duża koperta i zwracała konieczną na siebie uwagę. Adres na niej wypisany był dużemi literami.
Baron zbliżył się i aż pobladł, wyczytawszy słowa:
— Moje nazwisko!... wyszeptał z rodzajem zabobonnego jakiegoś przestrachu, moje nazwisko... list ten czekał więc na mnie?... Co za tajemnica szczególna?...
Przełamał co żywo pieczątkę z herbem pana de Rieux, rozdarł kopertę, rozwinął papier, jaki się w niej znajdował, przebiegł jednem spojrzeniem kilka wierszy skreślonych, zbladł jak śmierć i krzyknął głucho.
Oto słowa, które sprawiły takie piorunujące na nikczemniku wrażenie:
— „Napewno, panie baronie, nie zabijesz mnie dzisiejszej nocy.
„Nie powiadam ci: żegnam, mówię tylko, do widzenia!...
— Wiedział o wszystkiem!... wykrzyknął Luc rozgorączkowany, partya zatem przegrana... dyabeł się w nią widocznie wmięszał!
W chwili tak ważnej, ciekawość wzięła górę nad względami uszanowania.
Bandyci zebrani w około Kerjeana, ośmielili się zapytać:
— Co takiego, panie baronie?...
— Co takiego?... powtórzyły wszystkie inne głosy. Co się stało?...
Luc nic nie odpowiedział, pochwycił jeden z kandelabrów, wybiegł szybko z salonu, minął przedpokój, wpadł na schody pierwszego piętra, i tam także obszedł wszystkie kąty.
Poszukiwania te nie miały doprowadzić do niczego...
Cały dom był zupełnie pusty...
Kerjean zeszedł z powrotem.
Blady, z błędnem spojrzeniem, podobniejszym był do waryata, niż do człowieka przy zdrowych zmysłach.
Czuł on też, że mu się miesza w głowie w obec tej okrutnej rzeczywistości, której sobie wytłomaczyć nie był w stanie.
Dagobert i Bouton d’Or, korzystając z nieobecności barona, powyłamywali zamki i poprzetrząsali szuflady w nadziej znalezienia listów ułaskawiających... niestety! na pół godziny przedtem, ogień, co palił się na kominku, pochłonął je na zawsze.
— Chodźmy!... zawołał Luc, uciekajmy z tego domu przeklętego, żeby się nam dach nie zawalił na głowy!...
Niebezpieczeństwo nieznane, niewytłomaczone, a więc najstraszniejsze ze wszystkich, wywołało niezwykły przestrach w niegodziwcu.
Przerażeni słowami herszta i nie pojmujący, co im zagrażało, bandyci rzucili się do drzwi w nieładzie.
Luc pozostał sam w tyle.
— Przynajmniej... mruknął z dzikiem spojrzeniem, pozostawię po sobie ślad mojego tutaj pobytu.
Przybliżył się do okna... kandelabr, który trzymał w ręku, podstawił pod wiszące draperye, słup ognia wzbił się zaraz do sufitu i zaczął lizać rzeźby, które z trzaskiem palić się zaczęły.
Pewny, że dokonał dzieła zniszczenia, rzucił kandelabr, wybiegł z domu, minął ogród i połączył w alei z uciekającymi bandytami.
Kareta Renégo de Rieux opuściła róg sąsiedniej ulicy.
W godzinę później dzwon się odezwał.
Okrzyki „gore!...“ rozlegały się do koła.
Zebrał się tłum przerażony, ale było już za późno na powstrzymanie pożaru.
W epoce, w której działy się opowiadane przez nas wypadki, wielkie przestrzenie pomiędzy Montmartre a parkiem Monceaux, były zupełnie puste, poprzerzynane gdzie niegdzie tylko wązkiemi źle utrzymywanemi dróżkami.
Gdzie niegdzie też tylko na tych stepach nieurodzajnych, błotnistych, znajdowały się posiadłości, otoczone wysokiemi murami, po nad które wybiegały wierzchołki lip, albo kasztanów.
Po za temi murami, a wpośród drzew wysokich znajdowały się często owe małe domki, jakie bogacze XVIII-go wieku, wynajmowali dla ulubienic swoich.
René de Rieux nazajutrz po nocy, podczas której, dzięki jedynie przezorności wiedźmy, uniknął zasadzki i śmierci niechybnej, zaczął poszukiwać innego dla siebie mieszkania.
Jakoż udało mu się szczęśliwie wynająć w tej dzielnicy mały umeblowany domek, do którego zaraz się przeprowadził pod przybranem nazwiskiem, podniosłszy przedtem sporą sumę od swojego notaryusza.
Większą część tej sumy oddał Perinie, posiadającej obecnie zupełne jego zaufanie.
Wiedźma miała polecone rzucać złoto pełnemi garściami agentom, wybranym do poszukiwania dniami i nocami śladów zaginionej Janiny.
Wiemy już naprzód, że próżnemi miały być te wszystkie poszukiwania. Wobec bezowocności zabiegów, René chciał już kilkakrotnie udawać się do pana de Sartines i wezwać na pomoc policyę, ale za każdym razem cofał się po głębokim namyśle. Dwa ważne powstrzymywały go względy. Najpierw to, że nie chciał, iżby policyanci poznali bolesną tajemnicę obłędu Janiny, a powtóre, że dowiedział się od Periny, iż w brygadzie pana de Sartines jest wielka liczba niegodziwców, duszą i ciałem zaprzedanych Kerjeanowi. Wyjawić jednemu z takich zdrajców, że księżniczka de Simeuse żyje, byłoby to zawiadomić o tem barona.
Codziennie pan de Rieux łudził się nadzieją, i codziennie gorzkiego doznawał zawodu. Rozsyłani przez wiedźmę poszukiwacze, co chwilę przynosili wiadomości o odnalezieniu w jakiejś ostatniego rzędu szulerni lub szynkowni jakiejś idyotki, czy waryatki, a gdy Perina i René czemprędzej tam podążali, znajdowali zawsze upadłą istotę z pijaństwa, zidyociałą. Te ciągłe niepowodzenia krwawiły strasznie serce Renégo.
Upłynęło dwa tygodnie.
Jedna z tych chorób bez nazwiska, na którą niema lekarstwa, rodzaj szybkiej konsumpcyi, wydarzającej się z rozpaczy i zniechęcenia, a obezwładniającej najsilniejsze i najenergiczniejsze nawet natury, opanowała pana de Rieux, a czyniła zatrważające postępy.
Perina patrzyła na to z przerażeniem, z głuchą złością patrzyła na coraz większe osłabienie młodzieńca, w którym pokładała całą nadzieję zemsty, i dla którego miała teraz ogromny szacunek.
Pewnego dnia, po jednym z takich zawodów, co zabijały margrabiego zwolna wprawdzie, ale tak skutecznie, jakby przy zażywaniu śmiertelnej trucizny, wiedźma wykrzyknęła:
— Panie markizie, idziemy fałszywą drogą i powiększamy trudności i tak już niełatwego zadania...
— Co chcesz powiedzieć przez to?... zapytał René.
— Chcę powiedzieć, że nasze charty szukają na chybił trafił, że niepotrzebnie tracą czas na zwiady, jakie nas do niczego nie doprowadzą i ze sto razy może przechodzili obok panny de Simense, a nie poznali jej jednakże, bo twarz brudnego dziewczęcia nie zawsze wyraża nieprzytomność umysłu.
— Może ty masz racyę!... odparł pan de Rieux... Podobny stan rzeczy prawdziwie jest straszny, ale czyż można temu zaradzić?...
— Może...
— Jakim sposobem?,
— Gdyby ludzie nasi znali twarz tej, której poszukują, toby ją znaleźli prędzej, toby nam nie przynosili coraz to nowych, mylnych wiadomości, które pana tak przygnębiają...
— Prawda... rozumiem... Ale cóż zrobić?... Tej twarzyczki... tej prześlicznej twarzyczki nie mogę im pokazać...
— A mnie się zdaje... właśnie, że możnaby to było zrobić...
— Jakimże sposobem?...
— Czyż nie ma pan żadnego portretu panny de Simeuse?...
— Istnieje jeden tylko...
— Ma go pan może u siebie?...
— Mam.
— Czy tutaj w domu?...
René skinął głową potakująco.
— Może mi pan pokazać go zechce?... ciągnęła Perina.
— I owszem... oto jest.
Mówiąc to, pan de Rieux wyjął medalion, z którego Doyen robił był kopię dla Carmeny, jak sobie zapewne czytelnicy nasi przypominają, przycisnął go do ust z gorączkową czułością, a potem podał wiedźmie.
Perina wzięła miniaturę z bolesnem wzruszeniem i długo się w nią wpatrywała, a pod zapuszczonym kapturem wielkie łzy spływały jej po policzkach.
— I cóż?.. zapytał młodzieniec, widząc, że Perina milczy... o czem się tak zamyśliłaś?...
— Niestety... szepnęła ex-mieszkanka Czerwonego domu, patrząc na tę łagodną, rozpromienioną twarzyczkę, przywodzę sobie na pamięć przeszłość moję, którą się brzydzę z całej duszy i błagam prześladowanego przezemnie w sposób tak niegodny anioła, żeby się ulitował nad moją skruchą i aby mi przebaczył nieprawości moje...
Zamilkła znowu na chwilę, a potem mówiła dalej:
— Ten portret, panie markizie, pomimo swej doskonałości, nie doprowadziłby nas do celu, jaki osiągnąć pragniemy...
— Dla czego?...
— Bo te wielkie, żywe oczy, te uśmiechnięte, różowe, świeże, usteczka, ta toaleta taka bogata w swojej prostocie, jednem słowem ta wspaniała całość, dałaby naszym poszukiwaczom błędne zupełnie wyobrażenie o biednej istocie, której poszukują... Wszyscy ci ludzie są zupełnie ordynaryjni, nie umieliby w dawnej Janinie dopatrzeć się śladów dzisiejszej... Ta miniatura zanadto jest zresztą małą... podobne malowidło nie pomogłoby w niczem, nie poznanoby jej z tego wzoru.
— W takim razie cóż począć?... wykrzyknął René.
— Czy nie znasz pan czasami jakiego utalentowanego artysty?...
— Znam, odpowiedział pan de Rienx, znam malarza Doyen... Ale w jakim celu pytasz się o to?
— Chcę, abyś pan dzisiaj zaraz udał się do niego...
— Po co?...
— Pokażesz mu pan ten medalion...
— Zna go doskonale.
— Powiesz mu pan, żeby nie zdjął z niego kopii dokładnej, ale żeby namalował według niego postać wielkości naturalnej. Dasz mu pan do zrozumienia, że ta postać musi być bledszą daleko, musi być pozbawioną rozkosznego uśmiechu, musi mieć wyraz melancholiczny i cierpienie w żywych oczach, musi mieć włosy rozpuszczone w nieładzie do koła wychudłej twarzyczki, musi nakoniec zamiast eleganckiego ubrania młodej patrycyuszki, mieć proste na sobie ubranie dziewczyny z ludu... Jeżeli tak będzie wykonany ten portret, nie wątpię, że będzie wiernem odbiciem tej, której szukamy i którą za jaką bądź cenę odnaleźć musimy... Zgadujesz pan, panie markizie, na co się nam ten obraz przyda...
Jak człowiek chwiejący się nad brzegiem przepaści i chwytający drżącą ręką za najlżejszy punkt oparcia, René przyjął z zapałem projekt Periny i nie tracąc ani chwili czasu, wydał rozkaz kamerdynerowi, ażeby osiodłał dwa konie i gotów był do drogi.
W dziesięć minut, owinięty szerokim płaszczem, od którego podniesiony kołnierz zakrywał twarz do połowy, pędził René galopem na ulicę Platriere i zatrzymał się dopiero na podwórzu monumentalnego hotelu, do którego dwukrotnie jużeśmy wchodzili.
René zeskoczył z konia i wszedł na wielkie schody, przykryte przepysznemi gobelinami, ofiarowaneni przez panią du Barry nadwornemu swojemu malarzowi.
Lokaje Doyena, przypomnieli sobie pana de Rieux.
Wiedzieli, że markiz nie powinien wyczekiwać w przedpokoju artysty i wprowadzili go natychmiast do znanej nam pracowni.
Doyen zajęty malowaniem „Tryumfu Wenery“ przeznaczonego do buduaru faworyty, odwrócił się, posłyszawszy otwierające się drzwi.
Poznał margrabiego, wykrzyknął ździwiony, powstał, podszedł żywo do młodego szlachcica i z uczuciem uścisnął go za obie ręce.
— Witam, witam, kochanego markiza!... wołał, jakże jestem szczęśliwy, że pana widzę... Kiedyśmy się ostatni raz widzieli, mówiłeś mi pan o długiej, dalekiej podróży, jaką pan przedsiębrać miałeś!...
— Człowiek proponuje, a Bóg dysponuje, kochany artysto, odrzekł oficer marynarki, smutno się uśmiechając. Myślałem naprawdę o wyjeździe a jednakże nigdzie się nie ruszałem.. Myślałem, że nie uścisnę już pańskiej ręki i szczęśliwy jestem, że się omyliłem...
— O!... wykrzyknął Doyen. Cieszę się z całej duszy!... Jak to szlachetnie z twojej strony, markizie, żeś sobie przypomniał o mnie i że nie zapomniałeś drogi do mojego mieszkania!... Nie wiem, jak ci podziękować za twoję dzisiejszą wizytę...
— Mój przyjacielu, odparł pan de Rieux, ze smutniejszym jeszcze uśmiechem, nie dziękuj mi... Wiesz o tem, że jesteś człowiekiem, którego kocham i szanuję, ale nie bardziej nie przygnębia niż boleść, nie bardziej nie czyni egoistą niż zmartwienia... Pomyślałem o tobie dla tego, że cię potrzebuję... Moja wizyta, jak i ostatnia, jaka ci złożyłem, to... interes...
— Tem lepiej!.. odrzekł serdecznie artysta, bo stać się użytecznym, to zaskarbić sobie łaski... Co, markizie, mam dla ciebie uczynić?... rozporządzaj mną, jestem na twoje usługi...
Mówiąc te słowa, Doyen uważnie wpatrywał się w twarz Renégo i uderzyła go zmiana, jaka w niej zaszła.
— Co on musiał wycierpieć i co zapewne cierpi jeszcze!... pomyślał sobie pan Doyen i serce mu się ścisnęło. René taki młody, taki piękny, taki szlachetny i taki bogaty, godniejszym jest pożałowania od ostatniego z robotników, co nucąc sobie, przechodzą pod mojemi oknami... Co za fatalna gwiazda towarzyszyła urodzeniu tego człowieka, którego Pan Bóg tak ciężkiemi nawiedza krzyżami!...
René de Rieux zdjął tymczasem z szyi złoty łańcuszek, na którym zawieszony był medalion Janiny de Simeuse.
Doyen zadrżał mimowolnie, spostrzegłszy te śliczne rysy.
— Życzysz pan sobie nowej kopii z tego portretu?... powiedział. Dziś zaraz zabiorę się do roboty...
— Nie... szepnął margrabia, nie kopii sobie życzę.
— Cóż więc chcesz takiego?... zapytał malarz z pewnem ździwieniem.
— Zaraz panu powiem... a starać się będę jasno myśli moje wytłomaczyć.
— Mów, kochany markizie, gotów jestem wszystko uczynić dla ciebie.
René powtórzył słowo w słowo to, co mu wiedźma powiedziała przed godziną.
W miarę, jak mówił, wyraz niepojętego zdumienia malował się na twarzy Doyena i zwiększał się coraz bardziej.
W chwili, kiedy markiz skończył śnić marzenie, jakie malarz zamienić miał w rzeczywistość, zdumienie jego doszło do takich rozmiarów, iż nie podobna było, aby nie zostało spostrzeżonem, nawet przez tak roztargnionego jak René obserwatora.
— Boże mój!... wykrzyknął, co panu jest, panie Deyen!...
— Co mi jest?... powtórzył artysta poruszony do głębi duszy. Pytasz się pan, co mi jest?..
— Ależ tak, na miłość Boga...
— Chodź, mój przyjacielu... chodź i zobacz... a z pewnością nie będziesz mnie się o nic pytał...
Powiedziawszy to, artysta wziął za rękę Renégo i pociągnął w głąb swojej pracowni.
Tu zatrzymał się przed stalugami, na których rozciągnięte było płótno średniej wielkości, czarną krepą okryte.
Markiz zainteresowany zagadkowem dlań wzruszeniem pana Doyen, nie mógł pojąć, co to się stało i czekał niecierpliwie wyjaśnienia.
Wyjaśnienie to tak było dlań niespodziewane, że niby piorun weń ugodziło.
Artysta drżącą ręką zerwał krepę, pokrywającą płótno i cofnąwszy się o kilka kroków, przemówił te tylko słowa:
— Patrz pan!...
René zwrócił oczy na obraz i zatrzymał spojrzenie na bladej twarzy Ofelii namalowanej przez Doyena. Janina de Simeuse, jak nam wiadomo, za model mu służyła.
Gorączkowe, gwałtowne drżenie wstrząsnęło w tej chwili wszystkiemi nerwami młodego szlachcica, oczy mu się rozszerzyły, serce bić przestało, zrobiło mu się ciemno przed oczami, a w tej ciemności jaśniał mu obraz jego narzeczonej, skubiącej kwiaty i wpatrzonej w niebo.
— Doyen!... zawołał głosem złamanym, chwytając za rękę artystę i ściskając go konwulsyjnie, Doyen na Boga, czy to sen?...
— Nie, odpowiedział malarz, to rzeczywistość...
— Tę kobietę, tę młodą dziewczynę, tego anioła widziałeś?...
— Tak, jak ciebie widzę...
— Ta prześliczna dziewczyna pozowała przed tobą?...
— Przez całe dwa dni...
— Więc... znasz ją... Wiesz, jak się nazywa... powiesz mi...
— Niestety... biedna ta dziewczyna nie ma żadnego nazwiska... bo go powiedzieć nie umie... bo jest waryatką!...
— Ale istnieje... ale możesz ją odnależć?...
— Z pewnością.
— Gdzież ona jest na Boga?...
— W Salpetrière.
René de Rieux wydał jęk głuchy i runął na dywan, jakby rażony piorunem.
Zdziwiony i przerażony niespodziewanem zemdleniem pana de Rieux, Doyen zajął się przyjacielem, ażeby go przyprowadzić do przytomności.
Po paru sekundach, markiz otworzył oczy, uniósł się w fotelu, na którym usadowił go artysta, i pierwsze spojrzenie swoje zwrócił znowu na ten prześliczny obraz, który tak wiernie przedstawiał rysy Janiny, takiej, jaką opisała mu ją Perina, wybladłej, upadającej pod ogromem cierpienia i pozbawionej rozumu.
Przypomniały mu się ostatnie słowa Doyena i ból dotkliwy przeszył mu serce, ale tą razą miał siłą zapanować nad sobą.
— W Salpetrière!... szepnął tak cicho, że nawet malarz go nie posłyszał. Córka Simeusów w Salpetrière!... Więc to tam mam ją odnaleźć?...
Ale nakoniec, jakkolwiek głęboką jest przepaść, dobry Bóg mi ją powraca!... Niech będzie święte imię jego błogosławione!...
Doyen wziął Renégo za rękę.
— Mój przyjaciela, rzekł, mimowolnie przykrość ci uczyniłem, proszę cię, przebacz mi ją...
— To mnie wypada cię przeprosić za słabość niegodną mężczyzny... odrzekł markiz. Ale cóż chcesz, przyjacielu, nagły widok tego malowidła zrobił na mnie szalone wrażenie...
— O! rozumiem cię... rozumiem... powiedział żywo artysta. Wydało ci się, że ujrzałeś na raz tę którą utraciłeś... której opłakiwać nie przestałeś... i o której nie zapomnisz nigdy...
