Dramat (Wazow)
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Dramat |
Podtytuł | Szkic sofijski |
Pochodzenie | Wybór nowel |
Wydawca | Drukarnia A. T. Jezierskiego |
Data wyd. | 1904 |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Józefa Anc |
Źródło | skany na Commons |
Indeks stron |
(Szkic sofijski).
W noc zimową okna salonu, w którym dawano wieczór tańcujący, rzucały mętne czerwonawe blaski w ciemną pomrokę ulicy. Skoczne dźwięki melodyjnej orkiestry wybiegały żwawo z sali balowej i gubiły się daleko, w ciemnej, zimnej nocy.
Państwo Karżynowie spieszyli pieszo, suchą ulicą, kierując się ku domowi, w którym tańczono. Szli oni milcząc. Gdy przechodzili obok latarni, można było zauważyć, że twarze mieli nadąsane i rzucali sobie gniewne spojrzenia. Widocznie jakaś nieprzyjemna scena małżeńska poprzedziła ich wejście na bal.
Wchodząc do oświetlonego domu i do szatni, pani Karżynowa nie raczyła spojrzeć na męża, twarz miała gniewną i zimną. On był blady, rzucał na nią gniewne spojrzenia, lecz oczy ich się nie spotkały, ona widocznie tego unikała. Gdy żona jego przed zwierciadłem poprawiała na głowie dyadem z pereł, on zbliżywszy się do niej, pokornie szepnął:
— Kaliopciu? Nie zabijaj mnie! Przyrzecz mi, że mnie męczyć nie będziesz!
Ona, milcząc, zwróciła się ku sali; on szedł za nią z wyrazem przygnębienia na twarzy.
I rzeczywiście niemiła sprzeczka zaszła tego wieczora pomiędzy małżonkami. On postanowił nie brać udziału w dzisiejszej zabawie; ona zaś postanowiła wprost przeciwnie. Z tego doszło do wymiany ostrych wyrazów, do podejrzeń Kaliopy o nieczyste zamiary, do dumnego oburzenia żony przeciw grubiaństwu i nieznośnemu charakterowi męża. Pani oświadczyła nakoniec, że jeżeli mąż nie pójdzie, to ona obejdzie się bez niego. Z rozpaczą i śmiercią w duszy zgodził się jej towarzyszyć. Ze[1] można zatrzymać słońce w swym obiegu, to jest możebne, bo cud ten sprawił Jozue, ale wstrzymać od pójścia na bal kokietkę wyfiokowaną, to nie jest możebne.
Przy wejściu do sali balowej lica obojga, jak aktorów wchodzących na scenę, zmieniły swój wyraz. Oboje byli uśmiechnięci weseli. Tylko lekkie nerwowe drżenie górnej wargi Karżynowa zdradzało jego wewnętrzny niepokój. Tańce zaczęły się już od pół godziny. Sala, rzęsiście oświetlona i pięknie udekorowana, drżała od dźwięków muzyki, w takt której kręciły się gustownie ubrane pary, otoczone wieńcem czarnych fraków.
Nagle Karżynow zbladł jeszcze więcej. Spostrzegł on zbliżającego się do Kaliopki wysokiego, z ciemnym zarostem młodzieńca, który ze skromnym i rozmarzonym uśmiechem nizko się przed nią skłonił. Ona się podniosła, wsparła rękę na jego ramieniu i oboje puścili się w wir tańca.
— To jest tak, nie pomyliłem się... — wyszeptał Karżynow i wyszedł z sali. Udał się do bufetu, ze stałem postanowieniem niepowracania więcej do salonu. Na co się to zda patrzyć i dręczyć się? Czuł on potrzebę samotności dla ukojenia w niej swojej męki; lecz tutaj nie mógł jej znaleźć wśród tylu znajomych. Nie mógł wytrzymać. Wstał od stołu, przy którym był usiadł dla przyzwoitości z dwoma przyjaciółmi i powrócił znowu do sali. Po chwili Karżynow wrócił, znać na nim było ból i przygnębienie, nie miał odwagi wyjść do bufetu, wybiegł na dwór. Tam w ciemności, z dyszącą piersią i rozpaloną głową, chciał odetchnąć zimnem powietrzem, lecz nie mógł, bo piersi jego były, jakby przywalone skałą. Oświetlone okna salonu, przez które przenikało mętne, czerwone światło, dźwięki muzyki, głuchy szum tańca i rozmów, wszystko to razem drażniło go, rozstrajało, wydawało mu się wrogim, dyabelskim spiskiem przeciw niemu, przeciw jego spokojowi, życiu i czci.