— Prawdę mówisz... szepnął młodzieniec, zdawało mi się, że ją widzę...
— Nieprawda, że podobieństwo jest zadziwiające?... ciągnął Doyen. Tak samo, jak ty uderzony niem zostałem, gdy przypadkiem spotkałem tę obłąkaną, tak przypominającą szlachetne dziewczę, które ci śmierć zabrała...
René spojrzał na malarza ździwiony, ale zaraz przyszło mu wszystko na pamięć i powiedział sam sobie:
— Prawda... on myśli, że Janina umarła... nic nie wie... i nie powinien się nigdy o niczem dowiedzieć...
Janina de Simeuse nie była winną swojemu nieszczęściu i w nieszczęściu jej nie było nic ubliżającego; łatwo nam jednak pojąć, dla czego jej narzeczony pragnął osłonienia głęboką tajemnicą strasznych prób, jakie przechodziła księżniczka.
Odzyskawszy zupełnie panowanie nad sobą i pragnąc odwrócić podejrzenia artysty, markiz nakazał milczenie swojemu sercu i siląc się na spokój, powiedział:
— Wina to twojego ogromnego talentu, kochany artysto... tak wielką jest potęga twojego pędzla, że wywołała za nadto żywo tę, która była mojem życiem... Zdawało mi się, że ją widzę gotową podać mi rękę!... Niestety... złudzenie się rozwiało... marzenie zniknęło... i z tego krótkiego widzenia pozostało arcydzieło tylko twoje...
— Nie nazywaj, kochany markizie... wykrzyknał Doyen... arcydziełem tego, co w rzeczywistości jest tylko szczęśliwem studyum...
— Studyum!... ciągnął René, a usta mu drżały, a serce biło gwałtownie... Więc ta piękna dziewczyna pozowała przed tobą?...
— Przez całe dwa dni, w tym kostyumie i w tej postawie, w jakiej ją widzisz, nie wiedząc wcale o tem, że pozuje... Tylko jej ciało było przy tem obecne... biedna dusza bujała w przestrzeniach, a wzruszające spojrzenie zwracało się ciągle ku niebu, którego bodaj nie widziała...
— Nie wyidealizowałeś czasami tych rysów czystości prawdziwie anielskiej?...
— Ja nic nie idealizowałem, mój przyjacielu, literalnie skopiowałem je tylko... jedyną zaletą tego malowidła jest dokładność... płótno, jakie masz przed oczami, odtwarza twarzyczkę mojego modelu z taką wiernością, jak lustro...
— I powiadasz, że w Salpetrière spotkałeś tego spiorunowanego anioła?...
— Tak, w tym właśnie okropnym domu... Biedne dziecko, którego nie wiedzą nazwiska, zapisane jest pod numerem 913 pierwszego wydziału...
Dreszcz oburzenia przeszedł po całej postaci Renégo... zimny pot wystąpił mu na czoło... Janina de Simeuse nie jest znana z nazwiska!... Janina de Simeuse oznaczona jest numerem w rejestrach złowrogiego szpitala!... To przecież nie do uwierzenia!...
— Od jak dawna nieszczęśliwa znajduje się w Salpetriére?... zapytał René znowu.
— Nie umiem powiedzieć dokładnie... ale bodaj, że przybyła tam przed paru tygodniami...
— Zkąd?...
— Nie wiadomo... patrol policyjny napotkał ją w jakiejś norze, w której zbierają się bandyci, mordercy i złodzieje...
René o mało nie zemdlał po raz drugi... przez chwilę zachowywał milczenie... nie miał siły odpowiedzieć...
— Pomimo, że mnie to o straszną przyprawi mękę, muszę zobaczyć tę dziewczynę... muszę... gdyby mi nawet wszystka krew wypłynąć miała z serca... muszę ją zobaczyć koniecznie...
— Chcesz iść do Salpetrière!!... wykrzyknął Doyen.
— Tak...
— Ale uprzedzam, że cię tam okropny czeka widok!...
— Mniejsza o to!... tyś się wszakże nie cofnął przed tym widokiem!...
— Ja... to zupełnie co innego... ja jestem artystą... ja miałem nadzieję napotkać model w tem piekle... Ale ty... po co tam pójdziesz, markizie?... Cóż ztamtąd wyniesiesz?... Ogromną odrazę i boleść dotkliwą... Na co to?...
René potrząsnął głową.
— Mów, co chcesz, przyjacielu, a ja pójdę!... powiedział tonem stanowczym... Powiedz mi tylko, czy łatwo dostać się do tego, jak go nazwałeś, piekła...
— Nietylko, że to trudne, ale poprostu bez specyalnego upoważnienia niemożebne...
— A do kogo udać się potrzeba po upoważnienie?...
— Do dyrektora... Zdaje mi się jednak, iż mogę ci oszczędzić starań...
— Jakim sposobem?...
— Mam pewne względy u tego władcy zakładu... protekcya moja usunie wszelkie zapory, a że chcesz stanowczo przestąpić próg Salpetière, towarzyszyć ci będę...
— Dziękuję ci, przyjacielu... odrzekł pan de Rieux... po tysiąc razy dziękuję...
— Zgadzasz się?...
— Nie...
— Dla czego?...
— Trudnoby mi było wytłomaczyć ci się jaśniej, niż zapewnieniem, że nie lubię okazywać mojego cierpienia i wolę iść sam...
— Idź sam zatem, ale napiszę słów kilka, aby ułatwić ci wejście...
— O!... to przyjmuję z całego serca i proszę cię bardzo o twój drogocenny bilet...
— Kiedyż go będziesz potrzebował?...
— Natychmiast...
— Czy jutro zaraz chcesz się udać do szpitala?...
— Dziś, zaraz, dziś, za godzinę będę już w Salpetrière...
Doyen, nie pytając o nic więcej, usiadł przy biurku i zaczął pisać szybko.
René przerwał mu w tej chwili.
— Mój przyjacielu... rzekł... jeszcze jedna prośba...
Doyen przestał pisać i nadstawił uszu.
— Nie wymieniaj mojego nazwiska w tym bilecie, proszę cię o to...
— Jakże mam cię zatem zarekomendować?... zapytał malarz.
— Nazywaj mnie poprostu swoim przyjacielem... wszak powiesz szczerą prawdę...
Doyen zaczął znowu pisać, a po chwili podał markizowi list, zaadresowany do dyrektora. List ten z podpisem „Faworyt faworyty“, miał rzeczywiście stać się zaklęciem ze wschodniej bajki.
Doyen prosił w nim o pozwolenie zwiedzenia, zakładu dla jednego z przyjaciół swoich.
— Dziękuję... dziękuję, żegnam!... wykrzyknął markiz, pochwyciwszy z gorączkowa chciwością pożądany kawałek papieru... Do widzenia!...
Przyjdę wkrótce podziękować ci raz jeszcze...
I uściskawszy pana Doyen, wyszedł René z jego pracowni... zleciał jak huragan ze schodów... wsiadł na konia, czekającego na podwórzu i popędził galopem po przez ludne ulice, na bulwar I’Hopital... omal nie stratowawszy ze dwudziestu jakich osób... Dzięki Bogu nie potrącił w tym szalonym biegu nikogo...
W chwili, kiedy zsiadał z konia przed wysoką brama, która do dziś dnia istnieje, spostrzegł dopiero, że był sam, bo kamerdyner nie był w stanie go dogonić... Ale co go to obchodziło...
Oddał bieguna, pokrytego pianą posłańcowi, znajdującemu się na ulicy, a sam zastukał do bramy.
Zaraz też otworzyła się mała boczna furtka i odźwierny ukazał się na progu.
— Czego pan sobie życzy?... zapytał.
René włożył mu do ręki luidora i powiedział:
— List od pana Doyen do dyrektora... proszę go zanieść natychmiast... ja zaczekam...
Nazwisko Doyena było bardzo popularne w Salpetriére, a luidor złoty był monetą, nakazującą szacunek.
Odźwierny wprowadził pana de Rieux do małej poczekalni, pobiegł do dyrektora i wrócił zaraz z odpowiedzią, że zwierzchnik jego miałby sobie za prawdziwą przyjemność towarzyszyć szanownemu gościowi, gdyby nie atak podagry, zatrzymujący go w fotelu, że zatem poprzestaje z żalem na oddaniu tylko personelu do rozkazu i usług przyjaciela pana Doyen.
Odźwierny zaraz potem poleciał uprzedzić dozorcę głównego, iż ma oprowadzić wszędzie przybyłego pana i dodał:
— To musi być jakiś książę... dał mi luidora za to tylko, że list zaniosłem!... Napewno zapcha ci kieszenie złotem...
Łatwo odgadnąć, jak się pan dozorca śpieszył!...
René, którego pożerała gorączkowa niecierpliwość, podziękował w duszy Bogu, że dyrektor zejść doń nie mógł, bo to byłoby prawdziwą dla niego torturą... Musiałby był rozmawiać z nim... słuchać go i dawać mu odpowiedzi.
Na dozorcę zważać nie potrzebował. Ten, jako podwładny, uszanuje zapewne milczenie gościa, którego polecono mu oprowadzić po labiryntach szpitala.
— Prowadź mnie, przyjacielu... rzekł René... prowadź, a śpiesznie...
— A gdzie pan życzy sobie iść najpierw?... zapytał dozorca z uszanowaniem.
— Do pierwszego oddziału... odpowiedział markiz.
Poprzedzany przez dozorcę, René de Rieux szedł jak pijany.
Ciemo mu się robiło w oczach, dziwny szum rozbrzmiewał w uszach... serce biło tętnem przyśpieszonem.
— Zobaczę ją!... powtarzał sobie, nie wierząc własnym słowom... Nie... nie to niepodobna... nie zobaczę już na tym świecie Janiny... to sen, z którego się zaraz przebudzę...
Dozorca przystanął przed wązkiemi drzwiczkami podwórza pierwszego oddziału.
— Przybyliśmy.. oświadczył wyciągając z kieszeni pęk kluczy opatrzonych w numery.
Wybrał z nich jeden, otworzył drzwiczki i... niech pan raczy wejść... powiedział.
Ten przystanek i te słowa, przywróciły przytomność markizowi, przestąpił próg i znalazł się na dziedzińcu.
Nie będziemy opisywać widoku, jaki mu się przedstawił, czytelnicy już to znają dobrze.
Tabareau królował, jak zazwyczaj, w pośród wynędzniałych istot, które drżały posłyszawszy głos jego, pełzały przed nim jak gadziny, żeby uniknąć bata.
Potwór ten przyszedł na spotkanie pana de Rieux i dozorcy.
Każda wizyta korzyść mu obiecywała, to też zrzucił na chwilę maskę buldoga i skrzywił się do uśmiechu.
— Pan zapewne pragnie zwiedzić mój oddział... zapytał Renégo.
Markiz odpowiedział skinieniem głowy, bo z zaciśniętego gardła nie mogło mu wyjść żadne słowo.
Dozorca główny szepnął tymczasem do ucha Tabareau.
— Książe jakiś, incognito... wspaniałomyślny jak król... Przed takim trzeba bić czołem...
— Rozumiem... mruknął Morok.
I pragnąc zasłużyć sobie na wspaniałomyślność przybysza, czuł się obowiązanym opowiedzieć panu de Rieux wszelkie zwyczaje Salpetrière z drobiazgową dokładnością.
René, którego myśli błądziły całkiem gdzieindziej, nie słyszał z początku wcale tej paplaniny, ale po chwili znudzony monotonnością chrapowatego i nieprzyjemnego głosu, poruszył się niecierpliwie i dał znak imponująco, żeby Tabareau nie szedł za nim.
Dozorca posłuchał nakazu z widocznem niezadowoleniem.
— Nie wiem, czy on jest prawdziwym księciem... mruczał... ale wiem, że nie umie obchodzić się z ludźmi. Jakiem prawem pozwala sobie tu rozkazywać?... Czy nie bierze mnie za swojego lokaja przypadkiem?... czy nie myśli przypadkiem, że jest u siebie?...
— Wielcy panowie wszyscy są tacy... — odrzekł główny dozorca. — Ale co cię obchodzi jego imponująca mina, byle miał hojną rękę i napełnione kieszenie?...
Tabareau przyznał, że to racya i rozpogodził oblicze.
René pełen obawy i nadziei, zaczął wolnym i niepewnym krokiem przechadzać się po podwórzu a niespokojne jego oczy wpatrywały się w posępne, powykrzywiane albo zrozpaczone twarze, jakie napotykał.
Nieszczęśliwe obłąkane, powstrzymywane obecnością Tabareau, rzucały na przybysza spojrzenie pełne wściekłości, wygrażały mu pięściami, przeklinały go.
René przeszedł już większą część podwórza, nie napotkawszy tej, której szukał.
Nareszcie w samym końcu podwórza spostrzegł siedzącą młodą kobietę.
Łokcie miała oparte na kolanach, twarz, ukrytą w dłoniach.
René nie mógł dojrzeć jej rysów, a jednakże serce bić mu przestało... To ona!... to ona!... pomyślał sobie.
I podniósł oczy do nieba, żeby podziękować Bogu, że mu pozwolił odnaleźć Janinę, i że przywrócił mu nadzieję, którą utracił już zupełnie...
Po dziękczynnem westchnieniu, poczuł się ożywionym, jak podróżny, którego zmęczenie znika nagle, gdy dojdzie do celu.
Pewnym już teraz krokiem zbliżył się do młodej kobiety i dotknął jej ramion.
Waryatka jakby nie spostrzegła obecności przybyłego.
Nie podniosła głowy, nie poruszyła się nawet.
Upłynęło parę sekund.
René ledwie oddychał, oczy zaszły mu łzami.
— Janino... szepnął słabym zmienionym głosem, Janino, ukochana moja Janino, posłuchaj mnie, spojrzyj na mnie.
Przezroczyste prawie ręce młodej dziewczyny opuściły się zwolna.
Podniosła głowę, a twarzyczka marmurowa biała, piękniejsza jeszcze przy swojej bladości, ukazała się cała przerażonemu Renému.
Jej oczy bez wyrazu, w których gasła pozostała iskierka życia, zwróciły się na Renégo, ale żaden muskuł nie drgnął w twarzy. Rysy zachowały straszną nieruchomość.
Widocznem było, że jakiś głos zupełnie obojętny uderzył jej ucho, że nie poznała, kto do niej mówi.
Serce młodego człowieka ścisnęło się okrutnie.
Nie więcejby cierpiał, gdyby się znalazł przy trupie swojej narzeczonej...
Resztka życia, co prawda, poruszała jeszcze to ciało... ale niestety!... dusza i rozum zamarły...
— Janino... kochana Janino... ciągnął markiz, pochylając się ku nieszczęśliwej, obudź się z tego snu strasznego, który cię zabija. Pan Bóg ulitował się nad tobą... Wszystkie twoje cierpienia, wszystkie tortury twoje skończone... Ja jestem przy tobie... ja nigdy kochać cię nie przestaną...
ja co oddałbym życie za ciebie... Czy nie chcesz poznać przyjaciela twojego dzieciństwa... narzeczonego... małżonka... Renégo twojego, tego, co ci powróci i matce szczęście?...
Panna de Simeuse lekko zadrżała.
Kilka ostatnich słów markiza doszło wyraźnie do jej uszu i poruszyło strunę nie inteligencyi ale pamięci.
Od wielu dni pod wpływem tortur, zadawanych jej przez Tabareau, zamknęła się w zupełnem milczeniu.
Ani jedno słowo, ani jedna skarga nie wyszła z jej ust uparcie zamkniętych.
Zdawało się, że mówić przestała.
W tej chwili jak dziecię, które wymawiać zaczyna pierwsze dźwięki nieznanego mu języka wymówiła:
— René... moja matka...
Pan de Rieux zaledwie mógł powstrzymać okrzyk radości...
Nadzieja zastąpiła przygniatające go zwątpienie.
Nie wiedział, że Janina powtarzała często słowa, które posłyszał...
Zdawało mu się, że nagły promyk inteligencyi wydobył się z pomieszanego rozumu biednej dziewczyny.
— Zapewne mój widok zrobił na niej to cudowne wrażenie, pomyślał sobie.
Ale niestety!... złudzenie to nie trwało długo. Janina popadła zaraz znowu w swoje milczenie i obojętność. Już teraz nie zdawała się nic słyszeć, co do niej René mówi, i wyrwała z przestrachem rękę, którą ujął, a ręka ta zimniejszą była niż ręka trupa... opuściła głowę na piersi i znów stała się podobną do marmurowej statuy.
René chwycił się oszalały za głowę.
— O!... Perino!... Perino!... Czy tę straszną zbrodnię, jakąś popełniła, potrafisz tylko naprawić?... Czy obietnicę, jakąś mi uczyniła, spełnić będziesz w stanie?...
Rzucił na biedną dziewczynę ostatnie spojrzenie, otarł łzy spływające mu po twarzy i wyszeptawszy: Do widzenia, do widzenia, Janino!... poszedł śpiesznym krokiem do miejsca, gdzie czekali nań Tabareau i główny nadzorca.
— Wychodźmy!... powiedział do tego ostatniego.
— Jakto, już pan odchodzi!... zawołał Tabareau, ale pan nic jeszcze nie widział!...
— To, co widziałem, wystarczy mi... odrzekł margrabia.
— Mogę panu pokazać cele, bo to bardzo ciekawe... ciągnął zachęcająco dozorca... Zobaczy pan dwie waryatki, które przed dwoma tygodniami zadusiły pół tuzina uczciwych ludzi... wejdę do celi, pokażę panu, jaką wymierzamy im karę... Nie pokazuje się tego wszystkim... może mi pan wierzyć.
Markiz skrzywił się z odrazą.
— Podobne widowisko nie zachęca mnie wcale... Chodźmy!... powtórzył... ale przedtem proszę to przyjąć... dodał, wyjmując z kieszeni sztukę złota i podając ją Tabareau.
Dozorca skłonił się do samej ziemi i nie nalegał dłużej na pana de Rieux, aby cele odwiedził.
René i dozorca wyszli z podwórza. Głowa młodzieńca ogniem pałała. Wszystka krew kipiała mu w żyłach.
— Czy pan życzy sobie przejść do następnych wydziałów?... zapytał nadzorca.
— Nie... odparł markiz... opuszczam w tej chwili Salpetrière, bo mnie pilne wzywają interesy...
Renému szło o tylko, aby jak najprędzej do stać się do Periny, aby jej powiedzieć, że Janina de Simeuse została odnalezioną!... że na nią teraz kolej działać!... że do niej należy zatrzeć okrutną przeszłość!... zasłużyć na przebaczenie Boga i jego!...
Wyszedł z zakładu, siadł na konia, którego posłaniec trzymał przed bramą i takim samym galopem, jak przybył, popędził przez ulice Paryża.
O kilka kroków od domku wynajętego w okolicach parku Monceaux, spotkał swego kamerdynera, który, nie mogąc odnaleźć pana, powrócił i czekał przed sienią.
Zeskoczył z siodła i przebiegł szybkim krokiem lipowe aleje, które prowadziły do peronu.
Wszedł na pierwsze piętro, otworzył drzwi do pokoju, w którym miała nań czekać Perina.
W pokoju nie było nikogo.
— Gdzie ona może być?... zapytywał się siebie z pewnym niepokojem... dla czego nie czekała na mnie tutaj!...
Wyszedł do sieni, przechylił się przez poręcz schodów i zaczął wołać.
Nikt mu nie odpowiedział.
Otworzył okno i spojrzał w ogród.
W ogrodzie nie było równie nikogo.
Okropna myśl przyszła mu do głowy.
— Perina skłamała!... nic nie jest w stanie zrobić... opuściła mnie, a Janina na zawsze jest dla mnie straconą, bo Janina jest waryatką...
Zaledwie wymówił te słowa, gdy oczy jego padły na kawałek papieru, złożonego w formie listu. Leżał w widocznem miejscu na najwyższym stopniu schodów i tylko dzięki swemu roztargnieniu, nie dojrzał go odrazu.
Pochwycił papier zaadresowany do niego, rozłożył i przeczytał co następuje:
„Moja nieobecność nie powinna panu sprawiać żadnej obawy, panie markizie... Podczas, kiedy pan zdążasz do celu, jaki oboje pragniemy osiągnąć, wychodzę, żeby pracować nad zemstą...
„Oby Pan Bóg w swojej dobroci dopomógł nam obojgu...
„Przed wieczorem powrócę...
Dwie godziny upłynęły... dwie godziny długie, jak wieki... nadeszła noc nareszcie... niecierpliwość i obawy Renégo coraz bardziej się zwiększały...
Naraz rozległ się dzwonek... drzwi wychodzą na ogród, zostały otwarte i po paru sekundach przyśpieszone kroki wiedźmy dały się słyszeć na schodach.
— Panie markizie... odezwała się ex-mieszkanka Czerwonego Domu, wchodząc do pokoju pana de Rieux... nie straciłam dnia napróżno!... przynoszę panu ważne wiadomości...
— Nie mogą być tak ważne, jak moje... przerwał René.
— Rzeczywiście... odrzekła Perina... oczy panu błyszczą i wyglądasz na człowieka rozgorączkowanego... Cóż to takiego?... Co pan się dowiedziałeś?...
— Odnalazłem twoję ofiarę... odrzekł opryskliwie margrabia.
— Janina de Simeuse!... wykrzyknęła wiedźma z wyrazem szczerej radości... O!... chwała niech będzie Bogu!... Gdzie ona jest, panie markizie?...
gdzie ona jest?...
— W tem piekle ohydnem, gdzie waryacya karaną jest jak zbrodnia!... w Salpetriére!...
Perina głucho jęknęła i uderzyła się w piersi.
— Wielki Boże!... oto gdzie moja zbrodnia zaprowadziła nieszczęśliwe dziecko!... Szlachetna męczennico!... czy ty mi przebaczysz kiedy krzywdę, jaką ci wyrządziłam...
— Przebaczy ci, jeżeli okupisz przeszłość!... przebaczy ci, bądź pewną... Ale czy ją ocalisz?...
— Przysięgłam panu przecie...
— Więc wyleczysz ją z tej okropnej waryacyi?...
— Kilka minut wystarczy mi na przywrócenie jej rozumu... Mówiłam już to panu i powtarzam...
— Czy to nie fałszywa tylko nadzieja?... Czy sama się nie łudzisz?... Czy pewną jesteś siebie?...
— To nie nadzieja, panie markizie... to pewność niewzruszona... Nauka w pewnych razach nie może się mylić... Oddaję zresztą swoje życie na dowód, że mówię prawdę... Zabij mnie jeżeli kłamię... nie zawahaj się... uderz... bo wymierzysz tylko sprawiedliwość...
Głos Periny tak był przekonywający, że wątpić nie podobna było.
René czuł się przekonanym.
— Wierzę ci... i szczęśliwy jestem, że ci wierzyć mogę... Ale na co się przydadzą słowa?... Potrzeba działać... działać bezzwłocznie... potrzeba wydobyć Janinę z ohydnego szpitala, gdzie tyle cierpi... i wolno zamiera..
— To zdaje mi się rzeczą bardzo łatwą... odrzekła Perina.
— Jakto łatwą?...
— Jesteś pan szlachcicem bogatym... spokrewnionym z najpierwszemi rodzinami kraju... jesteś tym sposobem potężnym... Zażądaj pan od pana de Sartines, listu nakazującego dyrektorowi wydanie w pańskie ręce jednę z waryatek... Naczelnik policyi nie odmówi panu tej przysługi.
René potrząsnął głową.
— Nie będę prosić go o nic podobnego... rzekł po chwilowem milczeniu.
— Dla czego?...
— Bo pan de Sartines z pewnością chciałby się dowiedzieć przyczyny... badałby mnie... albo by kazał śledzić moje kroki przez swoich agentów i cała prawda wkrótceby na wierzch wyszła...
— A co to pana obchodzi?...
— Bardzo mnie obchodzi... Nikt w świecie nie powinien wiedzieć, że panna de Simeuse była obłąkaną, oddałbym połowę życia za to, żeby ten sekret został zachowanym!... Nie, nie!... nie chcę, żeby się w to wmieszała policya... Ocalić Janinę zgubić Kerjeana, oto zadanie, którego sami musimy dokonać!...
— Panie markizie, powiedziała Perina, rozumiem pana i pochwalam postanowienie pańskie w zupełności, jeżeli pochwała moja coś znaczy... Działajmy sami i niech nam Pan Bóg dopomoże... Czy skreśliłeś już pan sobie plan jaki?... czy już co postanowiłeś?...
— Powiadają, że złotym kluczem otwierają się wszystkie drzwi... odrzekł René, jestem bogaty, oddam połową majątku na kupienie sobie dozorców Salpetrière, na nabycie od nich wolności Janiny.
— To zły sposób!... wykrzyknęła wiedźma, to zły sposób do zachowania tajemnicy, o którą tak panu chodzi!... W tej armii dozorców i posługaczy, których potrzebaby zajmować, znaleźliby się napewno łotrzy, co schowawszy złoto, zdradziliby jednak pana... Zaciekawieniby byli, co to za waryatka, za którą możny pan jakiś tak im drogo chce zapłacić i prawda wyszłaby na jaw, chociaż nie dopiąłbyś pan celu... a Salpetrière zachowałoby swoję ofiarę...
— A więc... szeptał René, co robić?...
Wiedźma nie zaraz odpowiedziała, rzuciła się w fotel, twarz ukryła w dłoniach i zamyśliła się głęboko.
René nie przerywał jej zadumy.
Po kilku chwilach milczenia podniosła głowę i wykrzyknęła z tryumfem:
— Pan Bóg mnie natchnął:... Janina jest ocaloną!...
— Co chcesz powiedzieć... zapytał żywo pan de Rieux, mów, na Boga żywego!... mów!... Nic nie wyrówna mojej niecierpliwości!... nie męcz mnie dłużej!...
— A więc posłuchaj mnie, panie markizie...
Nie mamy potrzeby rozwijać przed oczami czytelników naszych zamiaru Periny, powiemy tylko, że pan de Rieux po wysłuchaniu wiedźmy, nie wątpił ani na chwilę i oświadczył z zapałem:
— Masz racyę, Perino!... Janina zostanie przez nas ocaloną!... Pan Bóg widocznie ci już przebaczył, skoro ci zesłał myśl podobną!...
— Teraz, powiedziała Perina, potrzebuję dla lepszego poprowadzenia mego dzieła całej dzisiejszej nocy... Potrzeba jeden z pokoi tego domu zamienić w laboratoryum.
— Czy ten będzie dobry?... zapytał René.
— Doskonały... Spiszę zaraz wszystko, co mi potrzebne będzie, a pan wyda rozkaz kamerdynerowi, ażeby wsiadał na konia i przywiózł mi to wszystko.
— Ja sam po to pojadę.
— Byłoby szaleństwem narażać się bez powodu, wtedy, kiedy życie pańskie tak jest potrzebne... Pozostań pan... proszę pana...
— Dobrze... pójdę za twoją radą i powiem służącemu, żeby był gotów...
Pan de Rieux wyszedł.
Nieobecność jego trwała zaledwie kilka minut.
Kiedy powrócił, Perina kończyła wykaz substancyj mineralnych i roślinnych, oraz instrumentów, jakie jej były potrzebne.
Przy każdym z przedmiotów wymieniała adres, pod którym można go było dostać.
— Służący siodła konia i może jechać każdej chwili... powiedział pan de Rieux.
— Oddaj mu pan ten papier... i wyślij natychmiast, zaleciwszy, żeby nie pokazywał listy ani żadnemu z kupców, ani z aptekarzy, z któremi będzie miał do czynienia... Zawiera ona fermenty, które na pewno byłyby źle zrozumiane, a zdradzone, mogłoby się stać niebezpieczeństwem.
— Nie bój się... zlecenie twoje ściśle zostanie wypełnione.
Perina znowu samą pozostała.
Po chwili usłyszała otwierającą się bramę i tentent pędzącego konia.
Wszedł René.
— Już posłałem... rzekł, a teraz radbym cię zapytać, co to za ważne nowiny, o których mi wspominałaś przy wejściu?...
— Bez wartości są, wobec tego, com się dowiedziała od pana markiza... i prawie, że o nich zapomniałam... Mogą się jednakże przydać.
— Cóż takiego?... zapytał René.
— Kiedy tylko podoba się panu markizowi dostać w ręce swoje Moralesa, będzie on więźniem naszym...
— O kim mówisz:... zapytał pan de Rieux.
— O intendencie hotelu Dyabelskiego.
— Morales?... powtórzył markiz. Zdaje mi się, że pierwszy raz słyszę to nazwisko.
— Przecież mówiłam panu o bracie Carmeny, cyganki?... Tchórzliwy to łotr, co się obawia wszystkiego złego... Nazywa się Morales.
— Jakiż on udział brał w zbrodni, popełnionej przeciwko Janinie de Simeuse?...
— Morales pozwala robić wszystko drugim, ale sam nic nie robi. Cofa się w niebezpieczeństwie, ale żąda nagrody za współudział... W ponurej tragedyi, jaka nas zajmuje, odegrał rolę figuranta.
— No, to niech go tam kto inny wiesza!... po co nam zajmować się nieszkodliwym nędznikiem?... po co przysparzać sobie nim kłopotu.
Perina zrobiła gest zaprzeczający.
— Nie masz pan racyi, panie markizie, patrzysz na rzecz z jednej strony, a ja ci ją pokażę z drugiej. Morales, lepiej niż Bouton d’Or i Dagobert, wtajemniczony jest w sekrety hotelu Dyabelskiego, sekrety te zaś dobrzeby nam było poznać. Zdradzi on bez namysłu swoję siostrę i jeżeli potrzebować będziemy stanowczego przeciwko niej świadka, w nim go znajdziemy.
— Czy podobna?... wykrzyknął René. Czyż byłby do tego stopnia podłym?...
— Gdybyś pan znał go tak dobrze, jak ja, to nie pytałbyś się o to.
— Przypuszczam zatem, że nam może być użytecznym, ale jakim sposobem posiąść go zdołamy?
— Głupiec ten posiada wszystkie występki, a przedewszystkiem jest zapamiętałym szulerem. Dowiedziałam się dzisiaj, że bywa co noc w szulerni przy ulicy Saint-Jacque. Właścicielka tej nory jest mi dobrze znaną. Z powodu pewnych błędów przeszłości zupełnie jest w mojej mocy. Mogłabym ją zgubić jednem słówkiem... Ona wyda nam Moralesa.
René nic nie odpowiedział.
Podobne sposoby sprawiały mu wstręt nieprzezwyciężony, ale rozumiał, że należy zwalczać nieprzyjaciół własną ich bronią.
Uległ zatem tej konieczności.
Po dwugodzinnej nieobecności, służący powrócił i przywiózł wszystko, czego żądała wiedźma.
Przemieniła ona już w laboratoryum pokój, w którym się znajdowali.
Zaczęło świtać, gdy skończyła swoję robotę.
Nazajutrz rano, wynajęta kareta zawiozła markiza de Rieux i Perinę do zakładu w Salpetrière.
Wiedźma ubraną była czarno z wykwintną prostotą.
Czarny, koronkowy, bardzo gęsty woal, zasłaniał jej twarz zupełnie,
— Koniecznem jest, powiedziała przedtem de Renégo, ażebym przed zabraniem się do dzieła, poznała podwórze pierwszego wydziału, ażebym rozpatrzyła się w wewnętrznym rozkładzie tej części olbrzymiego gmachu.
W ubraniu, w jakiem była, wyglądała na elegancką o majestatycznej postawie, damę.
Odźwierny szpitala, poznawszy w panu de Rieux wczorajszego hojnego gościa, wpuścił go bez żadnej trudności, nie pytając nawet wcale o nowe upoważnienie dyrektora.
Sztuka złota była za tę uprzejmość natychmiastową nagrodą sługusa.
Nadzorca, ten sam, co wczoraj oprowadzał Renégo, stawił się w tej chwili do jego usług.
Margrabia i wiedźma weszli na podwórze furyatek.
Ex-wspólniczka Kerjeana, stanąwszy przed Janiną i zobaczywszy bladą jej, łagodną twarzyczkę, po raz pierwszy po owej strasznej nocy pożaru Czerwonego domu, zaczęła drżeć ze wzruszenia, a łzy obfite puściły się z jej oczu.
Zapanowała jednak zaraz nad sobą i cała oddała się obserwacyom, po jakie przybyła.
Po kilku chwilach przekonała się, że wysoki mur, otaczający dziedziniec czworokątny podwórza dotykał z jednej strony pustki, która zajętą jest dzisiaj na drogę bulwaru zewnętrznego.
W murze zauważyła też zaraz jakiś otwór, zarosły trawą, której uschłemi od zimna łodygami wiatr swobodnie kołysał.
Zbliżyła się do nadzorcy i oświadczyła, że pragnęłaby zobaczyć cele parterowe i podziemne.
Nie mamy potrzeby zapewniać, że Tabareau chętnie spełnił żądanie.
Wiedźma nie tylko słuchała z największą uwagą objaśnień jego, ale sama zadawała także mnóstwo pytań, na które morok odpowiadał tak szczegółowo, że wkrótce doskonale wiedziała, co jej porzebnem było.
Po pewnym czasie dała znak Renému i wyszli oboje z podwórza.
Dozorca główny, tak samo jak wczoraj, chciał oprowadzać pana René po innych oddziałach szpitalach, ale hojny pan, tak samo, mu jak wczoraj, odmówił.
Zamiast powrócić do karety, oczekującej na bulwarze, Perina i René udali się na pustą miejscowość, na którą, jakeśmy już mówili o tem, wychodziła jedna część muru.
Po kilkunastu krokach Perina się zatrzymała.
— Czy nie pójdziemy dalej?... zapytał René.
— Nie... odpowiedziała, wskazując na mur, nie mamy potrzeby, bo oto ta sama kępa trawy, którą widzieliśmy z wewnątrz... Nie potrzebujemy wiedzieć nic więcej... Panna de Simeuse znajduje się w tem miejscu... gdyby co mówiła, słyszelibyśmy jej głos z pewnością...
Wyjęła z kieszeni kawałek czerwonej kredy i zrobiła znak w formie krzyża na szarym kamieniu.
— Poszuka pan z latarką tego znaku, znajdzie go pan bez trudności... i tu w tem miejscu będzie pan czekał na mnie...
— Dzisiaj?... zapytał wzruszonym głosem René.
— Dziś wieczór... tak dziś wieczór może mi się już uda...
— O bodajbyż cię Bóg wysłuchał!... zawołał młodzieniec.
— W chwili, gdy na zegarze Salpetrière bić będzie dziewiąta, musisz się pan tu znajdować... ciągnęła wiedźma... i dobrze nadstawiać uszu... Skoro posłyszysz sygnał umówiony, nie stracisz ani minuty i zabierzesz się do roboty...
— O!... wykrzyknął René... wszak wiesz dobrze, że bez wahania oddałbym dziesięć lat życia dla posłyszenia tego sygnału, który nam tryumf nasz oznajmi...
— Wiem o tem i pragnęłabym, żeby ta radość nie kosztowała pana zbyt drogo!,.. Mój plan powinien się udać!... musimy zwyciężyć!... chybaby sam dyabeł pomieszał mi karty w ręku!... Ale miej ufność, panie markizie!...
„ — Ufam ci zupełnie, Perino i błagam, żebyś nie zapomniała o tem, coś mi przyrzekła... coś mi zaprzysięgła...
— Cóż ja przyrzekłam panu?...
— Że żadna nowa zbrodnia nie zostanie popełnioną dla osiągnięcia zwycięstwa!... Janina de Simeuse jest aniołem... Ani jedna kropla krwi nieczystej nie powinna się przelać dla niej...
— Przysięgam ci na to raz jeszcze, markizie!... odpowiedziała Perina... Czy sądzisz, że chciałabym dodawać nowe widmo do widm, jakie mnie już zawadzają!... Nie!... nie!... nie splamię już więcej oczyszczonych rąk moich!... Nie otucha, ale czyn zacny przestąpi ze mną progi Salpetrière!... Idź, panie markizie... idź i nie miej żadnej obawy...
— Czy zaraz mamy się rozstać?.. zapytał młodzieniec.
— Wiesz pan wszakże, że ja muszę pozostać... Chwila stanowcza się zbliża...
— Masz racyę... szepnął de Rieux... Pozostań więc i niech cię Bóg ma w swojej opiece!...
René postąpił krok, ażeby się oddalić.
Perina go zatrzymała.
— Panie markizie... rzekła drżącym głosem... zanim się rozłączymy, chcę pana poprosić o jednę łaskę...
— O jaką?...
— Podaj mi rękę i pozwól złożyć na niej pocałunek... Będzie to zadatkiem przebaczenia... będzie otuchą w pomocy Bożej...
Za całą odpowiedź pan de Rieux wyciągnął rękę ku wiedźmie, a ona złożyła na niej gorący pocałunek i zrosiła rzewnemi łzami.
— Dziękuję!!... wykrzyknęła z gorączkowym zapałem... całem sercem panu dziękuję!...
René poczuł się bardzo wzruszonym, nie przemówił jednak ani słowa, opuścił Perinę, pośpieszył do karety i odjechał do domu.
Niezadługo się z nim złączymy.
W godzinę potem, jakaś kobieta, niby waryatka, odziana w łachmany, wiła się w najstraszniejszych konwulsyach na bulwarze szpitalnym. Dostrzeżona i podniesiona przez kilku litościwych przechodniów, odprowadzoną została przez nich do Salpetrière, pomimo gwałtownego oporu i krzyków prawdziwie zwierzęcych.
Twarz tej kobiety przedstawiała jednę ranę zasklepioną. Nie można było patrzyć na nią bez przerażenia i wstrętu.
Po tym opisie czytelnicy nasi poznali zapewne ex-mieszkankę Czerwonego Domu.
Zdjąwszy ze siebie żałobne ubranie, które pokrywało łachmany, rozpoczęła ona śmiałą i trudną rolę, jaką sobie nakreśliła w znanym nam strasznym dramacie,
Uprzedzono dyrektora, zawezwano dyżurnego lekarza i zaraz jeden, tak jak i drugi wyegzaminowali przybyłą, z obrzydzeniem, jakiego łatwo się domyśleć... Waryacya była widoczną... jeden numer więcej wniesiony został do list szpitalnych... Perina zadrżała z radości, gdy usłyszała rozkaz, ażeby ją pomieszczono w oddziale furyatek i oddano w ręce Tabareau.
Po kilku chwilach wchodziła po raz drugi dzisiaj na podwórze okrutnego oddziału. Zaledwie drzwi się za nią zamknęły, uspokoiła się zupełnie, symptomaty zupełnego idyotyzmu furye teraz zastąpiły.
— E, do pioruna!... wykrzyknął, śmiejąc się Tabareau, i trzaskając batem po nad głową klijentki.. Zrobiłem widocznie na bestyi wrażenie... Przewiduje bodaj los, jaki czeka niespokojne łajdaczki... Ale też szkaradna obywatelka!... Jej gęba wcale nie jest podobną do ludzkiej twarzy... zkąd u dyabła wyrwała tę trupią głowę?... Straciła łotrzyca rozum od częstego przeglądania się w lustrze!... A było, jakem Tabareau, od czego...