— Tak — mówił do siebie, chodząc pomiędzy bezlistnemi drzewami — położenie moje jest jak tego, który się topi, nie widząc żadnej deski ocalenia... Ona jest intrygantką, ona wie, że ja tego zbliżenia nie chciałem i że dlatego właśnie nie życzyłem sobie, abyśmy tu dzisiaj przyszli, ponieważ cel jej dobrze mi był znany, jakoteż i przyczyna jej oporu; ona w rzeczywistości dlatego tu przyszła... Ona to wie i ja także. I ani ona nie ma litości, żeby mnie oszczędzić, ani ja nie mam dostatecznej odwagi, aby obronić moją godność mężczyzny — chociażby za cenę skandalu. Skandal? ani myśleć o tem nie mogę!... I na coby to się zdało? Wszystko byłoby stracone... A ja ją kocham, ja żyć bez niej nie mogę... Ona mnie poświęca dla swoich zachcianek, dla żądzy intryg i kokieteryi i nie ma w niej ani kropli, kropeleczki — nie miłości, lecz miłosierdzia ludzkiego... Jabym po bohatersku zniósł w milczeniu wszystko, gdyby tylko serce moje cierpiało, lecz tu idzie o moją miłość własną! Lecz dla niej ani jedno, ani drugie nie ma żadnej wartości... Wyjścia żadnego...
Minuty i godziny przechodziły długie, jak wieki, dla Karżynowa. W jednej z przerw dla przyzwoitości zbliżył się do swej żony. W milczeniu weszli do bufetu. Ona orzeźwiła się dwiema szklankami limoniady, on miał tak ściśnięte gardło, że ani kropli piwa nie mógł przełknąć. Na nieśmiało wyrażone przez niego życzenie, aby wrócili do domu, odpowiedziała, że nie chce i poszła do sali balowej. Jak nieprzytomny poszedł za nią i cóż zobaczył? Żona jego w objęciach tamtego, z przytuloną pieszczotliwie głową do jego ramienia, wirowała w szalonym walcu. Od czasu do czasu tamten szeptał jej do ucha jakieś wyrazy, a ona mu odpowiadała na to uśmiechem. — Strapionemu mężowi wydawało się, że wszyscy patrzą na jego żonę, odgadując stosunek, jaki ją łączy z tamtym. Upokorzony wyszedł do bufetu.
Północ minęła, Karżynow zaczął szukać swej żony, aby wrócić do domu, lecz jej nie znalazł. Nie było jej ani w sali balowej, ani w bufecie. Rozglądając się za nią, machinalnie spostrzegł, że i tamtego nie było i to mu sprawiło ulgę. Ale gdzie jest Kaliopea. W szatni dowiedział się, iż odeszła, to go wstrząsnęło.
— I sama poszła! — pomyślał sobie, zatruty gniewem i rozpaczą...
Ubrał się i poszedł do domu.
Przez puste ulice biegł, cały zatopiony w ponurych myślach. Nie czuł on pocałunków mroźnego wiatru, który dął mu prosto w oczy. Wiatr go odurzał, ogłuszał, oślepiał, a on wciąż myślał o burzy, jaka go czeka w domu, Tak, ona z pewnością postara się grać rolę zagniewanej, ale on musi pokazać się stanowczym.
Gdy mu otworzono furtkę, wszedł do pokoju, zapalił świecę i przywołał służącą.
— Kiedy pani wróciła?
— Pani jeszcze nie wróciła — odpowiedziała służąca, patrząc ze zdziwieniem na zmienioną twarz swego pana i odeszła.