Kiedy dozorca monologował w ten sposób ze sobą, Perina padła na ziemię i zaczęła się czołgać w jeden z rogów podwórza.
Tabareau uderzył ją parę razy batem po plecach, ale nie wywołał tem żadnego krzyku lub chociażby jęku tylko, powiedział sobie:
— Patrzcie no, a to ona nie czuje bata wcale!... Wielka szkoda!...
I pozostawił swemu losowi przybyłą.
Perina zdążała jednak prosto do celu, a tym celem było zbliżenie się do panny de Simeuse.
Skoro już była o kilka tylko kroków od miejsca, na którem siedziała Janina, milcząca i nieruchoma, z oczami w niebo wzniesionemi, rozciągnęła się u jej nóg, jak nieżywa. Nad wieczorem, gdy się już ściemniać zaczynało, Tabareau dał sygnał, na który waryatki machinalnie odpowiedziały, taka jest siła przyzwyczajenia nawet u pozbawionych rozumu.
Wszystkie się naraz podniosły i pośpieszyły tłumnie do pawilonu, gdzie czekał na nie posiłek wieczorny. Dozorca stał przy drzwiach i rachował wchodzące. Dwie się tylko spóźniły, Perina i Janina.
Tabareau, wściekły, skierował się w ich stronę z przekleństwem na ustach i podniesionym batem.
Bat ten miał właśnie uderzyć pannę de Simeuse w twarz, gdy wiedźma szybko się podniosła, stanęła pomiędzy młodą dziewczyną a jej katem i wstrzymała uderzenie, przeznaczone dla księżniczki. Tabareau powtórzył razy i śpiczasto zakończone rzemienie obdzieliły wspólniczkę barona Kerjeana zamiast narzeczonej Renégo.
Pochwyciwszy następnie pręt stalowy, jaki nosił zawsze przy sobie, okrutny chłop popędzał obie kobiety przed sobą i zmusił je do wejścia do pawilonu.
Wązki długi stół, zastawiony był w sali ogólnej, która za jadalnię służyła.
Na tym stole stały ustawione żelazne talerze, mosiężne kubki, łyżki i widelce drewniane. Noży nie było wcale. W wielkim szaflu z żelaznemi obręczami mieściła się zupa z jarzyn. Tabareau przy pomocy dwóch chłopców kuchennych rozlewał jadło na talerze. Waryatki posilały się, stojąc w milczeniu.
∗
∗ ∗ |
Była to chwila, w której podług przepisów szpitalnych, waryatki zamykane były w pokoikach swoich lub celach.
Tabareau tem ściślej trzymał się przepisu, że miał zwyczaj zaraz po zamykaniu drzwi zażywać dwie lub trzy godziny wywczasu w małym szyneczku na bulwarze Szpitalnym.
Zaledwie też odezwały się pierwsze uderzenia zegaru, potrząsał już swoim złowrogim batem i krzyczał grubym głosem, jakby psy nawoływał:
— Dalej do budy waryatki!... do budy!...
Nieszczęśliwe opuściły natychmiast jadalnię, rozsypały się po galeryi, instynktownie zatrzymywały się przed drzwiami swoich celi.
Drzwi te otwierał i zamykał kolejno Tabareau.
Cela Janiny mieściła się na samym końcu pawilonu. Perina sama tylko pozostała teraz z dozorcą, który w jednym ręku trzymał latarnię, a w drugim pręt stalowy.
Ex-właścicielka Czerwonego domu usiadła na najwyższym stopniu schodów, prowadzących do podziemi, gdzie się klatki znajdowały.
Tabareau zbliżył się do niej.
— No, dalej!... wykrzyknął, uderzając ją prętem po ramieniu — wstawaj, tylko prędko!... wszystkie cele zajęte... pomieszczę cię tymczasowo w jednej z klatek!... Schodź ze schodów a prędko, bo wywalę!...
I łącząc, zaraz groźbę z czynem, kopnął wiedźmę podkutym butem swoim.
Mniemana waryatka zdawała się nie zważać wcale na to brutalne jej traktowanie. Nie zmieniła wcale swojej pozycyi, żadna skarga z jej ust nie wyszła.
Tabareau, nędznik popędliwy i okrutny, zatrząsł się ze złości wobec tego biernego oporu i podniósł pręt stalowy, ażeby energicznie ukarać winowajczynię. Ale nie opuścił strasznego narzędzia i stanął jakby nagłą katalepsyą obezwładniony.
Bo oto jakiś dźwięk dziwny, niewytłomaczony a prześliczny, uderzył niespodzianie słuch jego. Szło mu o to teraz tylko, aby się przekonać, czy nie jest igraszką snu, albo złudnej jakiej iluzyi.
Dźwięk nie był czem innem, jeno metalicznym dźwiękiem złota, spadającego na kamienie... Złote w Salpetrière!... Złoto na schodach, do klatek prowadzących!...
Ocknął się ze swojej nieruchomości, postawił latarkę na ziemi i pochylił się nad miejscem, zkąd dźwięki zdawały się wychodzić.
I zobaczył ze ździwieniem, że obie ręce waryatki były napełnione pięknemi połyskującemi luidorami.
— Co to jest, do wszystkich dyabłów!... wykrzyknął z nieopisanym akcentem chciwej radości, co to jest, do wszystkich dyabłów!... zkąd ty masz tyle pieniędzy, gałganico!...
Perina nic nie odpowiedziała.
Odwróciła głowę i spojrzała na dozorcę wzrokiem bez żadnego wyrazu.
Złoto nie przestawało spływać po schodach i rozpraszać się w różne strony.
— Wszystko mi jedno, zkąd pochodzi... rzekł do siebie filozoficznie morok — wiem to tylko, że napełnię sobie kieszenie i kwita!... Anim się żartem spodziewał takiej wspaniałej dzisiaj gratki...
Nie zajmując się dłużej mniemaną waryatką, zeszedł prędko z kilku schodów, położył się na ziemi i zaczął zbierać luidory. Zebrał ich przeszło piędziesiąt.
Skoro dokończył tej pięknej roboty, podniósł oczy i spojrzał na ręce Periny. Zdawało się, że próżne... przynajmniej deszcz złoty przestał już padać.
— A co, stara!... powiedział, zapominając, że mówi do istoty niezdolnej go zrozumieć, czy to już wszystko?... czy nie masz już więcej?...
Perina zachowując ciągle obojętną fizyognomię, wyciągnęła z kieszeni chustkę śnieżnej białości, związaną jak woreczek i dobrze wypchaną. Rzuciła tę chustkę Tabareau, a brzęk znowu się rozległ w podziemnej galeryi.
— Do pioruna!... mruknął przez zęby dozorca, chwytając chciwie chustkę — to nie kobieta, to mina złota!... Zaraz ja ją przetrząsnę szczegółowo.
Zaczął rozwiązywać chustkę, ażeby się przekonać, co w niej było, ale że węzeł był silnie zaciśnięty, podniósł go do zębów.
Dziwny zapach, którego nie umielibyśmy określić, rozszedł w tejże chwili.
Perina wlepiła w dozorcę spojrzenie ciekawe i niespokojne.
W kilka minut potem podniosła się, jakby nie potrzebnem już jej było wszelkie udawanie, i odeszła o jakie dwadzieścia kroków w galeryę, przyciskając silnie do ust i nosa kaftanik..
Zatrzymała się, spojrzała w dół schodów.
Latarnia słabo oświetlała moroka, stojącego ciągle, ale nieruchomie i podobniejszego do statuy, niż do istoty żyjącej...
Nie trwało to jednakże dłużej nad dwie lub trzy sekundy.
Bez żadnej widocznej przyczyny Tabareau zachwiał się na grubych swoich nogach jak dąb podcięty i runął z głuchym łoskotem, twarzą zwróconą w sklepienie, z oczami szklistemi, podobniejszy do trupa niż do zemdlonego człowieka.
— Zwycięztwo... szepnęła Perina drżącym od radości głosem. Zwycięstwo... dzięki Ci Boże!...
Tymczasem ostry zapach stawał się coraz wyraźniejszym i lubo wiedźma dalej była, zaczął i na nią oddziaływać.
Poczuła, że sztywnieją jej wszystkie członki, że głowa ciężyć zaczyna, że nieprzezwyciężona senność zaczyna ją opanowywać.
Jeszcze chwił parę a tak samo, jak Tabareau padnie jakby piorunem rażona...
Na szczęście wiedziała o grożącem jej niebezpieczeństwie i z całą energią postanowiła się od niego uchronić.
Zebrała siłą woli resztę sił pozostałych, doszła, opierając się o ścianę, do końca galeryi, odsunęła u drzwi zasuwy i roztworzyła je na rozcież.
Zaledwie uderzyło na nią świeże zimne powietrze, zatrważające symptomata zniknęły.
Perina poczuła się orzeźwioną i mogła już zdać sobie sprawę z zupełną przytomnością, z tego co jej zrobić wypada, ażeby doprowadzić do końca przedsięwzięcie podjęte z taką światłością, a przedewszystkiem, ażeby świeże zimne powietrze dostało się do galeryi i rozproszyło niebezpieczne, a może nawet śmiertelne wyziewy.
Usiadła na ławce, obok kamiennego basenu, pełnego wody lodowatej, w którym Tabareau skąpał kiedyś Janinę.
Przeczekała z kwadrans i weszła z powrotem do galeryj, posuwając się wolno i ostrożnie z obawy nowego znieczulenia.
Obawa ta była nieuzasadnioną, wyziewy odurzającego płynu, który późniejsza nauka nazwała chloroformem, ulotniły się już zupełnie.
Przekonawszy się o tem dokładnie Perina, przeszła całą galeryę, wzięła latarkę, zeszła ze schodów i przystanęła dopiero obok leżącego Tabareau.
Pochyliła się nad nim i przyłożyła mu rękę do serca, które wolno biło.
— Niema żadnego niebezpieczeństwa... pomyślała sobie... życie nie uleciało, ale pozostanie zapewne w tym stanie aż do rana... Jednakże nawet zbyteczna ostrożność sto razy lepszą jest od nieostrożności... Żeby za prędko to zwierzę nie przyszło do siebie, potrzeba je tak umieścić, iżby niezdolne było przeszkodzić mojej ucieczce z Janiną de Simeuse, iżby nie mogło dać alarmującego sygnału i zarządzić wysłania pogoni... Zamknę łotra na tę noc w jednej z klatek... do tej, którą dla mnie może przeznaczył...
Uśmiechnęła się przy tej myśli.
Gdy była w Salpetrière z Reném de Rieux, widziała, w jaki sposób dostawał się Tabareau do klatki.
Wciągnęła ciało dozorcy w wązki korytarz po za okratowanemi klatkami... odsunęła zasuwy u pierwszych zaraz drzwiczek i spojrzała w wewnątrz. Klatka ta, zaledwie oświetlona słabem światłem latarni, pozostawionej w galeryi, wydała się pustą. Kupa słomy leżała w jednym kącie.
Perina uniosła Tabareau, potoczyła go na tej słomie, potem zamknęła drzwiczki, zasunęła zasuwy i powróciła do galeryi.
W chwili, kiedy się nachyliła po latarnię, po słyszała tuż przy sobie rodzaj głuchego mruczenia, podobnego do przytłumionego wycia dzikiego zwierza.
Groźny ten i złowrogi hałas wychodził z klatki, tej właśnie, w której zamknęła zemdlonego dozorcę.
Podniosła latarnię do krat; nie bez dreszczu przerażenia zobaczyła najohydniejszą i najwstrętniejszą scenę, jaką wymyśleć może chory umysł.
Jakaś szalona waryatka, z błędnemi, zaszłemi krwią oczami, na wpół tylko odziana poszarpanemi łachmanami, zwlekła się z kupy słomy, na której leżała przed chwilą i kucnęła przy ciele zemdlonego dozorcy, wpatrywała się w niego, jak sęp, a dzikie mruczenie strasznej radości z ust się jej wydobywało.
Nie trwało to dłużej nad sekundę. Waryatka zerwała się nagle i zaczęła skakać po piersiach Tabareau, jak po trampolinie. Każdy szlak odbijał się głuchym odgłosem, którego niepodobna było słuchać.
Po kilku chwilach tego szalonego tańca, waryatka zdawała się zmęczoną. Usiadła obok dozorcy i zaczęła paznogciami szarpać go po twarzy.
Krew się pokazała.
Gdy Perina krew zobaczyła, oddaliła się, nie odwracając głowy, i mówiąc sama do siebie:
— Zabije go... nędznik zgubiony będzie, ale Bóg mi świadkiem, iż nie zdradziłam przysięgi, danej Renému, iż śmierć ta nie będzie mogła spaść na moję głowę...
Czas mijał z nadzwyczajną szybkością. Zegar Salpetrière wydzwonił trzy kwadranse na dziewiątą, a o dziewiątej, jak sobie przypominamy, pan de Rieux miał posłyszeć sygnał umówiony.
Perinie bardzo śpieszyć się musiało... pojmowała to dobrze i postanowiła nie tracić ani minuty.
Podeszła do celi panny de Simeuse, otworzyła drzwiczki i weszła tam z biciem serca.
Janina leżała w ubraniu na wązkim, twardym sienniku, stanowiącym całe posłanie, i zasypiała snem głębokim.
Odemknęła oczy do połowy, gdy światło latarki na twarzyczkę jej padło, ale je zaraz przymknęła znowu, nie okazawszy ani ździwienia, ani przestrachu.
Perina zbliżyła się do niej, ujęła wychudłą jej rękę, przycisnęła do ust i długo okrywała pocałunkami.
Potem wyciągnęła z pod kaftanika maleńką kryształowy flaszeczkę, odkorkowała ją, przybliżyła do nosa księżniczki, ale zaraz ją cofnęła.
— Ani chwila, ani miejsce stosowne... pomyślała sobie... nie w tej ponurej norze, ale w obecności Renégo de Rieux, swojego narzeczonego, dusza Janiny de Simeuse powinna ocknąć się z długiego uśpienia...
Schowała z powrotem flaszeczkę, podniosła z łatwością Janinę i z lekkim tym ciężarem wyszła z galeryi, przebiegła podwórze i stanęła pod murem w miejscu umówionem.
Pośród ciszy nocnej, dochodziły ją niewyraźnie krzyki waryatki, zamkniętej z Tabareau.
Dziewiąta wybiła w tej chwili.
Perina oparła Janinę o mur i trzy razy klasnęła w dłonie.
Taki sam sygnał odpowiedział wiedźmie w tej chwili z po za muru, a jednocześnie żelazny hak, zręcznie rzucony, zaczepił się na wierzchołku tegoż muru.
Hak podtrzymywał sznurową drabinkę... Jakaś postać, zaledwie dojrzana, ukazała się w ciemności, a głos drżący, przytłumiony, głos pana de Rieux, zapytał:
— Czy to ty, Perino?... Czy to ty, naprawdę?...
— Tak... tak... odpowiedziała cicho wiedźma... ja...
— Co mi masz do powiedzenia?...
— Rzeczy najszczęśliwsze w świecie...
— Udało ci się?...
— Najzupełniej...
— Więc Janina?...
— Ocalona...
— Ocalona?... O!... Perino, niech cię Bóg błogosławi i wynagrodzi!!.. szeptał René z zapałem... Ależ mnie to szczęście przygniata!... słyszę cię, a nie śmiem ci wierzyć...
— Bądź pewny, panie markizie, że mówię prawdę... Żadne niebezpieczeństwo nie zagraża odtąd pannie de Simeuse... Jest przy mnie... za chwilę będzie wolną... i będzie w twojem objęciu...
René nie słuchał więcej.
Drżącą ręką pociągnął drabinę do siebie i przerzucił ją wewnątrz podwórza, następnie zesunął się po murze i spadł, jak piorun obok Periny i panny de Simeuse. Pochwycił Janinę w objęcia i tak silnie przycisnął do serca, że słaby jęk wyrwał się z ust biednego dziewczęcia.
— Janino... szeptał pan de Rieux przerażony... Janino, co ja ci zrobiłem?.. Ty cierpisz?... przebacz na Boga mojemu uniesieniu, nie mogłem zapanować nad sobą... Powiedz, czy mi przebaczasz?...
— Panie markizie... przerwała Perina... napróżno pan mówisz do niej... Nie może jeszcze ani pana poznać, ani go zrozumieć...
— A cóż jej rozum?... przytomność?...
— Śpią w tej chwili, tak samo, jak zasypiały wczoraj i dziś rano...
Ale za godzinę będzie zupełnie co innego, za godzinę odnajdziesz pan dawną narzeczoną swoję. Teraz, panie markizie, posłuchaj pan mojej rady... Nie pozostajmy tutaj ani sekundy dłużej... Niebezpieczeństwo może nam lada chwila zagrozić. Ociągać się byłoby nieostrożnością prawdziwą...
— Prawda!... odrzekł pan de Rieux, masz racyę najzupełniejszą!... Narażać Janinę byłoby zbrodnią... Uciekajmy zatem Perino, uciekajmy!...
— Czy pan czujesz się dosyć silnym, żeby przenieść pannę de Simeuse, objąwszy ją jedną tylko ręką?... zapytała wiedźma.
— Z największą zrobię to łatwością...
— A więc przytrzymuję drabinę... a pan wchodź co prędzej.
— Ale... wyszeptał René z widocznem wahaniem, a jakże ty potem wyjdziesz Perino?...
— Nie zajmuj się pan mną wcale... Ja dam sobie radę... Zresztą mniejsza o to?... Nie o moje ocalenie wszak chodzi... Wchodź pan... wchodź pan nareszcie.
René uczynił, co mu wiedźma kazała.
Wszedł bez trudności po stopniach silnie wyprężonych i usiadł na wierzchołku muru z drogim swoim ciężarem.
Wydostanie się wiedźmy było daleko trudniejsze, drabina lekko puszczona, obijała się o mur nieustannie.
O ostre kamienie kaleczyła sobie Perina palce.
Ale nakoniec i ona sama znalazła się obok Renégo.
Zejście było już głupstwem.
Drabina zajęła pierwotne miejsce.
Służący przyprowadzony przez Renégo i pozostawiony po za murem, wyprężył sznury.
Tym razem Perina zeszła pierwsza, René za nią.
Gdy stanął na ziemi, ukląkł, ażeby podziękować Bogu, ze łzami wdzięczności i radości.
O pięćdziesiąt kroków widać było światło latarni zapalonych przy karecie, a po upływie dwóch najwyżej minut, kareta ta uwoziła już wykradzioną a Salpetrière waryatkę.
Nie potrzebujemy opisywać uniesień radości pana de Rieux, gdy podczas szybkiej jazdy trzymał w swych rękach, rączki księżniczki.
Janina była wprawdzie jeszcze obłąkaną i nie czuła serdecznych uściśnień margrabiego; ale Perina obiecała przecie, że za godzinę przebudzi się dusza uśpiona.
René wierzył w to z całej duszy.
Poprosimy naszych czytelników, aby przenieśli się z nami do jednego z pokoików małego domku w parku Monceaux.
Spotkamy się tam znowu z panem de Rieux, z Janiną i wiedźmą.
Pokój ten z obiciem popielatem, w złoty deseń, z malowidłami jednego z uczniów Blancharda czy Verneta, z białem łóżkiem, ozdobionem amorkami i gołąbkami en relief z draperyami z chińskiej materyi, przedstawiał całość godną uwagi i pendzla, jakiego sławnego artysty.
Wielki ogień palił się na kominku, dwa kandelabry wesoło oświecały rzeźby i obiciu.
Jedenasta wybiła na zegarze rococo.
Na przeciw kominka na sofie w stylu Ludwika XV-go, Janina de Simeuse leżała wyciągnięta w prześlicznej pozie.
Przybrana w biały, długi szlafroczek, zasypiała najspokojniej.
Nic nie mogło wyrównać nadzwyczajnej piękności tej anielskiej bladej twarzyczki, otoczonej czarnemi włosami.
Twarz w tej chwili nie wyrażała tego bolesnego osłupienia, jakie tak cudownie Doyen odtworzył.
Zmarszczka, którą rozpacz wyryła pomiędzy brwiami zniknęła z czoła.
Usteczka zdawały się być gotowemi do uśmiechu.
René de Rieux, wpatrywał się w swoję narzeczoną wzrokiem, błyszczącym miłością i nadzieją.
Perina włożyła na siebie czarne ubranie, w jakim była rano w Salpetrière, zakryła twarz woalem i uklękła przy pannie de Simeuse, z tą samą flaszeczką w ręku, którą miała przed dwoma godzinami w celi młodej dziewczyny.
— Śpi... szepnął markiz.
— Tak, odpowiedziała wiedźma, ale przebudzenie jest już bardzo blizkie... Wkrótce dusza jej i ciało odżyją na nowo...
Mówiąc to, nalała sobie na dłoń parę kropel płynu z flaszeczki, posmarowała wolniutko skronie księżniczki, a potem przysunęła jej flaszeczkę do nosa.
Balsamiczny zapach rozszedł się po pokoju.
Twarz Janiny, jakby wykuta z marmuru, zarumieniła się lekko.
Perina zwróciła się do Renégo.
— Panie markizie, rzekła po cichutku, zbliż się pan i posłuchaj, co powiem...
René zbliżył się natychmiast.
— Kiedy panna de Simeuse otworzy oczy, mówiła wiedźma, zadanie moje będzie spełnione... Naprawię, o ile to w mojej mocy, wszystko złe, jakie uczyniłam... Janina będzie mogła poznać pana, słyszeć cię i rozumieć.
— Perino!... zawołał pan de Rieux, zapomniałem najzupełniej o twojej przeszłości i przyrzekam w imieniu Janiny, że i ona ci przebaczy...
Wiedźma wstrząsnęła lekko głową.
— Panna de Simeuse... szepnęła, nie będzie miała mi nic do przebaczenia, w tej chwili przynajmniej, bo przeszłość dla niej nie istnieje wcale...
— Jakto?... co chcesz powiedzieć?...
— Chcę powiedzieć, panie markizie, że narzeczona pańska, pamiętać nie będzie tego wszystkiego, co przecierpiała... Chcę powiedzieć, że od chwili, kiedy książę i księżna krzyknęli przy śmiertelnem jej łożu: „Córka nasza nie żyje!...“ aż do chwili obecnej, cały czas dla tego anioła jak sen upłynął. Za kilka minut, skoro się obudzi, sen zniknie bez śladu, jak znika mgła poranna przy wschodzie słońca...
— Tak sądzisz, Perino?...
— Pewną tego jestem i dla tego to prosiłam pana, ażebyś się zbliżył i posłuchał.
— Mów więc, mów... Słucham...
— Nie zapominaj, panie markizie, że umysł panny de Simeuse doznał strasznego przejścia... Nie zapominaj, że silne wstrząśnienie, mogłoby tym razem zniweczyć na zawsze powracającą inteligencyą... Potrzeba uniknąć wszelkich wzruszeń, potrzeba, aby się doskonale wzmocniła, sama się dowie, albo domyśli wypadków, jakie przechodziła... Szczególniej, pamiętaj pan, ażeby panna de Simeuse nie dowiedziała się, iż była obłąkaną... Najlepiej, żeby się nigdy o tem nie dowiedziała!...
— A więc, a więc... szeptał pan de Rieux z rozpaczą, cóż jej powiedzieć?... co odpowiedzieć na pierwsze jej pytania?...
— Kochasz ją pan... odwołaj się zatem do twojej miłości... a ona cię objaśni, jak masz postąpić.. Ale sza, panie markizie, milczenie!... dodała zaraz prawie... Oto przychodzi przebudzenie...
Ręce panny de Simeuse, skrzyżowane na piersiach, poruszyły się wolno.
Jedna opadła wzdłuż ciała, draga oparła się na piersi.
Oddech stawał się przyśpieszonym, powieki drżeć zaczynały.
Wiedźma cofnęła się, żeby nie ją zobaczyła księżniczka, gdy otworzy oczy i jednocześnie zmysły odzyska.
Pan de Rieux, przeciwnie pod wpływem przygniatającego go uczucia, zbliżył się bardziej do swojej narzeczonej.
Wszystko to stało się w daleko krótszym czasie, aniżeliśmy opisali.
Nagle René zadrżał i serce mu bić przestało.
Wydało mu się, że ziemia z pod nóg mu się usuwa.
Oczy Janiny otworzyły się i spojrzały na niego, jasnem, pogodnem wejrzeniem, w którem nie znać było żadnej nieprzytomności, w którem owszem było ździwienie, pomieszane z radością.
— René... szepnęła głosem bardzo słabym, ale zupełnie wyraźnie. — René... jesteś przecie!... O!... Dzięki Bogu, że na czas przybyłeś.. Tak się bałam umierać, nie zobaczywszy ciebie!...
Pan de Rieux zrozumiał w tej chwili, że wiedźma powiedziała mu najzupełniejszą prawdę, że Janinie zdawało się, iż to wczoraj wysłała taki rozdzierający list do swojego narzeczonego, ażeby jak najprędzej przybywał.
Pan de Rieux wysilał się gwałtownie na powstrzymanie wzruszenia i łez, co muz oczu płynęły.
Ukląkł obok panny de Simeuse i, okrywając całunkami rękę, którą mu podała, odpowiedział:
— Tak, to ja, moja najdroższa, przybyłem, a Pan Bóg ulitował się nademną... niebezpieczeństwo zupełnie minęło... żyć będziesz długo i szczęśliwie...
Rozkoszny uśmiech zaigrał na ustach Janiny.
— Czy to prawda, mój René?.. czy to możebne?...
— Janino, błagam cię, miej ufność, przysięgam ci, że jesteś ocaloną....
— O! wierzę ci... wierzę!... Życie taki ma urok, gdy się kocha i jest kochaną... Żal mi go było straszliwie!... bałam się bardzo śmierci... myśl o śnie nieprzespanym w głębi zimnego grobu, ścinała mi krew w żyłach... Sen mnie ogarnął... Zdawało mi się, że wszystko już dla mnie skończone...
zdawało mi się, że już nie żyję... Ah!... cóż to za straszny był sen, mój René, ale co za prześliczne za to przebudzenie!... O jakże szczęśliwą być musi moja matka!...
— Z pewnością, odrzekł markiz, radość księżnej jest tak samo wielka, jak moja!...
— Ale gdzież jest matka?... zapytała Janina, dla czego niema jej przy mnie?... Pragnęłabym ją ucałować.. To dziwne, nieprawdaż, René?... Zdaje mi się, że już od bardzo dawna nie czułam ust matki na swojem czole...
— Księżna zaraz przyjdzie, odpowiedział młody człowiek, a pomieszanie jego wzrastało przytem co chwila.
Janina spostrzegła zakłopotanie Renégo i pierwszy raz od przebudzenia, rozejrzała się do okoła.
Spojrzenie jej napotkało rzeczy całkiem sobie nieznane.
— Gdzie ja jestem?... wykrzyknęła, unosząc się raptownie. To nie mój pokój... my nie jesteśmy w domu moich rodziców!...
— Prawda, odpowiedział René, blady i drżący, jesteś jednak w domu przyjaznym, i nie masz prawa wątpić o tem, droga Janino, skoro ja jestem przy tobie...
— Gdzież jednak jestem?... powtórzyła młoda dziewczyna nakazująco, odpowiedz mi René, bo ja chcę wiedzieć koniecznie...
— U mnie... wyszeptał pan de Rieux.
— U ciebie, René?... ależ to niepodobna!... Albo śnię jeszcze, albo zmysły postradałam!... Jakże jabym wyszła z pałacu?.. jakimże sposobem przeprowadziłeś mnie do swojego domu. Raz jeszcze powtarzam, że to niepodobna...
Pan de Rieux milczał, stracił zupełnie przytomność umysłu, boć nie mógł przecie powiedzieć całej prawdy.
Janina patrzyła wylękłym wzrokiem.
Dziwiło ją i gniewało milczenie narzeczonego.
Nagłe oczy jej się rozszerzyły, kolory bladość zastąpiła, zaczęła drżeć i głosem zmienionym spytała:
— Boże wielki!... boję się zrozumieć!... René, ty ukrywasz nieszczęście przedemną!... W czasie długiego snu mojego, śmierć może spadła na dom Simeusów, zabrała mi może ojca lub matkę?... René, René... czyż ja jestem sierotą?...
— Mylisz się, Janino!... wykrzyknął pan de Rieux, nie stało się nic podobnego...
— A więc, rodzice moi?...
— Żyją i są zdrowi zupełnie.
— Przysięgasz mi, René?...
— Przysięgam ci, kochana Janino.
— Na honor?...
— Na honor i na miłość naszą.
Swobodniejsze westchnienie wyrwało się z piersi młodej dziewczyny.
— Nie umiałbyś skłamać po takiej przysiędze... powiedziała, wierzę ci więc zupełnie... Ale raz jeszcze pytam, dla czego ja jestem tutaj?... Dla czego nie ma przy mnie mojej matki?...
— Kochana Janino, odrzekł pan de Rieux, jakkolwiek dziwną ci się wyda moja proźba, błagam cię na kolanach, nie pytaj mnie o nie w tej chwili. Księżna samą ci opowie to wszystko, co wiedzieć pragniesz.
— Kiedy?...
— Wkrótce.
— Czy matka jest także w tym domu?...
— Nie.
— No to odprowadź mnie de niej. Nie pozostajmy tu ani chwili dłużej, ani sekundy jednej... Chcę zobaczyć moję matkę... René, ja chcę iść zaraz do niej...
— Nie mogę cię zaprowadzić do matki, kochana Janino, ale przywiozę tu księżnę.
— Dobrze, niech przyjedzie, niech zaraz przyjedzie!.. Idź. idź prędko i przyprowadź ją!... Czekam na nią, wzywam jej i cierpię okropnie, że jej nie widzę. René, śpiesz się, jeżeli mnie kochasz na prawdę!...
— Idę już, powiedział René, zabierając się do wyjścia z pokoju.
Zawrócił go głos panny de Simeuse.
— Rene!... wyszeptała głosem, który wyrażał głęboki przestrach. Czy ja sama tutaj zostanę?...
Od kilku chwil wiedźma opuściła pokój i przeszła do zaimprowizowanego poprzedniej nocy laboratoryum.
W chwili zaś, kiedy Janina wymawiała ostatnie słowa, weszła po cichu.
— Nie zostanie pani sama, powiedziała ukazując się nagle.
Janina zadrżała, posłyszawszy Perinę, a bardziej się jeszcze przeraziła, gdy zobaczyła zbliżające się ku niej czarne, zawoalowane widmo.
— René, co to za kobieta?... zapytała.
Perina odpowiedziała w te słowa:
— Ta kobieta, proszę pani, to biedna istota, która z radości oddałaby życie za córkę Simeusów! Zapytaj się pani pana de Rieux, zapytaj go, czy wahałabym się przelać dla pani wszystką krew moję, kropla po kropli!...
— Tak jest, powiedział René, zaręczam ci, Janino, za tę kobietę... przysięgam ci, że, strzeżona przez nią, możesz być zupełnie bezpieczną!...
Janina skinęła głową.
— Nie rozumiem, rzekła po chwili, ale ci wierzę i jestem spokojną. Idź po moję matkę, a śpiesz się. Jestem złamana na ciele i duszy, i jedne tylko jej pocałunki, mogą mi przywrócić uciekające siły i zatrzymać życie ulatające.
Perina wzięła ze stołu srebrny kubek, przyniesiony z laboratorynm, zbliżyła się do Janiny i powiedziała:
— Niech się pani napije...
— Co to jest?... spytała młoda dziewczyna, nie przyjmując, ale i nie odpychając kubka.
— To prosty, ale bardzo wzmacniający napój, skutki jego poczuje pani od razu...
Panna de Simeuse zawahała się.
Wiedźma dała znak Renému.
— Kochana Janino, odezwał się pan de Rieux, proszę cię... wypij...
— Chcesz tego?...
— Proszę o to.
Janina wzięła kubek i duszkiem go wychyliła.
— Jakież to gorzkie!... szepnęła. I gorzkie i palące zarazem...
Zaledwie to wymówiła, opadła zaraz na sofę,
Jakaś ją ociężałość opanowała.
Przechyliła głowę w tył, zamknęła oczy i zasnęła głęboko.
— Perino, powiedział żywo René, co to ma znaczyć?... Cóżeś zrobiła?...
— To, co powinna byłam zrobić... odrzekła wiedźma. Przeraził mnie niepokój biednego dziecka. Widziałam powracającą gorączkę. Gorączki czepia się maligna, a maligna prowadzi do obłędu. Zwalczyłam złe i nic więcej, Panna de Simeuse jest uśpiona, jak pan widzisz, i spać będzie dwie godziny. Bądź pan więc tutaj za dwie godziny z księżną i księciem, a Janina, budząc się, zobaczy ich przy sobie. Dalej jedź pan, panie markizie!... jedź i co tchu powracaj.
Było już blizko północy, gdy pan de Rieux, przeleciawszy Paryż co koń wyskoczy, zatrzymał go, pokrytego pianą przed bramą pałacu de Simeuse.
Zeskoczył na ziemię i silnie zadzwonił, ale zanim mu otworzono, musiał rozmówić się ze szwajcarem, pełniącym obowiązki odźwiernego, który nie chciał wpuścić gościa tak zapóźnionego, oświadczając, że księżna i książę nie przyjmują nikogo o podobnej porze.
Wymieniwszy z dziesięć razy swoje nazwisko, wpuszczony został nareszcie na podwórze i szybko pośpieszył na peron.
Tu czekały go nowe trudności ze strony kamerdynera, odpowiadającego z uszanowaniem, ale stanowczo, iż księstwo od godziny już udali się do swoich apartamentów, i że nie śmiałby im przeszkadzać.
René nalegał... kamerdyner nie chciał ustąpić... Bohater nasz zamierzał już pokonać przemocą etykietę, ale na szczęście nadeszła jedna z pokojówek, zaciekawiona głośną rozmową i pobiegła zawiadomić panią o tem, co zaszło.
Księżna jeszcze nie spała... Wydała rozkaz, ażeby przyprowadzono do niej natychmiast Renégo i uprzedzono księcia.
— Drogie, kochane dziecię... wykrzyknęła szlachetna dama, całując markiza z macierzyńską czułością... jakże jestem zdziwioną i zarazem szczęśliwą, że cię widzę!... Po naszem ostatniem pożegnaniu, myślałam, żeś wyjechał... myślałam, że daleko jesteś od Francyi...
— Nie opuszczałem Paryża... księżno...
— No, to jesteś bardzo wiernym, kochane dziecię... powiedziała księżna z wymówką... żeś nie przypomniał sobie choć na chwilę o tych, co cię tak kochają...
— Nie oskarżaj mnie, księżno... Myśl moja bezustannie była przy was, ale musiałem ukrywać obecność moję w Paryżu...
— Dla czegoż ta tajemnica?...
— Dla tego, że poprzysiągłem sobie nie widzieć się z wami, dopóki nie spełnię obowiązku...
— Cóż to za obowiązek, o którym mówisz?...
— Zwrócenia wam waszej córki...
Pani de Simeuse wlepiła w Renégo spojrzenie, pełne obawy i potem zamieniła je z księciem, który wszedł właśnie i posłyszał ostatnie słowa młodego margrabiego.
— Czy rozpacz pomieszała zmysły panu de Rieux?...
— Zwrócić nam córkę!... powtórzył stary magnat, ściskając ręce Renégo... czy ja dobrze słyszałem?...
— Dobrze, mości książę...
— Co chcesz powiedzieć przez to, kochane dziecię?... bo my cię nie rozumiemy... Jakże mógłbyś nam zwrócić Janinę, która nie jest dla nas straconą?... Jeżeli zagraża jej jakie niebezpieczeństwo, to bylibyśmy przy niej, żeby ją bronić, a widzisz przecie, że jesteśmy zupełnie spokojni...
— Dla tego, że nie wiecie... wykrzyknął René... bo gęsta zasłona zasłania przed wami przepaść, której ja zmierzyłem głębokość...
— Raz jeszcze, proszę cię, wytłomacz się, mój René...
— Zaraz to zrobię, ale najprzód błagam was, wydajcie rozkaz obudzenia ludzi i każcie zaprzęgać, bo nie powinniśmy się spóźnić, kiedy nadejdzie godzina, a ta godzina zbliża się właśnie...
Pan de Simeuse, wobec tej niepojętej zagadki nabrał przekonania, że René nie był przy zdrowych zmysłach, że rozpacz... że patrzenie na Janinę w objęciach rywala doprowadziło go do obłąkania.
Ponieważ jednakże chciał ukryć przed markizem bolesne przekonanie, zadzwonił i kazał zaprzęgać.
— A teraz, moje dziecię... rzekł, kiedy lokaj wyszedł... teraz mów, co masz mówić...
— Po to przyszedłem... odrzekł René... dowiecie się wszystkiego, ale na Boga, bądźcie mężni, uzbrójcie się w odwagę, żeby nie upaść pod ciosem strasznego, nieprzewidzianego wzruszenia... Oddalcie trwogę, która was ogarnie po pierwszych słowach moich... Szczęśliwą wam wiadomość przynoszę... godzina sprawiedliwości wybiła... otchłań puściła swoję ofiarę!...
Pan de Rieux mówił z uniesieniem, ani jednak spojrzenie jego, ani postawa, ani głos nie zdradzały pomieszania... Książę i księżna zaczęli ulegać wzruszeniu i mimowolnie czuli się zaniepokojeni.
René mówił dalej:
— Janina de Simeuse żyje... jest wolną... woła was... oczekuje was... za godzinę będzie w waszych objęciach, oddając wam uścisk za uścisk, pocałunek za pocałunek... Ale nie w hotelu Dyabelskim odnajdziecie waszę córkę... Żona barona Kerjean, albo raczej jego kochanka, bo małżeństwo zawarte pod fałszywem nazwiskiem, jest tylko parodyą świętokradzką... ta kobieta zupełnie dla was obcą, to nędznica, to wróg zapamiętały... Nie była ona nigdy dziecięciem waszem!... Ukradła słodkie imię Janiny, jak ukradła wasze przywiązanie i wasze złoto!... Ta niegodna istota, ta przeklęta awanturnica, skazana na śmierć, to nie Janina de Simeuse, to Carmen... cyganka...
René zamilkł na chwilę.
Księciu i księżnej zamarł oddech w piersiach, zdawało im się, że są igraszką jakiegoś snu szczególnego.
René mówił dalej:
— Więcej to niż szczególne, to co powiedziałem... To niepojęte!... niedorzeczne!... niemożliwe... Wiem o tem dobrze. Kiedy kto utrzymuje podobne rzeczy, musi być waryatem, albo mieć ręce pełne dowodów. Otóż ja nie jestem waryatem, a oto są moje dowody. Słuchajcie.
I René rozpoczął od początku do końca opowiadanie faktów, które znamy.
Opowiadanie było tak zwięzłe a tak dokładne, że od razu rozjaśniło ciemności.
Książe i księżna od razu zostali przekonani, prawda ukazała im się w całej jasności, błyszcząca jak słońce.
— René! kochany René... wykrzyknęła pani de Simeuse, ocierając łzy spływające po twarzy i całując młodego człowieka z czułą wdzięcznością.
Niech będzie błogosławiony Bóg sprawiedliwy, który mi przez ciebie oddaje dziecię moje, który pozwoli mi nazwać cię synem moim!...