Karżynow bez tchu, bez ruchu, został jak skamieniały.
— Tak, więc wszystko się skończyło! — szepnął z jakimś głupkowatym uśmiechem na ustach, i rzucił się na łóżko w najgłębszej rozpaczy. Nie miał on już żadnej wątpliwości: ona go oszukiwała, pokryjomu uciekła z tamtym... bez wstydu, bez bojaźni, bez litości! Po tej hańbie pozostało mu tylko samobójstwo. Nie było dla niego już życia. Zasłonił sobie oczy rękami i zaszlochał. Niepowstrzymalne, szalone łkania rozrywały mu piersi. Trwało to około piętnastu minut, poczem jakby się uspokoił. Wstał, wyszedł do drugiego pokoju, gdzie spało dwuletnie jego dziecię, i pochylił się nad niem. Ten cichy, jasny obraz uspokoił go trochę.
— Nie, to być nie może, to jest nasze dziecię i dlatego jego matka a moja żona nie jest zdolną do takiej podłości. To być nie może, czyż nie tak, Sando! (Aleksander zdrobniale). Ja oczerniłem twoją matkę! Czyż nie zgadzasz się ze mną? Gdzież miałem rozum, ażeby przypuścić coś najgorszego! Ona się gniewa na mnie i w zaciętości swej, aby mi dokuczyć, dlaczego nie mogłaby wyjść z jedną ze swych przyjaciółek i przesiedzieć u niej pół godziny? Dlaczego nie miałaby udać się do siostry, aby się przed nią wyżalić? I zamiast od początku przypuścić rzecz najprostszą, najprawdopodobniejszą, ja pomyślałem o najohydniejszej? Wyjście jej bez uprzedzenia mnie jest prawdziwie godnem potępienia, ale tamto jest niemożliwem do przypuszczenia... tak jest strasznem! O, jak bezmyślnem bydlęciem jest twój ojciec, Sando!
W miarę tych rozmyślań zmniejszał się i niepokój Karżynowa. Wsłuchując się w własne swe wyrazy, sam dobrowolnie się hypnotyzował i dochodził do tego stanu zdziecinnienia, w którym wierzy się w to, w co wierzyć nam jest niezbędnem. Innego wyjścia nie miał przed sobą. Śpiące dziecko stało się niemym adwokatem matki. Czyż na twarzy tego dziecka mógłby istnieć taki jasny cichy, anielski spokój, gdyby matka jego spełniała jednocześnie czyn haniebny, o który ja ją posądziłem? Nie, bezwątpienia, odbiłby się jakiś cień, jakaś zmarszczka na jego czole — myślał Karżynow. I uspokojony pod wpływem czarodziejskiej opieki dziecięcia, nie śmiał się ruszyć, lękając się, aby nie znikł urok i aby go znowu nie opadły straszne myśli.
Wśród szumu wichru dał się słyszeć turkot powozu, który nagle ucichł.
— To ona! — pomyślał Karżynow, tracąc oddech ze wzruszenia.
Po chwili poznał kroki Kaliopei. Drzwi się otworzyły i żona jego weszła.
Karżynow stał jak przykuty i wlepił w nią swe oczy. Ona zrozumiała to spojrzenie[2]
— Tak — odezwała się nadąsana i gniewna, rozpinając rotundę — nie chciałam cię uprzedzać, nie chciałam cię pytać i wyszłam! Tak mi się podobało i tak zrobiłam...
W tych zuchwałych słowach, w tym bezczelnym tonie kryła się wina przestępcy, który przybiera maskę sztucznego oburzenia dla wytrącenia broni przeciwnikowi. Lecz Karżynow nie domyślał się nawet tego. Oszołomiony, czekał na wyjaśnienie sprawy, które stanowić miało o jego życiu lub śmierci.
— Gdzie byłaś? — zapytał suchym, drżącym głosem.
— Byłam z tym, którego kocham! — rzuciła z okrucieństwem — rozstańmy się!
— Kaliopeo, litości! — i rzucił się przed nią na kolana.