— Janina na nas czeka! Janina nas woła!... dodał książe. Wszak René powiedział to przed chwilą! Chodźmy do niej. Śpieszmy się, śpieszmy!...
Zaprzężona kareta czekała przed peronem.
Księżna owinęła się w okrycie, pan de Simeuse zarzucił płaszcz na ramiona i oboje wraz z Reném wsiedli i popędzili zaraz w kierunku wskazanym przez margrabiego.
Przez drogę opowiedział on ojcu i matce o zaleceniu wiedźmy, i o konieczności trzymania w tajemnicy wszystkich okropnych wypadków, w których Janina odegrała rolę heroiny albo ofiary.
Zachować w tym względzie milczenie, nie było ani niemożliwem, ani zbyt trudnem.
Ale jakiem zręcznem kłamstwem, jakim pretekstem wytłómaczyć młodej dziewczynie przebudzenie się jej w domu Renégo, kiedy tak dobrze pamiętała, że zasnęła w domu rodziców.
Kiedy wszyscy troje łamali sobie nad tem głowy, księżna się odezwała.
— Janina... rzekła, wie o podwójnej przepowiedni, w której zagrożoną była nieuniknioną prawie śmiercią, w ciągu dwudziestego roku... Wytłómaczę jej bez trudności, że widząc ją od dwudziestu czterech godzin pogrążoną w strasznym letargu, poszłam powtórnie zapytać wyroczni i dowiedziałam się od niej, że dziecko moje nie może być ocalone, jak tylko w nieobecności rodziców i pod dachem narzeczonego.
Lubo nieprawdopodobną była cała ta historya, przyjęto ją za dobrą.
W tej właśnie chwili kareta się zatrzymała,
— Czyśmy już przybyli?... zapytała pani de Simeuse, a serce zaczęło jej bić gwałtownie.
René wychylił głowę z karety.
— Nie jeszcze... odpowiedział.
— A więc dla czego stoimy?...
Stangret rozwiązał tę zagadkę.
Dojechał do pustych placów płaszczyzny de Monceaux i nie wiedział w którą się stronę skierować.
René wsiadł na kozioł, bo najdokładniejsze objaśnienie nie zdałoby się na nie w takiej ciemności i po dziesięciu minutach zatrzymał się znowu, ale tą razą przed bramą domu.
Pan de Rieux sam otworzył furtkę i wszystko troje weszli w aleję prowadzącą do małego domku, René wprowadził ich na schody pierwszego piętra, a potem do pokoju, w którym pozostawił uśpioną Janinę.
Na szczęście nie przebudziła się jeszcze... na szczęście, powiadamy, bo księżna nie mogła zapanować nad sobą i wybuchła głośnym, konwulsyjnym płaczem, gdy zobaczyła córkę swoję wybladłą i wynędzniałą, gdy na twarzyczce jej dostrzegła ślady niedostatku, ciężkiej niedoli.
— Dziecię moje! drogie moje kochane dziecię... wołała z rozpaczą, czy ja spodziewałam się taką cię zobaczyć... O!... cóż ze mnie za okrutna matka. Byłam szczęśliwą i spokojną... Żaden głos nie ostrzegł mnie. Twoja córka cierpi... twoja córka znosi głód i zimno!... Janino, Janino, przebacz mi, bo ja sobie nigdy nie przebaczę!...
Perina zbliżyła się do księżnej.
— Pani... na Boga... na córkę twoję zaklinam cię... rzekła, bądź pani mężną... Panna de Simeuse zaraz się przebudzi... Nie powinna widzieć łez pani.
Księżna zrozumiała tę konieczność i starała się przybrać wyraz spokoju, jakiego wcale w sercu nie miała.
Otarła oczy, wstrzymała się od płaczu, zmusiła usta do uśmiechu i czekała.
Upłynęło parę minut i Janina się ocknęła.
Pierwsze jej spojrzenie padło na matkę klęczącą przy sofie i wyciągającą do niej drżące swoje ręce.
Biedne dziewczę wydało jeden z tych okrzyków, jakie idą z głębi serca, uniosła się jak zgalwanizowana i padła szczęśliwa w objęcia pani de Simeuse.
Bóg jest wielki, sprawiedliwy!... Matka i córką połączyły się nakoniec... połączyły się, żeby odtąd nie rozłączyć się już nigdy!..
Cała godzina upłynęła na rozkosznych uściskach.
Upojenie macierzyńskie księżnej granic nie miało.
Biedna matka naprawdę teraz odnalazła swoję córkę, i rozkoszując się jej pieszczotami, porównywała ją z zimnem, przymuszonem przywiązaniem Carmeny cyganki.
I przeklinała sama siebie, że dała się tak oszukiwać nikczemnej ladacznicy.
Pan de Simeuse ujął Renégo pod rękę i poprowadził w głęboką framugę okna.
— Moje dziecię... rzekł, cóż postanowiłeś zrobić dalej, albo raczej, co mamy wspólnie zrobić teraz?... Twoje szlachetne postępowanie daje ci niezaprzeczone prawo do decydowania o przyszłości... Cóż zatem postanawiasz?...
— Mości książe... odpowiedział René, albo raczej, mój ojcze, skoro pozwolisz mi nazywać się tem słodkiem imieniem... położenie jest szczególne: W oczach świata, awanturnica, nazywająca się dziś baronową de Kerjean, wchodzi za waszę córkę... Zdemaskować godną towarzyszkę rozbójnika, byłoby rzeczą bardzo łatwą... policya chętnieby nam w tem dopomogła, gdybyśmy się do niej udali... Sędziowie kryminalni z Nantes poznaliby nędznicę, skazaną przez nich na karę śmierci i kat zabrałby swoję zdobycz!... Zdaje mi się jednakże, a zapewne książę zechcesz podzielić tę opinię, że powinniśmy unikać procesu, w którym nazwisko de Simeuse nie zostałoby wprawdzie skompromitowane, ale...
— Zupełnie tak samo myślę, jak ty, mój synu... odrzekł starzec.
— W takim razie... ciągnął René, jest z tego położenia jedno tylko jedyne wyjście... Muszę dokończyć sam tego, co sam rozpocząłem...
— Sam chcesz ukarać barona de Kerjean?... zapytał książe z widoczną obawą.
— Tak, i uczynię to bez wahania, bez obawy...
— Strzeż się René, strzeż się, mój zięciu!...
— Dla czego, mój ojcze!...
— To łotr bardzo niebezpieczny... Wiesz z doświadczenia, że nie cofa się on przed niczem... jest silny i możny!...
— Ja jestem silniejszym i potężniejszym od niego, bo Bóg i sprawiedliwość ze mną.... Czyż nie jest widocznem, że Niebo się mną opiekuje, skoro pozwoliło mi wyjść cało z tylu zasadzek, zastawionych na mnie przez niegodziwca... Zwróciłem wam Janinę, a sam ją odnalazłem, i oto rzecz najważniejsza, reszta wszystko to już głupstwo. Pozwólcie mi uwieńczyć dzieło... nie obawiajcie się wcale o mnie!...
— Dobrze zatem, drogie moje dziecię!... wykrzyknął książę, podniecony ufnością Renégo, idź i niech cię Bóg nie opuszcza!... Pamiętaj wszakże zawsze o tem, że należysz do Janiny i że nie masz prawa lekceważyć swojego życia...
Po tych słowach nastała chwila milczenia. René przerwał ją pierwszy.
— Ojcze... powiedział, rozumiesz zapewne dobrze, że nikt na świecie nie powinien się domyślać w tej chwili istnienia drugiej Janiny, i że moja narzeczona nie powinna powrócić do hotelu de Simeuse, dopóty, dopóki baronowa de Kerjean będzie królowała w hotelu przy ulicy l’Enfer!... Zanim ukaże się prawdziwa, musi fałszywa zniknąć.
Pan de Simeuse przyznał racyę temu twierdzeniu.
— Postanów książę coś stanowczego... ciągnął René... i postanów bezzwłocznie... opuść oto Paryż tej zaraz nocy... Zabierz księżną i Janinę... i ukryj narzeczonę moję w którym z majątków waszych... dniami i nocami czuwajcie nad tym skarbem, czekajcie, aż przyjadę wam powiedzieć, co niezadługo nastąpi: „Oto wszystko skończone... Zły duch ostatecznie pokonany!... Ojcze i matko, pobłogosławcie dwojgu swoich dzieci!...“
— Niech się stanie wola twoja, mój synu... odrzekł książę, przyciskając młodzieńca do piersi i pokrywając pocałunkami.. Za godzinę wyjedziemy...
∗
∗ ∗ |
Świtało.
Pan de Rieux stał w otwartem oknie i przysłuchiwał się coraz słabszemu turkotowi oddalającej się karety, która Janinę de Simeuse uwoziła.
Nareszcie wszystko ucichło.
René zamknął okno i odwrócił się.
Perina stała przed nim.
Ex-mieszkanka Czerwonego Domu i szlachcic zamienili spojrzenia i oboje szepnęli:
— Teraz zabierzmy się do zemsty!...
Wiadomości, zebrane przez wiedźmę o Moralesie i zakomunikowane panu de Rieux, były jak najdokładniejsze...
Brat mniemanej baronowej de Kerjean, napchawszy kieszenie fałszywem złotem, wymykał się istotnie co wieczór z hotelu Dyabelskiego do szulerni przy ulicy Dauphine, utrzymywanej przez przystojną kobiecinę, imieniem Serafina.
W przeszłości pani Serafiny pełno było łotrostw różnego rodzaju i jedna z tych ohydnych zbrodni, za którą prawo po wszystkie czasy śmiercią karało.
Perina, czyli wiedźma, tem dokładniej znała tę zbrodnię, że do jej spełnienia sama dostarczyła środków dzisiejszej właścicielce szulerni. Okoliczność ta trzymała Serafinę w zupełnej zależności od dawnej wspólniczki swojej.
Wieczorem tego samego dnia, kiedy księstwo z córką odjechali, Perina zupełnie zawoalowana weszła w towarzystwie pana de Rieux, przebranego do niedopoznania, do zakładu przy ulicy Dauphine.
Serafina zajmowała dom cały. Sala gry mieściła się na pierwszem piętrze.
Wiedźma i René pomieszczeni zostali przez gospodynię w pokoiku, sąsiadującym z tą salą.
Rodzaj maleńkiego okienka, zręcznie ukrytego w obiciu flamandzkiem w duże desenie, pozwalał wszystko widzieć i wszystko słyszeć, co mówili grający.
A Pan de Rieux, zmordowany niewywczasem i wzruszeniem, rzucił się na sofkę, nie ażeby spać, ale aby wzmocnić się trochę.
Perina miała, jak wiemy, nerwy żelazne. Nie czuła żadnego zmęczenia, zajęła więc zaraz posterunek przy otworze. O jedenastej odwróciła się do pana de Rieux i szepnęła:
— Oto nasz człowiek, panie markizie...
Narzeczony Janiny wstał i spojrzał w głąb sali.
Ale zaraz cofnął się z widocznym wstrętem.
— Co panu takiego?... zapytała Perina.
— Poznaję tego nędznika... odpowiedział René... widziałem go dwa razy... pierwszy raz przy ulicy Tombe-Issoire, gdzie brał udział w morderstwie na osobie mojej spełnionem... drugi raz na balu w hotelu Dyabelskim, obok godnej jego siostruni...
— Doskonale!... Tej nocy odpłacimy mu się... i to sowicie.
— Wiem już wszystko, co chciałem wiedzieć... oświadczył René... wychodźmy stąd zatem, bo atmosfera tego domu dusi mnie, a sąsiedztwo podłego zbira oburza...
Wiedźma i René wyszli z szulerni.
W godzinę potem, to jest o północy, partye faraona i lancknechta zaczęły się w najlepsze. Pewną liczbę stałych gości składali znani oszuści, inni należeli do kategoryi tych słynnych kawalerów, jakich Danevort wystawiał nieraz na scenie; stosy złota zalegały zielone stoliki, większość kostyumów, lubo trochę podszarzana, odznaczała się elegancyą i bogactwem,
Morales błyszczał haftami i koronkami.
Serafina, nieobecna od kilku minut w sali, weszła w tej chwili, zbliżyła się do ex-cygana i położyła mu rękę na ramieniu.
Brat Carmeny, dzięki zręcznym manewrom, wygrał znaczną już dość sumkę, którą ukrył zaraz w jednej z szerokich swoich kieszeni starannie, ododdzielając złoto wygrane od tego, którem grę prowadził.
Był tego wieczoru w wesołym bardzo humorze, odwrócił się więc uśmiechnięty, a zobaczywszy gospodynię, ucałował z galanteryą rączkę, co spoczęła na jego ramieniu.
— Senor... szepnęła cichutko właścicielka szulerni.
— Czego sobie życzysz, moja ty najpiękniejsza?...
— Czy nie wyznaczyłeś komu jakiej schadzki na noc dzisiejszą?...
— Nie... nie przypominam sobie... Ale dla czego pytasz o to, piękna gosposiu?...
— Bo przed domem czeka ktoś na ciebie w karecie...
— Ten ktoś o mnie się pytał?...
— O ciebie, Senor...
— Któż to taki, proszę?...
— Jakaś dama...
Morales, chcąc, aby tem bardziej uwierzono w jego szczęście, zaczął podkręcać wąsa, ale zaraz potem przybrał minę pogardliwą i wykrzyknął:
— Te damy nudzą mnie za nadto!... Nic nie wyrówna ich niedyskrecyi!... Nie dają mi chwili pokoju!... Z pewnością, że nie będę się do tej fatygował... Jestem u ciebie... dobrze mi tu... i pozostanę... Każ powiedzieć, moja prześliczna, że niema mnie tu dzisiaj...
Serafina potrząsnęła głową.
— No, co cię wstrzymuje?... zapytał Morales.
— Twoje właśnie interesy.. odrzekła gospodyni... Lokaj tej pani oświadczył mi, że idzie o rzecz nader ważną... że jego pani jest baronową z ulicy l’Enfer...
Morales zarwał się na równe nogi.
— Ot... do dyabła, mruczał, chwytając za kapelusz i przypinając szpadę. Carmen osobiście szuka mnie aż tutaj?... Musi być coś bardzo ważnego, jeżeli o tej porze opuściła hotel i sama przyjechała do szulerni... Ale, jakim u licha, sposobem dowiedziała się, że ja bywam tutaj?... To mnie naprawdę zastanawia!... Możnaby sądzić, że kochana moja siostrzyczka ma całą policyę na swoje rozkazy!... Caramba!... bogata to natura!...
Tak sobie dumając, Morales owinął się w płaszcz, przeszedł pusty przedpokój i szybko zbiegł po schodach na ulicę.
Ciemno na niej było, szczególniej dla tego, co wyszedł z sali rzęsisto oświetlonej.
Zaledwie, że rozróżnić mógł karetę, stojącą o dwa kroki od domu i lokaja przy drzwiczkach.
W chwili, kiedy Morales ukazał się w progu, lokaj otworzył drzwiczki i opuścił stopień.
Brat Carmeny wsiadł bez namysłu, rzucił się na poduszki przedniego siedzenia i szepnął.
— Widzisz, kochana baronowo, że jestem na twoje rozkazy, nie kazałem ci czekać na siebie!... O cóż to chodzi... Mów, tylko prędko, bo czuję jakąś obawę...
Odpowiedź była natychmiastowa, ale trzeba przyznać, że wcale nie uspakajająca dla Moralesa.
Ex-cygan poczuł lufę pistoletu na swoim czole, a jakiś głos męzki odezwał się do niego:
— Ani krzyku, ani poruszenia, ani słówka, don Moralesie, inaczej jesteś zgubionym, uprzedzam cię!...
Jednocześnie kareta ruszyła całym pędem.
Morales osłupiały, wsunął się w róg i przez kilka sekund siedział jak nieżywy.
Po trochu przyszedł jednakże do siebie, a że zimna lufa pistoletu nie dotykała już jego skroni, ośmielił się przemówić:
— Na Boga, gdzie mnie wieziecie?...
— Zobaczysz!... odrzekł głos ponury.
— Co zamierzacie ze mną zrobić?...
— Nie długo dowiesz się o tem.
— Czy to o mój woreczek wam chodzi?... Mam pełne kieszenie złota, bierzcie je... oddaję wam wszystko z całego serca... ciągnął cygan.
Głośny, ironiczny śmiech był mu na to odpowiedzią.
— Niestety! Niestety!... więc to moje życie jest zagrożone!... Przez litość... zmiłujcie się nademną... nie zabijajcie mnie!... Nie zrobiłem wam nic złego... nikomu nie zawiniłem!...
— Milcz, nędzniku!... odrzekł głos z takim nakazującym akcentem, że Morales zatrząsł się jak w febrze i nie był zdolny roztworzyć zębów zaciśniętych.
Kareta stanęła, otworzono drzwiczki i ten sam głos powiedział:
— Wysiadaj, don Moralesie, i pamiętaj, że jesteś straconym, gdybyś usiłował uciekać!...
Słowa te były zbyteczne.
Nieszczęśliwy Morales ani pomyślał o niczem podobnem!...
Zaledwie, że mógł stąpać, tak się nogi pod nim chwiały, potrzeba było go podtrzymywać, żeby przeszedł od bramy do małego domku.
Czytelnicy nasi odgadli naturalnie oddawna, że Perina i René czekali w karecie i że Morales złapał się jak w pułapkę.
Na parterze pawilonu znajdował się obok salonu mały, pusty pokoik.
Jedyne jego okno, zabezpieczone było z zewnątrz silnemi, żelaznemi kratami.
Brat Carmeny zamknięty został do tego pokoiku i po ciemku przesiedział tu z kwadrans, oddając się nie zbyt pocieszającym rozmyślaniom.
Napróżno powtarzał sobie, że niema nic znów tak desperackiego, dopóki go nie prowadzą na szubienicę, na próżno się pocieszał, że nie raz już w swoim życiu wykręcił się cało z niebezpiecznej sytuacyi.
Jakieś złe przeczucie powtarzało mu uparcie, że tą razą będzie inaczej i że dyabeł przestanie go nareszcie protegować.
Niepewność zwiększała obawy.
Nie mógł odgadnąć, w czyje ręce się dostał.
Przypuszczał tylko, że nieprzyjaciel będzie nieubłagany.
Krótko mówiąc, przygnębienie Moralesa doszło do ostatnich granic, gdy drzwi pokoiku nagle się otworzyły, a jakiś głos zawołał:
— Chodź, don Moralesie!... Czekają na ciebie...
Cygan podszedł chwiejącym krokiem.
Widok, jaki się przedstawił jego oczom, ostatecznie go przeraził.
Oto jaki był ów widok, układem którego zajęła się Perina, a jaki przypominał tajemnicze przedstawienie w Czerwonym domu.
Na środku słabo oświetlonego salonu, stał kominek gliniany, napełniony żarzącemi węglami, a w nich leżały rozpalone do białości obcęgi żelazne, widły i stary puginał zakrzywiony.
Człowiek zamaskowany, w czerwonem jak kat średniowieczny ubraniu, z rękami obnażonemi po łokcie, stał przy ogniu i dodawał swoją obecnością straszniejszego jeszcze pozoru przyrządom torturowym.
Mniemanym katem nie był kto inny, jeno kamerdyner pana de Rieux.
Perina uznała za stosowne wynieść go na tę chwilę do tak wysokiej godności.
W prawem ręku trzymał ciężki, długi miecz, którem dawniej ścinano głowy przestępców.
René bez przebrania, ale w masce czarnej, siedział w fotelu za stołem, pokrytym papierami i pargaminami.
Obok siebie miał wiedźmę, czarno ubraną i zawoalowaną, podobną do jakiegoś widma złowrogiego.
Zaledwie Morales przestąpił próg salonu, siły go opuściły zupełnie, usunął się na kolana i jęcząc a wymawiając niewyraźne słowa, wyciągnął konwulsyjnie trzęsące się ręce ku Perinie i Renému.
Pan de Rieux dał znak, i mniemany kat obnażonym długim mieczem dotknął lekko szyi Moralesa.
Cyganowi się zdało, że mu już śmierć grozi niechybna.
Zerwał się na nogi, cofnął w tył, a głośne krzyki i lament rozległy się po salonie.
— Uspokój się... nędzniku!... powiedział oburzony pan de Rieux, zbliż się do mnie i odpowiadaj, inaczej każę ci związać ręce i nogi!...
Marales umilkł natychmiast i w kłębek zwinięty podszedł do stołu.
— Najprzód, jak się nazywasz?... zapytał René.
— Niestety... bełkotał cygan, pan wiesz aż nadto dobrze. Nazywam się don Gusman de Tulipana... jestem szlachcicem hiszpańskim...
— Kłamiesz!... przerwał markiz, jesteś cyganem i nazywasz się Morales...
Więzień chciał protestować, ale René na to nie pozwolił.
— Jesteś bratem cyganki, imieniem Carmen!... zawołał. Przed paru miesiącami, skazani byliście oboje na śmierć przez sąd w Nantes, ty za morderstwo, ona za bigamię.
— Niech mi święty Jakób z Compostelli dopomoże!... wykrzyknął piskliwym głosem przerażony Morales, wszystko to ohydna kalumnia!.. Nazywam się, jak powiedziałem... jestem szlachcicem i nie mam żadnej siostry!...
— Więc zaprzeczasz?...
— Stanowczo!...
— Nawet przedemną?... zapytała Perina, zbliżając się do więźnia, którego blada twarz mieniła się co raz bardziej.
Zdawało mu się, że poznaje głos, który do niego przemówił.
— Kto ty jesteś?... zapytał.
— Jestem właścicielką Czerwonego domu, jestem Perina!... odrzekła wiedźma. Czy jeszcze zaprzeczać będziesz?...
— Umarli wychodzą z grobów... pomyślał sobie oszalały ze strachu cygan i powtórnie padł na kolana. Wiedźma nie żyje!... wiem o tem dobrze...
— Czy zaprzeczasz jeszcze?... powtórzyła Perina.
— Nie, nie zaprzeczam... przyznaję!... Tak jest, nazywam się Morales, Carmen jest moją siostrą... tak jest... prezydujący w Nantes skazał nas oboje na śmierć, ale wyrok ten był wielkim błędem sprawiedliwości ludzkiej, bo oboje byliśmy niewinni...
— Niewinni... powiadasz?... powtórzył Ren!.
— Przysięgam! przysięgam na moję duszę!...
— Tak samo zapewne, jak i na morderstwo markiza de Rieux w pustce przy ulicy Tombe-Issoire?... powiedział René z pogardliwą ironią.
Ogłuszony nowym tym nieprzewidzianym ciosem, Morales stracił mowę na razie, ale po chwili załamał ręce i wybuchnął głośnym płaczem.
— Niebo skazało mnie na zgubę!... Cóż to znów za nowe oskarżenie?... Cóż to za zbrodnia niegodna, jaką mi przypisują?...
René zerwał swoję maskę i zwrócił się do więźnia.
— Spojrzyj mi prosto w oczy, biedaku, niewinnie oskarżony!... Ja jestem markiz de Rieux...
Morales wierzył w śmierć Periny, a nie mógł się domyślać, że ona znała Renégo.
Zobaczywszy połączonych przeciwko niemu, szlachcica i kabalarkę, zrozumiał, że sytuacya jest rozpaczliwą i że jest na pewno zgubiony.
Zaniechał więc wszelkiego zapierania się i przysiąg bez celu, pochylił głowę i czekał śmierci.
Ale mylił się grubo, bo godzina jego nie wybiła jeszcze.
— Podnieś się i zbliż się tutaj... rzekł po chwili pan de Rieux.
Morales nie od razu spełnił to zadanie, kamerdyner w przebraniu kata, podniósł go zatem i zmusił do przystąpienia do stołu, przy którym siedział Rene
Ten podsunął cyganowi arkusz papieru i pióro.
— To jest przyznanie wszystkich twoich zbrodni, podpisz takowe.
Morales wziął pióro, ale w chwili, gdy miał podpisać swoje nazwisko, jakaś myśl nagła przyszła mu do głowy.
— Nie... nie podpiszę!... wykrzyknął, raz tylko się umiera!... nie podpiszę!...
— Odmawiasz?...
— Tak, każ mnie powiesić, panie markizie, a nie wydobędziesz nic ze mnie!...
— Odmawiasz?...
Nagła stanowczość więźnia miała swój powód, jaki czytelnicy odgadują zapewne.
— Będą się ze mną targowali, pomyślał sobie, i w zamian za podpis, ofiarują mi, jeżeli nie wolność, to przynajmniej życie...
René zwrócił się do swego służącego.
— Czy żelaza gorące?... zapytał.
— Tak, panie markizie... wszystko gotowe...
— To dobrze... Rozbierz tego nędznika i postaraj się zmusić go do posłuszeństwa.
— Dobrze, panie markizie... odpowiedział służący, biorąc za kołnierz Moralesa.
Pośpieszmy dodać, że pan de Rieux nie miał ani żartem zamiaru zmuszać takiemi środkami Moralesa.
Przekonany był, że groźba sama dostatecznie poskutkuje.
Rzeczywiście, zaledwie więzień posłyszał rozmowę zamienioną pomiędzy markizem a czerwonym człowiekiem, zaczął drżeć jak w febrze, zęby mu dzwoniły i odezwał się głosem złamanym:
— Podpisuję, podpisuję... na wszystkich świętych rajskich, proszę was, zagaście ten ogień... podpisuję!...
I ogromnemi literami wypisał swoje nazwisko na dole pargaminu.
— Zagaście ten ogień!... powtórzył, przewracając oczami, zagaście, na miłość Boską...
— Jeszcze nie, odrzekł René, może nam będzie jeszcze potrzebny.
— Nie, przysięgam, że nie będziecie go potrzebować!... odrzekł Morales. Powiem wam dobrowolnie wszystko, co tylko chcecie wiedzieć. Pytaj mnie pan, panie markizie, gotów jestem odpowiadać... Ale każ najprzód zagasić ten ogień, błagam pana!... Ten kominek mąci mi umysł!...
— Nie każę go zgasić jednakże dopóki nam nie odpowiesz.
— No... to mów pan, co chcesz wiedzieć.
Badanie Moralesa trwało blizko godzinę.
Nie będziemy go powtarzać wcale, bo wszystkie szczegóły znane są nam dokładnie.
— Czy wiesz hasło, które pozwala towarzyszom Pochodni wchodzić do podziemi hotelu Dyabelskiego?... zapytał potem margrabia.
— Już nie potrzebne są żadne hasła, nie ma żadnych podziemi, żadnych towarzyszów Pochodni!... odrzekł cygan.
— Cóż to ma znaczyć?... wykrzyknął pan de Rieux. Jakże śmiesz kłamać w ten sposób?...
— Nie kłamię, nie szydzę, panie markizie... Niech mnie święty Jakób z Compostelli od tego zachowa!... Mówię prawdę najczystszą: stowarzyszenie zostało rozwiązane, trzy wejścia do podziemi zostały zamurowane. Agenci pana naczelnika policyi mogą, jeżeli im się podoba, przetrząsnąć hotel Dyabelski od góry do dołu, a na pewno nic w nim nie znajdą.
René nie mógł uwierzyć własnym uszom.
Wiadomość, którą posłyszał od Moralesa, wydała mu się nieprawdopodobną, nadzwyczajną, niewytłomaczoną.
— Stowarzyszenie rozwiązane, podziemia zamurowane!... powtarzał zdumiony, czyż to podobna?...
— Święta to prawda, panie markizie,
— Kiedyż się to stało?...
— Zeszłej nocy.
— Dlaczego, w jakim celu?...
— Dlaczego... Dla tego, że od pewnego czasu, szanowny mój szwagier, nie miał ani godziny, ani minuty spokoju.
Ciągle mu się zdawało, że wszystko wykryto, że wszystko jest stracone... Jednem słowem, próżna jakaś obawa zatruwała mu poprostu życiel... W jakim celu to wszystko zrobił?... Ależ miły Boże, pragnie on spać spokojnie, nie chce być narażonym na awanturę z policyą... Baron jest tak bogaty, że może się już stać porządnym człowiekiem. Zebrał trzy miliony co najmniej i to wcale nie w fałszywem, ale w dobrem zupełnie złocie, a taka sumka przecie zapewnia ładny dochód. Zamyśla przenieść się do Londynu i prowadzić tam wystawne życie, co, jak przypuszczam, przyjdzie mu z łatwością.
— Do Londynu?... wykrzyknął pan de Rieux... Czy dobrze słyszałem?...
— Dobrze... panie markizie...
— Baron Kerjean opuszcza Paryż?...
— Ma zamiar przynajmniej taki...
— Prędko?...
— Zaraz, jutrzejszej nocy...
— Sam?...
— W towarzystwie baronowej i kamerdynera Malo...
— Cóż za powody tego nagłego wyjazdu?...
— Żaden inny, oprócz nieustannej trwogi, o jakiej panu wspominałem... Baron i jego żona trapieni są najczarniejszemi myślami... Ciągle śni im się plac de Grève, wózek kata i głupstwa tym podobne... Pewni są, że jakieś nieszczęście krąży po nad ich głowami... Niestety, nie bardzo się mylą!...
Emigrują na czas nieograniczony... W Anglii dopiero czarne ich przeczucia się rozproszą...
— A ty?.. ciągnął pan de Rieux... cóż zamyślano zrobić z tobą?...
— Baron chciał mnie pozostawić w Paryżu do pilnowania hotelu i donoszenia mu o wszystkiem, co się tu stanie, złego czy dobrego, z najdrobniejszemi szczegółami...
Na nieszczęście... dodał brat Carmeny melancholicznie... zdradziła mnie moja zła gwiazda i widzę dobrze, że pan de Kerjean musi się zaopatrzeć przed wyjazdem w innego korespondenta...
Długie milczenie zapanowało po tych słowach.
René głęboko się zamyślił, dał znak Perinie, aby się do niego zbliżyła i oboje zaczęli mówić po cichu.
Nakoniec pan de Rieux podniósł głowę i powiedział do więźnia z wyrazem najwyższej pogardy:
— Dwadzieścia razy zasłużyłeś na śmierć, nikczemny łotrze... Pan Bóg i ludzie skazali cię, a ja sobie przysiągłem, że cię zasłużona kara nie minie... Przypadek, protegujący nieraz łotrostwo, decyduje w tej chwili inaczej... Możesz zasłużyć sobie na życie i wolność...
Było to więcej, daleko więcej, aniżeli spodziewał się Morales.
Blada twarz jego zaczerwieniła się, jakby został apopleksyą dotknięty... Oczy o mało na wierzch mu nie wyszły.
— O!... niech wszyscy święci będą błogosławieni!... zawołał.
Cokolwiek potrzeba będzie zrobić, z góry się zgadzam... Mów, panie markizie, słucham...
— Czy masz sposób... zapytał René... wejść do hotelu Dyabelskiego, nie obudziwszy służby barona?...
— Mam taki sposób...
— Jakiż to?...
— Mam klucz od małej furtki ogrodowej i wytrych, którym otwierają się wszystkie zamki... oto ten klucz i ten wytrych...
— Czy możesz... ciągnął pan de Rieux... czy możesz zaraz, za godzinę, zaprowadzić mnie do Kerjeana i Carmeny?...
Nerwowy dreszcz wstrząsnął całem ciałem cygana, odpowiedział jednakże bez wahania: mogę...
— A uczynisz to?...
— Uczynię...
— Daję ci zatem słowo moje szlacheckie... wykrzyknął René... że będziesz zaraz potem wolny...
Kareta, która odegrała taką rolę w porwaniu Moralesa, stała jeszcze przed bramą.
Trzy nasze osobistości siadły w nią i podążyły na ulicę Enfer.
Niedaleko od małej furtki, którą oddawna znamy, zatrzymano się niezadługo.
Morales otworzył furtkę i wszedł pierwszy. Pan de Rienx i Perina postępowali za nim. Furtkę pozostawili otwartą, ażeby łatwiej uciekać w razie potrzeby.
— Przedewszystkiem... powiedział szlachcie do cygana... postępuj szczerze, jeżeli ci chodzi o życie... za najmniejszym bowiem pozorem zdrady, trupem cię, jak psa, położę!...
— Caramba!... odrzekł Morales... bądź pan zupełnie spokojny... Dla kogoż miałbym pana zdradzać!... Baron de Kerjean i Carmena wpakowali mnie w położenie, w jakiem się obecnie znajduję... Tem gorzej dla nich, jeżeli się ich kosztem oswobodzę!... Na tym świecie każdy dla siebie!... Niech się urządzają, jak chcą, ja umywam ręce od wszystkiego...
Cyniczny egoizm nędznika widniał w tej odpowiedzi i dowodził prawdy.
Pan de Rieux z zupełnem też zaufaniem szedł za podejrzanym i niebezpiecznym przewodnikiem.
Za nimi kroczyła wiedźma, drżąca z radości na myśl o blizkiej zemście.
Wszyscy troje minęli ogród i weszli do hotelu. Morales wyjął z kieszeni wytrych, otworzył drzwi i znalazł się w korytarzu, z którego ukryte schody prowadziły do apartamentów pierwszego piętra.
Lampy, pozawieszane wszędzie u sufitów, rozlewały blade, łagodne światło, takie, że nie przeszkadzało do spania, a pozwalało kierować się swobodnie.
René, Morales i Perina udali się na schody, potem minęli kilka pustych pokoi i szli dalej wolno, ostrożnie. Odgłos ich kroków tłumiły dywany.
Nakoniec dostali się do przedpokoju, urządzonego z książęcym przepychem.
W głębi tego przedpokoju białe drzwi, artystycznie rzeźbione, odbijały prześlicznie od obicia z granatowego aksamitu.
Morales zatrzymał się tutaj.
Pan de Rieux pochylił się doń i zapytał po cichu:
— Gdzie jesteśmy?...
Brat Carmeny wskazał palcem na drzwi białe.
— Po za temi drzwiami... rzekł... jest apartament barona... najprzód mały salonik, potem pokój sypialny, następnie pokój Carmeny...
— Czy te drzwi... powiedział pan de Rieux... na klucz są zamknięte?...
— Zaraz się dowiemy...
Wytrych spełnił zadanie... zamek z łatwością ustąpił i ukazał się przepyszny, mały salonik.
Teraz jedne drzwi tylko oddzielały barona de Kerjeana od nocnych jego gości.
René przekonał się, że pistolety ma nabite i wziął szpadę w rękę.
Morales przybliżył usta do ucha pana de Rieux.
— Zabijesz go pan?... zapytał cichutko.
— Nie... jeżeli będę mógł zrobić inaczej... odrzekł markiz równie cicho.
— Trudno panu będzie zdobyć go żywcem... dodał cygan... ma sen niezmiernie lekki i cały arsenał przy łóżku...
René kiwnął ręką, co miało znaczyć: Wszystko jest w ręku Boga i rzekł:
— Otwórz te drzwi!...
Morales użył natychmiast wytrycha, ale tym razem bez skutku... drzwi zasunięte były z wewnątrz. Aby się dostać do pokoju barona, potrzeba było drzwi wywalić.
Jakkolwiek Morales sprawował się bardzo cicho, Luc, który sypiać nie mógł, Luc, któremu ciągła obawa i niepokój napełniały poduszkę cierniami, posłyszał go jednakże.
Podniósł się na łóżku, przysłuchiwał się chwilę, a potem zmieszanym głosem wykrzyknął:
— Kto tam?... Kto wejść tu zamierza?...
— Odpowiadaj!... szepnął żywo markiz Moralesowi... odpowiadaj!...
— Ja, kochany baronie... zawołał cygan z nieopisaną trwogą... ja... don Gusman...
— Ty?... powtórzył zdziwiony Luc... a cóż za przyczyna sprowadza cię tu o takiej porze?...
— Mam panu zakomunikować coś bardzo ważnego... Proszę mi otworzyć...
— Czy sam jesteś?...
— Sam jeden... naturalnie.
— Poczekaj... Zaraz wstaję...
— Niestety!... niestety!... mruczał Morales, jestem człowiek nieszczęśliwy, zgubiony, bo na mnie spadnie cała złość mego szwagierka. Święty Jakóbie, miej mnie w swojej opiece...
Upłynęło kilka sekund.
Słychać było, że Kerjean chodzi i ubiera się w swoim pokoju.
René, ze szpadą w górę wzniesioną, czekał jak statua spiżowa.
Perina rozwijała sznury, jakiemi mieli łotra skrępować.
Nagle, w jednej połowie drzwi, odsunęła się rzeźba i ukazało się małe okienko nieznane Moralesowi, a w niem blada twarz i błyszczące oczy Kerjeana.
— Zdrada! zdrada!... ryknął piorunującym głosem. O!... nędzniku, spodziewałem się tego, ale masz oto zapłatę! Rozległ się wystrzał z pistoletu i cygan runął na dywan... a okienko gwałtownie się zasunęło.
Perina i Rieux poczuli, że im się zdobycz wymyka.
Połączonemi siłami wysadzili drzwi.
René poskoczył naprzód i znalazł się przy Lucu, który pochwycił już drugi pistolet.
— Baronie de Kerjean!... zawołał oficer marynarki, jestem markiz de Rieux.... poddaj się...
— Ja mam się poddać?... ryknął Luc z dzikim wybuchem śmiechu. Co znowu!... Przyszedłeś, biedny szaleńcze, rzucić się w paszczę lwa?... dobrze, nie wyjdziesz ztąd żywy!...
I jednocześnie rzucił się na pana de Rieux z nienawiścią i wściekłością.
— Poddaj się!... powtórzył Rieux. Nie masz przy sobie swoich siepaczy, żeby mnie zamordowali, a sam jesteś podłym tchórzem!... boisz się wystąpić ze szpadą... cofasz się ze strachu...
— Przeklęty szlachcicu, widmo ty niepojęte, mam cię nakoniec... wrzeszczał baron. Znieważasz mnie... ale ja jestem i tak już pomszczony!... Zabiłem twoję narzeczoną i ciebie tak samo zabiję...
— Janina de Simeuse żyje, i jest moją... odpowiedział René, a ty właśnie umrzesz, niegodziwcze...
Kerjean ryknął... szpada jego uderzyła o szpadę przeciwnika i rozprysła się na kawałki.
— Rozbrojony jesteś!... powiedział pan de Rieux, poddaj się!
— Nigdy!... krzyknął Luc, chwytając za pistolet, i dając ognia do Renégo.
Młody człowiek poczuł dym na twarzy, promień włosów spadł mu z głowy, ale żadnej rany nie otrzymał... drżąca ręka Kerjeana chybiła.
— Podły i tchórz do ostatka... szepnął René. Niech się spełni sprawiedliwość i niech krew twoja spadnie na głowę twoję!
I ugodził w same piersi Kerjeana.
Baron ryknął... jakieś niedokończone przekleństwo z ust mu się wyrwało, i upadł na wznak, szamocząc się w konwulsyach konania.
Na ten widok dawna Perina ukazała się w całości, zwierzęce instynkty uśpione na chwilę, obudziły się teraz w jej duszy.
Nie dosyć jej było widzieć wroga, wijącego się u jej nóg, nieprzyjaciel umierał z cudzej ręki... zemsta jej nie była zupełną.
Uklękła przy tym człowieku, nawpół żywym, na wpół trupie, odkryła mu zranione piersi, z których krew płynęła strumieniem, pochyliła się do jego twarzy i krzyczała:
— Markiz de Rieux prawdę mówił, baronie de Kerjean, Janina de Simeuse, którą miałeś za umarłą, żyje i jest wolna, a ty możesz umierać... Czy mnie poznajesz?... Perina jestem, oddaję ci z procentem krzywdę, jaką mi wyrządziłeś... Dobijam cię i wytaczam resztkę krwi z ciebie.
I nie kłamała wcale ta piekielna istota, którą nienawiść uczyniła napowrót szatanem. Paznogciami rozdzierała ranę Luca.
Nigdy hyena nie rzucała się z większą zażartością na trupa...
Po chwili ciało barona poruszyło się ostatniem jeszcze drżeniem, i skończyło się wszystko...
Nieśmiertelna dusza zbrodniarza stanęła przed sędzią Najwyższym...
Perina podniosła się tryumfująca, pomszczona.
— Teraz... rzekła, poszukajmy Carmen!...
Pokój cyganki dotykał pokoiku barona.
Pan de Rieux podbiegł do drzwi i jednem uderzeniem wysadził je z zawiasami.
Pokój był pusty... okno otwarte.
Carmen uciekła, prześcieradło powiązane i przyczepione do balkonu, wychodzącego na ogród, wskazywały, którędy się udana Janina de Simeuse wydostała.
— Uciekła nam!... wykrzyknął René.
— Znajdziemy ją... odrzekła wiedźma, ja się tego podejmuję!...
Służba przebudzona dwoma wystrzałami z pistoletów, zaczynała się tymczasem poruszać w hotelu.
Słychać było przyśpieszone kroki, różne głosy na korytarzach i schodach.
Kroki te i głosy zbliżały się coraz bardziej.
René wybiegł do salonu, poprzedzającego pokój barona i spodziewał się potknąć o trupa Moralesa.
Ale ku wielkiemu jego ździwieniu trupa nie było, a co dziwniejsze, ani jednej plamy krwistej nie znać było na białym dywanie.
René nie miał zresztą czasu zastanawiać się nad tem zjawiskiem... cała banda sługusów nadejść mogła lada chwilę na miejsce spełnionego dramatu. Słychać już było ich krzyki coraz groźniejsze.
— Spóźniliśmy się!... szepnął pan de Rieux z przygnębieniem, zamkniętą mamy drogę ucieczki... Ci ludzie spełnią swój obowiązek, pomszczą się za swego pana!... Żeby się ztąd wydostać, potrzebaby bić się z nimi... zabijać niewinnych... Nie mam na to odwagi... Janino ukochana, nie zobaczę cię więcej!...
— Panie markizie... odparła żywo Perina, drogę mamy zamkniętą z jednej strony, pozostaje nam druga.
— Jaka?...
— Ta, którą uciekła Carmen... To, co ona zrobiła, i my zrobić możemy, a kiedy lokajom przyjdzie myśl gonienia za nami, będziemy już daleko...
Perina miała racyę. René czem prędzej zastawił meblami z salonu drzwi wyłamane, żeby zyskać kilka chwil i pobiegł do okna,
Szlachcic i wiedźma zesunęli się, nie bez niebezpieczeństwa, ale szczęśliwie po prześcieradłach, zawieszonych u balkonu i byli już na dole, kiedy usłyszeli, jak zaimprowizowana barykada runęła z hałasem.
Przebiegli ogród i zginęli w ciemności. Ocalili się ostatecznie.
Kilka minut wszystkiego potrzebowali na to, aby wydostać się przez otwartą furtkę na ulicę.
Lokaj, pozostawiony przy drzwiach, opowiadał, że przed chwilą ukazała mu się jakaś fantastyczna postać, ubrana cała biało, że wyszła z tej furtki, przeleciała obok niego i znikła w ciemności.
Perina i René domyślili się odrazu, że to była Carmen!...
Carmen, obudzona głosem barona, kiedy ten się pytał: kto tam? a od kilku dni niepokojona najczarniejszem przeczuciem, zerwała się z pościeli, zarzuciła na ramiona peniuar, wsunęła bose nogi w sandałki, przyłożyła ucho do drzwi i słuchała.
Wiemy, co usłyszała.
Zlodowaciała z przerażenia hałasem wyłamywanych drzwi, a szczególniej strasznemi słowy: „Jestem markiz de Rieux!... poddaj się!...“
— Wszystko stracone!... powiedziała sobie... godzina zemsty wybiła!... René de Rieux będzie bez litości... jeden jest tylko sposób ocalenia życia: ucieczka...
I zaledwie: myśl ta przyszła jej do głowy, wprowadziła ją w wykonanie. Wymknęła się z hotelu nieprzytomna prawie, przebiegła ogród, nie wiedząc sama, dokąd leci, a napotkawszy otwartą furtkę, wypadła na ulicę.
Przez całą noc błąkała się po Paryżu, odziana zaledwie i drżąca z zimna, z nogami zakrwawionemi, bo atłasowe sandałki rozleciały się oddawna.
Po pożarze Czerwonego Domu Janina de Simeuse błąkała się tak samo!...
Carmen przypomniała sobie swoję ofiarę.
Sprawiedliwość Bozka działa, czasami bardzo wolno, ale działa zawsze jednakże!...
Niepokój duszy i zmęczenie ciała przygniatały cygankę... Nie zatrzymywała się atoli. Pędziła prosto przed siebie, bez wytchnienia, bez odpoczynku, uciekała, nie wiedząc, gdzie się znajduje i dokąd dąży, kręciła się często w błędnem kole, ale była przekonaną, że się oddala od Dyabelskiego hotelu i od zemsty Renégo de Rieux.
Pierwszy raz w życiu strach ją taki ogarnął.
Przerażenie jej dochodziło do nieprzytomności... blizką była obłędu...
Kiedy blade brzaski mroźnego poranku zastępowały ciemności, odzyskała na chwilę przytomność. Zwolniła kroki i rozejrzała się w około siebie.
Znajdowała się w tej chwili w zupełnem pustkowiu na błotnistym bulwarze, wysadzonym dużemi drzewami. Naprost wznosił się ogromny gmach, z mnóstwem okien i monumentalną bramą.
Po nad tą bramą widniał wielki rzeźbiony napis, którego nie siliła się nawet odczytać.
Szare niebo, drzewa ogołocone z liści, wysoka fasada, formowały widok ponury. Cyganka chciała się ztąd oddalić, ale sił jej zabrakło... pokaleczone nogi odmówiły posłuszeństwa... Gdyby potrzeba było postąpić sto tylko kroków dla ocalenia życia, umarłaby w tem miejscu, gdzie się znajdowała.
W pewnych odległościach pod drzewami stały ławki kamienne zupełnie mokre.
Usiadła na najbliższej.
Nie straciła przytomności, ale niezdolna była zemdleć, ani się poruszyć... Jakaś mgła zaćmiła jej umysł, nie czuła już nawet, że cierpi...
Upłynęła godzina może. Zupełnie się już rozwidniło... wózki przekupniów zaczęły przejeżdżać po błotnistej drodze. Drzwi wielkiego gmachu uchyliły się, gromada robotników stanęła koło Carmeny i przypatrywano się młodej kobiecie, nieżywej prawie, biało ubranej z włosami rozpuszczonemi, z twarzą podobną do statuy kamiennej.
Cyganka nic nie słyszała.
— Czy to waryatka?... pytano się wzajemnie.
Człowiek jakiś wyszedł nagle z wielkiego gmachu, a zobaczywszy zebranie, odsunął tłum i stanął w pierwszym rzędzie naprost Carmeny.
Był to mężczyzna o szerokich ramionach, szyi bawolej, herkulesowych rękach. Długie, głębokie szramy i zakrwawione siniaki pokrywały szkaradną twarz jego. Możnaby sądzić, że pazury tygrysa poszarpały mu policzki i czoło.
Zaledwie nowoprzybyły spojrzał na cygankę dzikim swoim wzrokiem, wybuchnął głośnym śmiechem. Przyskoczył do młodej kobiety, jak jaguar do zdobyczy, pochwycił ją za długie włosy i zawołał głosem chrapowatym:
— Powróciłaś, łotrzyco!... Tym razem ja cię już przytrzymam i zjesz dyabła, jeżeli cię puszczę!....
Niespodziewany, brutalny ten napad przywrócił przytomność cygance. Usiłowała wydostać się z uścisku żelaznej ręki... bolesny jęk wyrwał jej się z piersi i szepnęła:
— Na Boga, miej pan litość... puść mnie... Co ja ci zrobiłam?... Ja nie znam pana...
— Teraz umiesz już mówić!... odrzekł mężczyzna... Dobrze i o tem wiedzieć!... Nie poznałaś mnie!... Ale ja cię poznałem!... No, idź... Cela twoja czeka na ciebie...
Carmen upadła na kolana, a niemogąc już wymówić ani słowa, załamała ręce z rozpaczą i wybuchnęła płaczem, tak głębokim, tak rozdzierającym, że widzowie tej szczególnej sceny poczuli się przejęci litością. Niektórzy odważniejsi postanowili ująć się za nią.
— Któż ty jesteś?... Jakie prawo masz do tej kobiety?... Gdzie ją pragniesz zawlec?...
— Kto jestem?... rzekł mężczyzna, ściągając dumnie brwi... Jestem Tabareau, dozorca główny pierwszego oddziału Salpetrière, ta kobieta zaś jest niebezpieczna waryatka... Uciekła nam przed dwoma dniami!... Czy wam już teraz dosyć?...
Carmen, usłyszawszy tę straszną odpowiedź, zamknęła oczy i zemdlała.
Tabareau podniósł ją za włosy, zarzucił na ramię i poszedł ze swoim ciężarem do szpitala.
Tłum rozstąpił się przerażony.
— Dobra zdobycz!!... wykrzyknął dozorca, wchodząc do odźwiernego!... pomszczę się!... Złapałem numer 913...
— Winszuję ci, Tabareau!... odrzekł odźwierny... masz szczęście!...
Czytelnicy nasi pamiętają zapewne, że wiedźma, uciekając z Salpetrière z Janiną de Simeuse, zamknęła Tabareau, pozbawionego przytomności, w klatce, w której, jak przypuszczała, nie było nikogo, a którą zajmowała furyatka. Widzieliśmy ją, pochyloną nad ciałem dozorcy, szarpiącą go paznogciami i zębami. Wkrótce krew z niego popłynęła i to było szczęściem dla Tabareau. Pod wpływem zadawanych mu męczarni, odzyskał prędzej daleko przytomność, aniżeli Perina przewidywała. Zadusił waryatkę i oswobodził się od niej w ten sposób.
Nazajutrz rano, dyrektor, obchodząc zakład, oswobodził dozorcę i skonstatował dwie ucieczki.
Artykuł wprowadzony niedawno do przepisów skazywał za to Tabereau na karę więzienia i grzywny. Okrutny dozorca zapłacił karę, zaklinając się na wszystko, że pomści się, jeżeli przypadkiem jedna ze zbiegłych wpadnie mu w ręce.
Przypadek, jaki w tym razie nazwaćby można Opatrznością, sprowadził cygankę pod bramy Salpetrière, a Tabareau poznał w niej № 913!...
Pan Bóg jest sprawiedliwy!...
Carmen we własną wpadła zasadzkę.
Zwróciła się przeciwko niej broń fatalna, tak długo i umiejętnie przygotowywana dla drugiej!...
Sprawiedliwość to Bozka dawała jej w głębi obrzydłej klatki pod batem niemiłosiernego kata, miejsce i nazwisko po tej, której skradła była nazwisko i położenie.
Kara to gorsza od śmierci, bo skargi i narzekania nic nie pomogą, bo cyganka umierać miała w obrzydłej klatce!... Straszna kara, ale zasłużona!...
Kiedy Carmen powróciła do przytomności, wykreśloną już została z listy żyjących.
Nie miała już nazwiska. Była tylko № 913.
Stalowa rózga skrwawiła jej plecy, a głos dozorcy oświadczył: „Do wieczora!...“
Tabareau mścić się potrafił.
Po co się dłużej zatrzymywać nad takiem rozpaczliwym widokiem?... Po co przedłużać takie ohydne, oburzające sceny?...
Konanie Carmeny trwało trzy miesiące.
Przez ten czas tortur nieustannych, nieszczęśliwa królowa nocy upamiętała się zapewne... Pan Bóg zlitował się nad nią i zesłał jej waryacyę...
Powróćmy do innych osób tego długiego opowiadania.
René de Rieux nazajutrz po dramacie w hotelu Dyabelskim, kazał się zaanonsować panu de Sartines i oświadczył:
— Dotrzymałem obietnicy... panie naczelniku... Nie upłynęły jeszcze dwa miesiące, a stowarzyszenie fałszerzy pieniędzy zniknęło i nie zawiąże się już więcej...
— Czyż to prawda?... wykrzyknął naczelnik policyi zdumiony.
— Prawda, panie, i zaraz panu tego dowiodę, jeżeli mi pan przyrzecze tajemnicę, przychodzę bowiem do pana nie jako do urzędnika i do ministra, ale jako do szlachcica, do starego przyjaciela mojej rodziny...
Pan de Sartines przyrzekł, a jego słowo świętem zawsze było.
René opowiedział mu to wszystko, co już wiemy, minister nie szczędził pochwał młodemu oficerowi marynarki. Dotknęło go boleśnie, że podobne zbrodnie mogą się praktykować w Paryżu, pod okiem policyi i obiecał wysłać zaraz tego samego dnia najzręczniejszych swoich agentów, dla wyszukania mniemanej baronowej de Kerjean.
Agenci ci niczego nie dokonali i to dla ważnej przyczyny, dla tego mianowicie, że szukali wszędzie, wyjąwszy w klatkach Salpetrière.
Tak się dzieje na świecie!...
Pan de Sartines kierował osobiście tajemniczą nocną rewizyą w hotelu Dyabelskim.
Kazał wybić jedno z zamurowanych wejść do podziemi, aby przeszukać te rozległe krypty, zkąd wypływały strumienie podrabianego złota.
Zaledwie postąpił ze sto kroków, spostrzegł dwa trupy, jeden olbrzyma, drugi karła.
Kerjean nie mógł przebaczyć Dagobertowi i Bouton d’Orowi ich chęci zdrady i kazał przywiązać nędzników jednego obok drugiego w chwili kiedy zamurowywano wejścia.
Czy mamy potrzebę dodawać, że hotel Dyabalski nie znalazł już nabywcy, że złowroga jego renoma zwiększała się ciągle odtąd, aż do czasu, dopóki go zupełnie nie zburzono.
Kiedy agenci pana de Sartines przetrząsali cały Paryż, wiedźma robiła poszukiwania ze swej strony.
Pewnego dnia, spotkała jakiegoś drągala, który przypatrzywszy jej się uważnie, zawrócił z drogi i szedł za nią z daleka.
Ów drągal, był to Morales.
Brat Carmeny nie został wcale ugodzony strzałem Kerjeana, udał tylko zabitego, żeby się wymknąć od razu i Renému i baronowi.
Rzeczywiście, skoro ci zaczęli się rozprawiać ze sobą, drapnął.
Po raz trzeci egzystencya jego stawała się niepewną.
Postanowił raz stanąć na pewnym gruncie, raz zerwać z przeszłością, raz zostać osobistością godną szacunku. i
Dzięki protekcyi jednego ze swoich znajomych z szulerni, wstąpił do policyi i całem sercem oddał się nowemu zawodowi.
Wiedźma była zawoalowana, kiedy ją spotkał, ale Moralesowi zdawało się, że poznaje ją z figury i z rodzaju ubrania.
Zbliżał się zwolna, a gdy był tuż prawie przy niej, zawołał nagle:
— Perino!...
Wiedźma zadrżała i odwróciła się.
— Brawo!... powiedział Morales ze śmiechem, widzę, że się nie omyliłem, Caramba!... Szczęśliwy jestem z tego spotkania...
Perina nie myślała mu zaprzeczać.
— Czego chcesz?... zapytała.
— Chcę po prostu, moja droga, zaaresztować cię w imieniu króla, odrzekł ex-cygan wesoło.
— Aresztować mnie chcesz?... powtórzyła wiedźma, nie okazawszy najmniejszego przestrachu. Co też ty mówisz?...
— Prawdę, moja piękna przyjaciołko...
— A jakiemże to prawem zrobić zamierzasz?
— Prawem, jakie mi służba moja nadaje... Należę do pana de Sartines... jestem jednym z jego pierwszych urzędników...
— O cóż jestem oskarżoną, jeżeli zapytać wolno?...
— O chmarę ładnych rzeczy, z których najmniej pokaźne mogą cię zaprowadzić na plac de Grève... Ty wiesz przecie, moja duszko...
— I to tak bardzo ci na tem zależy, żebyś mnie uwięził, senor Gusman?...
— Na świętego Jakóba z Compostelli!... Spodziewam się, że mi na tem zależy!... Przytrzymanie takiej osoby zrobi mi zaszczyt wielki!... otrzymam gratyfikacyą prawdopodobnie...
— Dobrze, dobrze... rozumiem twoje powody i pochwalam takowe... Może jednakże jest jaki sposób, żebyśmy się pogodzili...
— Jakto?... co chcesz powiedzieć?...
— Przypuszczam, że pan de Sartines jest bardzo wspaniałomyślny, ale gdybym ja była bardziej wspaniałomyślną od niego?...
— Zastanowiłbym się nad tem, Caramba!... Może dałoby się coś zrobić!...
— Byłam tego pewną... A więc uważam interes za skończony.
— Masz pieniądze?...
— Mam ich bardzo mało.
— No, to w takim razie chodźmy... Po co, u dyabła, zatrzymujesz mnie, jeżeli nie masz pieniędzy?... zamruczał gniewnie Morales.
— Dla tego, że mam pierścionek, wartujący bardzo dużo... odrzekła Perina.
— A, no!... a gdzież jest ten pierścionek?...
— Na moim palcu.
— Zobaczmy.
Wiedźma błysnęła przed oczami Moralesa brylantem, jaki już znamy, a on, olśniony, zapytał z widoczną chciwością:
— Wiele warta taka sztuka?...
— Dwa tysiące pięćset liwrów co najmniej...
— I ty mi to ofiarujesz, moja kumo, jeżeli cię nie zaaresztuję?...
— Ma się rozumieć.
— No, to rzecz skończona... Dawaj pierścionek...
— A jeżeli mnie oszukasz?...
— Masz moje słowo... Nie obawiaj się niczego... i dawaj pierścionek...
— Sama ci go włożę na palec... powiedziała wiedźma.
— Jak ci się podoba, ale śpiesz się tylko...
Perina zdjęła obrączkę i wsuwając ją na palec Moralesa, nacisnęła silnie drogocenny kamień.
Ex-cygan poczuł jakby delikatne ukłucie, nie zwrócił jednak żadnej na to uwagi i śmiać się zaczął.
— Teraz, kiedy mam cacko na palcu, moja kumo, niech mnie wszyscy dyabli porwą, jeżeli cię wypuszczę!... Caramba!... będę miał pierścionek i...
Nie dokończył i upadł nieżywy.
Najsilniejsza z trucizn ukrytą była pod oczkiem, którego Perina nacisnęła sprężynę.
Wiedźma rzuciła na trupa Moralesa pełne pogardy spojrzenie i szybko się oddaliła.
Żyła długo jeszcze w najokropniejszej nędzy, a ostatnie jej lata były długą, okrutną karą za liczne jej zbrodnie.
Łaknęła po prostu śmierci, która ją uparcie omijała...
Janina i René połączyli się i zostali szczęśliwi. Nie powrócili nigdy do Paryża, życie im upływało cicho i spokojnie w starym zamku, samotność bowiem przekładali po nad wszelkie zabawy świata i dworu.
Tym, co znali barona de Kerjean, markiz de Rieux nie chciał nigdy przedstawić swojej żony.